Wright Richard - Syn swego kraju
Szczegóły |
Tytuł |
Wright Richard - Syn swego kraju |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Wright Richard - Syn swego kraju PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Wright Richard - Syn swego kraju PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Wright Richard - Syn swego kraju - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Wright Richart
Syn swego kraju
Księga Pierwsza
Lęk
Drrrrrrrrrrrrrrrrrr!
Zaterkotał budzik w ciemnym, cichym pokoju. Sprężyna łóżka skrzypnęła. Rozległ się zniecierpliwiony, śpiewny głos kobiecy:
— Bigger, ucisz go!
Blaszany terkot rozdarło niechętne chrząknięcie. Bose stopy przeklapały szybko po deskach podłogi i budzik rap¬townie ucichł.
— Zapal światło, Bigger.
— ...brze — odpowiedziało senne mamrotanie.
W świetle zalewającym pokój stał na wąskiej przestrzeni pomiędzy dwoma żelaznymi łóżkami czarny chłopiec i prze¬cierał oczy wierzchem dłoni. Z łóżka po prawej stronie znów odezwała się kobieta:
— Buddy, wstawaj zaraz! Mam dzisiaj wielkie pranie i wolę, żeby mi tu żadnego z was nie było.
Drugi czarny chłopiec wyturlał się z łóżka i stanął. Ko¬bieta wstała również; była w nocnej koszuli
— Odwróćcie głowy, to się ubiorę — powiedziała.
Obaj chłopcy utkwili wzrok w przeciwległym kącie po¬koju. Kobieta szybko ściągnęła koszulę i włożyła majtki. Odwróciła się do łóżka, z którego wstała.
— Vera! Wstawaj!
— Która godzina, mamo? — doleciał spod kołdry przy¬tłumiony głos dziewczęcy.
— Wstawaj, mówię!
— Dobrze, mamo.
Brązowoskóra dziewczyna w perkalowym szlafroku wstała posłusznie, przeciągnęła się i ziewnęła. Usiadła na krześle i sennie, po omacku zaczęła wkładać pończochy. Obaj chłopcy nadal mieli głowy odwrócone, żeby matka i siostra mogły ubrać się bez skrępowania; tak samo one odwracały głowy od ubierających się chłopców. Nagle wszyscy znieruchomieli z odzieżą w rękach: gdzieś pod cienko otynkowaną ścianą coś cicho stuknęło. Zapomnieli
0 swym sprzysiężeniu przeciwko wstydowi i niespokojni, całą uwagę skierowali na podłogę.
— On znowu, Bigger! — wrzasnęła kobieta.
Od razu w tym maleńkim jednoizbowym mieszkanku za¬panował rwetes. Krzesło upadło, kiedy kobieta na pół ubra¬na, w opadających pończochach weszła bez tchu na łóżko. Dwaj synowie, jeszcze boso, zastygli w napięciu, przeszu¬kując wzrokiem cienie pod łóżkiem, pod każdym z krzeseł. Dziewczyna skoczyła w kąt, przygarbiła się, ujęła skraj halki w obie ręce i mocno ściągnęła nad kolanami.
— Oj! Oj! — zawodziła.
— Tam jest! — wskazała rozdygotanym palcem kobieta. Patrzyła jak urzeczona, oczami okrągłymi ze strachu.
— Gdzie?
— Ja go nie widzę!
— Bigger, on jest za kuferkiem! — zaskomlała dziew¬czyna.
— Vera! — wrzasnęła kobieta. — Na łóżko właź! Nie daj, żeby cię ugryzł!
Gorączkowo Vera przeskoczyła na łóżko i kobieta wziꬳa ją w objęcia. Przytulone do siebie, czarna matka i brą¬zowa córka, wpatrywały się z otwartymi ustami w kufe¬rek stojący w kącie.
Bigger, szybko, aż mu białka zalśniły, popatrzył wokoło
1 przebiegł przez pokój. Odgarnął zasłonę, która oddzielała kąt kuchenny, i ze ściany nad maszynką gazową chwycił dwie ciężkie żelazne patelnie. Odwrócił się w stronę kufer¬ka i szeptem przywołał brata.
— Buddy!
— No?
— Masz, weź tę patelnię.
—— Dobrze.
— I stań tam przy drzwiach!
— Dobrze.
Buddy, ściskając w garści rączkę żelaznej patelni, przy¬kucnął przy drzwiach, gotów do zadania ciosu. Gdyby nie szybkie, głębokie oddechy ich czworga, byłoby zupełnie ci¬cho. Bigger, z patelnią w sztywno uniesionej ręce, ze wzro¬kiem rozbieganym po podłodze, po każdej desce przed so¬bą, ruszył na palcach do kuferka. Przystanął i bez drgnie¬nia powieki, bez drgnienia mięśnia w twarzy szepnął:
— Buddy!
— Mhmm?...
— Przystaw skrzynkę do tej dziury, żeby tam nie uciekł.
Buddy podbiegł do drewnianej skrzynki, prędko szurnął
ją przed dziurę ziejącą w listwie i wrócił tyłem pod drzwi trzymając patelnię w pogotowiu. Bigger wolno, ostrożnie zajrzał za kuferek. Nie zobaczył nic. Bosą nogą stopniowo pchnął kuferek o kilka cali. ■ga Jest! — wrzasnęła znów matka.
Ogromny czarny szczur poderwał się z piskiem i wgryzł w nogawkę spodni Biggera.
— Szlag by go! — szepnął Bigger zaciekle, robiąc młyn¬ka, potrząsając nogą z całej siły.
Wskutek tych gwałtownych ruchów szczur wyleciał w po¬wietrze i uderzył o ścianę. Natychmiast skulił się, odwró¬cił i skoczył znowu. Bigger zrobił unik i szczur grzmotnął w nogę stołu. Zacisnąwszy zęby, Bigger uniósł patelnię; bał się nią rzucić w szczura, bo wiedział, że może nie tra¬fić. Szczur popiskując zawrócił i zaczął biegać w kółko, da¬remnie szukając kryjówki; znów skoczył, tym razem za Big¬gera, i i chrobotem przedreptał prędziutko najpierw do jednego boku skrzynki, potem do drugiego, ale dostępu do nory nie miał. Nagle odwrócił się i stanął na tylnych łap¬kach.
— Walnij go, Bigger! — wrzasnął Buddy.
—| Zabij! — krzyknęła kobieta.
Brzuszek szczura pulsował lękiem. Bigger zrobił krok na¬przód i wtedy szczur wydał długi, przeciągły pisk wyzwa¬nia, błysnęły czarne paciorki oczu, maleńkie przednie łap¬ki zamłóciły w powietrzu. Bigger zamierzył się i rzucił w niego patelnią; patelnia śmignęła po podłodze, nie tra¬fiając, i ze szczękiem odbiła się od ściany.
— Cholera!.,.
Szczur skoczył. Bigger umknął w bok. Szczur przysiadł pod krzesłem i zapiszczał z wściekłością. Bigger powoli wy¬cofał się do drzwi.
— Daj mi twoją patelnię, Buddy — rzekł cicho, wpa¬trzony w szczura.
Buddy wyciągnął rękę. Bigger wziął patelnię od niego i podniósł wysoko. Szczur smyrgnął spod krzesła i znów przy skrzynce spróbował odnaleźć wejście do nory; potem jeszcze raz stanął na tylnych łapkach, łyskając rozdygota¬nym brzuszkiem, obnażając długie pożółkłe kły i kwiląc piskliwie.
Bigger wymierzył cios. Odrzucił patelnię, aż zadudniła. Wieko skrzynki zapadło się z trzaskiem. Kobieta znów wrzasnęła i przysłoniła twarz rękami. Na palcach Bigger podszedł do skrzynki i zajrzał.
— Trafiłem go — wymamrotał, pokazując w uśmiechu zaciśnięte zęby. — Na Boga, trafiłem!
Kopnął rozłupaną skrzynkę i teraz wszyscy zobaczyli czarny nieruchomy kadłubik z dwoma żółtymi, długimi, wystającymi kłami. Chwycił but i jednym rąbnięciem zmiażdżył łebek szczura.
— Ty skurwysynie! — zaklął histerycznie.
Kobieta uklękła na łóżku, głowę wtuliła w kołdry i wy-
szlochała:
— Boże, Boże, miej miłosierdzie...
— Oj, mamo — zaskomlała nachylając się nad nią Ve- ra. — Nie płacz. On już nie żyje.
Dwaj bracia stali nad martwym szczurem i w głosach ich brzmiał podziw pełen trwogi i czci.
— Do licha, ależ był wielki ten drań!
— Skurwysyn, mógł ci przegryźć gardło.
— Ma chyba więcej niż stopę długości.
— Jakim cudem, do diabła, one rosną takie duże?
— Jedzą odpadki i wszystko, co tylko mogą.
— Patrz, Bigger, porządnie ci rozdarł nogawkę.
— Aha, przyczepił się do mnie, i owszem.
— Proszę, Bigger, wynieś go stąd — zaczęła błagać Vera.
— Ojej, co się boisz — powiedział Buddy.
Kobieta na łóżku nadal szlochała. Bigger wziął kawałek gazety i ostrożnie podniósł szczura za ogon, trzymając go z daleka, na długość ramienia.
— Bigger, wynieś go stąd — poprosiła znów Vera. Ale on tylko zachichotał i ze szczurem zwisającym w ręce, roz¬kołysanym jak wahadło, podszedł do łóżka, żeby siostrę nastraszyć.
— Bigger! — wykrztusiła Vera. Wrzasnęła, zatoczyła się bezwładnie na matkę i sturlała z łóżka. Oczy miała za¬mknięte.
— Bigger, na litość boską! — Matka szlochając stanęła pochylona nad Verą. — Co ty wyprawiasz? Wyrzuć tego szczura!
Bigger położył szczura i już się ubierał.
— Pomóż mi podnieść Verę — rzekła matka.
Po chwili wahania odwrócił się do niej.
— O co chodzi? — zapytał, jak gdyby nie wiedział. - ifr- Zróbże, co ci mówię, chłopcze.
Podszedł i razem z matką dźwignął Verę na łóżko. Dziew¬czyna nie otworzyła oczu. Zostawił je obie i dokończył się ubierać. Owinął szczura w gazetę, zabrał go, zbiegł na dół przed dom i wsadził do kosza na śmieci na rogu zaułka. Gdy przybiegł z powrotem, matka jeszcze stała nad Verą, kładąc jej na głowę mokry ręcznik. Zaraz jednak wypro¬stowała się i zapłakana, z ustami zaciśniętymi popatrzyła na niego z gniewem.
— Chłopcze, czasami to aż się zastanawiam, dlaczego ty się tak zachowujesz.
— A co ja takiego robię? — zapytał wojowniczo.
-— Nieraz się zachowujesz jak największy głupiec pod słońcem.
— O czym mama mówi?
— Straszyłeś siostrę tym szczurem, aż zemdlała! Czy ty wcale nie masz rozumu?
— Oj, nie wiedziałem, że ona taka strachliwa.
— Buddy! — zawołała matka.
— Tak jest.
— Weź gazetę i przykryj tę plamę.
— Tak jest.
Buddy rozłożył gazetę i przykrył błoto krwi na podłodze, w miejscu gdzie upadł zmasakrowany szczur. Bigger pod¬szedł do okna, z roztargnieniem wyglądając na ulicę. Mat¬ka ponuro wpatrzyła się w jego plecy.
— Bigger, czasami to się zastanawiam, po co ja ciebie urodziłam — rzekła z goryczą.
Bigger obejrzał się, po czym znów skierował wzrok na ulicę.
— Może mama nie powinna. Może mama powinna mnie zostawić tam, gdzie byłem.
— Zamknij swoją bezczelną jadaczkę!
— Oj, do cholery! — jęknął i zapalił papierosa.
— Buddy, podnieś te patelnie. Postaw je w zlewie — powiedziała matka.
Bigger przeszedł przez pokój i usiadł na łóżku. Oczy matki powędrowały za nim.
— Nie musielibyśmy mieszkać w tym śmietniku jpo¬wiedziała — gdybyś ty choć trochę był mężczyzną.
— Oj, niech już mama z tym nie zaczyna.
— Jak się czujesz, dziecko? — zwróciła się matka do Very.
Vera podniosła głowę i .powiodła wzrokiem po po¬koju, jakby była pewna, że zobaczy jeszcze jednego szczura.
— Och, mamo!
— Biedactwo ty!
— Nie mogłam poradzić. Bigger mnie przestraszył. '
— Uderzyłaś się?
— Głową walnęłam.
— No, uspokój się już. Nic ci nie będzie.
— Jak Bigger może tak się zachowywać? — Po twarzy Very znowu popłynęły łzy.
— To po prostu wariat — odrzekła matka. — Po prostu zwyczajny, głupi czarny wariat.
— I spóźnię się na lekcję szycia w YWCA — płakała Vera.
—■ No, wyciągnij się wygodnie. Zaraz ci się zrobi le¬piej — powiedziała matka. Zostawiła Verę na łóżku i z chłodem w oczach zwróciła się do Biggera. — A gdybyś tak wstał kiedyś rano, a tu twoja siostra martwa? Co byś pomyślał wtedy? — zapytała. >Gdyby nam w czasie snu nocą te szczury poprzegryzały żyły? Właśnie! W ogóle byś się tym nie przejął! Dla ciebie ważne tylko przyjemności! Nawet kiedy ci w Opiece Społecznej dadzą pracę, nie weź¬miesz jej, jak oni tam nie zagrożą, że przestaną ci dawać jeść i konaj z głodu! Bigger, naprawdę nicpoń z ciebie, ja¬kiego w życiu swoim nie widziałam!
— Tysiąc razy już to mama mówiła — mruknął Bigger, nie patrząc.
— I mówię jeszcze raz! Zapamiętaj sobie moje słowa, przyjdzie dzień, i to niedługo, kiedy usiądziesz i zapła¬czesz. Przyjdzie dzień, kiedy pożałujesz, że nie wysze¬dłeś na ludzi i jesteś tylko włóczykijem. Ale wtedy będzie już za późno.
— Dosyć tego prorokowania o mnie — powiedział Big¬ger. ' ' •T"— ;
— Będę prorokować, jak mi się podoba! A jeżeli tobie się to nie podoba, możesz stąd odejść. Damy sobie radę bez ciebie. Możemy dalej mieszkać w tym jednym pokoju, tak jak mieszkamy teraz, nawet kiedy ciebie nie będzie.
— Oj, do cholery jasnej! — W jego głosie wezbrało roz¬drażnienie.
— Żal cię kiedyś ogarnie, że tak żyłeś — mówiła dalej matka. — Jeżeli nie przestaniesz biegać z tą swoją bandą i nie zaczniesz żyć po bożemu, skończysz tam, gdzie ci się nawet nie śni w najgorszych snach. Ty myślisz, że ja nie wiem, co wy, chłopcy, robicie, ale ja wiem Na końcu dro¬gi, którą idziesz, synu, jest szubienica. Zapamiętaj to so¬
li
bie. — Odwróciła się i spojrzała na Buddy'ego. — Wyrzuć tę skrzynkę na dwór, Buddy.
— Dobrze, mamo.
| Zapanowała cisza. Buddy wyniósł skrzynkę. Matka po¬deszła do kuchenki gazowej w kącie. Vera usiadła na łóż¬ku i zwiesiła nogi nad podłogą.
— Vera, kładź się. — Matka wyszła zza zasłony.
— Już mi przeszło, mamo. Muszę zdążyć na lekcję szy¬cia.
— No, skoro przeszło, to nakryj do stołu — poleciła, znów znikając za zasłoną. — Boże, okropnie mnie to wy¬męczyło, aż sama nie wiem, co robić — głos jej dolatywał stamtąd jękliwie. — Wciąż i wciąż tylko się staram, że¬byście wy, moje dzieci, miały domowe ognisko, a was to nic nie obchodzi.
— Oj, mamo — zaprotestowała Vera — niech mama tak nie mówi.
— Vera, czasami po prostu chęć mnie bierze położyć się i machnąć na to wszystko ręką.
— Niech mama nie mówi tak, błagam.
— Długo już takiego życia nie wytrzymam
— Wkrótce podrosnę i będę mogła pracować, mamo.
— Tylko że ja chyba tego nie dożyję. Pan Bóg mnie wezwie do siebie.
Vera weszła za zasłonę i Bigger usłyszał, jak ona usiłuje matkę pocieszyć. Wyłączył dźwięk ich głosów ze świado¬mości. Nienawidził matki i rodzeństwa, bo wiedział, że cierpią i że nic na to nie mógł poradzić. Wiedział, że gdyby nie zamykał serca przed współczuciem wobec tej haniebnej nędzy, w jakiej żyją, zatraciłby się całkowicie, pełen lęku i rozpaczy. Więc zachowywał wobec nich posta¬wę nieugięcie obojętną; mieszkał z nimi, ale jak za ścianą, za portierą. I roztrząsanie własnej niedoli wykluczał je¬szcze bardziej surowo. Czuł, że gdyby jasno sobie uprzy¬tomnił, czym właściwie jest jego bytowanie, zabiłby się albo zabiłby kogoś innego. Więc z samozaparciem udawał chuligana.
Wstał i zgniótł niedopałek papierosa na parapecie okien¬
nym Vera wyszła zza zasłony, ułożyła na stole widelce i noże.
— Siadajcie już do jedzenia — zawołała matka.
Usiadł przy stole. Od kuchenki wionęło zapachem sma¬żonego boczku i zaparzanej kawy. Matka teraz śpiewała:
Życie jest jak pociąg, co jedzie przez świat, gdy maszynista dość ma odwagi i siły. Trzeba nam jechać trudnej drogi szmat od kolebki! aż do mogiły...
Zirytowały Biggera słowa tej piosenki Rad był, kiedy matka przestała śpiewać i przyszła z czajnikiem kawy i pół¬miskiem poskręcanych plastrów boczku. Vera przyniosła chleb i po chwili już wszyscy czworo siedzieli wokół stołu. Matka przymknęła oczy, opuściła głowę.
— Dziękujemy Ci, Panie Boże — wymamrotała — za dary Twe, które zesłałeś, abyśmy ciała nasze nakarmili Amen. — Otworzyła oczy i nie zmieniając tonu rzekła: — Będziesz musiał się nauczyć wstawać wcześniej, Bigger, bo inaczej wyrzucą cię z tej pracy.
Nie odpowiedział ani nie spojrzał na nią.
— Nalać ci kawy? — zapytała Vera.
— Tak.
— Bo ty pójdziesz do tej pracy, prawda, Bigger? — za¬pytała matka.
Odłożył widelec i wlepił w nią wzrok.
— Wczoraj wieczorem powiedziałem, że pójdę. De razy muszę powtarzać?
— No, nie odszczekuj! — pisnęła Vera. — Mama cię tylko pyta.
— Podaj chleb i przestań się mądrzyć.
— Wiesz, że masz być u pana Daltona o pół do szóstej — przypomniała matka.
— Dziesiąty raz mi to mama mówi.
— Nie chcę, żebyś zapomniał, synu.
— A zapominać to ty potrafisz —■ zauważyła Vera.
— Oj, dajcie Biggerowi spokój — ujął się za bratem Buddy. — Przecież powiedział, że pójdzie do tej pracy.
— Nie odzywaj się do nich — mruknął Bigger.
— Cicho siedź, Buddy, albo wstań od tego stołu — skarciła Buddy'ego matka. — Jeszcze i ty mi tu będziesz pyskował! Jeden głupi w rodzinie wystarczy.
— Mama da spokój, mamo — nie ustąpił Buddy.
Matka przeniosła wzrok na Biggera.
— Siedzi ponury, jakby się nie cieszył, że dostanie pracę.
— A niby co mam robić? Wrzeszczeć? — zapytał Bigger.
— Och, Bigger — jęknęła siostra.
— Wolałbym, żebyś ty, mądralo, się nie wtrącała — uci¬szył ją szybko.
— Jeżeli przyjmą cię do tej pracy — cicho, łagodnie po¬wiedziała matka, krając chleb — będę mogła wystarać się dla was, dzieci, o porządne mieszkanie. Żeby wam było wygodnie, żebyście nie musieli żyć jak świnie w chlewie.
— Bigger o tym nawet nie pomyśli. Gdzieżby on był na tyle przyzwoity — znów zaczęła Vera.
— Boże, dajcie mi w końcu spokojnie zjeść — warknął Bigger.
Matka puściła to mimo uszu i mówiła dalej, ale on teraz- zajął się wyłącznie jedzeniem.
— Mama mówi do ciebie, Bigger — zwróciła mu uwagę Vera.
— No to co?
— Nie bądź taki!
Odłożył widelec i wpił swe mocne czarne palce w kra¬wędź stołu. Słychać było w ciszy tylko szczękanie widelca Buddy'ego o talerz. Patrzył bez słowa, dopóki Vera stro¬piona jego wzrokiem nie spuściła oczu.
— Dajcie mi zjeść — powtórzył.
Jedząc czuł, że oni myślą o jego pracy, pragną, żeby tam poszedł tego wieczora, i to go gniewało; już doprowadzili go przecież do nędznej kapitulacji.
— Potrzebuję na tramwaj — oznajmił.
— Więcej nie mam. — Matka pchnęła po stole w kierun¬ku jego talerza monetę dwudziestopięciocentową.
Włożył te dwadzieścia pięć centów do kieszeni i jednym długim łykiem wypił kawę. Potem wziął kurtkę i czapkę i ruszył ku drzwiom.
— Wiesz, Bigger — powiedziała matka — jeżeli tej pra¬cy nie weźmiesz, cofną nam zasiłek. Nie będziemy mieli co jeść.
— Powiedziałem, że wezmę! — krzyknął i trzasnął drzwiami.
Zeszedł po schodach do sieni i stanął wyglądając przez szybę w drzwiach frontowych na ulicę. Od czasu do czasu ze zgrzytem przejeżdżały szlakami stalowych szyn tram¬waje. Miał dosyć swego rodzinnego życia. Dzień w dzień nic, tylko wrzaski i przykrości. Ale jaka na to rada? Za każdym razem, gdy zadawał sobie to pytanie, myśl jego na¬trafiała na ślepy mur, więc przestawał myśleć. Po drugiej stronie ulicy, akurat naprzeciwko, przy krawężniku, za¬trzymała się ciężarówka i wysiedli z niej dwaj biali w kom¬binezonach, z wiadrami i szczotkami. Tak, pozostaje mu albo pójść do tej pracy u Daltona i unieszczęśliwić się, albo nie pójść i skonać z głodu. Okropność, że nie ma innego wyboru. No, ale nie można stać tutaj do wieczora. Co zro¬bić ze sobą? Nie był pewny, czy woli wydać dziesięć cen¬tów na jakiś tygodnik lub na kino, czy pójść do sali bilar¬dowej, żeby porozmawiać z bandą, czy po prostu włóczyć się. Z rękami głęboko w kieszeniach i z nowym papiero¬sem w kąciku ust patrzył zamyślony, jak ci dwaj biali pra¬cują po drugiej stronie ulicy. Nalepiali na słupie reklamo¬wym ogromny kolorowy plakat. Z plakatu jaśniała biała twarz.
— To Buckley! — mruknął pod nosem — Znów kandy¬duje na prokuratora stanowego. — Tamci przyklepywali plakat mokrymi pędzlami. Przyglądając się tej okrągłej ru¬mianej twarzy, pokręcił głową. — Murowane, że ten skur¬wysyn zagarnia w łapówkach milion dolarów rocznie. O rany, gdybym ja był na jego miejscu bodaj przez jeden dzień, już bym nigdy nie musiał się martwić o nic.
Tamci skończyli, zabrali swoje wiadra i szczotki, wsiedli do ciężarówki z powrotem i odjechali On dalej patrzył na plakat: biała twarz, pulchna, ale surowa; ręka uniesiona, palec wskazujący wycelowany wprost w ulicę, jak gdyby wytykał każdego przechodnia. Ogromna podobizna jednej
z tych twarzy, które, gdy tam patrzysz, kierują oczy prosto na ciebie, i później, gdy idziesz dalej i odwracasz głowę, żeby popatrzyć jeszcze, gonią cię oczami bez mrugnię¬cia nadal, dopóki nie odejdziesz tak daleko, że już musisz oderwać od nich wzrok, i to znika raptownie jak obraz W kinie. Ponad twarzą na plakacie wysokimi czerwonymi literami: „KTO ŁAMIE PRAWO, WYGRAĆ NIE MOŻE!" Zaciągnął się papierosem i roześmiał cicho:
— Ty kanciarzu — wymamrotał potrząsając głową —■ każdemu, ktokolwiek ci zapłaci, pozwalasz wygrać!
Otworzył drzwi w podmuch świeżego powietrza. Z głową spuszczoną, namacując w kieszeni dwudziestopięciocentów- kę, wyszedł na ulicę. Po chwili przystanął, żeby przeszu¬kać wszystkie kieszenie: w kieszonce kamizelki znalazł sa¬motnego jednocentowego miedziaka. Czyli jest w sumie dwadzieścia sześć centów, z czego czternaście będzie ko¬sztował przejazd do pana Daltona; to znaczy, jeżeli on zdecyduje się tam zgłosić. Na czasopismo do poczytania i na kino trzeba jeszcze co najmniej dwudziestu centów.
— Niech to szlag trafi, zawsze łażę bez grosza! — mruk¬nął.
Stał na rogu ulicy w blasku słońca i patrzył na samocho¬dy, na przechodniów. Za mało pieniędzy; z takimi grosza¬kami jak można spędzić cały ten dzień? Chciał zobaczyć jakiś film; łaknęły tego jego zmysły. W kinie mógł bez wy¬siłku marzyć; wystarczyło tylko usiąść wygodnie i mieć oczy otwarte.
Pomyślał o Gusie i o G. H., i o Jacku Mógłby iść do sali bilardowej tam z nimi pogadać. Ale po co, jeżeli oni je¬szcze nie są gotowi do tego, co już od dawna planują? Gdy¬by byli, z pewnością szybko wpłynęłyby pieniądze. Od go¬dziny trzeciej do czwartej po południu nie ma żadnego po¬licjanta na służbie w okolicy Delikatesów Bluma, więc sprawę dałoby się załatwić bezpiecznie. Jeden z nich z pi¬stoletem pilnowałby Bluma, żeby nie narobił krzyku; dru¬gi uważałby na drzwi wejściowe; trzeci uważałby na drzwi zaplecza, a czwarty zgarnąłby forsę z kasety pod ladą. Po¬tem wszyscy czterej zamknęliby Bluma w sklepie i uciekli¬
by tylnymi drzwiami prędko przez zaułek. Spotkaliby się w godzinę później albo w sali bilardowej Doca, albo w Klu¬bie Młodzieży Męskiej Dzielnicy Południe, gdzie by nastą¬pił podział tych pieniędzy.
Napad na Bluma nie powinien trwać dłużej niż dwie mi¬nuty. I to byłaby ostatnia z ich robót. Ale też i najtrud¬niejsza. Dotychczas tylko plądrowali w kioskach z gazeta¬mi, kramach na targowisku i w mieszkaniach. I nigdy nie rabowali własności białych. Napadali wyłącznie Murzynów. Swoich napadać zawsze łatwiej i bezpieczniej, bo białym policjantom w gruncie rzeczy nie chce się poszukiwać Mu¬rzynów, którzy popełniają przestępstwa wobec innych Mu¬rzynów. O napadzie rabunkowym na Bluma rozmawiali już od miesięcy, a przecież jakoś brakowało im odwagi. Czuli, że taki napad byłby pogwałceniem podstawowego tabu, wtargnięciem tam, gdzie od razu ściągnęliby na siebie cały gniew obcego białego świata; innymi słowy, rzuciliby tej władzy, jaką biały świat ma nad nimi, symboliczne wy¬zwanie wyzwanie, które rzucić pragnęli, ale o którym imyśl napawała ich strachem. Właśnie gdyby zdołali obra¬bować Bluma, dokonaliby rzeczywiście napadu pod niejednym względem. W porównaniu z tym wszystkie inne ich roboty to zabawa.
— Do widzenia, Bigger.
Podniósł wzrok i zobaczył, że to Vera ze swymi przy¬borami do szycia w torbie przewieszonej przez ramię. Mi¬nęła go; na samym jednak rogu zatrzymała się i zawróciła do niego.
. No, czego chcesz?
— Bigger, błagam... Dostaniesz teraz dobrą pracę. Czy nie możesz skończyć z Jackiem i Gusem, i G. H., żeby nie wpakować się, w jakieś kłopoty?
— Nie wtrącaj się, ty mądralo, do moich spraw!
— Ale, Bigger!
— Spływaj do szkoły, dobrze?!
Odwróciła się raptownie i poszła. Wiedział, że matka rozmawiała o nim z Verą i Buddym, mówiła im, że jeśli on znów się w coś wpakuje, odeślą go do więzienia, a nie do
domu poprawczego, jak ostatnim razem. Nie przejmował się tym, co matka mówi o nim Buddy'emu. Buddy to rów¬ny chłopak. Twardy, jeszcze jak. Ale Vera, głupia dziew¬czyna, ma ptasi móżdżek, wierzy we wszystko, co jej się opowiada.
Ruszył w stronę sali bilardowej. Dochodząc do drzwi, zo¬baczył na ulicy idącego ku niemu Gusa. Przystanął i za¬czekał. To właśnie Gus wpadł pierwszy na pomysł obrabo¬wania Bluma.
— Hej, Bigger!
— Co powiesz, Gus?
— Nic. Już się widziałeś z G. H. albo z Jackiem?
— Nie. A ty?
— Nie. Jest co zakurzyć?
— Jest.
Bigger wyciągnął paczkę i poczęstował Gusa papierosem; sam zapalił i podał ogień GusowL Oparli się plecami o ścia¬nę budynku z czerwonej cegły, paląc; papierosy jak białe ukośne krechy znaczyły czerń ich podbródków. Na wscho¬dzie Bigger widział słońce, jaskrawo żółte, rozgorzałe. Po niebie płynęło kilka dużych białych obłoków.. Palił w mil¬czeniu, w spokoju, i już mógł nie myśleć o niczym. Wszystko, cokolwiek ruszało się na ulicy, budziło w nim zdawkową ciekawość. Machinalnie wodził oczami za każ¬dym samochodem warkoczącym na gładkim czarnym asfal¬cie. Jakaś kobieta przechodziła, więc śledził ruchy jej lek¬ko rozkołysanych bioder, dopóki nie zniknęła w bramie. Westchnął, podrapał się po podbródku i wymamrotał:
— Dosyć ciepło dzisiaj.
— Aha — przytaknął Gus.
• To słońce bardziej grzeje niż te stare kaloryfery w domu.
— Aha. Pewnie, że ci biali administratorzy za dobrze nie opalają.
— Tylko zawsze stukają do drzwi o komorne.
— Będę się cieszyć, jak przyjdzie lato.
— Ja też — powiedział Bigger.
Wyprostował ręce nad głową i ziewnął; oczy mU przy
tym zaszły łzami Wyraźne kształty świata z kamienia i ze stali rozmazały się faliście. Zamrugał i kształty nabrały linii, okrzepły w swym szablonowym układzie. A potem coś, co zaczęło wplatać się w przestworza, sprawiło, że podniósł oczy w górę; na szafirowym niebie zobaczył cienką smugę bieli. Ciągnął ją za sobą samolot.
— Patrz!
— Co?
— Samolot coś wypisuje. — Bigger wskazał ręką.
— Aha!
Przymrużonymi oczami patrzyli, jak^ąska taśma białej mgiełki rozwija się w słowo: UŻYWAJ... Samolot leciał tak daleko, że chwilami w ostrym blasku słońca znikał.
— Ledwie go można dojrzeć — zauważył Gus.
— Wygląda jak mały ptaszek — westchnął Bigger z dziecinnym podziwem.
— Pewnie, że ci biali potrafią latać — powiedział Gus.
— Tak — rozrzewnił się Bigger. — Mają możliwości, że¬by robić wszystko.
Bezszelestnie maleńki samolot robił pętlę i skręcał, gi¬nąc i ukazując się znów, pozostawiając długi szlak białego pierza niczym skręty mączystego klajstru wyciskanego z tubki; pierzasty zwój, który narastał, nabrzmiewał i z wolna zatracał w powietrzu kontury. Widniało już dru¬gie słowo: BENZYNY...
Jaka to wysokość, myślisz? — zapytał Bigger.
— Nie wiem. Może sto mil, może tysiąc.
— Potrafiłbym latać czymś takim, gdybym miał możli¬wość — w zadumie wymamrotał Bigger, tak jakby mówił do siebie.
Gus wydął usta, odszedł od ściany, wyprostował się i zdejmując czapkę złożył niski, pełen drwiącego szacunku ukłon:
— A jakże, psz'pana.
— Idź do diabła — uśmiechnął się Bigger.
— A jakże, psz'pana — powtórzył Gus.
— Potrafiłbym latać samolotem, gdybym miał mo¬żliwość — powtórzył Bigger.
— Gdybyś nie był czarny i gdybyś miał pieniądze, i gdy¬by ci dali pójść do tej szkoły lotniczej, to byś potrafił — przytaknął Gus.
Przez chwilę Bigger rozważał te wszystkie „gdyby". Po¬tem obaj chłopcy parsknęli głośnym śmiechem, zerkając jeden na drugiego spod opuszczonych powiek. Gdy już się dosyć naśmieli, Bigger tonem na pół pytającym, na pół twierdzącym powiedział:
— Dziwnie nas ci biali traktują, no nie?
— Żeby tylko dziwnie — mruknął Gus.
— Może mają rację, że nie chcą, żebyśmy latali — za¬stanowił się Bigger. — Bo ja, gdybym wsiadł i poprowa¬dził samolot w górę, na pewno zabrałbym ze dwie bomby i rzuciłbym je, jak wszyscy diabli...
Znów parsknęli śmiechem, zapatrzeni w niebo. Samolot szybował i obniżał się, aż w przestworzach wykwitło je¬szcze jedno słowo: TEMPO...
— „Używaj benzyny «Tempo»" — Bigger powoli wyre¬cytował cały napis. — Boże, jak ja bym chciał latać tam po niebie.
— Bóg ci pozwoli latać, kiedy dostaniesz skrzydła na tamtym świecie — powiedział Gus.
Znów się roześmieli i oparci o ścianę palili swoje papie¬rosy mrużąc trochę oczy przed blaskiem słońca. Samochody przejeżdżały z poświstem opon. Twarz Biggera w słoń¬cu wyglądała jak odlana z czarnego metalu. I jbyło w jego oczach zadumane, smętne rozbawienie, jak guyby od dawna stał wobec jakiejś zagadki, której rozwiązanie wciąż mu się wymyka, która dręczy, drażni nieodparcie, każe zgadywać i zgadywać bez końca.|Cisza go irytowała; chciał coś robić, żeby nie myśleć o trudnych rzeczach.
— Bawmy się w „białe" — zaproponował zwykłą ich za¬bawę, polegającą na tym, że naśladowali białych w sposo¬bach wyrażania się i bycia.
— Nie mam ochoty — powiedział Gus.
— Panie generale! — zaczął Bigger dobitnie, patrząc na Gusa z nadzieją, że on to podchwyci.
— Ojej, do diabła! Nie chcę się bawić — jęknął Gus.
— Stanie pan przed sądem wojennym — wyskandował Bigger jak srogi oficer.
— Czarnuchu, do cna zbzikowałeś! — roześmiał się Gus.
— Panie generale! — jeszcze raz spróbował Bigger, już z determinacją.
Gus spojrzał na niego, znużony, ale wyprostował się i sa¬lutując odpowiedział:
— Tak jest, panie generale.
— O świcie wyśle pan swoich ludzi za rzekę i uderzycie na nieprzyjaciela od lewej flanki — wyskandował Bigger.
-— Rozkaz, panie generale.
— Wyśle pan do ataku piąty pułk, szósty i siódmy — Bigger zmarszczył brwi — Czołgi, gaz, samoloty i piechotę.
— Rozkaz, panie generale! — Gus znowu zasalutował. Trzasnął obcasami.
Jeden na baczność przed drugim przez chwilę milczeli i zaciskali usta, żeby powstrzymać śmiech. Ale ostatecznie parsknęli chichotem wyśmiewając się po części z samych siebie, po części z ogromnego świata białych, który otaczał ich szeroko i majaczył ponad nimi w słońcu.
— Ty, co to jest „lewa flanka"? — zapytał Gus.
— A bo ja wiem — powiedział Bigger. — Słyszałem to w kinie.
Roześmieli się znowu. Potem jednak, już spokojnie opar¬ci o ścianę, palili dalej. Bigger zobaczył, że Gus podnosi stuloną lewą dłoń do ucha i stuloną prawą dłoń do ust, jak gdyby rozmawiał przez telefon.
— Halo — zaczął Gus.
— Halo — odpowiedział Bigger. — Kto mówi?
— Tu J. P. Morgan — zaanonsował Gus.
— Słucham pana, panie Morgan — Bigger stał się żar¬tobliwie czołobitny; szacunek wprost bił mu z oczu.
— Chcę, żeby pan dziś puścił na rynek dwadzieścia ty¬sięcy akcji Stal Amerykańska — polecił Gus.
— Po jakim kursie, panie prezesie? — zapytał Bigger.
— Oj, rzuć je pan wszystko jedno po jakim —■ Gus przy¬brał ton niedbały, z lekka rozdrażniony. — Trzymamy ich za dużo.
|— Tak jest, panie prezesie — powiedział Bigger.
— I dziś po południu o drugiej zadzwoni pan do mnie do klubu i powie mi pan, czy prezydent telefonował.
— Tak jest, panie prezesie.
Obaj udali, że odkładają słuchawki, i zaczęli skręcać się ze śmiechu.
— Głowę daję, że oni właśnie tak o tym mówią — wykrztusił Gus.
— Prawie na pewno — wykrztusił Bigger.
Uspokoili się. Teraz z kolei Bigger przyłożył stuloną dłoń do ust i zaczął rozmowę przez urojony telefon:
— Halo.
— Halo — odpowiedział Gus. — Kto mówi?
— Tu prezydent Stanów Zjednoczonych — oznajmił Bigger.
— Och, słucham pana, panie prezydencie — ukłonił się Gus.
— Zwołuję posiedzenie rady ministrów dzisiaj o czwar¬tej po południu, więc pan, jako Sekretarz Stanu, powi¬nien na nim być.
— No, ale, panie prezydencie — powiedział Gus — ja przecież jestem dosyć zajęty. W Niemczech się awanturują, więc muszę wysłać tam notę...
— Ale to tutaj ważniejsze — powiedział Bigger.
— Co będzie poruszone na tym posiedzeniu rady mini¬strów? — zapytał Gus.
— No, pan rozumie, czarnuchy robią awantury w całym kraju — wyjaśnił Bigger, z trudem powstrzymując się od śmiechu. — Musimy coś zrobić z tą czarną ludnością...
— Aha, więc to chodzi o czarnuchów. Przyjadę na pew¬no, panie prezydencie.
Odłożyli te słuchawki na niby i znów śmieli się, oparci o ścianę. Z grzechotem przejechał tramwaj. Bigger wes¬tchnął i zaklął.
— Cholera jasna!
— Co ci się stało?
— Oni na nic nam nie pozwalają.
— Kto?
-tt Biali
— Tak mówisz, jakbyś dopiero teraz to odkrył — zau¬ważył Gus.
— Nie. Ja tylko nie mogę się do tego przyzwyczaić — po¬wiedział Bigger. — Jak Boga kocham, nie mogę. Wiem, że w ogóle nie powinienem myśleć o tym, ale nie potrafię się powstrzymać. Za każdym razem kiedy o tym myślę, czuję się tak, jakby mi ktoś wpychał rozpalony pogrzebacz do gardła. Bo, psiakrew, pomyśl tylko! My mieszkamy tutaj, oni mieszkają tam. My jesteśmy czarni, oni są biali. Oni mają wszystko, my nie mamy nic. Oni robią, co chcą, nam nic nie wolno. Zupełnie jakbyśmy żyli w więzieniu. Nieraz tak mi jest, jakbym stał gdzieś na zewnątrz świata i mógł tylko zaglądać do środka przez dziurę w płocie...
r— Ojej, po co zaraz w taki sposób do tego podchodzić? A bo to pomoże? — żachnął się Gus.
— Wiesz co? — zapytał Bigger.
— Co?
— Czasami mam uczucie, że stanie mi się coś stra¬sznego — wyznał Bigger z odrobiną gorzkiej dumy w głosie.
— Jak to? — Gus spojrzał szybko na niego. Spojrzenie było zalęknione.
-— Nie wiem. Po prostu takie mam uczucie. Za każ¬dym razem, kiedy myślę, że ja jestem czarny, a oni są biali i że ja jestem tutaj, a oni są tam, mam uczucie, że stanie mi się coś strasznego...
— Ojej, do cholery! Na to przecież nie ma rady. Więc po co tak się tym gryźć? Ty jesteś czarny, a oni wydają rozporządzenia...
— Dlaczego każą nam mieszkać w tym jednym kącie miasta? Dlaczego nie dają nam latać samolotami i prowa¬dzić okrętów...
Gus szturchnął Biggera łokciem i zamamrotał dobro¬dusznie:
Oj, czarnuchu, zostaw te myśli. Bo zbzikujesz.
Samolot zniknął z nieba i pióropusze białego dymu co¬raz bardziej się rozrzedzały. Bigger, niespokojny, wciąż je¬
szcze nie wiedząc, co robić z wolnym czasem, ziewnął znów i podniósł ręce nad głowę.
— Nic się nigdy nie dzieje — zgłosił pretensję.
— A co chcesz, żeby się działo?
— Cokolwiek. — Bigger zatoczył swą ciemną dłonią sze¬roki łuk, łuk, którym objął wszelkie możliwe czynności i działania na tym świecie.
Nagle obaj wzrok zatrzymali; gołąb o barwie łupku sfru¬nął między szyny tramwajowe i zaczął spacerować, stro- sząc piórka, kręcąc tłustą szyją, krocząc tam i z powrotem, pysznie, po królewsku. Już dudnił nadjeżdżający tramwaj. Jeszcze chwila i... gołąb wzleciał w powietrze, chyży, na skrzydłach tak napiętych i przezroczystych nieomal, że aż złoto słońca przeświecało przez ich krawędzie. Z głową przechyloną Bigger patrzył, jak ten niebieskoszary ptak leci roztrzepotany i znika za skrajem wysokiego dachu.
— No, gdybym ja tylko mógł latać tak jak on — powie¬dział.
Gus parsknął śmiechem.
— Zbzikowałeś, czarnuchu.
— Jesteśmy chyba jedyne stworzenia w tym mieście, które nie mogą iść tam, gdzie chcą iść, ani robić tego, co chcą robić.
— Zostaw te myśli — powiedział Gus.
— Nie da rady.
—- To dlatego masz uczucie, że coś strasznego ci się sta¬nie — stwierdził Gus. — Myślisz za dużo.
— A co człowiek może, psiakrew? — Bigger odwrócił się do Gusa.
— Upić się i przespać, to mu przejdzie.
— Jak? Jestem bez grosza teraz.
Bigger zgniótł swój niedopałek, wyciągnął następnego papierosa i podsunął paczkę Gusowi. Dalej palili. Przeje¬chała wielka ciężarówka unosząc w blask słońca skrawki białego papieru; osiadły potem na jezdni bardzo powoli.
— Gus?
— Co?
— Wiesz, gdzie mieszkają biali?
— Pewnie, że wiem. — Gus wskazał wschód.1^- Tam za „linią", na Cottage Grove Avenue.
— Nie, nie tam — powiedział Bigger.
— Jak to? — zdumiał się Gus. — Więc gdzie?
Bigger zacisnął pięść i klepnął się w dołek.
— Tutaj, u mnie w żołądku — powiedział.
Pytająco Gus spojrzał na Biggera i zaraz odwrócił wzrok, jakby się zawstydził.
— Aha, rozumiem — szepnął.
— Kiedy tylko myślę o nich, czuję ich powiedział Bigger.
— Tak, w piersi i w gardle także ■— przytaknął Gus.
— To pali jak ogień.
— Aż czasem ciężko oddychać...
Bigger oczami szeroko otwartymi, spokojnymi wpatry¬wał się w przestrzeń przed sobą.
— I to właśnie wtedy mam uczucie, że stanie mi się coś strasznego... — Urwał, przymrużył oczy. — Nie, to nie jest tak, jakby coś mi się miało stać. To... to jest tak, jakbym ja miał zrobić coś, czy chcę, czy nie chcę...
— Aha! —przytaknął Gus skwapliwie, a przecież niespokojnie. Patrzył na Biggera z mieszaniną lęku i po¬dziwu.
— Aha, rozumiem. To jest tak, jakby się miało spaść, tylko się nie wie, gdzie...
Głos Gusa ucichł. Słońce przysłonił duży obłok i ulicę ogarnęły chłodne cienie; ale zaraz słońce się wysunęło i znów było jasno i ciepło. Jezdnią przemknął połyskliwy, długi czarny samochód z błotnikami migoczącymi w sło¬necznym blasku jak szkło; skręcił za róg o parę przecznic dalej. Bigger ściągnął usta:
— BwwwwwwwwwwL.
— Oni mają wszystko — powiedział Gus.
— Świat należy do nich — powiedział Bigger.
— Ojej, niech to diabli! — zaklął Gus. Chodźmy do bilardowej.
•— Dobrze.
Ruszyli ku drzwiom sali bilardowej.
s
— Ty, bierzesz tę pracę, o której nam opowiadałeś? — zapytał Gus.
— Nie wiem.
— Tak mówisz, jakbyś jej nie chciał.
■'■•ę- Och, do diabła, chcę! Chcę wziąć tę pracę — oświad¬czył Bigger.
Popatrzyli na siebie i parsknęli śmiechem. Weszli do sali bilardowej. Nie zastali nikogo oprócz czarnego grubasa, który z na pół spopielałym wygasłym cygarem w ustach opierał się o ladę. W głębi jaśniała jedna jedyna żarówka pod zielonym abażurem.
— Hej, Doc — powiedział Bigger.
— Dosyć wcześnie wy dzisiaj — zauważył Doc.
— Nie było tu jeszcze Jacka albo G. H.? — zapytał Big¬ger.
— Nie — odrzekł Doc.
— Strzelmy sobie partyjkę — zaproponował Gus.
— Jestem bez grosza — przypomniał Bigger.
— Ja mam trochę pieniędzy.
— Zapalcie światło. Kule są na półce — powiedział Doc.
Bigger zapalił światło. Marudzili trochę przy ustale¬niu porządku gry. Pierwszeństwo uzyskał Bigger. Za¬częli grać. Bigger grał kiepsko; myślał o sklepie Blu¬ma, urzeczony, ale też i nieco przerażony projektem tego rabunku
— Pamiętasz, o czym tak często rozmawialiśmy? — za¬pytał Gusa bezbarwnie, obojętnie.
-- Nie.
— Stary Blum.
— Och — powiedział Gus. — O tym przecież nie rozma¬wialiśmy chyba z miesiąc. Dlaczego ci to raptem przyszło do głowy?
— Wyprzątnijmy mu lokal.
— Czy ja wiem..
— To był twój plan od początku — zaznaczył Bigger.
Gus wyprostował się nad stołem bilardowym i wlepił
oczy w Biggera. Potem spojrzał na Doca, który wyglądał przez okno na ulicę.
— Chcesz, żeby Doc wiedział? Czy ty nigdy nie nauczysz się mówić cicho?
— Ojej, po prostu się zapytałem. Chcesz spróbować?
— Nie.
— Dlaczego? Stracha masz, bo to biały?
— Nie. Ale Blum trzyma tam pistolet. Co będzie, jeżeli on się okaże szybszy?
— Oj, masz stracha i już. Strach cię obleciał, bo to biały.
— Diabła tam strach. — Gus, urażony, dotknięty do żywego, zaczął się bronić.
Bigger podszedł do niego i objął go ramieniem.
— Słuchaj, ty nie musisz wchodzić do środka. Będziesz tylko stał przy drzwiach i pilnował, rozumiesz? Ja, Jack i G. H. wejdziemy. W razie gdyby ktoś nadchodził, gwizd¬niesz, żebyśmy wtedy wyskoczyli na tyły. Nic więcej.
Drzwi wejściowe się otworzyły. Przestali rozmawiać i od¬wrócili głowy.
— No, jest Jack i G. H. — powiedział Bigger.
Jack i G. H. ruszyli od drzwi prosto do nich.
— Co, chłopaki, robicie? 11 zapytał Jack.
— Gramy. Chcecie i wy zagrać? — zapytał Bigger.
— Ty ich zapraszasz, a ja za tę grę płacę — powiedział Gus.
Roześmieli się wszyscy, więc Bigger roześmiał się też, ale zaraz spoważniał. Doszedł do wniosku, że to jest żart jego kosztem. Usiadł pod ścianą, oparł stopy na poprzecz¬kach krzesła i siedział tak, jakby owego żartu nie dosły¬szał. Gus i G. H. nie przestawali się śmiać.
— Zwariowaliście, czarnuchy — skarcił ich po chwili. — Zaśmiewacie się jak małpy, ale odważni jesteście tylko, że¬by gadać.
—- Co to znaczy? — zapytał G. H.
— Mam zaplanowany dopływ gotówki.
— Jaki dopływ gotówki?
— Starego Bluma.
Zrobiło się cicho. Jack zapalił papierosa. Gus odwró¬cił wzrok, nie chcąjc brać udziału w tej rozmowie.
|— Gdyby stary Blum był czarny, wszyscy byście się do [tego palili. Ale że on jest biały, to się wszyscy boicie.
— Ja się nie boję — powiedział Jack. — Pójdę z tobą.
— Mówisz, że masz to już zaplanowane? — zapytał G. H. | Bigger westchnął głęboko i poszukał na ich twarzach zrozumienia. Jednak nie powinni go zmuszać, żeby im wszystko wyjaśniał.
— Słuchajcie, to będzie łatwe. Nie ma się czego bać. Mię¬dzy czwartą a piątą w sklepie siedzi tylko ten stary. Po¬licjant jest daleko, przy drugim rogu. Jeden z nas zostanie przed sklepem na straży. Trzej wejdą, rozumiecie? Któryś przytrzyma starego Bluma pod pistoletem, drugi zabierze się do tej kasety z pieniędzmi pod ladą, a trzeci zajmie się tylnymi drzwiami, żeby były otwarte i żebyśmy mogli od razu uciec przez zaułek... To wszystko. Nie potrwa na¬wet trzech minut.
— Mnie to się zdaje, żeśmy sobie postanowili nigdy nie używać broni — powiedział G. H. — I dotychczas nie za¬czepialiśmy białych.
— Nie możesz zrozumieć? To jest wielka sprawa —•• uciął Bigger.
Czekał na dalsze sprzeciwy. Gdy sprzeciwów nie było, znów zabrał głos:
— Przecież damy radę, jeżeli wy, czarnuchy, nie stchó¬rzycie.
Poza tym, że Doc przy oknie od ulicy pogwizdywał, pa¬nowała teraz zupełna cisza. Bigger patrzył uważnie na Jacka; wiedział, że w tej sytuacji właśnie słowo Jacka zadecyduje. Gusa bał się, bo nie mógł liczyć na jego nie¬ustępliwość, gdyby Jack wyraził zgodę. Gus stał przy stole bilardowym, bawiąc się kijem, opieszale przesuwając wzrok po kulach rozsianych na stole tak, jak leżały w chwili prze¬rwania gry. Więc Bigger wstał z krzesła, jednym machnię¬ciem ręki przetoczył je gwałtownie i gdy one, połyskując, jeszcze się ocierały i odbijały o gumowe bandy i turlały po zielonym suknie, spojrzał Gusowi prosto w oczy. Cho¬ciaż pytał Gusa przedtem, czy weźmie udział w tym ra¬bunku, obawa, że Gus rzeczywiście zechce pójść z nimi,
sprawiła, że mięśnie w żołądku mu się napięły i zapłonął cały. Doznał takiego uczucia, jakby musiał kichnąć, a nie mógł, tylko że to było znacznie bardziej denerwujące niż potrzeba kichnięcia. Zrobiło mu się jeszcze goręcej, jakoś ciaśniej; nerwy miał naprężone i rozedrgane jak struny. Wydawało mu się, że zaraz coś w nim pęknie.
Szlag by to trafił! Żaden nic nie powie?
— Ja pójdę powtórzył Jack.
— Ja pójdę, jeżeli wszyscy pójdą — powiedział G. H.
Gus milczał i Biggera ogarnęło dziwne wrażenie, na
pół zmysłowe, na pół wyrozumowane. Rozdwoił się nie¬jako i stanął sam przeciwko sobie. Już załatwił sprawę należycie — tyle że nie uzyskał jeszcze zgody Gusa. Do¬prowadził właśnie do tego, o co mu chodziło: we trzech są przeciwko Gusowi. Bał się jednak obrabować białego, tak samo jak Gus. Chociaż wiedział, że sklep Bluma jest mały i Blum nie ma nikogo do pomocy, w żadnym razie by nie pomyślał o dokonaniu tego rabunku bez współ¬udziału ich wszystkich. I nawet pewny tego współudziału, bał się. Tamtych już, niestety, przekonał, skaptował, więc teraz ten jedyny, jeszcze nie przekonany, wzbudzał w nim wściekłą nienawiść i lęk — taki sam lęk, jaki budzili w nim biali. Bigger nienawidził Gusa wiedząc, że Gus się boi nie inaczej niż on; i lękał się Gusa, bo czuł, że Gus ulegnie, i on wtedy będzie zmuszony dokonać tego rabunku. Jak człowiek, który przed popełnieniem samo¬bójstwa jednocześnie boi się swego samobójczego strzału i wie, że strzelić musi, jednocześnie odczuwa w całej pełni i tę konieczność, i ten strach, Bigger patrzył na Gusa i czekał. Żadne jednak słowo nie padało. Zaciskał zęby tak mocno, że szczęki go bolały. W końcu przysunął się do Gusa nie patrząc już, tylko czując Gusa bliskość całym ciałem, na wskroś, w sobie i wokoło; nienawidził siebie i nienawidził Gusa za to, że tak reaguje. Aż nie mógł znieść dłużej tego uczucia. W histerycznym napię¬ciu nerwów musiał się wypowiedzieć, wyzwolić. Zacisnął pięści, lekko je uniósł przy bokach i spojrzał na Gusa oczami zaczerwienionymi ze złości i lęku.
— Ty czarny skurwysynie — powiedział bez żadnej modulacji głosu. — Stracha masz, bo on biały.
— Nie klnij mnie, Bigger — rzekł spokojnie Gus.
— Będę cię klął!
— Nie ma powodu — powiedział Gus.
— To dlaczego nabrałeś wody w tę czarną gębę? — zapytał Bigger. — Dlaczego nie mówisz, co masz zamiar robić?
— Nie muszę mówić, jeżeli nie chcę!
— Ty bękarcie! Ty zastrachany bękarcie!
— Nie jesteś moim szefem — powiedział Gus.
— Ty tchórzu — wycedził Bigger. — Boisz się obra¬bować białego.
— Oj, Bigger. Nie mów tak — wtrącił się G. H. — Daj mu spokój.
— To tchórz — oświadczył Bigger. — Nie pójdzie z nami. t— Nie powiedziałem, że nie pójdę — zaprotestował Gus.
— Więc, do cholery, powiedz, co masz zamiar zrobić. Gus oparł się na kiju bilardowym i wlepił wzrok w Big-
gera, a Biggerowi w żołądku coś stwardniało, jak gdyby oczekiwał uderzenia i gotów był je oddać. Zwarł pięści mocniej. Przez ułamek sekundy odczuwał pięścią, ręką, ciałem ów ruch, jaki by zrobił waląc Gusa prosto w usta tak, żeby popłynęła krew: Gus by upadł, a on by wyszedł i koniec; do rabunku by już nie doszło. Gdy pomyślał o tym, gdy doznał takiego uczucia, twardy, dławiący ucisk, który z dołka podchodził mu do gardła, zaczął słabnąć.
— Widzisz, Bigger — powiedział Gus tonem ugodowym, wypośrodkowanym pomiędzy dobrotliwością a dumą. — Widzisz, Bigger, to zawsze przez ciebie są wszystkie nasze awantury. Bo ty jesteś krewki No, czy musisz mi wymy¬ślać? Czy ja nie mam prawa sam sdę decydować? Nie, bo ty tak nie lubisz. Ty musisz od razu kląć. Mówisz, że mam stracha. To przecież t y sam masz stracha. Boisz się, że się zgodzę, i wtedy będziesz musiał załatwić tę ro¬botę...
— Powtórz to jeszcze raz! Tylko powtórz, a wezmę któ¬
rąś z tych kul i zatkam ci tę twoją cholerną mordę! — odparował Bigger, dotknięty w swej dumie do żywego.
— Oj, do cholery — jęknął Jack.
— Widzicie, jaki on jest — powiedział Gus.
— Dlaczego nie mówisz, co masz zamiar zrobić? — za¬pytał Bigger.
— Ojej, no, pójdę z wami — Gus na próżno usiłował opanować drżenie głosu; z pośpiechem znów skręcił z te¬matu. — Pójdę, ale Bigger wcale nie musi tak się zacho¬wywać. Nie musi mi wymyślać.
— Dlaczego od razu nie powiedziałeś? — zapytał Big¬ger; jego gniew przeszedł nieomal w furię. — Robisz wszystko, żeby człowieka aż ręka swędziała!
— ...pomogę w tym skoku — ciągnął Gus ignorując sło¬wa Biggera. — Pomogę, tak jak zawsze. Ale niech mnie diabli porwą, jeżeli będę słuchał twoich rozkazów, Big¬ger! Zastrachany tchórz z ciebie! Mówisz, że ja mam stra¬cha, bo nie chcesz, żeby ktoś widział, jakiego stracha masz ty!
Bigger dopadł go, ale Jack szybko ich rozdzielił. G. H. odciągnął Gusa na bok.
— Kto ci każe słuchać rozkazów? — zapytał Bigger. — Ja wcale nie chcę rozkazywać mięczakom siusiającym w portki.
— Wy, chłopcy, nie rozrabiać mi tam! — zawołał Doc.
Umilkli przy bilardowym stole. Bigger patrzył, jak Gus
odkłada swój kij na stojak, strzepuje ze spodni pył kredy i cofa się o parę kroków. W żołądku coś paliło Biggera i czarna mgła przez chwilę przysłaniała mu oczy. Jak pia¬sek, suchy, lotny, szybko się przesypujący, migały mu w myśli obrazy najróżniejszych gwałtownych poczynań: mógłby dźgnąć Gusa nożem, mógłby go kopnąć, mógłby go trzepnąć po twarzy, mógłby podstawić mu nogę, żeby upadł jak długi na pysk. Wiele mógłby zrobić Gusowi za to, że tak się przez niego