Wright Richart Syn swego kraju Księga Pierwsza Lęk Drrrrrrrrrrrrrrrrrr! Zaterkotał budzik w ciemnym, cichym pokoju. Sprężyna łóżka skrzypnęła. Rozległ się zniecierpliwiony, śpiewny głos kobiecy: — Bigger, ucisz go! Blaszany terkot rozdarło niechętne chrząknięcie. Bose stopy przeklapały szybko po deskach podłogi i budzik rap¬townie ucichł. — Zapal światło, Bigger. — ...brze — odpowiedziało senne mamrotanie. W świetle zalewającym pokój stał na wąskiej przestrzeni pomiędzy dwoma żelaznymi łóżkami czarny chłopiec i prze¬cierał oczy wierzchem dłoni. Z łóżka po prawej stronie znów odezwała się kobieta: — Buddy, wstawaj zaraz! Mam dzisiaj wielkie pranie i wolę, żeby mi tu żadnego z was nie było. Drugi czarny chłopiec wyturlał się z łóżka i stanął. Ko¬bieta wstała również; była w nocnej koszuli — Odwróćcie głowy, to się ubiorę — powiedziała. Obaj chłopcy utkwili wzrok w przeciwległym kącie po¬koju. Kobieta szybko ściągnęła koszulę i włożyła majtki. Odwróciła się do łóżka, z którego wstała. — Vera! Wstawaj! — Która godzina, mamo? — doleciał spod kołdry przy¬tłumiony głos dziewczęcy. — Wstawaj, mówię! — Dobrze, mamo. Brązowoskóra dziewczyna w perkalowym szlafroku wstała posłusznie, przeciągnęła się i ziewnęła. Usiadła na krześle i sennie, po omacku zaczęła wkładać pończochy. Obaj chłopcy nadal mieli głowy odwrócone, żeby matka i siostra mogły ubrać się bez skrępowania; tak samo one odwracały głowy od ubierających się chłopców. Nagle wszyscy znieruchomieli z odzieżą w rękach: gdzieś pod cienko otynkowaną ścianą coś cicho stuknęło. Zapomnieli 0 swym sprzysiężeniu przeciwko wstydowi i niespokojni, całą uwagę skierowali na podłogę. — On znowu, Bigger! — wrzasnęła kobieta. Od razu w tym maleńkim jednoizbowym mieszkanku za¬panował rwetes. Krzesło upadło, kiedy kobieta na pół ubra¬na, w opadających pończochach weszła bez tchu na łóżko. Dwaj synowie, jeszcze boso, zastygli w napięciu, przeszu¬kując wzrokiem cienie pod łóżkiem, pod każdym z krzeseł. Dziewczyna skoczyła w kąt, przygarbiła się, ujęła skraj halki w obie ręce i mocno ściągnęła nad kolanami. — Oj! Oj! — zawodziła. — Tam jest! — wskazała rozdygotanym palcem kobieta. Patrzyła jak urzeczona, oczami okrągłymi ze strachu. — Gdzie? — Ja go nie widzę! — Bigger, on jest za kuferkiem! — zaskomlała dziew¬czyna. — Vera! — wrzasnęła kobieta. — Na łóżko właź! Nie daj, żeby cię ugryzł! Gorączkowo Vera przeskoczyła na łóżko i kobieta wziꬳa ją w objęcia. Przytulone do siebie, czarna matka i brą¬zowa córka, wpatrywały się z otwartymi ustami w kufe¬rek stojący w kącie. Bigger, szybko, aż mu białka zalśniły, popatrzył wokoło 1 przebiegł przez pokój. Odgarnął zasłonę, która oddzielała kąt kuchenny, i ze ściany nad maszynką gazową chwycił dwie ciężkie żelazne patelnie. Odwrócił się w stronę kufer¬ka i szeptem przywołał brata. — Buddy! — No? — Masz, weź tę patelnię. —— Dobrze. — I stań tam przy drzwiach! — Dobrze. Buddy, ściskając w garści rączkę żelaznej patelni, przy¬kucnął przy drzwiach, gotów do zadania ciosu. Gdyby nie szybkie, głębokie oddechy ich czworga, byłoby zupełnie ci¬cho. Bigger, z patelnią w sztywno uniesionej ręce, ze wzro¬kiem rozbieganym po podłodze, po każdej desce przed so¬bą, ruszył na palcach do kuferka. Przystanął i bez drgnie¬nia powieki, bez drgnienia mięśnia w twarzy szepnął: — Buddy! — Mhmm?... — Przystaw skrzynkę do tej dziury, żeby tam nie uciekł. Buddy podbiegł do drewnianej skrzynki, prędko szurnął ją przed dziurę ziejącą w listwie i wrócił tyłem pod drzwi trzymając patelnię w pogotowiu. Bigger wolno, ostrożnie zajrzał za kuferek. Nie zobaczył nic. Bosą nogą stopniowo pchnął kuferek o kilka cali. ■ga Jest! — wrzasnęła znów matka. Ogromny czarny szczur poderwał się z piskiem i wgryzł w nogawkę spodni Biggera. — Szlag by go! — szepnął Bigger zaciekle, robiąc młyn¬ka, potrząsając nogą z całej siły. Wskutek tych gwałtownych ruchów szczur wyleciał w po¬wietrze i uderzył o ścianę. Natychmiast skulił się, odwró¬cił i skoczył znowu. Bigger zrobił unik i szczur grzmotnął w nogę stołu. Zacisnąwszy zęby, Bigger uniósł patelnię; bał się nią rzucić w szczura, bo wiedział, że może nie tra¬fić. Szczur popiskując zawrócił i zaczął biegać w kółko, da¬remnie szukając kryjówki; znów skoczył, tym razem za Big¬gera, i i chrobotem przedreptał prędziutko najpierw do jednego boku skrzynki, potem do drugiego, ale dostępu do nory nie miał. Nagle odwrócił się i stanął na tylnych łap¬kach. — Walnij go, Bigger! — wrzasnął Buddy. —| Zabij! — krzyknęła kobieta. Brzuszek szczura pulsował lękiem. Bigger zrobił krok na¬przód i wtedy szczur wydał długi, przeciągły pisk wyzwa¬nia, błysnęły czarne paciorki oczu, maleńkie przednie łap¬ki zamłóciły w powietrzu. Bigger zamierzył się i rzucił w niego patelnią; patelnia śmignęła po podłodze, nie tra¬fiając, i ze szczękiem odbiła się od ściany. — Cholera!.,. Szczur skoczył. Bigger umknął w bok. Szczur przysiadł pod krzesłem i zapiszczał z wściekłością. Bigger powoli wy¬cofał się do drzwi. — Daj mi twoją patelnię, Buddy — rzekł cicho, wpa¬trzony w szczura. Buddy wyciągnął rękę. Bigger wziął patelnię od niego i podniósł wysoko. Szczur smyrgnął spod krzesła i znów przy skrzynce spróbował odnaleźć wejście do nory; potem jeszcze raz stanął na tylnych łapkach, łyskając rozdygota¬nym brzuszkiem, obnażając długie pożółkłe kły i kwiląc piskliwie. Bigger wymierzył cios. Odrzucił patelnię, aż zadudniła. Wieko skrzynki zapadło się z trzaskiem. Kobieta znów wrzasnęła i przysłoniła twarz rękami. Na palcach Bigger podszedł do skrzynki i zajrzał. — Trafiłem go — wymamrotał, pokazując w uśmiechu zaciśnięte zęby. — Na Boga, trafiłem! Kopnął rozłupaną skrzynkę i teraz wszyscy zobaczyli czarny nieruchomy kadłubik z dwoma żółtymi, długimi, wystającymi kłami. Chwycił but i jednym rąbnięciem zmiażdżył łebek szczura. — Ty skurwysynie! — zaklął histerycznie. Kobieta uklękła na łóżku, głowę wtuliła w kołdry i wy- szlochała: — Boże, Boże, miej miłosierdzie... — Oj, mamo — zaskomlała nachylając się nad nią Ve- ra. — Nie płacz. On już nie żyje. Dwaj bracia stali nad martwym szczurem i w głosach ich brzmiał podziw pełen trwogi i czci. — Do licha, ależ był wielki ten drań! — Skurwysyn, mógł ci przegryźć gardło. — Ma chyba więcej niż stopę długości. — Jakim cudem, do diabła, one rosną takie duże? — Jedzą odpadki i wszystko, co tylko mogą. — Patrz, Bigger, porządnie ci rozdarł nogawkę. — Aha, przyczepił się do mnie, i owszem. — Proszę, Bigger, wynieś go stąd — zaczęła błagać Vera. — Ojej, co się boisz — powiedział Buddy. Kobieta na łóżku nadal szlochała. Bigger wziął kawałek gazety i ostrożnie podniósł szczura za ogon, trzymając go z daleka, na długość ramienia. — Bigger, wynieś go stąd — poprosiła znów Vera. Ale on tylko zachichotał i ze szczurem zwisającym w ręce, roz¬kołysanym jak wahadło, podszedł do łóżka, żeby siostrę nastraszyć. — Bigger! — wykrztusiła Vera. Wrzasnęła, zatoczyła się bezwładnie na matkę i sturlała z łóżka. Oczy miała za¬mknięte. — Bigger, na litość boską! — Matka szlochając stanęła pochylona nad Verą. — Co ty wyprawiasz? Wyrzuć tego szczura! Bigger położył szczura i już się ubierał. — Pomóż mi podnieść Verę — rzekła matka. Po chwili wahania odwrócił się do niej. — O co chodzi? — zapytał, jak gdyby nie wiedział. - ifr- Zróbże, co ci mówię, chłopcze. Podszedł i razem z matką dźwignął Verę na łóżko. Dziew¬czyna nie otworzyła oczu. Zostawił je obie i dokończył się ubierać. Owinął szczura w gazetę, zabrał go, zbiegł na dół przed dom i wsadził do kosza na śmieci na rogu zaułka. Gdy przybiegł z powrotem, matka jeszcze stała nad Verą, kładąc jej na głowę mokry ręcznik. Zaraz jednak wypro¬stowała się i zapłakana, z ustami zaciśniętymi popatrzyła na niego z gniewem. — Chłopcze, czasami to aż się zastanawiam, dlaczego ty się tak zachowujesz. — A co ja takiego robię? — zapytał wojowniczo. -— Nieraz się zachowujesz jak największy głupiec pod słońcem. — O czym mama mówi? — Straszyłeś siostrę tym szczurem, aż zemdlała! Czy ty wcale nie masz rozumu? — Oj, nie wiedziałem, że ona taka strachliwa. — Buddy! — zawołała matka. — Tak jest. — Weź gazetę i przykryj tę plamę. — Tak jest. Buddy rozłożył gazetę i przykrył błoto krwi na podłodze, w miejscu gdzie upadł zmasakrowany szczur. Bigger pod¬szedł do okna, z roztargnieniem wyglądając na ulicę. Mat¬ka ponuro wpatrzyła się w jego plecy. — Bigger, czasami to się zastanawiam, po co ja ciebie urodziłam — rzekła z goryczą. Bigger obejrzał się, po czym znów skierował wzrok na ulicę. — Może mama nie powinna. Może mama powinna mnie zostawić tam, gdzie byłem. — Zamknij swoją bezczelną jadaczkę! — Oj, do cholery! — jęknął i zapalił papierosa. — Buddy, podnieś te patelnie. Postaw je w zlewie — powiedziała matka. Bigger przeszedł przez pokój i usiadł na łóżku. Oczy matki powędrowały za nim. — Nie musielibyśmy mieszkać w tym śmietniku jpo¬wiedziała — gdybyś ty choć trochę był mężczyzną. — Oj, niech już mama z tym nie zaczyna. — Jak się czujesz, dziecko? — zwróciła się matka do Very. Vera podniosła głowę i .powiodła wzrokiem po po¬koju, jakby była pewna, że zobaczy jeszcze jednego szczura. — Och, mamo! — Biedactwo ty! — Nie mogłam poradzić. Bigger mnie przestraszył. ' — Uderzyłaś się? — Głową walnęłam. — No, uspokój się już. Nic ci nie będzie. — Jak Bigger może tak się zachowywać? — Po twarzy Very znowu popłynęły łzy. — To po prostu wariat — odrzekła matka. — Po prostu zwyczajny, głupi czarny wariat. — I spóźnię się na lekcję szycia w YWCA — płakała Vera. —■ No, wyciągnij się wygodnie. Zaraz ci się zrobi le¬piej — powiedziała matka. Zostawiła Verę na łóżku i z chłodem w oczach zwróciła się do Biggera. — A gdybyś tak wstał kiedyś rano, a tu twoja siostra martwa? Co byś pomyślał wtedy? — zapytała. >Gdyby nam w czasie snu nocą te szczury poprzegryzały żyły? Właśnie! W ogóle byś się tym nie przejął! Dla ciebie ważne tylko przyjemności! Nawet kiedy ci w Opiece Społecznej dadzą pracę, nie weź¬miesz jej, jak oni tam nie zagrożą, że przestaną ci dawać jeść i konaj z głodu! Bigger, naprawdę nicpoń z ciebie, ja¬kiego w życiu swoim nie widziałam! — Tysiąc razy już to mama mówiła — mruknął Bigger, nie patrząc. — I mówię jeszcze raz! Zapamiętaj sobie moje słowa, przyjdzie dzień, i to niedługo, kiedy usiądziesz i zapła¬czesz. Przyjdzie dzień, kiedy pożałujesz, że nie wysze¬dłeś na ludzi i jesteś tylko włóczykijem. Ale wtedy będzie już za późno. — Dosyć tego prorokowania o mnie — powiedział Big¬ger. ' ' •T"— ; — Będę prorokować, jak mi się podoba! A jeżeli tobie się to nie podoba, możesz stąd odejść. Damy sobie radę bez ciebie. Możemy dalej mieszkać w tym jednym pokoju, tak jak mieszkamy teraz, nawet kiedy ciebie nie będzie. — Oj, do cholery jasnej! — W jego głosie wezbrało roz¬drażnienie. — Żal cię kiedyś ogarnie, że tak żyłeś — mówiła dalej matka. — Jeżeli nie przestaniesz biegać z tą swoją bandą i nie zaczniesz żyć po bożemu, skończysz tam, gdzie ci się nawet nie śni w najgorszych snach. Ty myślisz, że ja nie wiem, co wy, chłopcy, robicie, ale ja wiem Na końcu dro¬gi, którą idziesz, synu, jest szubienica. Zapamiętaj to so¬ li bie. — Odwróciła się i spojrzała na Buddy'ego. — Wyrzuć tę skrzynkę na dwór, Buddy. — Dobrze, mamo. | Zapanowała cisza. Buddy wyniósł skrzynkę. Matka po¬deszła do kuchenki gazowej w kącie. Vera usiadła na łóż¬ku i zwiesiła nogi nad podłogą. — Vera, kładź się. — Matka wyszła zza zasłony. — Już mi przeszło, mamo. Muszę zdążyć na lekcję szy¬cia. — No, skoro przeszło, to nakryj do stołu — poleciła, znów znikając za zasłoną. — Boże, okropnie mnie to wy¬męczyło, aż sama nie wiem, co robić — głos jej dolatywał stamtąd jękliwie. — Wciąż i wciąż tylko się staram, że¬byście wy, moje dzieci, miały domowe ognisko, a was to nic nie obchodzi. — Oj, mamo — zaprotestowała Vera — niech mama tak nie mówi. — Vera, czasami po prostu chęć mnie bierze położyć się i machnąć na to wszystko ręką. — Niech mama nie mówi tak, błagam. — Długo już takiego życia nie wytrzymam — Wkrótce podrosnę i będę mogła pracować, mamo. — Tylko że ja chyba tego nie dożyję. Pan Bóg mnie wezwie do siebie. Vera weszła za zasłonę i Bigger usłyszał, jak ona usiłuje matkę pocieszyć. Wyłączył dźwięk ich głosów ze świado¬mości. Nienawidził matki i rodzeństwa, bo wiedział, że cierpią i że nic na to nie mógł poradzić. Wiedział, że gdyby nie zamykał serca przed współczuciem wobec tej haniebnej nędzy, w jakiej żyją, zatraciłby się całkowicie, pełen lęku i rozpaczy. Więc zachowywał wobec nich posta¬wę nieugięcie obojętną; mieszkał z nimi, ale jak za ścianą, za portierą. I roztrząsanie własnej niedoli wykluczał je¬szcze bardziej surowo. Czuł, że gdyby jasno sobie uprzy¬tomnił, czym właściwie jest jego bytowanie, zabiłby się albo zabiłby kogoś innego. Więc z samozaparciem udawał chuligana. Wstał i zgniótł niedopałek papierosa na parapecie okien¬ nym Vera wyszła zza zasłony, ułożyła na stole widelce i noże. — Siadajcie już do jedzenia — zawołała matka. Usiadł przy stole. Od kuchenki wionęło zapachem sma¬żonego boczku i zaparzanej kawy. Matka teraz śpiewała: Życie jest jak pociąg, co jedzie przez świat, gdy maszynista dość ma odwagi i siły. Trzeba nam jechać trudnej drogi szmat od kolebki! aż do mogiły... Zirytowały Biggera słowa tej piosenki Rad był, kiedy matka przestała śpiewać i przyszła z czajnikiem kawy i pół¬miskiem poskręcanych plastrów boczku. Vera przyniosła chleb i po chwili już wszyscy czworo siedzieli wokół stołu. Matka przymknęła oczy, opuściła głowę. — Dziękujemy Ci, Panie Boże — wymamrotała — za dary Twe, które zesłałeś, abyśmy ciała nasze nakarmili Amen. — Otworzyła oczy i nie zmieniając tonu rzekła: — Będziesz musiał się nauczyć wstawać wcześniej, Bigger, bo inaczej wyrzucą cię z tej pracy. Nie odpowiedział ani nie spojrzał na nią. — Nalać ci kawy? — zapytała Vera. — Tak. — Bo ty pójdziesz do tej pracy, prawda, Bigger? — za¬pytała matka. Odłożył widelec i wlepił w nią wzrok. — Wczoraj wieczorem powiedziałem, że pójdę. De razy muszę powtarzać? — No, nie odszczekuj! — pisnęła Vera. — Mama cię tylko pyta. — Podaj chleb i przestań się mądrzyć. — Wiesz, że masz być u pana Daltona o pół do szóstej — przypomniała matka. — Dziesiąty raz mi to mama mówi. — Nie chcę, żebyś zapomniał, synu. — A zapominać to ty potrafisz —■ zauważyła Vera. — Oj, dajcie Biggerowi spokój — ujął się za bratem Buddy. — Przecież powiedział, że pójdzie do tej pracy. — Nie odzywaj się do nich — mruknął Bigger. — Cicho siedź, Buddy, albo wstań od tego stołu — skarciła Buddy'ego matka. — Jeszcze i ty mi tu będziesz pyskował! Jeden głupi w rodzinie wystarczy. — Mama da spokój, mamo — nie ustąpił Buddy. Matka przeniosła wzrok na Biggera. — Siedzi ponury, jakby się nie cieszył, że dostanie pracę. — A niby co mam robić? Wrzeszczeć? — zapytał Bigger. — Och, Bigger — jęknęła siostra. — Wolałbym, żebyś ty, mądralo, się nie wtrącała — uci¬szył ją szybko. — Jeżeli przyjmą cię do tej pracy — cicho, łagodnie po¬wiedziała matka, krając chleb — będę mogła wystarać się dla was, dzieci, o porządne mieszkanie. Żeby wam było wygodnie, żebyście nie musieli żyć jak świnie w chlewie. — Bigger o tym nawet nie pomyśli. Gdzieżby on był na tyle przyzwoity — znów zaczęła Vera. — Boże, dajcie mi w końcu spokojnie zjeść — warknął Bigger. Matka puściła to mimo uszu i mówiła dalej, ale on teraz- zajął się wyłącznie jedzeniem. — Mama mówi do ciebie, Bigger — zwróciła mu uwagę Vera. — No to co? — Nie bądź taki! Odłożył widelec i wpił swe mocne czarne palce w kra¬wędź stołu. Słychać było w ciszy tylko szczękanie widelca Buddy'ego o talerz. Patrzył bez słowa, dopóki Vera stro¬piona jego wzrokiem nie spuściła oczu. — Dajcie mi zjeść — powtórzył. Jedząc czuł, że oni myślą o jego pracy, pragną, żeby tam poszedł tego wieczora, i to go gniewało; już doprowadzili go przecież do nędznej kapitulacji. — Potrzebuję na tramwaj — oznajmił. — Więcej nie mam. — Matka pchnęła po stole w kierun¬ku jego talerza monetę dwudziestopięciocentową. Włożył te dwadzieścia pięć centów do kieszeni i jednym długim łykiem wypił kawę. Potem wziął kurtkę i czapkę i ruszył ku drzwiom. — Wiesz, Bigger — powiedziała matka — jeżeli tej pra¬cy nie weźmiesz, cofną nam zasiłek. Nie będziemy mieli co jeść. — Powiedziałem, że wezmę! — krzyknął i trzasnął drzwiami. Zeszedł po schodach do sieni i stanął wyglądając przez szybę w drzwiach frontowych na ulicę. Od czasu do czasu ze zgrzytem przejeżdżały szlakami stalowych szyn tram¬waje. Miał dosyć swego rodzinnego życia. Dzień w dzień nic, tylko wrzaski i przykrości. Ale jaka na to rada? Za każdym razem, gdy zadawał sobie to pytanie, myśl jego na¬trafiała na ślepy mur, więc przestawał myśleć. Po drugiej stronie ulicy, akurat naprzeciwko, przy krawężniku, za¬trzymała się ciężarówka i wysiedli z niej dwaj biali w kom¬binezonach, z wiadrami i szczotkami. Tak, pozostaje mu albo pójść do tej pracy u Daltona i unieszczęśliwić się, albo nie pójść i skonać z głodu. Okropność, że nie ma innego wyboru. No, ale nie można stać tutaj do wieczora. Co zro¬bić ze sobą? Nie był pewny, czy woli wydać dziesięć cen¬tów na jakiś tygodnik lub na kino, czy pójść do sali bilar¬dowej, żeby porozmawiać z bandą, czy po prostu włóczyć się. Z rękami głęboko w kieszeniach i z nowym papiero¬sem w kąciku ust patrzył zamyślony, jak ci dwaj biali pra¬cują po drugiej stronie ulicy. Nalepiali na słupie reklamo¬wym ogromny kolorowy plakat. Z plakatu jaśniała biała twarz. — To Buckley! — mruknął pod nosem — Znów kandy¬duje na prokuratora stanowego. — Tamci przyklepywali plakat mokrymi pędzlami. Przyglądając się tej okrągłej ru¬mianej twarzy, pokręcił głową. — Murowane, że ten skur¬wysyn zagarnia w łapówkach milion dolarów rocznie. O rany, gdybym ja był na jego miejscu bodaj przez jeden dzień, już bym nigdy nie musiał się martwić o nic. Tamci skończyli, zabrali swoje wiadra i szczotki, wsiedli do ciężarówki z powrotem i odjechali On dalej patrzył na plakat: biała twarz, pulchna, ale surowa; ręka uniesiona, palec wskazujący wycelowany wprost w ulicę, jak gdyby wytykał każdego przechodnia. Ogromna podobizna jednej z tych twarzy, które, gdy tam patrzysz, kierują oczy prosto na ciebie, i później, gdy idziesz dalej i odwracasz głowę, żeby popatrzyć jeszcze, gonią cię oczami bez mrugnię¬cia nadal, dopóki nie odejdziesz tak daleko, że już musisz oderwać od nich wzrok, i to znika raptownie jak obraz W kinie. Ponad twarzą na plakacie wysokimi czerwonymi literami: „KTO ŁAMIE PRAWO, WYGRAĆ NIE MOŻE!" Zaciągnął się papierosem i roześmiał cicho: — Ty kanciarzu — wymamrotał potrząsając głową —■ każdemu, ktokolwiek ci zapłaci, pozwalasz wygrać! Otworzył drzwi w podmuch świeżego powietrza. Z głową spuszczoną, namacując w kieszeni dwudziestopięciocentów- kę, wyszedł na ulicę. Po chwili przystanął, żeby przeszu¬kać wszystkie kieszenie: w kieszonce kamizelki znalazł sa¬motnego jednocentowego miedziaka. Czyli jest w sumie dwadzieścia sześć centów, z czego czternaście będzie ko¬sztował przejazd do pana Daltona; to znaczy, jeżeli on zdecyduje się tam zgłosić. Na czasopismo do poczytania i na kino trzeba jeszcze co najmniej dwudziestu centów. — Niech to szlag trafi, zawsze łażę bez grosza! — mruk¬nął. Stał na rogu ulicy w blasku słońca i patrzył na samocho¬dy, na przechodniów. Za mało pieniędzy; z takimi grosza¬kami jak można spędzić cały ten dzień? Chciał zobaczyć jakiś film; łaknęły tego jego zmysły. W kinie mógł bez wy¬siłku marzyć; wystarczyło tylko usiąść wygodnie i mieć oczy otwarte. Pomyślał o Gusie i o G. H., i o Jacku Mógłby iść do sali bilardowej tam z nimi pogadać. Ale po co, jeżeli oni je¬szcze nie są gotowi do tego, co już od dawna planują? Gdy¬by byli, z pewnością szybko wpłynęłyby pieniądze. Od go¬dziny trzeciej do czwartej po południu nie ma żadnego po¬licjanta na służbie w okolicy Delikatesów Bluma, więc sprawę dałoby się załatwić bezpiecznie. Jeden z nich z pi¬stoletem pilnowałby Bluma, żeby nie narobił krzyku; dru¬gi uważałby na drzwi wejściowe; trzeci uważałby na drzwi zaplecza, a czwarty zgarnąłby forsę z kasety pod ladą. Po¬tem wszyscy czterej zamknęliby Bluma w sklepie i uciekli¬ by tylnymi drzwiami prędko przez zaułek. Spotkaliby się w godzinę później albo w sali bilardowej Doca, albo w Klu¬bie Młodzieży Męskiej Dzielnicy Południe, gdzie by nastą¬pił podział tych pieniędzy. Napad na Bluma nie powinien trwać dłużej niż dwie mi¬nuty. I to byłaby ostatnia z ich robót. Ale też i najtrud¬niejsza. Dotychczas tylko plądrowali w kioskach z gazeta¬mi, kramach na targowisku i w mieszkaniach. I nigdy nie rabowali własności białych. Napadali wyłącznie Murzynów. Swoich napadać zawsze łatwiej i bezpieczniej, bo białym policjantom w gruncie rzeczy nie chce się poszukiwać Mu¬rzynów, którzy popełniają przestępstwa wobec innych Mu¬rzynów. O napadzie rabunkowym na Bluma rozmawiali już od miesięcy, a przecież jakoś brakowało im odwagi. Czuli, że taki napad byłby pogwałceniem podstawowego tabu, wtargnięciem tam, gdzie od razu ściągnęliby na siebie cały gniew obcego białego świata; innymi słowy, rzuciliby tej władzy, jaką biały świat ma nad nimi, symboliczne wy¬zwanie wyzwanie, które rzucić pragnęli, ale o którym imyśl napawała ich strachem. Właśnie gdyby zdołali obra¬bować Bluma, dokonaliby rzeczywiście napadu pod niejednym względem. W porównaniu z tym wszystkie inne ich roboty to zabawa. — Do widzenia, Bigger. Podniósł wzrok i zobaczył, że to Vera ze swymi przy¬borami do szycia w torbie przewieszonej przez ramię. Mi¬nęła go; na samym jednak rogu zatrzymała się i zawróciła do niego. . No, czego chcesz? — Bigger, błagam... Dostaniesz teraz dobrą pracę. Czy nie możesz skończyć z Jackiem i Gusem, i G. H., żeby nie wpakować się, w jakieś kłopoty? — Nie wtrącaj się, ty mądralo, do moich spraw! — Ale, Bigger! — Spływaj do szkoły, dobrze?! Odwróciła się raptownie i poszła. Wiedział, że matka rozmawiała o nim z Verą i Buddym, mówiła im, że jeśli on znów się w coś wpakuje, odeślą go do więzienia, a nie do domu poprawczego, jak ostatnim razem. Nie przejmował się tym, co matka mówi o nim Buddy'emu. Buddy to rów¬ny chłopak. Twardy, jeszcze jak. Ale Vera, głupia dziew¬czyna, ma ptasi móżdżek, wierzy we wszystko, co jej się opowiada. Ruszył w stronę sali bilardowej. Dochodząc do drzwi, zo¬baczył na ulicy idącego ku niemu Gusa. Przystanął i za¬czekał. To właśnie Gus wpadł pierwszy na pomysł obrabo¬wania Bluma. — Hej, Bigger! — Co powiesz, Gus? — Nic. Już się widziałeś z G. H. albo z Jackiem? — Nie. A ty? — Nie. Jest co zakurzyć? — Jest. Bigger wyciągnął paczkę i poczęstował Gusa papierosem; sam zapalił i podał ogień GusowL Oparli się plecami o ścia¬nę budynku z czerwonej cegły, paląc; papierosy jak białe ukośne krechy znaczyły czerń ich podbródków. Na wscho¬dzie Bigger widział słońce, jaskrawo żółte, rozgorzałe. Po niebie płynęło kilka dużych białych obłoków.. Palił w mil¬czeniu, w spokoju, i już mógł nie myśleć o niczym. Wszystko, cokolwiek ruszało się na ulicy, budziło w nim zdawkową ciekawość. Machinalnie wodził oczami za każ¬dym samochodem warkoczącym na gładkim czarnym asfal¬cie. Jakaś kobieta przechodziła, więc śledził ruchy jej lek¬ko rozkołysanych bioder, dopóki nie zniknęła w bramie. Westchnął, podrapał się po podbródku i wymamrotał: — Dosyć ciepło dzisiaj. — Aha — przytaknął Gus. • To słońce bardziej grzeje niż te stare kaloryfery w domu. — Aha. Pewnie, że ci biali administratorzy za dobrze nie opalają. — Tylko zawsze stukają do drzwi o komorne. — Będę się cieszyć, jak przyjdzie lato. — Ja też — powiedział Bigger. Wyprostował ręce nad głową i ziewnął; oczy mU przy tym zaszły łzami Wyraźne kształty świata z kamienia i ze stali rozmazały się faliście. Zamrugał i kształty nabrały linii, okrzepły w swym szablonowym układzie. A potem coś, co zaczęło wplatać się w przestworza, sprawiło, że podniósł oczy w górę; na szafirowym niebie zobaczył cienką smugę bieli. Ciągnął ją za sobą samolot. — Patrz! — Co? — Samolot coś wypisuje. — Bigger wskazał ręką. — Aha! Przymrużonymi oczami patrzyli, jak^ąska taśma białej mgiełki rozwija się w słowo: UŻYWAJ... Samolot leciał tak daleko, że chwilami w ostrym blasku słońca znikał. — Ledwie go można dojrzeć — zauważył Gus. — Wygląda jak mały ptaszek — westchnął Bigger z dziecinnym podziwem. — Pewnie, że ci biali potrafią latać — powiedział Gus. — Tak — rozrzewnił się Bigger. — Mają możliwości, że¬by robić wszystko. Bezszelestnie maleńki samolot robił pętlę i skręcał, gi¬nąc i ukazując się znów, pozostawiając długi szlak białego pierza niczym skręty mączystego klajstru wyciskanego z tubki; pierzasty zwój, który narastał, nabrzmiewał i z wolna zatracał w powietrzu kontury. Widniało już dru¬gie słowo: BENZYNY... Jaka to wysokość, myślisz? — zapytał Bigger. — Nie wiem. Może sto mil, może tysiąc. — Potrafiłbym latać czymś takim, gdybym miał możli¬wość — w zadumie wymamrotał Bigger, tak jakby mówił do siebie. Gus wydął usta, odszedł od ściany, wyprostował się i zdejmując czapkę złożył niski, pełen drwiącego szacunku ukłon: — A jakże, psz'pana. — Idź do diabła — uśmiechnął się Bigger. — A jakże, psz'pana — powtórzył Gus. — Potrafiłbym latać samolotem, gdybym miał mo¬żliwość — powtórzył Bigger. — Gdybyś nie był czarny i gdybyś miał pieniądze, i gdy¬by ci dali pójść do tej szkoły lotniczej, to byś potrafił — przytaknął Gus. Przez chwilę Bigger rozważał te wszystkie „gdyby". Po¬tem obaj chłopcy parsknęli głośnym śmiechem, zerkając jeden na drugiego spod opuszczonych powiek. Gdy już się dosyć naśmieli, Bigger tonem na pół pytającym, na pół twierdzącym powiedział: — Dziwnie nas ci biali traktują, no nie? — Żeby tylko dziwnie — mruknął Gus. — Może mają rację, że nie chcą, żebyśmy latali — za¬stanowił się Bigger. — Bo ja, gdybym wsiadł i poprowa¬dził samolot w górę, na pewno zabrałbym ze dwie bomby i rzuciłbym je, jak wszyscy diabli... Znów parsknęli śmiechem, zapatrzeni w niebo. Samolot szybował i obniżał się, aż w przestworzach wykwitło je¬szcze jedno słowo: TEMPO... — „Używaj benzyny «Tempo»" — Bigger powoli wyre¬cytował cały napis. — Boże, jak ja bym chciał latać tam po niebie. — Bóg ci pozwoli latać, kiedy dostaniesz skrzydła na tamtym świecie — powiedział Gus. Znów się roześmieli i oparci o ścianę palili swoje papie¬rosy mrużąc trochę oczy przed blaskiem słońca. Samochody przejeżdżały z poświstem opon. Twarz Biggera w słoń¬cu wyglądała jak odlana z czarnego metalu. I jbyło w jego oczach zadumane, smętne rozbawienie, jak guyby od dawna stał wobec jakiejś zagadki, której rozwiązanie wciąż mu się wymyka, która dręczy, drażni nieodparcie, każe zgadywać i zgadywać bez końca.|Cisza go irytowała; chciał coś robić, żeby nie myśleć o trudnych rzeczach. — Bawmy się w „białe" — zaproponował zwykłą ich za¬bawę, polegającą na tym, że naśladowali białych w sposo¬bach wyrażania się i bycia. — Nie mam ochoty — powiedział Gus. — Panie generale! — zaczął Bigger dobitnie, patrząc na Gusa z nadzieją, że on to podchwyci. — Ojej, do diabła! Nie chcę się bawić — jęknął Gus. — Stanie pan przed sądem wojennym — wyskandował Bigger jak srogi oficer. — Czarnuchu, do cna zbzikowałeś! — roześmiał się Gus. — Panie generale! — jeszcze raz spróbował Bigger, już z determinacją. Gus spojrzał na niego, znużony, ale wyprostował się i sa¬lutując odpowiedział: — Tak jest, panie generale. — O świcie wyśle pan swoich ludzi za rzekę i uderzycie na nieprzyjaciela od lewej flanki — wyskandował Bigger. -— Rozkaz, panie generale. — Wyśle pan do ataku piąty pułk, szósty i siódmy — Bigger zmarszczył brwi — Czołgi, gaz, samoloty i piechotę. — Rozkaz, panie generale! — Gus znowu zasalutował. Trzasnął obcasami. Jeden na baczność przed drugim przez chwilę milczeli i zaciskali usta, żeby powstrzymać śmiech. Ale ostatecznie parsknęli chichotem wyśmiewając się po części z samych siebie, po części z ogromnego świata białych, który otaczał ich szeroko i majaczył ponad nimi w słońcu. — Ty, co to jest „lewa flanka"? — zapytał Gus. — A bo ja wiem — powiedział Bigger. — Słyszałem to w kinie. Roześmieli się znowu. Potem jednak, już spokojnie opar¬ci o ścianę, palili dalej. Bigger zobaczył, że Gus podnosi stuloną lewą dłoń do ucha i stuloną prawą dłoń do ust, jak gdyby rozmawiał przez telefon. — Halo — zaczął Gus. — Halo — odpowiedział Bigger. — Kto mówi? — Tu J. P. Morgan — zaanonsował Gus. — Słucham pana, panie Morgan — Bigger stał się żar¬tobliwie czołobitny; szacunek wprost bił mu z oczu. — Chcę, żeby pan dziś puścił na rynek dwadzieścia ty¬sięcy akcji Stal Amerykańska — polecił Gus. — Po jakim kursie, panie prezesie? — zapytał Bigger. — Oj, rzuć je pan wszystko jedno po jakim —■ Gus przy¬brał ton niedbały, z lekka rozdrażniony. — Trzymamy ich za dużo. |— Tak jest, panie prezesie — powiedział Bigger. — I dziś po południu o drugiej zadzwoni pan do mnie do klubu i powie mi pan, czy prezydent telefonował. — Tak jest, panie prezesie. Obaj udali, że odkładają słuchawki, i zaczęli skręcać się ze śmiechu. — Głowę daję, że oni właśnie tak o tym mówią — wykrztusił Gus. — Prawie na pewno — wykrztusił Bigger. Uspokoili się. Teraz z kolei Bigger przyłożył stuloną dłoń do ust i zaczął rozmowę przez urojony telefon: — Halo. — Halo — odpowiedział Gus. — Kto mówi? — Tu prezydent Stanów Zjednoczonych — oznajmił Bigger. — Och, słucham pana, panie prezydencie — ukłonił się Gus. — Zwołuję posiedzenie rady ministrów dzisiaj o czwar¬tej po południu, więc pan, jako Sekretarz Stanu, powi¬nien na nim być. — No, ale, panie prezydencie — powiedział Gus — ja przecież jestem dosyć zajęty. W Niemczech się awanturują, więc muszę wysłać tam notę... — Ale to tutaj ważniejsze — powiedział Bigger. — Co będzie poruszone na tym posiedzeniu rady mini¬strów? — zapytał Gus. — No, pan rozumie, czarnuchy robią awantury w całym kraju — wyjaśnił Bigger, z trudem powstrzymując się od śmiechu. — Musimy coś zrobić z tą czarną ludnością... — Aha, więc to chodzi o czarnuchów. Przyjadę na pew¬no, panie prezydencie. Odłożyli te słuchawki na niby i znów śmieli się, oparci o ścianę. Z grzechotem przejechał tramwaj. Bigger wes¬tchnął i zaklął. — Cholera jasna! — Co ci się stało? — Oni na nic nam nie pozwalają. — Kto? -tt Biali — Tak mówisz, jakbyś dopiero teraz to odkrył — zau¬ważył Gus. — Nie. Ja tylko nie mogę się do tego przyzwyczaić — po¬wiedział Bigger. — Jak Boga kocham, nie mogę. Wiem, że w ogóle nie powinienem myśleć o tym, ale nie potrafię się powstrzymać. Za każdym razem kiedy o tym myślę, czuję się tak, jakby mi ktoś wpychał rozpalony pogrzebacz do gardła. Bo, psiakrew, pomyśl tylko! My mieszkamy tutaj, oni mieszkają tam. My jesteśmy czarni, oni są biali. Oni mają wszystko, my nie mamy nic. Oni robią, co chcą, nam nic nie wolno. Zupełnie jakbyśmy żyli w więzieniu. Nieraz tak mi jest, jakbym stał gdzieś na zewnątrz świata i mógł tylko zaglądać do środka przez dziurę w płocie... r— Ojej, po co zaraz w taki sposób do tego podchodzić? A bo to pomoże? — żachnął się Gus. — Wiesz co? — zapytał Bigger. — Co? — Czasami mam uczucie, że stanie mi się coś stra¬sznego — wyznał Bigger z odrobiną gorzkiej dumy w głosie. — Jak to? — Gus spojrzał szybko na niego. Spojrzenie było zalęknione. -— Nie wiem. Po prostu takie mam uczucie. Za każ¬dym razem, kiedy myślę, że ja jestem czarny, a oni są biali i że ja jestem tutaj, a oni są tam, mam uczucie, że stanie mi się coś strasznego... — Ojej, do cholery! Na to przecież nie ma rady. Więc po co tak się tym gryźć? Ty jesteś czarny, a oni wydają rozporządzenia... — Dlaczego każą nam mieszkać w tym jednym kącie miasta? Dlaczego nie dają nam latać samolotami i prowa¬dzić okrętów... Gus szturchnął Biggera łokciem i zamamrotał dobro¬dusznie: Oj, czarnuchu, zostaw te myśli. Bo zbzikujesz. Samolot zniknął z nieba i pióropusze białego dymu co¬raz bardziej się rozrzedzały. Bigger, niespokojny, wciąż je¬ szcze nie wiedząc, co robić z wolnym czasem, ziewnął znów i podniósł ręce nad głowę. — Nic się nigdy nie dzieje — zgłosił pretensję. — A co chcesz, żeby się działo? — Cokolwiek. — Bigger zatoczył swą ciemną dłonią sze¬roki łuk, łuk, którym objął wszelkie możliwe czynności i działania na tym świecie. Nagle obaj wzrok zatrzymali; gołąb o barwie łupku sfru¬nął między szyny tramwajowe i zaczął spacerować, stro- sząc piórka, kręcąc tłustą szyją, krocząc tam i z powrotem, pysznie, po królewsku. Już dudnił nadjeżdżający tramwaj. Jeszcze chwila i... gołąb wzleciał w powietrze, chyży, na skrzydłach tak napiętych i przezroczystych nieomal, że aż złoto słońca przeświecało przez ich krawędzie. Z głową przechyloną Bigger patrzył, jak ten niebieskoszary ptak leci roztrzepotany i znika za skrajem wysokiego dachu. — No, gdybym ja tylko mógł latać tak jak on — powie¬dział. Gus parsknął śmiechem. — Zbzikowałeś, czarnuchu. — Jesteśmy chyba jedyne stworzenia w tym mieście, które nie mogą iść tam, gdzie chcą iść, ani robić tego, co chcą robić. — Zostaw te myśli — powiedział Gus. — Nie da rady. —- To dlatego masz uczucie, że coś strasznego ci się sta¬nie — stwierdził Gus. — Myślisz za dużo. — A co człowiek może, psiakrew? — Bigger odwrócił się do Gusa. — Upić się i przespać, to mu przejdzie. — Jak? Jestem bez grosza teraz. Bigger zgniótł swój niedopałek, wyciągnął następnego papierosa i podsunął paczkę Gusowi. Dalej palili. Przeje¬chała wielka ciężarówka unosząc w blask słońca skrawki białego papieru; osiadły potem na jezdni bardzo powoli. — Gus? — Co? — Wiesz, gdzie mieszkają biali? — Pewnie, że wiem. — Gus wskazał wschód.1^- Tam za „linią", na Cottage Grove Avenue. — Nie, nie tam — powiedział Bigger. — Jak to? — zdumiał się Gus. — Więc gdzie? Bigger zacisnął pięść i klepnął się w dołek. — Tutaj, u mnie w żołądku — powiedział. Pytająco Gus spojrzał na Biggera i zaraz odwrócił wzrok, jakby się zawstydził. — Aha, rozumiem — szepnął. — Kiedy tylko myślę o nich, czuję ich powiedział Bigger. — Tak, w piersi i w gardle także ■— przytaknął Gus. — To pali jak ogień. — Aż czasem ciężko oddychać... Bigger oczami szeroko otwartymi, spokojnymi wpatry¬wał się w przestrzeń przed sobą. — I to właśnie wtedy mam uczucie, że stanie mi się coś strasznego... — Urwał, przymrużył oczy. — Nie, to nie jest tak, jakby coś mi się miało stać. To... to jest tak, jakbym ja miał zrobić coś, czy chcę, czy nie chcę... — Aha! —przytaknął Gus skwapliwie, a przecież niespokojnie. Patrzył na Biggera z mieszaniną lęku i po¬dziwu. — Aha, rozumiem. To jest tak, jakby się miało spaść, tylko się nie wie, gdzie... Głos Gusa ucichł. Słońce przysłonił duży obłok i ulicę ogarnęły chłodne cienie; ale zaraz słońce się wysunęło i znów było jasno i ciepło. Jezdnią przemknął połyskliwy, długi czarny samochód z błotnikami migoczącymi w sło¬necznym blasku jak szkło; skręcił za róg o parę przecznic dalej. Bigger ściągnął usta: — BwwwwwwwwwwL. — Oni mają wszystko — powiedział Gus. — Świat należy do nich — powiedział Bigger. — Ojej, niech to diabli! — zaklął Gus. Chodźmy do bilardowej. •— Dobrze. Ruszyli ku drzwiom sali bilardowej. s — Ty, bierzesz tę pracę, o której nam opowiadałeś? — zapytał Gus. — Nie wiem. — Tak mówisz, jakbyś jej nie chciał. ■'■•ę- Och, do diabła, chcę! Chcę wziąć tę pracę — oświad¬czył Bigger. Popatrzyli na siebie i parsknęli śmiechem. Weszli do sali bilardowej. Nie zastali nikogo oprócz czarnego grubasa, który z na pół spopielałym wygasłym cygarem w ustach opierał się o ladę. W głębi jaśniała jedna jedyna żarówka pod zielonym abażurem. — Hej, Doc — powiedział Bigger. — Dosyć wcześnie wy dzisiaj — zauważył Doc. — Nie było tu jeszcze Jacka albo G. H.? — zapytał Big¬ger. — Nie — odrzekł Doc. — Strzelmy sobie partyjkę — zaproponował Gus. — Jestem bez grosza — przypomniał Bigger. — Ja mam trochę pieniędzy. — Zapalcie światło. Kule są na półce — powiedział Doc. Bigger zapalił światło. Marudzili trochę przy ustale¬niu porządku gry. Pierwszeństwo uzyskał Bigger. Za¬częli grać. Bigger grał kiepsko; myślał o sklepie Blu¬ma, urzeczony, ale też i nieco przerażony projektem tego rabunku — Pamiętasz, o czym tak często rozmawialiśmy? — za¬pytał Gusa bezbarwnie, obojętnie. -- Nie. — Stary Blum. — Och — powiedział Gus. — O tym przecież nie rozma¬wialiśmy chyba z miesiąc. Dlaczego ci to raptem przyszło do głowy? — Wyprzątnijmy mu lokal. — Czy ja wiem.. — To był twój plan od początku — zaznaczył Bigger. Gus wyprostował się nad stołem bilardowym i wlepił oczy w Biggera. Potem spojrzał na Doca, który wyglądał przez okno na ulicę. — Chcesz, żeby Doc wiedział? Czy ty nigdy nie nauczysz się mówić cicho? — Ojej, po prostu się zapytałem. Chcesz spróbować? — Nie. — Dlaczego? Stracha masz, bo to biały? — Nie. Ale Blum trzyma tam pistolet. Co będzie, jeżeli on się okaże szybszy? — Oj, masz stracha i już. Strach cię obleciał, bo to biały. — Diabła tam strach. — Gus, urażony, dotknięty do żywego, zaczął się bronić. Bigger podszedł do niego i objął go ramieniem. — Słuchaj, ty nie musisz wchodzić do środka. Będziesz tylko stał przy drzwiach i pilnował, rozumiesz? Ja, Jack i G. H. wejdziemy. W razie gdyby ktoś nadchodził, gwizd¬niesz, żebyśmy wtedy wyskoczyli na tyły. Nic więcej. Drzwi wejściowe się otworzyły. Przestali rozmawiać i od¬wrócili głowy. — No, jest Jack i G. H. — powiedział Bigger. Jack i G. H. ruszyli od drzwi prosto do nich. — Co, chłopaki, robicie? 11 zapytał Jack. — Gramy. Chcecie i wy zagrać? — zapytał Bigger. — Ty ich zapraszasz, a ja za tę grę płacę — powiedział Gus. Roześmieli się wszyscy, więc Bigger roześmiał się też, ale zaraz spoważniał. Doszedł do wniosku, że to jest żart jego kosztem. Usiadł pod ścianą, oparł stopy na poprzecz¬kach krzesła i siedział tak, jakby owego żartu nie dosły¬szał. Gus i G. H. nie przestawali się śmiać. — Zwariowaliście, czarnuchy — skarcił ich po chwili. — Zaśmiewacie się jak małpy, ale odważni jesteście tylko, że¬by gadać. —- Co to znaczy? — zapytał G. H. — Mam zaplanowany dopływ gotówki. — Jaki dopływ gotówki? — Starego Bluma. Zrobiło się cicho. Jack zapalił papierosa. Gus odwró¬cił wzrok, nie chcąjc brać udziału w tej rozmowie. |— Gdyby stary Blum był czarny, wszyscy byście się do [tego palili. Ale że on jest biały, to się wszyscy boicie. — Ja się nie boję — powiedział Jack. — Pójdę z tobą. — Mówisz, że masz to już zaplanowane? — zapytał G. H. | Bigger westchnął głęboko i poszukał na ich twarzach zrozumienia. Jednak nie powinni go zmuszać, żeby im wszystko wyjaśniał. — Słuchajcie, to będzie łatwe. Nie ma się czego bać. Mię¬dzy czwartą a piątą w sklepie siedzi tylko ten stary. Po¬licjant jest daleko, przy drugim rogu. Jeden z nas zostanie przed sklepem na straży. Trzej wejdą, rozumiecie? Któryś przytrzyma starego Bluma pod pistoletem, drugi zabierze się do tej kasety z pieniędzmi pod ladą, a trzeci zajmie się tylnymi drzwiami, żeby były otwarte i żebyśmy mogli od razu uciec przez zaułek... To wszystko. Nie potrwa na¬wet trzech minut. — Mnie to się zdaje, żeśmy sobie postanowili nigdy nie używać broni — powiedział G. H. — I dotychczas nie za¬czepialiśmy białych. — Nie możesz zrozumieć? To jest wielka sprawa —•• uciął Bigger. Czekał na dalsze sprzeciwy. Gdy sprzeciwów nie było, znów zabrał głos: — Przecież damy radę, jeżeli wy, czarnuchy, nie stchó¬rzycie. Poza tym, że Doc przy oknie od ulicy pogwizdywał, pa¬nowała teraz zupełna cisza. Bigger patrzył uważnie na Jacka; wiedział, że w tej sytuacji właśnie słowo Jacka zadecyduje. Gusa bał się, bo nie mógł liczyć na jego nie¬ustępliwość, gdyby Jack wyraził zgodę. Gus stał przy stole bilardowym, bawiąc się kijem, opieszale przesuwając wzrok po kulach rozsianych na stole tak, jak leżały w chwili prze¬rwania gry. Więc Bigger wstał z krzesła, jednym machnię¬ciem ręki przetoczył je gwałtownie i gdy one, połyskując, jeszcze się ocierały i odbijały o gumowe bandy i turlały po zielonym suknie, spojrzał Gusowi prosto w oczy. Cho¬ciaż pytał Gusa przedtem, czy weźmie udział w tym ra¬bunku, obawa, że Gus rzeczywiście zechce pójść z nimi, sprawiła, że mięśnie w żołądku mu się napięły i zapłonął cały. Doznał takiego uczucia, jakby musiał kichnąć, a nie mógł, tylko że to było znacznie bardziej denerwujące niż potrzeba kichnięcia. Zrobiło mu się jeszcze goręcej, jakoś ciaśniej; nerwy miał naprężone i rozedrgane jak struny. Wydawało mu się, że zaraz coś w nim pęknie. Szlag by to trafił! Żaden nic nie powie? — Ja pójdę powtórzył Jack. — Ja pójdę, jeżeli wszyscy pójdą — powiedział G. H. Gus milczał i Biggera ogarnęło dziwne wrażenie, na pół zmysłowe, na pół wyrozumowane. Rozdwoił się nie¬jako i stanął sam przeciwko sobie. Już załatwił sprawę należycie — tyle że nie uzyskał jeszcze zgody Gusa. Do¬prowadził właśnie do tego, o co mu chodziło: we trzech są przeciwko Gusowi. Bał się jednak obrabować białego, tak samo jak Gus. Chociaż wiedział, że sklep Bluma jest mały i Blum nie ma nikogo do pomocy, w żadnym razie by nie pomyślał o dokonaniu tego rabunku bez współ¬udziału ich wszystkich. I nawet pewny tego współudziału, bał się. Tamtych już, niestety, przekonał, skaptował, więc teraz ten jedyny, jeszcze nie przekonany, wzbudzał w nim wściekłą nienawiść i lęk — taki sam lęk, jaki budzili w nim biali. Bigger nienawidził Gusa wiedząc, że Gus się boi nie inaczej niż on; i lękał się Gusa, bo czuł, że Gus ulegnie, i on wtedy będzie zmuszony dokonać tego rabunku. Jak człowiek, który przed popełnieniem samo¬bójstwa jednocześnie boi się swego samobójczego strzału i wie, że strzelić musi, jednocześnie odczuwa w całej pełni i tę konieczność, i ten strach, Bigger patrzył na Gusa i czekał. Żadne jednak słowo nie padało. Zaciskał zęby tak mocno, że szczęki go bolały. W końcu przysunął się do Gusa nie patrząc już, tylko czując Gusa bliskość całym ciałem, na wskroś, w sobie i wokoło; nienawidził siebie i nienawidził Gusa za to, że tak reaguje. Aż nie mógł znieść dłużej tego uczucia. W histerycznym napię¬ciu nerwów musiał się wypowiedzieć, wyzwolić. Zacisnął pięści, lekko je uniósł przy bokach i spojrzał na Gusa oczami zaczerwienionymi ze złości i lęku. — Ty czarny skurwysynie — powiedział bez żadnej modulacji głosu. — Stracha masz, bo on biały. — Nie klnij mnie, Bigger — rzekł spokojnie Gus. — Będę cię klął! — Nie ma powodu — powiedział Gus. — To dlaczego nabrałeś wody w tę czarną gębę? — zapytał Bigger. — Dlaczego nie mówisz, co masz zamiar robić? — Nie muszę mówić, jeżeli nie chcę! — Ty bękarcie! Ty zastrachany bękarcie! — Nie jesteś moim szefem — powiedział Gus. — Ty tchórzu — wycedził Bigger. — Boisz się obra¬bować białego. — Oj, Bigger. Nie mów tak — wtrącił się G. H. — Daj mu spokój. — To tchórz — oświadczył Bigger. — Nie pójdzie z nami. t— Nie powiedziałem, że nie pójdę — zaprotestował Gus. — Więc, do cholery, powiedz, co masz zamiar zrobić. Gus oparł się na kiju bilardowym i wlepił wzrok w Big- gera, a Biggerowi w żołądku coś stwardniało, jak gdyby oczekiwał uderzenia i gotów był je oddać. Zwarł pięści mocniej. Przez ułamek sekundy odczuwał pięścią, ręką, ciałem ów ruch, jaki by zrobił waląc Gusa prosto w usta tak, żeby popłynęła krew: Gus by upadł, a on by wyszedł i koniec; do rabunku by już nie doszło. Gdy pomyślał o tym, gdy doznał takiego uczucia, twardy, dławiący ucisk, który z dołka podchodził mu do gardła, zaczął słabnąć. — Widzisz, Bigger — powiedział Gus tonem ugodowym, wypośrodkowanym pomiędzy dobrotliwością a dumą. — Widzisz, Bigger, to zawsze przez ciebie są wszystkie nasze awantury. Bo ty jesteś krewki No, czy musisz mi wymy¬ślać? Czy ja nie mam prawa sam sdę decydować? Nie, bo ty tak nie lubisz. Ty musisz od razu kląć. Mówisz, że mam stracha. To przecież t y sam masz stracha. Boisz się, że się zgodzę, i wtedy będziesz musiał załatwić tę ro¬botę... — Powtórz to jeszcze raz! Tylko powtórz, a wezmę któ¬ rąś z tych kul i zatkam ci tę twoją cholerną mordę! — odparował Bigger, dotknięty w swej dumie do żywego. — Oj, do cholery — jęknął Jack. — Widzicie, jaki on jest — powiedział Gus. — Dlaczego nie mówisz, co masz zamiar zrobić? — za¬pytał Bigger. — Ojej, no, pójdę z wami — Gus na próżno usiłował opanować drżenie głosu; z pośpiechem znów skręcił z te¬matu. — Pójdę, ale Bigger wcale nie musi tak się zacho¬wywać. Nie musi mi wymyślać. — Dlaczego od razu nie powiedziałeś? — zapytał Big¬ger; jego gniew przeszedł nieomal w furię. — Robisz wszystko, żeby człowieka aż ręka swędziała! — ...pomogę w tym skoku — ciągnął Gus ignorując sło¬wa Biggera. — Pomogę, tak jak zawsze. Ale niech mnie diabli porwą, jeżeli będę słuchał twoich rozkazów, Big¬ger! Zastrachany tchórz z ciebie! Mówisz, że ja mam stra¬cha, bo nie chcesz, żeby ktoś widział, jakiego stracha masz ty! Bigger dopadł go, ale Jack szybko ich rozdzielił. G. H. odciągnął Gusa na bok. — Kto ci każe słuchać rozkazów? — zapytał Bigger. — Ja wcale nie chcę rozkazywać mięczakom siusiającym w portki. — Wy, chłopcy, nie rozrabiać mi tam! — zawołał Doc. Umilkli przy bilardowym stole. Bigger patrzył, jak Gus odkłada swój kij na stojak, strzepuje ze spodni pył kredy i cofa się o parę kroków. W żołądku coś paliło Biggera i czarna mgła przez chwilę przysłaniała mu oczy. Jak pia¬sek, suchy, lotny, szybko się przesypujący, migały mu w myśli obrazy najróżniejszych gwałtownych poczynań: mógłby dźgnąć Gusa nożem, mógłby go kopnąć, mógłby go trzepnąć po twarzy, mógłby podstawić mu nogę, żeby upadł jak długi na pysk. Wiele mógłby zrobić Gusowi za to, że tak się przez niego czuł. — Chodź, G. H. — powiedział Gus. — Dokąd mamy iść? — Na spacer. — Dobrze. — To co? — zapytał Jack. — Spotkamy się tu o trzeciej? — No pewnie — powiedział Bigger. — Czyśmy już nie zdecydowali? — Będę tutaj — odwrócony tyłem, oznajmił Gus. Po odejściu G. H. i Gusa Bigger usiadł czując, że oblewa go zimny pot. A więc słowo się. rzekło i on teraz musi to przeprowadzić. Zęby mu szczękały, sylwetkę wychodzącego Gusa jeszcze miał przed oczami. Mógłby był przecież wziąó w garść jeden z tych kijów bilardowych i trzasnąć Gusa w tył głowy, aż drewno by zatrzeszczało w zderzeniu z sa¬mą czaszką. Nadal coś go dławiło i wiedział, że dławić nie przestanie, dopóki rzeczywiście nie pójdą na tę robotę, do¬póki nie będą tam w sklepie przy tych pieniądzach. — Nie ma co, ty i Gus macie ze sobą na pieńku — za¬uważył Jack potrząsając głową. Bigger odwrócił się do Jacka. Dopiero teraz przypomniał sobie, że on tu jest. — Ojej, to tchórzliwy czarny drań — powiedział. — Zupełnie równy — skarcił go Jack. — Boi się — wyjaśnił Bigger. — Żeby gotów był iść na robotę, trzeba go podwójnie nastraszyć. Trzeba go nastra¬szyć, żeby bał się bardziej tego, co z nim będzie, jeżeli nie pójdzie, niż tego, co z nim będzie, jeżeli pójdzie. |— Skoro mamy dziś obrobić Bluma, nie powinniśmy tak się żołądkować o byle co — powiedział Jack. — Robota nas czeka, prawdziwa robota. — No, pewnie, pewnie, ja wiem — przytaknął Bigger. Uznał, że koniecznie musi ukryć swoje coraz większe, coraz głębsze rozhisteryzowanie — uspokoić się, bo ina¬czej histeria zawładnie nim całkowicie. Łaknął jakiejś mocnej podniety, która by przyciągnęła całą jego uwa¬gę, spowodowała odpływ kipiącej w nim energii. Chciał biegać. Albo słuchać muzyki, rozkołysanych swingów. Albo śmiać się i wygłupiać. Albo czytać „Magazyn Autentycznych Historii Kryminalnych". Albo pójść do kina. Albo odwiedzić Bessie.JPrzez cały ten poranek pa¬trzył na wszystko, przyczajony za murem swojej obo¬ jętności, patrzył spode łba warcząc, gdy tylko coś mogło sprawić, że poczułby się zmuszony do wyjścia na otwarte pole. Ale teraz siły go opuściły; myśl o robocie w sklepie Bluma i utarczka z Gusem wpędziły go w potrzask i pew¬ność siebie się rozwiała. Zaufałby sobie znowu tylko w wy¬niku jakiegoś działania, dostatecznie gwałtownego, by przy¬niosło mu to zapomnienie. Oto właśnie rytm jego życia: obojętność i gwałtowność; okresy abstrakcyjnej zadumy i okresy gorących pragnień; chwile ciszy i chwile gniewu — jak woda, której przypływem i odpływem rządzi daleka niewidzialna moc. Potrzebował takich zmian nastroju aku¬rat tak samo jak po to, by istnieć, musiał jeść. Jak gdyby był dziwną rośliną kwitnącą w dzień i więdnącą w nocy; z tym że słonecznego blasku, gdy rozkwitał, zimnych mroków, gdy więdnął, nikt by nie mógł zobaczyć. Bo on miał słońce swoje własne i swoje własne mroki, prywatne, osobiste słońce i mroki. Gorzką dumą napawała go ta nie¬ustanna zmienność i chełpił się, gdy musiał cierpieć z jej powodu.lMawiał, że taki jest właśnie: że nic na to nie po¬radzi, mawiał kiwając głową. Aż dzisiaj ten jego ponury wzrok i późniejsze rozjuszenie doprowadziły do tego, że Gus, Jack i G. H. zaczęli lękać się i nienawidzić go nie mniej, niż on lękał się i nienawidził sam siebie. — Dokąd chcesz iść? |§| zapytał Jack. — Mam dosyć siedzenia w tych czterech ścianach. — Przejdziemy się — powiedział Bigger. Ruszyli do drzwi wejściowych. Bigger przystanął i rozej¬rzał się po sali wściekle, z goryczą, z zaciskającą mu usta determinacją. — Idziecie? — zapytał Doc. Nawet nie poruszył przy tym głową. — Aha — mruknął Bigger. — Do widzenia — powiedział Jack. Powędrowali ulicą w porannym słońcu. Na rogach za¬trzymywali się i spokojnie czekali, aż przejadą samochody; nie z obawy przed samochodami, ale dlatego że mieli mnó¬stwo czasu. Doszli tak do South Parkway i zapalili pa¬pierosy. — Chciałbym pójść na jakiś film — powiedział Bigger. — Trader Horn znowu idzie w „Królewskim". Dają te¬raz dużo wznowień. — Po ile tam bilety? — Po dwadzieścia centów. — Dobra. To chodźmy. W milczeniu Bigger przeszedł u boku Jacka sześć przecz¬nic. Było południe, kiedy dotarli na róg South Parkway i Czterdziestej Siódmej ulicy. Kino „Królewskie" właśnie otwierano. Gdy Jack kupował bilety, Bigger czekając w przedsionku oglądał kolorowe afisze. Reklamowano dwa filmy: fotosy z Wesołej kobietki przedstawiały białych m꿬czyzn i białe kobiety na plaży i w wodzie, i w lokalach nocnych; drugi film Trader Horn reklamowały fotosy, na których czarni mężczyźni i czarne kobiety tańczyli wśród dzikiej, barbarzyńskiej dżungli. Bigger oderwał wzrok od nich i zobaczył przy sobie Jacka. — Chodź. Możemy wejść — powiedział Jack. — Dobra. Wszedł za Jackiem do ciemnej sali. Ciemność działała kojąco na oczy zmęczone ostrym blaskiem słońca. Film jeszcze się nie zaczął, więc siadając wygodnie w fotelu, Bigger tylko słuchał muzyki organów kinowych, rozedrga¬nej, falującej tęsknymi nutami, jak uporczywy głos jego własnej tęsknoty i smutku. Poruszył się niespokojnie i ro¬zejrzał, nieomal pewny, że zobaczy kogoś, kto już chyłkiem próbuje go dopaść. Organy zabrzmiały bardzo głośno, a po¬tem prawie zupełnie przycichły. — Myślisz, że nam się uda u Bluma? — zapytał prze¬ciągle, trochę nienaturalnym tonem. — O, na pewno — powiedział Jack, ale też jakoś nie¬swojo. — Wiesz, wolałbym pójść do więzienia niż do tej cho¬lernej pracy z Opieki Społecznej. — Nie mów tak. Wszystko będzie dobrze. — Myślisz? — Na pewno. — Mnie tam, psiakrew, wszystko jedno. — Nie lepiej myśleć, jak my to zrobimy, a nie jak damy się złapać. — Masz stracha? — Nie. A ty? — Do diabła, nie! Umilkli słuchając organów. Przez długą chwilę melodia wibrowała, po czym zamarła. I zaraz znów ożyła w ukrad¬kowych szemraniach, rozszeptanych akordach, ledwie do¬słyszalnych. ' — Powinniśmy wziąć ze sobą pistolety tym razem — po¬wiedział Bigger. — Dobrze. Tylko musimy być ostrożni. Nie chcemy prze¬cież nikogo zabić. — Tak. Ale ja będę pewniej czuł się z pistoletem... tym razem. — Do licha, chciałbym, żeby już była punkt trzecia. Chciałbym, żeby już było po wszystkim. — Ja też. Organy westchnęły i ucichły, ekran zajaśniał rytmiczny¬mi ruchami cieni. Najpierw była kronika filmowa, na którą Bigger patrzył bez specjalnego zainteresowania. Potem na¬stąpił film Wesoła kobietka i w chwilach wolnych od po¬pijania cocktailów, tańców, golfa, pływania i gry w ru¬letkę bogata, młoda biała dama potajemnie spotykała się z kochankiem, w czasie gdy jej mąż milioner królował w biurach swej ogromnej fabryki papieru. Kilkakrotnie Bigger szturchał Jacka w żebra patrząc, jak ta młoda wietrznica robi z męża wariata i ukrywa przed nim to, cze¬go się dopuszcza. — No, już teraz to na fest wykiwała starego — rzekł w pewnej chwili. — Chyba. On taki zajęty robieniem pieniędzy, że w ogóle świata nie widzi — powiedział Jack. — Te bogate facetki zdolne są do wszystkiego. — Aha. A ona wygląda na lepszy numer, a jakże — przytaknął Bigger. — Wiesz, może będę pracował właśnie u takich, jeżeli wezmę tę pracę z Opieki Może będę ich woził... — No, proszę — ożywił się Jack. — Chłopie, powinie¬neś tę pracę wziąć. Nie wiadomo, co ci się może trafić. Moja mama kiedyś służyła u bogatych białych i trzeba ci było słyszeć, jakie rzeczy opowiadała... — Co mówiła? — zapytał Bigger skwapliwie. — Ach, słuchaj, te bogate białe pójdą do łóżka z każ¬dym od pudla w górę. Pfuj, biorą sobie nawet swoich szo¬ferów. Ty wiesz, gdyby tak ci się trafiło w tej pracy, że nie mógłbyś podołać, daj mi znać... Rozśmieszyło ich to szalenie. Akcja toczyła się dalej i Bigger widział teraz parkiet nocnego lokalu zatłoczony tańczącymi w kółko parami i słyszał, jak przygrywa im orkiestra. Ta młoda bogaczka roześmiana tańczyła z ko¬chankiem. — Chciałbym być zaproszony na taki bal już bodaj po to, żeby wiedzieć, co człowiek wtedy czuje. — Zadumał się. — Chłopie, gdyby oni tam ciebie zobaczyli, zaraz by uciekli — powiedział Jack. •— Pomyśleliby, że to goryl wyrwał się z zoo i włożył smoking. Pochyleni w fotelach chichotali bez opamiętania. Siada¬jąc znów prosto, Bigger zobaczył ciąg dalszy tej przesuwa¬jącej się szybko sceny. Wysoki kelner podawał młodej bo- gaczce i jej kochankowi dwa napełnione trunkiem wy¬smukłe kielichy. — Głowę dam, że ich materace są wypchane banknota¬mi — powiedział Bigger. — Chłopie, oni nie muszą nawet przewracać się na dru¬gi bok we śnie — powiedział Jack. — Kamerdyner nocą stoi przy ich łóżkach i kiedy tylko słyszy, że wzdychają, delikatnie ich turla... Znów parsknęli śmiechem, ale zaraz ucichli Muzyka w filmie przeszła w stłumione dudnienie, od drzwi wej¬ściowych tego nocnego lokalu doleciały okrzyki i wrza¬ski i młoda bogaczka odwracając się spojrzała w tamtą stronę. — Głowę daję, że to jej mąż — powiedział Jack. — Aha — przytaknął Bigger. Zobaczył jednak, że przez gromadkę kelnerów i tańczące pary przepycha się jakiś spocony młodzieniec o nieprzy¬tomnych oczach. — Wygląda jak wariat — zauważył Jack. — Ale o co mu chodzi? — zapytał Bigger, jak gdy¬by widok tego rozszalałego intruza oburzył jego osobi¬ście. — Pojęcia nie mam, cholera -rr zagapiony w ekran wy¬mamrotał Jack. Bigger patrzył, jak ów młody szaleniec wymija kelne¬rów i biegnie do stolika bogaczki Orkiestra przestaje grać, wszyscy rozbiegają się gorączkowo po kątach i wnękach drzwi. Słychać okrzyki: „Powstrzymać go! Łapać go!" Sza¬leniec staje przed bogaczką w odległości może kilku stóp od niej, sięga pod marynarkę na piersi i wyjmuje coś czar¬nego. Rozlega się jeszcze więcej wrzasków: „On ma bom¬bę! Powstrzymać go!" I oto — zobaczył Bigger — kocha¬nek bogaczki wyskakuje na środek parkietu, podnosi ręce wysoko i chwyta bombę w powietrzu, gdy ten szaleniec ją rzuca. Bogaczka mdleje, kochanek wyrzuca bombę przez okno, tłukąc przy tym szybę. Biała łuna — zobaczył Big¬ger — rozjaśnia mroki za oknem w chwili ogłuszającej eksplozji Szaleniec leży już na parkiecie, przytrzymywany przez dziesiątki rąk. Słychać pisk jakiejś kobiety: „To ko¬munista!" — Ty, Jack! — No? — Co to jest komunista? — Komunista to czerwony, no nie? — Tak, ale co to jest czerwony? — Pojęcia nie mam, cholera. To jakaś rasa ludzi, któ¬rzy żyją w Rosji, no nie? — Jacyś dzicy. — Chyba. Ten facet rzucił to, żeby kogoś wykończyć. Tymczasem w filmie szaleniec na klęczkach płakał i prze¬klinał przez łzy. „Chciałem go zabić" — szlochał. Bigger zrozumiał, że ten szalony zamachowiec to komunista, który się pomylił, wziął kochanka bogaczki za jej męża, gdy cho¬dziło o zabicie właśnie tamtego milionera. — Czerwoni widać nie lubią bogatych — powiedział Jack. —- No pewnie, że nie lubią — potwierdził Bigger. — Za każdym razem, jak się o nich słyszy, próbują kogoś zabić albo coś wysadzić w powietrze. W dalszym ciągu filmu młoda bogaczka, pełna już skru¬chy, oświadczyła kochankowi, że będzie mu zawsze wdzięcz¬na za ocalenie życia, ale to, co się stało, jest dla niej na¬uczką, przekonała się, jak bardzo mąż jej potrzebuje. „Bo gdyby to był on?" — kwiliła. — Wróci do swojego starego — zaopiniował Bigger. — Och, wróci — przytaknął Jack. — Muszą się na koń¬cu pocałować. Bigger patrzył, jak młoda bogaczka pędzi do domu, do milionera męża. Następują długie uściski i pocałunki, po czym bogacz i bogaczka ślubują, że nigdy od siebie nie odejdą, i nawzajem sobie wszystko wybaczają. — Myślisz, że naprawdę ludzie tak robią? — zapytał Bigger przejęty obrazem życia, jakiego nigdy dotąd nie widział. — Jasne, chłopie. Bogaci — powiedział Jack. — Ciekawe, czy ten facet, u którego mam pracować, jest też taki bogaty. — Może — powiedział Jack. — Psiakość! Stanowczo pójdę do tej pracy — oznajmił Bigger. — Jasne. Nie wiadomo na co możesz się tam napatrzyć. Śmieli się. Bigger skierował wzrok na ekran, ale już bez zainteresowania. Myśl o nowej pracy podniecała go. Czy to, czego teraz się dowiedział o bogatych białych, rzeczy¬wiście jest prawdą? Czy będzie pracował u takich ludzi, jakich widuje na filmach? Jeżeli tak, to zobaczy mnóstwo ciekawych rzeczy od środka; uzyska informacje, te najbar¬dziej poufne. Drugi film już się zaczął i na ekranie dziko pląsali przy dźwiękach bębnów nadzy czarni, stopniowo jednak ta afrykańska sceneria zmieniła się w fantazji Big¬gera, ustąpiła miejsca obrazom białych, mężczyzn i kobiet ubranych na czarno i na biało, którzy śmieli się, rozmawia¬ li, pili i tańczyli. Mądrzy ludzie — potrafią zgarniać pie¬niądze, całe miliony. Może gdy on będzie u nich pracował, coś się wydarzy i trochę z tych pieniędzy wpadnie do ręki jemu. Tak czy owak, można by popatrzyć, w jaki sposób oni je zdobywają. Pewnie, że to wszystko jest gra, a biali grać umieją. I biali bogaci nie są tacy zawzięci na Murzy¬nów, jak biali biedni Ci biedni nienawidzą Murzynów ze złości, że nie mają swojej cząstki tych bogactw. Matka za¬wsze mówi, że bogaci biali wolą Murzynów niż biednych białych. Gdyby on był biednym białym i nie potrafił się wzbogacić, to z pewnością zasługiwałby tylko na kopniaka. Biedni biali są głupi. Tylko biali bogacze są mądrzy i wie¬dzą, jak człowieka traktować. Ktoś kiedyś opowiadał hi¬storię o tym, jak jeden szofer Murzyn ożenił się z bogatą białą panną i jej rodzina wysłała wtedy ich oboje z kraju i dała im masę pieniędzy. Tak, ta praca u Daltonów to nie byle co. Może pan Dal- ton jest milionerem? Może ma córkę, córkę z rodzaju tych dziewczyn z temperamentem; może ona szasta pieniędzmi, może zechce czasami pojechać do Dzielnicy Południowej, ciekawa tych widoków? Może w tajemnicy spotyka się z ja¬kimś najdroższym i tylko on, Bigger, będzie o tym wie¬dział, wożąc ją wszędzie; może mu będzie płaciła, żeby ni¬komu nie mówił? Jakiż głupiec z niego, że zamierza obrabować Bluma wła¬śnie teraz, gdy trafia się dobra praca. Dlaczego nie pomy¬ślał o tym wcześniej? Po cóż tak ryzykować, kiedy inne rzeczy, naprawdę nie byle co, mogą się zdarzyć? Gdyby coś dzisiaj po południu nie wyszło, zostałby bez pracy i kto wie, czy nie wpakowaliby go do więzienia. Zresztą na ob¬rabowaniu tego sklepu tak bardzo mu przecież nie zależy. Ze zmarszczonymi brwiami Bigger siedział w ciemnej ki¬nowej sali słysząc tam-tamy i wrzaski roztańczonych sza¬leńczo, swobodnie czarnych — tych, którzy czuli się dobrze na swojej ziemi, w swoim kraju i świecie, wolni od lęku i histerii. — Chodź, Bigger — powiedział Jack. — Musimy iść. — Co? — Już za dwadzieścia trzecia. Bigger wstał i powędrował ciemnym przejściem po mięk¬kim niewidocznym dywanie. Właściwie nie zobaczył nic z tego drugiego filmu, ale nie dbał o to. Wyszedł do przed¬sionka i znowu, gdy pomyślał o Gusie i o sklepie Bluma, wnętrzności mu się ścisnęły. — Fajne było, no nie? — Tak. To był morderca — powiedział Bigger. Szedł obok Jacka krokiem dziarskim, dopóki nie doszli do Trzydziestej Dziewiątej ulicy. — Powinniśmy pójść po pistolety — powiedział. — Aha. — Mamy około piętnastu minut. — Dobra. • — To na razie. Zbliżał się do domu z wzrastającym lękiem. Przed bra¬mą stanął niepewny, czy wejść na górę. Nie chciał obra¬bować Bluma. Bał się. Ale teraz już musiał to przeprowa¬dzić do końca. Na palcach wszedł po schodach i wetknął klucz w zamek; drzwi odemknęły się cicho i usłyszał, jak matka śpiewa za zasłoną. Boże, chcę być chrześcijaninem sercem całym, sercem całym. Boże, chcę być chrześcijaninem sercem całym, sercem całym... Wciąż jeszcze na palcach wsunął się do pokoju, podniósł materac na swoim łóżku, wyciągnął pistolet i schował go pod koszulą na piersi. Już miał otworzyć drzwi, żeby wyjść, gdy matka nagle przestała śpiewać. — To ty, Bigger? Szybko przestąpił próg, trzasnął drzwiami i na łeb na szyję zbiegł ze schodów. Przebiegając przez sień i wyska¬kując na ulicę czuł, jak ten piekący ucisk, ta twarda kula powiększa się i ciąży coraz bardziej w piersi i w żołądku. Musiał otworzyć usta, żeby móc oddychać. Poszedł prosto do drzwi sali bilardowej i zajrzał tam. Jack i G. H. grali w bilard przy najdalszym stole. Gusa nie było. Jego nerwo¬ we napięcie troszeczkę osłabło; przełknął ślinę. Popatrzył wokoło: przechodniów niewiele, policjanta nigdzie nie wi¬dać. Na zegarze w oknie zegarmistrza po drugiej stronie ulicy trzecia za dwanaście. No, nie ma co, trzeba wejść. Podniósł lewą rękę i powoli, przeciągłym ruchem otarł pot z czoła. Jeszcze chwila wahania przy drzwiach i wszedł zmierzając od razu do stołu w głębi. Nie odezwał się do Jacka i G. H., ani Jack i G. H. nie odezwali się do niego. Rozdygotanymi palcami zapalił papierosa i patrzył, jak wi¬rujące kule bilardowe toczą się po zielonym suknie i lśnią plaskając jedna o drugą, wpadając w luzy, obijając się tu i tam o gumową bandę. Czuł, że musi coś powiedzieć, bo inaczej ten ucisk w piersi nie minie. Szybko cisnął pa¬pierosa do spluwaczki i zanim dwie smużki niebieskiego dymu uleciały mu z czarnych nozdrzy, wykrzyknął ochry¬ple: — Jack, założę się z tobą o dwadzieścia pięć centów, że nie dasz rady! Jack nie odpowiedział; kula śmignęła prosto przez stół i zniknęła w bocznej luzie. ■— Przegrałbyś — powiedział teraz Jack. — Już za późno — zaprotestował Bigger. — Nie chciałeś się założyć, więc ty przegrałeś. Nawet nie patrzył na Jacka; całym ciałem łaknął, żeby jakieś mocne wrażenie, coś podniecającego i gwałtownego rozluźniło to napięcie. Za dziesięć trzecia, a Gus nie przy¬szedł. Jeżeli Gus nie stawi się natychmiast, ich plan diabli wezmą. Gus o tym przecież wie. Jeżeli mają zrobić cokol¬wiek, na pewno powinni zrobić to teraz, dopóki ludzie nie zaczną wychodzić po zakupy na kolację i policjant nie za¬wróci z drugiego końca przecznicy. — To skurwysyn — zaklął Bigger. — Z góry wiedzia¬łem! — Och, on przyjdzie — powiedział Jack. — Czasami mam ochotę wypruć z niego to zajęcze ser¬ce. — Bigger namacał w kieszeni nóż. — Może sobie przygruchał jakąś przy kości — odezwał się G. H. — Boi się po prostu — powiedział Bigger. — Boi się obrabować białego. Kule bilardowe plaskały. Jack nacierał czubek kija kre¬dą i słysząc ten metaliczny szmer Bigger zgrzytnął zęba¬mi, aż go zapiekły. Niemiłe skrobanie; odczuł je tak, jakby krajał coś swoim nożem. — Jeżeli przez niego ta robota przeleci nam koło nosa, już ja go urządzę, żebym tak zdrów był! — zapewnił.— Nie powinien się spóźniać. Zawsze jak ktoś się spóźnia, wszystko idzie na opak. Weźcie tych wielkich gangsterów na przykład. Słyszał kto kiedy, żeby oni się spóźniali? Nie! Chodzą jak zegary! — Żaden z nas nie ma więcej odwagi niż Gus — powie¬dział G. H. — Był z nami za każdym razem. — Oj, zamknij jadaczkę — żachnął się Bigger. — Znowu zaczynasz, Bigger — powiedział G. H. — Nie dalej jak dziś rano Gus mówił, jaki ty jesteś. Denerwujesz się za bardzo, kiedy coś szykujemy... — Nie mów mi, że ja się denerwuję — warknął Big¬ger. — Jeżeli nie zrobimy tego dzisiaj, możemy zrobić jutro — powiedział Jack. — Jutro niedziela, durniu! _ v — Bigger, o rany! Nie wrzeszcz! — wycedził Jack. Bigger spojrzał na Jacka hardo, przeciągle, po czym od¬wrócił się z wykrzywioną twarzą. — Nie wrzeszcz całemu światu, co mamy zrobić ^ szep¬nął Jack pojednawczo. Bigger przeszedł do okna i wyjrzał przez szybę. Nagle zrobiło mu się niedobrze. Zobaczył nadchodzącego Gusa. Mięśnie mu zesztywniały. Zapragnął coś zrobić Gusowi — ale co właściwie, nie wiedział. Usłyszał, jak Gus za oknem gwiżdże: „Kółko graniaste... a my wszyscy bęc!" Drzwi się otworzyły. — Hej, Bigger — powiedział Gus. Bigger nie odpowiedział. Gus minął go i ruszył w głąb sali. Bigger odwrócił się i kopnął go z całej siły. Gus od razu jak długi upadł na twarz. Prawie z uśmiechem, pa- HHHI^H^H^HIHH trząc pozornie na Gusa na podłodze i na Jacka i G. E przy stole bilardowym w głębi, i na Doca — ich wszystkich pozornie ogarniając jednym przeciągłym spojrzeniem — Bigger zaczął się śmiać najpierw cicho, potem głośniej, co¬raz bardziej zgrzytliwie, histerycznie; czuł, jak coś w nim wrze, już, już ma wykipieć niczym gorąca woda. Gus wstał z podłogi. Stanął z ustami otwartymi, z oczami przepastnie czarnymi od nienawiści. — Spokojnie tam, chłopcy! — Doc wyjrzał zza lady i na¬tychmiast pochylił się za nią znowu. — Dlaczego mnie kopnąłeś? — zapytał Gus. -rfr Dlatego że chciałem — odrzekł Bigger. Gus patrzył na Biggera spode łba. G. H. i Jack, oparci na swych kijach bilardowych, przyglądali się w milcze¬niu. — Ja cię kiedyś urządzę — zagroził Gus. — Powtórz to — powiedział Bigger. Doc ze śmiechem wyprostował grzbiet. Spojrzał na Big¬gera. — Nie męcz chłopaka, Bigger. Gus odwrócił się i odszedł do stołów w głębi. Bigger do¬padł go jednym zdumiewającym susem i chwycił za koł¬nierz na karku. — Kazałem ci to powtórzyć! — Przestań, Bigger! — wykrztusił Gus, dławiąc się, osuwając na klęczki. — Tylko mi nie mów, żebym przestał! Mięśnie stwardniały Biggerowi raptownie i zobaczył wła¬sną pięść opadającą z boku na głowę Gusa; uderzył go rze¬czywiście, zanim uświadomił sobie, że to robi. — Nie bij go — powiedział Jack. — Ja go zabiję — syknął Bigger przez zaciśnięte zęby. Jeszcze mocniej ściągnął kołnierz w garści, jak gdyby chciał Gusa udusić. — Ppp-uszczaj! — wyrzęził szamocząc się Gus. — Zmuś mnie do tego! — Bigger wpił palce w kołnierz jeszcze głębiej. Gus na klęczkach znieruchomiał. A potem, jak cięciwa łuku napięta i nagle puszczona, poderwał się, wyswobodził z rąk Biggera i odwrócił, żeby uciec. Bigger, bez tchu, za¬toczył się pod ścianę. Ręka jego mignęła tak szybko, że nikt tego nie zauważył. Zalśniło połyskliwe ostrze. Długim krokiem, pełnym wdzięku jak skok zwierzęcia, Bigger pod¬stawił Gusowi lewą nogę. Gus upadł. Gdy spróbował wstać, Bigger przywalił go sobą, z nożem otwartym, nastawio¬nym. — Tylko wstań! Tylko wstań, a wytnę ci migdały! Gus przywarł do podłogi. — Już dobrze, Bigger — powiedział. — Daj mi się podnieść. — Chcesz strugać ze mnie wariata, prawda? — Nie. — Wargi Gusa ledwie się poruszały. — To już lepiej dla ciebie, psiakrew — powiedział Big¬ger. Twarz mu trochę złagodniała i błyski zawziętości w oczach nabiegłych krwią przygasły. Ale wciąż jeszcze klęczał z otwartym nożem. Dopiero po chwili wstał. — Podnieś się! — rozkazał. — Proszę cię, Bigger! . — Mam cię pokrajać? Znów się pochylił i przyłożył Gusowi nóż do gardła. Gus nawet nie drgnął, tylko jego czarne oczy patrzyły błagal¬nie. Biggera to nie zadowoliło; poczuł, jak mięśnie na nowo mu się sprężają. — Podnieś się! Mówię ostatni raz! Powoli Gus wstał. Bigger trzymał teraz nastawione ostrze w odległości cala od jego ust. — Poliż — rozkazał. W całym ciele czuł mrowie podnie¬cenia. Oczy Gusa zaszły łzami. — Poliż to, powiedziałem! Myślisz, że ja żartuję? Gus rozejrzał się wokoło, nie poruszając głową, tylko łypiąc oczami w niemym błaganiu o pomoc. Ale nikt nie podszedł. Bigger z wolna uniósł lewą pięść, żeby uderzyć. Gus podsunął wargi do noża; wysunął język i musnął nim ostrze. Usta mu drżały, łzy spłynęły mu po policzkach. — Ha, ha, ha, ha! — wybuchnął śmiechem Doc. — Och, dajże mu spokój —■ zawołał Jack. Bigger patrzył na Gusa wykrzywiony, prawie uśmiech¬nięty. — No, Bigger, jeszcze nie nastraszyłeś go dosyć? — za¬pytał Doc. Bigger nie odpowiedział. Oczy mu znów błyszczały za¬wziętością i widać w nich było, że wpadł na jeszcze jeden pomysł. ||j Ręce do góry, wysoko! — rozkazał. Gus przełknął ślinę i stojąc przy ścianie podniósł ręce. t§f|l Zostaw go! — słabo zawołał G. H. ^ Moja sprawa — zwrócił mu uwagę Bigger. Przytknął czubek ostrza do koszuli Gusa i nakreślił no¬żem kółko. — Chciałbyś, żebym ci pępek wykrajał? Gus stał bez słowa. Pot ściekał mu po skroniach. Roz¬dziawione wargi zwiotczały. — Zamknij te swoje usta wątrobiane! Gus nie poruszył ani jednym mięśniem. Bigger przytknął mu nóż mocniej do brzucha. — Bigger! — szepnął w napięciu Gus. — Zamknij usta! Gus zamknął usta. Doc śmiał się. Jack i G. H. się śmieli. W końcu Bigger odszedł o parę kroków i popatrzył na Gusa z uśmiechem. — Ty błaźnie — powiedział. — Opuść ręce i usiądź na tym krześle. — Gus usiadł. — To cię powinno nauczyć, żebyś nie spóźnił się następnym razem, rozumiesz? — Nie jest późno, Bigger. Jeszcze mamy czas... — Stul pysk! Jest późno! — sprostował władczo Big¬ger. Odwrócił się i nagle zesztywniał: krzesło Gusa szurnęło. Gus doskoczył do stołu, chwycił kulę bilardową i na pół łkając, na pół złorzecząc rzucił w niego. Odruchowo Big¬ger zasłonił twarz rękami, więc kula uderzyła go tylko w przegub. Oczy zamknął na widok tej lecącej kuli, a gdy je otworzył, słysząc, jak kula głośno spada i toczy się po podłodze, zobaczył Gusa już w tylnych drzwiach. Poczuł w ręce pulsowanie dotkliwego bólu. Z przekleństwem ru¬szył w pogoń za Gusem. — Ty skurwysynie! Potknął się o kij leżący na środku podłogi, zatoczył się i przewrócił. — Już wystarczy, Bigger — śmiał się Doc. Jack i G. H. też się śmieli. Bigger wstał i stanął przed nimi rozcierając obolałą rękę. Oczy miał zaczerwienione, pełne niemej nienawiści. — Śmiejcie się dalej — warknął w końcu. — Zachowujże się, chłopcze, przyzwoicie — powiedział Doc. — Tylko śmiejcie się dalej. — Bigger wyciągnął nóż. — Ty, uważaj, co robisz — przestrzegł go Doc. — Ojej, Bigger — Jack zaczął się cofać ku tylnym drzwiom. — Wszystko już zepsułeś — powiedział G. H. — Miar¬kuję, że o to ci chodziło... — Idźcie do diabła! — wrzasnął Bigger zagłuszając słowa G. H. Doc pochylił się za ladą i gdy znów się wyprostował, miał w ręce coś, czego nie pokazał. Stał tam i śmiał się. Wpa¬trzony w niego Bigger, już z białą plwociną w kącikach ust, podszedł do stołu bilardowego. Zaczął ciąć zielone sukno stołu długimi zamaszystymi pociągnięciami noża. Ani na chwilę nie odrywał oczu od twarzy Doca. — Ach, ty skurwysynie! — powiedział Doc. — Powinie¬nem cię zastrzelić, tak mi Boże dopomóż! Jazda stąd, za¬nim wezwę policjanta! Bigger, wciąż w niego wpatrzony, powoli, bez pośpiechu minął go z otwartym nożem w ręce. Pod drzwiami przy¬stanął i obejrzał się. Jacka i G. H. już nie było. — Jazda stąd! — Doc pokazał pistolet. — Nie podoba się? — zapytał Bigger. — Jazda stąd, bo cię zastrzelę! — powiedział Doc. — I żeby mi tu nigdy więcej twoja czarna noga nie stąpnęła! Doc był rozgniewany, więc Bigger jednak się bał. Za¬ mknął i wsunął nóż do kieszeni, i wymaszerował na ulicę. Zamrugał oczami w jaskrawym blasku słońca; nerwy miał tak napięte, że z trudem oddychał. Po drodze musiał przejść koło sklepu Bluma; kącikami oczu zerknął za szybę wystawową i zobaczył, że Blum siedzi sam i nie ma żad¬nych klientów. Tak, zdążyliby dokonać rabunku; w istocie jeszcze teraz jest na to czas. Przecież on Gusowi, G. H. i Jackowi skłamał. Szedł przed siebie. I nigdzie nie widać policjanta. Tak, zdążyliby obrabować ten sklep i zdąży¬liby uciec. Miał nadzieję, że swoją bójką z Gusem przysło¬nił to, co usiłował ukryć. Przynajmniej ta bójka sprawiła, że poczuł się im równy. I poczuł się równy Docowi także; czyż nie pokrajał mu stołu i nie sprowokował go do wy¬ciągnięcia broni? Zawładnęło nim pragnienie samotności; doszedł do po¬łowy następnego bloku i skręcił w zaułek. Zachichotał ci¬cho, w napięciu; a potem nagle stanął jak wryty i czując coś ciepłego, co toczy mu się po policzku; zgarnął to dło¬nią. — Jezu — westchnął. — Tak się śmiałem, że aż się po¬płakałem z tego śmiechu. Starannie otarł całą twarz rękawem, po czym stał jesz¬cze przez dwie minuty zagapiony w cień słupa telefo¬nicznego na chodniku. Ocknął się, wyprostował nagle, odetchnął głęboko i ruszył. — Co za piekło! — Zahaczył czubkiem buta o maleńką szczelinę między płytami chodnika i o mało się nie prze¬wrócił. — Cholera! — zaklął. Z głową spuszczoną, z rękami wepchniętymi głęboko w kieszenie, markotny doszedł do końca zaułka i skręcił w ulicę, powoli idąc w blasku słońca. Wrócił do domu. Usiadł na krześle przy oknie. — To ty, Bigger? — usłyszał głos matki zza zasłony. — Aha jrr- powiedział. — Po coś tu tak wpadł przedtem jak po ogień? — Po nic. — Tylko nie wpakuj się teraz w żadne kłopoty, chłop¬cze. — Oj, mamo! Niech już mama da spokój. Słuchał chwilę, jak matka pierze, trąc i trąc bieliznę 0 metalową tarę, a potem znów patrzył obojętnie w okno 1 zastanawiał się nad uczuciami, jakich doznawał w cza¬sie bójki z Gusem u Doca. Z ulgą i zadowoleniem pomyślał, że pójdzie do Daltonów w sprawie tej nowej pracy. Gan¬gu miał stanowczo dosyć; wiedział, że to, co się dzisiaj sta¬ło, kładzie kres ich wspólnym „skokom". Jak kaleka pat¬rzący z żalem, ale i poczuciem beznadziejności na kikut amputowanej ręki czy nogi, uświadamiał sobie, że zaczął się czepiać Gusa tylko ze strachu przed obrabowaniem białego; uświadamiał to sobie, a przecież jasno i konkretnie tej myśli nie formułował. Już tam u Doca w chaosie uczuć rozumiał instynktownie, że lepiej pobić się z Gusem i prze¬kreślić cały plan rabunku niż zagrozić pistoletem białemu. Ale zdławiał tę świadomość. Cała jego« odwaga życiowa zależała od tego, jak skutecznie on sam przed sobą ukry¬wa swój lęk.- Pobił Gusa, bo Gus się spóźnił; oto przy¬czyna, którą aprobował, nawet nie próbując się usprawied¬liwiać ani we własnych oczach, ani w oczach gangu. Chło¬paków tych zresztą lekceważył na tyle, że nie poczuwał się do obowiązku usprawiedliwiania przed nimi; uważał, że wcale niej jest wobec nich odpowiedzialny za to, co zrobił, chociaż tak samo poważnie jak on planowali ten rabunek. Nie inaczej odnosił się do wszystkich. Odkąd pamiętał, nie uznawał swojej odpowiedzialności wobec nikogo. W chwi¬lach gdy sytuacja wymagała, by dawał coś z siebie, bunto¬wał się. Zawsze tak żył; dni mijały mu na pokonywaniu bądź zaspokajaniu potężnych bodźców w świecie, który na¬pawał go lękiem. Przez okno zobaczył, jak słońce dogasa na wierzchołkach dachów od zachodu, i patrzył na pierwsze cienie zapada¬jącego zmierzchu. Przejeżdżały tramwaje. W drugim końcu pokoju syczał zardzewiały kaloryfer. Cały ten dzień był wiosenny, ale teraz ciemne chmury z wolna pożerały słoń¬ ce. Ni stąd, ni zowąd zapaliły się latarnie uliczne i niebo sczerniało, zawisło tuż nad dachami. Pod koszulą Bigger czuł na nagiej skórze zimny me¬tal pistoletu; powinien go schować z powrotem między materace. Nie! Będzie go miał przy sobie; weźmie go do Daltonów. Jakoś bezpieczniej go wziąć. Nie zamierzał zro¬bić z niego użytku i niczego w szczególności się tam nie obawiał, a przecież niepokój i nieufność sprawiały, że nie chciał go zostawić. Wśród białych zawsze lepiej mieć przy sobie nóż i pistolet; z bronią człowiek ma uczucie, że jest w pełni człowiekiem, że jest im równy. Potem przyszedł mu na myśli konkretny powód, dla którego należałoby za¬brać tę broń: droga do domu Daltona prowadzi przez okoli¬ce zamieszkane przez białych. Nie słyszał, żeby ostatnio dokuczano tam Murzynom, ale uznał, że to zawsze jest możliwe. Zegar w dali wybił godzinę piątą. Wzdychając Bigger wstał z krzesła. Ziewnął i przeciągnął się. Włożył płaszcz, bo zaczynało być zimno na dworze; potem włożył czapkę. Ruszył do drzwi chyłkiem, żeby matka nie słyszała jego odejścia. Akurat jednak, gdy miał drzwi otworzyć, zawo¬łała: — Bigger! Przystanął naburmuszony. — Tak, mamo. — Idziesz w sprawie tej pracy? — Tak. — Nic nie zjesz teraz? — Już nie mam czasu. Podeszła do drzwi, wycierając ręce w mydlinach o far¬tuch. —- Masz. Weź te dwadzieścia pięć centów i kup sobie coś do jedzenia. — Dobrze. — I uważaj, synu. Wyszedł i skierował się na południe, na Czterdziestą Szóstą ulicę, a potem na wschód. No, jeszcze trochę i bę¬dzie wiadomo, czy ci Daltonowie to tacy ludzie, jakich wi¬ dział i słyszał w kinie. Ale idąc przez cichą rozległą dziel- |nicę białych, nie odczuwał już owego pociągu, urzeczenia tajemniczością tak dogłębnie jak przedtem w ciemnej sali. Domy mijał ogromne; światła widział jaśniejące jedwabi¬ście w oknach. Na ulicach było pusto tylko czasami przejeżdżały z szeptem opon śmigłe, chyże samochody. Świat zimny i daleki; świat białych, starannie strzeżo¬nych sekretów. Pychę, pewność i ufność miały w so¬bie te ulice i domy. Bigger doszedł na Drexel Boulevard i zaczął szukać numeru 4605. Gdy znalazł, zatrzymał się i stojąc przed wysokim ogrodzeniem z czarnych żelaznych prętów poczuł znów ucisk w żołądku. Nastrój z kina pry¬snął; i znowu powróciło uczucie pustki i lęk. Czy wejść od frontu, czy od kuchni? Dziwne, że dotąd o tym nie pomyślał. Psiakrew! Przeszedł wzdłuż frontowe¬go ogrodzenia, ale nie zobaczył żadnego przejścia na tyły. Oprócz furtki była tylko brama z podjazdem, szczelnie zamknięta. A gdyby tak jakiś policjant go zobaczył, pęta¬jącego saę po ulicy białych? Wyglądałoby na to, że on chce kogoś okraść albo zgwałcić. Rozzłościł się. Po co, do dia¬bła, przylazł tutaj, żeby dostać tę cholerną pracę? Mógł przecież zostać wśród swoich i nie musiałby odczuwać te¬go lęku i nienawiści. To nie jego świat; ubzdurał sobie, dureń, że będzie mu się tu podobało. Z zaciśniętymi szczę¬kami stał pośrodku chodnika; och, trzasnąć w coś pięścią! No... Psiakrew! Nie ma co, trzeba wejść od frontu. Nawet jeżeli ich tym rozgniewa, przecież go nie zabiją; najwyżej odprawią go z niczym. Lękliwie podniósł zasuwkę furtki i ruszył do schodków. Przystanął czekając, żeby ktoś na niego wrzasnął. Cisza. Może nie ma nikogo w domu? Wszedł po schodkach i w cie¬nistej wnęce drzwi zobaczył przyćmione światełko nad dzwonkiem. Nacisnął dzwonek i z przerażeniem usłyszał cichy dźwięk gongu za drzwiami. Może nacisnął za mocno? Ojej, do diabła! Trzeba mieć lepsze maniery; rozluźnił na¬pięte mięśnie i stał spokojnie czekając. Klamka drzwi skrzypnęła. Drzwi się otworzyły. Zobaczył białą twarz. To kobieta. — Słucham! — Tak, proszę pani — powiedział. — Do kogo? i'— Hmm... hmmm... do pana Daltona. — To ty jesteś ten młody Thomas? — Tak, proszę pani. — Wejdź. Powoli, bokiem przestąpił próg i zatrzymał się w poło¬wie drogi. Kobieta stała tak blisko, że widział maleńki pieprzyk przy kąciku jej ust. Wstrzymał oddech. Jak ją minąć, żeby się o nią nie otrzeć. — No, wejdź — powtórzyła. — Tak, psz'pani — szepnął. Przecisnął się jakoś i stanął niepewnie w łagodnym świetle hallu. — Za mną, proszę — powiedziała. Zgarbiony, z czapką w ręce, szedł za nią po dywanie tak miękkim i puszystym, że przy każdym kroku miał wra¬żenie, że się zapada. Weszli do niezbyt jasno oświetlonego pokoju. — Usiądź — rzekła kobieta. — Powiem panu Daltonowi, że przyszedłeś. Zaraz cię przyjmie. — Tak, proszę pani. Usiadł i podniósł wzrok. Kobieta patrzyła na niego, więc zmieszany odwrócił oczy. Był rad, gdy odeszła. Suka stara! Gapiła się, jakby coś cholernie dziwnego zobaczyła we mnie. A czy ja jestem inny człowiek niż ona? Już nie tak skrępowany, stwierdził, że siedzi bardzo niewygodnie na samej krawędzi fotela. Na pół wstał, żeby usiąść głębiej, ale znów siadając opadł tak raptownie i głęboko, jak gdy¬by fotel załamał się pod nim. Skoczył na równe nogi za¬lękniony i dopiero gdy zobaczył, że nic nie uszkodził, usiadł nieufnie z powrotem. Powiódł wzrokiem po pokoju; lamp, z których płynęło to mgliste światło, nie było widać. Spró¬bował je wypatrzyć, ale na próżno. Takich dziwów się nie spodziewał; nie przypuszczał, że w świecie białych jest tak całkowicie inaczej niż w jego świecie, i że to go tak za¬trwoży. Na gładkich ścianach wisiało kilka obrazów, ale co one przedstawiają, ani rusz nie mógł zrozumieć. Zapra¬gnął obejrzeć je z bliska, ale nie śmiał. Potem nasłuchiwał: z daleka dolatywały słabe dźwięki fortepianu. Siedział w domu bogatych białych; niewidoczne lampy paliły się wokół niego; tyle rzeczy go ciekawiło, a on był tylko nie¬swój i rozgniewany. — Więc jesteś. Chodź tędy. Drgnął, gdy zabrzmiał nagle ten męski głos. — Psz'pana? — Chodź tędy. Nie zdając sobie sprawy, jak głęboko siedzi w fotelu, wstał tak niezgrabnie, że runął bokiem znów do tyłu. Ale chwycił za poręcze i ostatecznie dźwignął się i wyprosto¬wał. Stanął przed wysokim i chudym, siwym mężczyzną z jakąś kartką w dłoni. Biały patrzył na niego z uśmiechem pełnym rozbawienia, które natychmiast mu uświadomiło do głębi każdy cal kwadratowy jego czarnej skóry. — Thomas? — zapytał biały. — Bigger Thomas? — Tak, psz'pana — szepnął Bigger. Właściwie tylko sły¬szał, jak te słowa niezależnie od niego, same dobywają mu się z ust. — Chodź. — Tak, psz'pana. Wyszedł za białym z pokoju na jakiś korytarz. Biały zatrzymał się nagle, więc i on też przystanął, oszołomio¬ny; dopiero po chwili zobaczył idącą powoli ku nim wy¬soką, szczupłą białą kobietę; szła bardzo cicho i uniesio¬nymi rękami dotykała ścian korytarza z jednej i z dru¬giej strony. Bigger cofnął się, żeby ją przepuścić. Twarz i włosy miała jak ze śniegu. Wyglądała jak duch. Biały łagodnie ujął ją pod rękę i przytrzymał. Była stara, patrzyła martwo przed siebie oczami jak dwa szare ka¬myki. — Dobrze się czujesz? — zapytał biały. — Tak — odpowiedziała. — Gdzie jest Peggy? — Przygotowuje kolację. Zupełnie dobrze się czuję, Henry. — ^Nie powinnaś tak zostawać sama. Kiedy pani Patter- son wraca? — W poniedziałek. Ale jest przecież Mary. Nie martw się, naprawdę nic mi nie brakuje. Ktoś jest z tobą? — Och, właśnie. Ten chłopiec przysłany z Opieki Spo¬łecznej. — Twoim opiekunom bardzo zależy na tym, żebyś u nas pracował — rzekła kobieta. Nie poruszyła się mówiąc, nie odwróciła nawet głowy, ale ton jej głosu wskazywał, że mówi do Biggera. — Mam nadzieję, że będzie ci się tu podobało. — Tak, proszę pani — szepnął Bigger słabo, nie wiedząc, czy w ogóle powinien powiedzieć cokolwiek. — Ile klas ukończyłeś? — Siedem, proszę pani. — Nie sądzisz — kobieta tonem głosu zwróciła się do białego — że byłoby najlepiej wprowadzić go w nowe oto¬czenie od razu, żeby się oswoił? — No, będzie na to czas jutro — odrzekł biały z waha¬niem. — Chyba to ważne, żeby on instynktownie poczuł, że może ufać swojemu nowemu otoczeniu — powiedziała ko¬bieta. — Opierając się na analizie zawartej w jego życio¬rysie, który nam przysłano z Opieki Społecznej, uważam, że powinniśmy natychmiast postarać się tę ufność w nim obudzić... — Ale to zbyt radykalne — powiedział biały. Bigger słuchając mrugał w oszołomieniu. Długie, dziw¬ne słowa tych dwojga nie miały dla niego sensu; to był jakiś inny język. Wyczuwał z tonacji rozmowy, że oni się o niego spierają, ale czego właściwie chcą, nie pojmował. Denerwowało go to, wprowadzało w stan nerwowego na¬pięcia, jak gdyby znalazł się pod władzą nieznanych mocy obecnych przy nim, ale niewidzialnych. Aż doznał cudacz¬nego wrażenia, że oślepł. — Spróbujmy jednak — powiedziała kobieta. — Och, dobrze. Zobaczymy. Zobaczymy — powiedział biały. J Puścił jej rękę. Odeszła powoli, muskając ściany długi¬mi białymi palcami. Za nią, za rąbkiem jej sukni, kroczył bezszelestnie wielki biały kot. Niewidoma! |i| pomyślał Bigger ze zdumieniem. — Tędy — wskazał drogę biały. Tak, proszę pana. Czy nie za wyraźnie — zastanowił się Bigger — ja się na nią gapiłem? Tutaj trzeba ostrożnie. Tyle tych niezwykło¬ści. Wszedł za białym do pokoju. — Siadaj. — Tak, proszę pana. — Usiadł. — To była pani Dalton — wyjaśnił biały. — Jest nie¬widoma. — Tak, proszę pana. — Ona bardzo się interesuje losami kolorowych. — Tak, psz'pana —- szepnął Bigger. Świadom był, z ja¬kim wysiłkiem oddycha; zwilżył językiem wargi i zaczął nerwowo miętosić czapkę w rękach. — Pan Dalton to ja. — Tak, proszę pana. —r Chciałbyś prowadzić samochód? — Och, tak, proszę pana. — To pismo przyniosłeś? — Co, psz'pana? — Nie dano ci w Opiece żadnej kartki dla mnie? — Och, tak, proszę pana. Na śmierć zapomniał o tym pisemku. Wstał, żeby się¬gnąć do kieszeni kamizelki, i upuścił przy tym czapkę. Przez chwilę był zupełnie bezradny; nie wiedział, co zrobić najpierw: podnieść czapkę czy poszukać tej kartki. Zdecy¬dował się ostatecznie podnieść czapkę. — Połóż czapkę tutaj — pan Dalton wskazał mu miej¬sce na biurku. — Tak, proszę pana. Nagle zdrętwiał; biały kot minął go jednym susem, wsko¬czył na biurko i usiadł wlepiając w niego duże, spokojne oczy, miaucząc żałośnie. — Co ci jest, Kate? — zapytał pan Dalton. Z uśmiechem pogłaskał kota i zwrócił się znów do Biggera. — Znala¬złeś? — Nie, proszę pana. Ale mam ją tu gdzieś. Jakże Bigger w tej sytuacji nienawidził siebie. Dlacze¬go on się tak zachowuje, dlaczego tak się czuje? Och, gdy- byż mógł jednym machnięciem ręki unicestwić tego białe¬go, który tak na niego swoją obecnością działa. Albo same¬go siebie unicestwić. Ani razu, odkąd wszedł do tego do¬mu, nie podniósł oczu na wysokość twarzy pana Daltona. Stojąc, lekko uginał kolana, usta miał rozchylone i garbił się trochę; wodził wzrokiem nieomal głupkowato. Jakoś or¬ganicznie wierzył, że takim właśnie chcą go widzieć biali, gdy staje przed ich obliczem; nikt z białych tymi słowami nigdy mu tego nie mówił, ale sposób ich bycia tylko utwierdzał go w tym przekonaniu. Spostrzegł, że pan Dal¬ton uważnie na niego patrzy, więc położył czapkę. Może jednak nie zachowuje się jak należy? Psiakrew! Niezdarnie zaczął szukać kartki. Z początku nie mógł jej znaleźć, uznał, że to trwa za długo i że powinien coś powiedzieć. — Miałem ją tutaj w kieszeni kamizelki — bąknął. — Nie spiesz się. — O, jest. Wyciągnął kartkę. Była pomięta i zabrudzona. Rozłożył ją nerwowo, wygładził i trzymając za sam rożek podał pa¬nu Daltonowi. .-— Dobrze — powiedział pan Dalton. — Zobaczymy, co napisali. Więc mieszkasz na Avenue Indiana pod numerem 3721? — Tak, proszę pana. Pan Dalton zatrzymał się nad tym, zmarszczył brwi i po¬patrzył w sufit. —- Co to za dom? — Znaczy, iten gdzie ja mieszkarii? — Tak. — Och, taki sobie stary dom. —- Gdzie płacicie komorne? — Na Trzydziestej Siódmej ulicy. — W Zarządzie Nieruchomości Dzielnicy Południowej? — Tak, proszę pana. Dlaczego pan Dalton o to wypytuje, Bigger nie wiedział; słyszał kiedyś, że Zarząd Nieruchomości Dzielnicy Połud¬niowej to agencja będąca własnością pana Daltona, ale czy na pewno? — Jakie komorne płacicie? — Osiem dolarów tygodniowo. — Za ile pokoi? — Mamy tylko jeden, psz'pana. — Aha... No, powiedz mi teraz, Bigger, ile ty masz lat? — Dwadzieścia, proszę pana. — Żonaty? — Nie, proszę pana. — Usiądź. Nie potrzebujesz stać. I zaraz z tym skoń¬czymy. — Tak, proszę pana. Usiadł. Biały kot nadal przyglądał mu się wielkimi wil¬gotnymi oczami. — Masz matkę, brata i siostrę? — Tak, proszę pana. — Czyli jest was czworo? — Tak, psz'pana, jest nas czworo — zająknął się usi¬łując okazać, że nie jest tak głupi, jak, być może, na to wygląda. Pan Dalton chyba czeka, żeby on powiedział coś więcej. I raptem przypomniał sobie, jak matka tyle razy mu powtarzała: „Kiedy rozmawiasz z białymi albo ich pro¬sisz o pracę, nigdy nie patrz w podłogę." Więc podniósł oczy, ale zaraz opuścił je znowu, speszony badawczym wzrokiem pana Daltona. — Nazywają cię Bigger? — Tak, proszę pana. — Słuchaj, Bigger, chciałbym z tobą trochę porozma¬wiać... No i masz, psiakrew! Wiadomo, co będzie. Wypytywanie o tamten okres, gdy oskarżono go o kradzież opon samo¬chodowych i skierowano do zakładu poprawczego. Poczuł się winny, potępiony. Nie powinien był tu przychodzić. — W Opiece Społecznej dziwnych rzeczy dowiedziałem się o tobie. Na ten właśnie temat chciałbym porozmawiać. Nie wstydź się mnie — rzekł pan Dalton z uśmiechem — Sam kiedyś byłem młody i chyba młodość rozumiem. Więc po prostu bądź sobą... — Wyciągnął paczkę papierosów. — Proszę, zapal. — Nie, proszę pana, dziękuję, proszę pana. — Nie palisz? — Palę, proszę pana. Palę, ale teraz nie mam chęci. — Otóż, Bigger, dowiedziałem się, że kiedy interesuje cię to, co robisz, potrafisz bardzo dobrze pracować. Rze¬czywiście tak jest? — No, swoją robotę robię, proszę pana. — Ale dowiedziałem się również, że wciąż wplątujesz się w jakieś historie. Czym to wytłumaczysz? — Ja nie wiem, psz'pana. — Dlaczego odesłano cię do zakładu? Bigger ponuro patrzył w podłogę. — Powiedzieli, że kradnę — podjął raptownie obronę. — Ale ja nie kradłem. — Na pewno? — Tak, proszę pana. — Hmm... więc dlaczego byłeś w to zamieszany? — Stałem z paroma chłopakami i policja nas zabrała. Pan Dalton nic nie powiedział. Bigger usłyszał gdzieś za sobą tykanie zegara i omal nie spojrzał odruchowo, któ¬ra godzina. Ale się powściągnął. To byłoby głupie! — No a teraz, Bigger, jak myślisz? — O czym, psz'pana? — Gdybyś miał posadę, kradłbyś teraz? — Och, nie, psz'pana. Ja nie kradnę. — No, cóż — powiedział pan Dalton. — Oni tam twier¬dzą, że umiesz prowadzić samochód, więc dostaniesz u mnie posadę. Bigger milczał. — Uważasz, że temu podołasz? — Och, tak, proszę pana. — Tygodniówka wynosi dwadzieścia dolarów, ale będę ci dawał dwadzieścia pięć. Te dodatkowe pięć jest dla cie¬ bie samego, żebyś je wydawał, na co zechcesz. Plus nie¬zbędna odzież i utrzymanie. Sypiać będziesz w pokoju od tyłu, nad kuchnią. Dwadzieścia dolarów będziesz mógł da¬wać matce, żeby twoje rodzeństwo mogło dalej chodzić do szkoły. No, jak ci to odpowiada? — Odpowiada. Tak, proszę pana. — Myślę, że będziemy się ze sobą zgadzali. „.-Jś^ Tak, proszę pana. — I chyba żadnych kłopotów nie będzie. -T- Nie, proszę pana. — A teraz, Bigger — powiedział pan Dalton — skorośmy to już załatwili, ustalmy, jakie będą twoje codzienne obo¬wiązki. Co dzień rano wyjeżdżam do biura o dziewiątej. Dwadzieścia minut drogi. Masz tu być z powrotem o dzie¬siątej, żeby zawieźć pannę Dalton na wykłady. O dwuna¬stej będziesz podjeżdżał po pannę Dalton przed uniwer¬sytet. Potem do wieczora masz mniej lub więcej wolnego czasu. Jeżeli panna Dalton albo ja wybierzemy się gdzieś wieczorem, oczywiście będziesz musiał nas zawieźć. Praca przez wszystkie dni tygodnia z tym jednak, że w niedzielę wstajemy dopiero koło południa. Więc poranki niedzielne będziesz miał dla siebie, chyba że wyskoczyłoby coś nie¬spodziewanego. Ponadto jeden dzień wolny co dwa tygod¬nie. — Tak, proszę pana. — Podołasz? ; Och, tak, proszę pana. — W razie jakichś kłopotów, zawsze przychodź do mnie. Omówimy je razem. fH Tak, proszę pana. — Ojcze! — rozległ się melodyjny głos dziewczęcy. — Słucham, Mary — powiedział pan Dalton. Bigger odwrócił głowę i zobaczył wchodzącą do pokoju białą dziewczynę. Była bardzo smukła. — Och, nie wiedziałam, że nie jesteś sam. — W porządku, Mary. O co chodzi? Bigger zobaczył, że dziewczyna patrzy na niego. — To jest ten nowy szofer, ojcze? — Czego chcesz, Mary? — Czy możesz kupić bilety na koncert czwartkowy? — W Filharmonii? — Aha. — Dobrze. Kupię. — To jest ten nowy szofer? — Tak — odrzekł pan Dalton. — To jest Bigger Thomas. . — Halo, Bigger — powiedziała dziewczyna. Bigger przełknął ślinę. Spojrzał na pana Daltona. Nie¬potrzebnie, jak natychmiast pojął. — Dobry wieczór, proszę pani. Dziewczyna podeszła i stanęła tuż przy jego krześle. — Bigger, należysz do związku? — zapytała. -r- Ależ, Mary! — Pan Dalton zmarszczył brwi — No, ojcze, przecież powinien ~ rzekła odwracając się do pana Daltona. I jeszcze raz zapytał Biggera: — Nale¬żysz? — Mary...$|§- powtórzył pan Dalton. — Ja go tylko pytam, ojcze! Bigger zawahał się. Już czuł, jak w nim kipi nienawiść do tej pannicy. Czy musi ona wyjeżdżać z tym teraz, kiedy jemu tak zależy na posadzie u nich? — Nie, psz'pani — wybełkotał z głową spuszczoną, z po¬nurym błyskiem w oczach. — A dlaczego? — zapytała, Usłyszał, jak pan Dalton coś mruknął. Wolałby, żeby to padło głośniej i od razu całą sprawę zakończyło. Gdy podniósł wzrok, zobaczył, że pan Dalton patrzy na dziew¬czynę. Przez nią stracę posadę! — pomyślał, — Psiakrew! Nic nie słyszał o związkach zawodowych poza tym, że uważa się je za rzecz złą. Ale co ona sobie wyobraża mó¬wiąc do niego w ten sposób przy panu Daltonie, który związków zawodowych nie lubi z pewnością? — Sprawę związku załatwimy później, Mary — powie¬dział pan Dalton. . . ■ i"-s: 5 ^ — Ale nie miałbyś nic przeciwko temu, żeby należeć, prawda? — dopytywała się dziewczyna. — Nie wiem, psz'pani — odrzekł Bigger. H—No, Mary, przecież widzisz, że ten chłopiec to nowi- cjusz — powiedział pan Dalton. — Daj mu spokój. Dziewczyna pokazała ojcu czerwony koniuszek języka. — Dobrze, panie kapitalisto! — Odwróciła się znów do Biggera. — Prawda, że mój tata jest kapitalistą, Bigger? Bigger patrzył w podłogę i milczał. Nie wiedział, co to znaczy kapitalista. Ona zrobiła już krok, żeby odejść, ale jeszcze się za¬trzymała. — Och, ojcze, jeżeli Bigger nie ma nic innego do roboty, niech odwiezie mnie na uniwersytet. Mamy odczyt dziś wieczorem. — Ja z nim teraz rozmawiam, Mary. Niedługo skończę. Dziewczyna zabrała kota i wyszła z pokoju. Nastąpiła krótka chwila ciszy. Bigger żałował, że nie usłyszał o związ¬kach czegoś więcej. Może go tu już nie przyjmą. A jeżeli przyjmą, to wkrótce wyrzucą, jeżeli ta pannica będzie da¬lej tak się wygłupiała. Nigdy dotąd takiej nie widział. Zu¬pełnie inaczej sobie białe panny wyobrażał. — Aha, Mary! — zawołał pan Dalton. — Tak, ojcze — doleciał jej głos z korytarza. Pan Dalton wstał i wyszedł z pokoju. Bigger siedział nieruchomo, nasłuchując. Parę razy wydawało mu się, że słyszy śmiech dziewczyny, ale nie był tego pewny. Naj¬lepiej, bo i cóż pozostaje innego, nie zaprzątać sobie taką wariatką głowy. O związkach zawodowych miał mgliste pojęcie; zawsze kojarzyły mu się z komunistami. Czekał nieco już spokojniejszy, ale zdrętwiał znowu, gdy pan Dal¬ton wrócił. W milczeniu biały usiadł za biurkiem, wziął w rękę kartę Biggera i długo bez słowa się w nią wpa¬trywał. Bigger obserwował to spod opuszczonych powiek; wiedział, że pan Dalton wcale teraz nie czyta. Cholera niech weźmie tę wariatkę. Może pan Dalton postanawia teraz, że go nie przyjmie? Psiakrew! Albo że nie będzie mu płacił dolara więcej tygodniowo? Cholera niech weź¬mie tę dziewuchę! Wszystko zepsuła! Może pan Dalton dojdzie do wniosku, że jemu nie można ufać. — Bigger — powiedział pan Dalton. — Tak, proszę pana. — Chcę, żebyś wiedział, dlaczego cię angażuję. — Tak, proszę pana. — Widzisz, Bigger, ja popieram Krajowe Stowarzysze¬nie Podnoszenia Poziomu Kulturalnego Kolorowych. Sły¬szałeś kiedy o tej organizacji? — Nie, proszę pana. — No, mniejsza o to — powiedział pan Dalton. — Jadłeś już obiad? — Nie, proszę pana. — No, to zjesz chyba. Pan Dalton nacisnął guzik dzwonka na biurku Zapano¬wała cisza. Po chwili weszła ta sama kobieta, która otwo¬rzyła Biggerowi frontowe drzwi. — Słucham pana. — Peggy, to jest Bigger. Będzie naszym szoferem. Daj mu coś do zjedzenia i pokaż, gdzie będzie sypiał i gdzie stoi samochód. — Dobrze, proszę pana. Zajmę się nim. — I, Bigger, o godzinie pół do dziewiątej zawieziesz panienkę na uniwersytet i zaczekasz na nią. — Tak, proszę pana. — To już wszystko. — Tak, proszę pana. — Chodź ze mną — powiedziała Peggy. Bigger wstał, wziął czapkę i poszedł za nią przez cały dom do kuchni. Powietrze tam było przesycone zapacha¬mi gotowania; rondle bulgotały na kuchennym piecu — Siadaj tu — Peggy zrobiła mu miejsce przy stole z białym blatem. Usiadł i położył czapkę na kolanach. Czuł się w tej kuch¬ni trochę lepiej niż we frontowej części domu, a przecież jeszcze niezupełnie swobodnie. — Na razie nic nie gotowe — powiedziała Peggy. — Dać ci jajka na boczku? — Tak, proszę pani. — Kawy? — Tak, proszę pani Siedział patrząc na białą ścianę, słuchając, jak kobieta krząta się za jego plecami. — Pan Dalton mówił ci o kotłowni? — Nie, proszę pani. — Widać zapomniał. Bo masz się zajmować i centralnym ogrzewaniem także. Pokażę ci, gdzie to jest, zanim poje¬dziesz. — Znaczy się, psz'pani, muszę pilnować, żeby tam był stale ogień? — Tak, ale to łatwe. Paliłeś kiedy w takim piecu? — Nie, proszę pani — Można się nauczyć. Prosta rzecz. — Tak, proszę pani. Ta Peggy jest dosyć życzliwa, może jednak chodzi jej tylko o to, żeby zwalić jak najwięcej roboty na niego? No, to się okaże. Jeżeli zacznie być nieznośna, on powie panu Daltonowi. Poczuł zapach skwierczącego boczku i uświado¬mił sobde głód. Chociaż miał dwadzieścia pięć centów od mat¬ki, zapomniał kupić kanapkę, a nic przecież nie jadł od rana. Peggy położyła przed nim nakrycie, przyniosła chleb, cukier i śmietankę; potem podała jajka na boczku. — Możesz dostać więcej, jeżeli zechcesz. Jedzenie było smaczne. To naprawdę nie będzie zła po¬sada. Jak dotąd, jedyną niedobrą stroną jest ta zwariowa¬na pannica. Jedząc jajka na boczku, Bigger trochę myślał też i o niej: jak bardzo różni się ta bogata dziewczyna od bogaczki, którą oglądał w kinie. Tamta z ekranu nie wy¬dawała się groźna i mógł ją sobie zaszeregować, jak chciał, ta natomiast deptała po wszystkim, stawała mu na drodze i — co już przechodziło wszelkie jego pojęcie właśnie swoją prostotą i bezpośredniością zupełnie zbiła go z tro¬pu. Pochłonięty jedzeniem zapomniał, że Peggy jest w kuch¬ni, i gdy na talerzu nic nie zostało, wziął kawałek chleba bez skórki i zaczął nim wycierać talerz do czysta, pakując sobie ogromne kęsy do ust. — Chcesz jeszcze? Odłożył chleb. Zawstydził się, że Peggy zobaczyła, jak on to robi; na takie rzeczy pozwalał sobie tylko w domu. — Nie, psz'pani — powiedział. — Najadłem się. — Myślisz, będzie ci się tutaj podobać? — zapytała Peggy. — Tak, psz'pani. Mam nadzieję. — To miejsce pierwsza klasa — oświadczyła. — Dru¬giego takiego chybabyś nie znalazł. Ten poprzedni koloro¬wy szofer pracował u nas aż dziesięć lat. Bigger zastanowił się, dlaczego ona powiedziała „u nas". Widocznie dosyć spoufalona ze starymi, pomyślał. — Dziesięć lat? — zapytał. — Właśnie, dziesięć lat. Green się nazywał. Porządny człowiek w dodatku. — Dlaczego odszedł? — Och, mądry był ten Green. Dostał się na posadę pań¬stwową. Pani Dalton kazała mu chodzić na kursy wieczo¬rowe. Pani Dalton zawsze stara się komuś pomagać. Tak, o tym Bigger wiedział. Ale on na żadne kursy wie¬czorowe chodzić nie będzie. Spojrzał na Peggy; pochylona nad zlewem, zmywała naczynia. Jakoś mu się zdawało, że ona od niego wymaga potwierdzenia. — Tak, psz'pani, mądry był. I dziesięć lat to kawał cza¬su. ,. — Och, nie tak znów długo — powiedziała Peggy. — Ja sama tu siedzę już dwadzieścia lat. Zawsze lubiłam trzy¬mać się posady. I zawsze powiadam, kiedy masz dobre miejsce, to na nim siedź. Kamień, co się toczy, mchem nie porośnie, i to prawda. Bigger się nie odzywał. — Wszystko tutaj jest zwyczajne i przyzwoite — mówiła dalej Peggy. — Mają miliony, ale żyją jak ludzie. Nie zadzierają nosa, nie pysznią się na każdym kroku Pani Dalton uważa, że ludzie powinni być skromni. — Tak, proszę pani. — To dobrzy chrześcijanie i wierzą każdemu, kto ciężko pracuje i żyje, jak Pan Bóg przykazał. Poniektórym się wy¬daje, że mamy za mało służących, ale my dajemy sobie ra¬dę. Jesteśmy jak jedna duża rodzina. — Tak, proszę pani. — Pan Dalton to wspaniały człowiek — powiedziała Peggy- — Och, tak, psz'pani. Wspaniały. — Wiesz, on wiele dobrego robi dla twoich. — Dla moich? — zdumiał się Bigger. — A jakże, dla kolorowych. Dał ponad pięć milionów na szkoły dla was. — Och! — Ale naprawdę przyzwoita to jest pani Dalton. Gdyby nie ona, on by tego nie robił. Dzięki niej się wzbogacił. Miała miliony, kiedy się z nią ożenił. Oczywiście, sam póź¬niej zbił majątek na nieruchomościach. Ale większość tych pieniędzy jest jej. Niewidoma, biedactwo. Straciła wzrok dziesięć lat temu. Widziałeś ją już? — Tak, proszę pani. — Była sama? — Tak, proszę pani. — Biedactwo! Pani Patterson, która się nią zajmuje, wy¬jechała na sobotę i niedzielę, więc ona musi być teraz sa¬ma. Straszne to jej nieszczęście, prawda? — Och, tak, proszę pani — przytaknął usiłując podcie¬niować swój głos bodaj odrobiną współczucia dla pani Dal¬ton, jakiego Peggy chyba od niego oczekiwała. — Naprawdę dostałeś tutaj coś więcej niż posadę — ciągnęła Peggy. — Tu jest jak w domu. Zawsze mówię pani Dalton, że to jedyny dom dla mnie na świecie całym. Byłam w tym kraju dopiero dwa lata, kiedy zaczęłam tu pracować. — Och! — Bigger patrzył na nią. — Jestem Irlandką, wiesz — powiedziała. — Moi w sta¬rym kraju czują do Anglii to, co kolorowi czują do tego kraju Więc ja coś niecoś wiem o kolorowych. Och, ci tu¬taj to delikatni ludzie, delikatni jak jedwab. Nawet ta dziewczyna. Już ją poznałeś? — Tak, proszę pani. — Dzisiaj? — Tak, proszę pani. Peggy odwróciła się i spojrzała na niego bystro. — Milusie z niej stworzenie — powiedziała. — Znam ją, odkąd miała dwa latka. Dla mnie ona wciąż jest dzie¬ckiem i zawsze będzie. Ale trochę szalona, to fakt. Zaw¬sze z nią bieda. Bez przerwy państwo Dalton zamartwiają się o nią. Lata z jakąś szaloną, zbzikowaną bandą czerwo¬nych... — Czerwonych! — wykrzyknął Bigger. — Tak. Ale u niej to nic nie znaczy — wyjaśniła Peg¬gy. — Jest jak jej rodzice, żałuje ludzi, więc myśli, że czerwoni jakoś ludziom pomogą. Bóg jeden wie, gdzie się tak rozhukała, ale się rozhukała. Jeżeli tu zostaniesz dłu¬żej, to ją poznasz. Tylko na tych jej czerwonych przyjaciół w ogóle nie zwracaj uwagi Oni tylko dużo gadają. Bigger chciał poprosić Peggy, żeby mu opowiedziała coś więcej o tej dziewczynie, ale uznał, że nie powinien robić tego teraz. — Skończyłeś już jeść, to ci pokażę kotłownię i samo¬chód, i gdzie jest twój pokój. — Peggy przygasiła ogień pod fajerkami. — Tak, proszę pani. Wstał i wyszedł za nią z kuchni na wąskie schody pro¬wadzące do sutereny. Schody były ciemne; usłyszał pstryk¬nięcie i zapaliło się światło. — Tędy... Powiedziałeś, że jak ci na imię? — Bigger, proszę pani. — Jak? — Bigger. Poczuł zapach węgla i popiołu, usłyszał buzujący ogień. Zobaczył czerwony żar paleniska. — To jest ten piec od centralnego ogrzewania — powie¬działa Peggy. — Tak, proszę pani. — Zawsze rano znajdziesz tu kubeł ze śmieciami; śmieci spalisz, a kubeł postawisz na wyciągu. — Tak, proszę pani. — Węgla nie nakłada się łopatą. Sam wpada. O, wi¬dzisz? Pociągnęła lewarek i węgiel w niedużych kawałkach głośno grzechocząc zsunął się korytem zsypu. Bigger po¬chylony patrzył przez szczeliny pieca, jak czarne bryłki opadają półkoliście na czerwony ruszt. — Mądre — wymamrotał z podziwem. — Iz wodą też kłopotu nie ma. Sama leci Podobało mu się to; takie łatwe, prawie jak zabawa. — Twoja największa fatyga to wybierać popiół i zamia¬tać. I pilnować, żeby nie zabrakło węgla; kiedy będzie się kończył, powiesz mnie albo panu Daltonowa, żebyśmy ka¬zali przywieźć. — Tak, psz'pani. Poradzę sobie. — No, a do twojego pokoju stąd tylko parę kroków na górę tymi kuchennymi schodami. Chodźmy. Wszedł za nią po kilku schodkach. Otworzyła drzwi i za¬paliła światło. Był to duży pokój z fotografiami dziewczyn i mistrzów boksu na ścianach. — Green tu mieszkał. Zawsze lubił obrazki. Ale ładnie tu miał i porządnie. Bardzo ciepło jest tutaj. I, aha, żebym nie zapomniała. To są klucze do tego pokoju, do garażu i do samochodu. No, teraz ci pokażę garaż. Wejście tam ze dworu. Zszedł za nią na dół i wyszli przed dom. Było teraz znacznie cieplej. — Śnieg chyba będzie padał — powiedziała Peggy. — Tak, proszę pani — To jest garaż. — Przekręciła klucz w zamku i gdy pchnęła bramę, zapaliło się w garażu automatycznie świat¬ło. — Będziesz brał stąd samochód i czekał na nich przy tych bocznych drzwiach. Och, zaraz. To ty jeszcze dzisiaj jedziesz z panienką? — Tak, proszę pani. — Mówiła, że o pół do dziewiątej. Więc do tego czasu masz wolne. Możesz sobie dokładnie obejrzeć swój pokój, jeżeli chcesz. — Tak, psz'pani, tak zrobię chyba. Wraz z Peggy wrócił do sutereny. Ona poszła do kuchni, a on do swojego pokoju. Stanął pośrodku i zaczął przyglądać się fotografiom na ścianach. Jack Johnson, Joe Louis, Jack Dempsey i Henry Armstrong; są też zdjęcia Ginger Rogers, Jean Harlow i Janet Gaynor. Pokój duży, dwa kaloryfe¬ry. Potem wypróbował łóżko. Miękkie. Do licha! Warto którejś nocy sprowadzić tu Bessie. Tylko nie tak od razu; trzeba z tym zaczekać, dopóki się nie pozna tutejszych wa¬runków. Cały pokój dla niego! Ćwiartkę można przynieść i spokojnie ją wypić. Już nie będzie musiał wchodzić i wy¬chodzić chyłkiem. Ani sypiać z Buddym, który wierci się i wierzga przez całą noc. Zapalił papierosa i wyciągnął się na łóżku. Oooch... Wcale nie będzie źle. Spojrzał na swój zegarek za dolara; godzina siódma. Postanowił jeszcze zejść do garażu i zobaczyć samochód. I kupić sobie nowy zega¬rek. Ten za dolara zbyt tandetny na takiej posadzie; wy¬pada mieć złoty. Mnóstwo rzeczy można będzie teraz ku¬pić. O rany! Żyć nie umierać. Wszystko w porządku poza tym, że jest ta dziewczyna. Ona go denerwuje. Jeżeli dalej będzie mówiła o związkach zawodowych, mógłby stracić przez nią posadę. Dziwna jakaś rzeczywiście. Nigdy dotąd nie spotkał takiej. Aż nie wiadomo, co o niej myśleć. Boga¬ta, a przecież nie zachowuje się, jak na bogatą przystało. Zachowuje się... diabli wiedzą jak. Wszystkie białe, które dotychczas spotykał, tam gdzie pracował albo w biurach Opieki Społecznej, były chłodne, zachowywały dystans, przemawiały do niego z daleka. A ta po prostu rzuciła się na niego, nieomal go ogłuszyła swoim sposobem bycia. Ale niech to szlag... Nie ma co głowić się nad nią teraz. Może ona jest do rzeczy. Może po prostu wystarczy się do niej przyzwyczaić i koniec. Idę o każdy zakład — pomyślał — że ona szasta forsą. I jej stary dał aż pięć milionów na kolorowych. Dla kogoś, kto potrafi pięć milionów dać ot, tak sobie, muszą być te miliony tyle warte co pięciocentówki. Bigger podniósł się i usiadł na krawędzi łóżka. Jakiej marki jest ten ich samochód? Nie przyszło mu na myśl spojrzeć, gdy Peggy otworzyła bramę garażu. Miał nadzieję, że to Packard albo Lincoln albo Rolls Royce. O rany! Ależ będzie jazda! Jeszcze tylko trochę cierpli¬wości! Oczywiście pannę i pana Daltona trzeba wozić ostrożnie. Sam jednak będzie jeździł jak szalony! Aż z opon dym buchnie! Oblizał wargi; chciało mu się pić. Spojrzał znów na zega¬rek: dziesięć po ósmej. Można pójść do kuchni i łyknąć wody przed wyprowadzeniem samochodu z garażu. Zeszedł po schodkach i przez suterenę ruszył do kuchennych scho¬dów. Bezwiednie stąpał na palcach. Uchylił drzwi kuchni i zajrzał. To, co zobaczył, sprawiło, że wstrzymał oddech; nieruchoma jak z kamienia, stała tam pani Dalton w dłu¬giej, luźnej białej szacie. W ciszy słychać było tylko ty¬kanie zegara na białej ścianie. Przez chwilę nie wiedział, czy wejść, czy zawrócić; pić już mu się odechciało. Pani Dalton, tym razem z rękami swobodnie opuszczonymi, miała taki wyraz twarzy, jakby uważnie nasłuchiwała. Do¬znał wrażenia, że ona potrafi słyszeć wszystkimi porami tej swojej twarzy i że to jest tak, jakby zawsze jakiś cichy głos do niej szeptał. U jej stóp na podłodze siedział spokoj¬nie biały kot i wielkie czarne oczy wlepiał teraz w niego. Speszony widokiem pani Dalton i tego białego kota, Bigger już miał zamknąć drzwi i cicho zawrócić, gdy nagle ona się odezwała: — Czy to ten nowy chłopiec? — Tak, proszę pani. — Chciałeś tu czegoś? — Nie żeby pani przeszkadzać, psz'pani Ja tylko... tylko chciałem się napić wody. — No to wejdź. Znajdziesz chyba gdzieś szklankę. Podszedł do zlewu z uczuciem, że ona go widzi, chociaż jest niewidoma. Mrowie go przebiegało. Wziął szklankę z wąskiej półki i napełnił wodą z kranu. Pijąc zerkał na panią Dalton znad szklanki. Stała z głową przechyloną, bez ruchu, wyczekująco. Jakoś podobna do nieboszczyka, którego kiedyś zdarzyło mu się zobaczyć. Nagle pojął, że przecież się odwróciła w kierunku jego kroków, gdy szedł przez kuchnię. Ona dobrze wie, gdzie ja stoję, pomyślał. — Podoba ci się twój pokój? — zapytała, a on sobie zdał sprawę, że czekała z tym pytaniem, dopóki nie postawił szklanki w zlewie. — Och, tak, proszę pani. — Mam nadzieję, że samochód prowadzisz rozważnie. — Och, tak, proszę pani. Będę rozważny. — Czyś ty już pracował jako szofer? — Tak, psz'pani, ale to była ciężarówka hurtowni spo¬żywczej. Wydawało mu się, że rozmawia z osobą nie tylko niewi¬domą, ale i prawie niewidzialną dla niego. — Mówiłeś, że ile klas ukończyłeś, Bigger? — Siedem, proszę pani. — Myślałeś o tym, żeby wrócić do szkoły? — No, psz'pani, muszę teraz pracować. -■r A gdybyś miał możliwość wrócić do szkoły? ■— No, psz'pani, nie wiem. — Twój poprzednik, który tu pracował, poszedł na kur¬sy wieczorowe i zdobył wykształcenie. — Tak, proszę pani. — Co byś chciał robić, gdybyś miał wykształcenie? — Nie wiem, proszę pani — Zastanawiałeś się nad tym kiedy? — Nie, proszę pani. — Wolisz pracować? — Tak, proszę pani Chyba. — No, no, porozmawiamy o tym kiedy indziej. Myślę, że już czas, żebyś podjechał po panienkę. — Tak, proszę pani. Bigger wyszedł, a pani Dalton stała nadal pośrodku kuchni, tak samo jak w chwili, gdy tam wchodził. Nie wie¬dział, jaka ona właściwie jest; odniósł wrażenie, że będzie osądzała jego poczynania dobrotliwie, chociaż surowo. Po¬czuł do niej coś pokrewnego uczuciu, które w nim wzbu¬dzała jego matka. Tylko że matka — dumał — każe mi robić to, co sama chce, żebym robił, a ta stara będzie ode mnie wymagała tego, co w jej przekonaniu robić powi¬nienem. Wcale jednak nie zamierzał chodzić na kursy wieczorowe. Owszem, kursy wieczorowe to niezła rzecz, ale on ma inne plany. Jakie, jeszcze nie zadecydował, ale w każdym razie inne. Ociepliło się. Dmuchał wiatr. Bigger zapalił papierosa _|i otworzył garaż; brama ustąpiła pod jego ręką i znów z przyjemnym zdziwieniem zobaczył, jak automatycznie za¬palają się lampy. Ci ludzie mają wszystko, pomyślał. Obej¬rzał samochód; nowy model Buicka, granatowy, z kołami o szprychach ze stali. Cofnął się, żeby go lepiej obejrzeć, potem otworzył drzwiczki i popatrzył na deskę rozdzielczą. Doznał lekkiego rozczarowania, bo to nie był samochód tak kosztowny, jak się spodziewał, ale tę niższą cenę wynagra¬dzała przecież linia wozu i kolor. — W porządku — mruknął. Wsiadł, wyprowadził samochód tyłem na podjazd, wy¬kręcił i podjechał pod boczne drzwi domu. — Jesteś, Bigger? Dziewczyna stała na schodkach. -— Tak, proszę pani. Wysiadł i przytrzymał dla niej tylne drzwiczki. — Dziękuję. Dotknął czapki i zastanowił się, czy tak właśnie trzeba. To ta uniwersytecka szkoła na Midway, proszę pani? W lusterku nad sobą zobaczył jej wahanie, zanim od¬powiedziała: — Ta. Wyjechał na ulicę i skierował się na południe z szybko¬ścią trzydziestu pięciu mil na godzinę. Prowadził samo¬chód fachowo, nabierając szybkości za każdym rogiem, trochę zwalniając przed następną przecznicą. — Dobrze prowadzisz — pochwaliła dziewczyna. — Tak, proszę pani — odpowiedział z dumą. Obserwował ją w lusterku; dosyć ładna, ale bardzo drob¬na. Jak lalka z wystawy sklepowej: czarne oczy, biała ce¬ra, czerwone usta. I już się nie zachowuje tak jak przed¬tem. Siedzi jakaś zamyślona, widać to po jej oczach. Za¬trzymał samochód przy Czterdziestej Siódmej ulicy, bo by¬ło czerwone światło; potem już nie musiał zatrzymywać, dopóki nie dojechał do Pięćdziesiątej Pierwszej, gdzie dłu¬gim szeregiem stały samochody przed nim i w równie dłu¬gi szereg formowały się za nim. Z rękami na kierownicy czekał, żeby ruszyły naprzód. Prowadzenie samochodu na¬pawało go poczuciem władzy; świadomość, że to właśnie on nad samochodem panuje, podnosiła jego wartość we wła¬snych oczach. Szalenie lubił naciskać stopą pedał i jechać szybko, patrzeć, jak inni nieruchomo stoją, widzieć asfal¬tową jezdnię uciekającą spod kół samochodu. Światła czerwone zamieniły się w zielone, więc ruszył przed siebie. — Bigger! — Tak, proszę pani. — Na tym rogu skręć i stań na bocznej ulicy. — Tutaj, proszę pani? — Tak, tutaj. No, cóż to znaczy, na Boga? Odjechał kawałek od Cottage Grove Avenue i zatrzymał samochód przy krawężniku. Odwrócił się do panny Dalton i z przerażeniem zobaczył, że ona siedząc teraz na samym brzeżku tylnego siedzenia podsunęła twarz na odległość sześciu chyba cali od jego twarzy. — Przerażam cię? — zapytała łagodnie, z uśmiechem. —- Och, nie, psz'pani — wymamrotał oszołomiony. Znów patrzył na nią w lusterku. Trzymała swe maleń¬kie białe rączki na oparciu przedniego siedzenia i patrzyła gdzieś w przestrzeń. — Muszę ci coś powiedzieć, tylko nie wiem jak — oznaj¬miła. Milczał. Dość długo panowała cisza. Czegóż, do diabła, chce ta dziewczyna? Przejechał tramwaj. W lusterku od¬bijały się światła na skrzyżowaniu, zielone, czerwone i znów zielone. No, cokolwiek ona ma do powiedzenia, niech powie od razu i niech już będzie po wszystkim. Dziwna jest. Wciąż robi rzeczy nieoczekiwane. Czekał, żeby zaczęła mó¬wić. Ale ona zdjęła ręce z oparcia i zaczęła grzebać W to¬rebce. — Masz zapałki? — Tak, proszę pani. Z kieszeni kamizelki wyciągnął pudełko. — Zapal mi —■ poleciła. Aż mrugnął zdumiony. Potarł zapałkę i podał jej ogień. Paliła papierosa jeszcze przez chwilę w milczeniu. — Nie jesteś plotkarzem, prawda? — z uśmiechem za¬pytała w końcu. Otworzył usta, jednak nie wykrztusił ani słowa, chociaż zarówno jej pytanie, jak ton jej głosu zobowiązywały. Coś powinien odpowiedzieć, ale co? — Nie jadę na uniwersytet — rzekła ostatecznie. — Ale ty o tym zapomnij. Chcę, żebyś mnie zawiózł do Pętli. Ale gdyby ktokolwiek pytał, to byłam na uniwersytecie, rozu¬miesz, Bigger? — Tak, psz'pani, mnie tam wszystko jedno — wymam¬rotał. — Myślę, że mogę ci zaufać. — Tak, psz'pani. — Koniec końców jestem po twojej stronie. Cóż t o znowu znaczy? Ona po jego stronie? Ale po jakiej stronie jest on? Czy chciała dać w ten sposób do zrozumienia, że lubi kolorowych? To przecież mu już wia¬domo o całej tej rodzinie. A może ona rzeczywiście kop¬nięta? Czy jej starzy wiedzą o wszystkim, co ona wypra¬wia? Jeśli jest kopnięta naprawdę, dlaczego pan Dalton pozwala, żeby wozić ją samą po mieście? — Mam się spotkać z jednym z moich przyjaciół, który jest również twoim przyjacielem — powiedziała. Mimo woli Bigger wykrzyknął: — Moim przyjacielem! — Och, jeszcze go nie znasz — roześmiała się. — Aha. — Jedź przez Outer Drive na Lake Street numer sze¬snaście. — Tak, proszę pani. Może ona mówi o czerwonych? Otóż t o! Ale czerwoni to żadni jego przyjaciele. Co się w tym kryje? Gdyby pan Dalton go zapytał, czy on odwiózł ją na uniwersytet, trze¬ba by odpowiedzieć, że tak, i już tylko liczyć na to, że ona się nie wygada. Ale co będzie, jeśli pan Dalton kazał komuś ją śledzić i ten ktoś powie, dokąd on ją odwiózł naprawdę? Wiadomo, że niejeden bogacz zatrudnia detektywa. Bigger wiedział, że byłby znacznie spokojniejszy dowiadując się przynajmniej, o co jej chodzi. A ona powiedziała jedynie, że ma się spotkać z jego przyjacielem. Nie chciał poznawać żadnych komunistów. Komuniści nie mają pieniędzy. Może człowiekowi się zdarzyć, że wpadnie i pójdzie do więzienia za rabunek, ale iść do więzienia za włóczenie się z czerwo¬nymi to już kompletna bzdura. No, on ją tam odwiezie. Nie do czego innego najęli go przecież. Ale będzie uwa¬żał na każdy swój krok teraz. Pozostaje mu tylko nadzieja, że on przez pannę Dalton nie straci posady. Pojechał z Outer Drive na Siódmą ulicę, i dalej na północ przez Michigan Boulevard na Lake Street, gdzie mijając dwa bloki w kie¬runku zachodnim zaczął wypatrywać numeru szesnastego. — To tutaj, Bigger. — Tak, proszę pani. Zatrzymał samochód przed jakimś ciemnym budynkiem. — Poczekaj tu — rzekła i wysiadła. Uśmiechała się do niego szeroko; to był nieomal śmiech. Może czytała w jego myślach? Odwrócił głowę zmieszany. Cholera niech weźmie tę dziewuchę! — Nie będziesz czekał długo — zapewniła. Odeszła, ale zawróciła jeszcze. — Nie przejmuj się, Bigger. Zrozumiesz to kiedyś, kie¬dyś. — Tak, proszę pani. — Spróbował się uśmiechnąć. Nie . zdołał. —— ■ — No, ""jest chyba taka piosenka, piosenka, którą wy śpiewacie? — Jaka, proszę pani? — „Zrozumiemy kiedyś, kiedyś"? — Och, tak, proszę pani. Dziwaczka, jak najbardziej. Już nie tylko przerażała go; stwierdził w niej coś zastanawiającego. Reagowała tak, jak¬by był człowiekiem, jakby żył w tym samym świecie co ona. Nigdy dotąd nie spotykał się z tym u białych. Ale dla¬czego ona go tak traktuje? Czy to jakaś gra? Czuł się wol- ny, gdy jej słuchał, a przecież powściągał uczucie wolności, < nieustannie, dojmująco świadom, że ona jest biała i bo¬gata, jedna z tych właśnie, którzy mu wydają rozkazy i za¬kazy. Patrzył na dom, do którego weszła, dom stary i nie otyn¬kowany, bez świateł w oknach i w drzwiach. Może ona od¬wiedza kochanka? Jeżeli to nic więcej, wszystko da się ułożyć. Ale jeżeli przyjechała tu na spotkanie z tymi ko¬munistami? I właściwie jacy są ci komuniści? Czy ona do nich należy? Co skłania ludzi do tego, że nimi zostają? Przypomniał sobie liczne karykatury komunistów w gaze¬tach — zawsze mają płonące pochodnie w rękach i długie brody i próbują albo mordować, albo podpalać. Skoro tak postępują, chyba muszą być pomyleni. Wszystko, co zapa¬miętał z opowiadań o komunistach, kojarzyło mu się z ciemnością, starymi domami, ludźmi mówiącymi szep¬tem i związkami zawodowymi w czasie strajku. A ta ka¬mieniczka była trochę taka: stara, tajemnicza, zamknięta. Zmartwiał: ciemne drzwi znów się otworzyły. Panna Dalton wyszła z jakimś młodym białym. Podeszli do samo¬chodu, ale zamiast wsiąść, stanęli z boku, patrząc na Big¬gera — Och, Bigger, to jest Jan. Poznajcie się. Jan, to jest Bigger Thomas. Jan uśmiechnął się szeroko, po czym wyciągnął do Big¬gera rozwartą dłoń. Bigger siedział sztywno, pełen zgrozy i niepewności — Jak się masz, Bigger? Prawą rękę Bigger zaciskał na kierownicy. Nie wiedział, czy powinien podać ją temu białemu. — Świetnie się mam — wymamrotał. Jan jeszcze trzymał rękę wyciągniętą. Prawa ręka Big¬gera sama podniosła się może o trzy cale i znieruchomiała w powietrzu. — No, przywitajmy się ^ powiedział Jan. Bigger z ustami rozdziawionymi ze zdziwienia wyciąg¬nął zwiotczałą dłoń. Poczuł palce Jana zwierające się na jego palcach. Jak najdelikatniej spróbował rękę wycofać, ale Jan jej nie puszczał, wciąż tak samo uśmiechnięty. — Nie możemy przecież się nie znać — powiedział Jan. — Jestem znajomym Mary. — Tak, psz'pana — wymamrotał Bigger. Jan postawił nogę na stopniu samochodu. — Przede wszystkim nie mów do mnie proszę pa- n a. Ja do ciebie będę mówił Bigger, ty będziesz do mnie mówił Jan. Tak będziemy sobie mówili. Co ty na to? Bigger nie odpowiedział. Mary patrzyła na niego z uśmiechem Jan nadal ściskał mu rękę, a on trzymał gło¬wę przechyloną tak, że nie poruszając nią mógł, gdy już trudno mu było wytrzymać spojrzenie Jana, przenosić wzrok na ulicę. Usłyszał, jak Mary śmieje się cicho. — W porządku, Bigger —■ powiedziała. —- Jan nie żar¬tuje. Gorąco mu było ze złości. Diabli niech wezmą jej duszę do piekieł. Czy z niego ona się śmieje? Robią sobie z niego pośmiewisko? O co im chodzi? Nie mogą dać mu spokoju? On im się nie naprzykrza. Tak, z takimi ludźmi wszystko jest możliwe. Całym sobą, psychicznie i fizycznie, z trudem miał się na baczności. Rozpaczliwie usiłował zrozumieć. Jak dureń siedzi przy tej kierownicy i pozwala, żeby biały trzymał go za rękę. Co sobie pomyślą przechodnie na uli¬cy? Do głębi odczuwając czerń swojej skóry, pomyślał z pa¬lącą pewnością, że to właśnie przez Jana i takich jak Jan musi zawsze pamiętać, że skórę ma czarną. Przecież biali gardzą czarnymi. Więc dlaczego Jan tak się do niego od¬nosi? Dlaczego Mary stoi przy nim taka przejęta, aż oczy jej jaśnieją? Co im z tego przyjdzie? Może oni jednak nim nie gardzą? Ale samo to, że stoją tutaj, Jan trzymając go za rękę, Mary uśmiechnięta, i patrzą na niego, sprawia, że on odczuwa swoją czerń. Nagle zrobiło mu się tak, jakby w tej chwili nie istniał on, Bigger — jakby był tylko czymś bezcielesnym, czego sam nienawidzi, ową oznaką hańby przypiętą, wiedział, raz na zawsze do czarnej skóry. Wkro¬czył raptem w mgliste jakieś rejony, na Ziemię Niczyją, w strefę pomiędzy światem białych i światem czarnych. Doznał wrażenia, że jest nagi, przezroczysty; że ten biały człowiek, który wraz z innymi białymi uczynił z niego isto¬ tę niższego rzędu, teraz trzyma go za rękę tylko po to, by przyglądać mu się drwiąco. I poczuł do Mary i do Jana głu¬chą, niewysłowioną, zimną nienawiść. — Ja kawałek poprowadzę — powiedział Jan puszcza¬jąc jego rękę i otwierając drzwiczki Bigger spojrzał na Mary. Podeszła bliżej i dotknęła jego ramienia. — W porządku, Bigger — powiedziała. Chciał wysiąść, ale Jan go zatrzymał. — Nie. Zostań, tylko się przesuń. Więc przesunął się i Jan zajął jego miejsce za kierowni¬cą. Ręka po uścisku Jana jeszcze wciąż była jak nie jego własna; jak gdyby te palce pozostawiły na niej niezatarty ślad. Mary, na domiar wszystkiego, także już siadała na przodzie. — Przesuń się, Bigger. Niemal przywarł do boku Jana. Mary wcisnęła się i za¬mknęła drzwiczki. Oto miał białych przy sobie z jednej i z drugiej strony, jak dwie ogromne, zamykające go białe ściany. Nigdy dotąd nie był tak blisko białej kobiety. Pachniały mu jej włosy i udo jej miękko dotykało jego uda. Jan kierował samochód to w sznurze, to poza sznurem ulicznego ruchu z powrotem na Outer Drive. Wkrótce już pędzili nad jeziorem, nad wielką, gładką płachtą ciemnej, połyskliwej wody. Zanosiło się na śnieg: niebo przysłaniały ciężkie chmury, wiatr dmuchaŁ — Prawda, że dziś jest wspaniale? — zapytała Mary. — O Boże, tak! — odpowiedział Jan. Bigger słuchał brzmienia ich głosów, dziwnych ak¬centów, okrzyków zachwytu, który wyrażali tak swo¬bodnie. — To niebo! — I ta woda! — Jest tak pięknie, że aż boli oglądanie tego — powie¬działa Mary. — Piękny świat. — Jan odwrócił się do Biggera. — Po¬patrz na tę linię nieba! Bigger spojrzał nie odwracając głowy; tylko łypnął ocza¬ mi Zobaczył ogromny zwał budynków, niezliczone maleń¬kie kwadraciki żółtych światełek. — To wszystko, Bigger, będzie kiedyś nasze — Jan za¬toczył łuk dłonią. — Po rewolucji obejmiemy to w posiada¬nie. Ale będziemy musieli o to walczyć. Jakiż świat do zdobycia, Bigger! I kiedy nadejdzie ten dzień, wszystko się zmieni. Nie będzie żadnych białych, żadnych czarnych; nie będzie bogatych, nie będzie biednych. Bigger milczał. Samochód z warkotem jechał dalej. — Wydajemy ci się dziwni, prawda, Bigger? — zapytała Mary. — Och, nie, proszę pani — szepnął Bigger cicho, wie¬dząc, że ona mu nie wierzy, ale uważając, że niemożliwo¬ścią jest odpowiedzieć inaczej. Ręce i nogi zdrętwiały mu w tej ciasnocie, poruszyć się jednak nie śmiał. Zdawał sobie sprawę, że ani Mary, ani Janowi nie sprawiłoby różnicy, gdyby usiadł wygodniej, cóż, kiedy najbardziej nawet nieznacznym ruchem zwrócił¬by ich uwagę na siebie i swoje czarne ciało. A tego wolał uniknąć. Obecność tych dwojga sprawiała, że doznawał * uczuć, których doznawać nie chciał. Gdyby był biały, gdy¬by był taki, jak oni, nie miałby takich problemów. Ale był czarny. Więc siedział nieruchomo i zdrętwiałe kończyny go bolały. — Powiedz, Bigger — zwrócił się do niego Jan — gdzie możemy zjeść coś dobrego w Dzielnicy Południowej? — Hmm... — zastanowił się Bigger. — Chcemy jechać do prawdziwego lokalu — we¬soło poinformowała go Mary. — Do jakiegoś nocnego klubu? — zapytał Bigger rze¬czowo, gotów z konieczności wymieniać nazwy, ale nie za¬mierzając żadnego lokalu polecać. — Nie. Chcemy zjeść. — Posłuchaj, Bigger. Chcemy zjeść tam, gdzie naprawdę jadają kolorowi, a nie w którejś z tych spelunek na pokaz. O co im chodzi? Bigger zaczął obojętnie, bezbarw¬nie: — No, jest Garkuchnia Ernie'ego... — To brzmi doskonale! — Tam pojedziemy, Jan — zadecydowała Mary. — Dobrze — powiedział Jan. — Gdzie to jest? — Na rogu Czterdziestej Siódmej i Indiana — odpowie¬dział Bigger. Jan z rozmachem wyprowadził samochód z Outer Drive w Trzydziestą Pierwszą ulicę i pojechali na zachód na Indiana Avenue. Bigger pragnął, żeby ta jazda trwała jak najkrócej i żeby wreszcie zatrzymali się przed Garkuchnią Ernie'ego. Będzie mógł wyprostować ścierpnięte, obolałe nogi, gdy oni wysiądą, posiedzieć w samochodzie wygod- Jnie, czekając. Jan skręcił w Indiana Avenue na południe. Co by Jack, Gus i G. H. powiedzieli, gdyby jego, Biggera, zobaczyli siedzącego pomiędzy dwojgiem białych w takim samochodzie. Nie szczędziliby mu później docinków, dopó¬ki by o tym nie zapomnieli. Bigger poczuł, że Mary się od¬wraca. Położyła mu dłoń na przedramieniu. — Wiesz, Bigger, od dawna chcę wejść do tych do¬mów — wskazała wielkie ciemne kamienice czynszowe wznoszące się po obu ich stronach — po prostu, żeby z o- baczyć, jak wasi żyją. Rozumiesz, co mam na myśli? By- * łam już w Anglii i we Francji, i w Meksyku, ale nie wiem, jak żyją ludzie tutaj o dziesięć przecznic ode mnie. Wy 0 nas, my o was wiemy tak mało. Po prostu chcę z o- baczyć. Chcę poznać tych ludzi. Nigdy nie byłam w żadnym mieszkaniu Murzynów. A przecież oni n a pewno żyją tak, jak my żyjemy. Są 1 u d ź m i... Jest ich dwanaście milionów... Żyją w naszym kraju... W tym sa¬mym mieście co my... — zakończyła przeciągle, w rozrzew¬nieniu. I znów milczeli. Samochód pędził przez Czarny Pas mija¬jąc wysokie budynki, w których toczyło się czarne życie. Bigger wiedział, że ci dwoje rozmyślają teraz o życiu jego 1 takich jak on. Och! gdybyż chwycić w rękę coś ciężkiego mocno, z całej siły, i w jakiś dziwny sposób unieść się do góry, stanąć w powietrzu ponad samochodem i jednym cio¬sem rozbić ten pędzący samochód — ze sobą samym i z ni¬mi. Serce biło mu szybko, z trudem oddychał. Zawładnęło nim to pragnienie; rozumiał, że nie powinien dopuszczać do siebie takich myśli. Ale nie było na to rady. Dlaczego ci biali nie zostawią go w spokoju? Co on im zrobił? Co im przyjdzie z tego, że tak go dręczą? — Powiesz mi, gdzie to jest, Bigger? — zapytał Jan. — Tak, proszę pana. Bigger wyjrzał i zobaczył, że jadą Czterdziestą Szóstą ulicą. — To przy końcu następnego bloku, proszę pana. — Mogę tu gdzieś zaparkować? — O, tak, proszę pana. — Bigger, prosiłem cię! Nie mów do mnie proszę pana... Ja tego nie lubię. Jesteś człowiekiem zupełnie takim jak ja; w niczym nie jestem od ciebie lepszy. Może inni biali to lubią. Ale ja nie. Posłuchaj, Bigger. — Tak... — Bigger urwał, z trudem przełknął ślinę i spojrzał na swoje czarne ręce. — Dobrze — wymamrotał, mając nadzieję, że oni nie słyszą, jak dławi go ta odpo¬wiedź. — Rozumiesz, Bigger... — zaczął Jan. Mary wyciągnęła rękę za plecami Biggera i dotknęła ra¬mienia Jana. — Wysiadamy — rzekła szybko. Jan podjechał do krawężnika, otworzył drzwiczki samo¬chodu i wysiadł. Bigger przesunął się z powrotem za kie¬rownicę, rad, że wreszcie ma dosyć miejsca na ręce i nogi. Mary wysiadła z drugiej strony. No, będzie można odpo¬cząć. Czuł tylko ulgę i nie podnosił wzroku, a przecież po chwili to długie milczenie, jakie zapanowało, jakoś go zdzi¬wiło. Spojrzał i w ułamku sekundy zobaczył, jak Mary od¬wraca oczy od jego twarzy. Patrzyła teraz na Jana, a Jan patrzył na nią. Miny mieli przy tym zdumione, zgoła nie¬dwuznaczne. Nie ulegało wątpliwości, że niemo pytają: „Co jest z tym chłopakiem, na Boga?" Bigger zacisnął zęby i utkwił wzrok gdzieś w pustce przed sobą. — Nie idziesz z nami, Bigger? — zapytała Mary z taką słodyczą, że chętnie by ją trzasnął. W Garkuchni Ernie'ego znają go przecież i on wcale nie chce pokazywać się tam z tymi białymi. Ledwie by wszedł, zaszumiałoby jak w ulu: „Co to za biali, z którymi Bigger się włóczy?" — Ja... ja... wolę tam nie iść... — wyszeptał bez tchu. — Nie jesteś głodny? — zapytał Jan. — Nie. Nie jestem głodny. Jan i Mary przysunęli się do samochodu. — Chodź, posiedzisz z nami, tak czy owak — powiedział Jan. — Ale... ja... — jąkał Bigger. — Wszystko będzie w porządku — powiedziała Mary. — Mogę zostać tutaj. Samochodu ktoś musi pilnować — znalazł wreszcie argument Bigger. — Och, do diabła z samochodem! — wykrzyknęła Ma¬ry. — Wysiadaj! — Nie chce mi się jeść. — Zebrał w sobie cały upór. — No — westchnął Jan. — Jeżeli tak do tego podcho¬dzisz, nie wejdziemy. Taka pułapka. O, psiakrew! W nagłym olśnieniu Bigger pojął, że mógłby był sobie to wszystko ogromnie ułatwić, gdyby od początku zachowywał się tak, jakby oni nie robili nic niezwykłego. Cóż, kiedy ich nie rozumiał; nie dowierzał im, rzeczywiście ich nienawidził. Daremnie sobie łamał gło¬wę, dlaczego oni w ten sposób go traktują. Ale ostatecznie to jest właśnie ta jego posada i tak samo nieprzyjemnie siedzieć tutaj pozwalając, żeby na niego patrzyli, jak wejść tam z nimi do środka. — Dobrze — wymamrotał gniewnie. Wysiadł i z trzaskiem zamknął drzwiczki. Mary podeszła i wzięła go za rękę. Wpatrywał się w nią przez długą chwilę ciszy; po raz pierwszy zdobył się na to, by spoj¬rzeć jej prosto w oczy, tylko dlatego że czuł gniew. — Bigger — powiedziała — nie musisz tam wchodzić, je¬żeli naprawdę nie chcesz. Proszę cię, nie myśl... Och, Big¬ger... nam przecież nie chodzi o to, żebyś był skrępowany... Urwała. W mętnym świetle latarni ulicznej Bigger zoba¬czył, jak jej oczy zachodzą mgłą i jak drgają jej usta. Za¬toczyła się przy samochodzie i cofnęła o krok, jak gdyby dotknięta jakąś niewidzialną zarazą. Jan objął ją w talii i podtrzymał. I nagle Bigger usłyszał jej ciche szlochanie. Dobry Boże! W szaleńczym odruchu gotów był odwrócić się na pięcie i odejść. Ogarnęło go uczucie, że jest usidlony w gęstej plątaninie cieni, cieni czarnych jak noc nad jego głową. Więc ona płacze przez niego, ale sama przecież za¬chowywała się tak, że on nie mógł wobec niej zachować się inaczej. Stosunki między nimi były jak huśtawka, deska po¬łożona na pniu: ona siedziała na jednym końcu deski, on na drugim, i nigdy nie znajdowali się na tym samym pozio¬mie; któreś z nich, raz on, raz ona, zawsze musiało być wy¬żej. Mary otarła łzy, Jan szeptał coś do niej. Bigger zasta¬nawiał się, co powiedzieć matce i tam, w Opiece Społecz¬nej, i panu Daltonowi, jeżeli teraz stąd odejdzie. Na pewno będą pytali, dlaczego uciekł z posady, jakże im wytłuma¬czyć? — Już mi przeszło, Jan — usłyszał głos Mary. — Prze¬praszam. Chyba... jak idiotka... wygłupiłam się. — I Mary zwróciła się już do niego. — Nie zwracaj na mnie uwagi, Bigger. Niemądra jestem po prostu... Nic nie powiedział. — Chodź, Bigger — rzekł Jan tonem mającym pokryć to wszystko. — Idziemy coś zjeść. Ujął go pod ramię i spróbował wypchnąć naprzód, ale on oparł się i pozostał w tyle. Za Janem i za Mary wszedł do jadłodajni, bardzo zmieszany i niechętny. Jan wybrał mały stolik pod ścianą. — Siadaj, Bigger. Bigger usiadł. Jan i Mary usiedli naprzeciw niego. — Lubisz pieczone kurczaki? — zapytał Jan. — Tak, psz' pana — szepnął. Podrapał się po głowie. Jakże, na Boga, nauczyć się w ciągu jednego wieczora, że ma nie mówić białym „pro¬szę pana" i „proszę pani", skoro mówił tak dotychczas przez całe swoje życie? Patrzył przed siebie, starannie unikając ich wzroku. Podeszła kelnerka i Jan zamówił trzy piwa i trzy porcje pieczonego kurczęcia. — Hej, Bigger! Bigger odwrócił się i zobaczył Jacka machającego ręką do niego, ale wpatrzonego w Jana i w Mary. Psiakrew! Odpowiedział machnięciem zesztywniałej dłoni. Jack od- maszerował bardzo prędko. Ostrożnie Bigger zerknął wo¬koło: patrzy kelnerka, patrzy kilka osób przy innych stoli¬kach. Wszyscy go tu znają i na pewno dziwią się, tak jak on by się dziwił, gdyby był nimi. Mary dotknęła jego ręki. — Byłeś tu już kiedy, Bigger? Zaczął szukać słów obojętnych, słów, które by informo¬wały, ale nie przekazywały ani odrobiny własnych jego uczuć. — Parę razy. — Tu jest bardzo miło — powiedziała Mary. Ktoś wrzucił pięć centów do szafy grającej i zabrzmiała muzyka. A potem nagle Bigger poczuł klepnięcie w ramię. — Ś'masz, Bigger! Gdzieś ty się podziewał? Podniósł wzrok i zobaczył roześmianą Bessie. — Ś'masz— burknął. — Och, psz'pani. Nie wiedziałam, że ty w towarzy¬stwie. — I Bessie odeszła patrząc na Mary i Jana. — Poproś ją do nas, Bigger — zaproponowała Mary. Bessie usiadła przy jednym z dalszych stolików z inną jakąś dziewczyną. — Ona już tam siedzi — rzekł Bigger. Kelnerka podała piwo i kurczęta. — Po prostu wspaniale — wykrzyknęła Mary. — Cóś ty tam masz — Jan porozumiewawczo mru¬gnął do Biggera. — Dobrze to powiedziałem, Bigger? Bigger zawahał się. — Tak mówią — odrzekł bezbarwnie. Jan i Mary zaczęli jeść. Bigger wziął z talerza kawałek kurczaka i ugryzł Ale usiłując żuć stwierdził, że w ustach zupełnie mu zaschło. Jak gdyby nawet w funkcjonowaniu jego organizmu nastąpiły zmiany; i raptem uprzytomnił so¬bie, dlaczego, i gdy zrozumiał przyczynę, już nie mógł jeść dalej. Po dwóch czy trzech kęsach zrezygnował i tylko po¬pijał piwo. — Jedz kurczaka — powiedziała Mary. — Bardzo dobry. — Nie jestem głodny — wymamrotał. HH Chcesz jeszcze piwa? — zapytał Jan po długiej chwili milczenia. Przyszło Biggerowi na myśl, że może gdyby był trochę pijany, czułby się lepiej. — Owszem — powiedział Jan zamówił następną kolejkę. — Nie mają tu czegoś mocniejszego? — zapytał, -rr- Mają wszystko, co się chce — odrzekł Bigger. Jan zamówił jedną piątą galona rumu i napełnił szkla¬neczki. Bigger poczuł, jak ten trunek go rozgrzewa. Po dru¬giej szklaneczce Jan zagaił rozmowę: — Gdzie się urodziłeś, Bigger? — Na Południu. — Ale gdzie mniej więcej? jtojjjS] W Missisipi. |— Długo chodziłeś do szkoły? —i Siedem klas. Dlaczego przestałeś? — Nie było pieniędzy. — Chodziłeś do szkoły na Północy czy na Południu? — Dłużej na Południu. Tutaj tylko dwa lata. — Od dawna mieszkasz w Chicago? — Och, jakieś pięć lat. — Podoba ci się tutaj? — Ujdzie. — Mieszkasz z rodzicami? — Z matką, bratem i siostrą. A ojciec gdzie? — Nie żyje. — Od dawna? — Zabili go w czasie zamieszek, kiedy byłem mały... na Południu. Zapanowała cisza. Rum pomagał Biggerowi — Coś zostało w tej sprawie zrobione? — Nic, o ile wiem. — Jak ty się na to zapatrujesz? — Nie wiem. — Słuchaj, Bigger, temu właśnie chcemy położyć kres. 0 to właśnie my, komuniści, walczymy. Chcemy, żeby ludzie przestali traktować innych ludzi w ten sposób. Jestem członkiem Partii. Mary jest po naszej stronie. Nie sądzisz, że gdybyśmy się zespolili, moglibyśmy położyć takim rze¬czom kres? — Nie wiem — odpowiedział Bigger; czuł, jak rum ude¬rza mu do głowy. — Mnóstwo białych jest na świecie. — Czytałeś o tych chłopcach Scottsboro? — Słyszałem o nich. — Nie sądzisz, że zrobiliśmy dobrą robotę przyczyniając się do tego, by tych chłopców nie pozbawiono życia? — To było dobre. — Wiesz, Bigger — powiedziała Mary. — Chcielibyśmy się z tobą zaprzyjaźnić. Nic nie odpowiedział. Wychylił swoją szklaneczkę do dna 1 Jan jeszcze raz mu ją napełnił. A on był już na tyle pi¬jany, że mógł wciąż patrzeć im prosto w oczy. Mary uśmiechała się. — Przywykniesz do nas — oświadczyła. Jan zakorkował butelkę z rumem. — Powinniśmy już jechać — powiedział. — Właśnie — przytaknęła Mary. — Aha, Bigger... wy¬jeżdżam do Detroit jutro o dziewiątej rano, będziesz musiał odwieźć mój kuferek na dworzec. Powiesz ojcu, to on ci od¬liczy ten czas. Powinieneś przyjść po ten kuferek o pół do dziewiątej. — Odwiozę go. Jan zapłacił rachunek i wrócili do samochodu. Bigger za¬jął miejsce za kierownicą. Czuł się dobrze. Jan i Mary usiedli na tylnym siedzeniu. Bigger prowadząc samochód wiedział, że ona na pół leży w objęciach Jana. — Przejedźmy się po parku, dobrze, Bigger? — Dobrze. Skręcił do parku Waszyngtona i zaczął jeździć powoli do¬koła biorąc długie łagodne zakręty. Od czasu do czasu wi¬dział w lusterku, jak Jan całuje Mary. — Czy ty Bigger — zapytała Mary — masz dziewczynę? — Mam dziewczynę — odpowiedział — Chciałabym ją kiedyś poznać. To już pozostawił bez odpowiedzi. Mary w rozmarzeniu patrzyła przed siebie, jak gdyby układała plany na przy¬szłość. Potem odwróciła się do Jana i tkliwie położyła mu dłoń na ramieniu. — Jak się udała ta demonstracja? — Nieźle. Ale policja aresztowała troje towarzyszy. — Co to za jedni? — Ktoś z AYCL i dwie Murzynki. Och, właśnie, Mary. Bardzo nam są potrzebne pieniądze na kaucje. — Ile? — Trzy tysiące. — Przyślę ci czek. — Byczo. — Ciężko dziś pracowałeś? — Tak. Byłem na zebraniu do trzeciej rano. A potem przez cały dzień starałem się z Maxem zebrać te pienią¬dze. — Max jest kochany, prawda? — To jeden z najlepszych adwokatów, jakich mamy. Bigger przysłuchiwał się; wiedział, że oni mówią o ko¬munizmie, i usiłował to zrozumieć. Ale nie mógł. — Jan. — Tak, kochanie. — Na wiosnę, kiedy skończę studia, zapiszę się do Partii. — Do licha, morowa z ciebie dziewczyna. — Ale będę musiała być ostrożna. — Słuchaj, a może byś zaczęła pracować ze mną w biu¬rze? — Nie. Marzę o pracy wśród Murzynów. Tam, gdzie po¬trzeba ludzi. Wygląda na to, że zewsząd się Murzynów wy¬pycha. To fakt. — Kiedy widzę, co się z tymi biedakami wyprawia, ogar¬nia mnie taka wściekłość... — Tak, to straszne. Rydwan prześliczny powiezie mnie do domu Niebios... Jan jej zawtórował, Bigger uśmiechnął się szyderczo. Do diabła, wcale nie ta melodia, pomyślał. — No, Bigger, pomóż nam śpiewać — powiedział Jan. — Nie potrafię — powtórzył Bigger. Umilkli. Tylko samochód szemrał jadąc. Po długiej chwili Jan zapytał Mary: — Gdzie ta butelka? — Tutaj. — Mam chęć na łyczek. — Ja także, kochany. — Rozpijasz się dzisiaj. — Prawie tak jak ty. Parsknęli śmiechem. Bigger jechał w milczeniu. Usłyszał cichy, perlisty gulgot alkoholu. — Jan! — I czuję się taka bezradna i bezużyteczna. Chcę coś robić. — Przez cały czas wiedziałem, że się na to zdecydu¬jesz. — Słuchaj, Jan, czy ty znasz wielu Murzynów? Chcę, żebyś mnie z nimi poznał. — Nie znam żadnego zbyt dobrze. Ale poznasz ich, kie¬dy już będziesz w Partii. — Oni są tacy uczuciowi! Co za ludzie! Gdybyśmy tylko zdołali ich rozruszać... —- Mowy nie ma o rewolucji bez nich — powiedział Jan. — Trzeba ich zorganizować. Mają zapał. Dadzą Partii coś, co jest dla niej niezbędne. — I te ich pieśni... te pieśni religijne! Czyż nie są cudow¬ne? — Bigger zobaczył, że Mary zwraca się do niego. — Bigger, potrafisz śpiewać? — Nie potrafię — odpowiedział. — Oj, Bigger — wydęła usta. Potem przechyliła głowę, przymknęła oczy i zaśpiewała: — To był wielki łyk! — Masz. Żebyśmy byli kwita. W lusterku zobaczył, jak ona przechyla butelkę i pije. — Może Bigger chce jeszcze, Jan. Zapytaj go. — Hej, Bigger! Masz, ty teraz! Bigger zmniejszył szybkość samochodu i sięgnął do tyłu po butelkę; dwukrotnie ją przechylił pociągając dwa ogromne łyki. — Auuu! — roześmiała się Mary. — No, żłopnąłeś nielicho — pochwalił Jan. Bigger otarł usta wierzchem dłoni i dalej jechał powoli przez ciemny park. Od czasu do czasu słyszał bulgotanie rumu w tej na pół opróżnionej butelce. Zalewają się, my¬ślał, sam czując, jak rum działa, jakim ciepłem drgają mu czubki palców i wargi. Wkrótce potem usłyszał chichot Ma¬ry. Do diabła, więc ją wzięło! Samochód powoli brał te po¬chyłe parkowe zakręty. Łagodny żar rumu rozchodził się Biggerowi z żołądka po całym ciele. To już nie jazda sa¬mochodem: po prostu on siedzi i płynie poprzez mrok. Rę¬ce trzymał zupełnie lekko na kierownicy, rozparty leni¬wie. Spojrzał w lusterko: znowu piją. No tak, gotowi, po¬myślał, już oboje. Prowadził samochód łagodnie po zakrę¬tach, patrząc to na drogę przed sobą, to w lusterko. Słyszał szept Jana; słyszał, jak oni wzdychają. Usta miał drętwe. Jestem prawie pijany, pomyślał. Zatracił świadomość, że jest w tym mieście, w tym parku; po prostu płynął samo¬chodem, a Jan i Mary całowali się za jego plecami. Długi czas minął. — Już pierwsza, kochanie —• powiedziała Mary. — Po¬winnam wracać. — Dobrze. Ale przejedźmy się jeszcze trochę. Tu tak wspaniale. — Ojciec mówi, że jestem zepsutą dziewczyną. — Przykro mi, złotko. — Zadzwonię do ciebie rano przed wyjazdem. — Jasne. O której? — Około pół do dziewiątej. — Do licha, diabli mnie biorą, że wyjeżdżasz do tego Detroit. — Ja też nie chcę tam jechać. Ale muszę. Rozumiesz, kochanie, muszę naprawić to, że za dużo sobie z tobą po¬zwalałam na Florydzie. Muszę na razie ustępować ojcu i mamie. — Niemniej diabli mnie biorą, że wyjeżdżasz. — Na parę dni tylko. — Parę dni to okropnie długo. — Niemądry jesteś, ale przemiły. — Ze śmiechem Mary pocałowała Jana. — Jedź, Bigger — zawołał Jan. Bigger poprowadził samochód z parku na Cottage Gro- ve Avenue, na północ. Ulice miasta były bezludne, ciemne i ciche, aż rozlegał się szmer opon sunących po asfalcie. Gdy dojechali do Czterdziestej Siódmej i przed sobą już za następnym rogiem mieli dom Daltonów, niegłośno, dale¬ko przy końcu ulicy zadzwonił tramwaj. — Nadjeżdża mój środek lokomocji — powiedział Jan od¬wracając się, żeby wyjrzeć przez tylną szybę. — Och, kochanie! — jęknęła Mary. — Masz taki kawał drogi. Gdyby był czas, odwiozłabym cię do domu. Ale już tak późno, że mama zacznie podejrzewać. — Nie przejmuj się. Dam sobie radę. — Och, słuchaj! Niech Bigger cię odwiezie. — Bzdura! Teraz, nad ranem, miałby mnie odwozić tak daleko? — Więc złap ten tramwaj, który jedzie za nami, kocha¬nie. — Nie, przedtem odstawię cię do domu. — Ależ, Jan, tramwaje w nocy jeżdżą tylko co pół go¬dziny — zaprotestowała Mary. — Rozchorujesz się, jeżeli będziesz czekał w tym zimnie. Naprawdę, złap ten tram¬waj. Ja dojadę sama doskonale. To tak blisko... — Czy na pewno nic ci się nie stanie? — Oczywiście, przecież już widać dom No, patrz... W lusterku Bigger zobaczył, jak ona wskazuje ręką dom Daltonów. — Dobrze — zgodził się Jan. — Zatrzymaj, Bigger, to wysiądę. Bigger zatrzymał samochód. Usłyszał, jak oni szepczą: — Do widzenia, Jan. — Do widzenia, najmilsza. — Jutro zadzwonię. — Jasne. Jan stanął przy przednich drzwiczkach i wyciągnął rękę. Bigger potrząsnął nią lękliwie. — Cieszę się, że cię poznałem, Bigger — powiedział Jan. — W porządku — wymamrotał Bigger. — Cholernie się cieszę, naprawdę. Wiesz. Łyknij sobie jeszcze. Bigger pociągnął wielki łyk. — I mnie daj także, Jan. Będę lepiej spała -— poprosiła Mary. — Czy na pewno nie masz już dosyć? — Oj, przestań z tym, kochanie. Wysiadła z samochodu i stanęła na skraju chodnika. Jan podał jej butelkę, którą natychmiast podniosła do ust. — Hola! — powstrzymał ją Jan. — O co chodzi? — Nie chcę, żebyś zalała się do nieprzytomności — Mam bardzo mocną głowę. Jan z kolei wziął butelkę, wychylił ją do dna i położył w rynsztoku Niezdarnie zaczął szukać czegoś po kiesze¬niach. Chwiał się; był pijany. — Zgubiłeś coś, kochanie? — wysepleniła Mary; też była pijana. — Nie. Miałem tu materiały, które Bigger powinien po¬czytać. Posłuchaj, Bigger, mam kilka broszurek. Chcę, że¬byś je poczytał, rozumiesz? Bigger nadstawił rękę i otrzymał plik broszurek. — W porządku. — Ja naprawdę chcę, żebyś je poczytał, no. Porozma¬wiamy o nich za pp...parę dni.. — Język Janowi się plątał. — Poczytam — obiecał Bigger tłumiąc ziewnięcie i wpy¬chając te broszurki do kieszeni. — Dopilnuję, żeby poczytał — zapewniła Mary. Jan znów ją pocałował. Bigger usłyszał, jak ten tramwaj, kursujący na Pętlę, już podjeżdża. — No, do widzenia — jeszcze raz powiedział Jan. — Do widzenia, kochanie — jeszcze raz powiedziała Ma¬ry. — Pojadę z Biggerem. Usiadła na przednim siedzeniu. Ze zgrzytem tramwaj za¬trzymał się. Jan wskoczył i tramwaj pojechał dalej na pół¬noc. Bigger ruszył na Drexel Boulevard. Mary wzdychała obok niego, prawie leżąc, z nogami rozsuniętymi szeroko. Samochód sunął po jezdni miękko. Biggerowi kręciło się w głowie. — Bigger, ty jesteś szalenie miły — powiedziała Mary. Spojrzał na nią. Na jej twarz jak białe ciasto, na oczy mętne i szkliste. Była bardzo pijana. — Nie wiem — powiedział. — O Boże! Ależ ty mówisz najzabawniejsze rzeczy — zachichotała. — Może — powiedział. Oparła głowę na jego ramieniu. — Nie masz nic przeciwko temu, prawda? — Nie mam. — Wiesz, przez trzy godziny ani razu nie powiedzia¬łeś „tak" „nie". Aż się skręciła ze śmiechu. Bigger czuł dławiącą niena¬wiść. Bo ona znów zaglądała pod jego czarną skórę i trudno to było ścierpieć. Usiadła wreszcie wyprostowana i otarła oczy chusteczką. Ze wzrokiem utkwionym przed siebie wjechał na podjazd i zatrzymał samochód. Wysiadł, otwo¬rzył drzwiczki od jej strony. Nie poruszyła się. Oczy miała teraz zamknięte. — Już dom — oznajmił. Spróbowała wysiąść, ale z powrotem opadła na poduszkę siedzenia. — Ojej! Pijana, naprawdę pijana, pomyślał Bigger. Wyciąg¬nęła rękę. — No, podnieś mnie. Tak mi się kołuje... Leżała przebierając nogami w powietrzu i pod zadartą spódniczką Bigger widział, gdzie pończochy jej się kończą na udach. Stał i patrzył na nią przez chwilę; podniosła wzrok ku niemu. Parsknęła śmiechem. — Pomóż mi, Bigger. Utknęłam. Pomógł i ręce jego poczuły miękkość jej ciała, zanim stanęła na ziemi. Widział tuż przed sobą jej rozgorączko¬wane, ciemne, głęboko osadzone oczy. Jej włosy musnęły mu twarz, owiały go swoją wonią. Zacisnął zęby: wszystko trochę wirowało. — A mój kapelusz? Gdzieś upuśś...ciłam... Zachwiała się, więc mocniej ją przytrzymał. Rzucił okiem wokoło: zobaczył kapelusz na stopniu samochodu. —-1 Jest tutaj — powiedział. Podnosząc kapelusz zastanowił się, co by pomyślał ktoś biały, gdyby go teraz tak z nią zastał. Stary Dalton, na przykład? Niespokojnie popatrzył na ten duży dom. Ale dom był mroczny i cichy. — No — westchnęła Mary. — Chyba powinnam iść do łóżka... Wypuścił ją z objęć, musiał jednak pochwycić ją zaraz, żeby nie upadła na chodnik. Podprowadził ją do schodków. — Wejdzie pani? Spojrzała na niego wyzywająco. — No pewnie. Nie trzymaj mnie... Cofnął rękę, a ona nawet dosyć równo weszła po schod¬kach na ganek, cóż, kiedy zaraz się tam potknęła. Drew¬niana podłoga zatrzeszczała głośno. Ruszając z pomocą, Bigger zastygł wpół kroku, sparaliżowany lękiem. Dobry Boże! Cały dom to obudziło! Mary, jeszcze przechylona, oparta na jednym kolanie i jednej ręce, patrzyła na niego przez ramię z wesołym zdumieniem. Wariatka! Wstała i z ręką na poręczy powoli zeszła ze schodków. Zatoczyła się przed nim, uśmiechnięta. — Pewnie, że jestem pijana... Patrzył na nią bezradnie, z nienawiścią, a przecież i z po¬dziwem. Gdyby jej ojciec zobaczył go z nią teraz, wyrzu¬ciłby go na zbity pysk z tej posady. Ale ona jest piękna, smukła i chyba nie gardzi nim nienawistnie jak inni biali. No, ale jest przecież biała, więc on jej nienawidzi. Wolno przymknęła oczy i zaraz je otworzyła; rozpaczliwie usiło¬wała utrzymać się na nogach. Do swojego pokoju w żad¬nym razie nie doszłaby sama, więc czy nie powinien we¬zwać pana Daltona albo Peggy? Nie... To by ją zdradziło. Stojąc tak i patrząc na nią czuł pomimo tej nienawiści również i podniecenie. Znów przymknęła oczy i zachwiała się przed nim Podtrzymał ją. —- Lepiej, żebym ja pani pomógł — powiedział. — Wejdźmy od kuchni, Bigger. Trudno mi iść jak dia¬bli... wszystkich pobudzę... jeżeli wejdziemy tędy... Powłóczyła nogami po betonie, gdy sprowadzał ją do su¬tereny. Podtrzymując ją jedną ręką, zapalił światło. — Nie wiedziałam, że jestem tak w pes 111 kę zala¬na — wybełkotała. Wolno wiódł ją po wąskich schodach na górę do drzwi kuchni. Obejmował ją w pasie i czubkami palców dotykał miękkiej wypukłości jej piersi. Coraz bardziej ciążyła mu w rękach. — Pani się postara stać prosto — szepnął wściekle pod drzwiami. Pomyślał, że pośrodku kuchni może znów stoi pani Dal¬ton w tej luźnej białej szacie, zapatrzona przed siebie nie- widzącymi, kamiennymi oczami, tak jak wtedy gdy wszedł, żeby napić się wody. Uchylił drzwi i zajrzał. W kuchni było pusto i ciemno, tylko oknem przenikała mglista sina¬wa poświata z zimowego nieba. — Pani wejdzie. Uwiesiła się go, zaciskając rękę na jego karku. Pchnął drzwi, przestąpił próg kuchni i przystanął. Nastawił uszu i czekał. Czuł jej włosy tuż przy swoich ustach. Mięśnie mu grały, było mu gorąco; zamroczony wonią jej perfum, popatrzył w mglistej poświacie na jej twarz. Dopiero po chwili szepnął lękliwie, a przecież z żarem: — Chodźmy. Musi pani się dostać do swojego pokoju. Przeprowadził ją przez kuchnię na korytarz; z koniecz¬ności szedł z nią krok za krokiem Na korytarzu też było pusto i ciemno. Na pół ją ciągnąc, dotarł powoli do tyl¬nych schodów. Znów jej nienawidził; potrząsnął nią. — No, pani się ocknie I Nawet nie otworzyła oczu; tylko w końcu coś wybełko¬tała i zachwiała się bezwolnie. Pod palcami miał miękkie krągłe jej piersi i aż znieruchomiał patrząc na nią w unie¬sieniu. Kurwa mała! pomyślał. Twarz jej dotykała jego twarzy. Odwrócił ją i stopień po stopniu zaczął z nią wcho¬dzić po schodach. Usłyszał lekkie skrzypnięcie, więc przy¬stanął. Wytężył wzrok w ciemnościach. Nie było jednak ni¬kogo. Gdy dotarli na szczyt schodów, ona, zupełnie już bez¬władna, nadal usiłowała coś bełkotać. Psiakrew! Wziął ją na ręce. Niosąc ją przez korytarz, musiał jednak się za¬trzymać. Które to jej drzwi? Psiakrew! — Gdzie pani pokój? — zapytał szeptem. Nie odpowiedziała. Czy straciła przytomność? Tu prze¬cież nie można jej zostawić; gdyby wypuścił ją z rąk, upa¬dłaby i leżała na podłodze do rana. Potrząsnął nią mocno i zapytał najgłośniej, jak tylko się odważył: — Gdzie pani pokój? Ocknęła się raptem i spojrzała na niego głupawo. — Gdzie pani pokój? — zapytał raz jeszcze. Łypnęła oczami w stronę jednych z drzwi. Podciągnął ją tam i znów się zawahał. Czy to jej pokój rzeczywiście? Jest pijana, więc może sama nie wie? A gdyby tak otwo¬rzył te drzwi i trafił prosto do sypialni państwa Dalton? No cóż, mogliby go jedynie odprawić z miejsca. Nie jego wina, że ona tyle wypiła. Poczuł się dziwnie — jak opęta¬ny albo jak gdyby przed tłumem ludzi występował na sce¬nie. Uwolnił jedną rękę ostrożnie i nacisnął klamkę. Za¬czekał: nic się nie stało. Po cichutku otworzył drzwi; w po¬koju było ciemno i cicho. Pomacał ścianę szukając elek¬trycznego kontaktu, ale go nie znalazł. Stał i trzymał tę dziewczynę w objęciach, zalękniony, pełen wątpliwości. Oczy już mu się oswajały z mrokiem i trochę poświaty no¬cy zimowej przecież sączyło się przez okno. W głębi wy¬patrzył mglisty kształt białego łóżka. Dźwignął Mary, wniósł ją do pokoju i delikatnie zamknął drzwi Spróbował postawić ją na nogi, ale była jak galareta. Więc znów ją trzymał w objęciach, nasłuchując. Ciemności wirowały wokół niego w odurzającej woni jej włosów i skóry. Pomyślał, że jest mniejsza, znacznie mniejsza niż Bessie, jego dziewczyna, ale też znacznie bardziej miękka, jedwabista jakaś. Twarzy jej nie widział, wtulonej w jego ramię; objął ją mocniej. Z wolna zaczęła odwracać głowę, a on znieruchomiały czekał, aż zobaczy jej twarz tuż przed swoją. Odchyliła głowę do tyłu, powoli, spokojnie, jak gdy¬by uległa. Wargi jej, trochę wilgotne w sinawej poświacie, lekko się rozchyliły i mgliście, jakoś ukradkiem, błysnęły jej białe zęby. Oczu nie otworzyła. Patrzył na tę przymglo¬ną twarz, czoło pod kapturem czarnych kędziorów. Uniósł jedną rękę i palcami rozłożonymi szeroko podparł jej kark, i ta twarz wtedy zbliżyła się, usta dotknęły jego ust zupeł¬nie tak, jak w chłopięctwie to sobie wyobrażał. Postawił ją i chciał puścić, ale zatoczyła się na niego. Dźwignął ją znów d położył na łóżku. Coś nakazywało mu odejść, odejść koniecznie, odejść zaraz, a przecież podnie¬cony, schylony nad nią, wpatrzony w nią w tej mglistej po¬świacie, nie mógł się zdobyć na to, by odjąć ręce od jej piersi. Poderwała się lekko i sennie zamamrotała. Zwarł na jej piersiach palce, znów ją całując, czując, jak ona pod¬suwa się do niego. Tylko jej ciała był teraz świadom; usta mu drżały. Nagle zesztywniał. Drzwi za jego plecami skrzypnęły. Odwrócił się, ogarnięty histeryczną trwogą, jak gdyby spadał z wielkiej wysokości we śnie. Przy drzwiach stał biały cień, cichy, upiorny. Biel przysłoniła mu wzrok. Uwięziła go. To pani Dalton. Trzasnąć ją, by nie zagradza¬ła drogi, i wyskoczyć z tego pokoju! — Mary? — zapytała pani Dalton łagodnie, na pół py¬tającym tonem Wstrzymał oddech. Mary znów zamamrotała; pochylony nad nią, zaciskał pięści drżąc z lęku. Pani Dalton go nie widzi, ale jeśli usłyszy odpowiedź Mary, podejdzie do łóż¬ka, dotknie go i będzie wiedziała, że on tu jest. Czekał w napięciu, bojąc się poruszyć, żeby nie uderzyć o coś po ciemku, nie zdradzić swojej obecności. — Mary! Poczuł, że Mary próbuje wstać, więc szybko pchnął jej głowę na poduszkę z powrotem. — Śpi chyba — mruknęła pani Dalton. Chciał odejść od łóżka, ale bał się, że wpadłby na jakiś mebel, i pani Dalton by go usłyszała, zorientowałaby się, że w pokoju jest ktoś oprócz Mary. Zawładnęła nim fu¬ria. Z ręką na ustach Mary przechylił głowę, żeby w za¬sięgu wzroku mieć i Mary, i panią Dalton. Mary znów za¬mamrotała i spróbowała się podnieść. Gorączkowo chwy¬cił róg poduszki i nasunął jej na usta. Pani Dalton powoli szła ku niemu; napięcie nerwów wzrastało coraz bardziej, jak gdyby za chwilę miała go rozsadzić jakaś wewnętrzna eksplozja. Mary wbijała mu paznokcie w ręce, więc po¬ciągnął poduszkę i z determinacją nakrył jej całą twarz. Sprężyła się i poderwała, więc przycisnął poduszkę całym swoim ciężarem, świadom tylko tego, że każdy ruch czy bełkot tej pijanej dziewczyny mógłby go zdradzić. Oczy przysłaniała mu biel cienia sunącego ku niemu przez mrok pokoju. Znów Mary spróbowała się podnieść, więc przy¬trzymał poduszkę, wkładając w to wszystkie swoje siły. Przez długą chwilę czuł, jak jej paznokcie wbijają mu się w przeguby ostro, boleśnie. Biel zastygła. — Mary? Czy to ty? Zęby zaciskał i wstrzymywał oddech; do szpiku kości przejmowała go trwoga przed tym straszliwym, cześć i gro¬zę budzącym białym cieniem, coraz bliższym i bliższym. Mięśnie miał naprężone, twarde jak stal, gdy przyciskał poduszkę, czując, jak uginają się sprężyny łóżka powoli, mia¬rowo, a przecież bezszelestnie. I nagle paznokcie Mary prze¬stały wbijać mu się w przeguby, palce się rozwarły. Już się nie podnosiła, nie napierała na niego. Leżała nieruchomo. — Mary! Czy to t y? Widział teraz panią Dalton wyraźnie. Odejmując ręce od poduszki, usłyszał długie, przeciągłe westchnienie ulatujące z łóżka w ciemność, westchnienie, które później, gdy je sobie przypominał, wydawało się ostateczne, nieodwołalne. — Mary! Chora jesteś? Wstał. W miarę jak pani Dalton szła w kierunku łóżka, on zaczął od łóżka odchodzić, przy czym dostosowywał swo¬je kroki do jej kroków, ale stóp nie odrywał od gładkiego puszystego dywanu, tylko przesuwał je lekko i cicho, w ta¬kim naprężeniu, że bolały go wszystkie mięśnie. Pani Dal¬ton już stanęła przy łóżku. Wyciągnęła ręce i dotknęła Mary. — Mary! Śpisz? Słyszałam, jak chodziłaś... — Wypro¬stowała się nagle i cofnęła. — Jesteś w sztok pijana! Cuchniesz whisky! Przez chwilę stała cicho w mglistej, sinawej poświacie, a potem uklękła. Bigger usłyszał jej szept. Modli się, pomy¬ślał ze zdumieniem, i te słowa rozbrzmiały mu w mózgu takim echem, jak gdyby ktoś wypowiedział je głośno. Na koniec pani Dalton podniosła się z klęczek i stanęła znów z głową uniesioną, z lekka przechyloną w bok. Czekał, zę¬by zaciskał, pięści mu stwardniały niczym kamienie. Po¬woli ruszyła ku drzwiom; prawie nie mógł jej teraz doj¬rzeć. Drzwi skrzypnęły; cisza. Rozprężył się i osunął na dywan, przeciągle łapiąc w płu¬ca powietrze. Był słaby i mokry od potu. Skurczony, zgięty, siedział tak i słuchał własnego oddechu w ciemnościach. Stopniowo natężenie doznań minęło i uświadomił sobie, gdzie jest. Poczuł się tak, jakby spadło na niego jakieś za¬klęcie, ale już ten zły czar z niego zdjęto. Czubki palców prawej ręki wciskał głęboko w miękki włos dywanu, całe ciało miał rozedrgane dzikim łomotem serca. Trzeba uciec z tego pokoju jak najprędzej. A gdyby to przyszedł pan Dalton? I tak niewiele brakowało. Wstał i zaczął nasłuchiwać. Pani Dalton może jeszcze jest na korytarzu? Jak się stąd wydostać? Nieomal wstrząsnęły nim dreszcze, tak wielki czuł wstręt do tego domu i do wszystkiego, czego w domu tym doznał, odkąd tu wszedł po raz pierwszy. Sięgnął ręką za siebie i dotknął ściany; rad był, że coś konkretnego, coś stałego ma za plecami. Spojrzał na mgliste zarysy łóżka i przypomniał sobie o Ma¬ry jak o kimś, kogo od dawna nie widział. Ona wciąż je¬ szcze się nie porusza. Czy sprawił jej jakiś ból? Podszedł do łóżka i stanął nad nią; głowę miała odrzuconą w bok na poduszce. Sięgnął do niej i ręka znieruchomiała mu w po¬wietrzu. Powieki mu zatrzepotały; wpatrywał się w jej twarz: była ciemniejsza niż wtedy, gdy pochylał się nad nią, kładąc ją na łóżku. Usta otwarte, oczy szkliste i wy¬trzeszczone. Jej piersi, jej piersi, jej... jej piersi nie unoszą się, nie opadają! Nie słychać, żeby oddychała! Pochylił się i ułożył jej głowę na poduszce; była bezwładna, zwiotczała. Szybko cofnął rękę. Myśli i uczucia dziwnie w nim zastygły: coś rozpaczliwie usiłował sobie powiedzieć, a przecież nie potrafił. I nagle kurczowo wciągnął oddech; sformułowały się powoli, w uszach mu zadzwoniły straszliwe głośne sło¬wa: „Ona nie żyje..." Stracił świadomość, że jest w tym pokoju; otaczało go zewsząd przytłaczające, ogromne miasto białych. Ona nie żyje, i to on ją zabił. Morderca, Murzyn morderca, czarny morderca. Zabił białą kobietę. Musi stąd uciec. Pani Dal¬ton, chociaż go tutaj zastała, nie wie o tym przecież. Ale czy nie wie? Nie! Tak! Może poszła wezwać pomoc? Nie! Gdyby wiedziała, podniosłaby krzyk. Ona nie wie. Trzeba wymknąć się z tego domu. Tak. Można pójść do domu, po¬łożyć się spać, a jutro im powiedzieć, że owszem, odwiózł Mary, ale zostawił ją przed domem. W ciemnościach trwoga wskrzesiła w nim coś, z czym musiał się liczyć, element pojmowany jako „oni". Musiał obmyślić, jak przedstawić to wszystko „im". Ale... Jan! Och... Jan go wyda. Gdy już będzie wiadomo, że ona nie żyje, Jan powie, że zostawił ich dwoje razem w samocho¬dzie na rogu Czterdziestej Szóstej ulicy i Cottage Grove Avenue. Ale on, Bigger, im wtedy powie, że to nieprawda. I ostatecznie, czyż Jan nie jest czerwony? Czy słowo Jana będzie więcej warte niż jego słowo? On im powie, że to Jan odstawił ją do domu. O tym, że on był ostatnim człowiekiem, który widział ją żywą, nie wie przecież nikt Odciski palców! Naczytał się o tym w detektywistycznych magazynach. Odciski palców go zdradzą, na pewno! Oni mogą mu udowodnić, że był w tym pokoju! Ale gdyby im powiedział, że przyszedł po kufer? Otóż to! Kuf er ! Jego odciski palców mają prawo być tutaj. Rozejrzał się i zoba¬czył ten kufer po drugiej stronie łóżka, otwarty, z podnie¬sionym wiekiem. Mógłby znieść kufer do sutereny, wpro¬wadzić samochód do garażu i pójść do domu. Nie! Jest lepsze wyjście. Nie wprowadzać samochodu do garażu! Po¬wie, że Jan tu podjechał i siedział w samochodzie, gdy on odchodził. Ale jest wyjście jeszcze lepsze! Niech myślą, że Jan to zrobił. Czerwoni zdolni są do wszystkiego. Czyż nie czyta się o tym w gazetach? Więc on im powie, że przy¬wiózł Mary z Janem i że Mary kazała mu wejść na górę po ten kufer... i Jan poszedł na górę też... i on wziął kufer do sutereny, i gdy stamtąd wyszedł i odchodził do domu, zostawił Mary i Jana... którzy zeszli już na dół... całujących się w samochodzie. Otóż to! Usłyszał tykanie zegara i poszukał go wokoło wzrokiem. Ze¬gar wisiał nad łóżkiem Mary, biała tarcza połyskiwała w si¬nawej ciemności. Pięć minut po trzeciej. Jan pożegnał się na rogu Czterdziestej Szóstej ulicy i Cottage Grove Avenue. Jan nie pożegnał się na rogu Czterdzie¬stej Siódmej ulicy, dalej jechał z nami.. Podszedł do kufra, opuścił wieko i przeciągnął kufer po dywanie na środek pokoju. Podniósł wieko i po omacku sprawdził; kufer od połowy próżny. Potem stał bez ruchu, prawie nie oddychając, rozważając jeszcze jeden pomysŁ Czy pan Dalton nie mówił, że oni w niedzielę wstają później? Czy Mary nie mówiła, że wy¬jeżdża do Detroit? Jeśli Mary nie będzie, gdy oni wstaną, czyż nie pomyślą, że już wyjechała? On... Tak! Mógłby, mógłby schować ją w tym kufrze! Jest taka mała! Wła¬śnie; w tym kufrze. Powiedziała, że wyjeżdża na trzy dni. Więc przez trzy dni może nikt się nie dowie. Byłyby trzy dni czasu. Zwariowana dziewczyna zresztą, tak czy owak. Czyż nie latała wciąż z czerwonymi? Wszystko mo¬głoby się takiej przytrafić. Kiedy już zaczną jej szukać, będą myśleli, że to jakieś jej nowe wariactwo. Tak, czer¬woni zdolni są do wszystkiego. Czyż nie czyta się o tym w gazetach? Podszedł do łóżka; musiałby ją wtłoczyć w kufer. Nie chciał jej dotykać, ale wiedział, że to konieczne. Pochylił się. Wyciągnięte ręce mu drżały. Trzeba jej dotknąć i dźwi¬gnąć do kufra. Spróbował sięgnąć po nią, ale nie mógł. Jak gdyby spodziewał się, że ona krzyknie, gdy tylko jej do¬tknie. Psiakrew! Jakie to wszystko strasznie głupie! Aż na śmiech się zbiera. Nierzeczywiste. Jak zły sen. Miał wziąć na ręce martwe ciało i bał się. Doznał uczucia, że już dawno przeżywał to we śnie. Słyszał, jak tyka zegar. Czas mijał. Wkrótce poranek. Trzeba działać. Nie można przez całą noc tak stać tutaj; to może się skończyć na krześle elektrycz¬nym. Przebiegł go dreszcz i coś zimnego rozpełzło mu się pod skórą. Psiakrew! Ostrożnie wsunął rękę pod ciało i podniósł je. I znów stał trzymając ją w objęciach, tylko że ona nie żyła. Prze¬nosząc ten ciężar do kufra, mimo woli odwrócił głowę. Zo¬baczył stojący przy drzwiach biały cień i krew uderzyła mu do głowy; zmartwiał ze zgrozy, dotkliwy ból przeszył mu czaszkę, po czym nagle biały cień zniknął. Zdawało mi się, że to... Serce mu łomotało. Stał trzymając zwłoki w tym cichym pokoju i rzeczy¬wistość napierała na niego jak fale wzburzonego morza: ona nie żyje; jest biała; jest kobietą; on ją zabił; jest czarny; mogą go złapać i wtedy koniec; gdyby go złapali, zabiliby go. Schylił się, żeby włożyć ją do kufra. Czy się zmieści? Znów spojrzał w stronę drzwi, ale białego cienia tam nie było. Odwrócił ją w rękach; oddychał z trudem, rozdygo¬tany. Opuścił ją w kufer słuchając cichego szelestu jej ubrania. Głowę jej wepchnął w sam róg, ale nogi były za długie; wystawały. Pod nagłym wrażeniem, że słyszy jakiś odgłos, wypro¬stował się; własny oddech świstał mu w uszach jak wiatr, gdy jest burza. Nasłuchiwał przez chwilę, nic jednak nie usłyszał. Trzeba wepchnąć jej nogi! Zgiąć je w kolanach, pomyślał. Tak, prawie. Jeszcze trochę... zgiął mocniej. Krople potu kapały mu z podbródka na dłonie. Od kolan nogi złożył we dwoje i wepchnął ją do kufra już całą. To w miał załatwione. Opuścił wieko, namacał po ciemku za¬suwkę i zasunął; szczęknęła głośno. Wstał, złapał za jeden z uchwytów kufra i pociągnął. Kufer ani drgnął. A on osłabł i dłonie miał śliskie od potu. Zacisnął zęby i ujmując kufer obiema rękami dociągnął go do drzwi. Otworzył drzwi i wyjrzał na korytarz: pusto i ci¬cho. Postawił kufer na sztorc, przełożył prawą rękę za lewe ramię; przysiadł, sięgnął do tego rzemiennego uchwytu i dźwignął kufer na plecy. No, teraz trzeba się podnieść. Naprężył mięśnie; ramiona i nogi dygotały mu z wysiłku. Podniósł się chwiejnie, przygryzając usta. Ostrożnie, noga za nogą szedł przez korytarz i na dół po schodach, i przez drugi korytarz do drzwi kuchni. Plecy go bolały, rzemień wżerał się w dłoń jak ogień. Ten kufer chyba waży tonę. A lada chwila ten biały cień może stanie przed nim, wyciągnie rękę, dotknie kufra i zapyta, co jest w środku. Chciał postawić kufer i odpocząć, ale bał się, że potem go już nie dźwignie. Więc ruszył dalej przez ku¬chnię i pozostawiając kuchenne drzwi otwarte, po schod¬kach do sutereny. W ciemnej suterenie stanął z kufrem na plecach i słuchał, jak w piecu buzuje, i patrzył, jak węgiel żarzy się przez szczeliny. Przysiadł potem, ale nie usłyszał odgłosu, z jakim kufer miał dotknąć betonowej podłogi. Przysiadł jeszcze głębiej, przyklęknął na jednym kolanie. Psiakrew! Dłoń, rozparzona, ześliznęła mu się z uchwytu i aż echem odbiło się gruchnięcie kufra. Pochy¬lił się do przodu i lewą rękę mocno zacisnął na prawej, że¬by go tak cholernie nie bolała. Wlepił oczy w piec. Drżeniem przejął go jeszcze jeden pomysł. Można by... można by wsadzić ją... można by wsa¬dzić ją d o pieca. S p a 1 i e ją! To najmądrzejsze ze wszyst¬kiego. Podszedł do pieca i otworzył drzwiczki. Ogromne palenisko jaśniało czerwono, rozedrgane, wściekle dyszące żarem. Otworzył kufer. Leżała tak, jak ją wpakował; z głową wepchniętą w róg, z kolanami zgiętymi, nogami zarzuco¬nymi na brzuch. Znów trzeba jej dotykać. Wyciągnął ją za ramiona i wziął w objęcia. Podszedł do drzwiczek pieca i zawahał się. Czy lepiej ją wsadzić głową naprzód, czy no¬gami? Ponieważ był zmęczony i pełen trwogi i ponieważ bliżej drzwiczek miał jej stopy, wepchnął ją do pieca no¬gami naprzód. Żar buchnął mu na dłonie. Zdołał wsunąć ją tylko do ramion. Zajrzał w piec: ubra¬nie jej płonęło i tak dymiło, że prawie nic nie widział. Prze¬ciąg ryknął w górę i zaczęło szumieć mu w uszach. Ramio¬na, chociaż zacisnął na nich ręce i pchał, jeszcze nie prze¬chodziły przez drzwiczki. Spróbował powtórnie, ale głowa nadal pozostawała na zewnątrz. No... Psiakrew! Och! rąbnąć w coś pięścią. Co teraz robić? Cofnął się i spojrzał. Jakiś odgłos sprawił, że musiał się odwrócić: zobaczył dwa zielone spokojne ogniki, plamę białego cienia na kra¬wędzi kufra. Otworzył usta w bezgłośnym wrzasku, pora¬żony jakimś gorącym paraliżem. To był ten biały kot, okrągłymi zielonymi oczami zapatrzony poza niego na białą twarz zwisłą bezwładnie z drzwiczek rozgorzałego wściekle pieca. Boże! Zamknął usta i przełknął ślinę. Złapać tego kota, zabić go i wrzucić do pieca także? Zrobił krok. Kot wstał, białe futerko mu się zjeżyło, grzbiet wygiął się łu¬kowato. Zanim opadła ręka usiłująca go pochwycić, dał susa z przeciągłym miauknięciem przerażenia, pomknął po schodkach do drzwi i zniknął Och! Drzwi kuchni były otwarte. To dlatego. Prędko Bigger zamknął te drzwi; a potem znów stanął przed piecem zastanawiając się. Koty nie potrafią mówić... Wyjął z kieszeni nóż, otworzył i podszedł do pieca bliżej. Popatrzył na białą szyję Mary. Czy on to zdoła zrobić? Musi. Będzie krew? O, Boże Panie! Powiódł wokoło wzro¬kiem znękanym, błagalnym. Zobaczył stertę starych gazet ułożonych równo w kącie. Wziął gruby ich plik i podsunął pod jej głowę. Ostrym nożem dotknął gardła, tylko dotknął, jak gdyby nie musiał go przycisnąć, jak gdyby spodziewał się, że ostrze przetnie tę białą skórę samo. Popatrzył smęt¬nie: w połyskliwym metalu odbijała się drżąca furia ognia. Tak, musi to zrobić. Delikatnie wprowadził ostrze w ciało i natrafił na kość. Zacisnął zęby i ciął już mocniej. Jak do¬tąd, krew była tylko na nożu. Ale kości sprawę utrudniały. Strugi potu spływały mu po plecach. A potem nagle krew zaczęła broczyć, tworząc coraz większe różowe kręgi na gazetach, rozsączając się już szybko. Uderzył w kość no¬żem. Głowa obwisła na gazetach, czarne kędziory nurzały się we krwi. Uderzył mocniej, ale głowa nie odpadła. Zatrzymał się, rozhisteryzowany. Pragnął uciec jak naj¬dalej z sutereny, od widoku tego zbroczonego krwią gardła. Ale nie mógł. Nie wolno mu. Trzeba spalić tę dziew¬czynę. Każdym nerwem czując mrowie podniecenia, po¬wiódł szklistym wzrokiem po suterenie. Zobaczył niedużą siekierę. Tak! To się nada. Podłożył grubą warstwę czy¬stych gazet pod głowę, żeby krew nie kapała na podłogę. Wziął siekierę. Lewą ręką przytrzymał głowę, odchylił i po chwili bezruchu, w którym trwał, jak gdyby się modlił, wbił z całej siły ostrze siekiery w kość szyi. Głowa się po¬toczyła. Nie płakał, ale usta mu drżały i dyszał. Najchętniej po¬łożyłby się na podłodze i przespał po tej potwornej robocie. Ale musiał stąd uciec. Szybko owinął głowę gazetami i wepchnął tą paczką zakrwawiony kadłub głębiej do pieca. Potem łopatą wsunął głowę. I w końcu wrzucił sie¬kierę. Czy wystarczy węgla do spalenia tych zwłok? Nikt tu chyba nie przyjdzie przed godziną dziesiątą rano. Spojrzał na swój zegarek. Jest czwarta. Wziął jeszcze jedną gazetę i wytarł nią nóż. Gazetę włożył do pieca, nóż do kieszeni. Pociągnął lewarek i grzechocząc o boki cynowego koryta zsunęła się nowa porcja węgla, po czym w całym piecu buchnęły płomienie i przeciąg zahuczał jeszcze głośniej. Dopiero gdy zwłoki zniknęły pod węglem całkowicie, od¬ciągnął lewarek do tyłu. Już! I raptownie cofnął się patrząc na piec z ustami rozdzia¬wionymi. Do wszystkich diabłów! Ludzie to poczują! Będzie zalatywało okropnie i ktoś na pewno zajrzy do pieca. Niepewnie powiódł wzrokiem po suterenie. Jest! To powinno dopomóc! Na ścianie za piecem zobaczył brudny od sadzy wiatrak elektrycznego wentylatora. Odnalazł kon¬takt i puścił wentylator w ruch. Wiatrak zawirował, roz- szumiał się. Teraz już będzie dobrze; wentylator wyssie to powietrze z sutereny razem z zapachem. Zamknął kuferek i wepchnął w kąt. Rano zawiezie go na dworzec. Rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy nie zapo¬mniał o czymś, co mogłoby go zdradzić; nie zobaczył nic. Wyszedł z domu tylnymi drzwiami; rzadkimi cienkimi płatkami padał śnieg. Zrobiło się zimniej. Samochód stał nadal na podjeździe. Tak, niech tutaj stoi Jan i Mary siedzieli w samochodzie, cało¬wali się. Powiedzieli: „Dobranoc, Bigger..." I on powiedział: „Dobranoc...", i podniósł rękę do czapki... Mijając samochód, zobaczył, że drzwiczki są wciąż je¬szcze otwarte. Torebka Mary leżała w samochodzie na podłodze. Torebkę wziął, drzwiczki zamknął. Nie! Mają być otwarte; otworzył je i poszedł dalej, do bramy. Na ulicach było pusto i cicho. Mokry od potu, marzł w podmuchach wiatru. Z torebką pod pachą szedł szybko. Co się teraz stanie? Czy powinien uciekać? Przystanął na jakimś rogu i zajrzał do torebki Znalazł w niej gruby zwi¬tek banknotów: dziesięcio- i dwudziestodolarowych... Świet¬nie! Postanowił do rana zaczekać z decyzją, co robić. Był zmęczony i chciało mu się spać. Do domu doszedł szybko, wbiegł po schodach na górę i ukradkiem wszedł do pokoju. Matka, brat i siostra równo oddychali we śnie. Zaczynając się rozbierać, myślał: Po¬wiem im, że zostawiłem ją z Janem w samo¬chodzie, kiedy już zniosłem ten kufer do sutereny. Rano zawiozę ten kufer na dwo¬rzec, tak jak ona mi kazał a... Poczuł na piersi coś ciężkiego, co obciągało mu koszulę; pistolet. Wyciągnął go; kolba była ciepła i mokra. Wepchnął go pod poduszkę. Nie mogą powiedzieć, że ja to zrobiłem. Jeżeli powiedzą, nie będą mo¬gli udowodnić. Odgarnął koce na łóżku, wsunął się pod nie i położył wygodnie obok Buddy'ego; w pięć minut później mocno już spał. UCIECZKA Wydawało się Biggerowi, że ledwie przymknął oczy, już zbudził się ni stąd, ni zowąd, raptownie, jak gdyby ktoś chwycił go za ramiona i mocno nim potrząsnął. Leżał na wznak, nic nie słysząc i nie widząc, i już zaraz, jak gdyby ktoś przekręcił kontakt elektryczny, był świadom bladego światła dnia, które wypełniało pokój. Gdzieś w głębi świa¬domości błysnęła myśl: jest ranek, niedzielny ranek. Uniósł się na łokciach, przechylił głowę i nastawił uszu. Matka, brat i siostra oddychali cicho we śnie. Widział pokój, wi¬dział śnieg padający za oknem, ale to się dla niego nie składało na żaden obraz. Po prostu istniało jako okolicz¬ności zupełnie ze sobą nie związane; ten śnieg i to światło dzienne, i cichy szmer oddechów dziwnie go zaczarowały i dopiero różdżka lęku miała go dotknąć odrętwiałego i od¬czarować, nadając wszystkiemu konkretność i znaczenie. Leżał w łóżku, oddalony o tych kilka sekund zaledwie od głębiny snu, na martwym punkcie, niezdolny do żadnych odruchów, niezdolny do tego, by wstać i wkroczyć w krainę życia. A potem nagle, w odpowiedzi na głos złego przeczucia z jakichś ciemnych zakamarków mózgu, wyskoczył z łóżka i boso stanął na środku pokoju. Serce mu waliło, wargi się rozchyliły, nogi pod nim drżały. Musiał coś w sobie poko¬nać, żeby oprzytomnieć w pełni. Aż mięśnie mu zwiotczały, gdy przypomniał sobie z lękiem, że zabił Mary, udusił ją, odrąbał jej głowę, zwłoki jej spalił we wściekłym ogniu pieca w kotłowni KSIĘGA DRUGA Jest niedziela rano i trzeba kufer Mary odwieźć na dwo¬rzec. Zobaczył nagle jej lakierowaną czarną torebkę leżącą przy jego spodniach na krześle. Boże Miłosierny! Chociaż w pokoju było zimno, krople potu wystąpiły mu na czoło i nie miał czym oddychać. Rozejrzał się szybko: matka i siostra śpią, jak spały. I Buddy śpi w łóżku, z któ¬rego on wstał przed chwilą. Torebkę powinien wyrzucić natychmiast! Może jeszcze coś przegapił? Rozdygotanymi rękami przeszukał kieszenie spodni i znalazł nóż. Nacisnął sprężynę noża i na palcach podszedł do okna. Ostrze w za¬krzepłej czarnej krwi! Natychmiast powinien te rzeczy usunąć! Schował nóż do torebki, ubrał się cicho, pospiesznie. Do śmietnika z tym! Właśnie! Włożył płaszcz i znalazł we¬pchnięte w kieszeń broszurki Jana. To także wyrzucić! Och, ale... Nie! Przystanął z broszurkami w czarnej garści, roz¬ważając nowy, chytry pomysł. Jan dał mu te broszurki, więc on je zatrzyma, żeby pokazać policji, jeżeli będą go przesłuchiwać. Właśnie! Zabierze je do swego pokoju u Dal¬tonów, schowa tam w szufladzie komody. Powie, że nawet do nich nie zaglądał, bo nie chciał. Powie, że przyjął je tylko dlatego, że Jan nalegał. Przejrzał broszurki ostroż¬nie, żeby papier nie szeleścił, odczytał ich tytuły: Rasizm przed sądem, Kwestia murzyńska w Stanach Zjednoczo¬nych, Czarni i biali zjednoczeni w walce. Ale to nie wy¬dawało się takie niebezpieczne. Na odwrocie jednej z nich zobaczył biało-czarny obrazek: młot i półkolisty nóż. Po¬niżej napis: „Wydane przez Partię Komunistyczną Stanów Zjednoczonych." No, to już chyba jest niebezpieczne. Prze¬rzucając broszurki dalej, zobaczył też rysunek piórlaem przedstawiający białą rękę połączoną uściskiem solidar¬ności z ręką czarną i przypomniał sobie chwilę, gdy Jan stał na stopniu samochodu i ściskał rękę jemu. Tę straszną chwilę nienawiści i wstydu. Tak, on im powie, że boi się czerwonych i że wcale nie chciał siedzieć w samochodzie razem z Janem i Mary ani nie chciał razem z nimi jeść. No, ale musiał, bo taka już ta jego posada. Powie im, że po raz pierwszy w życiu siedział wtedy przy stole z białymi. Wepchnął broszurki t powrotem do kieszeni płaszcza i spojrzał na zegarek. Za dziesięć siódma. Trzeba prędko spakować swoje rzeczy. I zawieźć ten kufer na dworzec o pół do dziewiątej. Nagle nogi się pod nim ugięły. A jeżeli jej te płomienie nie pochłonęły? Jeżeli ona tam nadal jest? Jeżeli ją wi¬dać? Już chciał machnąć ręką na wszystko, popędzić do kotłowni, sprawdzić. Ale przyszło mu na myśl coś jeszcze straszniejszego: może już wiadomo, że ona nie żyje, może policja go szuka? Czy nie lepiej uciec z miasta od razu? Ogarnięty tym samym szalonym podnieceniem, w jakim niósł Mary po schodach, stał pośrodku pokoju. Nie! Le¬piej nie uciekać. Wszystko mu sprzyja; nikt nie podej¬rzewa, że ona nie żyje. Byle przetrwać i zrzucić winę na Jana. Wyciągnął pistolet spod poduszki i włożył go za koszulę. Na palcach wyszedł z pokoju oglądając się przez ramię, czy matka i rodzeństwo śpią. Zbiegł ze schodów do przed¬sionka i na ulicę. Śnieg padał i wiał lodowaty wiatr. Na ulicy pusto. Z torebką pod pachą skierował się w zaułek, gdzie stała puszka do śmieci przysypana teraz śniegiem. Czy bezpiecznie zostawić to tutaj? Ci z zakładu oczyszcza¬nia miasta podjadą ciężarówką i opróżnią puszkę już nie¬długo i nikt przecież w śmieciach nie będzie grzebał w ta¬ki dzień, kiedy tyle śniegu napadało i jest niedziela. Pod¬niósł pokrywę puszki i wepchnął torebkę głęboko w za¬marzniętą masę skórek pomarańczowych i spleśniałego chleba. Opuścił pokrywę na tmiejsce i rozejrzał się: nie wi¬dać żywej duszy. Wrócił do pokoju i wyciągnął spod łóżka walizkę. Rodzina dalej spała. Żeby zapakować swoje rzeczy, musiał przynieść je z komody stojącej pod przeciwległą ścianą. Ale jak dojść, kiedy łóżko, w którym śpią matka i siostra, zagradza mu drogę? Psiakrew! Gdybyż machnięcie ręki wystarczyło, że¬by w ogóle nie istniały, one obie. Zawsze są za blisko, tak blisko, że on nigdy nie może zrobić tego, co chce. Ostrożnie przestąpił łóżko jednym wielkim krokiem. Matka poruszyła się lekko i znów znieruchomiała. Otworzył szufladę komo¬dy, wyjął swoją bieliznę i zaczął układać w walizce. Ro¬ biąc to, miał przed oczami głowę Mary, głowę na mokrych gazetach, czarne kędziory unurzane we krwi. — Bigger! Wstrzymał oddech, odwrócił się i spojrzał spode łba. Mat¬ka wsparta na łokciu patrzyła na niego z łóżka. Pojął bły¬skawicznie, że nie wolno mu okazywać przerażenia. . §j| Co ci jest, chłopcze? — szeptem zapytała matka. — Nic — odpowiedział też szeptem. . rfiĘ Podskoczyłeś, jakby cię co ukąsiło. — Oj, dałaby mi mama spokój. Muszę się pakować. Wiedział, że matka czeka na jego relację, i nienawidził jej za to. Nie może ona się pohamować, dopóki sam z wła¬snej woli jej nie opowie? A przecież zdawał sobie sprawę, że nie pytany nigdy by jej nie opowiedział. — Dostałeś tę pracę? — Tak. — Ile ci będą płacili? — Dwadzieścia. — Już zacząłeś? — Tak. — Kiedy? — Wczoraj wieczór. — Nie wiedziałam, co tak długo nie wracasz. — Musiałem pracować — rzekł przeciągle, niecierpliwie. r— Wróciłeś dopiero po czwartej. Odwrócił się i popatrzył na nią. — Wróciłem o drugiej. — Było po czwartej, Bigger ||| odwróciła się w łóż¬ku, wytężając wzrok, żeby spojrzeć na budzik nad swoją głową. — Czekałam na ciebie, ale usnęłam. Ale słyszałam, jak wchodziłeś, i spojrzałam na zegar: było po czwartej. — Ja przecież wiem, kiedy wróciłem, mamo. — Ale, Bigger, to było po czwartej. — Nie. Ledwie parę minut po drugiej. — O, Boże! Jak chcesz, niech ci będzie, że po drugiej, dla mnie bez różnicy. Taki dziś jesteś, jakbyś się czegoś bał. — Znowu mama podnosi gwałt! wm m* — Gwałt? S y n u I — Jeszcze z łóżka na dobre nie wstałem, a już się mama mnie czepia. — Bigger, ja się ciebie nie czepiam, synku. Cieszę się, że masz tę pracę. — Akurat to po mamie widać! Czuł, że popełnia błąd. Jeżeli nadal będzie się wykłócał, 0 której godzinie wrócił tej nocy, wbije to matce w pamięć 1 ona później to sobie przypomni i jeszcze powie coś, co mo¬głoby mu zaszkodzić. Odwrócił się od niej, niby to znów zajęty tylko pakowaniem. Trzeba rozsądniej; trzeba nad sobą panować. — Jeść ci się nie chce? — Chce. — Zrobię ci coś. — Dobrze. — Będziesz tam mieszkał? — Tak. Usłyszał, jak matka wstaje z łóżka; spojrzeć na nią te¬raz nie śmiał. Musiał głowę mieć odwróconą, gdy się ubie¬rała. •— A ci twoi państwo, Bigger, są mili? — Owszem. — I nie cieszysz się? — Och, mamo! Do jasnej cholery! Chce mama, żebym wrzeszczał! — Bigger, czasami to ja naprawdę nie wiem, dlaczego ty się tak zachowujesz? Znów przeholował; przecież musi być ostrożny. Zdławił wzbierający w nim gniew. Dosyć jest kłopotów bez wda¬wania się w głupie awantury z matką. — Masz teraz dobrą pracę — ciągnęła; Powinieneś pilnie pracować, żeby się na niej utrzymać, i postarać się wyjść na ludzi. Kiedyś będziesz chciał się ożenić i mieć własne ognisko domowe. Teraz masz swoją możliwość. Za¬wsze mówiłeś, że nie masz żadnych możliwości. No, teraz masz. Słysząc po chwili kroki matki, wiedział, że jest ubrana już dostatecznie, by mógł się odwrócić. Zapiął pasy walizki i postawił ją przy drzwiach. Potem podszedł do okna i w zadumie skierował wzrok na rozwirowane pierzaste płatki śniegu. — Bigger, co ci dolega? Wzdrygnął się. — Nic — odrzekł, niepewny, jaką zmianę matka w nim zobaczyła. — Nic. Po prostu mama mi żyć nie daje, nic więcej — zakończył czując, że gdyby nawet skłamał coś, na odczepnego, jej by to nie wystarczyło. Nie wiedział, jak naprawdę brzmią jego słowa. Może on mówi in¬nym tonem niż zawsze rano? Może głos ma jakiś niezwykły, odkąd zabił Mary? Czy można poznać z jego zachowania, że popełnił coś złego? Zobaczył, że matka kręci głową, wchodząc za zasłonę, żeby przygotować śniadanie. Nagle usłyszał ziewnięcie, więc obejrzał się. Vera już nie spała: podparta na łokciu, uśmiechnięta, patrzyła na niego. — Dostałeś tę pracę? — Tak. — Ile będziesz zarabiać? — Oj, Vera. Mama ci powie. Wszystko jej opowiedzia¬łem. — Wspaniale! Bigger ma pracę — zaśpiewała Vera. — Oj, zamknij się — mruknął. — Zostaw go, Vera — powiedziała matka. — Co się dzieje? — A co się z nim dzieje ciągle, przez cały czas? — zaczęła utyskiwać matka. — Och, Bigger — westchnęła Vera z czułością. — Chłopak bez rozumu i na tym koniec. On ci nawet sło¬wa dobrego nie powie. — Odwróć głowę, żebym mogła się ubrać — poprosiła Vera. Bigger wyjrzał przez okno. Usłyszał głośne „Oj", więc wiedział, że i Buddy już nie śpi. — Odwróć głowę, Bigger — powtórzyła Vera. — Dobrze. Usłyszał, jak siostra ubiera się z pośpiechem. — Już możesz patrzeć — oznajmiła. | Odwrócił głowę. Buddy usiadł w łóżku, przecierał oczy. Vera siedziała na brzegu krzesła i opierając prawą nogę o drugie krzesło, zapinała pantofel. Obojętnie Bigger skie¬rował wzrok w jej stronę. Myślał teraz, że chciałby wzbić się w górę i przez sufit ulecieć z tego pokoju na zawsze. ; Ja sobie nie życzę, żebyś patrzył na mnie — powie¬działa Vera. — Co? — Ze zdumieniem zobaczył, że wydęła usta. Zrozumiał, o co chodzi, i odpowiedział taką samą miną. Vera podskoczyła raptownie i rzuciła w niego pantoflem. Pantofel przelatując mu koło głowy uderzył w okno, aż szyby zagrzechotały. rr- Mówiłam, żebyś nie patrzył na mnie! — wrzasnęła Vera. Bigger wyprostował się. Oczy nabiegły mu krwią ze zło¬ści. — Szkoda, żeś nie trafiła — wycedził. — Ty, Yera! — zawołała matka. — Mamo, niech on przestanie na mnie patrzeć — rozbe¬czała się Vera. • Przecież nikt nie patrzył na nią — powiedział Bigger. — Patrzyłeś mi pod sukienkę, kiedy zapinałam pantofle! r— Szkoda, żeś nie trafiła — powtórzył. — Traktujesz mnie jak psa! — beczała Vera. — Chodź, Vera — powiedziała matka — ubierzesz się w kuchni. — Jak pies się przy nim czuję — beczała Vera, z twarzą ukrytą w dłoniach wchodząc za zasłonę. — O rany — powiedział Buddy — tak się wczoraj sta¬rałem nie spać, dopóki nie wrócisz, ale już nie mogłem wytrzymać. Musiałem kimnąć o trzeciej. Oczy mi się kleiły. — Byłem tu grubo przed trzecią — sprostował Bigger. — Oj, nie! Ja nie spałem... — Przecież wiem, kiedy wróciłem! Popatrzyli na siebie w milczeniu. — Dobrze — ustąpił Buddy. Bigger był niespokojny. Czuł, że nie rozegrał tego na¬leżycie. —Dostałeś tę pracę? — zapytał Buddy. — Tak. 1Będziesz szoferem? — Tak. |—. Jaki to samochód? — Buick. '— Dasz się kiedyś przejechać? -' No, pewnie. Jak tylko się tam zadomowię. Pytania Buddy'ego uspokoiły go trochę; uwielbienie, któ¬rym Buddy go darzył, zawsze sprawiało mu przyjemność. — Do licha! O takiej właśnie pracy ja marzę. — Łatwa. ||||| Rozejrzysz się dla mnie za taką? — No, pewnie. Tylko nie tak zaraz. — Masz papierosa? — Mam. Zapalili milcząc. Bigger myślał o piecu. Czy Mary się spaliła? Spojrzał na zegarek: siódma. Powinien chyba już wyjść, nie czekać na śniadanie. Może zostawił tam coś, po czym oni poznają, że Mary nie żyje? Ale jeśli oni w nie¬dzielę, tak jak pan Dalton powiedział, sypiają dłużej, to nie ma przecież powodu, żeby ktokolwiek kręcił się teraz w kotłowni. — Bessie tu wdepnęła wczoraj wieczorem — oznajmił Buddy. — Tak? — Mówiła, że cię widziała w Garkuchni Ernie'ego z ja¬kimiś białymi. — Aha. Woziłem ich wczoraj. — I napomykała coś, że ty z nią macie się pobrać. — Phiii! — Co te dziewczyny sobie myślą, Bigger? Ledwie czło¬wiek dostanie dobrą pracę, już chcą, żeby się z nimi żenił. — Diabli ją wiedzą. — Masz teraz dobrą pracę. To możesz i dziewczynę mieć lepszą niż Bessie — zauważył Buddy. Bigger, chociaż się z nim zgadzał, przemilczał to. — Powiem Bessie! — zawołała Vera. — Tylko powiedz, a kark ci skręcę — zagroził. — Dajże już spokój z takim gadaniem — odezwała się matka. — Aha, prawda — przypomniał sobie Buddy — Jacka wczoraj wieczorem spotkałem. Mówił, że o mało co nie za¬mordowałeś Gusa. — Nie mam już nic z tą bandą do czynienia — z naci¬skiem oświadczył Bigger. i— Ale Jack to porządny chłopak. — No, Jack, owszem, ale nie tamci. Wydawało się Biggerowi teraz, że Gus, G. H. i Jack po¬zostali gdzieś w jakimś innym życiu i to tylko dlatego, że on był przez parę godzin w domu Daltonów i zabił białą dziewczynę. Powiódł wzrokiem po całym pokoju, jak gdyby znalazł się tu po raz pierwszy. Na podłodze nie ma dywanu i tynk odpada w wielu miejscach od ścian i sufitu. Stoją dwa odrapane żelazne łóżka, cztery krzesła, stara komoda i stół z opuszczanym blatem, na którym jadają. Jakże ina¬czej niż w domu Daltonów; tu we czworo tłamszą się w jed¬nym pokoju, tam on będzie miał cały pokój dla siebie. Po¬czuł zapach gotowania i przypomniał sobie, że u państwa Dalton nie czuje się żadnych zapachów kuchennych i nie słychać tam szczękania rondli. Każdy mieszka w osobnym pokoju i ma swój własny mały świat. Wstrętne to jedno¬izbowe mieszkanie i wszyscy wstrętni, którzy tutaj są, nie wyłączając jego samego. Dlaczego muszą tak mieszkać? Co takiego zrobili? Może w ogóle nie zrobili nic. Może mu¬szą tak mieszkać właśnie przez to, że nikt z nich nigdy w życiu nie zrobił nic ani dobrego, ani złego, co by się li¬czyło. — Nakryj do stołu, Vera. Śniadanie gotowe — zawołała matka. — Już, psz'mamy. Bigger usiadł przy stole i czekał. Może to ostatni jego posiłek tutaj? Przejmująca myśl o tej ewentualności po¬magała mu czekać na jedzenie cierpliwie. Może kiedyś bę¬ dzie jadł w więzieniu? Oto siedzi tu z nimi, a oni nie wie¬dzą, że zamordował białą dziewczynę, odrąbał jej głowę i spalił zwłoki. Świadomość tego, co uczynił, straszna gro¬za tego, zuchwalstwo łączące się z takimi czynami sprawi¬ły, że po raz pierwszy w swym życiu pełnym lęku ujrzał pomiędzy sobą i światem, który go tym lękiem przejmował, barierę ochronną. Zamordował, i tym samym stworzył so¬bie nowe życie. To była wyłączna jego własność; po raz pierwszy posiadał coś, czego inni nie mogli mu odebrać. Tak; mógł siedzieć spokojnie i jeść, i odnosić się do matki i do rodzeństwa z całkowitą obojętnością. Mógł patrzyć na nich zza naturalnego muru. Jego zbrodnia jak kotwica utrzymywała go bezpiecznie na fali czasu; dodała mu ta¬kiej pewności siebie, jakiej nie dawał ani nóż, ani pistolet. Oto on już jest na zewnątrz swego kręgu rodzinnego, gdzieś poza matką i rodzeństwem, gdzieś ponad nimi; nie do pojęcia dla nich byłby fakt, że dopuścił się tego czynu. I przecież jemu samemu dotychczas nawet się o tym nie śniło. Chociaż zabił przypadkiem, ani przez chwilę nie czuł po¬trzeby dowodzenia sobie, że to był przypadek. Jest czarny, przebywał bez świadków w pokoju, gdzie została zabita biała dziewczyna; więc to on ją zabił. Nie wątpił zresztą, że tak powiedzieliby wszyscy, cokolwiek on by mówił. I w pewnym sensie zdawał sobie sprawę, że śmierć tej dziewczyny jednak przypadkowa nie była. Wielokrotnie przedtem już zabijał, tyle że nie miał pod ręką żadnej ofia¬ry ani też okoliczności nie pozwalały uwidocznić, udrama- tyzować jego żądzy zabicia. Ta zbrodnia wydawała się na¬turalna, jak gdyby całe jego dotychczasowe życie zmie¬rzało do czegoś takiego. Tępa ciekawość, co będzie z nim i jego czarną skórą, wygasła; teraz on już wiedział. Ukry¬te znaczenie jego życia — znaczenie, którego inni nie rozu¬mieli i które sam zawsze usiłował taić — już się objawiło. Nie; to nie było przypadkowe i on w żadnym razie przy¬padkiem by tego nie nazwał. Jakąś podszytą strachem du¬mą napawała go myśl, przeczucie, że kiedyś będzie mógł przyznać się do tego publicznie. Jak gdyby zaakceptowa¬ niem tego czynu miał spłacić niejasny, ale bardzo wiążą- jcy dług wobec samego siebie. Teraz, gdy te lody ruszyły, czyż nie mógłby ważyć się j na wszystko? Co miałoby go powstrzymać? Siedząc przy I stole i czekając na śniadanie, czuł, że dochodzi do punktu ( dotychczas nieosiągalnego. Wszystko zaczyna być jasne; będzie odtąd znał drogę. Chodzi o to, by postępować zupeł¬nie tak samo jak inni, żyć tak jak inni, i gdy nie patrzą, robić swoje. Nigdy się nie dowiedzą. Wyczuwał w spo¬kojnej postawie matki, brata i siostry jakąś siłę, która nie- wysłowiona i nie uświadomiona nakazuje żyć bezmyślnie, umacnia spokój i nawyk, i nadzieję zaślepiającą. Wyczu¬wał, że oni chcą widzieć życie w pewien sposób, że łakną tego; potrzebny im jest taki, a nie inny obraz świata; ze wszystkich dróg życia wybierają sobie jedną wąską dróż¬kę i ślepi są na wszelką odrębność. Nie chcą widzieć, co robi ktokolwiek inny, jeżeli nie idzie to w parze z ich wła¬snym dążeniem. Wystarczy więc tylko mieć odwagę, robić rzeczy, jakie nikomu nie przyjdą do głowy. Z całej tej tak pojętej sytuacji wyłonił się prosty, niezbity wniosek: sko- j ro wszystkich oślepia jakiś ogromny głód wiary, a on je¬den potrafi widzieć, to przecież będzie mógł zdobywać j wszystko, co zechce, i nigdy go na tym nie złapią. No bo któż by, na Boga, pomyślał, że bojaźliwy czarny młody I Murzyn zamorduje i spali bogatą białą pannę, a potem j usiądzie ot, tak sobie, czekając na śniadanie? Ogarnęło go 1 uniesienie. Siedział przy stole, patrzył, jak śnieg pada za oknem, i niejedno już przestało dla niego być problemem. Nie, żadna kryjówka teraz mu niepotrzebna za murem, za ja¬kąś zasłoną; zabezpieczać się można w sposób pewniejszy i łatwiejszy. Dowodzi tego niezaprzeczalnie jego wyczyn ubiegłej nocy. Jan jest ślepy. Mary była ślepa. Pan Dalton jest ślepy. I pani Dalton jest ślepa; ślepa rzeczywiście pod każdym względem. Uśmiechnął się lekko. Pani Dalton nie wiedziała, że Mary nie żyje, chociaż tej nocy stała nad jej łóżkiem. Myślała, że Mary śpi pijana, bo przywykła do tego, że Mary wraca do domu pijana. I nie wiedziała o je¬ go obecności tam, w sypialni, przez myśl by jej to nie przeszło. On jest czarny, więc jakżeby miała go brać w ra¬chubę w takich okolicznościach. Och, mnóstwo, mnóstwo ludzi to ślepcy jak pani Dalton... igMasz, Bigger — powiedziała matka stawiając przed nim talerz mamałygi. Zaczął jeść, czując się znacznie lepiej teraz, gdy prze¬myślał wydarzenia tej nocy. Nabrał ufności, że zdoła nad sobą panować. S[ Nie jecie? zapytał. — Ty już jedz. Musisz wyjść. My zjemy później — od¬rzekła matka. Pieniędzy nie potrzebował, bo miał te, które wyjął z to¬rebki Mary; ale chciał starannie zatrzeć wszystkie ślady. — Są jakieś pieniądze, mamo? — Niewiele, Bigger. — Bo mnie potrzeba. — Masz tu pięćdziesiąt. Zostaję z jednym jedynym dola¬rem aż do środy. Wsunął w kieszeń te pół dolara. Buddy skończył się ubie¬rać i siedział teraz na krawędzi łóżka. I nagle on zoba¬czył Buddy'ego w takim świetle, w jakim zobaczył Jana. Buddy jest słaby i niepewny: mały Murzyn bezbronny, ograniczony. Dziwne, że dotychczas tego nie zauważał. Buddy przecież jest także ślepy. Siedzi i wzdycha do pracy szofera u białych. Buddy także drepcze i drepcze po tej utartej ścieżce i nic nie widzi. Ubrany w te łachy, bardzo luźne w porównaniu z ubraniem Jana. Niedorajda, zagu¬biony i miękki jak pulchny szczeniak. Przyglądając się Buddy'emu i myśląc o Janie i o panu Daltonie, zobaczył w bracie jakiś bezwład, wyobcowanie, czczość. — Co tak na mnie patrzysz, Bigger? r- Hę? — Patrzysz na mnie tak dracznie. — Nawet nie wiedziałem. Zamyśliłem się. —i O czym? — O niczym. • Matka przyniosła następne talerze z mamałygą i Bigger zobaczył, jaka ona jest bezkształtna, rozlana. Oczy ma zmę¬czone, wpadnięte, podkrążone, bo od dawna za mało sy¬pia. Chodzi powoli dotykając sprzętów po drodze, żeby się podeprzeć. Nogami powłóczy po deskach podłogi i na jej twarzy widać napięcie i wysiłek. Gdy tylko chce spojrzeć na coś, choćby to było zupełnie blisko, nie przesuwa wzro¬ku, musi odwrócić się cała. Jak gdyby stale w sercu nosiła jakieś ciężkie, ledwie, ledwie zrównoważone brzemię, któ¬re mogłoby się osunąć i powalić ją swoim ciężarem. Spo¬strzegła, że on patrzy. — Jedz śniadanie, Bigger. — Jem. Vera przyniosła talerz dla siebie i usiadła naprzeciwko Biggera. I na jej twarzy, chociaż mniejszej i gładszej niż twarz matki, ujrzał początki tego samego zmęczenia. Jak¬że różni się Vera od Mary! Nawet sposób, w jaki podnosi widelec do ust; każdy jej ruch to wzdrygnięcie się przed życiem Sama pozycja, w jakiej ona siedzi, uwidacznia lęk tak głęboki, że aż wrośnięty w nią chyba; je maleńkimi kęskami, jak gdyby bała się udławić albo chciała przedłużyć jedzenie w obawie, że zbyt szybko mamałygi zabraknie. — Bigger! — jęknęła. — Co? — Przestań już — odłożyła widelec i spróbowała ode¬pchnąć jego wzrok ruchem ręki. — Z czym przestać? — Przestań na mnie patrzeć, Bigger! — Oj, cicho bądź, jedz śniadanie! — Mamo, niech on nie patrzy na mnie! — Wcale na nią nie patrzę, mamo. — Patrzysz! — podniosła głos Vera. — Jedz, Vera, i nie odzywaj się — powiedziała matka. — On oka ze mnie nie spuszcza, mamo. — Dziewczyno, ty masz bzika! — żachnął się Bigger. — Nie większego niż ty! — No, cicho już, oboje — skarciła ich matka. — Nie będę jeść, jak on oka ze mnie nie spuszcza, ma¬mo. — Vera wstała od stołu i usiadła na łóżku. — Nie gadaj głupstw, wracaj do żarcia — powiedział Bigger zrywając się i sięgając po czapkę. — Ja już stąd idę. — Co cię napadło, Vera? — zapytał Buddy. — Pilnuj swojego nosa! — burknęła Vera przez łzy. — Dzieci, błagam, uspokójcie się — prosiła jękliwie matka. — Mama nie powinna pozwalać, żeby on był dla mnie taki — chlipała Vera. Bigger podniósł z podłogi walizkę. Vera ocierając łzy wróciła do stołu. — Kiedy ja cię znowu zobaczę, Bigger? — zapytała mat¬ka. — Nie wiem — odpowiedział i trzasnął drzwiami Zszedł już do połowy schodów, gdy usłyszał wołanie: — Hej, Bigger! Zatrzymał się i odwrócił. Zbiegał do niego Buddy. O co Buddy'emu chodzi? — Czego chcesz? Buddy stanął przed nim, nieśmiały, uśmiechnięty. — Ja... ja... — Co się stało? — Nic, tylko tak sobie pomyślałem... Bigger zdrętwiał ze strachu. — Ty, czym się tak gorączkujesz? — Ojej, to chyba nic nie jest. Tylko tak sobie pomyśla¬łem, że może wpadłeś w jakąś kabałę... Bigger ruszył do Buddy'ego pod górę. — W kabałę? Co to ma znaczyć? — szepnął przestraszo¬ny. — Tylko... tylko tak sobie pomyślałem, że jesteś jakiś podenerwowany. Chciałem ci pomóc, nic więcej. Tylko... tylko mi się zdawało, że... — Ale dlaczego? Buddy wyciągnął rękę. Trzymał w niej zwitek bankno¬tów. — Wypadły ci na podłogę — powiedział. Bigger cofnął się jak porażony piorunem Sprawdził iw kieszeni, pieniędzy nie było. Wziął zwitek banknotów od puddy'ego i schował je z pośpiechem. — Mama widziała? — Nie. | Długo w milczeniu patrzył na młodszego brata. Wiedział, [że Buddy pragnie być przy nim, marzy o tym, żeby zo¬stać jego powiernikiem; ale teraz to wykluczone. Chwycił Buddy'ego za rękę i ścisnął ją mocno. | — Słuchaj, nie mów nikomu, rozumiesz? Masz. — Wy¬ciągając pieniądze wyłuskał ze zwitka jeden banknot. — Masz, weź i kup sobie coś. Ale nie mów nikomu. — O rany! Dziękuję. Na... na pewno nie powiem. Ale czy nie mogę ci pomóc? — Nie, nie... Buddy odszedł po schodach. — Czekaj no — powiedział Bigger. Buddy zawrócił skwapliwie z oczami błyszczącymi. Na¬pięty jak zwierzę gotowe do skoku, Bigger przyjrzał mu się badawczo. Ale ten chłopak nie zdradzi. Spokojna głowa. Znów chwycił Buddy'ego za rękę i ścisnął ją, aż Buddy skręcił się z bólu. — Nie mów nikomu, słyszysz? — Nie, nie... Na pewno... — No, to idź już. Buddy pobiegł na górę i zniknął. Bigger stał zadumany w półmroku klatki schodowej. Nie ze wstydem, tylko ze zniecierpliwieniem zdławił uczucie, które nim zawład¬nęło. Czuł do Buddy'ego przez krótką chwilę to właśnie, co czuł do Mary, gdy leżała na łóżku, a ten biały cień sunął przez pokój ku niemu w mglistej sinawej poświacie. Ale Buddy nie powie. Zszedł na dół, na ulicę. Było zimno i śnieg już nie pa¬dał. Nad dachami niebo trochę się przecierało. Dochodząc do drogerii na rogu, otwartej przez całą noc, pomyślał, że może tam jest któryś z gangu. Może Jack albo G. H. wstą¬pili tam, jak nieraz wstępowali po nocy spędzonej poza domem? Chociaż odciął się już od nich na zawsze, dziwnie łaknął ich towarzystwa. Ciekaw był uczuć, jakie oni by w nim wzbudzali teraz. Jak gdyby przyszedł na świat po raz drugi, chciał próbować, poznawać smak wszystkiego na nowo; niczym rekonwalescent po długiej chorobie, za¬czynał mieć jakieś drążące głęboko, nieobliczalne zachcian¬ki. Zajrzał przez oszronioną szybę; owszem, jest G. H. — sie¬dzi przy ladzie z wodą sodową i rozmawia z subiektem. Otworzył drzwi i wszedł. Usiadł przy nim. Nie przywitał się. Tylko kupił dwie paczki papierosów, po czym jedną podsunął mu. — To dla mnie? — zapytał G. H. ze zdumieniem. Bigger machnął ręką i wydął usta. — No a dla kogo? G. H. otworzył paczkę. — Jezu, ja właśnie marzyłem o papierosie. No, już pra¬cujesz? — Aha. — I jak ci tam jest? — Oj, byczo — Bigger skrzyżował palce. Aż drżał pod¬niecony; czoło miał wilgotne od potu. W tym podnieceniu coś mu nakazywało podniecić się jeszcze bardziej. Jak gdy¬by zaschło mu w gardle i odczuwał pragnienie każdą krop¬lą krwi. Drzwi się otworzyły: wszedł Jack. — No, dobrze ci poszło, Bigger? Bigger zakołysał głową. — W dechę — powiedział. — Daj pan jeszcze jedną pacz¬kę — polecił subiektowi. — Jack, to dla ciebie. — Cholera, aleś ty nadziany — zauważył Jack, gdy mi¬gnął mu ten gruby zwitek banknotów. — Gdzie Gus? — zapytał Bigger. — Przyjdzie tu lada chwila. Całą noc bałaganiliśmy u Clary. Drzwi znów się otworzyły. Odwracając głowę Bigger zo¬baczył w drzwiach Gusa. Gus wpół kroku przystanął. — No — powiedział Jack — tylko nie zacznijcie się bić. Bigger kupił jeszcze jedną paczkę papierosów i rzucił Gusowi. Gus złapał ją, oszołomiony. — Chodź tu, Gus. Zapomnij już o tamtym — rzekł Big¬ger. — Ty, Bigger, naprawdę masz bzika — stwierdził z nie¬śmiałym uśmiechem Gus. Podszedł powoli; otworzył paczkę i zapalił papierosa. Bigger wiedział, że Gusa cieszy taki finał ich bójki. Już nie bał się tych chłopców; siedział opierając nogi o wa¬lizkę, patrząc na nich trzech, i uśmiechał się spokojnie. — Dałbyś mi dolara — poprosił Jack. Bigger wyłuskał po dolarze dla każdego. — Bigger, naprawdę z ciebie zbzikowany czarnuch — powtórzył swoje Gus, śmiejąc się z radości. Ale on musiał już odejść; nie mógł tracić czasu na roz¬mowę z nimi. Zamówił trzy butelki piwa i podniósł wa¬lizkę. — A ty się nie napijesz? — zapytał Gus. — Nie, pora mi iść. — Spotkamy się! — Do widzenia! Pomachał im ręką i dziarskim krokiem wymaszerował z drogerii. Szedł po śniegu odurzony, rozradowany. Ust już nie zaciskał i oczy mu błyszczały. Oto po raz pierwszy w ich obecności nie czuł lęku. Wkraczał nieznanym szla¬kiem w nieznaną krainę i aż dygotał z ciekawości, dokąd ten szlak prowadzi. Dotaszczył walizkę do przystanku tram¬wajowego na najbliższym rogu. Wsunął palce w kieszeń kamizelki, żeby dotknąć chrupkiego zwitka banknotów. Zamiast do Daltonów, mógłby pojechać tramwajem na dworzec i wynieść się z miasta. Ale co by wówczas było? Gdyby uciekł teraz, uznali by natychmiast, że on coś wie o Mary, ledwie by zauważyli, że jej nie ma. Nie, znacznie lepiej będzie to przetrzymać, zobaczyć, jak się potoczą wy¬padki. Może długi czas minąć, zanim komukolwiek na myśl przyjdzie, że Mary została zabita, i czas jeszcze dłuż¬szy, zanim ktoś pomyśli, że to on ją zabił. I gdy zauważą brak Mary, czyż nie będą przede wszystkim podejrzewać czerwonych? Tramwaj ze zgrzytem zatrzymał się na przystanku, więc Bigger wsiadł i dojechał do Czterdziestej Siódmej ulicy, gdzie przesiadł się do innego tramwaju, jadącego w kie¬runku wschodnim. Niespokojnie przyglądał się niewyraź¬nemu odbiciu swojej czarnej twarzy w zapoconej tramwa¬jowej szybie. Czy żaden z tych białych wokół niego nie przypuszcza, że on zabił bogatą białą dziewczynę? Nie! Mo¬gą sobie wyobrażać, że ukradł dziesięć centów, zgwałcił kobietę, upił się albo pokaleczył kogoś nożem; ale że zabił córkę milionera i spalił jej zwłoki? Uśmiechnął się nie¬znacznie, czując, jak przebiega go mrowie. Wszystko to by¬ło dla niego bardzo wyraźne i proste: będzie postępować tak, jak w mniemaniu innych postępować powinien, a prze¬cież robić, co zechce. W pewnym sensie właśnie tak czynił, tyle że głośno i nieokrzesanie, przez całe dotychczasowe życie, ale dopiero wczoraj w nocy, gdy udusił Mary w jej własnym pokoju, w obecności jej niewidomej matki, stoją¬cej tam z rękami wyciągniętymi, zrozumiał, jak dalece mo¬że nie mieć przeszkód. Chociaż drżał trochę, naprawdę się nie bał. Pełen był skwapliwości, ogromnego podniecenia. Potrafię do nich podejść, myślał o panu i pani Dalton. Jedno tylko nie przestawało go trapić: obraz zakrwa¬wionej głowy Mary na tych gazetach. Ale nie wątpił, że zdoła wreszcie usunąć to widziadło sprzed oczu, i wtedy już będzie dobrze. O rany, co za wariatka! — myślał, przy¬pominając sobie dziwactwa Mary. Tak się prowadzić! Do diabła, ona sama mnie do tego zmusiła! Nie mogłem przecież inaczej! Powinna była mieć więcej rozumu! Po¬winna była dać mi spokój, cholera jasna! Nie żałował Mary, nie uświadamiał sobie jej realności, nie widział w niej isto¬ty ludzkiej; na to musiałby ją znać dłużej i lepiej. Uwa¬żał, że zabicie jej można w pełni usprawiedliwić lękiem i wstydem, jaki czuł przez nią. Bo to chyba jej postępowa¬nie wzbudziło w nim lęk i wstyd Ale gdy głębiej się nad tym zastanowił, wykluczył tę możliwość. W gruncie rzeczy nie wiedział, co ten lęk i wstyd w nim wzbudziło; po pro¬stu wstydził się i lękał, i na tym koniec. I właśnie przy niej to uczucie wzbierało piekącym żarem. Jednakże Mary jako taka nie zawstydzała go ani nie napawała lękiem. W istocie stanowiła po prostu zapalnik, powodując wybuch czegoś, co nagromadziło się w nim z powodu wielu innych białych Mary. Więc teraz, gdy ją zabił, napięcie w nim osłabło; zrzucił z siebie niewidzialne, tak długo przygniatające go brzemię. Z tramwaju rozchybotanego na ośnieżonych szynach zo¬baczył, jak po chodnikach w śniegu idą czarni. Ci ludzie też wiedzą, co to jest taki lęk i wstyd. Nieraz stał z nimi na rogach ulic i rozmawiał o białych, gdy przejeżdżały chyże, długie, połyskliwe samochody. Otóż dla Biggera i innych czarnych biali rzeczywiście nie byli ludźmi; byli jakąś wielką potęgą naturalną jak niebo przed nawałnicą, ponure w górze, bądź jak głęboka, pełna wirów rzeka, na której brzeg nagle wychodzi się w ciemnościach. Dopóki on i jego czarni bracia nie wykraczali poza pewne grani¬ce, gniew białej siły im nie zagrażał. Ale czy musieli, czy nie musieli się jej lękać, dzień po dniu swoich egzystencji żyli w jej cieniu; i przyjmowali jej realność do wiadomości, pomimo że nazwy ona nie miała. Dopóki bytowali tutaj, w tym wyznaczonym dla nich zakątku miasta, składali jej niemy hołd. W rzadkich chwilach ogarniało Biggera poczucie solidar¬ności z czarnymi, pragnienie, by się z nimi zjednoczyć. Ma¬rzył o stawieniu oporu białej potędze, cóż, kiedy od razu tracił zapał, gdy patrzył na czarnych wokół siebie. Odnosił niejasne wrażenie, że chociaż oni są czarni jak on, zbyt wielka jest między nimi i nim różnica, żeby dopuszczać myśl o wspólnych interesach i o wspólnym życiu. To było¬by możliwe tylko w obliczu śmierci; tylko dla skazańców ustawionych pod ścianą, zbratanych w trwodze i pohań¬bieniu to byłoby możliwe. Ale te rozbieżności nie mogły¬by się zatrzeć w marszu pod sztandarem nadziei. Patrząc z tramwaju na czarnych przechodniów, Bigger czuł, że jedyny sposób, w jaki można położyć kres lękom i poniewierce, to zmusić wszystkich czarnych do jednoli¬tego działania, rządzić nimi, rozkazywać im, co mają ro¬bić, wywierać na nich nacisk. Niejasno rozumiał, że powi¬nien być jakiś jeden kierunek, w którym on i wszyscy inni czarni mogliby pójść z całym przekonaniem; że powinna być jakaś droga, na której mogliby trawiący ich głód ze¬spolić ze swymi niespokojnymi ambicjami, że powinna być jakaś metoda działania, która by im pomogła uzbroić się na ciele i duszy, dawała pewność i wiarę. Ale też wiedział, że on i jego czarni ibłiźni do tego nie dojdą, więc czarnych nienawidził i jednym machnięciem ręki chętnie by ich unicestwił. A przecież gdzieś tam głęboko jeszcze tliła się w nim słabiutka nadzieja. Ostatnio lubił słuchać opowia¬dań o każdym, kto potrafi rządzić innymi, gdyż w sięgnię¬ciu po władzę widział możliwość ucieczki z tego grząskiego bagna lęku i hańby, w jakim tkwiły podwaliny jego życia. Lubił słuchać, jak Japonia podbija Chiny; jak Hitler prze¬śladuje Żydów; jak Mussolini najeżdża Hiszpanię. Nie ob¬chodziło go, czy taka linia postępowania jest właściwa, czy niewłaściwa; uważał ją po prostu za ewentualną drogę ucieczki. Przypuszczał, że kiedyś zjawi się jakiś czarny, który biczem podporządkuje sobie czarny lud, i wtedy wszyscy czarni posłuszną mu, zwartą bandą porwą za broń, żeby położyć kres lękom i pohańbienia Nie miał pojęcia, jak by to mogło wyglądać; snuł tylko mgliste przypuszcze¬nia; krótko, przelotnie, a potem zapominał. Ale ta nadzieja gdzieś w głębi, w głębi jego świadomości, zawsze czekała. To lęk sprawił, że w sali bilardowej zaczął z Gusem. Gdyby był pewny siebie i Gusa, nie wywołałby takiej awan¬tury. Ale znał tego chłopca, jak znał siebie samego, więc wiedział, że jeden z nich mógłby w decydującej chwili za¬wieść wskutek lęku. Czyż można było wobec tego myśleć o obrabowaniu sklepu Bluma? Nie dowierzał Gusowi i lę¬kał się go, i zdawał sobie sprawę, że Gus też z lękiem nie dowierza jemu; ledwie więc próbował zrobić jakiś „skok" do spółki z Gusem, zaczynał nienawidzić i Gusa, i siebie. Ostatecznie jednak jego nienawiść odwróciła się od nie¬go samego i Gusa, podobnie jak jego rachuby życiowe przestały się łączyć z ich wspólnymi poczynaniami; liczył teraz na coś nieokreślonego, dobroczynnego, co mu po¬może, wskaże kierunek, i nienawidził białych, ponieważ czuł, że nim władają, i nawet gdy są daleko i wcale nie myślą 0 nim, władają nim uwarunkowując jego stosunek do in¬nych czarnych. Tramwaj telepał się przez śnieg; Drexel Boulevard to już następny przystanek. Bigger podniósł walizkę i stanął w drzwiach. Za parę minut będzie wiedział, czy Mary się spaliła. Przystanek: wysiadł i brnąc w śniegu po kostki ruszył do domu Daltonów. Na podjeździe zobaczył samochód stojący dokładnie tak, jak go zostawił, ale teraz pokryty miękką warstwą śniegu. Ściany domu majaczyły białe i ciche. Otworzył bramę 1 przeszedł obok samochodu; znów widział przed sobą obraz Mary, jej zakrwawioną szyję w samych drzwiczkach pieca, jej głowę z czarnymi kędziorami na gazetach przemoczo¬nych krwią. Zatrzymał się. Mógłby jeszcze zawrócić i uciec. Mógłby wsiąść do samochodu i odjechać daleko, zanim kto¬kolwiek by to spostrzegł. Ale po co uciekać bez konkret¬nego powodu? Pieniądze przecież są na ucieczkę, kiedy przyjdzie pora. I jest pistolet. Palce mu tak dygotały, że z trudem otworzył drzwi kotłowni; ale dygotały nie z lę¬ku. To była jakaś skwapliwość, ufność we własne siły, poczucie pełni, wolności; całym swoim życiem miał się rzucić w nurt działania, ostatecznego, brzemiennego w zna¬czenie. Pchnął drzwi i nagle skamieniał, cicho wciągając oddech. W czerwonej łunie pieca zobaczył sylwetkę. Pani Dalton? Postać jednak chyba wyższa od pani Dalton i tęż- sza. Och, to Peggy! Stała tyłem do niego, lekko pochylona. Tak jakby zaglądała badawczo do pieca. Nie słyszy, że wchodzę, pomyślał. Może powinienem odejść! Ale zanim zdążył ruszyć z miejsca, Peggy się odwróciła. — O, dzień dobry, Bigger. Nie odpowiedział. — Dobrze, żeś przyszedł. Już chciałam sama dołożyć wę¬gla. — Ja to zrobię, proszę pani. Podszedł wytężając wzrok, żeby dojrzeć, czy w piecu są jakieś ślady Mary. Peggy, gdy przy niej stanął, wpatrywa¬ła się przez szczeliny drzwiczek w żywą czerwień rozża¬rzonego paleniska. — Porządny ogień był wczoraj wieczorem — rzekła. — A dzisiaj prawie dogasa. — Ja to zrobię, proszę pani — powtórzył Bigger, ale wiedział, że nie odważy się otworzyć drzwiczek pieca, do¬póki ona stoi tu obok niego w tej czerwonej ciemności Usłyszał głuchy ryk powietrza w przewodzie i zadał so¬bie pytanie, czy ona coś podejrzewa. Oczywiście, powinien przede wszystkim zapalić światło; ale jeśli zapali i jeśli to światło ukaże resztki Mary w piecu?... — Ja to zrobię, proszę pani i— powtórzył raz jeszcze. Błyskawicznie się zastanowił: w razie gdyby Peggy w świetle zobaczyła coś, co by jej nasunęło myśl, że Mary nie żyje, czy nie musiałby jej zabić, żeby go nie wydała? Nie odwracając głowy spojrzał na żelazną łopatę opartą o ścianę w pobliskim kącie. Pięści same mu się zacisnęły. Peggy odeszła od niego w stronę lampy, która zwisa¬ła z sufitu przy drugim końcu kotłowni, w pobliżu scho¬dów. — Zaświecę ci — powiedziała. Cicho, szybko podszedł do łopaty i czekał. Światło się zapaliło oślepiająco jasno, aż zamrugał. Peggy stała przy schodach z prawą ręką przyciśniętą do piersi. Miała na sobie kimono i usiłowała szczelnie się nim osłonić. Bigger zrozumiał to od razu. Ona nawet nie myśli o piecu; po pro¬stu jest trochę zawstydzona tym, że zastał ją w kotłowni nie ubraną. — Panienka już zeszła na dół? — zapytała przez ramię ruszając po schodach. — Nie, proszę pani. Ja jej nie widziałem. — Dopiero co przyszedłeś? —| Tak, proszę pani. Zatrzymała się i obejrzała. — Ale samochód... stoi przecież na podjeździe. — Tak, proszę pani —jj odpowiedział z prostotą, nie prze¬jawiając chęci do udzielenia bliższych informacji. — To stał tak całą noc? —■ Nie wiem, proszę pani. — Nie wjechałeś do garażu? — Nie, proszę pani. Panna Dalton kazała go tam zo¬stawić. — Aha! No to jednak stał całą noc. I dlatego przy¬sypany śniegiem. — Chyba, proszę pani. Peggy potrząsnęła głową i westchnęła. — No, chyba będzie gotowa za kilka minut, żebyś ją odwiózł na dworzec. — Tak, proszę pani. — Widzę, że ten kuferek już zniosłeś. — Tak, psz'pani. Kazała go znieść wczoraj w nocy. — Nie zapomnij, że masz go zabrać — upomniała Peggy już z drzwi kuchni. Przez długą chwilę po jej odejściu stał bez ruchu. Po¬tem z wolna rozejrzał się po suterenie, odwracając głowę, wytężając wzrok i słuch jak czujne zwierzę, badając, czy wszystko jest w porządku. Kotłownia wyglądała zupełnie tak jak w nocy, gdy wychodził. Ruszył z miejsca, zaczął rozglądać się wszędzie dokładniej jeszcze. Nagle stanął jak wryty, z oczami rozszerzonymi. Tuż przed sobą zobaczył ka¬wałek krwią splamionej gazety leżący w jaskrawym od¬blasku ze szczelin w drzwiczkach pieca. Czy Peggy to widziała? Podbiegł do kontaktu, zgasił światło i pędem wrócił, żeby spojrzeć na ten papier. Prawie nie widać. Więc Peggy nie widziała. Co z Mary? Czy się spaliła? Zapalił światło z powrotem i podniósł ten kawałek gazety. Zerknął w lewo i w prawo, czy nikt go nie obserwuje, po czym otworzył drzwiczki pieca i zajrzał, oczy mając pełne wido¬ku Mary i jej zakrwawionej szyi. Wnętrze pieca oddychało rozedrgane w okowach wściekle zażartego węgla. Ale zwłok, jakkolwiek ich obraz stał pomiędzy jego oczami i żarem paleniska, rzeczywiście nie było. Niczym obły kop¬czyk świeżej gliny, niczym przed chwilą zakopany grób, spiętrzone płomienne bryłki uwidaczniały zarys zgiętego ciała Mary. Doznał wrażenia, że gdyby lekko dotknął tego czerwonego, obłego kopczyka, ono ukazałoby się w całości, nie tknięte ogniem. Węgiel chyba wypalił zwłoki od spodu i dlatego pod wypukłą pośrodku skorupą rozżarzonej czer¬ wieni zachowały się jeszcze w objęciach rozedrganego ża¬ru kształty skulonej Mary. Powieki Biggerowi trzepotały i uświadomił sobie, że nadal trzyma ten kawałek gazety w ręce. Podniósł rękę do poziomu drzwiczek i przeciąg wyssał mu papier z palców; frunęło to w drżącą rozgorza¬łą czerwień, zaczęło dymić, sczerniało, zapłonęło, a potem zniknęło. Bigger wyłączył wentylator; zapachu już być nie mogło. Zamknął drzwiczki i pociągnął lewarek, żeby zsypało się więcej węgla. Grzechotanie tych maleńkich bryłek o cy¬nowe boki koryta dudniło mu w uszach, gdy obły kopczyk czerwonego ognia stopniowo przywalała czerń po to, by raptownie w wirze węgla szeroko rozlatującego się po wnętrzu pieca znów zajaśniało czerwienią. Odciągnął le¬warek i wyprostował się; jak dotąd, wszystko dobrze. By¬leby nikt pogrzebaczem nie poruszał tych węgli, a wszystko będzie jak należy. On sam wolał ognia nie ruszać, bo lękał się, że coś z Mary jeszcze tam zostało. Jeżeli dalej tak pójdzie, to do południa Mary spali się dostatecznie i sprawa załatwiona. Odwrócił się i znów spojrzał na ku¬fer. Aha! Żeby nie zapomniał! Musi natychmiast zanieść te broszurki komunistyczne do swojego pokoju. Odskoczył od pieca, pobiegł na górę i równo, porządnie ułożył broszurki w szufladzie komody. Tak, niech leżą w samym rogu, rów¬niutko. Nikt nie może pomyśleć, że on je czytał. Wrócił do sutereny i niepewnie stanął przed piecem. Dręczyło go uczucie, że coś przegapił, coś, co go zdradzi. Może powinien wygarnąć popiół? Właśnie. Ogień zacznie słabnąć, jeżeli będzie tyle popiołu na rusztach. Ale gdy przysiadł i szarpnął rączką dolnego popielnika, nagle z iskierek wśród popiołu błysnęła na niego twarz Mary ży¬wa, taka jaką widział na tym łóżku w sinawej poświacie jej sypialni, więc poderwał się i aż zatoczył ogarnięty hi¬steryczną trwogą, poczuciem winy. Skurcze przebiegały mu po rękach; nie mógł już wygarnąć popiołu. Musiał wybiec na powietrze, uciec z tej kotłowni, której same ściany na¬pierały, z każdą sekundą zamykały się coraz szczelniej wo¬kół niego, nie dawały oddychać. Podszedł do kufra, wziął za uchwyt, przetaszczył kufer po schodach. W drzwiach dźwignął kufer na plecy. Za¬niósł go do samochodu, postawił na stopniu i przymocował. Spojrzał na zegarek: dwadzieścia po ósmej. No, trzeba cze¬kać na Mary. Usiadł za kierownicą i czekał przez pięć mi¬nut. A teraz trzeba ją ponaglić dzwonkiem, bo już pora jechać. Spojrzał na schodki prowadzące do bocznych drzwi domu i przypomniał sobie, jak Mary się potknęła i jak on ją podtrzymywał. I mimo woli podskoczył przerażony, gdy słońce takim jaskrawym blaskiem buchnęło z nieba, że biel śniegu zapląsała, zaczęła lśnić i migotać w jakimś bezszelestnym świecie czarodziejskiej śnieżności wokół nie¬go. Już się robi późno! Trzeba wejść do domu i zapytać o panienkę. Gdyby siedział tutaj zbyt długo, mogłoby to wyglądać podejrzanie. Wysiadł z samochodu, wszedł po schodkach i stanął pod bocznymi drzwiami. Zajrzał przez szybę; nie widać nikogo. Spróbował otworzyć drzwi, ale stwierdził, że są zamknięte na klucz. Nacisnął dzwo¬nek i usłyszał ciche brzdęknięcie gongu w głębi domu. Po chwili na korytarzu ukazała się Peggy. Otworzyła drzwi. — Jeszcze nie wyszła? — Nie, proszę pani. A już późno. — Poczekaj. Zawołam ją. Peggy, wciąż jeszcze w kimonie, ruszyła biegiem na górę po tych samych schodach, po których on tej nocy prawie wlókł Mary, po tych samych schodach, z których omal nie spadł z kufrem na grzbiecie. Potem zobaczył, jak Peggy znacznie już wolniej wraca. Podeszła do drzwi. — Nie ma jej. Może wyszła. Co ona ci mówiła? — Mówiła, żeby ją odwieźć na dworzec i zabrać jej ku¬fer, proszę pani — No, w sypialni jej nie ma i u pani Dalton także. A pan Dalton śpi jeszcze. Mówiła ci, że wyjeżdża dziś ra¬no? — Tak wczoraj mi mówiła, proszę pani. — I kazała ci znieść kufer na dół jeszcze wczoraj? — Tak, proszę pani. Peggy zastanawiała się przez moment patrząc poza nie¬go na ośnieżony samochód. — To lepiej odwieź ten kufer. Może ona tu nie nocowa¬ła? — Tak, proszę pani. Odwrócił się i zszedł ze schodów. —- Bigger! — Tak, proszę pani. — Powiedziałeś, że to ona ci kazała zostawić samochód przed domem... na noc? — Tak, proszę pani. —| Mówiła, że gdzieś chce pojechać? — Nie, proszę pani. Bo widzi pani — zaczął Bigger bar¬dzo ostrożnie — on był w samochodzie... — Kto? — Ten pan. — Ach, tak. Odwieź kufer. Mary pewnie znowu coś strzeliło do głowy. Wsiadł i po śniegu wyprowadził samochód z podjazdu na ulicę, od razu skręcając na północ. Chciał obejrzeć się i zobaczyć, czy Peggy na niego patrzy, ale zabrakło mu odwagi. Zaraz by pomyślała, że on podejrzewa coś niedo¬brego, a jeszcze nie chciał sprawiać takiego wrażenia. No, przynajmniej jest jedna osoba, która myśli tak, jak on chce, by myślano. Dojechał do dworca na La Salle Street, wprowadził sa¬mochód w szereg innych samochodów przy samym peronie, wyniósł kufer i zaczekał, dopóki kolejarz nie wydał mu kwitu bagażowego. Nie wiedział, co będzie, gdy nikt tego kufra nie odbierze. Może zawiadomią pana Daltona? No, to się zobaczy. On zrobił swoje. Panienka kazała mu odwieźć kuferek na dworzec, więc odwiózł. Jechał do domu Daltonów z powrotem tak szybko, jak tylko mu na to pozwalały śniegiem pokryte jezdnie. Chciał być tam, widzieć, co się dzieje, trzymać rękę na pulsie. Z podjazdu skierował samochód do garażu, za¬mknął (go, a potem stanął zastanawiając się, czy powinien pójść do swojego pokoju, czy do kuchni. Lepiej pójść do kuchni, jak gdyby nigdy nic. Śniadania przecież nie jadł, o ile Peggy wiadomo, więc jego przybycie do kuchni zosta¬nie uznane za rzecz naturalną. Przeszedł przez suterenę, zatrzymując się, żeby spojrzeć na huczący piec, otworzył drzwi kuchenne i wkroczył cicho. Peggy stała przy ku¬chence gazowej tyłem do drzwi. Odwróciła głowę i spoj¬rzała na niego przelotnie. — Dobrze to załatwiłeś? — Tak, proszę pani. — Widziałeś ją tam? — Nie, proszę pani. — Głodny jesteś? — Trochę, proszę pani — Trochę? — Peggy się roześmiała. — Przywykniesz do niedzielnego trybu życia w tym domu. Nikt nie zrywa się wcześnie, a kiedy już wstają, prawie umierają z głodu. — Mnie to nie szkodzi, proszę pani. — To jedyna rzecz, na jaką Green się uskarżał, kiedy tu pracował — powiedziała Peggy. — Przysięgał, że gło¬dzimy go w niedzielę. Bigger zmusił się do uśmiechu i spuścił wzrok na biało- -czarne linoleum podłogi. Co by ona myślała, gdyby wie¬działa? Usposobiony był w tej chwili do Peggy bardzo życzliwie; miał uczucie, że posiada coś cennego, czego ona w żadnym razie nie mogłaby mu zabrać, choćby nim gar¬dziła. Usłyszał z korytarza dzwonek telefonu. Peggy wy¬prostowała się i patrząc na niego, wytarła ręce o fartuch. — Kto, na Boga, telefonuje tutaj o tej porze w niedzie¬lę rano? — mruknęła. Wyszła, a on siedział i czekał. Może to Jan pyta o Mary. Przypomniał sobie, że Mary obiecała zadzwonić do Jana. Jak długo jedzie się do Detroit? Pięć czy sześć godzin? To nie jest daleko. Pociąg Mary już odjechał. Powinna być w Detroit około godziny czwartej. Może ktoś miał wyjść po nią na dworzec? Kiedy ona nie wysiądzie z tego pocią¬gu, może ktoś zadzwoni stamtąd albo zadepeszuje? Peggy wróciła i znów stanęła przy kuchence. — Zaraz będzie śniadanie — oznajmiła. — Tak, proszę pani. Od kuchenki odwróciła się do niego. • — Co to za pan był z panienką wczoraj wieczorem? —: Nie wiem, proszę pani. Chyba mówiła do niego „Jan" czy tak jakoś. — Jan? Właśnie on dzwonił — rzekła Peggy. Potrząsnęła głową i ściągnęła usta. — Nicpoń, jakich mało. Jeden z tych anarchistów wrogich rządowi. Bigger słuchał w milczeniu. — I po co to, na miłość boską, taka porządna dziewczy¬na jak Mary włóczy się z tą zwariowaną zgrają? Nic do¬brego z tego nie wyjdzie, zapamiętaj sobie moje słowa. Gdyby nie Mary i jej wybryki, wszystko w tym domu szło- by jak w zegarku. I naprawdę aż szkoda. Jej matka to do¬broć chodząca. I nigdy nie było wspanialszego człowieka niż pan Dalton... Ale jeszcze trochę i Mary się ustatkuje. One wszystkie nabierają rozumu. Tylko kiedy są młode i głupie, wydaje im się, że coś je w życiu omija, jeżeli się nie bawią na całego. Podała mu głęboki talerz pełen gorącej owsianki z mle¬kiem, więc zaczął jeść. Przełykał z trudem, bo wcale nie miał apetytu. Ale wmuszał w siebie to jedzenie. Peggy mówiła dalej, a on zastanawiał się, co by jej powiedzieć. Doszedł jednak do wniosku, że nie może powiedzieć nic. Ona zresztą tego nie oczekuje. Mówi do niego, bo chyba, tak jak czasami matka, po prostu nie ma się przed kim wyga¬dać. Tak, trzeba dołożyć jeszcze tam węgla do pieca w kot¬łowni. Nasypać węgla, ile się tylko da, żeby Mary już na pewno szybko się dopaliła. Po gorącej owsiance ogarnęła go senność i musiał stłumić ziewnięcie. — Co ja mam dziś do roboty, psz'pani? — Czekaj, aż cię zawołają. Niedziela to nudny dzień. Mo¬że pan albo pani będą gdzieś jechać. —■ Tak, proszę pani. Odłożył łyżkę. — Mam tutaj dla pani coś zrobić teraz? — Nie. Ale jeszcze nie koniec śniadania. Chcesz jajka na boczku? — Nie, proszę pani. Najadłem się. — No, jajka są tu dla ciebie. Nie bój się o nie poprosić. — Ja to chyba teraz jeszcze zajrzę do tego ognia. — Dobrze, Bigger. I potem już tylko czekaj na dzwonek, tak około drugiej. Wcześniej chyba nie będziesz potrzebny. Zszedł do sutereny. W piecu buzowało. Wszystko było czerwonym żarem i wycie przeciągu niosło się do góry. Nie musiał dokładać węgla. Jeszcze raz popatrzył wszędzie, zajrzał w każdy kąt, każdy zakamarek, czy nie zostawił ja¬kichś śladów tego, co się tu działo w nocy. Nie ma nic. Poszedł do swego pokoju i wyciągnął się na łóżku. No, więc tak. Co będzie dalej? W pokoju cisza. Nie! Coś sły¬chać. Przechylił głowę, zaczął nasłuchiwać. Z kuchni po¬niżej dolatywało słabe poszczękiwanie rondli i patelni. Wstał z łóżka i przeszedł na drugi koniec pokoju: poszczę¬kiwanie stało się głośniejsze. Usłyszał ciche, ale mocne kro¬ki Peggy przechodzącej przez kuchnię. Ona teraz stanęła akurat pode mną, pomyślał. Nie poruszając się nasłuchi¬wał. Dosłyszał głos pani Dalton, potem głos Peggy. Ukląkł i przyłożył ucho do podłogi. Czy rozmawiają o Mary? Nie mógł jednak dosłyszeć, o czym rozmawiają. Podniósł się i rozejrzał. W odległości stopy od niego były drzwi szafy. Otworzył szafę; słychać znacznie lepiej. Wszedł do szafy i znieruchomiał, bo deska przy tym skrzypnęła. Usłyszały go tam? Pomyślą, że on myszkuje? Och! Jest sposób! Przy¬sunął walizkę, otworzył i wyciągnął z niej naręcze odzieży. Jeśli ktoś wejdzie do pokoju, będzie wyglądało na to, że on układa w szafie swoje rzeczy. Wszedł do szafy i nastawił uszu. — ...to znaczy, że samochód stał przez całą noc na pod¬jeździe? — Tak. Powiedział, że kazała tam samochód zostawić. — O której godzinie to było? — Nie wiem, proszę pani. Nie pytałam go. — Nic z tego nie rozumiem. — Och, jej się nic nie stało. Myślę, że nie ma co się de¬nerwować. — Ale nawet kartki nie zostawiła, Peggy. To tak nie w jej stylu. Nawet wtedy, pamiętasz, kiedy uciekła do No¬wego Jorku, zostawiła przynajmniej wiadomość. —■ Może nie wyjechała. Może coś jej wypadło i przez całą noc gdzieś się bawiła, proszę pani? — Ale po co w takim razie samochód przed domem? — Nie wiem. — I on powiedział, że był z nią jakiś mężczyzna? — To był ten Jan chyba, proszę pani. — Jan? — Tak. Ten, co to z nią jeździł na Florydę. — Że też ona musi tak lgnąć do tych strasznych typów. — Dzwonił tu dzisiaj i pytał o nią. — Dzwonił tutaj? — Tak. — I co mówił? — Chyba trochę się zirytował, kiedy powiedziałam, że wyjechała. — Cóż to biedne dziecko znów wyprawia. Zapewniła mnie, że już się z nim nie widuje. — Może to o n a mu kazała zadzwonić, proszę pani.. — Jak to? — No, proszę pani, tak mi przyszło do głowy, że może ona znowu z nim jest tak jak wtedy na Florydzie. Więc może mu kazała zadzwonić, żeby sprawdzić, czy wiemy, że jej nie ma. — Och, Peggy! — No, ja bardzo przepraszam.. Może nocowała u jakichś znajomych? — Ależ jeszcze o drugiej nad ranem była u siebie, w swoim pokoju, Peggy. Do kogoż mogłaby się wybrać o takiej porze? — Proszę pani, coś zauważyłam, kiedy weszłam do jej pokoju dziś rano. — Co? — No, łóżko nie wyglądało tak, jakby w nim spała. Koł¬dry nawet nie odgarnęła. Tak to jest, jak gdyby ktoś po¬łożył się na kołdrze, trochę poleżał i wstał... — Och! Bigger wytężał słuch, ale zrobiło się cicho. Tam już wie¬dzą, że coś nie jest "w porządku. Po chwili znów usłyszał głos pani Dalton drżący niepewnością i lękiem. — Więc ona tu n i e spała tej nocy? — Wygląda na to, że nie. — Ten chłopiec mówił, że Jan był w samochodzie? — Tak. Zdziwiło mnie, że samochód tak zostawiony w tym śniegu na noc, więc go zapytałam. Powiedział, że to ona mu kazała tak zostawić, i powiedział, że Jan był w samo¬chodzie. — Posłuchaj, Peggy... — Tak, proszę pani. — Mary wczoraj była pijana. Mam nadzieję, że nie do¬szło do jakiegoś nieszczęścia. — Och, skaranie z nią boskie! — Weszłam do jej pokoju, kiedy tylko wróciła... Była zbyt pijana, żeby mówić. Pijana, powiadam ci. Nigdy bym nie przypuszczała, że ona może wracać do domu w ta¬kim stanie. — Nic jej nie będzie, proszę pani. Ja wiem, że nic. Nastąpiła znów długa chwila ciszy. Bigger pomyślał, że pani Dalton może już idzie do jego pokoju. Wrócił do łóżka i położył się znów, nasłuchując. Cisza panowała zupełna. Długo leżał i nie słyszał żadnych odgłosów; a potem nagle w kuchni znów zaszurały kroki. Z pośpiechem wrócił do szafy. U Peggy! — Słucham panią. — Wiesz, byłam teraz w pokoju Mary. Coś jest niedo¬brze. Ona nie skończyła się pakować. Co najmniej połowa rzeczy jeszcze tam leży. Powiedziała, że czekają ją w De¬troit jakieś bale, a jednak nie wzięła tych nowych sukie¬nek, chociaż specjalnie je na to kupiła. — Może nie pojechała do Detroit. — W takim razie gdzie ona jest? Bigger przestał słuchać, już zalękniony. Wyleciało mu z głowy, że nie wszystko zostało do kufra zapakowane. Jak wytłumaczyć to, że Mary mu kazała odwieźć na dworzec kufer tylko z częścią rzeczy, które miała wziąć ze sobą? Och, głupstwo! Przecież była pijana. No właśnie! Mary by¬ła tak pijana, że nie wiedziała, co robi. On powie, że ka¬zała mu kufer zabrać, więc zabrał; na tym koniec. Jeżeli będą pytać, dlaczego odwiózł kufer na pół zapakowany na dworzec, powie, że i inne tak samo głupie polecenia wy¬dawała mu Mary tej nocy. Czyż ludzie nie widzieli, jak siedział przy jednym stoliku z nią i z Janem w Garkuchni Ernie'ego? Powie, że oni oboje byli pijani, a on robił to, czego chcieli, bo przecież to jego praca. Znów zaczął słuchać tych głosów. — ...i potem przyślij tego chłopca do mnie. Chcę z nim porozmawiać. — Dobrze, proszę pani Znów położył się na łóżku. Musiał przemyśleć swoją wer¬sję, żeby nie palnąć głupstwa. Może źle zrobił zabierając kufer? Może lepiej było przenieść Mary na rękach, żeby ją spalić? Ale wsadził ją do kufra, bo co by to było, gdyby ktoś go zobaczył niosącego ją w objęciach. Tylko w taki spo¬sób mógł ją wynieść z tamtego pokoju. Och, do diabła, co się stało, już się nie odstanie, trzeba tylko trwać przy swoim. Powtórzył sobie całą wersję raz jeszcze, każdy szczegół wrażając w pamięć. Pijana, pijana jak bela! Leżał na miękkim łóżku w tym ciepłym pokoju, słuchał syku pary w kaloryferze i wspominał sennie, leniwie, jak bardzo Ma¬ry rzeczywiście była pijana i jak on ją taszczył na górę po schodach, i jak przycisnął jej do twarzy tę poduszkę, i jak wpakował ją do kufra, i jak się namordował przy znoszeniu kufra z ciemnych schodów, i jak palce go piekły, gdy po¬tknął się na schodach i ten ciężki kufer narobił takiego hałasu, że na całym świecie chyba załoskotało. Raptownie wyrwało go z zadumy pukanie do drzwi. Ser¬ce omal mu nie wyskoczyło z piersi Usiadł i zaspanymi oczami powiódł wokoło. Stukał ktoś? Spojrzał na zegarek: trzecia godzina. Rany boskie! Najwidoczniej przespał ten dzwonek, którym miał zostać wezwany o drugiej. Puka¬nie się powtórzyło. — Już! Już! — wymamrotał. — To ja. Pani Dalton! — Tak, psz'pani. Już, psz'pani. Doszedł do drzwi dwoma długimi krokami i przystanął na chwilę usiłując wziąć się w garść. Zamrugał, zwilżył językiem wargi. Gdy drzwi otworzył, zobaczył panią Dal¬ton, bladą, uśmiechniętą, całą w bieli i z głową tak prze¬chyloną jak wtedy, gdy stała w ciemnościach, a on już udu¬sił Mary na łóżku. — Ta...ttak, psz'pani ■— wyjąkał. — Ja...ja spałem... — Tej nocy spałeś niewiele, prawda? — Nieee... — przeciągnął samogłoskę, już w strachu, co ona chce przez to powiedzieć. — Peggy dzwoniła na ciebie trzy razy, a tyś się nie od¬zywał. — Przepraszam, proszę pani... J — Nic strasznego się nie stało. Chciałam cię tylko za¬pytać, jak to było wczoraj... I, aha, ten kufer odwiozłeś na dworzec, prawda? — Tak, proszę pani. Dziś rano — odpowiedział wykry¬wając wahanie i zmieszanie w jej głosie. — Rozumiem — rzekła pani Dalton. Z głową przechyloną stała w półmroku korytarza. Big¬ger trzymał rękę na klamce i czekał. Mięśnie miał napię¬te. Teraz trzeba ostrożnie udzielać odpowiedzi. A przecież zdawał sobie sprawę, że ,coś go poniekąd chroni; wie¬dział, że jakiś pierwiastek wstydu powstrzyma panią Dal¬ton od wypytywania go zbyt szczegółowo i od okazywa¬nia mu swojej desperacji On jest młodym chłopakiem, a ona starą kobietą. On jest podwładnym, ona chlebodaw- czynią. Musi być więc zachowany pewien dystans między nimi. — Zostawiłeś wczoraj samochód na podjeździe? — Tak, proszę pani. Już miałem wjechać do garażu — poinformował w taki sposób, żeby wiedziała, że on pragnie utrzymać się na tej posadzie, robi więc wszystko, czego państwo wymagają, i poza tym nic go nie obchodzi — ale panienka kazała zostawić samochód. — I był z nią ktoś? — Tak, proszę pani. Jakiś pan. — Musiało być dosyć późno? — Tak, proszę pani. Druga dochodziła, proszę pani |— I zniosłeś kuferek przed drugą? — Tak, proszę pani. Panienka kazała. — Zaprowadziła cię do swojego pokoju? Nie chciał, by pani Dalton myślała, że on tam był z Ma¬ry sam. Szybko przerobił pierwotną wersję. — Tak, proszę pani. Weszli na górę... — Och, o n z nią poszedł? — Tak, proszę pani. — Rozumiem... — Coś się stało, proszę pani? — Och, nie! Ja... ja... Nie, nic się nie stało. Patrzył na nią w drzwiach, na jej niewidome, jasne oczy, oczy prawie tak białe jak jej twarz, włosy i suknia. Wie¬dział, że naprawdę jest zaniepokojona i chciałaby go wy¬pytywać dalej. Ale wiedział też, że za nic by nie chciała słyszeć od niego, jak bardzo jej córka była pijana. Osta¬tecznie, on jest czarny, a ona biała. On jest biedny, ona bogata. Wstydziłaby się czymkolwiek nasunąć mu przypu¬szczenie, że w jej rodzinie dzieje się coś niedobrego, o co aż trzeba pytać jego, czarnego szofera. Nabrał pewności siebie. Czy będę teraz do czegoś potrzebny, proszę pani? — Nie. Właściwie jesteś już wolny do wieczora i możesz wyjść, jeśli chcesz. Pan Dalton niezbyt dobrze się czuje, więc nigdzie nie pojedziemy. — Dziękuję, proszę pani. Odwróciła się i zamknęła za sobą drzwi; stał wsłuchany w coraz cichszy szmer jej pantofli na korytarzu i na scho¬dach. Nieomal widział, jak ona idzie po omacku, dotykając rękami ścian. Musi znać ten dom jak własną kieszeń, po¬myślał. Drżał z podniecenia. Ona jest biała, on jest czarny; ona bogata, on biedny; ona stara, a on młody; ona jest tu pa¬nią, a on służącym. Nic mu nie grozi; nic! Gdy usłyszał skrzypnięcie drzwi kuchni najpierw otwierających się, a później zamykających się chyba za nią, znowu wszedł do szafy i wytężył słuch. Ale żadne już odgłosy nie dolaty¬wały. No, to można wyjść. Wyjście z tego domu teraz mogło być odprężeniem po napięciu, w jakim rozmawiał z panią Dalton. Postanowił odwiedzić Bessie. Właśnie! Włożył płaszcz, czapkę i zszedł do sutereny. W piecu aż rzęziło od wsysanego powietrza i wszystko rozpalone było do biało¬ści; węgla wystarczy do jego powrotu. Doszedł do rogu Czterdziestej Siódmej ulicy i stanął na przystanku. Tak, tylko z Bessie warto się teraz zobaczyć. Dziwne, ale prawie nie myślał o niej w ciągu ostatniej doby. Za dużo było tych niezwykłych zdarzeń. Po prostu myśleć o niej nie potrzebował. Ale teraz musi przecież za¬pomnieć, uspokoić się, a ona jest do tego jedyna. W nie¬dzielę po południu zawsze siedzi w domu. Chciał się z nią zobaczyć koniecznie; czuł, że po spotkaniu z nią więcej bę¬dzie miał siły, żeby przebrnąć przez dzień następny. Wsiadł do tramwaju myśląc o tym, co mu przyniósł do¬tychczas dzień dzisiejszy. Nie; chyba nikt nie zacznie go podejrzewać o cokolwiek. On jest czarny. Znów namacał w kieszeni szeleszczący zwitek banknotów; w razie czego zawsze się zdąży uciec. Ile może być tych pieniędzy? Je¬szcze ich nawet nie przeliczył. Trzeba to zrobić u Bessie Właśnie; bać się nie ma czego. Pistolet pod koszulą dotyka mu skóry. Takim pistoletem zawsze można zmusić ludzi, żeby się trzymali z daleka i sięgnęli po rozum do głowy, zanim zaczną człowiekowi dokuczać. Cała ta sprawa jednak miała pewien aspekt dręczący go coraz bardziej: powinien był wyciągnąć z tego więcej pie¬niędzy; powinien był to zaplanować. Postąpił zbyt pochopnie, wręcz bez opamiętania. Następnym razem trze¬ba takie rzeczy robić zupełnie inaczej; ułożyć plan, przygo¬tować się, żeby później pieniędzy wystarczyło na długi, długi czas. Popatrzył za okno tramwaju, a potem na białe twarze wokół siebie. Och, gdybyż nagle wstać i krzyknąć, ogłosić im, że zabił bogatą białą pannę, pannę, której rodzinę wszyscy znają. Tak; gdyby to zrobił, zobaczyłby ich zasko¬czenie i zgrozę. Ale nie. To wykluczone, pomimo że sa¬ tysfakcję sprawiłoby mu wielką. Oni mają znaczną prze¬wagę liczebną, aresztowano by go, postawiono przed są¬dem i stracono. Pragnął ich zaskoczyć, przerazić, patrzeć, jak się wzdrygają, ale uznał, że cena tego byłaby za wy¬soka. Żałował, że nie ma możności powiedzieć im, co uczy¬nił, bez obawy aresztowania; żałował, że nie może wryć się w ich pamięć; że jego czarna twarz i scena duszenia Mary, scena odrąbywania jej głowy i palenia jej nie staje im przed oczami i nie utrwali się jako straszliwy symbol rze¬czywistości, którą oni by widzieli i odczuwali, ale której zmienić przecież nie mogą. Nie był zadowolony z dotych¬czasowego stanu rzeczy; jest kimś, kto ujrzał przed sobą cel, potem ten cel osiągnął, ale osiągając go zobaczył w za¬sięgu ręki już cel inny, wyższy, wspanialszy. Nauczył się wrzeszczeć, i wrzasnął, ale niczyje ucho go nie słyszało; na¬uczył się, teraz dopiero, chodzić, i chodzi, ale gruntu pod nogami nie widać; tak długo marzył o tym, by mieć broń w swoich rękach, i nagle stwierdził, że broń dzierży, ale niewidoczną. Tramwaj stanął na przystanku w odległości jednego blo¬ku od domu, w którym mieszkała Bessie, i Bigger wysiadł. Dochodząc do tej kamienicy spojrzał w górę na drugie pię¬tro i zobaczył w oknie Bessie światło. Latarnie uliczne za¬paliły się raptownie i powlekły śnieg na chodnikach żół¬tym blaskiem. Nieruchome w powietrzu wyglądały jak ku¬le zamarzniętej, mglistej jasności, podparte czarnymi słu¬pami ze stali, żeby ich nie porwał lodowaty wiatr. Wkro¬czył do sieni, nacisnął dzwonek i gdy odpowiedziało mu buczenie, ruszył na górę. Bessie czekała w swoich drzwiach, uśmiechnięta. — Witaj, nieznajomy! — Cześć, Bessie. Podszedł do niej zupełnie blisko i sięgnął po jej ręce. Odsunęła się. — O co ci chodzi? — Ty wiesz o co. — Nie, nie wiem. — O to, że się do mnie zabierasz. Dlaczego? m —■ Chcę ciebie pocałować, kotuniu. — Wcale nie chcesz. — Jak to? — Siebie zapytaj o to, nie mnie. — Co się stało? — Przecież cię widziałam wczoraj wieczorem z twoim białym towarzystwem. — Oj, to żadne moje towarzystwo. — Więc kto to? — Pracuję u nich. — I jesz przy ich stole? — Oj, Bessie... Nawet nie odezwałeś się do mnie. -—Odezwałem się! Tylkoś warknął i machnął ręką. ■— Oj, dziecko. Byłem wtedy na służbie. Zrozum. — Myślałam, że może się mnie wstydzisz, kiedy tak sie¬działeś z tą białą wystrojoną w jedwabie i w satynę. — Ojej, do diabła, Bessie. Przestań już. Nie bądź taka. — Naprawdę chcesz mnie pocałować? — No pewnie. A ty myślisz, że po co tu przyszedłem? — To dlaczego nie przychodziłeś tak długo? — Powiedziałem ci przecież, że byłem w pracy, kotu¬niu. Sama wczoraj widziałaś. No. Nie bądź taka. — Ja tam nie wiem — powątpiewająco zaczęła kręcić głową. Wiedział, że Bessie chce sprawdzić, jak bardzo on tęsknił do niej, zobaczyć, jaką władzę jeszcze zachowała nad nim. Chwycił ją za rękę, przyciągnął do siebie i wycisnął na jej ustach pocałunek długi, miażdżący. Wytrzymała to bier¬nie. Odsunął twarz od jej twarzy patrząc na nią z wyrzu¬tem, ale czuł, jak zęby mu się zaciskają, wargi drgają lek¬ko i już wzbiera w nim roznamiętnienie. — Wejdźmy — powiedział. Jeżeli chcesz. —i Pewnie, że chcę. --- Tak długo nie przychodziłeś. — Oj, przestań. Weszli do mieszkania. — Coś ty dziś taka oziębła? — zapytał. — Mogłeś przysłać mi kartę pocztową — powiedziała. — Oj, zapomniałem po prostu. — Albo mogłeś zatelefonować. — Kotuniu, byłem zajęty. — Patrzeniem na tę białą dziewuchę, zdaje mi się. —- Ojej, do diabła! — Ty mnie już nie kochasz. — Diabła tam nie kocham! — Mogłeś wstąpić bodaj na pięć minut. — Dziecko, byłem zajęty. Tym razem, gdy ją pocałował, jej reakcja była nieco żyw¬sza. Na dowód, że kocha, jedną ręką chwycił ją wpół i mocno do siebie przycisnął. — Zmęczona jestem dzisiaj — westchnęła. — Z kim t y się widziałaś? —- Z nikim. — To po czym jesteś zmęczona? — Jeżeli tak będziesz mówić do mnie, to możesz zaraz stąd iść. Ja się ciebie nie pytam, z kim ty się widziałeś, kiedy nie przychodziłeś tak długo, no nie? — Co cię dzisiaj ugryzło? — Szkoda, żeś mi po prostu nie powiedział: „Psie, do nogi." — Naprawdę, dziecko. Byłem zajęty. — Siedziałeś tam przy stole z tymi białymi jak adwo¬kat jakiś czy co. Nawet nie spojrzałeś na mnie, kiedy chciałam się przywitać. — Ojej, nie myśl już o tym. Mówmy o czymś innym. Spróbował znów ją pocałować, ale się uchyliła. — No, kotuniu. — Z jakąś byłeś! — Z żadną. Przysięgam. Pracowałem. I cały czas my¬ślałem o tobie. Tęskniłem. Posłuchaj, mam własny pokój, tylko dla siebie, tam gdzie pracuję. Nieraz będziesz mogła zostać na noc, rozumiesz? Tęskniłem do ciebie okropnie, kotuniu. Jak tylko wykroiłem trochę czasu, od razu przy¬leciałem tutaj. Stał patrząc na nią w mętnym świetle tego pokoju. Draż¬niła się z nim i to mu odpowiadało. Przynajmniej zniknęła mu sprzed oczu ta straszna głowa Mary na zakrwawionych gazetach. Chciał znów pocałować Bessie, ale w głębi du¬szy nie miał właściwie nic przeciwko temu, że ona się od niego odsuwa; tym goręcej mógł jej pożądać. Wzięła się pod boki i na pół oparta o ścianę patrzyła na niego markotnie. I nagle wiedział już, czym ją rozruszać, zainteresować, żeby była łaskawsza. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął swoją har¬monię pieniędzy. Z uśmiechem trzymając je w garści, po¬wiedział jak gdyby do siebie: — No, jeżeli tobie się to nie podoba, myślę, że może znajdzie się taka, której będzie się to podobało. Podeszła bliżej. — Bigger! O rany! Skąd masz takie mnóstwo pienię¬dzy? — Chciałabyś wiedzieć? — Ile ich jest? — Co cię to obchodzi? Podeszła do jego boku. — He ich jest, no, naprawdę? — A co ci do tego? — Pokaż mi. Oddam ci je z powrotem. — Pokażę, ale muszą zostać u mnie w ręce, rozu¬miesz? Patrzył, jak pierzcha jej powściągliwość i na twarzy po¬jawia się wyraz zdumienia, gdy przeliczała banknoty. — Boże Panie, Bigger! Skąd masz te pieniądze? — Chciałabyś wiedzieć? —■ zapytał obejmując ją drugą ręką w pasie. — To twoje? — A czyje mogą być, do diabła? . Ul Powiedz, skąd je masz, kotuniu? — A będziesz dla mnie miła? Poczuł, że ona stopniowo mięknie; nadal jednak wpatry¬wała się w niego badawczo. — W nic się chyba nie wpakowałeś? — Będziesz dla mnie miła? — Och, Bigger! — Pocałuj mnie. Poczuł, że zmiękła całkowicie; pocałował ją, a ona po¬ciągnęła go do łóżka. Usiedli. Delikatnie wyjęła mu pie¬niądze z ręki. — Ile jest? — zapytał. — Nie wiesz? — Nie. —! Nie liczyłeś ich? — Nie. -r^ Bigger, skąd masz te pieniądze? — Może kiedyś ci powiem. — Usiadł głębiej i oparł gło¬wę na poduszce. — Wpakowałeś się w coś. — Ile ich jest? — Sto dwadzieścia pięć dolarów. — pędziesz dla mnie miła? — Ale, Bigger, skąd masz te pieniądze? — Czy to ważne? — Kupisz mi co? — No pewnie. — Co? . —| Co tylko chcesz. Milczeli przez chwilę. W końcu, trzymając ją tak w pa¬sie, poczuł uległość jej ciała, którą znał i której pragnął. Położyła głowę na poduszce; schował pieniądze do kieszeni i nachylił się nad nią. — Do licha, kotuniu. Strasznie ciebie chcę. — Na serio? — Bóg mi świadkiem. Nachylony nad nią, pożądliwie przybliżył twarz do jej twarzy i pocałował ją. Gdy przerwał ten pocałunek, żeby odetchnąć, szepnęła: — Nie zostawiaj mnie na tak długo bez ciebie, słyszysz, kochany? — Nie będę. — Kochasz innie? — No pewnie. Znów ją pocałował i poczuł, jak jej ręka unosi się ponad jego głową, i usłyszał pstryknięcie przekręcanego kontak¬tu. Światło zgasło. Znów ją pocałował, mocno. — Bessie? — No? — Chodź, kochana. Przez chwilę trwali bez ruchu; potem ona wstała. Usły¬szał szelest jej sukienki w ciemnościach; rozbierała się. On też wstał i zaczął się rozbierać. Stopniowo oczy mu się oswoiły z mrokiem: Bessie stała z drugiej strony łóżka jak cień wśród bardziej stężonej czerni. Potem łóżiko skrzyp¬nęło. Podszedł do niej, już leżącej, wziął ją w ramiona. — O rany, mała — wymamrotał. Dwie miękkie dłonie ujęły go tkliwie za policzki i natych¬miast myśli i obraz tego całego ślepego świata, który przej¬mował go uczuciem poniżenia i strachu, rozwiały się w ni¬cość, gdy czując ją pod sobą rozciągniętą jak ugór pod chmurnym niebem w oczekiwaniu deszczu i płynąc na ja¬kiejś rozszalałej fali, wznosił się i opadał z przypływem i odpływem jej krwi, ochoczo dawał się wciągać w ciepłe morze nocy, by odświeżyć się przed wynurzeniem znów w ten świat znienawidzony i po tylekroć daremnie unice- stawiany czczym pragnieniem, i przywierał do samego, sa¬mego źródła, by ciepłe wody obmyły i oczyściły jego zmy¬sły, ochłodziły je i wzmocniły, i wyczuliły znów na widoki i zapachy, i dotknięcia, i smak, i dźwięki, i usunęły zmę¬czenie, i wlały w niego nowe poczucie czasu i przestrzeni; aż wyrzuciły go te wody, by obeschnął na ciepłej, nagrza¬nej słońcem skale pod bielusieńkim niebem, i on wtedy uniósł rękę powoli, ociężale, musnął wargi Bessie palcami i wymamrotał: — O rany, mała. — Bigger. Cofnął rękę i leżał odprężony. Nie czuł chęci powrotu tam, gdzie przerwał swoje bytowanie, jeszcze nie. Leżał na dnie ciemnej, głębokiej jamy, na sienniku ze słomy cie¬ płej i mokrej, i patrzył w górę w zimny błękit dalekiego nieba. Czyjaś ręka sięgnęła w głąb niego i położyła cicho palec spokoju na jego niespokojnym, wciąż miotającym się duchu d sprawiła, że już nie potrzebował tęsknić do tego, by mieć swój dom. A potem, jak fala, która z przeciągłym szumem odpływa od brzegu, opuściło go uczucie, że jest noc i morze, i ciepło, i pozostały tylko mroki, cienisty su¬fit nad oczami pełnymi pustki i szmer oddechu własnego i oddechu Bessie. — Bigger? -r No? — Dobrze ci w tej nowej pracy? — Dobrze. Bo co? — Tak tylko się pytam. — Pierwsza klasa. — Poważnie? •Mjj No. — Gdzie pracujesz? — Na Drexel. — Pod którym? — Pod 4605. — Och! — Co? — Nic. Ale co? — Tak tylko sobie o czymś pomyślałam. — Ale powiedz. O czym? — Nic takiego, Bigger, kochany. Co oznaczają te jej wszystkie pytania? Nie wiedział, czy przypadkiem czegoś w nim nie spostrzegła. Ale może to po prostu lęk bierze nad nim górę, każe mu ciągle we wszyst¬kim widzieć Mary, to, że ją udusił i spalił. Tak czy owak, lepiej wiedzieć, dlaczego Bessie zapytała, gdzie on pra¬cuje. — No, kotuniu. Powiedz, o czym pomyślałaś. — Nic takiego, Bigger. Pracowałam tam kiedyś w tej dzielnicy. Niedaleko od domu tych Loebów. — Loebów? — Tak. To rodzina jednego z tych chłopców, co to zabili tego młodego Franka. Pamiętasz? — Nie. O co ci chodzi? — No, pamiętasz chyba, jak ludzie mówili o Loebie i Leopoldzie? — Aha! — O tych, co zabili tego chłopca, a potem chcieli wy¬ciągnąć pieniądze od jego rodziny... ...i kartki przysyłali, ale Bigger nie słuchał. Świat głosów i dźwięków zamknął się raptownie dla niego i teraz tylko ogromny obraz stanął mu przed oczami, obraz, na którym zaroiło się od tylu złożonych szczegółów, że nie mógł na wszystko zareagować od razu. Leżał bez ruchu, nawet bez drgnienia powiek, z sercem łomoczącym, z usta¬mi lekko odemkniętymi, oddychając tak cicho, jak gdyby nie oddychał wcale. ... pamiętasz ich, oj, ty na¬wet nie słuchasz. Milczał. Dlaczego nie słuchasz, kiedy mówię do ciebie? No, prze¬cież mógłby, no, bo czemuż by nie, wysłać list do Daltonów z żądaniem pieniędzy! Bigger! Usiadł na łóżku, wpa¬trzony w ciemność. ...co ci się stało, kochany? Mógłby zażądać dziesięciu tysięcy albo i dwudziestu Big¬ger, co ci się stało, mówię do ciebie. ]}Iie odpowiedział; nerwy miał napięte, z wielkim wysiłkiem coś sobie przypominając. Jest! Loeb i Leopold zaplanowali, że ojciec tego zamordowanego chłopca ma wsiąść do pocią¬gu i wyrzucić te pieniądze przez okno przejeżdżając przez jakieś umówione miejsce. Wyskoczył z łóżka, stanął po¬środku pokoju. Bigge r... Mógłby, właśnie, mógłby ka¬zać im włożyć pieniądze do pudełka od butów i niech oni to pudełko wyrzucą z samochodu gdzieś w Dzielnicy Po¬łudniowej. Poczuł na przedramieniu palce Bessie, z lękiem popatrzył w mrok dokoła. Ocknął się. Westchnął. — Co ci jest, kochany? — zapytała Bessie. — Hmm? — Co masz na sercu? — Nic. — No, powiedz. Martwisz się? 146 — Nie, nie... — No, ja tobie powiedziałam, co miałam na sercu, a ty mnie nie chcesz powiedzieć. Tak się nie robi. — Po prostu o czymś zapomniałem. I koniec. — Nie o tym myślałeś — powiedziała. Usiadł z powrotem na łóżku, czując w czaszce mrowie podniecenia. Czyż nie mógłby im kazać? Tego właśnie mu brakowało, to właśnie byłoby dopełnieniem całej tej spra¬wy. Tylko że to nie bagatela, więc trzeba bez pośpiechu . porządnie wszystko przemyśleć. — Kochany, powiedz, skąd masz te pieniądze? — Jakie pieniądze? — zapytał z udanym zdumieniem. — Oj, Bigger. Przecież ja wiem, że coś ci nie wyszło. Martwisz się. Coś masz na sercu, przecież widzę. — Chcesz, żebym wymyślił jakieś zmartwienie? — Dobrze, nie mów, jeżeli to ci nie na rękę. — Oj, Bessie... — Nie musiałeś tu dzisiaj przychodzić. — Może szkoda, że przyszedłem. — I nie musisz już przychodzić nigdy. — To mnie nie kochasz? — Tak samo jak ty mnie. — To znaczy jak? — Powinieneś wiedzieć. — Oj, przestań się żołądkować §§j powiedział. Poczuł, że łóżko ugina się lekko, i usłyszał szelest kołder, gdy naciągała je na siebie. Odwrócił głowę ku mętnym białkom jej oczu w ciemności. Może... właśnie, może ona, może ona mogłaby mu dopomóc. Wyciągnął się przy niej na łóżku; nawet nie drgnęła. Położył rękę na jej ramieniu przyciskając je trochę, akurat tak, by wiedziała, że on my- > śli o niej. Spróbował uchwycić i ogarnąć jej życie, tak da-1 lece jak tylko zdołał, spróbował jej życie zrozumieć i wy- j ważyć, porównać z własnym, gdy tak opierał dłoń o jej I ramię. Czy można jej zaufać? Ile można jej powiedzieć? Czy współdziałałaby z nim ślepo, wierząc mu na słowo? — No, wstawaj. Ubierzemy się i wyjdziemy napić się czegoś — zaproponowała. — Dobrze. — Inaczej się dziś zachowujesz niż zwykle. — Coś mnie gnębi. — Nie możesz mi powiedzieć? — Bo ja wiem — Nie ufasz mi? — Ależ skąd! Ufam — To dlaczego mi nie mówisz? Nie odpowiedział. Mówiła już szeptem, jak zawsze, ile¬kroć bardzo czegoś chciała od niego. I to mu nagle pozwo¬liło ujrzeć w pełnym świetle jej życie, o którym myślał, które usiłował odczuć, trzymając dłoń na jej ramieniu. Ta¬kiego samego głębokiego olśnienia doznał rano w domu przy śniadaniu, gdy patrzył na Verę i na Buddy'ego, i na mat¬kę; tylko że teraz patrzył na Bessie, widział, jaka ona jest ślepa. Oto ciasna orbita jej życia: najdłuższa trasa to droga z tego pokoiku do kuchni jej białych państwa. Bessie pra¬cuje w pocie czoła, przez długie godziny dzień po dniu jak tydzień okrągły, tyle że ma w niedzielę wolne popo¬łudnie: więc gdy ten krótki wolny czas nadchodzi, Bessie chce się bawić na całego, chce jakiejś rekompensaty za to swoje nędzne bytowanie. I właśnie ta żądza wrażeń tak mu się w niej podoba. Wieczorem przeważnie Bessie jest zbyt zmęczona, żeby wyjść na miasto, chce tylko się upić. Chce alkoholu, a on chce jej. Więc przynosi jej alkohol, a ona jnu się oddaje. Nieraz przy nim lamentowała, że bia¬li każą jej za ciężko pracować; nieraz mówiła, że pracując u nich nie ma swojego życia. Przez to, twierdziła, musi pić. Wiedział, dlaczego on jej się podoba: dlatego że daje pie¬niądze na trunki Wiedział, że gdyby nie dawał, byłby za¬miast niego ktoś inny, kto by to robił; już ona by się po¬starała. Tak, Bessie też jest zupełnie ślepa. Co jej teraz po¬wiedzieć? Mogłaby naprawdę być przydatna. Ale cokol¬wiek jej powie, musi udawać, że niczego przed nią nie zataja: musi wyrobić w niej przekonanie, że została wta¬jemniczona we wszystko. Psiakrew! Wciąż jeszcze mu trud¬no nagiąć się i tak postępować, jak powinien. Szkoda, że już naprowadził Bessie na myśl, że zrobił coś, o czym nie chce jej mówić. — Wszystko ci powiem, kotuniu, tylko poczekaj tro¬chę — zaczął naprawiać swój błąd. — Nie musisz, jeżeli nie chcesz. — Nie bądź taka. — Nie wolno ci traktować mnie po staroświecku, Big¬ger. — Wcale nie mam zamiaru, kotuniu. — Nie możesz mną poniewierać. — Uspokój się. Ja wiem, co robię. . Mam nadzieję, że wiesz. — Na rany Chrystusa! — Oj, przestań. Chcę się napić. — Nie. Posłuchaj... — Miej sobie swoje sekrety. Nie musisz mi mówić. Tyl¬ko do mnie nie przylatuj, kiedy ci będzie potrzebna ży¬czliwa dusza, rozumiesz? — Napijemy się po dwa głębsze i wszystko ci opowiem — Wolna wola. Zobaczył, że ona czeka na niego przy drzwiach; włożył płaszcz i czapkę i powoli, bez słowa zeszli na dół. Na uli¬cy było już cieplej i chyba znowu miał padać śnieg. Niebo rozciągało się niskie i ciemne. Wiatr dmuchał. Nogi grzę¬zły im w miękkim śniegu Pustką i ciszą ziały przed nim chodniki, czyste, białe w zanikającej łunie długiego sze¬regu latarń. Idąc Bigger patrzył z ukosa, jak Bessie kroczy obok niego, i nieomal fizycznie odczuwał łagodne kołysa¬nie się jej bioder. Zapragnął nagle być z nią z powrotem w łóżku, mieć ją ciepłą i gibką tuż, tuż przy sobie. Ale na jej twarzy widział wyraz zimnej zawziętości; jej zawzię¬tość rozdzielała ich tak, jakby szli bardzo daleko od sie¬bie. W gruncie rzeczy on wcale nie chciał wyjść z nią tego wieczora, to tylko jej pytania i podejrzliwość sprawiły, że zgodził się zabrać ją do baru. Po drodze myślał o tym, że są dwie Bessie; jedna to ciało, które on niedawno posiadał i którego znów gorąco pożąda; druga Bessie to ta przycza¬jona w jej twarzy: zadaje pytania, targuje się i sprzedaje 149 I tamtą Bessie jak najdrożej. Ręka go świerzbiła, żeby za¬ir cisnąć pięść, wymierzyć cios i zdruzgotać, zabić tę Bessie, strącić ją z Bessie twarzy pozostawiając tamtą jedynie, bezradną i uległą. Wtedy by tamtą zagarnął i zamknął w swojej piersi, w brzuchu, gdzieś głęboko, głęboko, i trzy¬mał ją tam zawsze, nawet podczas snu, jedzenia, rozmów z ludźmi; trzymałby ją tam tylko po to, by czuć, że ona jest jego i dla niego w każdej chwili, kiedy on chce. — To dokąd idziemy? — Dokąd sobie życzysz. — Chodźmy do „Baru Paryskiego". — Dobrze. Skręcili na rogu i po chwili weszli do tego baru. Z auto¬matycznego fonografu rozbrzmiewała muzyka. Zajęli sto¬lik w końcu sali. Bigger zamówił dwie tarninówki z lemo¬niadą. Siedzieli w milczeniu patrząc na siebie, czekając. Bessie zaczęła podrzucać ramionami w takt muzyki Czy ona pomoże? — zastanawiał się Bigger. No, trzeba ją za¬pytać, sfabrykować tę historię tak, żeby nie widziała żad¬nej luki Przyszło mu na myśl, że powinien poprosić ją do tańca, ale zanadto był podniecony. Poczuł się w tym lokalu zupełnie inaczej niż zawsze: nie potrzebował tańczyć ani śpiewać, ani błaznować na parkiecie jak dawniej, gdy odbi¬jał sobie w ten sposób dnie i noce bezczynności. Aż kipiało w nim podniecenie. Kelnerka podała tarninówki i Bessie podniosła swoją szklankę do ust. — Twoje zdrowie, pomimo że nie chcesz mówić i pomi¬mo że zachowujesz się tak dziwnie. — Bessie, ja mam zmartwienie. — Oj, przestań. Pij — powiedziała. — Dobrze. Łyknęli. -- Bigger? — No? — Czy ja ci nie mogę jakoś pomóc? — Kto wie. — Bardzo bym chciała. — Ufasz mi? — Jak dotąd, tak. — Ale czy teraz? — Tak. Jeżeli mi powiesz, w czym ci mam ufać. — Może nie mogę ci powiedzieć. — No to mi nie ufasz. — Musi być w ten sposób, Bessie. — Gdybyś mi ufał, to byś mi powiedział? — Kto wie. — Nie mów „kto wie", Bigger. — Posłuchaj, kotuniu — zaczął, nie uważając tej for¬my za odpowiednią, ale bojąc się powiedzieć jej bez ogró¬dek. — Jestem teraz taki, bo coś mi się kroi wielkiego. — Co? — To przyniesie mnóstwo pieniędzy. — Albo mi powiedz, albo w ogóle przestańmy o tym mó¬wić. Zaległo milczenie. Bigger patrzył, jak Bessie wychyla swoją szklankę do dna. — To ja już pójdę do domu — oświadczyła. — Ojej... — Chcę się trochę przespać. — Zwariowałaś? — Kto wie. Takiego nastroju nie chciał. Co zrobić, żeby została? Ile można wyjawić? Jak pozyskać jej zaufanie nie mówiąc wszystkiego? Nagle doszedł do wniosku, że ona by się do niego zbliżyła, gdyby podsunął jej myśl, że grozi mu nie¬bezpieczeństwo. Właśnie! Niechby tylko była o niego nie¬spokojna. — Może będę musiał wkrótce wyjechać z miasta — po¬wiedział. — Bo policja? — Może. — Co zrobisz? — Dopiero planuję, co zrobić. — Ale skąd masz te pieniądze? — Słuchaj, Bessie, gdybym musiał wyjechać i potrzebo¬wał forsy, pomogłabyś mi za połowę doli? — Gdybyś mnie zabrał ze sobą, nie musiałbyś mi dawać żadnej połowy. Milczał przez chwilę; dotychczas nie myślał o zabraniu Bessie. Kobieta to niebezpieczna kula u nogi, gdy człowiek ucieka. Nieraz już czytał, jak najsprytniejsi dawali się zła¬pać tylko z winy kobiet, a przecież w żadnym razie nie po¬winno to spotkać jego. Ale jeśli... tak! jeśli on jej powie, że ją zabierze, to chyba wystarczy, by ją skłonić do współ¬działania? — Dobrze — powiedział. — Tyle ci przyrzekam. Wyje¬dziesz ze mną, jeżeli mi pomożesz. - — Naprawdę przyrzekasz? — Jasne. — Więc mi powiesz? Owszem, można odpowiednio przekręcić tę historię. Na¬wet wspomnieć o Janie. Czemu by nie miał jej opowiedzieć o tym w taki sposób, żeby, w razie gdyby ją kiedykolwiek przesłuchiwano, mówiła właśnie to, co on chce, to, co by mu pomogło? Wypił tarninówkę, odstawił szklankę i pochy¬lił się ku Bessie obracając papierosa w palcach. Zaczął z przydechem: — Wiesz, skąd ta forsa? Ta dziewczyna, tam gdzie ja pracuję, córka starego, a on jest bogacz, milioner... uciekła z jednym czerwonym, rozumiesz? — Z kochankiem? — Co? Hmm.. tak, z kochankiem. — Czerwonym? — Tak, to znaczy, z jednym z tych komunistów. — Och! Co ją napadło? — Ojej, to wariatka. Nikt nie wie, że uciekła, więc wczoraj w nocy wziąłem te pieniądze z jej pokoju, rozu¬miesz? — Och! — Nie wiedzą, gdzie ona jest. — Ale co ty zrobisz? — Nie wiedzą, gdzie ona jest — powtórzył. — Więc co? Ssał papierosa: widział w szeroko otwartych czarnych oczach Bessie wielkie zainteresowanie. Sprawiało mu to przyjemność. Z pewnych względów za nic nie chciał jej po¬wiedzieć, chciał, żeby tylko się domyślała. Chciał prze¬ciągnąć to możliwie jak najdłużej, żeby napawać się wyrazem całkowitego urzeczenia na jej twarzy. Ten widok ożywiał go, zaostrzał w nim poczucie własnej war¬tości. — Mam pewien pomysł. — Och, Bigger, powiedz mi! — Nie mów tak głośno! — No, powiedz mi! — Oni nie wiedzą, gdzie ta dziewczyna jest. Mogą my¬śleć, że ktoś ją porwał, rozumiesz? — Wszystkie mięśnie, gdy to mówił, miał napięte i usta mu drżały. — Och, to dlatego tak się gorączkowałeś, kiedy ci mó¬wiłam o Loebie i Leopoldzie... — No, a dlaczego innego? — Oni naprawdę by myśleli, że ktoś ją porwał? — Przecież my możemy się o to postarać. Spojrzała w głąb swojej pustej szklanki Bigger skinął na kelnerkę i zamówił jeszcze dwie tarninówki. Pociągnął wielki łyk i dopiero potem powiedział: — Tej dziewczyny nie ma, rozumiesz? Nie wiedzą, gdzie ona jest. Nikt nie wie. Ale mogą myśleć, że ktoś to zrobił, jeżeli się ich powiadomi, rozumiesz? — To znaczy... To znaczy, że my moglibyśmy powiedzieć, że to my? To znaczy, chcesz napisać do nich... — ...i zażądać pieniędzy, no pewnie — potwierdził Bigger. I dostać je, w dodatku. Rozumiesz, nikt inny nie stara się tego wykorzystać, więc my możemy. — A jeżeli ona się pokaże? — Nie pokaże się. —Ń Skąd wiesz? — Po prostu wiem, że nie. — Bigger, ty coś wiesz o tej dziewczynie. Ty wiesz, gdzie ona jest. — Dajmy na to, że wiem. Wiem, że nie musimy się bać, że ona się pokaże, rozumiesz? — Och, Bigger, to czyste wariactwo! — Więc, do diabła, nie mówmy już o tym więcej! — Och, nie o to mi chodzi. — A o co? — Że musimy być ostrożni. — Możemy dostać dziesięć tysięcy dolarów. — Jak? — Możemy im kazać, żeby gdzieś zostawili te pienią¬dze. Będą myśleli, że dostaną ją z powrotem... — Bigger, ty wiesz, gdzie ona jest?... — powiedziała na pół pytająco, na pół twierdząco. — Nie. — Więc to będzie w gazetach. Ona się znajdzie. — Nie znajdzie się. — Skąd wiesz? — Po prostu ona się nie znajdzie. Zobaczył, jak usta Bessie się poruszają, a potem usły¬szał jej głos łagodny, cichy, gdy pochyliła się ku niemu. — Bigger, ale tyś nic nie zrobił tej dziewczynie, prawda? Zesztywniał, zdjęty lękiem. Zapragnął nagle mieć coś w ręce, coś konkretnego, ciężkiego: pistolet, nóż, cegłę. — Powtórz to, a kropnę cię, że odlecisz od tego stołu! — Och! — No, już. Nie bądź durna. — Bigger, nie powinieneś był... — Pomożesz mi? Powiedz „tak" albo „nie". — Rany boskie, Bigger... — Masz stracha? Masz stracha teraz, kiedy już mi da¬łaś zabrać to srebro z domu pani Heard? Kiedy już mi da¬łaś zabrać to radio od pani Macy? Teraz masz stracha? — Nie wiem. — Chciałaś, żebym ci powiedział, no to powiedziałem ci. Z kobietami tak zawsze. Chcecie coś wiedzieć, a potem uciekacie jak zające. — AJe nas złapią. — Nie, jeżeli zrobimy to mądrze. — Ale jak moglibyśmy to zrobić, Bigger? — Już ja to obmyślę. Ale ja chcę wiedzieć. To będzie łatwe. — Ale jak? — Potrafię to tak urządzić, że będziesz mogła wziąć te pieniądze i nikt ci nie będzie zawracał głowy. — Łapią ludzi za takie rzeczy. — Jeżeli masz stracha, ciebie na pewno złapią. — Jak mogłabym wziąć te pieniądze? — Wyznaczymy im miejsce, gdzie muszą je zostawić. — Ale oni zawiadomią policję, żeby tam pilnowała. — Nie, jeżeli będą chcieli powrotu tej dziewczyny. Ma¬my na nich bicz, rozumiesz? I ja będę uważał. Przecież pra¬cuję u nich w domu. Jeżeli zechcą nas wykiwać, dam ci znać. — Myślisz, że to by się dało zrobić? ; Można by im kazać wyrzucić te pieniądze z samocho¬du. Ty byś mogła czekać gdzieś, skąd by było widać, czy nie przysłali kogoś do pilnowania. Więc jeżeli zobaczysz, że tam się ktoś kręci, nie tkniesz tych pieniędzy, rozu¬miesz? Ale im na niej zależy; nikt nie będzie pilnował Długo oboje milczeli. — Bigger, ja nie wiem — powiedziała w końcu Bessie. U Moglibyśmy jechać do Nowego Jorku, do Harlemu, gdybyśmy mieli pieniądze. Nowy Jork to rzeczywiście mia¬sto. Moglibyśmy się zadekować na jakiś c?as. — A jeżeli oni oznaczą te pieniądze? — Nie oznaczą. Jeżeli oznaczą, to ci powiem. Rozumiesz, przecież jestem u nich, w samym tym domu. — Ale jeżeli uciekniemy, to oni będą myśleli, że to my. Będą nas szukać przez lata całe, Bigger... — Nie uciekniemy od razu. Jakiś czas posiedzimy cicho. — Ja nie wiem, Bigger. Vv 1 . >I Był zadowolony; orientował się patrząc na nią, że pod presją ona zostanie jego wspólniczką. Boi się, ta Bessie, więc łatwo nią pokierować, wykorzystać jej lęk. Spojrzał na zegarek; robi się późno. Trzeba wracać i zajrzeć do pieca. — Słuchaj, muszę już iść. Zapłacił kelnerce i wyszli. Jest jeszcze jeden sposób, że¬by Bessie ze sobą związać. Wyciągnął zwitek banknotów, oddzielił jeden banknot dla siebie i wszystkie pozostałe dał jej. — Masz — powiedział. — Kup sobie coś, a resztę zacho¬waj dla mnie. — Och! Patrzyła na pieniądze, pełna wahania. — Nie chcesz ich? — Chcę — powiedziała biorąc zwinięte banknoty. — Trzymaj się mnie, a będziesz miała mnóstwo. Doszli do drzwi kamienicy, w której mieszkała; stanął i spojrzał jej w oczy. — No — zapytał — jak myślisz? — Bigger, kochany. Ja... ja nie wiem — odrzekła jękli¬wie. — Chciałaś, żebym ci powiedział. — Boję się. — Więc mi nie ufasz? — Ale myśmy nic takiego jeszcze nie robili. Będą nas szukać za taką rzecz. To nie to samo, co wejść tam, gdzie pracuję, i ukraść coś wieczorem, kiedy tych białych nie ma. To nie to... — Zrobisz, jak uważasz. — Boję się, Bigger. — Komu, na Boga, przyszłoby do głowy, że to m y? — Ja nie wiem Naprawdę myślisz, że oni nie wiedzą, gdzie jest ta dziewczyna? — Wian, że nie wiedzą. — Ty wiesz? — Nie. — Ona się znajdzie. — Nie znajdzie się. I tak czy owak, to wariatka. Może nawet pomyślą, że to ona sama rozrabia, żeby wyciągnąć pieniądze od rodziny. Może pomyślą, że to robią czerwoni. Ale że my, na pewno nie. Nas nie posądzają o odwagę do takich rzeczy. Uważają, że czarnuchy za bardzo się boją. — Ja nie wiem. — Czy ja ci kiedy co źle powiedziałem? — Nie, ale myśmy nic takiego jeszcze nie robili. — No, teraz też ci źle nie mówię. — Kiedy chcesz to zrobić? -— Kiedy tylko zaczną się martwić o tę pannę. — Naprawdę myślisz, że to by się dało? —■ Już ci powiedziałem, co myślę. — Nie, Bigger! Ja tego nie zrobię. Chyba ty... Odwrócił się raptownie i odszedł od niej. —• Bigger! Podbiegła po śniegu i przytrzymała go za rękaw. Stanął, ale nie odwrócił się. Chwyciła go za płaszcz i pociągnęła. W żółtym blasku latarni ulicznej patrzyli na siebie, mil¬cząc. Wszędzie wokoło była biel śniegu i noc; stali odcię¬ci od świata, teraz świadomi już tylko siebie wzajemnie. On patrzył na nią bez wyrazu i [Czekał. Ona patrzyła na niego z lękiem i niedowierzaniem. Stał, jakby tylko dzięki niej utrzymywał równowagę, niepewny, czy zostanie odtrą¬cony, czy przyciągnięty. 1 Uśmiechnęła się lekko, samymi ustami, podniosła rękę i aotknęła jego policzka. Wyczuwał jej rozterkę, to, że sama nie wie, jaką on wartość ma dla niej. Wreszcie sięgnęła po jego rękę i ścisnęła mu palce na znak, że chce być z nim. — Ale, Bigger, kochany... Nie róbmy tego. Dobrze nam jest ze sobą tak jak dotąd... Wycofał rękę. — Ja idę — powiedział. — Kiedy się zobaczymy, kochany? — Nie wiem. Odszedł znów, ale dogoniła go i objęła. — Bigger, kochany... — Przestań, Bessie. Co masz zamiar zrobić? Patrzyła na niego bezradnie okrągłymi, czarnymi ocza¬mi. Znów ^nieruchomiał zastanawiając sie, czy ona go do siebie przyciągnie, czy pozwoli mu upaśd. Rad był z jej udręki, widząc i czując w jej oszołomieniu i rozpaczy, ile jest wart. Wargi jej drżały. Wybuchnęła płaczem. — Co masz zamiar zrobić? — powtórzył pytanie. — Jeżeli zrobię to, zrobię tylko dlatego, że ty chcesz — wyszlochała. Przytulił ją. — Przestań, Bessie — powiedział. — Nie płacz. Przestała i otarła łzy; spojrzał jej głęboko w oczy. Ona to zrobi, pomyślał. — Muszę iść — powiedział. — Ja jeszcze nie wracam do domu. — A dokąd idziesz? Stwierdził, że boi się każdego jej kroku teraz, gdy ona już z nim współpracuje. Dla własnego spokoju powinien zawsze wiedzieć, co ona zamyśla i dlaczego. — Idę po ćwiartkę. To w porządku; a więc Bessie czuje się nie inaczej niż zwykle. — No, zobaczymy się jutro wieczorem? — Dobrze, kochany. Ale bądź ostrożny. — Słuchaj, Bessie, nie martw się o nic. Ty mi tylko ufaj. Co by się nie stało, nie złapią nas. I nawet nie będą wiedzieli, że miałaś z tym coś wspólnego. — Jeżeli zaczną nas ścigać, gdzie się ukryjemy, Bigger? Przecież wiesz, że my czarni. Nie możemy jechać byle gdzie. Rozejrzał się po oświetlonej latarniami, zasypanej śnie¬giem ulicy. — Są różne miejsca — powiedział. — Znam Dzielnicę Południową od A do Z. Moglibyśmy nawet ukryć się w któ¬rejś z tych kamienic, widzisz? Jak ja ostatnim razem. Nikt tam nigdy nie zagląda. Wskazał na drugą stronę jezdni, gdzie majaczył czarny, nie zamieszkany dom czynszowy. — No — westchnęła. — Idę — powiedział. — To pa, kochany. Ruszył w stronę przystanku tramwajowego; gdy się obejrzał, ona jeszcze stała na śniegu; nawet nie drgnęła. Dobrze jest, pomyślał, pójdzie ze mną. Śnieg znowu padał; ulice były długimi szlakami wiodą¬ cymi przez gęstą dżunglę, tu i ówdzie oświetlonymi bla¬skami pochodni, które płonęły wysoko w czyichś niewi¬dzialnych rękach. Dziesięć minut czekał na tramwaj da¬remnie. Więc w końcu skręcił za róg i z głową opuszczoną, z rękami w kieszeniach ruszył do domu państwa Dalton pieszo. Był teraz pełen ufności. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin powstały nowe powody do lęku, ale też i nowe doznania pomogły ten lęk uśmierzyć. W chwili gdy stojąc nad łóżkiem Mary stwierdził, że ona nie żyje, zaczął odczuwać każdą tkanką, każdą kroplą krwi lęk przed stra¬ceniem na krześle elektrycznym. Ale już w domu, przy śniadaniu, gdy pojął, jak dalece matka i siostra, i brat są ślepi, i potem, gdy podsłuchiwał rozmowę Peggy i pani Dal¬ton w kuchni, czuł, że rodzi się w nim coś nowego, jakieś przekonanie, które nieomal może ten lęk przed śmiercią wykluczyć. Dopóki będzie zachowywał ostrożność i wie¬dział, co ma robić, nad wszystkim zdoła panować. Dopóki nie wypuści steru swego życia z rąk, dopóki będzie mógł decydować, kiedy i dokąd uciekać, nie ma strachu. Uznał się za pana własnego losu. Jak nigdy, odkąd pa¬miętał, czuł teraz, że żyje; myślał tylko o celu, widział przed sobą tylko cel. Po raz pierwszy w życiu świadomie poruszał się pomiędzy dwoma wyraźnie określonymi bie¬gunami; odchodził od zagrażającej mu kary śmierci, od tych chwil jak śmierć, gdy dławiło go i paliło w piersi; i szedł ku owej pełni życia, której poczucie tylko zastępczo, cho¬ciaż nierzadko, dawały mu dotychczas czasopisma i filmy. Wstyd, lęk i nienawiść, ta zaciekłość twarda i gorąca, jaką spotęgowali w nim tak gwałtownie Mary i Jan, i pan Dalton z bogactwem swego ogromnego domu, już ostygła i zmiękła. Bo czyż on nie uczynił czegoś, czego w żadnym razie by mu nie przypisano? Jest czarny i na samym dnie tego świata, ale to już łatwo w sobie nieść z nową siłą. Od noża i pistoletu, przedtem tyle znaczących dla niego, ważniejsza stała się świadomość, że oto on, właśnie on, po¬tajemnie zamordował Mary. Teraz mogą z niego szydzić, że jest czarny i błaznowaty, a on będzie im patrzył prosto w oczy bez gniewu. Uczucie ciągłego zdławienia w dusz¬nym uścisku jakiejś niewidzialnej mocy zupełnie go opu¬ściło. Skręcając na Drexel Boulevard w stronę domu państwa Dalton myślał, jaki dawniej był niespokojny, do szpiku^, kości trawiony bezustannym głodem No, coś niecoś ułożył sobie dziś wieczorem. Jeszcze trochę i wszystko zarysuje się wyraźniej. Ciało lekkie jest i swobodne po rozkoszy z Bessie. Jej całkowitą uległość już przypieczętowł zapra¬szając ją do współpracy w tej sprawie. Połączona z nim będzie więzami mocniejszymi niż małżeństwo — jego wła¬sna; lęk przed aresztowaniem i śmiercią będzie trzymać ją przy nim całą siłą jej życia; tak dalece nawet, jak to, co on ubiegłej nocy uczynił, całą siłą jego życia trzyma go na tej nowej drodze. Skręcił z chodnika na podjazd przed domem Daltonów, wszedł do sutereny i zajrzał przez jaskrawe szczeliny drzwiczek w piec. Zobaczył czerwoną stertę rozgorzałych węgli i usłyszał ulatujący w górę szum przeciągu. Pociąg¬nął lewarek, zagrzechotała o cynę świeża partia węgla i rozedrgane żary sczerniały. Zamknął zsyp i otworzył dol¬ne drzwiczki pieca. Dużo się nagromadziło popiołu. Trzeba jutro rano wziąć łopatę i wygarnąć, upewnić się, że nie ma żadnych nie spalonych kości. Zamknął drzwiczki i prze¬szedł za piec kierując się do swojego pokoju. — Bigger! — usłyszał głos Peggy. Przystanął i zanim jej odpowiedział, znów poczuł dojmu¬jąco, jak mrowie podniecenia przebiega mu po skórze. Peg¬gy stała na szczycie schodów, w drzwiach kuchni. — Tak, proszę pani. Podszedł do schodów i uniósł ku niej głowę. — Pani Dalton chce, żebyś pojechał na dworzec po ten kufer... — Po ten kuf er ? Czekał, żeby Peggy odpowiedziała na jego pełne zdumie¬nia pytanie. Może nie powinien był zapytać w taki spo¬sób? — Zawiadomili przez telefon, że nikt się po niego nie zgłosił. I pan Dalton dostał depeszę z Detroit. Mary tam nie przyjechała. —- Tak, proszę pani. Zeszła do kotłowni i rozejrzała się uważnie, tak jakby czegoś szukając. Zmartwiał; jeśli ona zobaczy coś, co by jej nakazało zapytać go o Mary, trzeba będzie chwycić tę że¬lazną łopatę i walnąć ją w głowę, a potem wsiąść do sa¬mochodu i błyskawicznie wynieść się z miasta. — Pan Dalton się denerwuje — powiedziała Peggy. — Wiesz, Mary nie zapakowała tych nowych sukienek, które kupiła sobie na ten wyjazd. A pani Dalton, biedaczka, cho¬dzi bez przerwy tam i z powrotem po pokoju i nic tylko telefonuje do przyjaciół Mary. — Nikt nie wie, gdzie ona jest? — zapytał Bigger. — Nikt. Czy Mary kazała ci zabrać ten kufer taki nie zapakowany? — Tak, proszę (pani — odpowiedział, wiedząc, że to jest już ta pierwsza przeszkoda, którą musi wziąć na swoim torze. — Zamknięty był i stał w kącie. Zniosłem go na dół i postawiłem tam, gdzie pani widziała dzisiaj z rana. — Och, Peggy! — dał się słyszeć głos pani Dalton. — Słucham! — zawołała Peggy. Bigger podniósł wzrok i zobaczył na szczycie schodów panią Dalton w bieli, stojącą jak zwykle z głową przechy- lonąj. —t Wrócił już ten chłopiec? — Jest tu teraz, proszę pani — Przyjdź na chwilę do kuchni, dobrze, Bigger? — rzekła pani Dalton. — Tak, proszę pani. Wszedł za Peggy do kuchni. Pani Dalton trzymała ręce mocno splecione przed sobą, głowę nadal przechylała i bia¬łe wargi miała rozchylone. — Peggy ci mówiła, że trzeba odebrać kuferek? — Tak, proszę pani. Już tam jadę. — O której godzinie odszedłeś stąd wczoraj w nocy? — Trochę przed drugą, proszę pani. — I panienka ci poleciła znieść kuferek na dół? — Tak, proszę pani. — I nie wstawiać samochodu do garażu? — Tak, tak, proszę pani. — I kiedy wróciłeś tu dziś rano, zastałeś samochód w tym samym miejscu, gdzie go zostawiłeś wczoraj? — Tak, proszę pani. Pani Dalton odwróciła głowę słysząc, że przeciwległe drzwi, prowadzące do kuchni z głębi domu, się otwierają. W drzwiach stanął pan Dalton. — Dobry wieczór, Bigger. — Dobry wieczór, proszę pana. — No, jak ci idzie? Ife Świetnie, proszę pana. — Miałem przed chwilą telefon z dworca w sprawie tego kufra. Będziesz musiał pojechać po niego. — Tak, proszę pana. Już tam jadę, proszę pana. — Słuchaj, Bigger. Co się tej nocy działo? — No, nic, proszę pana. Panienka kazała mi znieść ku¬fer, żebym go odwiózł na dworzec dzisiaj rano. To ja tak zrobiłem. — Czy Jan był z wami? — Tak, proszę pana. We troje, wszyscy, poszliśmy na górę, kiedy ich przywiozłem samochodem. Poszliśmy tam do pokoju po ten kufer. To ja go zniosłem i postawiłem w kotłowni. — Czy Jan był pijany? 1|| No, ja nie wiem, proszę pana. Pili... Ilpll I co było dalej? — Nic, proszę pana. Tylko zniosłem kufer do kotłowni i odszedłem. Panienka kazała zostawić samochód na dwo¬rze. Powiedziała, że pan Jan się nim zajmie. , -r- O czym oni rozmawiali? Bigger spuścił głowę. ; Ja nie wiem, proszę pana. Zobaczył, jak pani Dalton podnosi prawą rękę, i zrozu¬miał, że ona chce przerwać panu Daltonowi to wypytywa¬nie. Czuł, że jej wstyd. — W porządku, Bigger — rzekła pani Dalton. — Jak my- — Może jest w kancelarii adwokackiej związków za¬wodowych. — Mógłbyś się z nim skontaktować? — Hmm — powiedział pan Dalton stojąc przy Biggerze, wpatrując się z wytężeniem w podłogę. — Mógłbym. Ale wolałbym zaczekać. Nadal mi się wydaje, że to znów ja¬kiś głupi wybryk Mary. Bigger, ty już jedź po ten kufer. — Tak, proszę pana. Bigger wyprowadził samochód z garażu i w wirach pa¬dającego śniegu pojechał w kierunku Pętli. Czuł, że udzie¬lając im tych swoich odpowiedzi, zdołał zwrócić ich uwagę na Jana. Jeżeli wszystko pójdzie dalej w takim tempie, trzeba wysłać wiadomość w sprawie okupu natychmiast. Jutro zobaczyć się z Bessie i raz-dwa to załatwić. Tak, może być dziesięć tysięcy dolarów. Bessie stanie w oknie którejś z tych starych kamienic na jakimś dobrze oświetlonym ro¬gu i będzie trzymała latarkę elektryczną. Panu Daltonowi napisze się, żeby włożył te pieniądze do pudełka od butów i rzucił pudełko w śnieg przy krawężniku; ale żeby sa¬mochodu przy tym nie zatrzymywał, świateł nie gasił i nie rzucał tych pieniędzy, dopóki nie zobaczy trzech pod rząd błysków latarki elektrycznej tam w oknie... Otóż to, wła¬śnie tak to się przeprowadzi Pan Dalton ma dać sygnał światłami samochodu, Bessie wtedy zaczeka, aż samochód przejedzie, a potem będzie mogła podnieść pudełko z pie¬niędzmi. Łatwa sprawa. Na dworcu przedłożył kwit bagażowy, odebrał kufer i dźwignął go na stopień samochodu, po czym ruszył z po¬wrotem do domu państwa Dalton. Gdy wjeżdżał na pod¬jazd, płatki śniegu wirowały tak gęsto, że nic nie widział z odległości większej niż dziesięć stóp. Wprowadził samo¬chód do garażu, postawił kufer w śniegu, zamknął garaż i na plecach przeniósł kufer do drzwi sutereny. Tak, ku¬fer jest lekki, prawie pusty. Niewątpliwie będą go o to znowu pytali. Trzeba teraz będzie odpowiadać dokładniej, wrazić sobie w pamięć mocno swoje słowa, żeby powtarzać je bez zmiany w kółko, nawet tysiąc razy, jeśli zajdzie ko- J nieczność. Można by oczywiście zostawić kufer tu pod drzwiami na śniegu, wskoczyć w tramwaj, pojechać do Bessie po pieniądze i uciec z miasta. Ale po co? Przecież on da sobie z tym wszystkim radę. Jak dotąd, idzie to po jego myśli. Oni go przecież nie podejrzewają, a jeśli tylko zwrócą myśli w jego stronę, on się w lot połapie. Dobrze zrobił, że te pieniądze dał Bessie do przechowania. No bo gdyby za¬częli go rewidować tutaj, w pracy? Już samo to, że on ma pieniądze, wystarczyłoby, żeby skierować podejrzenie na niego. Otworzył drzwi sutereny i wniósł kufer; uginając się pod tym ciężarem, zeszedł wolno po schodach, ze wzrokiem utkwionym w chwiejne czerwone cienie na podłodze. Usły¬szał, jak ogień śpiewa w piecu. Doniósł kufer do kąta, w którym go postawił tej nocy. Zsunął go z pleców i sta¬nął nad nim. Po prostu musiał otworzyć go, zajrzeć do środka. Gdy pochylony już namacywał metalową zasuwkę, nagle wzdrygnął się raptownie i wyprostował — Bigger! Nie odpowiedział, tylko zanim sobie uprzytomnił, co ro¬bi, odwrócił się z oczami rozszerzonymi strachem, podno¬sząc rękę jak gdyby do zadania ciosu. I stanął w tym pół¬obrocie, twarzą w twarz z czymś, co uznał swymi zaalarmo¬wanymi zmysłami za całą armię białych. Tchu mu zabra¬kło i tylko mrugał oczami w tej czerwonej ciemności, my¬śląc, że powinien przecież zachowywać się spokojniej. Do¬piero po chwili zobaczył pana Daltona stojącego z jakimś innym białym przy drugim końcu kotłowni; w czerwonych cieniach ich twarze były jak dwa zastygłe nieruchomo w powietrzu białe dyski niebezpieczeństwa. — Och! — jęknął Bigger cicho. Biały u boku pana Daltona patrzył na niego, przymru¬żając oczy; lęk znów zawładnął Biggerem całkowicie, dła¬wił go, piekł, dusił. Biały przekręcił kontakt i zapaliło się światło. Zimna obojętność tego człowieka nakazywała mieć się na baczności. W samym tym zimnym spojrzeniu Bigger ujrzał własną swą osobowość jak w zmniejszającym, wą¬skim lusterku. — Co się stało, chłopcze? — zapytał biały. Bigger nic nie odpowiedział; przełknął ślinę, wziął się w karby i powoli ruszył przed siebie. Oczy białego nadal były skierowane na niego. Panika ogarnęła Biggera, gdy zobaczył, jak biały schyla głowę, mruży oczy jeszcze bar¬dziej i wpycha ręce do kieszeni ukazując przy tym ruchu połyskliwą plakietkę na piersi. Słowa rozdźwięczały się Biggerowi w myśli: to glina! Nie mógł oderwać wzroku od tego błyszczącego kawałka metalu. A tu raptem biały zmienił postawę i wyraz twarzy, wyciągnął ręce z kiesze¬ni i powiedział z uśmiechem, w który Bigger nie uwierzył: — Nie jestem z policji, chłopcze. Więc nie bądź taki przerażony. Bigger zacisnął zęby; koniecznie trzeba się opanować. Ten człowiek nie może zauważyć, że on patrzy na plakietkę. — Tak, psz'pana. — Bigger, to jest pan Britten — powiedział pan Dal¬ton. — Tajny detektyw, przydzielony do personelu mo¬jego biura... — Tak, psz'pana — powtórzył Bigger. Jego napięcie już słabło. — Pan Britten chce ci zadać parę pytań. Więc tylko bądź spokojny i postaraj się odpowiedzieć mu na wszystko. — Tak, proszę pana. — Przedtem chcę zobaczyć ten kufer — oświadczył Brit¬ten. Bigger odsunął się na bok, gdy go mijali. Szybko zerknął na piec. Wciąż jeszcze paliło się, aż huczało. Potem on też podszedł do kufra, stanął dyskretnie z boku, niezbyt blisko tych dwóch białych, na pozór zainteresowany tym, co ro¬bią. Wepchnął ręce głęboko w kieszenie; stał tak, że mógł reagować na wszystko, cokolwiek by powiedzieli lub zro¬bili, i jednocześnie być na zewnątrz, z dala od nich. Pa¬trzył, jak Britten obraca kufer, nachyla się i próbuje otwo¬rzyć zamek. Muszę być ostrożny, myślał. Jedno małe po¬tknięcie teraz i cała sprawa leży. Krople potu wystąpiły mu na twarz i szyję. Britten nie mogąc otworzyć zamka spojrzał w górę na Biggera. — Zamknięty. Masz jakiś kluczyk, chłopcze? —'"'Nie, proszę pana. Czy to pułapka, zastanowił się Bigger: tak czy owak trze¬ba prowadzić grę bardzo ostrożnie i odzywać się tylko wte¬dy, gdy zapytają. — Pozwoli pan, że to wyłamię? — Proszę bardzo — powiedział pan Dalton. —^ Wiesz, Bigger, podaj panu Brittenowi siekierę. — Tak, proszę pana — odrzekł machinalnie. Stał zesztywniały i błyskawicznie myślał. Może im po¬wiedzieć, że siekiera jest gdzie indziej w domu, i gdy mu każą pójść po nią, skorzystać z tej sposobności i uciec? Jak dalece oni rzeczywiście podejrzewają? Czy to nie podstęp, żeby go zdezorientować i złapać? Zerkał szybko, z uwagą na ich twarze; chyba czekają tylko na siekierę. Właśnie; więc on zaryzykuje i zostanie; znajdzie jakiś wykręt. Od¬wrócił się i podszedł tam, gdzie siekiera stała w nocy, do tego miejsca, skąd ją wziął, żeby odrąbać głowę Mary. Po¬chylił się i udał, że szuka siekiery. Po chwili się wyprosto¬wał. — Nie ma jej tutaj... A widziałem ją tu gdzieś wczo¬raj — wymamrotał. — No, nieważne — powiedział Britten. — Chyba sobie po¬radzę. Bigger wrócił do nich ostrożnie, patrząc, czekając. Brit¬ten podniósł nogę i krótko, mocno kopnął zamek obca¬sem Zasuwka odskoczyła. Otworzył kufer, wyciągnął wkład i zajrzał do wnętrza. Odzież wypełniała kufer tyl¬ko do połowy, rozrzucona i pomięta. — Widzi pan? — powiedział pan Dalton. — Nie zapako¬wała wszystkich rzeczy. Tak. Właściwie niepotrzebny był na to aż kufer — powiedział Britten. — Bigger — zapytał pan Dalton czy ten kufer był zamknięty, kiedy panienka kazała ci go znieść na dół? — Tak, proszę pana — odrzekł Bigger nie wiedząc jed¬nak, czy właśnie taka odpowiedź jest najbezpieczniejsza. |§j Może była bardzo pijana, nie wiedziała, co robi, po¬wiedz, Bigger. — No, weszli do pokoju — powiedział — ja wszedłem żd nimi. Wtedy panienka mi kazała zabrać kufer na dół. Wię¬cej nic nie było. — Przecież mogła te rzeczy włożyć do małej walizki — zauważył Britten. Od ognia buzującego w piecu zahuczało Biggerowi w uszach, przed oczami zapląsały mu na ścianach czerwone cienie. Niech ci dwaj próbują wykryć, kto to zrobił! Za¬cisnął zęby mocno, aż do bólu. — Usiądź, Bigger j— powiedział Britten. Bigger spojrzał na niego, udając zdumienie. — Usiądź tu, na kufrze. — Ja? — Tak. Usiądź. Usiadł. — No, teraz nie spiesz się, odpowiadaj po namyśle. Chcę zadać ci kilka pytań. — Tak, proszę pana. — O której godzinie wczoraj panna Dalton wyjechała z tobą z domu? — Około pół do dziewiątej, proszę pana. Bigger wiedział, że to już to. Ten człowiek przybył tu¬taj, żeby wszystko wyświetlić. To jest przesłuchanie. Trze¬ba swoimi odpowiedziami odwrócić ich uwagę od siebie, i to zupełnie wyraźnie. Trzeba opowiedzieć tę zmyśloną histo¬rię. Każdy jej szczegół ma się wyłaniać powoli, jak gdyby on wcale nie zdawał sobie sprawy z jej znaczenia. Trzeba tylko odpowiadać na pytania. — Zawiozłeś ją na uniwersytet? Zwiesił głowę i nie odpowiedział. — No, chłopcze! — Hmm, widzi pan, ja tu tylko pracuję... — Co to znaczy? Pan Dalton podszedł i surowo spojrzał mu w oczy. — Odpowiadaj na pytania, Bigger. — Tak, proszę pana. — Zawiozłeś ją na uniwersytet? — powtórzył Britten. I tym razem Bigger nie odpowiedział. _| — Pytanie ci zadałem, chłopcze! — Nie, proszę pana, nie zawiozłem panienki na uniwer¬sytet. — Więc dokąd ją zawiozłeś? — Hmm... proszę pana. Przy parku kazała, żebym zawró¬cił i ją zawiózł na Pętlę. — Nie pojechała na uniwersytet? — zapytał pan Dalton. Aż otworzył usta ze zdumienia. — Nie, proszę pana. — Dlaczego, Bigger, przedtem mi tego nie powiedziałeś? — Kazała, żebym nie mówił. Zaległo milczenie. W piecu huczało. Ogromne czerwone cienie pełzały po ścianach. — Więc dokąd ją zawiozłeś? — zapytał Britten. — Na Pętlę, proszę pana. — Gdzie na Pętlę? — Na Lake Street, proszę pana. — Czy pamiętasz numer tego domu? — Szesnasty chyba, proszę pana. « — Lake Street szesnaście? — Tak, proszę pana. — Tam jest kancelaria adwokacka związków zawodo¬wych — powiedział pan Dalton, odwracając się do Brit- tena. — Ten Jan to czerwony. — Długo panna Dalton tam była? — pytał Britten dalej. — Jakieś pół godziny chyba, proszę pana. — I co potem? —■ No, ja czekałem w samochodzie... — Czy prosto stamtąd odwiozłeś ją do domu? — Nie, proszę pana. — Wyszła stamtąd?... Oni oboje wyszli stamtąd... — Więc już wtedy był z nią ten Jan? — Tak, proszę pana. Był z nią. Mnie to się wydaje, że panienka tam weszła po niego. Nic nie mówiła, tylko we¬szła, pobyła tam trochę, a potem wyszła już z nim. — I zawiozłeś ich... — On zawiózł — sprostował Bigger. — Nie ty prowadziłeś samochód? — Ja, proszę pana. Ale potem on chciał prowadzić i pa¬nienka kazała, żebym mu dał. Znów zapanowała cisza. Bigger dygotał z podniecenia. Dowiadują się od niego, jak to było, więc będzie mógł im przedstawić sytuację tak, jak zechce. Czyż zawsze dotąd nie musiał każdej sytuacji przyjmować tak, jak ją przed¬stawiano jemu? Teraz można im opowiadać wszystko, co tylko się uzna za stosowne, i nic, nic na to nie poradzą. Jego słowo jest ważne, nie Jana, bo Jan to czerwony. — Czekałeś gdzieś na nich? — zapytał Britten; szczekli- wa nuta wrogości nagle zniknęła z jego głosu. — Nie, proszę pana. Byłem w samochodzie... — I dokąd oni pojechali? Chciał powiedzieć, że ci dwoje kazali mu usiąść między nimi, ale uznał, że lepiej odłożyć to na później, gdy już będzie mówił, jak się czuł przez Jana i przez Mary. — No, pan Jan mnie się zapytał, jaki jest dobry lokal, żeby zjeść. Jedyny, jaki znam, gdzie biali ludzie — powie¬dział „biali ludzie" bardzo wolno, żeby oni wiedzieli, że on rozumie, co to znaczy — jadają w Dzielnicy Południo¬wej, to Garkuchnia Ernie'ego. —| Zawiozłeś ich tam? — Pan Jan prowadził samochód, proszę pana. — Długo tam byli? — No, siedzieliśmy chyba ze... — Nie czekałeś w samochodzie? — Nie, proszę pana. Widzi pan, robiłem, co mi kazali. Ja przecież byłem na służbie... — Aha! — rzekł Britten. — To pewnie on cię nakłonił, żebyś zjadł z nimi? — Ja nie chciałem, proszę pana. Przysięgam, że nie chciałem. Ale mnie męczył i męczył, aż wszedłem tam Britten odszedł od kufra, lewą ręką nerwowo przecze¬sując włosy. Znów zwrócił się do Biggera. — Upili się, co? — Tak, proszę pana. Pili oni. — I co ci ten Jan mówił? — Opowiadał o komunistach. -•'■— Ile wypili? — Mnie to się wydawało, że mnóstwo, proszę pana. — I potem przywiozłeś ich do domu? — Woziłem ich po parku, proszę pana. — I potem przywiozłeś ich do domu? '— Tak, proszę pana. Było koło drugiej. — Czy bardzo pijana była panna Dalton? — No, prawie nie mogła ustać na nogach, proszę pana. Kiedyśmy dojechali, on ją musiał wnieść na te schodki. — Bigger spuścił oczy. — W porządku, chłopcze. Nam przecież możesz powie¬dzieć — rzekł Britten. — Tak bardzo się upiła? — Aż zemdlała — powiedział Bigger. Britten spojrzał na pana Daltona. ff|p- Nie mogłaby więc wyjść z tego domu sama — zauwa¬żył — Jeżeli pani Dalton ma rację, to ona przecież nie mogła wyjść. Przeniósł wzrok na Biggera i Bigger wyczuł, że w powie¬trzu wisi jakieś głębsze pytanie. — I co dalej? Już można wystrzelić. Niech mają! — No, powiedziałem panu, że panienka mi kazała za¬brać kufer. Powiedziałem tak, bo mi kazała nic nie mó¬wić, że ją zawiozłem na Pętlę. Ale to pan Jan mi kazał zabrać kufer na dół i zostawić samochód na dworze. — On ci kazał zostawić samochód i znieść kufer? — Tak, proszę pana. Właśnie. — Dlaczego przedtem nam nie powiedziałeś, Bigger? zapytał pan Dalton. — Kazała, żebym nie mówił, proszę pana. ~ Jak ten Jan się zachowywał? — zapytał Britten. — Był pijany. —■ Bigger uznał, że już pora wciągnąć w to Jana całkowicie. Pan Jan właśnie mi kazał znieść kufer na dół i zostawić samochód w tym śniegu. Powie¬działem panu, że to panienka mi kazała, ale naprawdę to on. Bo ja bym wszystko wybadał, gdybym jpowipd?^ 0 p&>- nu Janie. y§|g Ib Britten odszedł od pieca i wrócił; w piecu huczało jak przedtem. Biggerowi zaschło w gardle: miał tylko nadzie¬ję, że nikt teraz do pieca nie zajrzy. Drgnął nerwowo, gdy Britten, nagle się odwracając, wycelował palec w jego twarz. — Co on mówił o Partii? — Psz'pana? — Ojej, mówże, chłopcze! Nie kręć! Co on mówił o Par¬tii?!. . — O partii? Kazał mi usiąść przy tym stolika.. — Powtarzam: o Partii! — To nie była żadna partia niczego, mówię panu, tylko jedzenie. Kazał mi usiąść przy tym ich stoliku i postawił kurczaka, i kazał mi jeść. Ja nie chciałem, ale mi kazał, a ja przecież byłem na służbie. Britten podszedł do Biggera zupełnie blisko. Zmrużył swoje szare oczy. — W jakiej jesteś komórce? --Ti Psz'pana? — Mów, towarzyszu, w jakiej jesteś komórce? Bigger zagapił się w niego, oniemiały, niespokojny. — Kto was zorganizował? — Nie wiem, o co panu chodzi — głos Biggerowi drżał. — Nie czytasz „Codziennego"? — Czego „codziennego"? ■— Nie znałeś Jana, zanim przyszedłeś tu pracować? — Nie, proszę pana. Nie, proszę pana! —• Nie wysyłali cię do Rosji? Bigger zagapiony nie odpowiadał. Zrozumiał już, że Brit¬ten chce wiedzieć, czy on jest komunistą. To było coś, czego w ogóle nie brał pod uwagę. Wstał, dygocząc. Nie przy¬puszczał, że ten kij ma dwa końce. Wolno potrząsnął głową i cofnął się o krok od Brittena. — Nie, psz'pana. Pan się myli co do mnie. Ja się nigdy nie wygłupiałem z tymi ludźmi. Panna Dalton i pan Jan to byli pierwsi z nich, jakich w życiu spotkałem, tak mi dopomóż Bóg! Britten podszedł do Biggera tak blisko, że Bigger cofając ■się pod ścianę uderzył o nią tyłem głowy. Popatrzyli sobie [prosto w oczy. Raptownie, zanim Bigger zdążył to spo¬strzec, Britten chwycił go za kołnierz. Wyrżnął jego gło¬wą o ścianę, aż wzrok mu przysłoniły czerwone płomie¬nie. — Jesteś komunistą, ty cholerny sukinsynu! I wyszczekasz mi, co wiesz o pannie Dalton i o tym bę¬karcie, Janie! — Nie, psz'pana! Ja nie jestem komunistą! Nie, psz'pana! — Nie? A to co ma znaczyć? — Britten wyszarpał z kie¬szeni plik broszurek, które Bigger włożył do szuflady swo¬jej komody. — Wiesz, że kłamiesz! — podsunął mu bro¬szurki pod nos. — No, prędzej, gadaj! — Nie, psz'pana! Pan się myli co do mnie! Pan Jan dał mi te rzeczy! On i panienka, kazali, żebym je przeczytał... — Nie znałeś panny Dalton przedtem? — Nie, psz'pana! — Zaraz, Britten! — Pan Dalton położył Brittenowi dłoń na ramieniu. — Zaraz. Jest sens w tym, co on mówi. Mary próbowała wczoraj, w swojej pierwszej z nim rozmowie, poruszyć temat związków zawodowych. I skoro ten Jan dał mu takie broszurki, to są sprawy dla niego obce. — Czy na pewno? — Z całą pewnością. Z początku, kiedy przyniósł mi pan te broszurki, myślałem, że on coś niecoś musi wiedzieć. Ale teraz myślę, że nie. Nie można mieć do niego pretensji nie¬uzasadnionych. Britten wypuścił z palców kołnierz Biggera i wzruszył ramionami. Bigger, jeszcze z głową opartą o ścianę, obo¬lały po tym uderzeniu, rozluźnił napięte mięśnie. Nigdy by nie przypuszczał, że ktokolwiek waży się uznać jego, Mu¬rzyna, czarnego, za wspólnika Jana. Britten to wróg. Twar¬de błyski w oczach Brittena świadczą, że Britten przypi¬suje mu wszelkie winy, bo on jest czarny. Poczuł do Brit¬tena nienawiść tak zawziętą i wściekłą, że gdy tak stał pod ścianą sennooki, z ustami rozdziawionymi, gotów był¬by pochwycić tę żelazną łopatę z kąta i rozłupać Britte¬nowi czaszkę. Przez ułamek sekundy tak szumiało mu w uszach, że nie słyszał nic. Z wysiłkiem się opanował. Britten mówił: — ...złapać tego Jana. — Teraz to chyba konieczne. — Pan Dalton westchnął. Bigger czuł, że gdyby powiedział coś bezpośrednio panu Daltonowi, mógłby wszystko znów przechylić na swoją ko¬rzyść; nie wiedział jednak, jak to sformułować. — Pan sądzi, że ona uciekła? — usłyszał pytanie Brit¬tena. — Nie wiem — odpowiedział pan Dalton. Britten odwrócił się i spojrzał na Biggera; Bigger nie podniósł wzroku. — Chłopcze, chcę tylko wiedzieć, czy mówisz mi praw¬dę? — Tak, proszę pana, mówię prawdę. Dopiero co zaczą¬łem tu pracować wczoraj wieczorem. Nic nie zrobiłem. Tylko to, co mi kazali. — Pan jest pewny, że on nie ma nic na sumieniu? — zapytał Britten pana Daltona. — On nie kłamie. — Jeżeli pan nie chce, żebym u pana pracował, proszę pana, panie Dalton — powiedział Bigger — to ja wrócę do domu. Sam nie chciałem tutaj przyjść — ciągnął chcąc przypomnieć panu Daltonowi, dlaczego on się w tym domu znalazł — ale mnie do pana przysłali. — To prawda — potwierdził pan Dalton. — Skierowano go do mnie z Opieki Społecznej. Był w domu popraw¬czym, a u mnie ma szanse... — Zwrócił się do Biggera: — Zapomnij o tym, Bigger. Myśmy po prostu chcieli się upewnić. Zostań i rób, co do ciebie należy. Przykro mi, że musiało dojść do tej rozmowy. Niech cię to nie zniechęca. — Tak, proszę pana. — Dobrze — ustąpił Britten. — Skoro pan mówi, że on jest w porządku, dobrze. — Idź do swojego pokoju, Bigger — powiedział pan Dalton. — Tak, proszę pana. Z głową zwieszoną Bigger ruszył za piec, w głąb kotłow- I ni, i poszedł na górę! W pokoju zamknął drzwi od/we- jwnątrz, po czym szybko wsunął się do szafy, żeby słuchać. Głosy dochodziły wyraźnie. Britten i pan Dalton juz prze¬szli do kuchni — ...Boże, ależ tam było gorąco — mówił pan Dalton. — O, tak. — ...mam trochę żalu o to, że pan go tak, wymęczył. Przyjąłem go tutaj, żeby zobaczył świat w innym świetle. — No, każdy z nas odnosi się do nich po swojemu. Dla mnie czarnuch to zawsze czarnuch. — Ten to tylko dosyć trudny chłopiec. W gruncie rze¬czy wcale nie taki zły. — Z nimi trzeba szorstko, panie Dalton. Widział pan, jak wyciągnąłem z niego te informacje? Czy inaczej on by to wszystko powiedział? — Ale ja tu nie chcę popełnić żadnego błędu. Chłopak nie zawinił. Robił to, co ta moja zwariowana córka mu ka¬zała. Nie chcę podejmować żadnych kroków, których bym później musiał żałować. Ostatecznie, ci młodzi czarni nigdy nie mają szans... — Oni szans nie potrzebują, gdyby mnie kto pytał. Bez szans też awanturują się dostatecznie. — No, byleby tylko nie zaniedbywali się w pracy, niech sobie będą tacy, jak są. ■— Skoro pan tak uważa. Czy mam dalej prowadzić to śledztwo? — Oczywiście. Powinniśmy zobaczyć się z tym Janem. Nie pojmuję, jak Mary mogła wyjechać nie zawiadamia¬jąc nas. — Będę musiał go aresztować. — Nie, nie! Tylko nie w ten sposób. Dla czerwonych to byłaby gratka, podnieśliby wielki rwetes w swojej prasie. — No więc jak mam to załatwić? — Ja się postaram, żeby on tu przyszedł. Zatelefonuję do jego biura i jeżeli go tam nie ma, zatelefonuję do niego do domu. Bigger usłyszał ich oddalające się kroki Jakieś drzwi trzasnęły i zaległa cisza. Wyszedł z szafy i zajrzał do szu¬ flady, w której schował broszurki. Tak, Britten przeszukał jego pokój: odzież powywracana, skłębiona. Ale już wia¬domo, jak dać sobie z Brittenem radę przy następnej oka¬zji. Britten to coś dobrze znanego; tysiące takich Brittenów on już spotykał w swoim życiu. Stanął teraz na środku pokoju, rozmyślając. Gdy Britten zacznie wypytywać Jana, Jan może zaprzeczy temu, że w ogóle widział się z Mary, bo będzie chciał ją osłaniać? Jeśli tak, to dobrze. Britten może przecież sprawdzić, czy Mary rzeczywiście nie była wczoraj na uniwersytecie. I jeśli Jan powie, że oni nie pili, można przecież udowodnić, że pili, skoro widzieli to ludzie tam u Ernie'ego. Jeśli Jan skłamie cokolwiek, wszy¬scy chętnie uwierzą, że kłamie od początku do końca. Jeśli Jan powie, że nie wchodził tutaj do domu, kogo to prze¬kona, skoro już będą dowody, że pił, chociaż powiedział, że nie, i że Mary na uniwersytecie nie była, chociaż po¬wiedział, że była? Jeśli Jan będzie usiłował osłaniać Mary, a chyba będzie, dojdzie tylko do tego, że sprawa obróci się przeciw niema Bigger podszedł do okna i wyjrzał przez białą firankę padającego śniegu. Trzeba napisać wiadomość o porwaniu Mary. Czy zażądać tych pieniędzy od razu? Do diabła, tak! Już on pokaże temu skurwysynowi Brittenowi! Będzie działał szybko. Zaczeka tylko, żeby Jan powiedział swoje. Jeszcze dziś omówi wszystko z Bessie. Potrzebny do tego ołówek i papier, ale to bagatela takie rzeczy podwędzić. I nie wolno mu zapomnieć, że musi pisać w rękawiczkach, bo nie może być na papierze jego odcisków palców. I niech się głowi ten Britten, niech się głowi. Zobaczymy, kto tu jest mądry. Ponieważ wiedział, że gdyby chciał, mógłby uciec na¬tychmiast i zostawić całą tę sprawę za sobą, miał pewne poczucie władzy, władzy, która się zrodziła z utajonej umiejętności rozkoszowania się życiem Świadom był ci¬szy, ciepła i ładu w tym dostatnim domu, w tym pokoju z łóżkiem tak miękkim, i luksusów, wśród jakich bogaci biali żyją wokół niego zadowoleni z siebie, pewności swe¬go bezpieczeństwa i swego jutra, tak jak on nie mógł żyć nigdy. Świadomość, że zabił białą dziewczynę, kochaną przez nich, będącą dla nich symbolem piękna, sprawiała, że czuł się im równy jak ktoś, kto, oszukańczo ze wszyst¬kiego wyzuty, nagle zdołał tę krzywdę pomścićyw całej pełni. / ••< Im głębiej pojmował, jaki jest Britten, tym bardziej pragnął zmierzyć się z nim raz jeszcze na takim przesłu¬chania Następnym razem będzie sprytniejszy; wpadł w pu¬łapkę Brittena co do tych komunistów, bo me był na to przygotowany; ale teraz na szczęście wiadomo, że Britten zastosował wszystkie swoje sztuczki naraz, wystrzelił swój grot, wyłożył swoje karty. Więc skoro ta sprawa już wypły¬nęła, on, Bigger, będzie umiał postępować. I co więcej, może Britten zechce mieć w nim świadka przeciwko Ja¬nowi. Leżąc w ciemnościach, Bigger uśmiechnął się. Jeśli tak, można bezpiecznie wysłać wiadomość z żądaniem oku¬pu. Można ją wysłać akurat wtedy, gdy będą myśleli, że to Jan jest winien zniknięcia Mary. Ta wiadomość wszystko im pogmatwa i siłą rzeczy odpowiedzą i dadzą te pie¬niądze natychmiast, żeby ocalić dziewczynę. Ciepło go kołysało, zmęczenie coraz wszechwładniejsze kleiło mu oczy snem. Wyciągnął się na łóżku wygodnie i przewrócił na wznak, westchnął, przełknął ślinę i za¬mknął oczy. Z ciszy i ciemności doleciały słabo dźwięki dalekiego kościelnego dzwonu, rozrzedzone, delikatne, ale wyraźne. Dzwoniło niegłośno, potem głośno, potem jeszcze głośniej, z taką mocą, że zastanawiał się, gdzie ten dzwon bije. Nagle usłyszał dzwonienie bezpośrednio nad sobą, ale gdy podniósł wzrok, nic nie zobaczył, tylko dzwoniło i dzwoniło nadal, powoli, jednostajnie, aż z każdą sekundą bardziej pragnął uciec, ukryć się, jak gdyby te dźwięki były ostrzeżeniem... i był teraz na rogu ulicy w czerwonej łunie, takiej, jaka rozgorzała wokół tego pieca, i trzymał dużą paczkę, tak mokrą i śliską, że prawie wysuwała mu się z rąk, a przecież chciał wiedzieć, co w niej jest, więc stanął za węgłem w jakimś zaułku i rozpakował ją, odrzu¬cił gazetę i zobaczył — to jego własna głowa, własna jego głowa tam leżała, czarna twarz z oczami na pół przymknię¬ tymi, z ustami rozdziawionymi nad szklistą bielą zębów i z włosami mokrymi od krwi, a ta czerwona łuna jaśniała gorejąco jak blask czerwonego księżyca i czerwonych gwiazd w upalną noc lata, a on pocił się i z trudem ła¬pał dech po szybkim biegu, a dzwony dzwoniły tak głośno, że słyszał raz po raz, jak żelazne ich serca obijają się 0 metal tu i tam, tu i tam, więc znów pobiegł ulicą bruko¬waną czarnym węglem, kopiąc butami maleńkie bryłki węgla, słysząc ich grzechot o cynowe puszki do śmieci, 1 wiedział, że jak najprędzej musi sobie znaleźć jakąś kry¬jówkę, ale żadnej kryjówki ,nie było, a biali już szli do niego, żeby zapytać o tę głowę, z której zsunęły się gazety i której nie mógł już, śliskiej od krwi, utrzymać w gołych rękach, więc zrezygnował, stanął pośrodku ulicy i zaczął przeklinać te huczące dzwony i tych białych, i wiedział, że już mu wszystko jedno, psiakrew, co się z nim stanie, więc gdy ci biali podeszli, cisnął swoją zakrwawioną głowę pro¬sto w ich twarze dyń dyń dyń... Otworzył oczy i słysząc dzwonek rozejrzał się po ciem¬nym pokoju. Usiadł. Dzwonek zaterkotał znów. Od jak dawna go tak wzywają? Wstał z łóżka, chwiejny i odrę¬twiały, jeszcze w oparach snu i tego straszliwego kosz¬maru. — Tak, psz'pani — wymamrotał. Znów usłyszał dzwonek, już bardzo gwałtowny. Nama- cał po ciemku sznurek lampki i zapalił ją. Podniecenie wróciło. Stało się coś? Może to policja? — Bigger! — dobiegło przytłumione wołanie. Wziął się w karby, gotów na wszystko, cokolwiek go cze¬ka, i podszedł do drzwi W chwili gdy je otwierał, został odepchnięty przez kogoś, komu najwidoczniej zależało, by wejść do pokoju znienacka. Odskoczył. Powieki mu zatrze¬potały. — Chcemy z tobą porozmawiać — rzekł Britten. — Tak, psz'pana. Nie słyszał, co Britten powiedział potem, bo za Brit- tenem zobaczył twarz, na której widok tchu mu zabrakło w piersiach. Nie lęk go ogarnął, tylko taki bezwład, że tylko najwyższym wysiłkiem woli zebrał w sobie wszystkie siły, napiął wszystkie mięśnie, żeby nic nie okazać. / — Zechce pan wejść, panie Erlone — powiedział pan Dalton. " / Oczy Biggera napotkały mocne spojrzenie Jana. Jan wszedł do pokoju, pan Dalton za Janem. Bigger /tał z usta¬mi lekko rozchylonymi, z rękami zwieszonymi przy bo¬kach, czujny, ale na pozór obojętny. — Proszę usiąść, Erlone — powiedział Britten. — To niepotrzebne — rzekł Jan. — Postoję. Bigger patrzył, jak Britten .wyciąga z kieszeni marynarki plik tych broszurek i podsuwa je Janowi i jak usta Jana drgają w półuśmiechu. — No? — zapytał Jan. — Jeden z tych czerwonych ważniaków, co? ~ zapytał Britten. — Niech pan da spokój. Skończmy już z tym — powie¬dział Jan. — O co panu chodzi? — Wolnego — wycedził Britten. — Czasu mamy mnó¬stwo. Ja was znam. Lubicie wszystko prędko, prędko, żeby tak było, jak wy chcecie. Pan Dalton stał z boku, spoglądając niespokojnie to na jednego, to na drugiego. Kilka razy najwyraźniej chciał coś powiedzieć, ale powstrzymywał się, jak gdyby nie był pew¬ny swej racji. — Bigger — zapytał Britten — czy to jest ten człowiek, z którym panna Dalton przyjechała tu wczoraj? Jan otworzył usta. Wlepił oczy najpierw w Brittena, po¬tem w Biggera. — Tak, psz'pana — szepnął Bigger, usiłując nad sobą panować, nienawidząc Jana wściekle, bo wiedział, że go krzywdzi: i pragnąc Jana czymś uderzyć, bo to jego pełne niedowierzania zdumione spojrzenie sprawiało, że czuł do szpiku kości palące brzemię własnej winy. — Przecież nie przywiozłeś mnie tutaj, Bigger! — po¬wiedział Jan. — Dlaczego im to mówisz? Bigger milczał; postanowił odzywać się tylko do Brit¬tena i do pana Daltona. Zapanowała cisza. Jan wpatrywał się w Biggera; Britten i pan Dalton patrzyli na Jana. Jan uczynił ruch, żeby podejść do Biggera, ale Britten wy¬ciągnął rękę i zatrzymał go. — No, co to znaczy? — zapytał Jan. — W jakim celu każecie temu chłopcu kłamać? — Pewnie pan nam jeszcze powie, że wczoraj w nocy nie był pan pijany? — zapytał Britten. — A pana co to obchodzi? — palnął Jan. — Gdzie jest panna Dalton? — zapytał Britten. Jan rozejrzał się po pokoju, zaintrygowany. — W Detroit — powiedział. — Zna pan swoją bajeczkę na pamięć, prawda? — zapy¬tał Britten. — Słuchaj, Bigger, co oni z tobą wyprawiają? Nie bój się. Powiedz! — zwrócił się Jan do Biggera. Bigger milczał; kamiennym wzrokiem wpatrywał się w podłogę. — Panna Dalton powiedziała, że dokąd wyjeżdża? — za¬pytał Britten. — Mnie powiedziała, że do Detroit. — Widział się pan z nią wczoraj? Jan zawahał się. — Nie. — I nie dał pan wczoraj żadnych broszurek temu chłop¬cu? Jan wzruszył ramionami i odrzekł z uśmiechem: — Dobrze. Widziałem się z nią. No więc co? Chyba zro¬zumiałe, dlaczego nie powiedziałem od razu... — Nie. Dla nas niezrozumiałe — rzekł Britten. — No, pan Dalton przecież nie lubi czerwonych, jak wy ich nazywacie, więc nie chciałem, żeby panna Dalton miała przeze mnie kłopoty. — A zatem jednak widział się pan z nią wczoraj? — Tak. — Gdzie ona jest? — Jeżeli nie w Detroit, to nie wiem gdzie. — Dał pan te broszurki temu chłopcu? — Tak. Dałem. — Pan i panna Dalton byliście wczoraj w nocy pijani? — No, zaraz! Przecież nie pijani! Wypiliśmy trochę... — Odwiózł pan ją do domu około drugiej? Bigger czekał zmartwiały. — Tak. — Kazał pan temu chłopcu znieść jej kufer do sutereny? Jan otworzył usta, ale żadne słowa się z nich nie dobyły. Spojrzał na Biggera, potem znów na Brittena. — No, co to znaczy? — Gdzie jest moja córka, panie Erlone? zapytał pan Dalton. '—- Mówię panu, że nie wiem. — Niech pan posłucha, panie Erlone, powiedzmy to so¬bie szczerze — rzekł pan Dalton. — My wiemy, że moja córka, kiedy pan ją tu wczoraj odwoził, była pijana. Zbyt pijana, żeby można ją było zostawić samą. Czy panu wia¬domo, gdzie ona teraz jest? — Ja... tu wczoraj nie wchodziłem — wyjąkał Jan. Bigger wyczuł,' że Jan potakując, że odwiózł Mary do domu, chciał przekonać Daltona, że nie zostawiłby jego córki samej w samochodzie z obcym szoferem. Skoro już przyznał, że pili, musi trzymać się tego, że sam ją odwiózł. Nieświadomie więc Jan, pragnąc osłonić Mary, dopomógł Biggerowi. Teraz może sobie mówić i mówić, że jej nie od¬wiózł, i tak w to nikt nie uwierzy; pan Dalton i Britten nabiorą tylko pewności, że Jan usiłuje ukryć coś znacz¬nie poważniejszego. — Nie wszedł pan z nią wczoraj do domu? — zapytał pan Dalton. — Nie! — Nie kazał pan temu chłopcu znieść kufra na dół? — Do diabła, nie! Kto powiedział, że kazałem? Wysia¬dłem z samochodu i wróciłem do siebie do domu tramwa¬jem. — Jan odwrócił się i stanął twarzą w twarz z Bigge- rem. — Bigger, co ty im opowiadasz? Bigger milczał. — Opowiadał nam tylko to, co pan robił wczoraj w no¬cy — rzekł Britten. — Gdzie jest Mary?... Gdzie jest panna Dalton? — za¬pytał Jan. — Czekamy, żeby pan nas poinformował —§ oświadczył Britten. — N-n-nie pojechała do Detroit? — wyjąkał Jan. — Nie — odrzekł pan Dalton. — Dzwoniłem tu dziś rano i Peggy mi mówiła, że ona pojechała. — Dzwonił pan tutaj tylko po to, żeby sprawdzić, czy rodzina zauważyła, że jej nie ma, prawda? — zapytał Brit¬ten. Jan podszedł do Biggera. — Proszę go zostawić w spokoju! — krzyknął Britten. — Bigger — zapytał Jan — dlaczego im powiedziałeś, że ja tu byłem? — Twierdzi pan, że pan tu w ogóle wczoraj w nocy nie był? — znów zapytał pan Dalton. — Z całą pewnością. Bigger, powiedz im, gdzie i kiedy wysiadłem z samochodu. Bigger milczał. — No, Erlone, nie wiem, do czego pan zmierza, ale fak¬tem jest, że pan kłamie, odkąd tylko pan przestąpił ten próg. Powiedział pan, że pan tu nie był wczoraj w nocy, potem pan mówi, że pan się upił. Powiedział pan, że pan się nie widział wczoraj z panną Dalton, potem pan mówi, że pan się widział No, dosyć tego. Niech pan nam powie, gdzie ona jest. Jej rodzice chcą wiedzieć. Bigger zobaczył w oczach Jana oszołomienie. — Słuchajcie, panowie, powiedziałem wam wszystko, co wiem. — Jan włożył kapelusz. — Jeżeli mi nie wyjaśnicie, co znaczą te żarty, wracam do domu... — Chwileczkę — zatrzymał go pan Dalton. Podszedł o krok i stanął przed Janem. , — Dzieli nas różnica poglądów — rzekł. — Ale zapom¬nijmy o tym. Chcę wiedzieć, gdzie jest moja córka, więc... — Czy to jakaś gra? — przerwał mu Jan. — Nie, nie — zapewnił go pan Dalton. — Ja tylko chcę wiedzieć, jestem niespokojny. — Już panu powiedziałem. Nie wiem! — Niech pan posłucha, panie Erlone. Mary to nasza je¬dynaczka. Nie chcę, żeby zrobiła coś nieprzemyślanego. Niech pan jej powie, żeby wróciła. Albo niech pan ją tu sprowadzi z powrotem. — Panie Dalton, mówię panu prawdę... — Proszę mnie wysłuchąć — przerwał pan Dalton. — Ja to z panem załatwię tak, że będzie dobrze... Twarz Janowi poczerwieniała. — Co pan ma na myśli? — zapytał. — Załatwię to tak, żeby się panu opłaciło... — Ty sss... — Jan przygryzł usta. Ruszył do drzwi. — Niech idzie — powiedział Britten. —j-1 tak nie uciek¬nie. Zadzwonię, gdzie trzeba, żeby go aresztowano. On wie więcej, niż mówi... Jan przystanął w drzwiach i popatrzył na nich wszyst¬kich. Potem wyszedł. Bigger siedząc na skraju łóżka usły¬szał szybkie, coraz dalsze kroki. Trzasnęły na dole jakieś drzwi: zaległa cisza. Nagle zobaczył, że pan Dalton dziw¬nie mu się przygląda. Zaniepokoił go ten wzrok. Ale Brit¬ten nie patrzył, z twarzą bladą, surową w żółtym świetle żarówki zwisającej z sufitu coś notował w bloczku. r— Czy ty nam mówisz prawdę, Bigger? — zapytał pan Dalton. — Tak, proszę pana. On nie kłamie — powiedział Britten. — Chodźmy, pójdziemy do telefonu. Załatwię sprawę aresztowania te¬go faceta, żeby go przesłuchano. To jedyna rzecz, jaką moż¬na zrobić. I każę ludziom przeszukać pokój panny Dalton. Wyjaśnimy, co się stało. Prawą rękę dam sobie obciąć, je¬żeli ten cholerny czerwony czegoś nie knuje. Britten wyszedł i pan Dalton wyszedł pozostawiając Big¬gera jeszcze nieruchomego na skraju łóżka. Gdy doleciało trzaśnięcie drzwi kuchni, Bigger zerwał się, chwycił czapkę i cicho zbiegł do sutereny. Stał tam chwilę i przez szczeli¬ny drzwiczek patrzył w rozszemrany ogień, oślepiająco te¬raz czerwony. Ale czy długo będzie się tak paliło, jeżeli on nie wygarnie popiołu? Przypomniał sobie, jak usiłował to zrobić i w jaką wpadł histerię. Powinien być mądrzejszy. Schylił się i odwracając wzrok dotknął rączki popielnika palcami prawej ręki. Wyobraził sobie jednak, że przy wy¬garnianiu popiołu zobaczy w popielniku kawałki kości, a wiedział, że tego by nie wytrzymał. Skoczył raptownie i smagany wściekle biczami lęku i poczucia winy, popędził do drzwi. Za skarby świata, za cenę życia nie zdołałby wy¬garnąć tego popiołu. Ale czy to naprawdę ważne? Nie. Spró¬bował pocieszyć się myślą, że jest bezpieczny. Nikt prze¬cież do popielnika nie zajrzy. Bo i po co? Nikt go nie po¬dejrzewa; wszystko pójdzie jak po maśle; można wysłać tę wiadomość o porwaniu i zdobyć te pieniądze nie kłopocząc się o żadne popioły, skończyć z tym, zanim ktokolwiek od¬kryje, że Mary nie żyje, że tu w ogniu spłonęła. Wyszedł na podjazd i poprzez padający śnieg na ulicę. Trzeba na¬tychmiast zobaczyć się z Bessie; wiadomość o porwaniu musi dojść do ich rąk jak najszybciej; nie ma czasu do stracenia. Gdyby pan Dalton albo Britten, albo Peggy zau¬ważyli jego nieobecność i pytali, gdzie był, odpowie, że wyszedł kupić papierosy. Ale w tym zdenerwowaniu na pewno nikt nie będzie o nim myślał. Przecież chodzi im te¬raz o Jana: on jest bezpieczny. — Bigger! Zatrzymał się i odwrócił, sięgając pod koszulę po pisto¬let. W drzwiach pobliskiego sklepu zobaczył Jana. Cofnął się, widząc, że Jan rusza ku niemu. Jan się zatrzymał. — Do cholery! Nie bój się mnie. Nic złego ci nie zrobię. W bladożółtym blasku latarni patrzyli na siebie; wiel¬kie, mokre, opieszałe płatki śniegu tworzyły między nimi zasłonę. Bigger nie odejmował ręki od pistoletu pod koszu¬lą. Jan stał wpatrzony w niego z ustami rozchylonymi. — Co to wszystko ma znaczyć, Bigger? Przecież nic ci nie zrobiłem. Gdzie jest Mary? Bigger czuł się winny; wyrokiem była dla niego sama obecność Jana. A przecież nie widział żadnego sposobu na to, by swoją winę okupić; czuł, że musi postępować tak, jak postępuje. Nie chcę z panem rozmawiać — wymamrotał. — Ale co ja ci zrobiłem? — zapytał Jan z rozpaczą. Nic mu Jan nie zrobił i to właśnie niewinność Jana spra¬wiła, że wezbrał w nim gniew. Zacisnął palce na pisto¬lecie. — Nie chcę z panem rozmawiać — powtórzył. Wiedział, że jeśli nadal będzie Jan tam stał i utwier¬dzał w nim to straszliwe poczucie winy, on wbrew sobie będzie musiał Jana zastrzelić. Zadrżał na całym ciele; dolna warga mu opadła, oczy się rozszerzyły. — Niech pan odejdzie — warknął. — Posłuchaj, Bigger, jeżeli ci ludzie cię dręczą, po pro¬stu powiedz mi. Nie bój się niczego. Ja przywykłem do ta¬kich rzeczy. Posłuchaj. No, pójdziemy gdzieś, napijemy się kawy i wszystko to omówimy. Gdy Jan podszedł bliżej, Bigger wyciągnął pistolet. Jan zatrzymał się; zbladł. — Na litość boską, człowieku! Co ty wyprawiasz? Nie strzelaj... Ja ci nie dokuczyłem... Nie... — Zostaw mnie — wykrztusił Bigger głosem zdławio¬nym, histerycznym. — Zostaw mnie! Zostaw mnie! Jan cofnął się przed nim. — Zostaw mnie! — Bigger już krzyczał. Jan cofnął się jeszcze dalej i odwrócił, po czym szybko odszedł, patrząc przez ramię. Od rogu ulicy ruszył biegiem i wśród płatów śniegu zniknął Biggerowi z oczu. Bigger stał bez ruchu, z pistoletem w ręce. Zupełnie zapomniał, gdzie jest, nadal wpatrzony w ten róg, za którym znik¬nęła sylwetka Jana. Z wolna napięcie osłabło i ręka z pi¬stoletem zwisła mu przy boku. Zaczynał wracać do siebie; wydawało mu się, że przez ubiegłe trzy minuty był za¬czarowany, że nagle zawładnęła nim dziwna siła, niena¬wistna, ale zmuszająca do posłuchu. Z przerażeniem usły¬szał teraz kroki coraz bliższe na śniegu. Spojrzał i zobaczył jakąś białą kobietę. Kobieta widząc go stanęła jak wry¬ta, potem odwróciła się raptownie i przebiegła na drugą stronę ulicy. Bigger wepchnął pistolet do kieszeni i uciekł za róg. Obejrzał się, kobieta, prawie już niewidoczna wśród płatów śniegu, śpieszyła w przeciwnym kierunku. Ruszył przed siebie i prowadziła go zimna, nieubłagana wola. Miał pewność, że przezwycięży wszystko; będzie prędko działał. Dotychczas nie brał pod uwagę tego, że Jan może okazać taką determinację. Teraz wiedział: wia¬domość o porwaniu trzeba wysłać; zanim Jan zdąży udo¬wodnić swoją całkowitą niewinność. W owej chwili nie¬ważne było dla niego, czy zostanie złapany. Pragnął tylko, żeby Jan i Britten skulili się ze strachu, z lęku przed nim, przed jego czarną skórą i jego pokorą! Na następnym rogu wszedł do drogerii. Za ladą stał bia¬ły subiekt. — Proszę kopertę, papier i ołówek — powiedział subiek¬towi. Zapłacił należność, włożył paczuszkę do kieszeni i wy¬szedł na róg, na tramwajowy przystanek. Wkrótce potem już jechał w kierunku wschodnim, zastanawiając się, jak ten list sformułować. Pociągnął za dzwonek, żeby zatrzy¬mać tramwaj, wysiadł i powędrował przez cichą dzielnicę murzyńską. Od czasu do czasu mijał jakąś pustą kamie¬niczkę, białą i martwą w wieczornych mrokach. W jednej z takich właśnie Bessie po kryjomu będzie z okna obser¬wowała, czy podjeżdża samochód pana Daltona. Ale te tu¬taj rudery są za stare; gdyby wejść do nich, mogłyby się zawalić. Szedł dalej. Trzeba znaleźć odpowiednie miejsce, gdzie Bessie może stanąć w oknie i patrzeć, jak pudełko z pieniędzmi wyleci z samochodu. Dotarł do Langley Avenue i skręcił w Wabash Avenue, na zachód. Tu jest wiele pustych kamienic z oknami czarnymi jak oczy ślep¬ców, kamienic jak szkielety ustawione w śniegu na pa¬stwę wichrów zimowych. Ale żadna z nich nie stoi na rogu. W końcu na Michigan Avenue przy Trzydziestym Siódmym Placu Wschodnim znalazł taką, jakiej szukał. Wysoka, bia¬ła, cicha, stała na rogu dobrze oświetlonym. Wyglądając z któregokolwiek jej okna od frontu, Bessie będzie miała widok na wszystkie cztery strony. Aha! Potrzebna jest la¬tarka elektryczna. Wszedł do pobliskiej drogerii i kupił la¬tarkę za dolara. Sprawdził, czy ma w wewnętrznej kie¬szeni rękawiczki. No, jest gotów. Przeszedł przez jezdnię i stanął na przystanku. Stopy mu zmarzły, więc przytupy¬wał w śniegu, otoczony przez ludzi też czekających na tramwaj. Nie przyglądał się im; to ludzie po prostu ślepi, ślepi jak jego matka, jego brat, jego siostra i Peggy, i Brit¬ten, i Jan, i pan Dalton, i niewidoma pani Dalton, i te ciche, opuszczone domy z oknami ziejącymi czernią. Powiódł wzrokiem po ulicy i zobaczył szyld na jednej z kamienic: „DOM POD ZARZĄDEM NIERUCHOMOŚCI DZIELNICY POŁUDNIOWEJ." Słyszał, że właścicielem towarzystwa „Nieruchomości Dzielnicy Południowej" jest pan Dalton, a właśnie temu zarządowi podlegał dom, w któ¬rym on mieszkał. Osiem dolarów tygodniowo .za mieszkanie jednoizbowe, pełne szczurów. Pana Daltona zobaczył po raz pierwszy dopiero wtedy, gdy zgłosił się do pracy u nie¬go: to matka zawsze wpłacała komorne w biurze zarządu Pan Dalton był gdzieś daleko, wysoko, odległy jak Bóg. Posiadał nieruchomości w całym Czarnym Pasie, a także i tam, gdzie mieszkała ludność biała. Ale Bigger nie mie¬szkał za „linią". Pan Dalton, chociaż dawał miliony dola¬rów na kształcenie Murzynów, wynajmował Murzynom mieszkania tylko na tym wyznaczonym obszarze, w tym zakątku miasta zrujnowanym do fundamentów. Bigger po¬nuro sobie to uświadamiał. Tak; dostaną oni wiadomość o porwaniu. Będą odchodzili od zmysłów. Wsiadł w tramwaj jadący na południe, wysiadł na Pięć¬dziesiątej Piątej ulicy i skierował się do domu Bessie. Mu¬siał dzwonić pięć razy, zanim usłyszał brzęczyk. Psiakrew, głowę dam, że jest pijana, pomyślał. Wszedł na górę. Bessie stała w uchylonych drzwiach i oczy miała zaczerwienione od snu i alkoholu. Niepewność co do niej wywołała w nim lęk i gniew. — Bigger? — zapytała. — Właź do pokoju — powiedział. — Co się stało? — zrobiła krok do tyłu z ustami roz¬dziawionymi. — Wpuść mnie! Otwórz te drzwi! Otworzyła drzwi na oścież, przy czym prawie się po¬tknęła. — Zapal światło! — Co się stało, Bigger? — Ile razy mam ci mówić, żebyś zapaliła światło? Usłuchała go. — Zasuń rolety. Opuściła rolety. Stał i patrzył na nią. No, tylko żebym z nią nie miał kłopotu. Podszedł do toaletki, zgarnął na bok wszystkie słoiki, grzebienie i szczotki, wyjął z kiesze¬ni ten pakiecik i położył go na uprzątniętym blacie. Bigger? Odwrócił się i spojrzał na nią. — Co? — Ale chyba nie myślisz zrobić tego naprawdę? — Co ty sobie wyobrażasz, do diabła? ■ ^ Bigger, nie! Chwycił ją za rękę, jak w szpony lęku i nienawiści. — Już mnie nie wystawisz do wiatru! Już nie, cholero ty jedna! Nie odezwała się. Zdjął czapkę, płaszcz i rzucił je na łóż¬ko. — Całe mokre, Bigger! ójgi To co? — Ja tego nie zrobię — powiedziała. — A właśnie, do diabła, że zrobisz! — Ty mnie nie zmusisz! — Tyle mi pomagałaś kraść od swoich państwa, że cię już teraz mogą wpakować do więzienia. Nie odpowiedziała: odwrócił się od niej, wziął krzesło i przyciągnął je do toaletki. Rozwinął pakiecik, papier zmiął w kulkę i cisnął w kąt pokoju. Odruchowo Bessie schyliła się, żeby tę kulkę podnieść. Parsknął śmiechem, więc raptownie się wyprostowała. Tak, Bessie jest ślepa. W chwili gdy on zaczyna pisać list z żądaniem okupu, ona troszczy się o porządek w swoim pokoju. — Co cię tak śmieszy? — zapytała. — Nic. Jeszcze się uśmiechał bezlitośnie. Wyciągnął ołówek: nie zatemperowany. — Daj mi nóż. — Nie masz? — Do diabła, nie mam! Daj mi nóż! — Co zrobiłeś ze swoim? Wlepił w nią oczy, przypominając sobie, że przecież ona wie, że miał nóż. Obraz krwi lśniącej na metalowym ostrzu w łunie z pieca przysłonił mu twarz Bessie i wraz z lę¬kiem ogarnęła go wściekłość. — Chcesz, żebym cię walnął? Poszła do kuchenki, oddzielonej zasłoną. Siedział i pa¬trzył na papier i ołówek. Wróciła z nożem kuchennym. — Bigger, proszę cię... Ja nie chcę tego zrobić. — Masz coś do wypicia? — Mam.. — To łyknij sobie porządnie, siadaj na łóżku i bądź cicho. Stała niezdecydowana, ale po chwili wyciągnęła spod poduszki butelkę i napiła się. Położyła się na brzuchu, z głową tak odwróconą, żeby go z łóżka widzieć. Obserwo¬wał ją w lustrze toaletki. Zatemperował ołówek, rozłożył papier przed sobą. Już miał zabrać się do pisania, gdy przy¬pomniał sobie, że powinien włożyć rękawiczki. Psiakrew! — Podaj mi moje rękawiczki. — Co? — Moje rękawiczki wyjmij z kieszeni płaszcza i mi po¬daj. Wstała chwiejnie, wzięła z płaszcza rękawiczki i stanęła za jego krzesłem, trzymając je w zwieszonych rękach. — Dawaj. — Bigger... — Dawaj i wracaj na łóżko, słyszysz? Wyrwał jej rękawiczki z rąk, popchnął ją i z powrotem usiadł przy toaletce. — Bigger... — Już ci mówiłem, stul pysk! — powiedział, odsuwając nóż, żeby mieć miejsce do pisania. Włożył rękawiczki, wziął w rozdygotane palce ołówek i zatrzymał go w powietrzu nad papierem. Trzeba zmienić charakter pisma. Przełożył ołówek z prawej ręki do lewej. To nie może być napisane zwyczajnie; to ma być drukowa¬nymi literami. Spróbował przełknąć ślinę, ale mu zaschło w gardle. No, co tu napisać? zastanowił się. „Chcę, żeby¬ście włożyli dziesięć tysięcy..." Nie, tak niedobrze. Nie „chcę". Lepiej będzie „chcemy". Mamy waszą cór¬kę — wypisywał powoli drukowane wielkie okrągłe li¬tery. O właśnie. Trzeba jakoś tak, żeby pan Dalton myślał, że Mary jeszcze żyje. Wypisał: Jest bezpieczna... A teraz, żeby nie poszedł z tym na policję. Nie! Przedtem coś o Mary! Zgarbiony nad papierem wypisał: i chce wrócić do dom u... No, i teraz, żeby nie poszedł na policję. Nie idźcie na policję, jeżeli chcecie, żeby wasza córka wróciła bezpieczna. Nie! To niedobrze. Czaszkę mu przebiegło mrowie podniecenia, nieomal czuł każde pasemko włosów na głowie. Przeczytał ostatnią linijkę i przekreślił słowo „bezpieczna". Napisał „żywa". A potem zdrętwiał na chwilę. Z żołądka powoli wzbierało mu coś zimnego, ogromnego, jak gdyby w jego wnętrznościach zaczynały wirować wszystkie planety kos¬mosu. Aż mu wszystko kołowało przed oczami Wysiłkiem woli wziął się w garść, skoncentrował uwagę znów na pisa¬niu. No, teraz o tych pieniądzach. Ile? Dobrze, niech będzie dziesięć tysięcy. Weźcie dziesięć tysięcy w ban¬knotach po pięć i dziesięć i włóżcie do pu¬dełka od butów... Dobrze. Kiedyś czytał coś w tym rodzaju... i jutro wieczorem macie jeździć waszym samochodem tam i z powrotem po Michigan Avenue od Trzydziestej Piątej ulicy doCzterdziestej ulicy. W ten sposób ci꿬ko im będzie się zorientować, gdzie może czekać Bessie. Wypisał: Dawajcie światła mijania. Jak zo¬baczycie, że w jednym oknie światło mru¬ga trzy razy, rzućcie to pudełko w śnieg i odjedźcie. Zróbcie tak, jak pisze w tym liście. No, teraz podpis. Ale jaki? Tak trzeba to podpi¬sać, żeby ich zupełnie zmylić. Och, właśnie! Podpis będzie: „Czerwony." Wypisał drukowanymi literami Czerwony. Po chwili jednak uznał, że to chyba za mało. Och, wła¬śnie. Przydałby tu się jakiś rysunek podobny do tych, które widział na broszurkach komunistów. Spróbował odtworzyć je w pamięci. Był tam młot i taki dziwny zaokrąglony nóż. Narysował młot i nóż z zakrzywionym końcem. Coś nie tak. Obejrzał rysunek i stwierdził, że zapomniał o rękojeści noża. Dorysował ją. No, już wszystko. Odczytał list od po¬czątku. Aha! Jednak nie wszystko. Trzeba podać, o której godzinie oni mają przywieźć te pieniądze. Zgarbił się nad papierem i drukowanymi literami dopisał: PS Przy¬wieźcie te pieniądze o półn ocy. Westchnął, podniósł wzrok i zobaczył, że Bessie stoi za jego krzesłem. Odwrócił się do niej. — Bigger, ty przecież tego nie zrobisz? f— szepnęła ze zgrozą. — Jasne, że zrobię. — Gdzie jest ta dziewczyna? — Nie wiem. — Ty wiesz. Nie robiłbyś tego, gdybyś nie wiedział. — Ojej, a bo to coś zmienia? Spojrzała mu prosto w oczy. — Bigger — szepnęła — tyś ją zabił? Mocno zacisnął szczęki i wstał. Odeszła od niego, rzu¬ciła się na łóżko, szlochając. Zrobiło mu się zimno; stwier¬dził, że jest cały spocony. Coś szeleściło cicho, więc spojrzał na swoją rękę; to kartka z żądaniem okupu szeleściła w je¬go rozdygotanych palcach. Ale ja się nie boję, zapewnił siebie. Złożył kartkę i wsunął do koperty. Kopertę zakleił śliną i schował do kieszeni. Położył się na łóżku obok Bes¬sie. Wziął ją w objęcia. Chciał dużo jej powiedzieć, ale tak dławiło go w krtani, że żadne słowa się nie dobyły. — No, mała — wyszeptał w końcu, — Bigger, co cię opętało? ■— Nic. Ty niewiele będziesz miała do roboty. — Ja nie chcę. )— Nie możesz stchórzyć. — Powiedziałeś mi, że nigdy nikogo nie zabijesz. — I nie zabiłem nikogo. — Zabiłeś! Widzę to po twoich oczach. Widzę to po całym tobie. — Nie ufasz mi, mała? — Gdzie jest ta dziewczyna, Bigger? — Nie, wiem. — Więc skąd wiesz, że ona się nie odnajdzie? — Po prostu, nie odnajdzie się. — Ty ją zabiłeś. — Ojej, nie mówmy już o niej. Wstała z łóżka. — Jeżeli zabiłeś ją, to z a ib i j e s z i mnie — powie¬działa. — Ja do tego nie przyłożę ręki. — Nie bądź głupia. Kocham cię. — Powiedziałeś mi, że nigdy nikogo nie zabijesz. — Dobrze. Oni to biali. Zabili już mnóstwo nas. — To żaden powód. Już naprawdę nie był jej pewny; po raz pierwszy sły¬szał ją mówiącą takim tonem. Zobaczył wyraźny lęk w jej załzawionych oczach i uprzytomnił sobie, że przecież nikt nie widział, jak on wychodził ze swojego pokoju u pań¬stwa Dalton. Skończyć z Bessie, która wie za dużo, to łat¬wa sprawa. Wystarczy wziąć ten nóż do mięsa i poderżnąć jej gardło. Tak czy inaczej trzeba się zabezpieczyć, jeśli chodzi o nią, i to zaraz. Szybko pochylił się nad nią z pi꬜ciami zaciśniętymi. Czuł w sobie to samo, co wtedy gdy stał nad łóżkiem Mary i patrzył, jak sunie ku niemu ten biały cień; odrobina lęku więcej, a popełniłby jeszcze jed¬no morderstwo. — Odtąd już masz ze mną nie igrać. — Boję się, Bigger — zakwiliła. Spróbowała wstać; wiedział, że zobaczyła błyski wściek¬łości w jego oczach. Płomienie lęku spowijały go, paliły. Mówić mógł tylko ochrypłym szeptem: — Nie ruszaj się, no. Ja nie żartuję. Tylko patrzeć, a bę¬dę ich miał na karku chyba. Ale złapać się nie dam, ro¬zumiesz? Nie dam się! Jak zaczną mnie szukać, to najpierw przyjdą do ciebie. Wezmą cię w krzyżowy ogień, będą wy¬pytywać o mnie i o nas dwoje, i ty, głupia pijanico, im wy¬ gadasz! Wygadasz, jeżeli nie będziesz w to zamieszana. Je¬żeli nie będziesz w tym na śmierć i życie, wygadasz. — Nie, Bigger — zakwiliła zdławionym głosem. Była w tym momencie zanadto przerażona, nawet żeby się roz¬płakać. —'| Zrobisz to, co ci każę? Wyrwała mu się, przeturlała i stanęła z drugiej strony łóżka. Szybko podbiegł tam i gdy tyłem zaczęła przed nim uciekać, ruszył za nią. Syknął z głębi gardła: — Nie zostawię cię, żebyś na mnie doniosła! — Ja nie doniosę! Przysięgam, nie doniosę. Przyciągnął ją do siebie i przytrzymał jej twarz o parę cali od swojej. Musiał uczynić z niej swoją wspólniczkę. — Tak, zabiłem tę dziewczynę — powiedział. — Ty wiesz o tym Musisz mi dopomóc. Wpakowałaś się w to po uszy, tak jak ja! Wydałaś część tych pieniędzy... Wróciła na łóżko łkając, chwytając powietrze otwartymi ustami. Stał nad nią, patrzył i czekał, żeby się uspokoiła. Gdy odzyskała panowanie nad sobą, podniósł ją i postawił na nogi. Sięgnął pod poduszkę, wyciągnął butelkę, odkor- kował. — Masz — objął Bessie i przechylił jej głowę. — Łyknij. — Nie. -Pij... Przytknął jej butelkę do ust. Łyknęła trochę. Spróbował odsunąć butelkę, ale wzięła mu ją z ręki. — Wystarczy, no. Nie można, żebyś się spiła. Puścił Bessie. Upadła na łóżko bezwładnie, z kwileniem. Pochylił się nad nią. — Słuchaj, Bessie. — Bigger, proszę cię! Nie każ mi tego! Proszę cię! Ja nic, tylko pracuję, pracuję jak bydlę! Od rana do wie¬czora. Nie mam żadnego zadowolenia. Nigdy nie mam. Nie mam nic, a ty mi każesz to zrobić. A ja byłam taka dobra dla ciebie. Po prostu mi marnujesz całe moje życie. Ja dla ciebie wszystko... zawsze, wiesz, a ty mi to każesz zrobić. Błagam, Bigger... — Odwróciła głowę i wpatrzyła się w podłogę. — Boże Panie, nie daj, żeby tak było ze mną! Nic nie zrobiłam, żeby taka kara na mnie przyszła! Ja tyl¬ko pracuję! Nie mam żadnego zadowolenia, nie mam nic. Tylko pracuję. Jestem czarna i pracuję, i nie przeszkadzam nikomu... — Mów dalej — powiedział Bigger, przytakując jej ru¬chem głowy; znał całą prawdę zawartą w jej słowach, wca¬le nie potrzebując ich słuchać. — Mów dalej i zobacz, co ci to da. — Ale ja nie chcę tego zrobić, Bigger. Złapią nas. Bóg świadkiem, że złapią. — Nie zostawię cię tutaj, żebyś doniosła na mnie. -— Nie powiem Uczciwie. Nie powiem. Z ręką na ser¬cu, przysięgam na wszystkie świętości. Nie powiem. Możesz uciekać... — Nie mam pieniędzy. — Masz pieniądze. Zapłaciłam komorne z tego, co mi dałeś, i kupiłam trochę whisky. Ale reszta jest. — To za mało, Muszę mieć prawdziwą forsę. Znów się rozpłakała. Wziął nóż i stanął nad nią. — Zaraz cię mogę powstrzymać — powiedział. Poderwała się, otwierając usta do krzyku. — Jeżeli wrzaśniesz, będę musiał cię zabić. Jak Bo¬ga kocham! — Nie, nie! Bigger, nie! Nie! Powoli ręka z nożem zwiotczała mu i opadła. Bessie zno¬wu szlochała. Bał się, że będzie musiał ją zabić przed za¬łatwieniem całej sprawy. Bo ona pójść z nim nie zechce, a zostawić jej przecież nie można. — Dobrze — powiedział. — Ale ty lepiej rób, co do ciebie należy. Odłożył nóż na toaletkę i wyjął z kieszeni płaszcza la¬tarkę. Z listem i latarką w ręce wrócił do Bessie. — No — powiedział — włóż palto. — Nie dzisiaj, Bigger! Nie dzisiaj... — To nie będzie dzisiaj. Ale muszę ci pokazać, co masz robić. — Ale jest zimno. Śnieg pada... — Właśnie. Więc nikt nas nie zobaczy. Prędzej. Jak podcięta batem, skoczyła z łóżka; zaczęła się szamotać z płaszczem, jakoś nie mogąc rękami trafić w rękawy. Kil- Ikakrotnie znieruchomiała, żeby spojrzeć na Biggera przez łzy, które usiłowała powstrzymać mruganiem. Gdy była już ubrana, on także włożył płaszcz i czapkę i wyprowa¬dził ją na ulicę. Powietrze zgęstniało od śniegu. Wiatr dmu¬chał mocno. Szli w zadymkę. Latarnie jaśniały mgliście żółtymi plamami. Doszli do przystanku. — Wolałabym wszystko niż to — powiedziała Bessie. — Przestań. Już się w to wrobiliśmy. — Bigger, kochany, uciekłabym z tobą, pracowałabym dla ciebie. Nie musimy tego robić. Nie wierzysz, że cię ko¬cham? Nie ze mną takie numery. Nadjechał tramwaj; Bigger pomógł Bessie wsiąść, usiadł przy niej i patrzył na biały, rozszalały w ciszy śnieg za oknem. Zatoczył wzrokiem szerszy łuk d spojrzał na nią; siedziała zapatrzona przed siebie bez wyrazu, jak gdyby była niewidoma, i czekała, żeby ktoś jej powiedział, dokąd ten tramwaj ją wiezie. W pewnej chwili chlipnęła, więc ścisnął jej ramię tak mocno, że oniemiała, bardziej przeję¬ta bolesnym naporem jego palców twardych jak stal niż swoim losem. Wysiedli na Trzydziestym Szóstym placu i poszli na Michigan Avenue. Przed rogiem zatrzymał ją, znów mocno ściskając jej rękę. Stali przed wysokim bu¬dynkiem, pustym, białym, z czarnymi oknami. — Gdzie idziemy? — Tutaj. — Bigger — zakwiliła. — Przestań, no! Znowu zaczynasz? — Ale ja nie chcę. — Musisz. Spojrzał najpierw w jedną, potem w drugą stronę ulicy, wzdłuż upiornych latarń, długiego szeregu mętnie żółtych blasków zakrzepłych w stożki wśród tej śnieżnej nocy. Te¬raz pociągnął Bessie do bramy i dalej, w wielką, cichą sa¬dzawkę czerni jak atrament. Wyjął z kieszeni latarkę elek¬tryczną i puścił krążek światła na rozchwiane schody, któ¬ re wiodły w mroki jeszcze czarniejsze. Deski skrzypiały, gdy prowadził Bessie po schodach. Od czasu do czasu czuł, jak buty mu grzęzną w jakiejś miękkiej substancji. Twarz muskały pajęczyny. I wszędzie pachniało drewno rozmokłe, zbutwiałe. Nagle coś z suchym szmerem szybkich kroczków przebiegło mu drogę, więc zatrzymał się, słysząc ten cich¬nący szurgot i pisk cienki, jękliwy pisk tego czegoś, sa¬motnego, zdjętego lękiem. — Uuu! Odwrócił się i puścił światło latarki na twarz Bessie. Zo¬baczył usta jej otwarte, wargi wciągnięte, ręce uniesione ku oczom w zbielałych obwódkach. — Co wyprawiasz? 5 zapytał. — Chcesz, żeby cały świat usłyszał, że tu jesteśmy? — Och, Bigger! — Przestań! Zrobił jeszcze kilka kroków i stanął, przemiatając wo¬koło światłem latarki. Zobaczył ściany pod grubą warstwą kurzu jednak podobne do ścian w domu Daltonów. Drzwi większe niż wszystkie drzwi w domach, w których kie¬dykolwiek mieszkał. Bogaci musieli tu mieszkać kiedyś, pomyślał. Bogaci biali. Tak zresztą wygląda wiele zapusz¬czonych budynków w Dzielnicy Południowej, ozdobnych, ale walących się i smrodliwych: dawniej to były siedziby białych bogaczy, teraz są zamieszkane przez Murzynów al¬bo stoją pustką, ciemne, z otchłannie czarnymi oknami. Przypomniał sobie, że biali wrzucali do swoich pięknych domów bomby, gdy w Dzielnicy Południowej zaczęli miesz¬kać pierwsi Murzyni. Za ruchliwym krążkiem żółtej jasno¬ści ruszył ostrożnie przez korytarz i wszedł do jednego z po¬kojów frontowych. Przenikała tam poświata latarń z ulicy; zgasił latarkę i rozejrzał się. Sześć dużych okien. Z każde¬go widać skrzyżowanie ulic we wszystkich czterech kie¬runkach. — Widzisz, Bessie... Odwrócił się do niej, ale stwierdził, że jej nie ma. Za¬wołał stłumionym głosem: — Bessie! Odpowiedziała mu cisza; skoczył do drzwi i zapalił la¬tarkę. Bessie, oparta o ścianę, szlochała. Podszedł do niej, chwycił ją za rękę i szarpnięciem wciągnął do pokoju. — Przestań! Powinnaś być mądrzejsza! — Wolę, żebyś mnie zabił od razu — wykrztusiła przez łzy. " Nie bredź! Ucichła. Czarną rozwartą dłonią zatoczył szybko niedu¬ży łuk i mocno, na odlew, wymierzył jej policzek. — Chcesz, żebym cię otrzeźwił? Zgięła się we dwoje; znów ją chwycił za rękę i przy¬wlókł do okna. Mówił, jakby po długim biegu nie mógł złapać tchu. — Teraz patrz! Nic nie musisz robić, tylko przyjść tu¬taj jutro, rozumiesz? Nic ci nie przeszkodzi. Ja dopilnuję wszystkiego. Więc ty się niczym nie denerwuj. Tylko rób to, co mówię. Przyjdziesz tu i masz tylko uważać. Około dwunastej przyjedzie ich samochód. Będzie mrugał refle¬ktorami, rozumiesz? To ty wtedy tylko podniesiesz tę la¬tarkę i zamrugasz nią trzy razy, rozumiesz? O tak. Zapa¬miętaj to sobie. I potem uważaj na ten samochód. Wyrzu¬cą z niego paczkę. Uważaj na tę paczkę, bo w niej będą pieniądze. Ona wpadnie w śnieg. Patrz dobrze, czy niko¬go nie ma nigdzie blisko. Jak nie będzie nikogo, pójdziesz tam, weźmiesz tę paczkę i wrócisz do domu. Ale nie pro¬sto do domu. Masz być pewna, że nikt ciebie nie śledzi, nikt nie idzie za tobą, rozumiesz? Pojedziesz trzema albo i czte¬rema tramwajami i będziesz się prędko przesiadać. Wysią¬dziesz o jakieś pięć rogów-od swojego domu i masz się oglą¬dać, jak będziesz szła, rozumiesz? No i popatrz tu. Widać na dwie strony Michigan i Trzydziestą Szóstą. Więc bę¬dziesz wiedziała, czy ktoś nie pilnuje. Ja jutro cały czas bę¬dę u tych białych. Jeżeli postawią kogoś do pilnowania, dam ci znać, żebyś tu nie przychodziła. — Bigger... Przestań, no. — Odprowadź mnie do domu. — Zrobisz to? Nie odpowiedziała. — Już należysz do spółki — przypomniał. — Dostaniesz część tych pieniędzy. — Dla mnie żadna różnica — westchnęła. •.••2^1 To łatwa sprawa. — Wcale nie. Na pewno mnie złapią. Ale dla mnie żadna różnica. Tak czy owak, przepadłam. Przepadłam od razu wtedy, kiedy tylko się z tobą zadałam. Przepadłam, więc mi wszystko jedno... — Chodź. Poprowadził ją z powrotem na tramwajowy przystanek. Nie mówił nic, gdy Czekali wśród wirującego śniegu. Sły¬sząc, jak nadjeżdża tramwaj, wziął jej torebkę, otworzył i w blasku latarki zajrzał do środka. Wetknął siedem cen¬tów w jej rozdygotaną dłoń, pomógł jej wsiąść do tramwa¬ju, a potem stał w śniegu i patrzył na jej czarną twarz za szybą białą od kwiatów mrozu, zanim tramwaj powoli od¬jechał w ciemność. Po śniegu ruszył do domu państwa Dalton. Prawą rękę trzymał w kieszeni płaszcza, palce na kopercie z żądaniem okupu. Dochodząc do podjazdu przed domem, uważnie ro¬zejrzał się wokoło. Na ulicy było pusto. Popatrzył na dom, biały, ogromny, cichy. Wszedł po schodkach i sta¬nął pod frontowymi drzwiami. Dla pewności odczekał chwi¬lę. Do głębi sobie uświadamiał, że gwałci groźne tabu, aż mu się wydawało, że samo powietrze albo niebo przemówi do niego nagle, rozkazując, by porzucił swój zamiar. Miał także uczucie żeglarza, który płynie pod lodowaty wiatr niemal wysysający oddech z piersi, ale to mu sprawiało przyjemność. Wszędzie dokoła była cisza i noc i padał, pa¬dał śnieg, jak gdyby te białe płatki wirowały tak od po¬czątku świata i miały wirować aż do świata kresu. Wycią¬gnął z kieszeni list i wsunął go w szparę pod drzwiami. Odwrócił się, zbiegł ze schodków i szybko przeszedł za dom. Załatwione! Już załatwione! Znajdą to jeszcze dzisiaj, naj¬później jutro z samego rana... Podszedł do drzwi sutereny, otworzył je i zajrzał; pusto. Jak rozjuszona bestia, piec dy¬szał żarem; czerwona łuna rozlewała się na wszystkim. Stanął przed piecem i przez szczeliny patrzył na niespokoj¬ne niewygasłe węgielki. Czy Mary spaliła się zupełnie? Chciał sprawdzić to pogrzebaczem, ale nie miał odwagi. Pociągnął za lewarek, żeby naleciało więcej węgla, i ru¬szył do swojego pokoju. Wyciągając się na łóżku w mrokach, stwierdził, że cały drży. Był zziębnięty, głodny. Nie mógł tak leżeć roztrzę¬siony; gorąca fala lęku, bardziej gorąca niż jego krew, za¬częła go zatapiać, więc musiał zerwać się z łóżka. Stanął na środku pokoju; przed oczami mignęły mu obrazy: rę¬kawiczki, ołówek, papier. Jakżeż, na Boga, mógł zapomnieć 0 tym? Trzeba je wrzucić w ogień! Natychmiast! Zapalił światło, podbiegł do swego płaszcza, wyciągnął te dowody z kieszeni i ukrył pod koszulą na piersi. Potem przez długą chwilę nasłuchiwał przy drzwiach, zanim ruszył chyłkiem do kotłowni Tam znów stał przez chwilę i patrzył w czer¬wone świetliście szczeliny pieca. Wreszcie z pośpiechem otworzył drzwiczki i cisnął wszystko od razu w płomienie; zaczęło dymić, płonąć; zamknął drzwiczki i usłyszał wście¬kły ryk wirującego przeciągu. Poczuł się jakoś dziwnie. Tysiące szpileczek kłuły go w brzuch i w czaszkę. Kolana miał jak z waty. Zatoczył się do ściany i oparł ostatkiem sił. Drętwota ogarnęła żołądek 1 zaraz już całe ciało, głowę i oczy, i usta rozdziawione te¬raz idiotycznie. Nawet ta resztka sił całkowicie go opu¬ściła. Ukląkł przyciskając ręce do podłogi, żeby nie upaść. Ta trwoga była doznaniem fizycznym, atakowała orga¬nizm. Zęby mu szczękały, strużki potu spływały spod pach i po plecach. Jęczał, jakkolwiek próbował jęki powstrzy¬mywać. Wzrok mu przysłoniła ciemna mgła, ale to stopniom wo minęło. I znów zobaczył piec. Dopiero wtedy pojął, że 0 mało nie zemdlał. Wkrótce potem widział łunę wokół pieca i słyszał szum ognia. Przymknął usta, zacisnął zęby: niezwykła paraliżująca drętwota przechodziła. Gdy już mógł stanąć o własnych siłach, podniósł się 1 otarł czoło rękawem. Przeciągnął strunę lekceważąc po¬trzebę snu i od dawna nic nie jedząc; i to przy takim wy¬czerpującym, nieprzerwanym podnieceniu. Może pójść do kuchni, poprosić o kolację? Pewnie, że nie ma powodu się głodzić. Wszedł na górę i zapukał lękliwie do kuchennych drzwi; nie było odpowiedzi. Nacisnął klamkę, uchylił drzwi trochę i zobaczył kuchnię w powodzi światła. Na jednym ze stołów bielało kilka rozłożonych serwetek, jak gdyby przy¬krywały coś, co musiało być jakąś kolacją. Podszedł do stołu i zajrzał pod serwetki podnosząc kolejno róg każdej. Pokrojony chleb i befsztyk z frytkami, i sos w sosjerce, i fasola, i szpinak, i wielki kawał czekoladowego tortu. Śli¬na mu napłynęła do ust. Czy to dla niego? Zastanowił się. Gdzie jest Peggy? Czy powinien jej poszukać? Ale wolał tego nie robić; zwróciłby tylko uwagę na siebie, a to by¬łoby okropne. Stał w kuchni niepewny, bojąc się zacząć jeść. Położył swe czarne palce na krawędzi tego białego stołu i nagle parsknął bezgłośnym śmiechem, bo ujrzał sie¬bie przelotnie w niesamowitym obiektywnym naświetle¬niu: zabił bogatą białą pannę i spalił jej zwłoki po odrą¬baniu głowy, i kłamstwem próbował zwalić winę na kogoś innego, i napisał list z żądaniem okupu dziesięciu tysię¬cy dolarów za zwrot owej panny rzekomo porwanej, a te¬raz stoi tu jak głupi i boi się dotknąć jedzenia na stole, jedzenia niewątpliwie przygotowanego po to, by on je zjadł. — Bigger? — Co? — zapytał bezwiednie, zanim poznał, czyj to głos. — Gdzie byłeś? Obiad czeka na ciebie już od piątej. Weź sobie krzesło. Siadaj i jedz... ile chcesz... Znieruchomiał słuchając. W ręce Peggy zobaczył swoją kopertę. Zagrzeję ci kawę,już siadaj... Czy ona ten list otworzyła? Czy ona wie, co tam jest napisane? Nie, koperta jeszcze zaklejona. Peggy podeszła do stołu i za¬brała serwetki. Kolana dygotały Biggerowi z wrażenia, na czoło wystąpiły mu kropelki potu. Skóra go paliła, swę¬działa, zdawałoby się, cała w bąblach, jak od jakichś pie¬kielnych poparzeń... nie chcesz, żebym ci ten befsztyk podgrzała? z bezmiernej dali doleciało do niego pytanie Peggy i tylko potrząsnął głową, w istocie nawet nie wiedząc, o co ona pyta. Niedobrze się czujesz? — Nic mi nie jest — szepnął. — Nie powinieneś tak chodzić na głodnego. — Nie chciało mi się jeść. — Ale teraz bardziej ci się chce, niż myślisz — zaopinio¬wała Peggy. Gdy stawiała przy jego talerzu filiżankę na spodku, jed¬nocześnie położyła nieco dalej ten list. Koperta przyciąga¬ła wzrok Biggera, jak gdyby była magnesem, a on oczy miał z żelaza. Peggy po chwili przyniosła imbryk i nalała mu kawę do filiżanki. Bez wątpienia dopiero co podniosła ten list spod drzwi frontowych i jeszcze nie zdążyła prze¬kazać panu Daltonowi. Postawiła przy filiżance mały dzba¬nuszek ze śmietanką i wzięła list ze stołu. — Muszę z tym pójść do pana Daltona — powiedziała. — Zaraz wrócę. — Tak, proszę pani — szepnął Bigger. Wyszła z kuchni. Przestał jeść i zapatrzył się w prze¬strzeń przed sobą, czując, jak w ustach mu zasycha. Ale przecież jeść trzeba. Gdyby nie jadł, wyglądałoby to podejrzanie. Zaczął wpychać do ust kęs za kęsem, prze¬żuwać, byle prędzej, popijać wielkimi łykami gorącą ka¬wę. Gdy kawy zabrakło, napełnił sobie filiżankę zimną wodą. Wytężał słuch. Ale żadne odgłosy z głębi domu nie dolatywały. Potem drzwi otworzyły się cicho i weszła Peg¬gy. Nic nie mógł dojrzeć na jej okrągłej, rumianej twarzy. Z ukosa patrzył, jak ona podchodzi do kuchennego pieca, zaczyna przestawiać rondle i patelnie. — Chcesz jeszcze kawy? — Nie, proszę pani. — Chyba nie przestraszyło ciebie to całe zamieszanie, co, Bigger? — Och, nie, proszę pani — odpowiedział, zastanawiając się, czy przypadkiem nie okazał czegoś po sobie, skoro ona tak pyta. — Biedna ta Mary — westchnęła Peggy. — Postępuje jak głupie cielę. I pomyśleć, żeby córka mogła tak trzymać ro¬ dziców w niepewności i zdenerwowaniu przez cały ten czas. No, ale takie są teraz dzieci. Jadł pospiesznie, bez słowa; chciał jak najszybciej wyjść z kuchni. Sprawa już wypływa; niezupełnie, ale w dużej części. Tylko co się z Mary stało, jeszcze nie wie nikt. Wyobraził sobie niepokój i zgrozę państwa Dalton, gdy przeczytają, że Mary została porwana. To oddali ich wszyst¬kie przypuszczenia od niego. Będą myśleli, że uprowadzili ją biali. Nigdy się nie domyślą, że zrobił to lękliwy czarny Murzyn. Zaczną ścigać Jana. Podpis „Czerwony" i ten młot i zakrzywiony nóż na tej kartce skierują wszystkie ich podejrzenia na komunistów. — Najadłeś się? — Tak, proszę pani. — Trzeba by jutro rano wygarnąć popiół z pieca w ko¬tłowni, Bigger. — Tak, proszę pani. — I musisz być gotów, żeby podjechać po pana Daltona o ósmej. — Tak, proszę pani. — W swoim pokoju masz wszystko, co ci trzeba? — Tak, proszę pani. Drzwi otworzyły się głośno, gwałtownie. Bigger drgnął z przerażenia. Do kuchni wszedł pan Dalton z twarzą zu¬pełnie szarą. Wlepił wzrok w Peggy, która ze ścierką w rę¬ce osłupiała patrząc na niego. W jego ręce Bigger zobaczył swój list, już otwarty. — Co się stało, proszę pana? — Kto... Gdzie... Kto ci to dał? — Co? Ten list. — No, nikt mi nie dał. Podniosłam go spod drzwi. — Kiedy? — Kilka minut temu. A bo co? Pan Dalton rozejrzał się wszędzie, po wszystkich czterech ścianach i kątach, nie patrząc na nic w szczególności, ocza¬mi rozwartymi szeroko, nic nie widzącymi. Potem znów spojrzał na Peggy, jak gdyby zdawał się na jej łaskę; cze¬ kał, żeby powiedziała coś, co rozwieje tę straszliwą grozę. — Co... co się stało, proszę pana? — zapytała Peggy po¬wtórnie. Zanim pan Dalton zdążył odpowiedzieć, do kuchni po omacku, z białymi rękami uniesionymi wysoko wkroczyła pani Dalton. Bigger patrzył, jak palce jej drżą w powietrzu, dopóki nie dotknęła ramienia pana Daltona. Chwyciła go za marynarkę tak mocno, że mogłaby ją tym szarpnięciem zerwać. Skóra paliła Biggera, mięśnie mu sztywniały, ale patrzył, nawet nie mrugnął powieką. — Henry! Henry! — zawołała pani Dalton. — Co się stało? Pan Dalton nie słyszał, nadal wpatrywał się w Peggy. — Nie widziałaś, kto zostawił ten list? - Nie, proszę pana. — Ty, Bigger? — Nie, psz'pana — szepnął z zaschniętym jedzeniem w ustach. — Henry, powiedz mi! Proszę! Na litość boską! Pan Dalton jedną ręką objął panią Dalton w pasie i przy¬tulił ją do siebie. — To... to o Mary... To... Ona... — Co? Gdzie ona jest? — Za... zabrali ją! Uprowadzili! — Henry! Nie! — wrzasnęła pani Dalton. — Och, nie -r- zaskomlała Peggy, podbiegając do pana Daltona. — Moja dziecina — łkała pani Dalton. — Uprowadzona — powiedział pan Dalton, jak gdyby musiał to sobie powtarzać, żeby samego siebie przekonać. Bigger rozszerzonymi oczami oglądał tę scenę. Pani Dal¬ton łkała, Peggy opadła na krzesło i ukryła twarz w dło¬niach. Potem wstała raptownie i wybiegła z krzykiem: — Boże, nie dopuść, żeby ją zabili! Pani Dalton zachwiała się. Pan Dalton wziął ją na ręce, i sam chwiejny, z wysiłkiem spróbował wynieść z kuchni, przy czym trudno mu było zmieścić się z nią w drzwiach. Patrząc na to, Bigger przelotnie ujrzał siebie, gdy po¬ przedniej nocy niósł tak zwłoki Mary. Wstał 1 przytrzyma i drzwi dla pana Daltona, a później patrzył, jak pan Dalton niepewnie poprzez półmrok korytarza odchodzi z panią Dalton w objęciach. Tylko on został teraz w kuchni. Znów pomyślał, że mógł¬by stąd wyjść, uciec przed tym wszystkim, ale szybko tę myśl odsunął. Pełen napiętej ciekawości pragnął zostać, że¬by zobaczyć, czym to się skończy, choćby ten koniec miał być czarną otchłanią dla niego. Czuł uniesienie, jak gdyby stał na jakimś wysokim szczycie wśród podmuchów po¬krzepiającego wiatru. Z głębi domu dolatywały przytłu¬mione szlochy. Potem nagle zapanowała cisza. Co się dzie¬je? Czy pan Dalton już telefonuje do policji? Wytężył słuch, ale nic nie usłyszał. Ruszył do drzwi i parę kroków przeszedł korytarzem. Nadal nic nie słychać. Rozejrzał się, czy nikt go nie obserwuje, po czym na palcach zrobił dal¬szych parę kroków. Usłyszał głosy. Pan Dalton z kimś roz¬mawia. Podkradł się jeszcze dalej. Tak, tu już słychać do¬brze... — Z panem Brittenem, proszę. Pan Dal¬ton telefonuje, niech pan zaraz przyjedzie, tak, zaraz, proszę, coś strasznego się sta¬ło, nie chcę o tym mówić przez telefon. To znaczy, że gdy Britten przyjedzie, znów zacznie się wypy¬tywanie... tak, zaraz, czehim. Trzeba wrócić do swojego pokoju. Na palcach Bigger za¬wrócił do kuchni i z kuchni zeszedł do kotłowni Rozpra- żone szczeliny pieca pobłyskiwały w karmazynowym mro¬ku, chrypiało przeciągiem zżerającym powietrze. Czy Mary się spaliła? Ale nawet gdyby się nie spaliła, czy przyszłoby komuś na myśl szukać jej w tym piecu? Wszedł do swego pokoju i do szafy, zamknął drzwi szafy i nastawił uszu. Cisza kompletna. Wyszedł z szafy, zostawiając ją otwartą, żeby w każdej chwili móc do niej wrócić szybko i bezsze¬lestnie. Ściągnął buty. Znów położył się na łóżku, z głową pełną obrazów, coraz to innych, powstałych pod wpływem niezliczonych odruchów. Uciec; zostać; można by nawet zejść na dół i powiedzieć, że on to zrobił. Sama myśl, że wybór drogi działania zależy od niego, sprawiała, że czuł się wolny: oto panuje nad życiem, trzyma swoją przyszłość w rękach. Ale oni nigdy by nie odgadli, że to on; nigdy, że mógł tego dokonać taki potulny czarny chłopak. / Skoczył z łóżka nasłuchując, mając wrażenie, że Słychać głosy. Tak bardzo do tej chwili był pochłonięty swymi roz¬ważaniami, że teraz nie wiedział, czy rzeczywiście/coś sły¬szy, czy tylko mu się wydawało. Owszem, dolatuje cichy odgłos kroków na dole. Pobiegł do szafy. Kroki ustały. Do¬leciało przytłumione łkanie. To Peggy. Łkani^ ucichło, a potem rozległy się głośne szlochy. Długo stał i słuchał płaczu Peggy i przeciągłych jęków wiatru szalejącego wśród nocy za oknami. Aż szlochy Peggy znów ucichły i znów usłyszał jej kroki. Czy ona idzie otwprzyć drzwi wejściowe? Znów kroki; Peggy poszła do frontowej części domu i teraz wróciła. I nagle gruby głos, męski. Zrazu nie poznał tego głosu; po chwili zorientował się, że to głos Brittena. — ...i znalazła Peggy tę wiadomość? — Tak. — Dawno? Z godzinę temu. — I na pewno nie widziała Peggy tego kogoś, kto to zo¬stawił? — Zobaczyłam wetknięte pod drzwiami. — Niech się Peggy dobrze zastanowi. Nikt się nie kręcił koło domu albo na podjeździe? — Nie. Był tylko ten chłopiec i ja, nikogo tu oprócz nas nigdzie nie było. — Gdzie ten chłopiec jest teraz? v . U siebie w pokoju chyba, na górze. — Widziała Peggy kiedykolwiek przedtem takie pismo? — Nie, panie Britten. — Czy Peggy przypuszcza, domyśla się, wyobraża sobie, kto by taki list mógł przysłać? — Nie. Nikt zupełnie nie przychodzi mi na myśl, ■ jak świat długi i szeroki, proszę pana — zawodziła Peggy. Głosu Brittena już nie było słychać. Teraz tylko jakieś inne ciężkie kroki. Krzesła zaszurały po podłodze. Więc je¬ szcze ktoś wszedł do kuchni. Kto? Tak jakby mężczyźni. A potem Bigger usłyszał znów głos Brittena. — Proszę posłuchać. Niech mi Peggy powie, jak ten chłopiec się zachowuje? — Jak to, proszę pana? — Czy wydaje się inteligentny? Czy wydaje się, że gra? — Nie wiem, proszę pana. Jest akurat taki, jak wszyscy inni kolorowi chłopcy. -— Czy mówi „tale, psz'pani", „nie, psz'pani"? — A mówi. Grzeczny jest. — Ale czy robi wrażenie, że stara się wydawać bardziej tępy, niż jest rzeczywiście? — Nie wiem, proszę pana. — Czy zginęło coś w domu, odkąd on tu pracuje? —' Nie, nic. — Czy obraził Peggy kiedy albo coś? — Och, nie! Nie! — Co to właściwie za typ? — Po prostu spokojny kolorowy. Tyle tylko potrafię po- wiedzieć... — Widziała Peggy, żeby on coś czytał? Nie, proszę pana. — Czy zdarza mu się mówić chwilami bardziej inteli¬gentnie niż zwykle? — Nie, proszę pana. Do mnie mówi zawsze tak samo. — Czy zrobił cokolwiek, co by mogło Peggy nasunąć przypuszczenie, że jemu coś o tym liście wiadomo? — Nie, nic takiego nie zrobił. — Kiedy Peggy z nim rozmawia, czy on, zanim odpowie, waha się, jak gdyby musiał się zastanowić nad swoją od¬powiedzią? — Nie, proszę pana. Mówi i zachowuje się naturalnie. — Kiedy mówi, czy wymachuje rękami, jak gdyby miał do czynienia z gromadą Żydów? — Nigdy nie zauważyłam. — Słyszała Peggy, jak on do kogokolwiek zwraca się towarzyszu? — Nie, proszę pana, nie słyszałam. w — Nie zwróciłam uwagi, ale chyba tak. |— Czy w obecności Peggy usiadł kiedy bez pozwolenia, jak gdyby był przyzwyczajony do przebywania wśrjjd bia- łych? |g| Ig .'-f = Nie, proszę pana. Siada tylko wtedy, jak mu/ mówię, żeby usiadł. ■■•■ ' •■'};V'-' / — Czy odzywa się pierwszy, czy czeka, aż się ktoś do niego zwróci? — No, chyba zawsze czeka, żebyśmy się zwrócili do niego. — A teraz proszę pomyśleć, spróbować sobie przypo¬mnieć, czy on mówiąc podnosi głos, jak żydzi. Peggy rozumie, o co mi chodzi? Usiłuję zbadać, czy on przebywa z komunistami... — Nie, proszę pana. On mówi zupełnie tak samo jak inni kolorowi zawsze mówią do mnie. — Powiedziała Peggy, że gdzie on jest w tej chwili? — Na górze, u siebie w pokoju. Gdy głos Brittena ucichł, Bigger uśmiechnął się. Tak, Britten chce go złapać w pułapkę, chce wynaleźć dowody przeciwko niemu; ale nie doszuka się niczego, na czym mógłby się oprzeć. Czy już zaraz Britten przyjdzie z nim porozmawiać? Doleciały inne głosy. — Dziesięć do jednego, że ta dziewczyna nie żyje. — Tak. Oni przeważnie je wykończają. Boją się, kiedy już je mają w swoich rękach. Myślą, że one później mo¬głyby ich rozpoznać. — Stary powiedział, że zapłaci? — No pewnie. Chce odzyskać córkę. — Dziesięć tysięcy dolarów po prostu wyrzucone w bło¬to, gdyby mnie się ktoś pytał. — Ale on chce ją ratować. — No, ja się założę, że to ci czerwoni próbują załapać pieniądze. — Aha! — Może forsę zdobywają właśnie w taki sposób? Po¬dobno ten facet, Bruno Hauptmann, ten, który porwał dziecko Lindy'ego, zrobił to dla hitlerowców. Im potrzebne były te pieniądze. — Chciałbym powystrzelać wszystkich tych cholernych skurwysynów, czerwonych czy nie czerwonych. Odgłos otwierania drzwi i znów czyjeś kroki. — Udało się ze starym? — Jeszcze nie. — To powiedział Britten. Zdruzgotany, co? rę- Owszem, Każdy na jego miejscu byłby zdruzgo¬tany. -r- Nie wezwie policji? •.■ -T^' Nie; śmiertelnie się boi. — Oczywiście, to może być ciężkie dla rodziny, ale jeśli się pokaże tym kidnaperom, że zastraszeniem pieniędzy nie wyduszą, oni dadzą spokój. — Wiesz, Brit, spróbuj z nim jeszcze. -r- No, właśnie, powiedz mu, że nie ma co, trzeba zwró¬cić się do policji. Oj, nie wiem. Nie chciałbym go jeszcze bardziej de¬nerwować. — No, ostatecznie, to jest jego córka. Niech on to za¬łatwia po swojemu. — Ale słuchaj, Brit. Ten facet Erlone, kiedy go aresztu¬ją, przecież powie policji i w gazetach wszystko o tym będzie, tak czy owak. Więc zadzwoń do nich teraz. Im wcześniej zaczną, tym lepiej. — Nie. Będę czekał na sygnał starego. Bigger wiedział, że pan Dalton nie chce zawiadomić po¬licji; co do tego miał pewność. Ale jak długo pan Dalton wytrzyma? Policja dowie się o wszystkim natychmiast po aresztowaniu Jana, bo Jan opowie dosyć, by zarówno po¬licja, jak prasa wszczęły śledztwo. Gdyby jednak Janowi powiedziano o porwaniu Mary, co by było? Czy Jan może przedstawić swoje alibi? Jeśli może, to policja zacznie szu¬kać dalej. I znów będą wypytywać jego; zechcą wiedzieć, dlaczego on skłamał, powiedział, że Jan był tu, w domu. Ale czy słowo „Czerwony", którym on podpisał żądanie okupu, nie zmyli im tropu, nie skieruje podejrzeń na Jana Iz powrotem albo na jego towarzyszy? Czemuż by w ogolę pniał ktokolwiek przypuszczać, że Bigger porwał Maryf I Wyszedł z szafy i rękawem otarł pot z czoła. Tyle-czasu klęczał, że krążenie krwi nieomal ustało w nogach y tylko (bolesne kłucie czuł od podeszew do łydek. Podszedł do okna i wyjrzał na rozwirowany śnieg. Usłyszał, jak vnatr się wzmaga. Ale zadymka! Śnieg nie padał w żadną określoną stronę, tylko przepełniał świat białą kurzawą. Silny, po¬rywisty wiatr przerzucał spirale śniegu skręcające się jak miniaturowe trąby powietrzne. Okno wychodziło na zaułek, z prawej strony była Czter¬dziesta Piąta ulica. Bigger zaczął sprawdzać, czy okno da się otworzyć. Podciągnął je o parę cali, a potem nagle aż do samej góry; zgrzytnęło bardzo głośno. Może usłyszeli? Odczekał chwilę; nic się nie stało. Świetnie! W/najgorszym wypadku będzie mógł wyskoczyć stąd przez to bkno i uciec. Skok z wysokości pierwszego piętra w głęboką zaspę śnie¬gu poniżej. A jednak słychać szybkie miarowy na schodach kroki Tak, ktoś idzie! Bigger zesztywniał. Rożległo się stu¬kanie do drzwi. — Tak, proszę pana! — Otwórz! Zapalił światło, otworzył drzwi i zobaczył przed sobą ja¬kiegoś białego. • — Masz zejść na dół. — Tak, proszę pana! Biały odsunął się i Bigger przeszedł obok niego na kory¬tarz, po czym zaczął schodzić do sutereny, czując wzrok tamtego na plecach, słysząc coraz bliżej przytłumione sa¬panie ognia, widząc znowu przed sobą zakrwawioną głowę Mary, jej krucze kędziory, mokre i lśniące od krwi na zgniecionych gazetach. W kotłowni przy piecu z trzema białymi stał Britten. -— Dobry wieczór, Bigger. — Tak, proszę pana — odpowiedział Bigger. — Słyszałeś, co się stało? — Tak, proszę pana. — Słuchaj, chłopcze. Rozmawiasz tu tylko ze mną i moi- 208 mi ludźmi. Powiedz mi, jak myślisz: czy Jan jest w to wmieszany? Bigger spuścił oczy. Nie chciał odpowiedzieć pochopnie, nie chciał obciążyć Jana zbyt wyraźnie, bo wtedy by się zaczęło zbyt dokładne wypytywanie. Trzeba tylko napo¬mykać coś niecoś, lekko im Jana wskazywać. — Nie wiem, proszę pana — powiedział. — Po prostu powiedz, jak ci się zdaje? — Nie wiem, proszę pana — powtórzył. — Naprawdę widziałeś go tu wczoraj w nocy? — Och, tak, proszę pana. — Przysiągłbyś, że on kazał ci znieść kufer i zostawić samochód przed domem w śniegu? — Przy... przysiągłbym, to święta prawda — powiedział Bigger. Czy on się zachowywał tak, jakby miał jakieś za¬miary? — Nie wiem, proszę pana. — Mówiłeś, że o której godzinie odszedłeś stąd? — Trochę przed drugą, proszę pana. Britten odwrócił się do tamtych białych, z których jeden stał plecami do pieca ogrzewając ręce wyciągnięte w tył. Stał rozkraczony; w kąciku jego ust żarzyło się cygaro. — Więc to chyba ten czerwony — powiedział do niego Britten. — Tak — zgodził się ów człowiek. — Bo i po cóż by ka¬zał szoferowi znieść kufer i zostawić samochód? Tylko po to, żeby zmylić nam ślady. — Słuchaj, Bigger — rzekł Britten. — Spostrzegłeś w za¬chowaniu tego faceta coś niezwykłego? To znaczy, jakąś nerwowość, powiedzmy? O czym on mówił? — Mówił o komunistach... — Namawiał cię, żebyś do nich przystąpił? — Dał mi te rzeczy do czytania. — No. Powtórz nam mniej więcej, co on mówił. Bigger wiedział, jakich żądań biali nie cierpią słyszeć z ust Murzynów; i wiedział, że to są właśnie żądania za¬wsze wysuwane przez czerwonych. I wiedział, że biali nie zą [chcą tych żądań słyszeć nawet od białych, którzy wal^zJ o murzyńską sprawę. — No — zaczął, udając, że ma opory — opowiadj że kiedyś nie będzie żadnych bogatych ludzi ani żl biednych ludzi.. — Tak? ;; .. — I powiedział, że czarni będą mieli możliwość;../ — Mów dalej. — I powiedział, że nie będzie już linczowani^.. — A co mówiła panna Dalton? — Przyznawała mu, że to racja. — Z jakim uczuciem ich wtedy słuchałeś? / — Nie wiem, proszę pana. — To znaczy, czy to ci się podobało? Uznania u białych prawie nigdzie by nie znalazł, gdyby podobały mu się takie wywody. — Byłem na służbie. Po prostu robiłem, co kazali — wy¬mamrotał. — Czy panna Dalton zachowywała się boc&j trochę tak, jakby się czegoś bała? Już wyczuł, jaki dowód oni usiłują znaleźć przeciwko Janowi, i przypomniał sobie, że Mary rozpłakała się wczo- raj, gdy on nie chciał wejść z nimi do Garkuchni Er- nie'ego. — No, nie wiem, proszę pana. Płakała raz... — Płakała? Wszyscy stłoczyli się wokół Biggera. — Tak, proszę pana. — Czy on ją uderzył? — Tego nie widziałem. — Więc co jej zrobił? — No, objął ją i przestała. Bigger stał przyciśnięty plecami do ściany. Karmazyno- wy blask ognia padał na twarze białych. Szum powietrza wsysanego w przewód pieca brzmiał Biggerowi w uszach podcieniowany cichym skomleniem wiatru za drzwiami, wśród nocy. Bigger poczuł zmęczenie; powieki mu opadły na długą sekundę, ale gdy się podniosły, pamiętał, że musi nadal być czujny i odpowiadać na wszystkie pytania w ta¬ki sposób, żeby siebie ocalić. — Czy ten Jan mówił ci coś o białych kobietach? Ogarnął go dławiący niepokój. — Psz'pana? — Czy mówił, że poznałby cię z jakimiś białymi kobie¬tami, gdybyś przystąpił do czerwonych? Wiedział, że stosunki płciowe pomiędzy czarnymi i bia¬łymi są dla większości białych rzeczą ohydną. — Nie, psz'pana — udał zawstydzenie. — Czy Jan żył z tą dziewczyną? — Nie wiem, proszę pana. — Zawiozłeś ich do jakiegoś mieszkania czy hotelu? — Nie, proszę pana, tylko do parku. — Siedzieli na tylnym siedzeniu? /—- Tak, psz'pana. — Długo jeździliście po parku? -r- No, ze dwie godziny chyba, proszę pana. — Mówże, chłopcze. On ją miał? — Nie wiem, proszę pana. Siedzieli tam z tyłu i cało¬wali się, i jechali. — Ona leżała? — Hmm... tak, proszę pana. Właściwie leżała. — Bigger spuścił wzrok, bo czuł, że tak będzie lepiej. Wiedział, że w przekonaniu białych wszyscy Murzyni łakną białych kobiet, toteż chciał okazać jakiś lękliwy szacunek na¬wet wobec samej wzmianki o białej pannie w jego obe¬cności. — Byli pijani, prawda? — Tak, proszę pana. Wypili mnóstwo. Usłyszał warkot samochodów na podjeździe. Czy to po¬licja? — Kto przyjechał? — zapytał Britten. — Nie wiem — odrzekł jeden z jego ludzi — Trzeba zobaczyć — powiedział Britten. Otworzył drzwi i Bigger ujrzał stojące na śniegu cztery samochody z zapalonymi reflektorami. — Kto tam? — zawołał Britten. — Prasa! r '■ — Nie ma tu nic dla was! — W wołaniu Brittena Na¬brzmiał niepokój. — Tylko bez bujania gości! — ktoś odpowiedział. r- Część już jest w gazetach. Równie dobrze możecie nam po¬wiedzieć resztę. — Co jest w gazetach? — zapytał Britten, gdy przyby¬sze weszli do kotłowni. Wysoki, rumiany dziennikarz wyciągnął gazetę z kie¬szeni i podał ją Brittenowi. — Czerwoni twierdzą, że im zarzucacie wykradzenie córki starego. Bigger z miejsca, w którym stał, zerkając szybko zoba¬czył wielki nagłówek: DZIEWCZYNA ZNIKA. ARESZTO¬WANIE CZERWONEGO. -— Cholera! — zaklął Britten. — Fiu! fiu! — powiedział ten rumiany drągal. — Co za noc! Czerwony w areszcie! Śnieżyca. A tutaj zupełnie taka sceneria, jakby kogoś zamordowano. — No, panie — upomniał go Britten. — Jest pan w do¬mu pana Daltona. — Och, przepraszam — Gdzie stary? — Na górze. Nie życzy sobie teraz, żeby mu ktokolwiek zawracał głowę. — Czy ta dziewczyna naprawdę zginęła, czy to tylko ja¬kiś popisowy numer? — Nic panom nie mogę powiedzieć — odrzekł Britten. — Co to za chłopak, ten? — Ani słowa, Bigger — zalecił Britten. — Czy to ten, o którym Erlone powiedział, że go oskar¬żył? Bigger stał pod ścianą i błądził wzrokiem dokoła. — Grasz przed nami głupka? — zagadnął go jeden z no¬wo przybyłych. — Słuchajcie, ludzie —■ powiedział Britten. — Nie spiesz¬cie się tak. Pójdę do starego i zapytam, czy zechce się z wa¬mi widzieć. — Najwyższy czas. Czekamy. Wszystkie telegrafy prze¬kazują tę historię. Britten wyszedł po schodach z sutereny, pozostawiając Biggera z gromadą białych. ■ Nazywasz się Bigger Thomas? — zapytał ten ru¬miany. Ani słowa, Bigger — przypomniał jeden z ludzi Brit¬tena. Bigger milczał. — No, co to znaczy? Chłopak chyba może mówić, je¬żeli chce. Pachnie mi to jakąś wielką sensacją — oświadczył któryś z dziennikarzy. Bigger nigdy dotąd nie widział takich białych; pojęcia nie miał, jak się przy nich zachowywać, czego się spodzie¬wać. Nie są bogaci i dalecy, jak pan Dalton, i sprawiają wrażenie bardziej nieustępliwych niż Britten, ale też i bar¬dziej obojętnych, a więc mogą być znacznie groźniejsi niż postawa Brittena. Tam i z powrotem spacerują po kotłowni w łunie z pieca, a kapeluszy nie zdjęli z głów, i cygara, i pa¬pierosy trzymają wciąż w ustach. Bigger wyczuwał w nich chłód i lekceważenie każdego. Byli jak sportowcy zajęci swoim meczem Wiedział, że kręcić się tu będą długo, te¬raz gdy Jan jest w areszcie śledczym. Jak oni przyjmują to, co on mówił o Janie? Czy to dobrze, że Britten mu za¬bronił rozmawiać z mmi? Patrzył na wymiętą gazetę w obleczonej w rękawiczkę dłoni tego białego. Gdybyż tyl¬ko mógł tę gazetę przeczytać! Dziennikarze już milczeli, czekając na powrót Brittena. Ale w końcu jeden podszedł do Biggera i oparł się o ścianę tuż przy nim. Bigger bez słowa zerkał na niego bokiem Zobaczył, jak tamten za¬pala papierosa. — Palisz, młodzieńcze? — Nie, psz'pana — bąknął. Poczuł, że dziennikarz wtyka mu coś w rękę. Poruszył głową, żeby spojrzeć, ale powstrzymał go szept: — Spokojnie. To dla ciebie. Chcę, żebyś udzielił mi in¬formacji. Palce Biggera zwarły się na cienkim zwitku papieru. To pieniądze i powinien je zwrócić. Trzymał je więc i czekał na sposobność. Wszystko działo się tak szybko, że zaczął wątpić, czy podoła. Był zmęczony. Och, gdyby tylko się przespać! Gdyby tylko dało się tę całą sprawę odłożyć na kilka godzin, dopóki on trochę nie wypocznie! W^edy na pewno potrafiłby sobie radzić. Ale wypadki następowały jak w koszmarnym śnie, chaotycznym, nie powiązanym. Chwilami wydawało mu się, że niezupełnie pamięta, co zaszło i z czym powinien się liczyć w najbliższej/przyszło¬ści. Nagle drzwi na szczycie schodów skrzypnęły i zoba¬czył w nich Brittena. Gdy wszyscy zwrócili oczy ku drzwiom, wepchnął te pieniądze z powrotem białemu do ręki Biały spojrzał na niego, potrząsnął głową i cisnąwszy papierosa wyszedł na środek kotłowni. —: Przykro mi, moi drodzy — powiedział Britten. — Ale stary nie będzie mógł się z wami zobaczyć wcześniej niż we wtorek. Bigger od razu to zrozumiał: a więc pan Dalton gotów jest zapłacić tę sumę, nie zwróci się o pomoc do policji. — We wtorek? — Oj, bzdura! — Gdzie jest ta dziewczyna? — Przykro mi — powtórzył Britten. — Stawiacie nas w takim położeniu, że będziemy musieli drukować wszystko, czego się dowiemy o tej sprawie. — Znacie przecież pana Daltona — przedkładał Brit¬ten. — Więc tego byście nie zrobili Na miłość boską, daj¬cie człowiekowi szansę. Nie mogę wam teraz wyjaśnić, dla¬czego, ale to bardzo ważne. On sam wam wyjaśni w swoim czasie. — Czy ta dziewczyna zginęła? — Nie wiem. — Jest tutaj, w tym domu? Britten zawahał się. — Nie. Chyba jej tu nie ma. —• Kiedy wyszła? — Nie wiem. — Kiedy wróci? — Trudno mi powiedzieć. — Czy ten Erlone mówi prawdę? — zapytał któryś z dziennikarzy. — Już powiedział, że pan Dalton dopro¬wadzając do aresztowania go, usiłuje skompromitować Partię Komunistyczną. I że głównie chodzi o to, on mówi, żeby rozłączyć, go raz na zawsze z panną Dalton. — Nie wiem powiedział Britten. — Erlone zaraz po aresztowaniu został przesłuchany w Komendzie Policji — ciągnął tamten. — Oświadczył, że ten chłopiec tutaj kłamie mówiąc, że on był wczoraj w no¬cy w tym domu. Czy kłamie rzeczywiście? — Naprawdę, nic nie mogę o tym powiedzieć — rzekł Britten. — Czy pan Dalton zabronił córce widywać się z Erlo- ne'em? — Nie wiem. — Britten z rozmachem wyjął z kieszeni chustkę do nosa i otarł nią czoło. — Bóg mi świadkiem, chłopcy, nic wam nie mogę powiedzieć. Będziecie musieli zobaczyć się ze starym. I nagle wszyscy jednocześnie podnieśli wzrok. Na szczy¬cie schodów w drzwiach stał pan Dalton, blady, z jakąś kartką w ręce. Bigger poznał od razu, że to jest ten jego list. Co teraz będzie? Dziennikarze zaczęli przekrzykiwać się wzajemnie, zadając pytania, chcąc robić zdjęcia. — Gdzie jest panna Dalton? — Pan postarał się o nakaz aresztowania Erlone'a? — Czy oni byli zaręczeni? — Pan jej zabronił się z nim widywać? — Nie podobały się panu jego poglądy polityczne? — Nie zechciałby pan złożyć oświadczenia, panie Dal¬ton? Bigger zobaczył, jak pan Dalton ucisza ich ruchem rę¬ki, po czym wolno schodzi do połowy schodów. Stłoczyli się i podnieśli flesze. — Zechce pan wyrazić swoje zdanie o tym, co Erlone po¬wiedział o pańskim szoferze? — A co on powiedział? —• zapytał pan Dalton. — Że szofer został przekupiony, żeby rzucić na niego fałszywe oskarżenie. — To nieprawda — odparł pan Dalton stanowczo, Bigger zamrugał, gdy błysk magnezji śmignął mu przed oczami. Zobaczył, że tamci już opuszczają swoje srebrzyste żarówki. — Panowie — rzekł pan Dalton. — Proszą was! Dajcie mi tylko chwilę czasu. Ja chcę złożyć oświadczenie. — Urwał i usta mu drżały. Bigger widział, jaki jest zdenerwo¬wany. — Panowie — zaczął znów. — Chcę złożyć oświad¬czenie i chcę, żebyście dokładnie je zanotowali. Sposób, w jaki je podacie, to sprawa życia albo śmierci dla kogoś z mojej rodziny, kogoś bliskiego mi. Dla kogoś... Głos pana Daltona zadrżał i ucichł. W kotłowni zaszu¬miało ożywieniem. Bigger usłyszał, jak jego list cicho sze¬leści w palcach pana Daltona. Pan Dalton stał kredowo blady, oczy miał nabiegłe krwią, podkrążone ponad pla¬mami ciemnej czerwieni na policzkach. Ogień w piecu przygasał, przeciąg był już tylko szmerkiem Siwe włosy pana Daltona lśniły w różowawej poświacie ognia jak płyn¬ne srebro. Ni stąd, ni zowąd, tak nagle, że wszyscy aż sapnęli z wra¬żenia, w drzwiach za panem Daltonem stanęła jakaś postać w białej, powłóczystej szacie. To była pani Dalton z sze¬roko otwartymi białymi oczami jak dwa kamyki, ze swymi uwrażliwionymi dłońmi podniesionymi do ust, palcami dłu¬gimi, białymi i rozłożonymi szeroko. Kotłownia zajaśniała białym błyskiem chyba z dziesięciu fleszów. Jak duch, pani Dalton zstąpiła bezszelestnie po schodach i tuż za nią zstąpił duży biały kot. Zatrzymała się przy panu Daltonie, jedną ręką lekko dotykając poręczy, drugą unosząc w powietrze. Pan Dalton, nieruchomy, zwrócony do tych ludzi, nawet nie spojrzał, tylko dłonią przykrył jej dłoń opartą o poręcz. Białe kocisko tymczasem dało susa ze schodów i wskoczyło na ramię Biggera. Bigger znieru¬chomiał, pewny, że kot go wydał, wskazał go jako mor¬dercę Mary. Niechże już zeskoczy ten kocur; ale kocie pa¬zury wbiły się w jego marynarkę. Srebrzyste błyskawice smagnęły go po oczach i wiedział, że ci ludzie sfotografo¬wali go z kotem na ramieniu. Szarpnął kota za ogon-je- szcze raz, i tym razem to odniosło skutek. Kocisko opadło na cztery łapy, przeciągle miauknęło i zaczęło ocierać się o jego nogi. Psiakrew! Nie da mi ten kocur spokoju? Usły¬szał, jak pan Dalton mówi: — Panowie, możecie fotografować, ale poczekajcie chwi¬lę. Przed chwilą dzwoniłem do Komendy Policji i prosiłem 0 natychmiastowe zwolnienie pana Erlone. Oświadczam, że nie mam zamiaru wnosić żadnego oskarżenia przeciwko niemu. To musi być wiadome. Mam nadzieję, że podacie to w waszych gazetach. Bigger zastanowił się, czy to oznacza, że przestają podej¬rzewać Jana. Zastanowił się, co będzie, jeśli on spróbuje wyjść teraz z domu. Czy jest obserwowany? -r Co więcej — mówił dalej pan Dalton. — Chcę oświad¬czyć publicznie, że przepraszam go za to aresztowanie 1 przykrości... — Urwał, zwilżył wargi językiem i popatrzył w dół na zwarty tłumek dziennikarzy skrzętnie notujących w białych bloczkach. — I, panowie, chcę zawiadomić, że panna Dalton, nasza córka... panna Dalton... — zająknął się. Za jego plecami, nieco z boku, stała pani Dalton; położyła mu białą dłoń na ramieniu. Tamci znów podnieśli srebrzy¬ste żarówki i znów czerwony mrok rozdarły błyskawice. — Chcę... chcę zawiadomić — powiedział pan Dalton cicho, zdławionym szeptem, a przecież tak, że słychać go było w całej kotłowni — że panna Dalton została uprowadzona... — Uprowadzona? — Och! — Kiedy? — Przypuszczamy, że wczoraj w nocy — powiedział pan Dalton. — He żądają? — Dziesięć tysięcy dolarów. — Nie podejrzewa pan, kto to? — Nic nie wiemy. — Czy była jakaś wiadomość od niej, od panny Dal¬ton? — Nie, bezpośrednio nie. Ale dostaliśmy list od tych kidnaperów... — Ma pan ten list tutaj? — Tak. To jest ten list. — Kiedy pan go dostał? — Dziś wieczorem. — Pocztą? — Nie. Ktoś zostawił go pod naszymi drzwiami — Zapłaci pan ten okup? — Tak — odpowiedział pan Dalton. —I Zapłacę. Słuchaj¬cie, panowie, możecie mi pomóc i być może ocalić życie mojej córce, jeżeli podacie w waszych gazetach, że zapła¬cę tak, jak mi polecono. A także, co jest najważniejsze, je¬żeli zawiadomicie tych kidnaperów za pośrednictwem wa¬szych gazet, że nie zwrócę się do policji. Że zrobię wszyst¬ko, czego żądają. Żeby tylko oddali nam córkę. Napiszcie, na litość boską, żeby jej nie zabili., że dostaną wszystko, czego chcą... — I nie domyśla się pan, panie Dalton, co to za jedni? — Nie. — Czy możemy ten list zobaczyć? — Niestety, nie. Podano w nim wskazówki, jak dostar¬czyć okup, i dostałem ostrzeżenie, żeby ich nie podawać do wiadomości publicznej. Ale napiszcie w waszych gazetach, że do tych wskazówek się zastosuję. — Kiedy widziano pannę Dalton po raz ostatni? — W niedzielę nad ranem, około godziny drugiej. — Kto ją widział? — Mój szofer i moja żona. Bigger zagapił się w przestrzeń przed sobą, nie pozwa¬lając swoim oczom nawet drgnąć. — Proszę, nie zadawajcie mu żadnych pytań — powie¬dział pan Dalton. — Ja mówię w imieniu całego mojego domu. Nie chcę, żeby cokolwiek mogło stanowić żer dla wariackich plotek wokół tej sprawy. Pragniemy powrotu naszej córki; tylko to teraz jest ważne. Napiszcie jej w wa¬szych gazetach, że robimy wszystko, co możemy, żeby ją odzyskać, i że wszystko już jest wybaczone. Napiszcie jej, że my... — Znów głos mu się załamał i odmówił posłuszeń¬stwa. — Proszę pana — zaczął prosić jeden z fotoreporte¬rów. Ale niech pan nam pozwoli zrobić jedno, jedyne zdjęcie tego lista.. — Nie, nie... Nie mogę tego zrobić. — Jak jest podpisany? Pan Dalton spojrzał prosto przed siebie. Bigger zastano¬wił się, czy on powie. Zobaczył, jak usta panu Daltonowi poruszają się bezgłośnie, jeszcze niepewnie. — Owszem, powiem wam, jaki jest podpis — rzekł pan Dalton. Ręce mu się trzęsły. Pani Dalton na pół odwróciła do niego głowę i zacisnęła palce na jego marynarce. Big¬ger wiedział, że ona pyta go niemo, czy nie lepiej ten pod¬pis przed nimi zataić, żeby nie podawali w gazetach; i wie¬dział również, że pan Dalton chcąc im powiedzieć ma chy¬ba jakieś po temu powody. Może zawiadamia w ten sposób czerwonych, że otrzymał ich list? — Tak — powiedział pan Dalton. — Podpisano „Czer¬wony". To wszystko. — Czerwony? — Tak. .-r- Nazwiska pan nie zna? Nie. — Nasuwa to panu jakieś podejrzenie? ^-- Poniżej podpisu jest nagryzmolone godło Partii Ko¬munistycznej, młot i sierp — powiedział pan Dalton. Wszyscy milczeli. Bigger zobaczył zdumienie na ich twarzach. Kilku z nich nie czekało już na nic więcej; wy¬biegli z kotłowni, żeby przez telefon przekazać wiadomości swoim redakcjom. — Myśli pan, że to zrobili komuniści? — Nie wiem. Konkretnie nie posądzam nikogo. Ujaw¬niam te szczegóły publicznie, żeby kidnaperzy wiedzieli, że list od nich otrzymałem. Jeżeli zwrócą mi córkę, nie będę nikogo pytał o nic. — Czy pańska córka miała coś do czynienia z komunista¬mi, panie Dalton? — Nic o tym nie wiem. — Zabronił pan swojej córce spotykać się z tym Erlone? — Mam nadzieję, że to nie ma nic do rzeczy. — Myśli pan, że Erlone jest w to zamieszany? — Nie wiem. — Dlaczego załatwił pan jego zwolnienie? — O jego aresztowanie postarałem się, zanim otrzyma¬łem ten list — Sądzi pan, że on może zwróci panu córkę, jeśli wyj¬dzie na wolność? — Nie wiem Nie wiem, czy nasza córka jest w jego rę¬kach. Wiem tylko, że żona i ja chcemy, żeby nasza córka wróciła. — Więc dlaczego załatwił pan zwolnienie Erlone'a? — Dlatego że nie wnoszę przeciwko niemu żadnego oskarżenia — odpowiedział pan Dalton z uporem. Panie Dalton, zechce pan podnieść ten list wyżej, wyciągnąć rękę tak, jakby pan apelował. Dobrze! A tetaz zechce i pani wyciągnąć rękę. O tak. W porządku. Nie ru¬szać się proszę! Bigger patrzył, jak srebrzyste żarówki znów błyskają. Państwo Dalton stali na schodach: ona w bieli, on z listem w ręce, zapatrzony przed siebie, w przeciwległą ścianę kot¬łowni. Cicho szemrał ogień w piecu, fotoreporterzy nasta¬wiali aparaty. Inni, stojąc wokoło, bazgrali z pośpiechem dalej w swoich bloczkach. Flesze błysnęły znowu i Bigger nagle stwierdził z przerażeniem, że skierowane są w"jego stronę. Chciał schylić głowę, zasłonić twarz rękami, ale już było na to za późno. Dosyć już napstrykali jego zdjęć, żeby rozpoznano go na pierwszy rzut oka w tłumie. Jeszcze paru wyszło, po czym państwo Dalton odwrócili się i powoli ru¬szyli po schodach do drzwi kuchni i zniknęli razem z tym dużym białym kotem kroczącym tuż za nimi. Bigger stał nadal pod ścianą patrząc, rozważając, co każde ich posunię¬cie oznacza dla niego, jakie są ostatecznie szanse otrzyma¬nia tych pieniędzy. — Myśli pan, panie Britten, że możemy skorzystać z te¬lefonu pana Daltona? — zapytał jeden z reporterów. — Oczywiście. Britten poprowadził kilku do kuchni. Trzej podwładni Brittena usiedli na schodach i ponuro wpatrywali się w podłogę. Wkrótce potem wrócili z ulicy ci, którzy pierwsi poszli telefonować. Bigger wiedział, że chcą teraz poroz¬mawiać z nim. Britten też wrócił i usiadł na schodach. — No, nie może pan poinformować nas o tym dokład¬niej? — ktoś zapytał. — Pan Dalton już wam wszystko powiedział — odrzekł Britten. — To poważna historia — odezwał się ktoś inny. — Po¬wiedz pan, jak pani Dalton to przyjęła? — Zemdlała — odrzekł Britten. Przez chwilę nikt nic nie mówił. A potem Bigger zo¬baczył, jak ci ludzie, jeden po drugim, odwracają się i pa¬trzą na niego. Spuścił wzrok; czuł, że tylko czekają, by mu zadawać pytania, a bardzo tego nie chciał. Powiódł ocza¬mi po kotłowni i zobaczył zmiętą gazetę tamtego reporte¬ra, zgniecioną, zapomnianą, leżącą w kącie. Koniecznie trzeba ją przeczytać; wziąć ją stamtąd przy pierwszej spo¬sobności i dowiedzieć się, co właściwie Jan mówił. Minęło jeszcze trochę czasu i dziennikarze zaczęli chodzić po su¬terenie, penetrować kąty, oglądać łopatę, kubeł na śmieci i kufer. Jeden stanął przed piecem. Wyciągnął rękę i otwo¬rzył drzwiczki; w słabym, czerwonym odblasku pochylił się i zajrzał do pieca, gdzie węgiel już tylko się tlił. A je¬żeli zechce tam pogrzebać? Jeżeli kości Mary wtedy wyle¬cą? Bigger wstrzymał oddech. Ale żadnego grzebania w tym ogniu nie będzie; nikt go nie podejrzewa. On to tyl¬ko czarny błazen. Widząc, jak dziennikarz zamyka drzwicz¬ki, odetchnął. Mięśnie twarzy mu zadrgały gwałtownie, więc poczuł, że zbiera mu się na śmiech. Odwrócił głowę i z trudem się opanował. W nastroju był histerycznym. — No, a czy możemy zajrzeć do pokoju tej dziewczy¬ny? — zapytał któryś z dziennikarzy. — Oczywiście. Czemu nie? — powiedział Britten. Wszyscy wyszli za Brittenem i Bigger został sam. Na¬tychmiast jego oczy przyciągnęła ta gazeta; chciał ją wziąć, Czyżby głupia mrzonka, że problem ludzkiego nie¬szczęścia i nędzy zniknie, jeśli się rozdzieli miliony do¬larów z ojcowskich nieruchomości pomiędzy nieszcz꬜liwych, zmusiła Mary Dalton do opuszczenia wspa¬niałej rezydencji swych rodziców, państwa Henry G. Dalton na Drexel Boulevard nr 4605 i rozpoczęcia no¬wego życia pod przybranym nazwiskiem, wśród długo¬włosych przyjaciół z Ruchu Komunistycznego? Zagadnienie to policja usiłowała wyświetlić dzisiaj w późnych godzinach wieczornych aresztując Jana Er¬lone, sekretarza Kancelarii Adwokackiej Związków Za¬wodowych, jednej z „fasad" organizacji komunistycz¬nej, której podobno Mary Dalton jest członkiem wbrew woli swego ojca. W dalszym ciągu podawano, że Jan przebywa w areszcie śledczym na Jedenastej ulicy i że Mary nie ma w domu od godziny ósmej wieczorem w sobotę. Była też wzmianka o tym, że widziano Mary „w towarzystwie Erlone'a do póź¬nej nocy w jednej z osławionych kawiarń Dzielnicy Połud¬niowej na Czarnym Pasie". I nic ponadto. A Bigger spodziewał się czegoś więcej. ale bał się. Podszedł do tylnych drzwi i sprawdził, czy są zamknięte na klucz; potem wbiegł po schodach do drzwi kuchennych i zajrzał do kuchni: nikogo tam nie było. Wró¬cił na dół przeskakując po dwa stopnie i porwał w rękę ten zadrukowany papier. Rozłożył gazetę i zobaczył wielki czarny nagłówek na górze pierwszej stronicy. SZUKAJCIE SPADKOBIERCZYNI MILIONÓW ZAGINIONEJ OD SO¬BOTY. PRZYPUSZCZALNIE UKRYWA SIĘ U KOMUNI¬STÓW. ARESZTOWANIE MIEJSCOWEGO PRZYWÓDCY CZERWONYCH; POLICJA BADA, CO ŁĄCZY GO Z MA¬RY DALTON. WŁADZE DZIAŁAJĄ NA PODSTAWIE IN¬FORMACJI UDZIELONYCH PRZEZ OJCA ZAGINIONEJ. I na środku tej pierwszej stronicy zamieszczono foto¬grafię Jana. To Jan, i owszem. Od razu można poznać. Big-> ger czytał dalej. Szukał jeszcze. A, jest coś tutaj. Fotografia Mary. Mary jak żywa, więc mu się przypomniała taka, jaką zobaczył ją po raz pierwszy. Aż zamrugał oczami. I znów spocony, pełen lęku ujrzał jej głowę na lepkich gazetach wśród rozpły¬wającej się po nich krwi. Przeczytał napis nad fotografią: „W «HOLENDERSKIEJ» Z TATUSIEM" Podniósł wzrok i spojrzał na piec: to chyba niemożliwe, że ona tam jest w tym ogniu i pali się... Samo naświetlenie sprawy w gaze¬cie uspokoiło go trochę. Ale wszyscy już wiedzą, że Mary została porwana, więc co będzie? Usłyszał kroki, upuścił gazetę na to samo miejsce w kącie i stanął, jak stał przed¬tem, plecami oparty o ścianę, sennie zapatrzony gdzieś przed siebie. Drzwi się otworzyły i dziennikarze zeszli do kotłowni rozmawiając cicho, w podnieceniu. Zauważył, że znów patrzą na niego. Britten również wrócił. — Ale dlaczego nie możemy pomówić z tym chłop¬cem? — zapytał któryś Brittena. — On wam nic nie potrafi powiedzieć — odrzekł Britten. — Potrafi nam przecież powiedzieć, co widział. Osta¬tecznie woził ich wczoraj samochodem. — Ja nie mam nic przeciwko temu — oświadczył Brit¬ten. — Ale doprawdy pan Dalton powiedział już wszystko. Jeden z nich podszedł do Biggera. — Powiedz no, Mike, myślisz, że ten Erlone to zrobił? — Ja się nie nazywam Mike — burknął Bigger. — Och, nie chciałem cię urazić |1| wyjaśnił tamten. — No, ale jak myślisz? On to zrobił? — Odpowiadaj na pytania, Bigger — polecił Britten. Bigger już żałował, że był taki hardy. Nie można sobie teraz pozwalać na gniew. Zresztą o co tu właściwie się gniewać? Gniewać się na gromadę jakichś głupców? Szu¬kają tej dziewczyny, a ona nie dalej niż o dziesięć stóp od nich pali się w piecu. On ją zabił, a oni o tym nie wiedzą. Niech więc nawet mówią do niego „Mike". — Nie wiem, proszę pana — odrzekł. — No, prędzej. Opowiedz nam, co się działo. — Ja tu tylko pracuję, proszę pana. — Nie bój się. Nikt ci krzywdy nie zrobi — Pan Britten może panom powiedzieć —- bronił się Bigger. Dziennikarze potrząsając głowami odeszli. — Boże drogi, panie Britten — powiedział któryś. — Wiemy o tym porwaniu tylko tyle, że przyszedł list i że Erlone ma zostać wypuszczony z aresztu i że ten list pod¬pisano słowem „Czerwony" i dorysowano młot i sierp. Z te¬go jeszcze nic nie wynika. Niech pan nam poda więcej szczegółów. — Słuchajcie, ludzie — rzekł Britten — czy nie możecie dać staremu szansy? On przecież chce, żeby córka wróciła żywa. Jeszcze wam dostarczy materiału do wielkiej sen¬sacji, ale poczekajcie trochę. — Powiedz pan nam teraz. Kiedy ostatnio widziano tę dziewczynę? Britten zaczął opowiadać wszystko od początku. Uważ¬nie Bigger słuchał każdego słowa i bacznie wsłuchiwał się w ton, jakim tamci zadawali pytania, wciąż niepewny, czy któryś nie podejrzewa jego. Ale nie. Interesuje ich wyłącz¬nie Jan. — Panie Britten — pytał jeden — dlaczego stary chciał, żeby Erlone'a wypuszczono? — Sam niech pan sobie na to odpowie — rzekł Britten. — A więc on myśli, że Erlone ma coś wspólnego z po¬rwaniem jego córki, i załatwił to zwolnienie po to, żeby Erlone mógł mu ją przyprowadzić z powrotem? — Nie wiem — odpowiedział Britten. — Oj, dosyć już tej dyskrecji, panie Britten. — Niech pan puści w ruch własną wyobraźnię — pora¬dził mu Britten. Jeszcze dwaj z nich zapięli płaszcze, nasunęli kapelusze nisko na oczy i wyszli. Bigger wiedział, że idą do telefonu z dalszymi wiadomościami dla swoich gazet; powiedzą te¬raz, jak Jan próbował go przekonać do komunizmu i o tych broszurach komunistów, które Jan mu dał, i o tym ru¬mie, i że on odwiózł kufer tylko z połową rzeczy na dwo¬rzec, i o tym liście z żądaniem dziesięciu tysięcy dolarów. Pozostali rozglądali się po kotłowni w smugach świateł z latarek elektrycznych. Bigger nadal stał oparty o ścianę. Britten siedział na schodach. Ogień w piecu szemrał. Nie¬długo, myślał Bigger, trzeba będzie wygarnąć popiół, bo tam nie pali się tak dobrze, jak powinno. Niech tylko skończy się to zamieszanie i wszyscy sobie stąd pójdą. — Sprawa dosyć fatalna, co, Bigger? — zapytał Britten. Talk, proszę pana. r— Założę się o milion dolarów, że to Jan wpadł na ta¬ki sprytny pomysł. Bigger nic na to nie powiedział. Wszystko w nim zwiot¬czało; stał pod tą ścianą chyba nie o własnych siłach. Już przed paroma godzinami przestał wymagać od siebie pr꿬ności; już nie mógł zmobilizować ani odrobiny energii. Po prostu więc zapomniał o tym, płynął z prądem. Zaczynało robić się chłodno; ogień w piecu dogasał. Przeciąg ucichł prawie zupełnie. I nagle drzwi sutereny otworzyły się na oścież i wbiegł jeden z tych, którzy wy¬szli ostatnio, ośnieżony, z twarzą purpurową, mokrą, z usta¬mi rozdziawionymi. - Słuchajcie! — zawołał. — No? — Co takiego? — Mój naczelny powiedział mi przed chwilą, że ten Erlone nie chce wyjść z aresztu. Dziwna ta wiadomość sprawiła, że przez moment wszy¬scy patrzyli na siebie bez słowa. Bigger ocknął się i spró¬bował zrozumieć, co to oznacza. I wtedy raptem ktoś za¬dał pytanie, które on tak bardzo chciałby zadać sam. — Nie chce wyjść? Jak to? — No, odmówił, kiedy mu powiedzieli, że pan Dalton wniósł prośbę, żeby go zwolnili. Usłyszał chyba o tym po¬rwaniu, więc powiedział, że nie chce wyjść. — Z tego wynika, że jest winny! — zaopiniował Brit¬ten. — Nie chce wyjść, bo wie, że będą go śledzić, aż tra¬fią do dziewczyny, rozumiecie? On się boi. — I co jeszcze? —-No, ten Erlone mówi, że ma wielu świadków, któ- Bigger napiął mięśnie; wysunął nieco do przodu głowę i ramiona. To kłamstwo! — powiedział Britten. — Ten chłopiec go tu widział. — Było tak, chłopcze? Bigger zawahał się. Podejrzewał w tym pułapkę. Ale je¬śli Jan rzeczywiście ma alibi, to przecież trzeba mówić swoje: trzeba oddalić ich myśli od swojej osoby. — Tak, proszę pana. — Hmm.. ktoś więc kłamie. Ten Erlone twierdzi, że może przedstawić dowody. — Do diabła z takimi dowodami! — powiedział Brit¬ten. — Po prostu ma kilku swoich czerwonych, którzy bę¬dą łgali w jego obronie; nic poza tym. — Ale co mu przyjdzie, u licha, z tego, że nie zechce wyjść z więzienia? — zapytał któryś z dziennikarzy. — Mówi, że jeżeli zostanie, nikt nie będzie mógł go po¬sądzać o maczanie palców w tym porwaniu. I powiedział, że ten chłopak kłamie. Że ktoś kazał temu chłopakowi tak mówić, żeby go oczernić, zepsuć mu opinię. Przysięga, że rodzice wiedzą z całą pewnością, gdzie jest teraz dziewczy¬na i że ta cała sprawa to sztuczka, żeby podniósł się gwałt przeciwko czerwonym. Wszyscy zebrali się wokół Biggera. — No, chłopcze, teraz już udziel nam informacji. Czy ten facet naprawdę był tu wczoraj w nocy? — Tak, proszę pana. Był tutaj, a jakże. — Widziałeś? — Tak, proszę pana. — Gdzie go widziałeś? — Przywiozłem tutaj jego i pannę Dalton samochodem. Weszliśmy razem na górę, żebym zabrał ten kufer. — I kiedy stamtąd wyszedłeś, on tam został? — Tak, proszę pana. Serce Biggerowi waliło, ale usiłował panować nad twa¬rzą i głosem. Nie chciał, żeby wyglądało na to, że zdener¬ wował się tym nowym obrotem rzeczy. Bo i dlaczego miał¬by się denerwować? Nie wiedział, czy Jan rzeczywiście mo¬że udowodnić, że nie był w domu państwa Dalton ubiegłej nocy: rozważał to pytanie, gdy nagle ktoś je wypowiedział: — Kogo ma ten Erlone, kto mógłby zaświadczyć, że on tu wczoraj nie był? — Mówi, że spotkał jakiegoś znajomego, kiedy wsiadł do tramwaju. I że pojechał z nim gdzieś na przyjęcie po po¬żegnaniu się z panną Dalton o pół do trzeciej nad ranem. — Gdzie było to przyjęcie? — Gdzieś w Dzielnicy Północnej. — No, jeżeli mówi prawdę, to coś tu jest niejasnego. — Nie — powiedział Britten. — Głowę dam, że on po¬szedł do swoich kumpli, tych, z którymi ukartował to wszy¬stko. Oczywiście, czemuż by mu nie mieli dostarczyć ali¬bi? — Więc pan uważa, że on to zrobił? — Do diabła, tak! — odrzekł Britten. — Ci czerwoni zdolni są do wszystkiego i zawsze trzymają się razem Oczy¬wiście: on ma alibi. Czemuż by nie miał mieć? Dosyć kum¬pli dla niego pracuje. Ta chęć pozostania w areszcie to nic, tylko wybieg, ale za mądry to on nie jest. Myśli, że ten ka- " wał się uda i uwolni go od podejrzeń, ale tak przecież nie będzie. Umilkli raptownie, bo otworzyły się drzwi na szczycie kuchennych schodów. Peggy wsunęła głowę: —■ Może panom podać kawę? — zapytała. — No pewnie! — Brawo! — Zaraz przyniosę. — Peggy zamknęła drzwi. — Kto to jest? — Kucharka i gospodyni państwa Dalton — objaśnił Britten. — Ona coś wie o tej sprawie? — Nie. Znów wszyscy odwrócili się do Biggera. Tym razem Big¬ger uznał, że musi im powiedzieć więcej. Jan mówił, że on kłamie, trzeba więc rozwiać ich wątpliwości. Jeżeli bę¬ dzie milczał, pomyślą, że nie chce powiedzieć wszystkiego, co wie. Ostatecznie, dotychczas odnoszą się do niego tak, jakby nawet przez myśl im nie przeszło, że on może mieć cokolwiek wspólnego z porwaniem panny Dalton. Ot, po prostu jeszcze jeden tępy czarny Murzyn. Najważniejsza rzecz to stale kierować ich przypuszczenia w inną stronę, w stronę Jana, w stronę przyjaciół Jana. — Powiedz — zaczął jeden z dziennikarzy, podchodząc i opierając nogę o krawędź kufra. — Czy ten Erlone mó¬wił ci o komunizmie? — Tak, proszę pana. — Och! — wykrzyknął Britten. — Co? — Zupełnie zapomniałem! Pokażę wam te paskudztwa, które on dał chłopakowi do czytania. Rozpłomieniony gotowością, wstał ze schodów. Włożył rę¬kę do kieszeni, wyciągnął plik broszurek, które Jan dał Biggerowi, i podniósł je wysoko, żeby wszyscy mogli zo¬baczyć. Tamci znów chwycili swoje flesze i w srebrnych błyskach zaczęli fotografować z kolei broszurki. Bigger słyszał ich posapywanie: wiedział, że są podnieceni. Ale szybko to skończyli i znów odwrócili się do niego. — Powiedz, chłopcze, ten facet był pijany? — Tak, proszę pana. — I panna także? — Tak, proszę pana. — Poszedł z panną na górę, kiedy tu przyjechali? — Tak, proszę pana. — Powiedz mi, chłopcze, co myślisz o własności pub¬licznej? Myślisz, że rząd powinien budować domy mieszkal¬ne dla obywateli? Biggerowi powieki zatrzepotały. — Że jak, psz'pana? — No, co myślisz o własności prywatnej? — Nie mam żadnej własności Nie, proszę pana — od¬powiedział Bigger. — Oj, to taki gęgający głupek. On nic nie wie — szepnął któryś z nich dostatecznie głośno, by Bigger dosłyszał. Zapanowało milczenie. Oparty o ścianę, Bigger miał na¬dzieję, że to im wystarcza, przynajmniej na razie. Prze¬ciąg w piecu ucichł już zupełnie. I znowu drzwi kuchenne się otworzyły. Peggy weszła z imbrykiem kawy w jednej ręce, ze składanym stolikiem brydżowym w drugiej. Któ¬ryś ruszył jej na spotkanie, w połowie schodów wziął od niej stolik, zniósł do kotłowni i rozłożył. Peggy postawiła na stoliku imbryk. Bigger zobaczył unoszący się z dzióbka obłoczek pary i poczuł zapach dobrej kawy. Chętnie by się napił, ale wiedział, że nie może prosić o kawę teraz, kiedy pić ją będą biali. — Dziękuję, panowie — wymamrotała Peggy nieśmiało, wodząc wzrokiem po twarzach tych obcych mężczyzn. — Przyniosę jeszcze śmietankę, cukier i filiżanki — No, chłopcze — rzekł Britten —r opowiedz, jak Jan cię zmusił, żebyś zjadł z nimi kolację. — Tak, opowiedz nam o tym. — Czy rzeczywiście tak było? — Tak, proszę pana. — Nie chciałeś usiąść z nimi do jedzenia, prawda? — Nie, proszę pana. — Czy przedtem jadłeś kiedy z białymi? — Nie, proszę pana. — Czy ten facet, Erlone, mówił ci coś o białych kobie¬tach? — Och, nie, proszę pana. — Jak się czułeś, kiedy jadłeś z nim i panną Dalton przy jednym stole? — Nie wiem, proszę pana. Byłem na służbie. — Ale dobrze się nie czułeś, prawda? — No, proszę pana. Kazali mi jeść, to jadłem. Byłem na służbie. — Innymi słowy, uważałeś, że musisz jeść, bo w przeciw¬nym razie stracisz posadę? — Tak, proszę pana. — Bigger uznał, że w takim ujęciu z pewnością się ukazuje jako człowiek bezradny i oszoło¬miony. — Boże święty! — wykrzyknął jeden z nich. — To do¬ piero historia! Nie widzicie? Murzyni chcą, żeby dać im spokój, a ci czerwoni nic, tylko im się narzucają, uważa¬cie? Rozniosą to telegrafy w całym kraju! — Stanowczo lepsze niż ta sprawa Loeba i Leopolda — potwierdził któryś. — No, u mnie wysunie się na pierwszy plan ten prymi¬tywny Murzyn pragnący żyć w spokoju, z dala od cywi¬lizacji białych! — Pomysł prima! — Powiedzcie, ten Erlone to istotnie obywatel amery¬kański? — Też dobre naświetlenie. — Warto zaznaczyć, że nazwisko ma cudzoziemskie. — Czy to Żyd? — Nie wiem. — I tak wystarczy. Ty byś zaraz chciał wszystko. — Klasyczne! — Samo z siebie wypływa! I zanim Bigger spostrzegł, znów mieli flesze w rękach i celowali w niego. Zwiesił głowę powoli, powoli, żeby nie poznali, że chce się uchylić. — Głowę troszeczkę wyżej, chłopcze! — Wyprostuj się! — Popatrz tam! Np, tak, dobrze. Właśnie; policja na pewno będzie miała dostateczną ilość jego fotografii Pomyślał o tym raczej z zaciekłością, z uśmiechem, który nie ujawnił się ani na jego ustach, ani w oczach. Peggy przyniosła tacę pełną filiżanek, spodków, łyżeczek, dzbanek śmietanki i cukiernicę. — Proszę, panowie. Częstujcie się. Spojrzała na Biggera. — Już się robi zimno na górze. Powinieneś wygarnąć ten popiół i rozpalić lepszy ogień. — Tak, proszę pani. Wygarnąć popiół z pieca! Świetnie! Świetnie! Ale prze¬cież nie teraz, gdy stoją tutaj ci wszyscy. Nie ruszył się ze swego miejsca pod ścianą; patrzył, jak Peggy wraca po schodach do kuchni i zamyka za sobą drzwi. No, coś trzeba zrobić. Peggy wydała mu polecenie w obecności tych lu¬dzi i jeśli on nie usłucha, mogłoby ich to dziwić. I nawet gdyby sami nic o tym nie mówili, przecież sama Peggy przyjdzie tu znowu i zapyta, co z tym ogniem. Tak, trze¬ba coś zrobić. Podszedł do drzwiczek pieca i otworzył je. Cienka warstwa węgla na ruszcie jest rozżarzona, ale ciepło bucha w twarz zbyt słabo, nie pali się w piecu tak, jak po¬winno, tak jak się paliło, kiedy wpychał tu Mary. Usiło¬wał zmusić swój zmęczony umysł do szybszej pracy. Co zrobić, żeby nie mieć kłopotu z tym popiołem? Przysiadł i otworzył dolne drzwiczki: usypisko popiołu białego i sza¬rego sięgało niemal rusztu. Powietrze nie przechodziło. Mo¬że by tylko przesypać ten popiół, robić to, dopóki oni się stąd nie wyniosą? Spróbować można. Ujął drążek popiel¬nika i zaczął go pociągać w jedną i w drugą stronę, patrząc, jak białe popioły i czerwone węgielki opadają na dno pie¬ca. Z tyłu dolatywały głosy dziennikarzy, szczękanie łyże¬czek o filiżanki. No, już. Trochę popiołu opadło z rusztu, ale nadal wszystko było zatkane i powietrze nie mogło przechodzić. Trzeba dorzucić węgla. Zamknął dolne drzwiczki i pociągnął lewarek zsypu; usłyszał znowu to głośne grzechotanie węgla o boki cynowego koryta. W pie¬cu pociemniało. Ale przeciąg nie zaryczał, ten węgiel nie zaczął dymić. Psiakrew! Prostując się Bigger bezradnie pa¬trzył w czerń pieca. Może chyłkiem wyjść stąd od razu, zostawić czym prędzej ten cały idiotyzm daleko za sobą? Nie! Strach nic nie da: jest przecież możliwość zdobycia tych pieniędzy. Jeszcze trochę węgla i na pewno po ja¬kimś czasie się rozpali. Pociągnął lewarek po raz drugi. Zobaczył, że węgiel w piecu już dymi: najpierw białymi nikłymi smużkami, a potem raptownie czarną, pęczniejącą chmurą. Oczy piekły, zaszły mgłą łez; już kaszlał. Rozpienionymi szarymi kłębami dym z pieca napełniał kotłownię. Bigger cofnął się z płucami pełnymi dymu. Zgięty we dwoje, kaszlał coraz gwałtowniej. Słyszał kaszel tamtych. Trzeba zrobić coś z tym popiołem, i to zaraz. Wyciągniętymi rękami namacał w kącie łopatę, chwycił ją i otworzył znów dolne drzwiczki. Dym buchnął na nie¬go, gęsty i gryzący. Psiakrew! — Wygarnij ty lepiej ten popiół, chłopcze! — zawołał któryś z dziennikarzy. 5 jss- Tam się nie pali, bo nie ma powietrza, Bigger. — To był głos Brittena. fv£- Tak, psz'pana — wybełkotał Bigger. Prawie nic nie mógł dojrzeć. Stał bez ruchu, przymyka¬jąc oczy przed tym gryzącym dymem, dysząc i dławiąc się. Łopatę miał w ręce, chciał nią ruszyć, zrobić coś, ale nie wiedział co. No, ty! Wygarnij z pieca chociaż trochę popiołu! Co ty sobie myślisz? Chcesz nas tu podusić? — Już wygarniam — bełkotał Bigger, ale stał nadal. Usłyszał, jak filiżanka rozbija się na betonowej podłodze i jak ktoś klnie: — Nic nie widzę! Dym gryzie w oczy! Potem usłyszał kogoś tuż przy sobie; potem ktoś zaczął wyrywać mu łopatę. Rozpaczliwie usiłując łopatę utrzymać, nie puścić jej za żadną cenę, Bigger czuł się tak, jakby od¬krywał swoją tajemnicę, oddawał swoje życie. — No! Daj mi tę łopatę! Pppp...pomogę ci — wyksztusił ten ktoś z kaszlem. — Nie, ppp...sz'pana. Nnn-nie mogg-gę! — wykrztusił Bigger. — Prędzej. Pp-puść! Palce na łopacie mu się rozwarły. — Tak, psz'pana —mruknął, bo nie wiedział, co powie¬dzieć innego... Poprzez kłęby dymu usłyszał, jak ten człowiek uderza łopatą o wnętrze popielnika. Zakaszlał i zrobił jeszcze krok do tyłu, czując takie pieczenie w oczach, jak gdyby wżerał się w nie żywy ogień. Za jego plecami kaszlali wszyscy. Otworzył oczy i wytężył wzrok, żeby zobaczyć, co się dzie¬je. Miał uczucie, że wisi mu nad głową jakiś ogromny ciꬿar, który zaraz spadnie i zmiażdży go. Mięśnie, pomimo tego dymu, pieczenia w oczach i trudności z oddychaniem, napiął jak struny. Pragnął rzucić się na tego z łopatą, wy¬ rwać ją, trzasnąć tego białego w głowę i wyskoczyć z ko¬tłowni. Ale stał bez ruchu i tylko słuchał wrzawy wokół siebie i dzwonienia łopaty o żelazo. Wiedział, że ten czło¬wiek gorączkowo rozkopuje popiół, chcąc możliwie jak naj¬szybciej oczyścić popielnik, żeby powietrze mogło przela¬tywać przez ruszty w przewody i do komina, i dalej w ciem¬ność nocy. Usłyszał wrzask: —» Drzwi otwórzcie! Duszę się! Zaszurały kroki. Podmuch lodowatego nocnego wiatru wpadł do sutereny i w tym podmuchu Bigger stwierdził, że jest mokry od potu. Coś nagle się stało i wypuścił ster z rąk. Zdenerwowany, w zawieszeniu czekał na to, co przy¬niesie dalszy rozwój wypadków. Dym leciał obok niego ku otwartym drzwiom. Powietrze w kotłowni było coraz czy¬stsze; ciemne kłęby zrzedły, pozostał tylko szary całun. Bigger usłyszał chrząknięcie tego z łopatą i zobaczył, jak on, schylony, wygarnia popiół z popielnika. Chciał podejść, poprosić o łopatę; chciał powiedzieć, że już wygarnie sam Ale nie zrobił ani kroku. Czuł, że dopuścił do tego, by wszystko prześlizgiwało mu się przez ręce tak dalece, że niczego już by nie mógł przytrzymać. I nagle usłyszał prze- ciąg, tym razem przewlekłe, ciche ssanie powietrza prze¬szło stopniowo w szum, a potem w ryk. Przewód komino¬wy był wolny. — Diabelnie dużo nagromadziło się tam popiołu, chłop¬cze — powiedział ten z łopatą. — Nie powinieneś do tego doprowadzać. — Tak, proszę pana — szepnął Bigger. Przeciąg ryczał już bardzo głośno: przewód kominowy był zupełnie wolny. — Zamknij te drzwi, chłopcze! Zimno tutaj! — zawołał któryś z dziennikarzy. Bigger chciał podejść do drzwi, wyjść i zamknąć je już za sobą. Ale nie zrobił ani kroku. Jeden z białych je za¬mknął, a on tylko poczuł, że te zimne podmuchy już nie owiewają jego mokrego ciała. Rozejrzał się; oni jeszcze stali wokół stolika i z oczami zaczerwienionymi popijali kawę. — Co ci jest, chłopcze? — zapytał któryś. — Nic — odpowiedział Bigger. Ten z łopatą stał przed piecem i patrzył w popiół rozsy¬pany po podłodze. Co on robi? zastanowił się Bigger. Zo¬baczył, jak ten człowiek przysiada i grzebie łopatą w po¬piele. Na co patrzy? Mięśnie Biggerowi zadrgały. Chciał podbiec i zobaczyć, co tamten znalazł; wyobraził so¬bie, że to głowa Mary, zbroczona krwią, nie spalona, leży przed oczami tamtego. Nagle tamten się wyprostował, tyl¬ko po to, by pochylić się znów, jak gdyby własnym oczom nie wierzył. Bigger zaczął nieznacznie podchodzić. Płuca jego ani nie przyjmowały, ani nie wypuszczały powietrza; on sam był teraz jakimś ogromnym piecem z zatkanym przewodem; a lęk wzbierający mu w żołądku, wypełniający go i duszący, był jak te kłęby dymu, które buchnęły z po¬pielnika. — Wiecie... — zawołał tamten niepewnie, z powątpiewa¬niem. — Co? — zapytał jeden z tych przy stoliku. — Chodźcie tutaj! Zobaczcie! — Głos tamtego był ci¬chy, zdławiony podnieceniem; ale brak siły głosu wyrów¬nywała z nadwyżką szybkość, z jaką to zostało powiedzia¬ne. Te słowa po prostu wyrwały się z ust. Wszyscy postawili filiżanki i podbiegli do popiołu. Big¬ger, pełen wątpliwości, zdezorientowany, przystanął, gdy go mijali. — Co to jest? — O co chodzi? Na palcach Bigger podszedł i spojrzał spoza ich ramion; nie wiedział, jak w sobie zebrał dość siły, żeby tam podejść i spojrzeć; raptem stwierdził, że idzie, a później, że stoi i zagląda. Zobaczył kupę rozsypanego popiołu, nic więcej. Ale coś tam być musi, bo inaczej dlaczego oni by tak pa¬trzyli? — Co? — Nie widzisz? To tutaj! — Co? — Patrzcie! To... Tamten pierwszy urwał, znowu się pochylił i wbił łopa¬ tę głębiej. Bigger zobaczył, jak na powierzchni rozsypiska bieleją teraz kawałki kości. Lęk w jednej sekundzie spowił go całego. Tak, trzeba było wyrzucić ten popiół; ale zanad¬to był podniecony, zanadto się bał; sam wpadł w pułapkę. No, powinien odejść; oni nie mogą go złapać... Błyskawicz¬nie te myśli przebiegły mu przez głowę pozostawiając tyl¬ko niemoc, uczucie bezradności. -— To kość... — Oj! — zniecierpliwił się któryś z dziennikarzy. — Po prostu palili jakieś odpadki... — Nie! Zaraz! Obejrzyjmy to! — Toorman, chodź tu do nas. Byłeś kiedyś na medycy¬nie... Człowiek nazwiskiem Toorman wyciągnął nogę i lekkim kopnięciem wygarnął z popiołu jakąś podłużną kość. Smyrgnęła na odległość kilku cali po betonowej podłodze. — Boże! To 1 u d z k a... — I patrzcie! Tu coś jest... Jeden z nich się pochylił i podniósł maleńkie kółko z me¬talu. Obejrzał je. — Kolczyk... Zaległa cisza. Bigger patrzył, nie myśląc nic, żadnych obrazów nie mając przed oczami. Czuł się tak jak dawniej, czuł się tak jak zawsze, przez całe swoje życie: jest czarny i postąpił źle; biali patrzą na coś, o co lada chwila oskarżą jego. To było owo dawne uczucie, wściekłe i znów upor¬czywe, ta chęć złapania czegokolwiek, zaciśnięcia w rękach i walnięcia tym kogoś w mordę! Bo już wiedział. Znaleźli kości Mary. Chociaż jasno sobie tego nie uświadamiał, ro¬zumiał, jak to się stało. Część kości, zamiast się spalić, spadła z rusztu wtedy, gdy zsypywał popiół. Biały, prze¬trząsając popiół łopatą, żeby oczyścić przewody, wygrabił je na wierzch. I oto teraz leżą te szczątki, maleńkie po¬dłużne białe kości, jak na poduszce, na tym szarym popie¬le. Teraz on tu nie może zostać. Lada chwila zaczną go podejrzewać. Zatrzymają go, nie dadzą mu wyjść, nawet gdyby nie byli pewni, czy on to uczynił, czy nie on. A Jan wciąż jeszcze w więzieniu przysięga, że ma alibi. Będą wiedzieli, że Mary nie żyje; natrafili przecież na te bii»- łe kości z jej spalonego ciała. Będą szukali mordercy. f Stali wszyscy cicho, pochyleni, i grzebali w szarym roz- sypisku. Bigger zobaczył, jak z popiołu wynurza się ostrze siekiery. Boże! Świat się wali. Szybko obrzucił wzrokiem ich zgięte plecy; nie patrzą na niego teraz. Czerwony blask ognia pada im prosto w twarze, przeciąg w piecu huczy. Tak, uda się wyjść. Teraz! Na palcach przeszedł za piec i przystanął nasłuchując. Tamci szeptali do siebie głosami zdławionymi, pełnymi zgrozy. To ta dziewczyna! — Boże miłosierny! — I kto to mógł zrobić? Na palcach Bigger ruszył po schodach, przystając na każ¬dym stopniu, mając nadzieję, że buzowanie ognia w piecu i szczęk łopaty, i głosy tych ludzi zagłuszą skrzypienie scho¬dów pod jego krokami Na podeście odetchnął głęboko; płuca go bolały, tak długo wstrzymywał oddech. Przemknął się do drzwi swojego pokoju, otworzył je, wszedł i zapalił światło. Podszedł do okna i podciągnął szy¬bę; poczuł zimny pęd powietrza ciężkiego od śniegu. Usły¬szał z dołu dolatujące przytłumione okrzyki i w żołądku coś mu się rozżarzyło do białości. Podbiegł do drzwi, za¬mknął je na klucz i zgasił światło. Po omacku wrócił do okna, znowu w podmuch wiatru, mroźny i śnieżny; wspiął się na parapet. Stojąc na parapecie, pocąc się i drżąc z zim¬na, już uginając nogi spojrzał w śnieg, żeby sobie wymie¬rzyć odległość do ziemi, ale nic nie było widać. Więc sko¬czył na łeb na szyję jednym wielkim skrętem całego ciała w lodowatym powietrzu. Oczy miał zamknięte, pięści za¬ciskał, gdy tak leciał przez śnieg. Chwila w powietrzu i spadł w zaspę. Wydawało się zrazu, że spadł miękko, a przecież wstrząs wskutek uderzenia poraził go, przeszedł po ple¬cach do głowy i oszołomił zagrzebanego w tej zimnej za¬spie. Śnieg w ustach, w oczach, w uszach; śnieg na gołym grzbiecie pod koszulą. Ręce mokre, zgrabiałe. A potem wszystkie mięśnie ściągnęły się w nim gwałtownie skur¬czem spóźnionego refleksu i w tej samej chwili ciepła wo¬ da zalała mu pachwinę. Mocz. Nie zdołał zapanować nad rozgrzanymi mięśniami w zetknięciu z wyziębiającą, mo¬krą masą śniegu, która chlasnęła we wszystkie pory jego skóry. Podniósł głowę, zamrugał i spojrzał wokoło. Kich¬nął Wrócił już do siebie; zaczął się szamotać, spychać śnieg na boki. Dźwignął się najpierw na jedną nogę, potem na drugą i wygramolił. Ruszył najpierw powoli, potem bie¬giem, ale natychmiast zwolnił kroku; był zbyt słaby. Do¬szedł do końca Drexel Boulevard, nie wiedząc, dokąd idzie, wiedząc tylko, że musi wyjść z tych okolic zamieszkanych przez białych. Szedł jak najdalej od linii tramwajowej, skręcał w ciemne ulice i po jakimś czasie mógł już przyspie¬szyć kroku, patrząc badawczo przed siebie, tyle że chwila¬mi coś mu.nakazywało się obejrzeć. Tak, teraz on powie Bessie, żeby nie szła do tego pustego domu. Wszystko skończone. Trzeba tylko się ratować. Ale to było mu dobrze znane, ta ucieczka. Przez całe swoje życie wiedział, że wcześniej czy później coś takiego go spot¬ka. I oto chwila ta nadeszła. Zawsze czuł się poza nawia¬sem świata białych, i oto znalazł się poza nawiasem rze¬czywiście. Wszystko jest proste. Pomacał pod koszulą. Tak: pistolet. Może się przydać. Bo on będzie strzelał, zanim go wezmą; aresztowanie w każdym razie oznacza śmierć, a czyż nie lepiej umrzeć po wystrzeleniu wszystkich na¬bojów? Doszedł do Cottage Grove Avenue i skierował się na po¬łudnie. Przed ułożeniem sobie jakiegokolwiek planu mu¬siał pójść do Bessie po pieniądze. Usiłował zdławić lęk, że go schwytają. Opuścił głowę i przez oblodzone ulice, pod wiatr zacinający śniegiem wędrował z pięściami zaciśnię¬tymi. Chociaż ręce mu prawie zamarzły, nie chciał ich wło¬żyć do kieszeni, bo miałby wtedy uczucie, że nie jest gotów się bronić, gdyby nagle zatrzymała go policja. Szedł wzdłuż szeregu latarń, pokrytych grubymi warstwami śniegu, ja¬snych nad jego głową jak ogromne oszronione księżyce. Mróz szczypał w twarz, podmuchy wiatru wkrawały się w jego mokre ciało jak długie ostre noże, tnąc boleśnie aż do samego serca. Widział już przed sobą róg Czterdziestej Siódmej ulitfy. Przez zasłonę śniegu, jak przez gruby tiul, zobaczył ja¬kiegoś chłopca stojącego pod markizą i sprzedającego ga¬zety. Nasunął daszek czapki głębiej na oczy i wszedł chył¬kiem do bramy, żeby poczekać na tramwaj. Za gazeciarzem piętrzyła się na stoisku sterta gazet. Chciał odczytać/wy¬sokie czarne litery nagłówka, ale nie mógł wśród rozwiro- wanej kaszy śniegu. W gazetach na pewno już mnóstwo jest o nim. Nie dziwiło go to wcale, bo przecież od lat nakoś dziwnie, niezachwianie uważał, że dzieją się z nim rze¬czy, które powinny wypełniać ich łamy. Ale dopiero teraz, gdy już postąpił zgodnie z uczuciami, jakie ] nosił w sobie od lat, gazety będą głosiły tę historię, jego hi¬storię. Dopóki pozostawało to zagrzebane i płonęło I tylko w nim głęboko, kto by tam chciał to drukować? Teraż, gdy on już to z siebie wyrzucił, cisnął w tych, którzy każą mu żyć tak, jak im się podoba, piszą o nim we wszystkich ga¬zetach. Wyłowił z kieszeni dwa centy i podszedł do gaze¬ciarza odwracając głowę. — „Trybunę". Z gazetą wrócił do bramy. Szybkim spojrzeniem sponad zadrukowanej płachty ogarnął ulicę: potem przeczytał wy¬soki czarny nagłówek: JEDYNACZKA MILIONERA PO¬RWANA. SPRAWCY ŻĄDAJĄ 10 000 DOLARÓW OKUPU. DALTONOWIE PROSZĄ O ZWOLNIENIE PODEJRZANE¬GO KOMUNISTY. Tak, to już wiedzą. Wkrótce będą wie¬dzieli o jej śmierci, o odkryciu przez reporterów jej kości w piecu, o odrąbaniu jej głowy, o jego ucieczce w czasie zamieszania. Podniósł wzrok, bo usłyszał, że nadjeżdża tramwaj. Po chwili zobaczył wyłaniający się z zadymki wa¬gon prawie bez pasażerów.- Świetnie! Podbiegł i wskoczył na stopień, gdy wsiadł już ostatni człowiek z gromadki na przystanku. Wykupił bilet patrząc, czy konduktor zwraca na niego jakąś szczególną uwagę; przeszedł przez wagon patrząc, czy ludzie mu się nie przyglądają. Stanął na przednim pomoście tyłem do motorniczego. W razie czego może stąd szybko wyskoczyć. Tramwaj ruszył, a on znów rozłożył gazetę. Wczoraj wczesnym wieczorem służąca znalazła nie¬zdarnie napisany ołówkiem list z żądaniem okupu w wysokości 10 000 dolarów za zwrot Mary Dalton, zaginionej jedynaczki chicagowskiego milionera, po czym Daltonowie wnieśli prośbę o zwolnienie z aresztu Jana Erlone, przywódcy komunistów, zatrzymanego W związku ze zniknięciem tej dziewczyny. Zaskakują¬ce te fakty ukazują w nowym świetle sprawę, która Jest prawdziwą zagadką dla policji miejskiej i Stano¬wej. Ów list, z podpisem „Czerwony" i ze słynnym god¬łem Partii Komunistycznej, rysunkiem młota i sierpa, Znalazła wetknięty pod drzwi Peggy 0'Flagherty, ku¬charka i gospodyni w rezydencji Henry'ego Daltona Hyde Park. Przeczytał długą kolumnę druku i były tam takie szcze¬góły jak „przesłuchanie czarnego szofera", „na pół zapako¬wany kufer", „broszurki komunistyczne", „rozpusta po pi¬janemu", „szalejący z niepokoju rodzice", „wersja wypie¬rającego się radykała". Oczy jego przesunęły się po sło¬wach „potajemne spotkania nastręczały sposobność do uprowadzenia", „prośba, by policja nie mieszała się w tę sprawę", „niespokojni rodzice usiłują skontaktować się z kidnaperami", i w końcu: Przypuszcza się, że być może, państwo Dalton otrzy¬mali informacje, z których wynika, że Erlone wie, gdzie się znajduje panna Dalton, i zdaniem pewnych przed¬stawicieli policji to jest właśnie powodem wniesienia przez nich prośby o uwolnienie tego radykała. Erlone, powtarzając nieustannie, że policja sfabry¬kowała oskarżenie przeciwko niemu wykorzystując ogólną tendencję do usuwania komunistów z Chicago, zażądał, by oskarżenie, na mocy którego go aresztowa¬no, podane zostało do wiadomości publicznej. Gdy nie otrzymał zadowalającej odpowiedzi, oświadczył, że nie opuści więzienia, na co policja z powrotem odesłała go do celi na mocy oskarżenia o zakłócenie porządku pu¬blicznego. ^^HH Podniósł wzrok znad gazety i rozejrzał się; nikt na nie¬go nie patrzył. Ręka drżała mu z podniecenia. Z tramwaju ciężko sunącego po śniegu zobaczył, że dojeżdża do Pięć¬dziesiątej ulicy. Podszedł do drzwi i powiedział: / — Wysiadam. Tramwaj zatrzymał się i on wtedy wyskoczył w zawieję. Był już prawie przed samym domem Bessie. Spojrzał w gó¬rę na jej okno; ciemno. Myśl, że ona może nie siedzi teraz w swoim pokoju, tylko pije gdzieś z jakimiś przyjaciółmi, wściekle go rozgniewała. Wszedł do sieni. W mętnym świet¬le lampy całym ciałem odczuł mile to skąpe ciepło. Mógł teraz do końca już doczytać artykuł w gazecie. Rozłożył stronice; i nagle, dopiero teraz, zobaczył własną fotogra¬fię. Była w dolnym lewym rogu drugiej strony. Powyżej przeczytał: CZERWONI USIŁOWALI WCIĄGNĄĆ GO W SWOJE SIDŁA. Pod tą niedużą fotografią figurowało jego imię i nazwisko; stał uroczysty, czarny, ze wzrokiem utkwionym przed siebie i białe kocisko siedziało na/ jego ramieniu, ze ślepiami okrągłymi, czarnymi jak dwa bajora tajemnej winy. I, och! jest fotografia państwa Dalton sto¬jących na kuchennych schodach. To, że ich widok sprzed dwóch godzin zaledwie można oglądać na papierze po cza¬sie tak krótkim, napełniło go uczuciem, że ten cały nieja¬sny świat białych, gdzie wszystko załatwia się w takim tempie, ma nad nim szaloną przewagę, a więc wkrótce go wytropi i ukarze. Białowłosy stary człowiek i białowłosa stara kobieta na tych schodach, stojący tak z rękami wy¬ciągniętymi błagalnie, są potężnym symbolem bezradności i cierpienia, jakąż więc nienawiść rozpętają przeciw niemu, gdy będzie już wiadomo, że Mary zabił Murzyn. Usta Biggerowi się zacisnęły. Nie ma już możliwości zdo¬bycia tych pieniędzy. Znaleźli Mary i nic ich nie powstrzy¬ma w dotarciu do tego, kto ją zabił. Tysiące białych poli¬cjantów zaczną przetrząsać Dzielnicę Południową, szukać go, zatrzymywać wszystkich czarnych do niego podobnych. Nacisnął guzik dzwonka, ale brzęczyka w odpowiedzi nie było. Czy Bessie jest u siebie? Znów nacisnął dzwonek, nie odrywając palca, dopóki drzwi nie zahuczały. Wielkimi su¬sami ruszył na górę z głośnym sapnięciem przy każdym podniesieniu kolana. Dobiegł na drugie piętro tak zasapa¬ny, że musiał się zatrzymać; przymknął oczy i czekał, by pierś przestała mu falować. Gdy otworzył oczy, zobaczył Bessie patrzącą na niego sennie z uchylonych drzwi. Wszedł do jej pokoju, po czym stał przez chwilę w ciemności. — Zapal światło — powiedział wreszcie. — Bigger! Co się stało? — Zapal światło! Niei odpowiedziała, nawet kroku nie zrobiła. Po omacku, przemiatając powietrze rozwartą dłonią, zaczął szukać sznura lampy; znalazł, szarpnął kontakt i zrobiło się jasno. Szybko popatrzył wszędzie dokoła, prawie pewny, że zo¬baczy kogoś przyczajonego w kącie. — Co się stało? — Bessie podeszła i dotknęła jego pła¬szcza. — Przemokłeś. — Wszystko wzięło w łeb — oznajmił. — To nie muszę tego robić? — zapytała skwapliwie. Tak, ona myśli teraz tylko o sobie. On jest sam — Bigger, powiedz mi, co się stało? — Wszystko już wiedzą. Niedługo zaczną mnie szukać. W oczach miała zbyt wiele lęku, żeby zmieściły się w nich łzy. Bigger spacerował po pokoju; jego buty pozostawiały kręgi brudnej wody na drewnianej podłodze. — Powiedz mi, Bigger! Błagam cię! Chciała usłyszeć to słowo, które ją uwolni od koszmaru; ale on już zadecydował, że jej tego słowa nie powie. O, nie; niech ona będzie przy nim; niech ktokolwiek będzie przy nim. Chwyciła go mocno za płaszcz i poczuł jej drżenie. — Po mnie też przyjdą, Bigger? Ja przecież nie chciałam tego zrobić? Właśnie; niech ona usłyszy, niech usłyszy o wszystkim; ale trzeba jej powiedzieć tak, żeby ją to z nim związało, przynajmniej na jakiś czas jeszcze. Bigger nie chciał być teraz sam. — Znaleźli tę dziewczynę — zaczął. — To co my poczniemy, Bigger? Widzisz, co mi nardbi- £eś? I ; Rozpłakała się. — Oj, przestań, mała. — Tyś naprawdę ją zabił? — Ona nie żyje — powiedział. — Znaleźli ją. Bessie podbiegła do łóżka, rzuciła się na pościel i zaszlo- chała. Z twarzą skrzywioną, z oczami pełnymi łez, wyją¬kała wśród szlochów: — T-t-tyś nie wysłał t-tego list-ttu? — Wysłałem. — Bigger — chlipnęła. — Już nie ma na to rady. — Och, Boże! Oni przyjdą po mnie. Będą wiedzieli, że tyś to zrobił, i pójdą do ciebie do domu rozmawiać z twoją ma¬mą i bratem, i wszystkimi Przyjdą po mnie na pewno. To prawda. Jedynym dla niej wyjściem jest uciec razem z nim Gdyby nie uciekła, zastaliby ją tutaj po prostu le¬żącą na łóżku i wszystko by im z płaczem powiedziała. Nie mogłaby się powstrzymać. A to, co ona wie o nim, o jego nawykach, o jego życiu, przecież by im pomogło go wytro¬pić. — Masz te moje pieniądze? — Są w kieszeni sukienki — Ile? — Dziewięćdziesiąt dolarów. — No, co planujesz? — zapytał. — Chciałabym się zabić. — Nic ci nie przyjdzie z takiego gadania. — Inaczej tu nie można. To był strzał w ciemno, ale zdecydował, że spróbuje. — Jeżeli nie będziesz się mądrzej zachowywać, po pro¬stu sobie pójdę. * — Nie... nie... Bigger! — zerwała się z łóżka i podbiegła do niego. — No, dosyć tych wygłupów — powiedział, cofając się do krzesła. Usiadł i poczuł, jak bardzo jest zmęczony. « Resztki sił, których sobie nie uświadamiał, pomogły mu uciec, stać tutaj i rozmawiać z Bessie; ale teraz wiedział, że jest zbyt słaby na to, by uciekać, nawet gdyby nagle wtargnęła policja. Bessie chwyciła go za ramię. — Ccoś... coś cię boli? — zapytała. Pochylił się na krześle i ukrył twarz w dłoniach. — Bigger, co ci jest? — Zmęczony jestem, strasznie śpiący — westchnął. — Dam ci jeść. — Muszę się napić.' — Nie, żadnej whisky. Potrzeba ci gorącego mleka. Czekał, gdy ona się krzątała. Ciało miał jak z ołowiu, zimne, ciężkie; był przemoknięty i obolały. Bessie włączyła maszynkę elektryczną, wylała mleko z butelki do rondla i postawiła rondel na' rozżarzonej okrągłej płytce. Wróciła do Biggera i z oczami pełnymi nowych łez położyła mu ręce na ramionach. — Boisz się, Bigger? — Teraz nie można się bać. — Nie powinieneś jej zabić, kochany. — Ja nie chciałem. Nic nie mogłem poradzić, przysię¬gam! — Jak to się stało? Wcale mi nie powiedziałeś. — Oj, do diabła. Byłem u niej w pokoju... — U n i e j w pokoju? — Tak. Upiła się. Zemdlała. Więc... więc ją tam zanio¬słem. — Co robiła? -Vr — Ona... Nic. Nic nie robiła. Jej mama tam weszła. Śle¬pa... — Ta dziewczyna? — Nie, jej mama. Nie chciałem, żeby wiedziała, że ja tam jestem. No, a ta dziewczyna starała się coś powiedzieć, więc mnie strach obleciał. Ja tylko włożyłem jej róg po¬duszki w usta i... Nie miałem zamiaru jej zabić. Tylko pod- ciągnąłem jej poduszkę na twarz, a ona umarła. Jej mama weszła do pokoju, a ona starała się coś powiedzieć, a jej mama wyciągnęła ręce, o tak, rozumiesz? Bałem się,/że mnie namaca. Więc trochę mocniej przydusiłem tej dziew¬czynie twarz tą poduszką, żeby nie wrzeszczała. Jej mamą mnie nie namacała; usunąłem się jej z drogi. Ale kiedy jwy- szła, idę do łóżka, a ta dziewczyna... nie... nie żyje. I to wszystko już. Umarła... ja nie chciałem... — Nie umyśliłeś sobie, że ją zabijesz? — Nie. Przysięgam, że nie. Ale co z tego? Nikt mi nie uwierzy. J — Kochany, czy ty nie rozumiesz? — Że co? — Powiedzą... Bessie znowu płakała. Ujął jej twarz obiema rękami. Był niespokojny; chciał to wszystko zobaczyć w owej chwili jej oczami. — Co? — Powiedzą... powiedzą, że ją zgwałciłeś. Wlepił wzrok w Bessie. Zupełnie już zapomniał, jak wno¬sił Mary po schodach. Tak głęboko zagrzebał to na dnie świadomości, że dopiero teraz objawiło mu się prawdziwe tego znaczenie. Powiedzą, że ją zgwałcił, i w żaden sposób nie będzie można udowodnić im, że tak nie było. Nie przy¬wiązywał wagi do tego faktu, a przecież... Wstał i szczęki mu stwardniały. Czy on ją zgwałcił? Tak, zgwałcił ją. Bo gwałcił za każdym razem, gdy czuł się tak jak wtedy, tam¬tej nocy. Tylko że gwałt to nie to, co się robi kobietom. Gwałt to coś, co człowiek odczuwa stojąc pod ścianą, gdy wie, że jeśli nie uderzy, zabiją go, a więc, czy chce, czy nie chce, uderzyć musi. Takiego gwałtu dopuszczał się za każ¬dym razem na widok białej twarzy. Bo on był jak struna napięta do ostatecznych granic wytrzymałości, i trzaskanie tej struny to był właśnie gwałt. Ale gwałt także i wtedy, gdy pod naporem tego życia z dnia na dzień krzyczała głęboko w jego sercu nienawiść. Krzyk nienawiści to tak¬że musi być gwałt. — Znaleźli ją? — zapytała Bessie. — Mmm? — Znaleźli ją? / — Tak Jej kości.. — Kości? — Ojej, Bessie, przecież nie wiedziałem, co zrobić. Wsa¬dziłem ją do pieca. Bessie raptownie wtuliła głowę w jego mokry płaszcz i zaszlochała głośno: —: Bigger! — Co? — Co my poczniemy? — Nie wiem. — Będą nas szukać. — Mają moje zdjęcie. — Gdzie się schowamy? — Możemy trochę posiedzieć w którymś z tych starych domÓW. . L f ; — Ale chyba nas tam znajdą. — Takich domów jest mnóstwo. To jak kryjówka w dżungli. Mleko na maszynce zakipiało. Bessie wstała z ustami je¬szcze wykrzywionymi szlochem i wyłączyła maszynkę. Na¬lała mleka do szklanki i podała Biggerowi. Wypił powoli, odstawił szklankę i znów się przygarbił. Milczeli oboje. Bessie nalała mu drugą porcję mleka. Gdy wypił, napeł¬niła szklankę po raz trzeci Później podniósł się z krzesła, senny, ociężały. — Ubieraj się. I weź te koce i kołdrę. Musimy już stąd iść. Podeszła do łóżka, zgarnęła koce i zaczęła owijać nimi poduszki; Bigger stanął przy niej i położył jej ręce na ra¬mionach. — Gdzie butelka? Wydęła butelkę z torebki i dała mu. Łyknął sporo. Scho¬wała butelkę z powrotem. — Spiesz się — powiedział. Łkała cicho, przygotowując się do wyjścia, przerywając chwilami tę krzątaninę, żeby otrzeć łzy. Bigger stał na środku pokoju i rozmyślał. Może w tej chwi¬li szukają go w domu; może rozmawiają z mamą i z Verą, i z Buddy'm. Przeszedł przez pokój, odsunął skraj story li wyjrzał. Ulica była biała i pusta. Odwrócił się od okna [i zobaczył, że Bessie pochylona nad tobołem pościeli znie¬ruchomiała. — Prędzej. Już musimy stąd iść. — Mnie wszystko jedno, co będzie. — Prędzej. Masz tak nie gadać. I co z nią zrobić? Taka ciężka kula u nogi. Wykluczone, żeby ją zabrać ze sobą, jeżeli będzie nadal szalała ze stra¬chu, a przecież w żadnym razie nie można zostawić jej tu¬taj. Obojętnie uznał, że zabrać ją musi, ale potem, w nie¬dalekiej przyszłości, trzeba się z nią jakoś rozprawić, za¬łatwić to w sposób dla siebie bezpieczny. Myślał o tym z całym spokojem, jak gdyby tę decyzję podjęła zamiast niego jakaś logika wyższa, nad którą on nie panuje i za której głosem pójść trzeba. — Chcesz, żebym cię tu zostawił? — Nie, nie... Bigger! — No to prędzej. Bierz płaszcz i kapelusz. Stanęła przed nim i nagle osunęła się na klęczki. — O Boże — jęknęła. — I na co nam uciekać? Złapią nas wszędzie. Że też ja nie wiedziałam, że dojdzie aż do tego! — splotła ręce i z oczami zamkniętymi, z twarzą mokrą od łez płynących spod powiek, kołysała się w przód i w tył. — Całe moje życie miałam ciężkie kłopoty. Jak nie byłam głodna, to byłam chora. A jak nie byłam chora, to także się czymś gryzłam. Nikomu nie dokuczyłam. Nic, tylko dzień w dzień, odkąd pamiętam, harowałam, aż z nóg pa¬dałam ze zmęczenia; to potem musiałam pić, żeby za¬pomnieć. Pić, żeby móc usnąć. I więcej nic nie robiłam, nigdy. A teraz tak wpadłam Szukają mnie i kiedy mnie złapią, na pewno zabiją. — Zwiesiła głowę nad podłogą. — Bóg świadkiem, że nie wiem, jak mogłam tobie pozwolić, żebyś mnie tak potraktował. Żałuję, że w ogóle ciebie na • oczy zobaczyłam. I żałuję, że ja albo ty nie umarliśmy, za¬nim przyszliśmy na świat. Przysięgam przed Bogiem, ża¬łuję! Zawsze na mnie ściągałeś same tylko zmartwienia, okropne zmartwienia. Odkąd zapoznaliśmy się, tyś mnie tylko upijał, żeby mnie mieć. Nic więcej nie robiłeś! Widzę to teraz. Bo teraz nie jestem pijana. Widzę wszystko, co przez cały czas ze mną wyprawiałeś. Przedtem nie chciałam tego widzieć. Bo głowę miałam zajętą myśleniem, jak mi dobrze, kiedy jesteś przy mnie. Myślałam, że jestem szcz꬜liwa, chociaż głęboko w duszy wiedziałam, że nie jestem. Ale tyś mnie wpakował w to morderstwo i oczy mi się otworzyły. Głupia byłam, po prostu ślepa, głucha, czarna, głupia pijanica. I teraz muszę uciekać i wiem, że ty głę¬boko w duszy, wcale nie dbasz o mnie naprawdę. Zakrztusiła się i umilkła. Bigger nie słuchał tego, co mó¬wiła. Jej pierwsze słowa raptownie mu uprzytomniły ty¬siące od dawna znanych szczegółów jej życia i jeszcze ja¬śniej pojmował, że ona się nie nadaje ani do tego, by ją zabrać, ani do tego, by ją zostawić. Myślał o tym bez gnie¬wu i żalu, tylko po prostu tak jak człowiek, który wie, co robić, żeby się ratować, i jest już zdecydowany. — Przestań, Bessie. Nie możemy tu tak siedzieć. Nachylił się i jedną ręką chwycił ją za ramię, a drugą podniósł tłumok pościeli. Przeciągnął Bessie przez próg i zatrzasnął drzwi jej pokoju. Ruszył po schodach na dół; Bessie pochlipując schodziła chwiejnie za nim. W sieni wy¬jął pistolet spod koszuli i przełożył do kieszeni płaszcza. Lada chwila może będzie musiał go użyć. Wyjdzie tymi drzwiami w mrok nocy jako pan własnego losu. Wszystko, cokolwiek się stanie, zależy przecież od niego; i gdy tak to sobie sformułował, już mniej w nim było lęku: znów uznał, że sprawa jest prosta. Otworzył drzwi frontowe, poczuł na twarzy lodowaty podmuch wiatru. Cofnął się i odwrócił do Bessie. — Gdzie butelka? Podała mu torebkę; wyjął butelkę i pociągnął wielki łyk. — Masz — powiedział. — Ty też powinnaś wypić. Wypiła trochę i schowała butelkę do torebki z powrotem. Wyszli w śnieg i mróz na ulicę przemiataną wiatrem. Raz tylko Bessie się zatrzymała i zaczęła płakać. Mocno chwy¬cił ją za przegub. — Przymknij się, no już! Chodźmy! Stanęli przed jakimś wysokim, białym od śniegu budyn¬kiem, z licznymi oknami ziejącymi czernią jak oczodoły w czaszkach kościotrupów. Wziął od niej torebkę i wyjął latarkę elektryczną. Siłą dociągnął Bessie po schodkach do drzwi tego domu. Były uchylone. Wsunął rękę aż po ramię w szczelinę i mocno pchnął: poddały się opornie. Wewnątrz panowały czarne ciemności i nikła smuga la¬tarki po prostu w nich ginęła. Poczuł ostry zapach zgnilizny i usłyszał chrzęst szybkich, drobnych kroczków po drew¬nianej podłodze. Bessie głośno wciągnęła oddech, ale nie wrzasnęła, bo tak wściekle ścisnął jej rękę, że aż ze stęknię- ciem zgięła się we dwoje. Ruszył z nią na górę i schody co chwila skrzypiały jak drzewa na wietrze. Trzymając ją za przegub, niosąc tłumok pościeli pod pachą, drugą ręką roz¬rywał mgły pajęczyn przywierających lepko do jego oczu i ust. Dotarli tak na drugie piętro do jakiegoś pokoju, którego okno wychodziło na wąski szyb wentylacyjny. Cuchnęło tam zbutwiałym drewnem Zatoczył krąg smugą latarki: podłoga pokryta czarną warstwą brudu i w ką¬tach zobaczył dwie cegły. Spojrzał na Bessie; trzymała ręce przy twarzy, po jej czarnych palcach spływały łzy. Upuścił tłumok pościeli. — Rozwiń te koce i rozłóż. Usłuchała. Położył obie poduszki przy oknie tak, żeby le¬żąc mieć okno tuż nad głową. Zmarzł okropnie i zęby mu szczękały. Bessie oparta o ścianę płakała. — Nie przejmuj się — powiedział. Otworzył okno i wyjrzał w studnię między murami. Po¬wyżej nad dachem wirowała śnieżyca. W dole widział tyl¬ko czarny mrok, w który od czasu do czasu w mglistej smudze latarki spadało wolno kilka płatków bieli. Zamknął okno i odwrócił się do Bessie; jeszcze stała pod ścianą. Przeszedł przez pokój, wziął od niej torebkę, wyjął tę opróżnioną już do połowy, płaską butelkę i wychylił alko¬hol do dna. To było dobre. Zapłonęło w żołądku, odegnało myśl, że jest zimno i że wiatr wyje. Usiadł na skraju sien¬nika i zapalił papierosa. Dawno nie palił; wciągał gorący dym głęboko w płuca i wypuszczał go powoli. Whisky roz¬grzewała, przyprawiała o zawrót głowy. Słyszał jednak płacz Bessie, cichy, żałosny. — Chodź tu i kładź się — powiedział. Wyjął pistolet z kieszeni płaszcza i położył w zasiągu ręki. — Prędzej, Bessie. Zamarzniesz, jak tam będziesz stała. Podniósł się, zdjął płaszcz i rozpostarł na kocu, żeby im było cieplej; potem zgasił latarkę. Whisky usypiała go, odrętwiała mu zmysły. Ciche kwilenie Bessie dolatywało do niego teraz gdzieś z dali, z zimnej ciemności. Po raz ostatni zaciągnął się porządnie dymem i zgniótł niedopa¬łek. Pantofle Bessie skrzypnęły na podłodze. Leżał spo¬kojnie, czując w całym ciele miłe ciepło whisky. Mięśnie miał napięte; jak gdyby tak długo musiał zachowywać nie¬wygodną pozycję, że w końcu, chociaż mógł ułożyć się wy¬godniej, już nie umiał. I wzbierało w nim pożądanie, ale dopóki wiedział, że Bessie stoi tam daleko, nie dopuszczał myśli, że jej pożąda. Bessie jest zdenerwowana i zresztą to nie pora na takie zachcianki. Jakaś bierność, która zawsze sprawiała, że przynajmniej pozornie dostosowywał się do tego, czego po nim oczekiwano, teraz nie dawała mu w peł¬ni sobie uświadamiać pożądliwości ciała. Usłyszał szelest w ciemności i wiedział, że Bessie zdejmuje płaszcz. Wkrótce będzie leżała obok niego. Czekał na nią. Jeszcze chwila i jej palce lekko musnęły go po twarzy; w ciemno¬ściach usiłowała trafić na siennik. Wyciągnął rękę i na- macał jej przedramię. — Tu. Kładź się. Odchylił koce. Wsunęła się pod przykrycie i znierucho¬miała wyciągnięta na wznak u jego boku. Teraz, gdy miał ją tuż przy sobie, whisky oszałamiała go jeszcze bardziej i napięcie ciała wzrosło. W podmuchach wiatru bijących o szybę cała ta stara kamieniczka skrzypiała. A jemu było przyjemnie i ciepło, chociaż pamiętał, że to niebezpieczne. Te ściany i dach mogą runąć na niego w czasie snu, ale gdyby znajdował się gdziekolwiek indziej, mogłaby go przecież złapać policja. Objął ręką ramiona Bessie; poczuł, jak z wolna jej zesztywniałe mięśnie ulegają i jak napięcie w nim wzrasta, krew krąży niczym wrzątek. — Zimno? — zapytał łagodnie, szeptem. — Aha — szepnęła. — Przytul się do mnie. — Nigdy nie myślałam, że to mnie spotka. — Minie. — Wolałabym umrzeć już teraz. — Nie mów tak. — Zziębłam na kość. Jakby mi już nigdy nie miało być ciepło. Przyciskał ją do siebie, aż czuł jej oddech na swojej twa¬rzy. Podmuchy wiatru smagały szybę, cały dom, skomlały, a potem nagle skomlenie przeszło w szum i ucichło. Leżał dotąd na wznak, teraz odwrócił się na bok, twarzą do Bes¬sie. Pocałował ją; usta miała zimne. Nie przestał jej cało¬wać, dopóki wargi jej nie rozgrzały się i nie zmiękły. Ogromne, ciepłe wzniosło się w nim pożądanie, głodne i na¬tarczywe; zsunął dłoń z jej ramienia prosto na piersi, naj¬pierw na jedną, potem na drugą; przytrzymał jej głowę i dalej miażdżąco, przewlekle ją całował. — Proszę cię, Bigger... Bessie spróbowała odwrócić się od niego, ale przyciskał ją mocno; znieruchomiała kwiląc. Usłyszał jej westchnienie, westchnienie, które znał, bo wzdychała tak już niejedno¬krotnie przedtem; tym razem jednak usłyszał w tym westchnieniu, dobrze sobie znanym, coś znacznie głębszego: rezygnację, poddanie się, uległość nie tylko cielesną. Głowa jej leżała bezwładnie w zgięciu jego łokcia, gdy drugą rę¬ką sięgnął do rąbka jej spódnicy, chwycił spódnicę w pal¬ce i podciągnął powoli W nagłym zrywie namiętności zwarł objęcia. Ale ona, nieruchoma, bezwładna, bierna, nie reagowała. Pocałował ją znowu i natychmiast się odezwa¬ła, nie słowem, tylko pełnym rezygnacji, przeciągłym „och", wyrażającym całą zgrozę, której pełne znaczenie do niej dotarło. Oddech jej przeszedł w ciche sapnięcia, po czym w szept żarliwy, błagalny: — Bigger... N i e I Usłyszał ten szept z głębokiej i dalekiej ciszy, i w ogóle nie zwrócił na to uwagi. Zagłuszało jej głos wołanie jego naprężonego ciała. W zimnej ciemności pokoju leżał jak na wielkim jakimś obracającym się kole, które powinno obra¬cać się coraz szybciej i szybciej; bo ta szybkość rozgrzeje, przyniesie sen, uwolni od napięcia i zmęczenia. Nie uświa¬damiał sobie teraz nic oprócz bliskości Bessie, oprócz swe¬go pragnienia. Odrzucił koce nie bacząc, że jest zimno, nie wiedząc nawet, że to zrobił. Ręce Bessie na jego piersi, jej palce, rozpostarte obronnie, odpychały go. Jęczała cicho, nieprzerwanie przy każdym wdechu nawet i wydechu, a on ten jęk także słyszał skądś z daleka i wcale nie zwracał na to uwagi. Bo już musiał. Pod jakimś nakazem, chociaż bardzo było mu jej żal, jechał teraz na rozszalałym, pod¬kutym ocelami rumaku i tratował jej kwilący protest w ga¬lopie ze stromego wzgórza prosto pod oporny wiatr. „N i e, nie, nie, Bigger." Aż ta wichura tak się wzmogła, że uniosła go wysoko w ciemne powietrze, odwróciła go, skrę¬ciła i cisnęła; słabo poprzez wycie tej wichury słyszał: „Nie, Bigger, nie, nie." I nagle, nie wiadomo, kiedy, w pewnej chwili, spadł; i leżał wyczerpany, z ustami roz¬chylonymi. Leżał bez ruchu, wolny od tego głodu i napięcia, i słu¬chał lamentów burzliwej zimowej nocy wokoło, ponad od¬dechem swoim i Bessie. Odwrócił się od niej i ułożył znowu na wznak, rozrzucił szeroko nogi. Stopniowo następowało odprężenie. Oddychał coraz lżej i wolniej, coraz bardziej miarowo i niedosłyszalnie — w końcu zupełnie przestał so¬bie uświadamiać, że oddycha. Nie chciało mu się spać, tyl¬ko leżał i czuł przy sobie leżącą Bessie. Odwrócił do niej głowę w ciemności. Oddychała powoli. Zastanowił się, czy ona śpi; w głębi ducha wiedział, że przecież czeka na to, by zasnęła. Dla Bessie nie ma miejsca w tej przyszłości, ja¬ka jest przed nim. Przypomniał sobie dwie cegły, które wchodząc zobaczył na podłodze. Gdzie, w którym kącie le¬żą? Dokładnie nie pamiętał. Miał jednak pewność, że gdzieś tu są, że jakoś je znajdzie, przynajmniej jedną. Zrobiłby znacznie lepiej, gdyby nie mówił Bessie nic o tym morder¬ stwie. No, ale to jej własna wina. Dopytywała się i dopy¬tywała, aż wymęczony musiał jej powiedzieć. Zresztą, czy mógł, na Boga, przypuszczać, że oni znajdą kości Mary w piecu tak od razu? Nie czuł żalu do siebie, gdy obraz dymiącego pieca i białych kawałków kości stanął mu przed oczami. Patrzył przecież wtedy prosto na te kości przez całą minutę, a jednak nie mógł się połapać, że to resztki zwłok Mary. Owszem, bał się, że może oni wykryją wszyst¬ko w jakiś inny sposób, a potem nagle postawią go wobec dowodów jego zbrodni. Ale nigdy by sobie nie wyobrażał, że będzie mógł stać i patrzeć na taki dowód, i w ogóle nie zdawać sobie z tego sprawy. Wrócił myślą do teraźniejszości. Co z Bessie? Słuchał jej oddechu. Zabrać jej ze sobą nie można i zostawić jej za sobą nie można też. Właśnie. No, ona zasnęła. Odtworzył w pamięci szczegóły, które widział w świetle latarki, gdy wszedł do tego pokoju. Okno jest tuż nad jego głową. La¬tarka leży u jego boku, pistolet przy latarce, kolbą skiero¬wany do niego, pod ręką, żeby móc w razie potrzeby strze¬lić. Ale teraz on nie użyje pistoletu: za dużo narobiłby ha¬łasu Będzie musiał posłużyć się cegłą. Przypomniał sobie, jak otwierał okno; otworzyć je było łatwo. Dobrze więc, to się da tak zrobić, wyrzucić ją przez okno w dół, w tę wąską studnię, gdzie nikt jej nie znajdzie na pewno, do¬póki nie zacznie, być może, zalatywać stamtąd smród. No bo zostawić jej tutaj nie można i zabrać jej ze sobą też nie można. Gdyby ją zabrał, ciągle by tylko płakała i miała pretensję do niego o wszystko, co się stało; chcia¬łaby whisky, żeby znaleźć zapomnienie, a on nie zawsze mógłby jej whisky kupić. W pokoju smoliście ciemnym pa¬nowała cisza; miasto nie istniało. Bigger usiadł powoli, wstrzymując oddech, nasłuchując. Bessie oddychała głę¬boko i miarowo. Zabrać jej nie można i zostawić jej nie można. Wyciągnął rękę i natrafił na latarkę. Znów nasłu¬chiwał; oddychała tak, jakby snem zmorzyło ją zmęczenie. Gdy siedział w ten sposób, ściągał z niej koce, a przecież nie chciał, żeby obudziła się z zimna. Nasunął na nią koce z powrotem; nadal spała. Nacisnął palcem guzik latarki i raptownie na przeciwległej ścianie ożył mętny, żółty krą¬żek światła. Szybko puścił to światło niżej, na podłogę, w obawie, że mogłoby ją zbudzić; i przesuwając je, ujrzał przelotnie jedną z tych cegieł. Zmartwiał. Bessie poruszyła się niespokojnie. Nie od¬dychała już głęboko, miarowo. Wytężył słuchał, ale jej od¬dechu nie słyszał. Zobaczył nagle jej oddech jako białą nić zwisającą nad ogromną czarną topielą i czekał tak, jakby tej nici uczepiony nie wiedział, czy będzie rozwijała -się ze swego motka dalej i pozwoli mu opaść na skały daleko w dole. A potem usłyszał, jak Bessie oddycha znowti: wdech, wydech; wdech, wydech. On też odetchnął znowu, dokładając starań, żeby powietrze przechodziło mu przez gardło jak najciszej, żeby jej to nie obudziło. Pod wpły¬wem lęku, który go ogarnął, gdy Bessie się poruszyła, uświadomił sobie, że musi działać szybko i niezawodnie. Ostrożnie wysunął nogi spod koca i posłuchał. Bessie od¬dychała wolno, przeciągle, ciężko, miarowo. Podniósł rękę i odrzucił koc. Wstał; mięśnie dźwignęły ciało jednym nie¬spiesznym ruchem. Za oknem, w zimnym mroku nocy, wiatr jęknął i ucichł jak idiota jakiś w lodowatej czarnej jamie. Odwracając się Bigger ześrodkował krążek światła tam, gdzie powinna być głowa Bessie. Tak. Ona śpi Zo¬baczył na jej czarnej zapłakanej twarzy spokój. Zgasił la¬tarkę, ruszył w stronę ściany i palcami zaczął macać zim¬ną podłogę w poszukiwaniu cegły. Znalazł, chwycił mocno i zawrócił po cichu do siennika. Kierował się w ciemności oddechem Bessie; stanął tam, gdzie powinna być jej gło¬wa. Zabrać jej nie można i zostawić jej nie można, więc trzeba ją zabić. Jego życie albo jej życie. Szybko, dla pew¬ności, gdzie ma uderzyć, zapalił latarkę, pełen trwogi, że ją to obudzi; i natychmiast latarkę zgasił, zatrzymując przed oczami obraz jej spokojnej czarnej twarzy w głę¬bokim śnie. Wyprostował się i podniósł rękę z cegłą, ale w tej samej chwili cała realność sytuacji uleciała. Serce mu waliło, wy¬rywało się i tłukło. Nie! Tylko nie to! Nabrał powietrza w płuca, napiął mięśnie, żeby narzucić ciału swoją wolę. Zgłupiał czy co? I rzeczywiście panika, tak niespodziewa¬nie, jak go ogarnęła, ustąpiła. Ale musiał stać i czekać, aż wróci ten obraz, ten powód, to pragnienie ucieczki przed policją, które było motorem Tak. Nie ma innego wyj¬ścia. Biały cień, krążący gdzieś blisko, i Mary spalona w piecu, i Britten, i policja na tropie, wszystko to znów sta¬ło się konkretne. Więc znów był gotów. Cegłę trzymał w ręce. Już sobie wyobrażał, jak ta ręka zatacza szybki, niewidoczny łuk w zimnej ciemności i jak nieruchomieje wyciągnięta wysoko, a potem błyskawicznie opada tam, gd^ie powinna być głowa Bessie. Stał sztywno; nie ruszał się. Nie ma innego wyjścia. Zaczerpnął tchu, ujął cegłę jeszcze mocniej, podniósł ją i po sekundzie bezru¬chu z całej siły wymierzył cios w ciemność, słysząc jakieś głębokie, urywane rzężenie w swojej piersi, a potem głu¬che rąbnięcie. T a k ! Z ciemności dobyło się ciche „hrrr" zaskoczenia i jęk. Nie, to niedobrze! Podniósł cegłę w ręce jeszcze raz i jeszcze, i jeszcze, dopóki nie zaczęła plaskać o jakąś mokrą masę miękką, ale krzepką pod tymi ciosa¬mi. Wkrótce już uderzał jak w kłąb przemoczonej waty, rozmokłej substancji, której żywotność sprowadzała się do galaretowatych drgań w zetknięciu z opadającą cegłą. Przestał uderzać i już tylko słyszał swój ciężki oddech. Był cały spocony, do szpiku kości przemarznięty. Ile razy tak podnosił tę cegłę i opuszczał, sam nie wiedział. Wie¬dział jedynie, że w pokoju jest cicho i zimno i że ta ro¬bota została wykonana. W lewej ręce nadal trzymał latarkę, ściskał ją jak gdyby po to, by nie tracić kontaktu z życiem po prostu. Chciał ją zapalić i zobaczyć, czy rzeczywiście to już załatwione, ale nie mógł. Kolana miał lekko ugięte jak szybkobiegacz w pozycji na starcie. I znowu czuł lęk; nastawił uszu. Czy to nie ona oddycha? Pochylił się i nasłuchiwał. To oddech jego własny; taki głośny, że trudno poznać, czy Bessie je¬szcze oddycha, czy nie. Palce zaciśnięte na cegle bolały, bo też dzierżył w nich tę cegłę przez długich kilka minut. Coś ciepłego lepiło mu się na ręce i poczucie tego ciepła i tej lepkości objęło go jak płomień, żarem zapiekło skórę. Chciał odrzucić cegłę, uwolnić się od tej ciepłej krwi, która pełzła i z sekundy na sekundę paliła coraz bardziej. Ale okropna myśl go obezwładniała. A jeżeli on Bessie nie zatłukł tą cegłą na śmierć? Jeśli po zapaleniu latarki zobaczy ją leżącą tam, wpatrzoną w niego, zobaczy jej oczy czarne, wielkie, okrą¬głe i te cholerne usta rozdziawione ze strachu, ze zdumie¬nia i z bólu, i ze strasznego żalu do niego? Upiorne zimno, mroźniejsze niż powietrze w tym pokoju, legło mu na bar¬kach jak gruby szal cały utkany z loda To było nie do zniesienia i coś w nim krzyczało bezgłośnie w męce. Po¬chylił się nisko, aż cegłą dotknął podłogi, i dopiero wtedy wypuścił ją z palców, podniósł tę dłoń na brzuch i wytarł 0 marynarkę. Stopniowo zaczął oddychać lżej, coraz lżej 1 gdy już swego oddechu słyszeć nie mógł, nabrał pewności, że Bessie nie oddycha. W pokoju zaległa cisza lodowata, pełna śmierci i krwi, i tylko za oknem jęczał ochryple noc¬ny wiatr. Ale on zobaczyć musiał. Podniósł latarkę nad miejscem, gdzie powinna być jej głowa, i nacisnął guzik. Szeroka i mętna żółta plama wyskoczyła na pustym kawałku podło¬gi; przesunął światło na krąg skłębionej pościeli. Jest! Krew, usta, włosy i twarz odwrócona na bok, i ta krew tak ścieka powoli. Bessie nie żyje, więc on może już dzia¬łać. Zgasił światło. Zostawić ją tutaj? Nie. Ktoś by chyba ją znalazł. Omijając ją, przeszedł na drugą stronę siennika i znów zapalił latarkę. Skierował żółtą plamę tam, gdzie w jego przekonaniu powinno być okno. Było. Podszedł do okna i znieruchomiał, jak gdyby czekał, czy nie zostanie zakwe¬stionowane jego prawo do uczynienia tego, co on czyni. Nic się nie stało. Powoli otworzył okno w podmuch wiatru walący go po twarzy. Odwrócił się znów do Bessie i oświe¬tlił to oblicze śmierci i krwi. Potem włożył latarkę do kie¬szeni i ostrożnie, po ciemku, podszedł do siennika. Musiał Bessie wziąć na ręce; ale ręce zwisały mu bezwładnie, a on się nie ruszał, tylko tam stał. Ale trzeba ją podnieść. Trze¬ba ją przenieść na okno. Pochylił się i wsunął ręce pod jej zwłoki, pewny, że dotknie krwi, a przecież krwi nie do¬tknął. Podniósł Bessie wśród takiego wycia wiatru, jak gdyby sama ta noc przeciwko temu protestowała. Ruszył do okna i dźwignął Bessie na parapet; teraz, gdy już zaczął, robił to wszystko prędko. Wypchnął ją na rękach za okno możliwie jak najdalej, po czym upuścił. Zwłoki uderzały i odbijały się o wąskie ściany tej szachty spadając w ciem¬ność czarną jak smoła. Usłyszał głośne ich pacnięcie o dno. Puścił smugę światła na siennik, nieomal przekonany, że Bessie jeszcze tam jest; ale zobaczył tylko kałużę ciepłej krwi i słaby obłoczek pary snujący się w powietrzu. Po¬duszki były całe zakrwawione. Wziął je i też wyrzucił za okno w dół. I już po wszystkim. Zamknął okno. Siennik lepiej zabrać ze sobą do innego pokoju; wolałby go zostawić tutaj, ale jest zimno, więc siennik się przyda. Zwinął w tobół kołdrę i koce, wziął je pod pachę i wyszedł na korytarz. I nagle stanął jak wry¬ty, z ustami otwartymi. Dobry Boże! Psiakrew, tak, ona je miała w kieszeni sukienki! No, to się wrobił! Wy¬rzucił Bessie do szachty, a przecież u niej w kieszeni są jego pieniądze! I co teraz? Czy zejść tam na dół, żeby je odzyskać? W szpony chwyciła go udręka. Nie! Nie chciał widzieć jej znowu. Czuł, że gdyby zobaczył jej twarz zno¬wu, świadomość winy pokonałaby go, przeniknęłaby głę¬boko, i już by tego nie wytrzymał. Ależ ze mnie dureń, myślał. Żeby tak ją wyrzucić z tymi wszystkimi pieniędzmi w kieszeni! Westchnął, ruszył dalej i wszedł do innego po¬koju. No, trudno, będzie musiał jakoś sobie radzić bez pie¬niędzy. Rozłożył kołdrę na podłodze i owinął się cały. Sie¬dem centów ma na to, by nie umrzeć z głodu, uciec przed policją, przetrwać te długie dni, jakie są przed nim. Przymknął oczy, daremnie łaknąc snu. Ostatnie dwie do¬by były tak ciężkie i pełne wydarzeń następujących w ta¬kim tempie, że z wielkim wysiłkiem przychodziło mu za¬chowanie poczucia rzeczywistości. Bez przerwy ocierał się o niebezpieczeństwo i śmierć, aż prawie przestawał poj¬mować, że to właśnie on przeżywał to wszystko. A przecież w rezultacie, poprzez to i ponad tym, co się stało — nie¬ uchwytnie, ale konkretnie, pozostała mu dziwna jakaś świadomość własnej mocy. On tego dokonał. On do te¬go wszystkiego doprowadził. W całym jego życiu te dwa morderstwa były najbrzemienniejszymi w znaczenie rze¬czami, jakie kiedykolwiek mu się wydarzyły. Zaczął żyć teraz naprawdę, do głębi odczuwać, że żyje, niezależnie od tego, co mogliby myśleć o nim inni — ci, którzy patrzą na niego ślepymi oczami. Nigdy dotąd nie miał możliwo¬ści zmierzyć się z następstwami swoich czynów; nigdy do¬tąd nie miał tak wolnej woli jak w tę noc i dzień lęku, morderstwa, ucieczki. Zabił dwa razy, ale w istocie nie były to jego pierwsze zabójstwa. Wielokrotnie zabijał przedtem, ale dopiero w ciągu ostatnich dwóch dni te odruchy przyjęły formę rzeczywistego zabijania. Dotychczas, często opanowany nie¬przytomnym gniewem, albo chował się za jakąś swoją za¬słonę czy mur, albo wywoływał kłótnię i bijatykę. A prze¬cież, czy to schodząc z pola, czy walcząc, zawsze czuł po¬trzebę czystego zaspokojenia, zawsze chciał przyczynę swe¬go gniewu widzieć w pełnym świetle, pokonać ją w blasku słońca, w podmuchach wiatru, w obecności tych, których nienawiść do niego była tak bezdennie głęboka, że po ze¬pchnięciu go w sam kąt miasta, żeby tam gnił i umarł, po¬trafili zwrócić się do niego, tak jak Mary tamtej nocy w sa¬mochodzie, i powiedzieć: „Ciekawe dla nas, jak wasi lu¬dzie żyją." Ale o co mu chodzi? Czegóż on chce? Co kocha i czego nienawidzi? Nie wiedział. Było tylko coś, co znał i coś, co czuł; coś, co dawał mu świat, i coś, co miał on sam; coś, co rozciągało się przed nim, i coś, co roz¬ciągało się z a nim; i nigdy w życiu on, z tą swoją czar¬ną skórą, nie zaznał chwili, gdy te dwa bieguny, myśl i uczucie, wola i rozum, ambicja i spełnienie mogłyby się połączyć; nigdy nie miał poczucia całości Czasami, w tym jednoizbowym mieszkaniu bądź na ulicy, wydawało mu się, że świat to dziwny labirynt, chociaż ulice biegną pro¬sto i mury są równe, że to chaos, ale czuł jednocześnie, że coś w nim przecież powinno ten chaos zrozumieć, poroz- dzieląc, ześrodkować. Dopiero jednak pod naporem niena¬wiści ten konflikt się zarysował. Tak dalece była uwarun¬kowana jego postawa psychiczna, że tylko kopniak i ostre słowo czyniły go zdolnym do działania — działania da¬remnego, bo z tym światem przecież nie mógł się uporać. I wtedy właśnie przymykał oczy i ipięśćią bił, walił na oślep w kogokolwiek, w cokolwiek, co popadło i ani nie pa¬trzył, ani nie dbał, kto czy też co mu to uderzenie odda. W głębi ducha — i to właśnie tak mu utrudniało spra¬wę — nie chciał przed sobą udawać, że swój problem roz¬wiązał, udawać, że jest zadowolony. Nienawidził matki za te jej sposoby podobne do sposobów Bessie. Bessie miała swoją whisky, matka miała swoją religię. A on nie chciał siedzieć na ławce i śpiewać, i nie chciał leżeć w kącie i spać. Jedynie wtedy, gdy czytał gazety i tygodniki, cho¬dził do kina albo spacerował po ulicach wśród tłumu — jedynie wtedy czuł, że wie, czego chce: stopić się z innymi, być cząstką tego świata, zatracić się w tym świecie, żeby odnaleźć siebie, móc żyć tak, jak żyją inni, pomimo że jest czarny. Odwracał się niespokojnie na twardym sienniku i jęczał. Porwały go już wiry myśli i uczuć, i popłynął z tymi wi¬rami, a gdy otworzył oczy, ujrzał w brudnym oknie tuż nad głową światło dnia. Zerwał się na nogi i wyjrzał. Śnieg przestał padać i miasto, białe, nieruchome, rozciągało się ogromną połacią dachów i nieba. Myślał o tym mieście przez długie godziny tutaj w ciemności i teraz oto je zo¬baczył, takie spokojne i białe. Tylko że teraz, w świetle dziennym, ono zatraciło to, co czyniło je realnym, gdy my¬ślał o nim nocą. Leżąc po ciemku i rozmyślając o tym mie¬ście, widział w nim coś, czego teraz nie dostrzegał. Dla¬czego ten zimny biały świat nie miałby powstać z mroku jako piękny sen, w którym on mógłby chodzić i czuć się swojsko, w którym łatwo byłoby rozróżnić sposoby po¬stępowania właściwe od niewłaściwych? Gdyby tylko ktoś, kto wkroczył tam przedtem i żył albo cierpiał, albo umarł — gdyby ktoś taki sprawił, że ten świat można by było zro¬zumieć! Świat zbyt ponury, świat nieokupiony, świat nie urzeczywistniony rzeczywistością prawdziwą, jaką jest ciepła krew życia. Bigger czuł, że czegoś brakuje, jakiejś drogi, która, gdyby ją raz już znalazł, poprowadziłaby go do pewnej i spokojnej wiedzy. Ale po cóż jeszcze myśleć o tym? Możliwość poznania tego świata rozwiała się na za¬wsze. Popełnił dwukrotnie morderstwo i stworzył nowy świat dla siebie. Wyszedł z pokoju, zbiegł po schodach na dół i wyjrzał przez jedno z okien. Na ulicy było cicho. Nie jeździły tram¬waje, szyny zniknęły pod śniegiem Bez wątpienia ta nocna zadymka zakłóciła ruch uliczny w całym mieście. Zobaczył, jak mała dziewczynka brnie przez śnieg i za¬trzymuje się na rogu, przy kiosku z gazetami; jakiś m꿬czyzna wybiega z drogerii i sprzedaje dziewczynce gazetę. Może by zwędzić gazetę wtedy, gdy ten człowiek siedzi w drogerii? Ale uciekać po śniegu tak miękkim i głębokim byłoby trudno. Chyba że jest tu gdzieś blisko inny opu¬szczony dom, do którego on z tą świśniętą gazetą od razu mógłby dać nura. Tak, chodzi tylko o to. Popatrzył uważ¬nie w jedną i drugą stronę ulicy: nie widać nikogo. Wy¬szedł frontowymi drzwiami w podmuch wiatru niczym że¬lazo piętnujący mu twarz. Słońce niespodziewanie zaświe¬ciło blaskiem tak ostrym i pełnym, że uchylił się jak przed ciosem; oczy go zabolały od iskier rozbitych w milion okru¬chów. Podchodząc do kiosku przeczytał duży czarny nagłó¬wek: POSZUKIWANIE CZARNEGO W ZWIĄZKU ZE ŚMIERCIĄ DZIEWCZYNY. Tak, już ogłaszają tę histo¬rię. Poszedł dalej i rozejrzał się, gdzie by znaleźć kryjów¬kę, gdy już świśnie tę gazetę. Na rogu zaułka zobaczył pu¬sty budynek z wybitym oknem na parterze. Owszem, to dobre miejsce. Starannie sobie całą akcję zaplanował; nie chciał, żeby napisano, że po dokonaniu tego wszystkiego, czego dokonał, dał się złapać po prostu na kradzieży ga¬zety za trzy centy. f )?: Doszedł do drzwi drogerii i stwierdził, że ten człowiek stoi oparty o ścianę i pali papierosa. Właśnie: w ten spo¬ sób! Wyciągnął rękę i chwycił jedną z gazet. Odwracając głowę zobaczył, że tamten z papierosem jak biała ukośna krecha na czarnym podbródku patrzy teraz w jego stronę. Jeszcze zanim rzucił się do ucieczki, już biegł: po prostu nogi same go poniosły, ruszyły, ale nagle pośliznął się w śniegu. Psiakrew! Biały świat zakołował gwałtownie, lodowaty wiatr smagnął go po twarzy. Grudki śniegu kłu¬ły go zimnem w palce, a on leżał jak długi. Podniósł się, przyklękając na jednym kolanie, potem na obu. Stanął zwrócony twarzą do drzwi drogerii, jeszcze z tą gazetą w zaciśniętej ręce, pełen zdumienia i gniewu na samego siebie, bo jak mógł być takim niezdarą! Drzwi drogerii się otworzyły. Ruszył biegiem. — Hej! Z głębi zaułka widział jeszcze, jak tamten stoi na śnie¬gu i patrzy. Wyraźnie nie ma zamiaru go ścigać. — Hej, ty! Dobrnął do tego upatrzonego okna, wrzucił najpierw ga¬zetę — potem chwycił się za parapet i dźwignął w górę. Przekoziołkował przez parapet i opadł za oknem na obie nogi. Wyjrzał: w zaułku było śnieżnie i cicho. Wziął ga¬zetę z podłogi, przeszedł przez hall do schodów i dalej po schodach na drugie piętro, oświetlając sobie drogę latar¬ką, słysząc słabe echo własnych kroków w tym pustym budynku. Nagle zatrzymał się i z ustami rozdziawionymi w popłochu wpił palce w kieszeń. Dobrze; jest. A już my¬ślał, że zgubił pistolet, gdy upadł w tym śniegu! Przysiadł na najwyższym stopniu schodów i rozłożył gazetę, przez długą jednak chwilę nie zaczynał czytać. Słuchał, jak ten cały dom skrzypi, gdy wiatr przemiata się przez miasto. Dobrze, nie ma tutaj nikogo; spuścił wzrok i przeczytał: REPORTERZY ZNAJDUJĄ KOŚCI MARY DALTON W PIECU. SZOFER MURZYN ZNIKA. PIĘĆ TYSIĘCY POLICJANTÓW OTACZA DZIELNICĘ MURZYŃSKĄ. WŁADZE NIE WYKLUCZAJĄ ZBRODNI NA TLE SEK¬SUALNYM. PRZYWÓDCA KOMUNISTÓW WYKAZUJE ALIBI. MATKA DZIEWCZYNY ZAŁAMUJE SIĘ NER¬WOWO. Na tym chwilowo poprzestał i znów przeczytał linijkę: WŁADZE NIE WYKLUCZAJĄ ZBRODNI NA TLE SEKSUALNYM. Te słowa całkowicie usuwały go ze świa¬ta. Sama ewentualność, że mogła to być zbrodnia na tle seksualnym, prowadzi do wydania wyroku śmierci; ozna¬cza odebranie mu życia jeszcze przed aresztowaniem; oznacza śmierć, zanim śmierć rzeczywiście nadejdzie, po¬nieważ biali, którzy te słowa czytają, zabiją go natych¬miast w swoich sercach. Sprawa uprowadzenia Mary Dalton w sposób dra¬matyczny i gwałtowny została wyświetlona, kiedy gru¬pa reporterów miejscowych gazet odkryła dziś w póź¬nych godzinach wieczornych kilka kości, jak później niezbicie ustalono, zaginionej jedynaczki milionera, w piecu do centralnego ogrzewania rezydencji Dalto¬nów... ...Rewizja w mieszkaniu tego Murzyna, Indiana Ave- nue nr 3721, w samym środku Dzielnicy Południowej, nie pozwoliła ustalić miejsca jego pobytu. Policja wy¬raża przekonanie, że panna Dalton poniosła śmierć z rąk tego Murzyna, być może, w wyniku zbrodni na tle seksualnym, i że ciało białej dziewczyny zostało spalone, celem zatarcia wszelkich śladów. Bigger podniósł wzrok znad gazety. Prawa ręka mu drgała. Chciał trzymać w tej ręce pistolet. Wyciągnął więc go z kieszeni. Z pistoletem w ręce, czytał dalej: Natychmiast kordon pięciu tysięcy policjantów, wzmocniony przez trzy tysiące z górą ochotników, oto¬czył Czarny Pas. Komendant Policji, Glenman, oświad¬czył dziś rano, że jego zdaniem ten Murzyn jeszcze jest w mieście, gdyż wszystkie drogi prowadzące do Chi¬cago i z Chicago są zablokowane wskutek niezwykłej śnieżycy. Wczoraj w nocy, gdy wiadomość o gwałcie popełnio¬nym przez Murzyna i o zamordowaniu zaginionej je¬ dynaczki milionera rozeszła się po mieście, zapanowa¬ło powszechne oburzenie. Policjanci meldowali, że wytłuczono wiele szyb w oknach domów zamieszkanych przez Murzynów. Zatrzymuje się i przeszukuje wszystkie tramwaje, autobusy, koleje elektryczne i samochody wyjeżdżające z Dzielnicy Południowej. Policja i członkowie Straży Obywatelskiej z karabinami, gazami łzawiącymi, la¬tarkami elektrycznymi oraz fotografiami mordercy za¬częli dziś od rana prowadzić poszukiwania na Osiem¬nastej ulicy w każdym mieszkaniu murzyńskim na mo¬cy nakazów in blanco wydanych przez burmistrza. Do¬kładnie przeszukują oni wszystkie opuszczone budynki, które podobno służą za kryjówki przestępczym mu¬rzyńskim elementom. W trwodze o życie dzieci, biali rodzice wydelegowali swoich przedstawicieli do Kuratora Szkół Miejskich, Horace Mintona, z prośbą, aby polecił zamknąć wszyst¬kie szkoły do czasu ujęcia tego Murzyna, gwałciciela i mordercy. Jak dowiadujemy się z nadchodzących meldunków, w różnych okolicach Dzielnicy Północnej i Zachodniej pobito kilku Murzynów. W obwodach Hyde Park i Englewood mężczyźni utworzyli grupy Straży Obywatelskiej i zawiadomili Komendanta Policji, Glenmana, że służą mu pomocą. Glenman oświadczył dziś rano, że pomoc tych grup przyjmuje. Stwierdził, że jest to konieczne z uwagi na żałosny stan liczebny oddziałów policji wobec nawrotu fali zbrodni murzyńskich. W rezultacie obław zabrano z „melin" Dzielnicy Po¬łudniowej kilkuset Murzynów podobnych do Biggera Thomasa; czekają oni teraz w areszcie na przesłucha¬nie. Burmistrz Ditz ostrzegł tej nocy przez radio, że istnieje możliwość ekscesów motłochu, i zaapelował do ogółu o utrzvmanie porządku. „Dokłada się wszelkich starań — powiedział — aby ująć tego zbrodniarza." Doniesiono nam, że kilkuset Murzynów zatrudnio¬nych w mieście zostało zwolnionych z pracy. Małżon¬ka znanego bankiera zatelefonowała do naszej redakcji oznajmiając, że odprawiła swą czarną kucharkę „w obawie, że ona mogłaby otruć dzieci". Oczy Biggerowi się rozszerzyły i dolna warga mu opadła; czytał już pobieżnie: „grafolodzy pracują", „odcisków pal¬ców Erlone'a w domu państwa Dalton nie znaleziono", „ra¬dykał nadal w areszcie", i nagle jedno zdanie go uderzyło tak, jakby rzeczywiście ktoś mu zadał cios. Policji jeszcze nie wystarczają dowody przedstawio¬ne przez Erlone'a i panuje przekonanie, że Erlone mógł mieć powiązania z tym Murzynem i działać z nim wspólnie; uważa się, że plan tego morderstwa i porwa¬nia był zanadto wymyślny jak na to, by je potrafił przygotować Murzyn. W owej chwili chciał już tylko wyjść na ulicę, podejść do pierwszego lepszego policjanta, i powiedzieć: „Nie! Jan mi nie pomógł. Gówno on ma z tym wszystkim wspólnego! Ja... ja sam to zrobiłem!" Usta mu się wykrzywiły w uśmie¬chu na pół szyderczym, na pół wyzywającym. Trzymając gazetę w naprężonych palcach, czytał da¬lej: V; - ' i Murzyn otrzymał polecenie wygarnięcia popiołu... nie chciał usłuchać... w strachu przed wykryciem... dym w całej kotłowni., tragedia komunizmu i miesza¬nia się ras... możliwość, że list z wiadomością o porwa¬niu był robotą czerwonych... Podniósł wzrok. W budynku panowała cisza, tyle że cią¬gle coś gdzieś skrzypiało pod naporem wiatru. Zostać tu nie można. Nie wiadomo, kiedy oni wkroczą w tę okolicę. I z Chicago wymknąć się nie można: wszystkie drogi za¬blokowane, wszystkie pociągi, autobusy i samochody oso¬ bowe oni zatrzymują i przeszukują. Byłoby znacznie lepiej, gdyby spróbował uciec z miasta już przedtem, od razu. Po¬winien był pojechać gdzieś daleko, może do Gary, do stanu Indiana, albo do Evanston. Spojrzał znów na gazetę i zoba¬czył czarno-białą mapę Dzielnicy Południowej z szerokimi na cal ciemnymi obwodami. Poniżej mapy zamieszczono małym drukiem wyjaśnienia: Odcinki zakreskowane to obszary, na których policja i Straż Obywatelska już prowadzą poszukiwania czar¬nego gwałciciela i mordercy. Części białe to obszary, na których poszukiwania dopiero się rozpoczną. A więc on jest w pułapce. Będzie musiał wyjść z tego bu¬dynku. Ale dokąd? Opuszczone, puste domy mogą służyć za kryjówkę, dopóki są w białej części mapy, a ta część kurczy się przecież błyskawicznie. Uprzytomnił sobie, że czyta gazetę drukowaną w nocy. To znaczy, że teraz ob¬szar nie objęty poszukiwaniami jest jeszcze mniejszy. Przymknął oczy rozważając: ten dom stoi przy Pięćdzie¬siątej Trzeciej ulicy, a szukać zaczęli wczoraj na Osiemna¬stej. Skoro doszli w nocy z Osiemnastej do Dwudziestej Ósmej, to teraz powinni już być na Trzydziestej Ósmej. Więc dziś przed północą dojdą do Czterdziestej Ósmej, a może i tutaj. Pomyślał o pustych mieszkaniach. W gazecie nie ma o nich wzmianki. A gdyby tak znalazł jakąś małą nie za¬jętą kawalerkę w którejś z kamienic, gdzie mieszka dużo lokatorów? Stanowczo to byłoby najbezpieczniejsze. Przeszedł przez cały korytarz, oświetlił latarką brudny sufit i zobaczył drewniane schody prowadzące na dach. Wszedł po tych schodach w wąski korytarzyk, przy końcu którego były drzwi. Kopnął te drzwi kilka razy i pod każ¬dym kopnięciem drzwi ustępowały coraz bardziej, aż zo¬baczył śnieg, blask słońca i podłużny skrawek nieba. Czu¬jąc kąsanie wiatru na twarzy, przypomniał sobie, jak bar¬dzo jest osłabiony i zziębnięty. Czy długo można w tym stanie wytrzymać? Przecisnął się przez drzwi i stanął w pu¬ szystym śniegu. Przed sobą miał labirynt białych, w słońcu zakrzepłych dachów. Przykucnął za kominem a wyjrzał w dół, na ulicę. Zoba¬czył narożny kiosk, gdzie ukradł gazetę; stał tam teraz ten sam człowiek, który do niego krzyczał. Dwaj czarni po¬deszli i kupili gazetę, po czym stanęli w pobliskiej bramie. Jeden z nich nachylił się skwapliwie nad ramieniem dru¬giego. Czytali chyba głośno, gdy tak wodzili czarnymi pal¬cami po gazecie, a potem obaj, rozmawiając, potrząsali gło¬wami Jeszcze jacyś dwaj stanęli przy nich i już wkrótce wielu ich było w tej bramie, i każdy coś mówił, wska¬zywał palcem gazetę. Nagle przerwali rozmowę i rozeszli się. Tak, mówili o nim. Może wszyscy czarni, mężczyźni i kobiety, rozmawiają dziś rano tylko o nim; może niena¬widzą go za to, że ściągnął na nich ataki Siedział przykucnięty w śniegu tak długo, że gdy spró¬bował wstać, wcale nie miał czucia w nogach. Zląkł się, że zamarza. Wierzgnął nogami, żeby pobudzić krążenie krwi, po czym przeczołgał się na drugą stronę dachu. Bez¬pośrednio pod sobą, o piętro niżej, zobaczył okno bez fi¬ranek i za oknem w pokoju dwa małe żelazne łóżka z prześcieradłami brudnymi i pomiętymi Na jednym z tych łóżek siedziało troje nagich czarnych dzieci, zagapionych na drugie łóżko pod przeciwległą ścianą, na którym leżeli mężczyzna i kobieta, oboje nadzy i czarni w blasku słoń¬ca. Leżąc poruszali się szybko, miarowo, gwałtownie, a troje tych dzieci wciąż tam patrzyło. On to znał dobrze; sam widywał takie rzeczy, gdy był mały i cała ich pięcio¬osobowa rodzina sypiała w jednym pokoju. Ileż razy po przebudzeniu rano tak obserwował rodziców. Odwrócił się teraz, rozmyślając: mieszkaliśmy w pięcioro w jednym pokoju, a tu jest wielki, pusty dom i w tym domu tylko ja, sam jeden. Poczołgał się z powrotem do komina i jeszcze mu stał przed oczami obraz tych obcych pięciorga, wszy¬stkich czarnych, nagich w ostrym blasku słońca, ujrzanych za zmętniałą szybą; ten mężczyzna z kobietą, spleceni uści¬skiem, podrygujące dwa ciała i tych troje wpatrzonych dzieci. Poczuł, że jest straszliwie głodny; lodowata ręka sięgnꬳa w głąb przez gardło i ścisnęła mu wnętrzności, zasupła- ła je w zimny, ciasny, bolesny węzeł. Wspomnienie butelki mleka, które Bessie zagotowała dla niego ubiegłej nocy, nasunęło się tak wyraźnie, że nieomal powrócił tamten ciepły smak. Gdyby miał teraz butelkę mleka, rozpaliłby ognisko z gazety i trzymał butelkę nad płomieniem, dopóki by jej nie ogrzał. Wyobraził sobie, jak zdejmuje z niej kap¬sel, rozlewając trochę mleka na swe czarne palce, a potem podnosi ją do ust, przechyla głowę i pije. W brzuchu po¬woli coś mu się przewróciło i usłyszał burczenie własnych kiszek. Uczucie, że powinien głód zaspokoić, było tak prze¬możne jak konieczność oddychania, tak wyłącznie osobi¬ste jak bicie serca. Najchętniej by padł na kolana, wzniósł twarz ku niebu i powiedział: „Jestem głodny!" Chciałby rozebrać się i tarzać w śniegu, dopóki coś odżywczego nie przeniknęłoby w jego organizm porami skóry. Chciałby ściskać coś w rękach tak mocno, że to by się wreszcie za¬mieniło w jedzenie. Ale wkrótce to uczucie minęło, wkrót¬ce zaczął odczuwać swój głód trochę spokojniej; myśl ode¬rwała się od rozpaczliwego wołania ciała i znów pamiętał, że zewsząd czyha niebezpieczeństwo. Poczuł w kącikach ust coś twardego i dotknął tego palcami: to była zamarznię¬ta ślina. Przeczołgał się z powrotem przez drzwi w ten wąski ko¬rytarzyk i po niskich drewnianych stopniach zeszedł na korytarz. Wrócił na parter i stanął przy tym samym oknie, przez które wszedł do tego domu. Trzeba znaleźć w jakimś budynku puste mieszkanie, gdzie można by się było roz¬grzać; czuł, że jeśli wkrótce się nie rozgrzeje, będzie mógł tylko legnąć i zamknąć oczy. I nagle wpadł na pomysł: nie mogło wcześniej mu to przyjść do głowy? Zapałką podpalił gazetę; płonącą trzymał przez chwilę w jednej ręce, po czym przełożył do drugiej. Z daleka to gorąco biło mu w skórę. Gdy gazeta buchnęła takim płomieniem, że już nie mógł jej trzymać, rzucił ją na podłogę i zdusił ogień butami. Przynajmniej miał teraz czucie w rękach; przy¬najmniej bolały go i tym samym dawały znać, że są jego. Wyszedł przez okno, wmieszał się w tłum uliczny i ru¬szył w kierunku północnym. Nikt go nie rozpoznaje. Trze¬ba wypatrywać tabliczek „Mieszkanie do wynajęcia". Na przestrzeni dwóch bloków nie zobaczył żadnej. Pustych mieszkań w Czarnym Pasie zawsze było bardzo mało; mat¬ka za każdym razem, gdy chciała się przeprowadzić, mu¬siała składać zapotrzebowanie na wiele miesięcy naprzód. Przypomniał sobie, jak kiedyś zmuszała go przez bite dwa miesiące, żeby łaził po ulicach w poszukiwaniu nowego dla nich dachu nad głową. W biurach pośrednictwa wynajmu mieszkań mówiono mu, że za mało jest domów dla Murzy¬nów i że te, w których Murzyni mieszkają, miasto uważa za nieodpowiednie, zbyt stare, zbyt niebezpieczne, żeby można było w nich mieszkać. I przypomniał sobie, jak po¬licja wyrzuciła jego, matkę i rodzeństwo z mieszkania pra¬wie w ostatniej chwili, bo owa kamieniczka w dwa dni po ich wyprowadzeniu się zawaliła. Słyszał też wtedy, że czar¬ni, chociaż nie mogą pracować na dobrych posadach, pła¬cą komorne dwa razy wyższe niż komorne białych za takie same mieszkania. Minął jeszcze pięć rogów ulicy i tabliczki „do wynajęcia" nie zobaczył nigdzie. Psiakrew! Czy on nie zamarznie poszukując miejsca, w którym mógłby się roz¬grzać? Tak łatwo byłoby znaleźć kryjówkę, gdyby mógł chodzić swobodnie po całym mieście! Trzymają nas tutaj przyskrzynionych jak dzikie zwierzęta, myślał. Wiedział, że czarnym nie wolno wynajmować mieszkań poza Czarnym Pasem; muszą mieszkać po swojej stronie „granicy". Ża¬den biały właściciel nieruchomości nie wynajmie Murzy¬nowi mieszkania gdzie indziej niż na tych odcinkach, któ¬re zdecydowano się udostępnić czarnym. Bigger zacisnął pięści. I na cóż mu ucieczka? Powinien stanąć tutaj na środku chodnika i wrzasnąć, jak to jest. Przecież to tak niesprawiedliwie, że chyba wszyscy czarni wokół niego coś z tym zrobią; tak niesprawiedliwie, że wszyscy czarni zatrzymają się, żeby posłuchać. Ale nie wątpił, że po prostu by go chwycili, po prostu by powie¬dzieli, że ma bzika. Wędrował po ulicach i oczami nabie- głymi krwią wypatrywał kryjówki. Na jakimś rogu przy¬ stanął, bo niemal spod nóg mu wyskoczył ze śniegu wielki czarny szczur. Tuż przy nim szczur przemknął do bramy i zniknął gdzieś w jakiejś norze. A on patrzył tęsknie na ziejącą czerń, poprzez którą to stworzenie dało nura w miejsce bezpieczne. Mijając piekarnię zapragnął wejść i kupić parę bułek za te siedem centów, jakie miał przy sobie. Ale w piekarni nie było tłoku, więc bał się, że biały piekarz go rozpozna. Trzeba to odłożyć, pójść do jakiegoś sklepiku czarnych, wiedział jednak, że tych sklepików jest niewiele. W Czar¬nym Pasie handlem zajmują się prawie wyłącznie Ży¬dzi, Włosi i Grecy. Murzyni prowadzą przeważnie zakłady pogrzebowe; biali przedsiębiorcy nie chcą zadawać sobie fatygi z czarnymi zwłokami. Doszedł do filii wielkiej fir¬my spożywczej. Chleb tutaj po pięć centów za bochenek, ale z tamtej strony „granicy", gdzie mieszkają biali, cena bochenka wynosi cztery centy. A on właśnie teraz, jak na ironię, nie może „granicy" przekroczyć. Stanął patrząc przez szybę wystawową na ludzi w tym sklepie. Czy ma wejść? Musi. Inaczej skona z głodu. Oszukują nas na każ¬dym naszym oddechu! pomyślał. Skórę z nas zdzierają! Otworzył drzwi i podszedł do lady. Ciepłe powietrze przy¬prawiło go o zawrót głowy; przytrzymał się lady przed sobą i odzyskał równowagę. Jak przez mgłę zobaczył przepływające wielkim szeregiem puszki, które stały wysoko na półkach — czerwone, niebieskie, zielone i żół¬te. Wokoło słyszał cichy gwar, głosy męskie i głosy ko¬biece. Pan sobie życzy? — Bochenek chleba — szepnął. — Coś jeszcze dla pana? — Nie. Twarz tamtego za ladą usunęła się i ukazała znowu; do¬słyszał szelest papieru. — Zimno na dworze, prawda? — Co? Och, tak, proszę pana. Położył na ladzie pięciocentówkę; jak przez mgłę zo¬baczył podany mu bochenek chleba. — Dziękuję. Polecamy się. Z bochenkiem pod pachą niepewnie ruszył do drzwi. 0 Boże! Żeby tylko wyjść na ulicę! W drzwi wchodzili lu¬dzie; stanął z boku, przepuścił ich i dopiero potem wyszedł w podmuchy wiatru dalej szukać pustego mieszkania. W każdej chwili spodziewał się, że ktoś głośno zawoła: „To Bigger Thomas!" Spodziewał się, że go zatrzymają, złapią za ręce. Minął pięć skrzyżowań, zanim ujrzał jedno¬piętrowy dom z tabliczką „do wynajęcia" w jednym z okien. Chmurka dymu pęczniała nad kominem, więc wiedział, że tam jest ciepło. Podszedł do drzwi frontowych 1 przeczytał kartkę o wolnym mieszkaniu przylepioną do szyby. Było to mieszkanie od podwórza. Przeszedł za dom i zewnętrznymi schodami dostał się na galeryjkę pierw¬szego piętra. Spróbował otworzyć jedno z okien: ustąpiło z łatwością. Miał szczęście. Przelazł przez okno do ciepłe¬go pomieszczenia, które okazało się kuchnią. W nagłym na¬pięciu zaczął nasłuchiwać. Jakieś głosy dolatywały chyba z pokoju przed nim. Czyżby źle trafił? Nie. Ta kuchnia nie jest umeblowana; nie wygląda na to, by ktoś tu mie¬szkał. Na palcach wszedł do sąsiedniego pokoju, gdzie też było pusto; ale głosy słyszał wyraźniej. Po cichu ruszył i dotarł do następnych drzwi; jeszcze jeden pokój. Ostroż¬nie zajrzał tam. Pusto, ale rozmowa dolatuje tak głośno, że słychać poszczególne słowa. Jakaś sprzeczka w mieszka¬niu od frontu. Stojąc w rozkroku, trzymając swój boche¬nek chleba, słuchał: — Jack, i będziesz mi tu tak stać i gadać, że ty to byś wydał tego czarnucha białym? — Właśnie, i niech to diabli porwą! Ja bym wydał. — Ale, Jack, a jak on niewinny? — To po cholerę wziął i uciekł. — Może myślał, że tam zwalą to morderstwo na nie¬go! — Słuchaj, Jim. Jak on niewinny, to powinien zostać i stawić im czoło. Niech bym tylko ja wiedział, gdzie ten czarnuch jest, to bym go z miejsca oddał tym białym w ręce. — Ale, Jack, dla białych zawsze czarnuch jest winny, jak tylko ktoś popełni gdzieś zbrodnię. — Tak, i to dlatego tylu tak robi jak Bigger Thomas; wiadomo. Ale jak się robi tak jak Bigger Thomas, to się tylko doprowadza do rozróbek. — Ale, Jack, kto teraz rozrabia? Gazety piszą, że nas wyłapują po całym świecie. Wszystko im jedno, jakiego czarnego biorą. Wszyscy jesteśmy psy dla nich! Trzeba się zebrać i walczyć z tymi ludźmi! — Żeby pozabijali! Do diabła, nie! Ja mam rodzinę. Mam żonę i małe dziecko. Ja nie pójdę do żadnej głupiej walki. Nie ma sprawiedliwości, co by broniła tych, co za¬bijają... — Dla nich wszyscy my to mordercy. Mówię to¬bie. — Słuchaj, Jim. Ja jestem człowiek ciężkiej pracy. Na¬prawiałem ulice kilofem i łopatą dzień w dzień, jak mia¬łem możliwość. Ale teraz szef mi powiada, że widzieć mnie nie chce na tej ulicy, kiedy u białych taka złość teraz... Powiada, jeszcze mnie zabiją. Więc mnie zwolnił. I wi¬dzisz, przez tego cholernego czarnucha, Thomasa Biggera, pracę straciłem... Przez niego biali myślą, że wszyscy my tacy jak on. — Ale, Jack. Mówię tobie, że oni i tak to już myśleli. Ty jesteś zacności człowiek, ale ich to nie powstrzyma od te¬go, żeby przyszli do ciebie do domu. Nie, do diabła! Wszy¬scy my czarni, więc dlaczego nie mamy, tak oni sobie my¬ślą, postępować jak czarni, czy ty tego nie rozumiesz? — Ojej, Jim, może cię brać wściekłość, ale musisz po¬patrzyć na to, jak się należy. Przez tego faceta pracę stra¬ciłem. To nie jest sprawiedliwie! Co ja będę jeść? Gdybym wiedział, gdzie ten czarny skurwysyn siedzi, to bym zaraz zawezwał gliny, żeby przyszli po niego i go wzięli! — Noo, ja bym nie zawezwał. Wolałbym umrzeć! — Człowieku, czyś ty wariat? Nie chcesz mieć domu, żo¬ny i dzieci? Co tobie przyjdzie z tego, że zaczniesz walczyć? Ich więcej niż nas. Mogliby nas wszystkich pozabijać. Naucz się, że z białymi trzeba być w zgodzie. — Jak mnie kto nienawidzi, nie chcę z nim być w zgo¬dzie. — Ale my musimy jeść!Musimy żyć! — Mnie wszystko jedno. Wolałbym umrzeć! — Ojej, do diabła! Tyś wariat! — Mnie wszystko jedno, co mówisz. Wolałbym umrzeć, niż żeby mnie tak nastraszyli, że aż bym im doniósł na te¬go człowieka. Mówię tobie, wolałbym umrzeć. Bigger po cichu wrócił do kuchni i wyciągnął pistolet. Postanowił zostać tu i gdyby jego współplemieńcy mu w tym przeszkadzali, zrobić z pistoletu użytek. Odkręcił kran, nadstawił usta pod strumień wody, która natychmiast eksplodowała w żołądku. Upadł na kolana skręcając się cały w męce. Wkrótce jednak bóle minęły i wypił kilka łyków znowu Potem ostrożnie, żeby nie szeleścić papierem, od¬winął bochenek, odłamał pajdę i zaczął jeść. Była dobra jak ciastko, słodkawa; nigdy dotąd nie przypuszczał, że chleb może tak smakować. W czasie jedzenia powróciło to straszliwe uczucie głodu, więc usiadł na podłodze i brał chleb obiema garściami, podnosząc do ust, aż policzki mu napęczniały, gdy szczęki pracowały nieustannie i grdyka podjeżdżała i zjeżdżała za każdym przełknięciem. Jadł i jadł, dopóki mu w ustach nie zaschło tak bardzo, że kula chleba przywarła do języka: trzymał ją tam i napawał się jej smakiem. Wyciągnął się na podłodze. Westchnął. Ogarnęła go sen¬ność, ale jeszcze próbował się ocknąć i walczył z nią w otę¬pieniu. Ostatecznie zasnął, ale co jakiś czas siadał w p󳬜nie, posłuszny zapadającym mu w podświadomość pod¬szeptom lęku. Jęczał wtedy i machał rękami w powietrzu, żeby odsunąć od siebie niewidzialne niebezpieczeństwo. W pewnej chwili nawet wstał na pół przytomnie, prze¬szedł kilka kroków z rękami wyciągniętymi i położył się w odległości prawie dziesięciu stóp od miejsca, gdzie spał przedtem. Było dwóch Biggerów: jeden zdecydowany prze¬spać się i wypocząć za wszelką cenę; drugi uciekający przed obrazami pełnymi grozy. Później dosyć długo leżał na wznak bez ruchu: ręce miał złożone na piersi, usta i oczy otwarte. Pierś wznosiła się i opadała tak powoli i lekko, jak gdyby w sekundach, gdy nieruchomiała, oddech z niej ulatywał raz na zawsze. Blade słońce zaświeciło mu w twarz powlekając jego czarną cerę ciemnym, metalicz¬nym lśnieniem; ale później odeszło i pokój zaległy mroki. We śnie dochodziły do jego świadomości jakieś niepo¬kojące, roztętnione rytmy, przed którymi starał się bro¬nić, żeby go nie obudziły. Wyobraźnia wplatała te rytmy w układy obrazów niegroźnych. Podsuwała, że on jest w „Barze Paryskim" i słucha muzyki z automatu; ale to go nie zadowoliło. Więc przeniosła go do domu i leżał w łóżku, a matka śpiewała i potrząsała jego materacem, żeby wstawał. Ale żadne takie obrazy nie mogły go uspo¬koić. Coś dalej tętniło uporczywie. Ujrzał setki czarnych mężczyzn i kobiet bijących palcami w bębny. I znów to nie było odpowiedzią na jego pytanie. Rzucał się niespo¬kojnie na podłodze, aż wreszcie wstał i serce mu łomotało, i w uszach rozbrzmiewały śpiewy i okrzyki. Podszedł do okna i wyjrzał: przed nim, o kilka stóp ni¬żej, było okno mgliście oświetlonego kościółka. Gromada czarnych stała pomiędzy długimi rzędami drewnianych ła¬wek, śpiewając, klaszcząc w ręce, kołysząc głowami. Ojej, ci ludziska dzień w dzień chodzą do kościoła, pomyślał. Oblizał wargi i znów napił się wody z kranu. Policja jest już chyba niedaleko? Która to godzina? Spojrzał na ze¬garek i stwierdził, że zegarek stoi; zapomniał nakręcić. Śpiewy z kościółka przenikały go na wskroś rozedrganą falą jakiegoś subtelnego smutku. Usiłował nie słuchać, ale dźwięki te docierały mu do serca, szeptały o innym spo¬sobie życia i śmierci, nakłaniały łagodnie, żeby położył się i zasnął, i pozwolił im przyjść i aresztować go, nakazywa¬ły mu wierzyć, że życie całe to smutek, który trzeba ule¬gle przyjmować. Potrząsał głową, usiłując uwolnić się od tej muzyki. Jak długo spał? Co teraz piszą w gazetach? Zostały mu jeszcze dwa centy; można kupić „Timesa". Podniósł z podłogi resztki chleba, a ci czarni tam śpiewali dalej o poddaniu się, o rezygnacji. „Wymknąć się, wymknąć się, wymknąć się do Jezusa.." Napchał chlebem kieszenie; zje później. Sprawdził, czy ma pistolet, wciąż słysząc: wymknąć się, wymknąć się do domu, niedługi czas dany mi jest na tym padole... Niebezpiecznie tu zostać, ale też niebezpiecznie stąd wyjść. W uszach ciągle mu brzmiała ta pieśń; sama w sobie będąca zaspokojeniem, drwiła z jego lęku i samotności, jego głębokiej tęsknoty do spokoju bez żadnych rozterek. Pełnia jej stanowiła tak jaskrawe prze¬ciwieństwo jego głodu, jej bogactwo było takim przeci¬wieństwem jego pustki, że wzdrygał się, chociaż w nim wy¬woływała głęboki oddźwięk. Czy nie byłoby dla niego le¬piej, gdyby dotychczas żył w świecie, o jakim ta pieśń opo¬wiada? Żyć w owym świecie nietrudno, bo to jest świat matki, pokorny, nacechowany skruchą i wiarą. Ów świat ma środek, rdzeń, oś, serce, właśnie to, czego on potrze¬buje, ale co mógł był znaleźć tylko kładąc głowę na po¬duszce pokory i rezygnując z nadziei życia w tym tutaj świecie. A tego by przecież nigdy nie uczynił. Usłyszał, jak ulicą przejeżdża tramwaj; a więc znów tramwaje kursują. Szalona myśl przyszła mu nagle do gło¬wy: A jeśli policja już przeszukała te okolice i przeoczy¬ła go? Ale z trzeźwym rozeznaniem uznał, że to niemożli¬we. Klepnął się po kieszeni, żeby raz jeszcze poczuć w niej pistolet, i wyszedł przez okno. Zimno wiatru chlasnęło go po twarzy. Chyba jest poniżej zera, pomyślał. Przy obu końcach zaułka paliły się latarnie uliczne, których światło, załamując się w mrocznym powietrzu, sprawiało, że wyglą¬dały jak krągłe balony nadmuchane jasnością. Niebo było granatowe i dalekie. Przeszedł przez zaułek i skręcił w uli¬cę, dołączając do strumienia przechodniów. Czekał, żeby ktoś zakwestionował jego prawo do kroczenia po chodniku, ale nie zrobił tego nikt. Przed rogiem zobaczył gromadę ludzi i szpony lęku za¬cisnęły mu żołądek. Co oni robią? Zwolnił kroku i zo¬baczył, że zebrali się przy kiosku z gazetami i że są czar¬ni Kupują gazety, żeby przeczytać o tym, jak biali pró¬bują go wytropić. Spuścił głowę, ruszył naprzód i wśliznął się w tę gromadę. Wszyscy rozmawiali, podnieceni. Ostroż¬ nie wyciągnął w zimnych palcach dwa centy. Z bliską wi¬dział już pierwszą stronicę z jego fotografią pośrodku. Zwiesił głowę jeszcze niżej, mając nadzieję, że nikt nie będzie mu się przyglądał na tyle, by go rozpoznać. — „Time s" — powiedział. Wsunął gazetę pod pachę, bokiem wyszedł z gromady i skierował się na południe, znów szukając pustego miesz¬kania. Przy następnym rogu zobaczył tabliczkę „Do wy¬najęcia" na bramie kamienicy, w której, jak wiedział, były tylko kawalerki. Tego właśnie chciał. Podszedł do bramy i przeczytał, że to wolne mieszkanie jest na trzecim piętrze. Przeszedł na tyły i zaczął wchodzić na górę po zewnętrz¬nych schodach pokrytych śniegiem chrupiącym mu pod no¬gami. Ale raptem jakieś drzwi się otworzyły: przystanął, wyjął pistolet, przyklęknął w śniegu i czekał. Kto tam? To był głos kobiecy. I natychmiast doleciał głos męski: — Co znowu, Ellen? — Zdawało mi się, że ktoś tu jest na galerii. — Ach, po prostu jesteś zdenerwowana. Przestraszyło cię to wszystko, czego się naczytałaś w tych gazetach. — Ale ja na pewno kogoś słyszałam. —■ Oj, wyrzuć śmieci i zamknij drzwi. Ziąb tu wpusz¬czasz. Bigger przywarł do ściany w mroku. Widział, jak ta kobieta wychodzi z drzwi, zatrzymuje się i rozgląda; idzie na drugi koniec galerii, wyrzuca coś do pojemnika i wra¬ca do mieszkania. Musiałbym zabić ich oboje, gdyby mnie zobaczyła, pomyślał. Chyłkiem wszedł na trzecie piętro i znalazł dwa okna zupełnie ciemne. Spróbował podnieść siatkę jednego z nich, ale przymarzła. Delikatnie zaczął nią potrząsać w jedną i drugą stronę, aż ustąpiła: wtedy wyjął ją z ramy i położył na galerii w śniegu. Cal po calu otworzył okno, oddychając tak głośno, że słychać go było, prawie mógłby za to ręczyć, nawet na ulicy. Wszedł do ciemnego pokoju i zapalił zapałkę. Kontakt elektryczny do¬strzegł na przeciwległej ścianie, więc ruszył tam od razu. Żarówkę osłonił czapką, żeby światło nie przenikało na zewnątrz, i rozłożył gazetę. Tak, duża jego fotografia. Po¬nad fotografią wielki druk: 24-GODZINNE POSZUKIWA¬NIE GWAŁCICIELA NA RAZIE BEZ REZULTATU. W innej kolumnie przeczytał: OBŁAWY W 1000 DOMACH MURZYŃSKICH. ZAMIESZKI NA CZTERDZIESTEJ SIÓDMEJ STŁUMIONE W ZARODKU. I była nowa ma¬pa Dzielnicy Południowej. Tym razem części zakreskowa- ne powiększyły się zarówno od północy, jak od południa, i tylko pośrodku podłużnego Czarnego Pasa pozostała nie- duża kwadratowa część biała. Stał patrząc na ten kwadra¬cik bieli, jak gdyby to była lufa pistoletu. A więc on jest właśnie tutaj, w tym białym miejscu, gdzie tak stoi w nie¬znanym, pustym pokoju: lada chwila tu przyjdą. Wpatry¬wał się w tę stronicę znieruchomiałymi oczami. Nie po¬zostaje mu nic innego, tylko strzelać. Jeszcze raz obejrzał mapę: policja prowadzi poszukiwania od północy na po¬łudnie i doszła już do Czterdziestej ulicy; i jednocześnie z południa na północ, będąc już na Pięćdziesiątej uli¬cy. To znaczy, że on jest gdzieś między jednymi a drugi¬mi oddziałami policjantów, którzy mogą być tutaj nawet za parę minut. Przeczytał: Od wczoraj osiem tysięcy uzbrojonych ludzi przecze¬sało piwnice, stare budynki i ponad tysiąc domów mu¬rzyńskich, daremnie usiłując ująć Biggera Thomasa, 20-letniego Murzyna, gwałciciela i mordercę Mary Dal¬ton, której kości w niedzielę późnym wieczorem zna¬leziono w piecu. Popatrzył niżej i natrafił na to, co uważał za najważ¬niejsze: „rozeszła się wiadomość, że morderca został ujęty, ale natychmiast ją zdementowano", „jeszcze dziś przed nocą policja i straż obywatelska obejmą poszukiwaniami Czarny Pas w całości", „obławy w licznych komórkach komunistycznych w całym mieście", „aresztowanie setek czerwonych nie doprowadziło jednakże do wykrycia jakich¬kolwiek Siadów", „burmistrz ostrzegł społeczeństwo przed ^podważaniem od wewnątrz*...", a potem: Sprawa ta ukazała się w nowym świetle, gdy podano dzisiaj do wiadomości, że Murzyn-morderca mieszkał w kamienicy czynszowej, której właścicielem i zarząd¬cą jest filia firmy ,^Nieruchomości Daltona". Opuścił ręce z gazetą; nie mógł już czytać dalej. Jedy¬nym faktem do zapamiętania było to, że osiem tysięcy lu¬dzi, białych ludzi, z bronią i gazami, szuka go wszędzie w mrokach nocy. Jak wynika z mapy, tylko parę przecznic dzieli ich od niego. Może by się udało wejść na dach tego domu? Gdyby się udało, może zdołałby tam przesiedzieć skulony, dopóki oni nie przejdą? Pomyślał o tym, żeby za¬kopać się na dachu głęboko w śniegu, ale wiedział, że to niemożliwe. Zgasił światło i pokój zaległa znów ciemność. Zapalił latarkę i dotarł do drzwi, otworzył je i wyjrzał do sieni Było tam pusto w mętnym świetle żarówki palącej się przy drugim końcu. Zgasił latarkę i ruszył przez sień po cichu, wypatrując w stropie wyjścia na dach. W końcu zo- baczył dwa drewniane szczeble. I nagle zesztywniał cały, jak gdyby był marionetką i gwałtownie został pociągnięty za drut przewleczony przez całe jego ciało. Półmrok sie¬ni rozdarła policyjna syrena. I zaraz usłyszał głosy ciche, pełne podniecenia i napięcia. Skądś na dole jakiś mężczyz¬na zawołał: — Idą! A więc pozostaje jedynie dach; uczepił się tych drew¬nianych szczebli nad sobą i podciągnął, chcąc zniknąć, za¬nim ktokolwiek wejdzie do sieni. Dosięgnął klapy i pchnął ją z całej siły głową; ustąpiła. Złapał za coś twardego na zewnątrz przy klapie i dźwignął się w górę, mając nadzie¬ję, że to coś go utrzyma, nie pozwoli mu spaść z łoskotem na podłogę sieni Po chwili klęczał już na poddaszu, zdy¬szany. Opuścił powoli klapę, przy czym spojrzał w dół aku¬rat wtedy, gdy jedne drzwi tam się otworzyły. Niewiele brakowało! Syrena wyła znów; gdzieś na ulicy. Jak gdyby ostrzegała, że nikt się przed nią nie ukryje; że ta uciecz¬ka jest daremna; że wkrótce ci z bronią i z gazami przyj¬dą, przenikną tutaj tak, jak przeniknęło to wycie. Nasłuchiwał: silniki samochodów warkotały; wołanie do¬latywało z ulicy; kobiety wrzeszczały, mężczyźni klęli Usłyszał kroki na schodach. Syrena ucichła, a potem za¬brzmiała znów, tym razem cienko, piskliwie. Aż chciał się chwycić za gardło; dopóki tak jazgotała, miał uczucie, że nie może oddychać. Ale trzeba wyjść na dach! Zapalił la¬tarkę i poczołgał się przez wąskie poddasze do okienka. Podważył je ramieniem: ustąpiło tak łatwo, tak od razu, że cofnął się z lękiem. Pomyślał, że chyba ktoś otworzył mu je od wewnątrz, ale w tej samej chwili zajaśniał mu przed oczami bezmiar białego śniegu przy czarnej plamie mroku pod połacią świetlistego nieba. Głośniej niż wszel¬kie hałasy, jakie dotychczas mógł sobie wyobrazić, roz¬brzmiewały klaksony, syreny, wrzaski. I z nowym niena¬syceniem grzmiało to na szczytach dachów i kominach; ale dawały się też słyszeć ciche, wyraźne głosy lęku: przekleń¬stwa mężczyzn, płacz dzieci. Tak, szukają w każdym domu, na każdym piętrze i w każdym pokoju. Chcą go dostać w swoje ręce. Ich spoj¬rzenia strzelają w górę ogromnym, ostrym promieniem żółtego światła puszczonym na niebo. Jeszcze jeden taki promień kraje niebo, jak nóż. I jeszcze jeden. Po chwili pełno ich na niebie. Sunąc powoli, zamykają go; pręty świetlne tworzą więzienie, ścianę pomiędzy nim a resztą świata, ścianę wciąż się przesuwającą, utkaną z jasności blasków, w którą on nie ma odwagi wejść. Teraz jest po¬środku; to właśnie przed tym uciekał przez cały czas od tamtej nocy, gdy pani Dalton weszła tam do pokoju i tak strasznie go przeraziła, że jego ręce same palcami ze stali wpiły się w tę poduszkę i odcięły od płuc Mary powietrze. Z dołu słyszał głośne, ciężkie dudnienie, jak pomruki dalekiej burzy. Musi czym prędzej wyjść na dach: dźwi¬gnął się z trudem i upadł płasko w śnieg głęboki, miękki, widząc jakiegoś białego na innym dachu, po drugiej stronie ulicy. Patrzył, jak tamten zatacza kręgi smugą latarki elektrycznej. Czy spojrzy w jego kierunku? Czy w blasku latarki może go stamtąd zobaczyć? Patrzył, jak tamten cho¬dzi po dachu przez chwilę, a potem znika. Szybko wstał i zamknął klapę. Otwarta, wzbudziłaby podejrzenia. Potem znów rzucił się w śnieg i nasłuchiwał. W domu dudniły kroki Jak gdyby wbiegała po schodach cała armia w ciężkich buciorach. Już nie miał dokąd ucie¬kać; albo go złapią, albo nie. Dudnienie było coraz głośniej¬sze, więc wiedział, że ci ludzie zbliżają się do najwyższego piętra. Podniósł wzrok i popatrzył najpierw wokół siebie, a potem na dachy z lewej strony i z prawej. Nie chciał, żeby go ktoś zaskoczył znienacka od tyłu. Zobaczył, że dach z prawej strony nie łączy się z tym, na którym on leży; to znaczy, że stamtąd nikt nie może podejść. Ale dach z le¬wej strony przylega do dachu tego domu, gdzie on jest, tak że oba tworzą jedną długą oblodzoną pochylnię. Pod- niósł głowę i spojrzał dalej: inne dachy na lewo też się tak łączą. Można by biec po tych dachach, po śniegu, za te kominy, dopóki ta droga się nie urwie, prowadząc już tylko na ziemię. I to byłoby wszystko. Czy skoczyłby wte¬dy w dół i zabił się? Nie wiedział. Doznawał nieomal mi¬stycznego uczucia, że gdyby go w jakiejkolwiek chwili przyparli do muru, coś w nim przecież nakaże mu postą¬pić w sposób właściwy, i dzięki temu będzie mógł umrzeć bez wstydu. Usłyszał odgłosy w pobliżu: spojrzał akurat w porę, że¬by zobaczyć białą twarz, głowę, a potem ramiona wynurza¬jące się w .pole widzenia na dachu z prawej strony. Po chwili widział tam na tle ruchomych żółtych świateł całą sylwetkę. Patrzył, jak ów człowiek zatacza kręgi pękiem promieni po śniegu. Podniósł pistolet, wycelował i czekał; strzeli, gdy tylko dosięgnie go ta latarka. I co dalej? Nie wiedział. Ale żółta świetlna plama jakoś go nie dosięgła. Patrzył, jak sylwetka znika: najpierw nogi, później ramio¬na i głowa; i już nie było tam nikogo. Uspokoił się nieco; przynajmniej dach na prawo jest te¬raz miejscem bezpiecznym. Nastawił uszu, usiłując wyło¬wić odgłosy, które by mu powiedziały, że oni już włażą przez klapę. Dudnienie poniżej uwielokrotniało się z każdą sekundą, ale nie miał pewności, czy ci ludzie są coraz bli¬żej, czy coraz dalej. Czekał z pistoletem wycelowanym. Nad jego głową niebo rozciągało się zimnym granatowym owa¬lem, nakrywając miasto niczym stulona dłoń z żelaza, ale w rękawicy jedwabnej. Podmuchy wiatru nieustannie szczypały go lodowato. Wydawało mu się, że już zamarzł, że jego ciało można by obtłukiwać po kawałku, jak bryłę lodu. Po to, by wiedzieć, że jeszcze trzyma pistolet, musiał na tę rękę patrzeć, bo stracił w niej czucie. I nagle zesztywniał z lęku. Kroki zadudniły bezpośrednio pod nim. Oni są już na najwyższym piętrze. Czy uciekać na dach z lewej strony? Ale przecież tamtego dachu jeszcze nikt nie przeszukiwał; więc zaraz może tam ktoś wyleźć? Popatrzył wokoło, pełen obawy, że może już podkradają się do niego, ale nikogo nie zobaczył. Kroki dudniły jesz¬cze głośniej. Przyłożył ucho do zlodowaciałego śniegu i za¬czął nasłuchiwać. Tak; oni chodzą po tej sieni; kilku ich jest bezpośrednio pod nim, niedaleko wyjścia na poddasze. Znów powiódł wzrokiem po dachu z lewej strony; trzeba tam poczekać i ukryć się; a przecież się bał. Czy oni wej¬dą tutaj? Nasłuchiwał. Tyle jednak głosów dolatywało na¬raz, że nie mógł wyłowić poszczególnych słów. Nie chciał, żeby go zaskoczyli. Cokolwiek się stanie, chciał polec pat¬rząc prosto na tych, którzy go zabiją. W końcu, poprzez ten dzwon na trwogę, to wycie syreny, ich głosy zabrzmiały tak blisko, że już wyraźnie słyszał słowa: — Boże, ależ jestem zmęczony! — Zmarzłem na kość! — Mnie to się zdaje, że po prostu marnujemy czas. — Ty, Jerry! Na ten dach wejdziesz ty z kolei? — Dobrze, wejdę. — Ten czarnuch może już jest w Nowym Jorku. — Tak, ale nie zaszkodzi zobaczyć. — Ty, widziałeś tę Mulatkę tu na dole? — Tę, która niewiele miała na sobie? — Aha. — Bracie, palce lizać, no nie? — Aha, nie pojmuję, jak, na Boga, czarnuchowi może się zachcieć mordować białą, kiedy ma takie ślicznotki wśród swoich... — Bracie, gdyby ona mi dała tu zostać, machnąłbym ręką na to całe poszukiwanie. — No, podsadź mnie. Lepiej byście przytrzymali tę dra¬binę. Strasznie chwiejna. — Dobrze. — Prędzej. Kapitan idzie. Bigger był gotów. Ale zaraz się poruszył, niezdecydo¬wany. Przywarł do komina stojącego w odległości jednej stopy od włazu. Czy leżeć tu płasko, czy wstać? Stanął, mocno oparty o komin, usiłując wtopić się w te cegły. Trzymał pistolet i czekał. Ten człowiek już wchodzi? Po¬patrzył na dach z lewej strony; nadal nie było tam nikogo. Ale gdyby tam przebiegł, mógłby kogoś spotkać. Usłyszał kroki na poddaszu. Tak, ten tutaj już wchodzi. Czekał, że¬by klapa się otworzyła. Ściskał pistolet w ręce; nie wie¬dział, czy nie ściska zbyt mocno, czy strzał nie padnie, za¬nim on zdecyduje się strzelić. Palce miał tak zziębnięte, że nie potrafił wyczuć ich naporu na spust. I nagle, jak spadająca gwiazda, gdy błyskiem przelatuje po czarnym niebie, straszna myśl przemknęła mu przez głowę: może palce mu tak zesztywniały z zimna, że nie będzie mógł za spust pociągnąć? Lewą ręką szybko pomacał prawą; ale nawet to nic mu nie powiedziało. Prawa ręka była jak sopel lodu, więc tyl¬ko zimna skóra dotknęła zimnej skóry. Trzeba czekać, żeby się przekonać. Trzeba mieć wiarę. Trzeba ufać sobie sa¬memu, bo cóż można więcej? Klapa się otworzyła, najpierw trochę, potem szeroko. Patrzył z ustami rozchylonymi, poprzez mgłę łez, które zimny wiatr wchłostywał mu w oczy. Klapa, otwierając się, zasłoniła mu na chwilę widok, po czym cicho, miękko opadła w śnieg. Zobaczył gołą głowę jakiegoś białego — tył głowy — w wąskim otworze jak w ramie odrysowaną na tle żółtej łuny wciąż ruchliwych smug reflektorów. Głowa odwróciła się lekko i zobaczył jej biały profil. Po¬woli, jak postać na ekranie w zwolnionym ujęciu, biały wyszedł na dach i z latarką w ręce stanął odwrócony ty¬łem Myśl była szybka. Uderzyć tego białego. Uderzyć! 280 W głowę! Czy coś mu z tego przyjdzie, nie wiedział i to nie miało znaczenia. Musi to zrobić, zanim ten człowiek puści na niego żółte światło latarki i wrzaskiem przywoła innych. Ta chwila, ułamek sekundy, odkąd zobaczył głowę policjanta, wydawała się godziną, godziną pełną bólu i roz¬terki, i udręki, i niepewności, roztętnioną pulsem życia wiszącego na włosku. Podniósł lewą rękę, palcami chwycił pistolet z prawej, odwrócił i znów ujął ręką prawą, tylko że już za lufę; wszystko to jednym ruchem, szybkim i bez¬szelestnym; i jednym tchem, i bez mrugnięcia powiek. Uderzyć! Podniósł pistolet za lufę wysoko w powietrze. Właśnie. Uderzyć! Usta wyszeptały bezgłośnie te sło¬wa, zanim opuścił pistolet z chrząknięciem, w którym było przekleństwo, modlitwa i jęk jednocześnie. Sam poczuł siłę tego ciosu na całej długości ręki, aż skó¬ra mu drgnęła. Ręka znieruchomiała w powietrzu, gdy me¬tal pistoletu uderzył o czaszkę tego białego; znieruchomia¬ła, zmartwiała, zastygła w zawieszeniu, jak gdyby jeszcze raz miała podnieść się i opaść. Nieomal w sekundzie otrzy¬mania ciosu biały chrząknął, czy może cicho zakaszlał; la¬tarka szybkim błyskiem jasności zleciała w śnieg i zgasła. Biały upadł na twarz już daleko od stóp Biggera, legł na pierzynie śniegu zupełnie cicho, jak gdyby to wszystko działo się po prostu we śnie. W uszach pozostało Biggerowi samo tylko szczęknięcie metalu o kość czaszki, szczęknię¬cie słabe, ale wyraźne, podobnie jak jaskrawy blask świat¬ła pozostaje przed oczami po raptownym zgaszeniu lam¬py — szczęknięcie kolby pistoletu o głowę tego człowieka przedłużone w jakąś nieskończoność. Stał jak wryty z pra¬wą ręką nadal wyciągniętą; dopiero po pewnym czasie opuścił ją, patrząc na tego białego, słysząc szczęknięcie metalu o kość coraz cichsze, jak szept, który się oddala. Syrena przestała wyć, kiedy, nie pamiętał; teraz jednak zawyła znowu, i tamta długa chwila, gdy jej nie było sły¬chać, wydawała mu się teraz chwilą cenną, pozwalającą nie myśleć o niebezpieczeństwie, jak gdyby mógł jeden z tych strasznych momentów przespać na swoim posterun¬ku, chociaż wiedział, że nieprzyjaciel jest tuż-tuż. Spojrzał 281 poprzez szprychy światła w ciągłym ruchu i zobaczył, że na dachu z lewej strony klapa także się otwiera. Stał sztywno z pistoletem w ręce, patrzył i czekał. Gdyby tylko ten następny biały wychodząc nie dostrzegł go. Już widać głowę; biały wychodzi na dach i staje w śniegu. Wzdrygnął się; znowu szuranie na poddaszu poniżej. Czy złapią go tutaj jak w potrzask? Usłyszał głos, trochę zalękniony, dolatujący z otwartego włazu, skąd przedtem wynurzył się ten, którego on uderzył. — Jerry! Zabrzmiało to wyraźnie pomimo wycia syreny i dzwonie¬nia wozów straży pożarnej. — Jerry! Tym razem już głośniej. To kolega tego powalonego. Bigger obejrzał się na dach z lewej strony: tamten stoi jeszcze, wodząc promieniem latarki wokoło. Gdyby wresz¬cie odszedł! Bo on musi uciekać jak najdalej od tej klapy tutaj. Jeśli ten z poddasza wyjdzie zaraz i zobaczy kolegę le¬żącego w śniegu, podniesie wrzask, zanim dostanie tak sa¬mo kolbą w głowę. Przyciśnięty do komina, Bigger wstrzy¬mując oddech patrzył na dach z lewej strony. Tamten już się odwraca, idzie do włazu, schodzi z dachu. Jeszcze tylko odgłos zamykania klapy; już, klapa się zamknęła. Na lewo dach, droga wolna! Bezgłośnie Bigger wyszeptał słowa modlitwy. -rf- Jeeerry! Z pistoletem w ręce poczołgał się przez dach. Dotarł do niedużego murku, gdzie wystająca krawędź tego płaskie¬go dachu przylegała do sąsiedniego. Zatrzymał się i obej¬rzał. Z włazu nadal nikt nie wychodził. Gdyby on teraz spróbował przeleźć na drugi dach po tym murku, czy z wła¬zu zdążą go zobaczyć? Trzeba zaryzykować. Chwycił się parapetu i dźwignął, płasko przywarł do tej oblodzonej po¬wierzchni, po czym przeturlał się na drugą stronę. Poczuł śnieg na twarzy i w oczach; pierś mu falowała. Podpełznął do następnego komina i czekał; było mu tak zimno, że za¬pragnął wtopić się w te lodowate cegły i żeby już był ko¬ niec wszystkiego. Znów usłyszał głos policjanta, teraz bar¬dzo donośny, natarczywy: — Jerry! Wyjrzał zza komina. Z włazu nadal nikt nie wychodził. Ale gdy jeszcze raz zabrzmiało to wołanie, wiedział, że ktoś wyjdzie zaraz, bo wyczuł w tym głosie drżenie, zu¬pełnie tak jakby to słyszał z bliska. — Jerry! I zaraz zobaczył twarz; sterczała teraz nad klapą jak ka¬wał białej tektury i gdy głos zabrzmiał znowu, było jasne, że policjant już zobaczył kolegę w śniegu. — Jerry! No! Bigger podniósł pistolet w ręce i czekał. — Jerry... Policjant wyszedł na dach i stanął nad kolegą, a po¬tem wrócił do włazu i opuszczając się na poddasze wrza¬snął: — Słuchajcie! Słuchajcie! Tak; ten biały wszystkim powie. Czy uciekać? Może zejść przez właz jakiegoś innego dachu? Nie! Ludzie na pewno stoją wszędzie w sieniach, przerażeni; narobiliby na jego widok wrzasku i złapaliby go. Bo przecież chętnie by go wydali w ręce policji, żeby się skończył ten terror. Lepiej będzie uciekać dalej po dachach. Wstał; już miał ruszyć biegiem, gdy zobaczył znów głowę chwiejącą się nad kla¬pą. Jeszcze jeden policjant wyszedł i stanął nad Jerry'm. Był wysoki; pochylił się nad ciałem Jerry'ego i chyba przy¬łożył rękę do twarzy. Potem na dach wyszedł trzeci. Któryś z nich ześrodkował światło latarki na Jerry'm, gdy drugi, pochylony, obrócił w śniegu to ciało. Blask latarki padł na twarz Jerry'ego. I natychmiast któryś pobiegł do samej krawędzi dachu od strony ulicy; podniósł rękę do ust i Bigger usłyszał gwizdek, cienki, ostry, rozdzierający po¬wietrze. Wrzawa na ulicy ucichła; syrena przestała wyć; tylko smugi żółtych reflektorów nadal zataczały krę¬gi. W spokój i ciszę zamarłej nagle ulicy ten policjant wrzasnął: — Otoczyć blok! Bigger usłyszał wołanie w odpowiedzi: — Wiesz coś o nim? — Jest chyba gdzieś tutaj! W górę wzbiły się dzikie okrzyki. Tak, oni już myślą, że zaraz będą go mieli. Usłyszał znów piskliwy gwizdek te¬go pierwszego. I znów na dachu zaległa cisza, ale już nie taka jak przedtem. Wrzaski szalonej radości dolatywały z dołu. — Przyślijcie tu nosze i kilku ludzi! ■— Dobrze! Policjant wrócił do Jerryłego w śniegu. Bigger mógł do¬słyszeć urywki rozmowy: — ...według ciebie, jak to się stało? — Chyba uderzony... — ...może już miał... — Prędko! Rozejrzyj się po tym dachu! Jeden z nich wyprostował się i zapalił latarkę. Krążący snop jej światła oświetlił dach raptownie jasnością nieomal dzienną i Bigger zobaczył w ręce jednego pistolet. Trzeba przedostać się na inne dachy, zanim któryś go wypatrzy. Są podejrzliwi i będą przeczesywać dachy tych domów cal po calu. Na czworakach dotarł do następnego występu, po czym odwrócił się i spojrzał: tamten jeszcze stoi i przesu¬wa żółtą plamę światła po śniegu. Chwytając się oblodzo¬nej krawędzi, Bigger znów dźwignął się i przeturlał na drugą stronę. Nie myślał teraz, ile musi mieć siły, żeby przełazić tak i uciekać. Z lęku przed pojmaniem zapomniał nawet o tym, że mu jest zimno, zapomniał nawet o tym, że wcale nie ma już sił. Skądś, z głębi siebie, z głębi ciała, krwi i kości przywołał energię konieczną do ucieczki i klu¬czenia, ale to był tylko impuls: trzeba się tym ludziom wymknąć. W śniegu sunął na czworakach do następnego występu, gdy usłyszał, jak policjant wrzeszczy: — Tam on jest! Te trzy słowa sprawiły, że się zatrzymał; brzmiały mu w uszach tutaj przez cały czas, a przecież, gdy padły rzeczy¬wiście, doznał wrażenia, że niebo bezszelestnie wali się na niego. I co mu przyjdzie z uciekania? Nie lepiej wstać i podnieść ręce wysoko nad głową, poddać się od razu? Do diabła, nie! Zaczął czołgać się dalej. — Stój, ty! Huknął strzał, aż gwizdnęło mu tuż przy skroni. Zerwał się, podbiegł do występu i przeskoczył; pobiegł do następ¬nego i przeskoczył. Pędził wśród kominów tak szybko, że¬by nikt nie zdążył do niego wycelować. Spojrzał przed siebie i zobaczył coś ogromnego, krągłego i białego, co majaczyło w ciemności. Jakaś masa wyrastała prosto ze śniegu na dachu, pęczniała na tle nocy, połyskiwała w ja¬skrawym blasku świateł ostrych jak noże. Wkrótce już nie będzie mógł uciekać dalej, bo dobiegnie do miejsca, gdzie dach się kończy, urywa nad ulicą. Dalej biegł spiralną li¬nią wśród kominów, potykając się i ślizgając po śniegu, pamiętając o tej wysokiej, majaczącej bieli, którą zobaczył przelotnie przed sobą. Czy to jest coś, co mu pomoże? Czy wejść na to albo stanąć za tym i nie dopuścić ich? Nasłu¬chiwał w biegu, pewny, że hukną strzały, ale strzałów nie było. Przystanął przy którymś z występów i obejrzał się; w niesamowitej łunie chlastających włóczni światła ktoś brnął przez śnieg. Zatrzymać się tu i strzelić? Nie! To by¬łaby tylko strata czasu, bo przecież za chwilę przyjdzie ich tu więcej. Trzeba znaleźć jakieś miejsce, żeby się ukryć, walczyć z zasadzki. Pobiegł do następnego występu za tą białą masą, teraz mając ją bezpośrednio nad sobą; i na¬gle przystanął. Aż mu powieki zatrzepotały z wrażenia. Głęboko w dole falowało morze białych twarzy i ujrzał siebie samego, jak spada ruchem wirowym tam w dół, pro¬sto w te odmęty wrzącej nienawiści. Zacisnął palce na ob¬lodzonym murku. Gdyby był tylko biegł trochę szybciej, runąłby z tego dachu, z wysokości trzech pięter. Czując zawrót głowy, odsunął się do tyłu. To już koniec. Zabrakło dachów do ucieczki i kluczenia. Popatrzył. Zoba¬czył, że tamten jest coraz bliżej. Stanął wyprostowany. Syrena wyła głośniej niż dotychczas i jeszcze większa wrza¬wa panowała na dole. Tak; tam na ulicy już wiedzą, że ci z policji i ze straży obywatelskiej zapędzili go na tych da¬ chach w pułapkę. Przypomniał sobie znów przelotny widok białej zwalistej masy. Podniósł wzrok. Bezpośrednio nad nim biała od śniegu stała wysoka cysterna — zbiornik wo¬dy z okrągłym płaskim wiekiem. Na zbiornik prowadziła drabinka żelazna ze szczeblami pokrytymi lodem, jaśnie¬jącymi jak neony w ostrzach żółtego światła. Wyciągnął ręce do tej drabinki i wspiął się po niej. Nie wiedział, do¬kąd się wspina: wiedział tylko, że musi mieć kryjówkę. Wsunął się na zbiornik i trzy kule gwizdnęły mu nad głową. Leżał płasko na brzuchu w śniegu. Teraz był wy¬soko ponad dachami i kominami i miał rozległe pole wi¬dzenia. Któryś z policji właził na jeden z pobliskich wystę¬pów muru, a za tym policjantem stali stłoczeni inni o twa¬rzach olśniewająco białych w ruchliwych smugach świa¬tła. I było ich coraz więcej, wychodzili na dach dosyć daleko przed nim i już szli ku niemu lawirując wśród ko¬minów. Podniósł pistolet, wyrównał na poziomie oczu, wy¬celował i strzelił; tamci się zatrzymali, ale nie upadł ża¬den. Chybił. Strzelił znów. Żaden nie upadł. Gromadka się rozpierzchła, zniknęła za występami muru, za kominami. Wrzawa na ulicy gruchnęła lawą dziwnej jakiejś radości. Niewątpliwie huki strzałów wywołały tam przekonanie, że on został postrzelony, aresztowany albo zabity. Zobaczył, jak któryś biegnie w stronę zbiornika po otwartej przestrzeni; strzelił znowu. Zobaczył, jak tamten daje nura za komin. Chybił. Może ręce ma zbyt zziębnięte, żeby trafić? Może powinien zaczekać, dopóki nie podejdą? Odwrócił głowę akurat w porę, by zobaczyć, jak ktoś wy¬łania się nad krawędzią dachu od strony ulicy, wchodząc ipo drabinie przystawionej do ściany domu. Więc znów podniósł pistolet i już chciał strzelić, ale cel nagle zniknął mu z oczu za zbiornikiem. Dlaczego tak trudno strzelić prosto i dostatecznie szyb¬ko? Spojrzał przed siebie i zobaczył jeszcze dwóch dobie¬gających do zbiornika. Więc pod zbiornikiem jest ich te¬raz trzech. Otaczają go, ale wspiąć się do niego bez nara¬żenia życia przecież nie mogą. Jakaś nieduża czarna rzecz przeleciała obok jego głowy i spadła w biel śniegu, sycząc, buchając białą mgiełką, któ¬ra natychmiast zgęstniała w pióropusz i oddaliła się z wia¬trem. Gaz łzawiącyl Jednym machnięciem ręki Bigger strącił tę czarną puszkę ze zbiornika. Rzucono następną i też ją strącił. I jeszcze dwie, i też je zepchnął. Wiatr dmu¬chał mocno znad jeziora. Porywał ten gaz daleko od jego oczu i nosa. Ktoś wrzasnął: — Dajcie spokój! Wiatr i tak znosi! A on odrzuca to z powrotem! Rwetes na ulicy wzmógł się; jeszcze więcej policjantów przez włazy weszło na dach. Bigger chciał strzelać, ale pamiętał, że zostały mu tylko trzy kule. Będzie strzelał do¬piero, gdy podejdą bliżej, i zachowa jedną kulę dla siebie. Żywcem go nie wezmą. — Zejdź, chłopcze! Nawet nie drgnął: leżał z pistoletem w ręce i czekał. I raptem na wprost jego oczu ukazały się na oblodzonej krawędzi zbiornika cztery białe palce. Zgrzytnął zębami i walnął w te białe palce kolbą pistoletu. Zniknęły i usły¬szał tępy łoskot ciała spadającego w śnieg na dachu. Le¬żał i czekał, żeby jeszcze ktoś spróbował dotrzeć do niego, ale nikt się nie wspinał. — Nie masz co walczyć, chłopcze! Już cię złapaliśmy. Złaź! Wiedział, że oni się boją, a przecież wiedział też, że wkrótce będzie po wszystkim, tak czy inaczej; albo go po¬chwycą, albo go zabiją! Zdumiony był tym, że się nie bał. Gdzieś w podświadomości jakaś cząstka jego umysłu za¬czynała obojętnieć; już się wycofywał za swoją zasłonę, za swój mur, i patrzył stamtąd poniuro i z pogardą. Był już poza swoją powłoką cielesną: leżał pod niebem zimowym, przemiatanym podmuchami wiatru, pociętym długimi pro¬mieniami kołujących świateł, słyszał okrzyki łaknienia, wrzaski nienażarcia i patrzył. Ściskał pistolet w dłoni zu¬chwale, bez lęku. — Każcie im się pospieszyć z tą sikawką! Czarnuch jest uzbrojony! Co to znaczy? Wodził oczami wypatrując czegoś rucho¬ mego, żeby w to strzelić; ale nic nie dostrzegał. Przestał so¬bie uświadamiać własne ciało; po prostu wcale nie odczu¬wał siebie. Wiedział tylko, że leży tutaj z pistoletem w ręce, otoczony przez ludzi, którzy chcą go zabić. A po¬tem nagle usłyszał miarowy łomot w pobliżu; spojrzał. Zobaczył, jak za krawędzią komina otwiera się jakaś klapa. — Dobrze, chłopcze! — doleciał ochrypły głos. — Daje¬my ci ostatnią szansę. Złaź! Leżał bez ruchu. Co to będzie? Wiedział, że oni nie strze¬lą, bo przecież go nie widzą. Więc co? Zanim jednak zdą¬żył się zastanowić, zrozumiał: wściekły świst wody, w tych jasnych światłach połyskliwej jak srebro, przeciął powie¬trze nad jego głową i pod naporem jadowitej siły, przela¬tując nad nim wysoko, z dudnieniem wżerał się w dach poza nim. Puścili wodę z węża; straż ogniowa to zrobiła. Chcą wypędzić go na otwartą przestrzeń. Struga wody try¬skała zza komina, stamtąd, gdzie otworzyła się klapa, a przecież ani kropla dotychczas na niego nie spadła. Tyl¬ko ponad nim ta rozszalała woda chlustała skrętami to w jedną stronę, to w drugą, usiłując go dosięgnąć. Nagle jednak trafiła go w bok; to było jak walnięcie kafarem. Tchu mu zabrakło i poczuł w boku tępy ból coraz większy, ogarniający go całego. Wodą chcą zepchnąć go ze zbiorni¬ka; trzymał się krawędzi kurczowo, wiedząc, że siły go opuszczają. Zdyszany pojmował, że z tym bólem roztętnio- nym nie utrzyma się długo, gdy ta woda z taką furią bę¬dzie w niego grzmocić. Martwiał z zimna, zamarzał; krew w żyłach mu nieomal lodowaciała. Łapał oddech otwarty¬mi ustami. Aż raptem jego palce na pistolecie same się rozwarły; zrobił wysiłek, żeby znów ująć pistolet mocno, ale nie zdołał. Woda już nie grzmociła, leżał wyczerpany i dyszał. — Rzuć tę broń na dół, chłopcze! Zgrzytnął zębami. Lodowata woda znów zacisnęła się na nim jak olbrzymia jakaś dłoń; zimno go oplotło jak jakiś olbrzymi boa dusiciel. Ręce miał obolałe. Ale był teraz za swoją zasłoną i patrzył na siebie, jak marznie pod strugą wody na wietrze w temperaturze poniżej zera. W końcu struga skręciła, odsunięto ją od niego. — Rzuć tę broń, chłopcze! Zaczął cały dygotać; utrzymać pistoletu już nie mógł. No, to koniec. Dlaczego jeszcze nie przychodzą? Znów chwycił się krawędzi zbiornika, wpijając palce w śnieg i lód. Osłabł zupełnie. Zrezygnował. Odwrócił się na wznak i bezsilnie przez ruchome wysokie kraty reflektorów pa¬trzył w niebo. To koniec. Teraz mogą go zastrzelić. Dlacze¬go nie strzelają? Dlaczego nie przychodzą? — Rzuć tę broń na dół, chłopcze! Chcą, żeby rzucił pistolet. A on pistoletu nie ma. Nie bał się już. Sił mu zabrakło nawet na to, żeby się bać. — Rzuć tę broń na dół, chłopcze! Tak; można by wziąć pistolet i strzelić do nich, wystrze¬lać wszystkie pozostałe naboje. Powoli wyciągnął rękę i daremnie spróbował podnieść pistolet zgrabiałymi palca¬mi. Coś w nim się roześmiało zimno, zgrzytliwie; sam z sie¬bie śmiał się. Dlaczego oni nie przychodzą? Stracha mają. Tęsknie łypnął oczami na pistolet. I w jego oczach trzasnꬳa tam struga syczącej srebrnej wody i pistolet, porwany wirem, uleciał z powierzchni zbiornika... — Jest! — No, złaź, chłopcze! Jesteś załatwiony! — Nie wchodźże tam! On może mieć drugi pistolet — Złaź, chłopcze! A on był już poza tym wszystkim Słaby i zziębnięty, nie mógł trzymać się krawędzi zbiornika; więc po prostu le¬żał na pokrywie i z ustami, i oczami otwartymi słuchał, jak woda wiruje ponad nim. Potem znów woda go chla- snęła w bok; poczuł, że zjeżdża po tym śliskim lodzie i śniegu. Chciał się przytrzymać, ale nie mógł. Zjechał chwiejnie na samą krawędź, nogi mu zwisły w powietrzu. I zaczął spadać. Spadał na twarz w śnieg na dachu, oszoło¬miony. Gdy otworzył oczy, zobaczył krąg białych; ale był prze¬cież na zewnątrz tego kręgu, gdzieś za swoją zasłoną, za swoim murem, tyle że na nich patrzył. Słyszał, co mówią, ale głosy ich dolatywały do niego z jakiejś bezmiernej dali. — To on, oczywiście! — Sprowadźcie go na dół, na ulicę! — Wodą od razu się udało! — Prawie zamarzł chyba. — Dobrze, sprowadźcie go na ulicę! Czuł, jak wloką go po tym ośnieżonym dachu. Potem go podnoszą i wsadzają nogami do włazu. — Trzymasz go? — Tak! Ty puść! — Dobra jest! Wrzucili go w czyjeś szorstkie ręce, w mrok poddasza. Dalej powlekli go już za nogi. Przymknął oczy, czując, jak głowa mu sunie po chropawych deskach. Przetaszczyli go przez jeszcze jedne drzwiczki w stropie i wiedział, że już jest wewnątrz jakiegoś domu. Ciepłe powietrze głaskało mu twarz. I znów go wzięli za nogi i pociągnęli przez ko¬rytarz po miękkim dywanie. Zatrzymali się na krótko, po czym ruszyli z nim na dół po schodach tak, że głowa mu skakała ze stopnia na sto¬pień. Podłożył sobie pod głowę mokre ręce, żeby się nie obijała, ale wkrótce łokcie i dłonie w zderzeniu z kantami stopni rozbolały go i odmówiły posłuszeństwa. Zwiotczał i już czuł tylko ten ból głowy zsuwającej się ze schodów. Przymknął oczy usiłując zatracić świadomość. Nadal jed¬nak czuł swoją głowę, czuł walenie jak młotem prosto w sam mózg. Aż w końcu to ustało. Ulica była blisko; sły¬szał wołania i wrzaski głośne jak ryk morza. I po chwili znalazł się na ulicy, znów wlekli go po śniegu. Stopy miał w górze, w powietrzu, w potrzasku silnych rąk. — Zabić go! — Zlinczować go! — Czarny Skurwysyn! . Puścili jego nogi; legł w śniegu płasko na wznak. Morze hałasu piętrzyło się wokół. Otworzył oczy, ale niezupełnie, i spod opuszczonych powiek zobaczył ponad sobą zastęp białych twarzy. — Zabić tę czarną małpę! Dwaj ludzie rozciągnęli mu ręce, jak gdyby mieli go ukrzyżować; jeden postawił nogę na przegubie prawej je¬go ręki, drugi na przegubie lewej, wgniatając oba głęboko w śnieg. Powieki opadły mu powoli i pochłonęła go ciem¬ność. KSIĘGA TRZECIA PRZEZNACZENIE Już nie było dla niego dnia i nie było nocy; była tylko długa połać czasu, czasu bardzo krótkiego, a potem — kres. Przed nikim na świecie całym nie czuł już lęku, bo wie¬dział, że lęk nie zda się na nic; i do nikogo na świecie ca¬łym nie czuł już nienawiści, bo wiedział, że nienawiść mu nie pomoże. Chociaż przewozili go z jednego komisariatu do drugie¬go, chociaż próbowali go zastraszyć i próbowali go przeko¬nywać, chociaż stosowali przemoc i wściekali się na niego, stale odmawiał wszelkich zeznań. Przeważnie siedział z gło¬wą zwieszoną i wlepiał wzrok w podłogę; albo leżał wy¬ciągnięty na brzuchu, z twarzą ukrytą w zgięciu łokcia, tak właśnie jak teraz na pryczy w bladożółtym blasku słońca ukośnie wpadającym z przedwiosennego nieba przez zimne stalowe kraty Komisariatu Policji na Jedenastej ulicy. Jedzenie przynoszono mu na tacach i w godzinę później zabierano je, nie tknięte. Dawano mu paczki papierosów, ale paczki te leżały potem na podłodze nie otwarte. Nie pił nawet wody. Po prostu leżał albo siedział, nie mówiąc nic, nie widząc nic, gdy ktokolwiek wchodził do jego celi bądź z niej wychodził. Żeby przeszedł z jednego miejsca w dru¬gie, musieli brać go za rękę i prowadzić; ruszał wtedy ule¬gle i zawsze powłóczył nogami, zawsze miał głowę zwieszo¬ną. Nawet gdy go chwytano za kołnierz, tak słabego, że lekko poddawał się ich brutalnej sile, patrzył zarówno 292 bez nadziei, jak bez niechęci oczami jak dwa zastygłe kle¬ksy czarnego atramentu w sflaczałej twarzy. Z wyjątkiem osób urzędowych, nie widywał go nikt i on nie prosił o wi¬dzenie z nikim. Ani razu w ciągu tych trzech dni od chwili aresztowania nie nasunęło mu się wspomnienie tego, co popełnił. Myśl o tej całej sprawie odepchnął gdzieś daleko wstecz i tam gdzieś to pozostawało, potworne i straszne. Był nie tyle w apatii, ile w szponach, można by powiedzieć, jakiegoś głębokiego fizjologicznego postanowienia, żeby na nic nie reagować. Wskutek przypadkowego morderstwa znalazł się raptow¬nie w sytuacji dającej mu wyczuć możliwość ładu i sensu w jego stosunkach z ludźmi wokół niego; przyjął na siebie winę moralną i odpowiedzialność za to morderstwo, ponie¬waż dzięki temu po raz pierwszy w życiu poczuł się wol¬ny; całym sercem niejasno łaknąc współżycia z ludźmi, za¬żądał okupu w przekonaniu, że te pieniądze otworzą mu do ludzi drogę; i teraz gdy to wszystko już uczynił i to wszy¬stko go zawiodło, uznał, że walczyć dalej i borykać się nie ma celu. Jakimś najwyższym aktem woli powstałej z sa¬mego rdzenia jego jaźni odwrócił się od swego życia i dłu¬giego szeregu fatalnych następstw, jakie mu to życie przy¬niosło, i rzewnie patrzył na ciemną powierzchnię wód pra¬dawnych, tam gdzie jakaś moc żyła i stworzyła go, na ciem¬ną powierzchnię wód, z których został stworzony na obraz człowieka, z człowieczymi niejasnymi potrzebami i tęskno¬tą; patrzył na te wody i może pragnął pogrążyć się w ich głębiny z powrotem, żeby w nich spoczywać wieczyście. A przecież chęć złamania w sobie wiary sama przez się wynikała z odczuwania wiary. Zmysły w nim rozumowały, że skoro niemożliwa jest jedność z ludźmi wokół niego, to powinna być móżliwa jedność z jakąś inną cząstką świata fizycznego, w którym on żyje. Z nastroju rezygnacji rap¬townie znowu się w nim zrodziła wola nakazująca mu za¬bić. Ale tym razem to było skierowane nie na zewnątrz, tyl¬ko do wewnątrz, chodziło nie o ludzi, tylko o niego samego. Czemuż by nie miał zabić tej przewrotnej tęsknoty, która doprowadziła go do takiego kresu? Celując na zewnątrz 293 zabijał i nie rozwiązał swoich problemów, czemuż by więc nie miał wycelować do wewnątrz, żeby zabić to, czego padł ofiarą? Owo uczucie wykiełkowało samoistnie, tak orga¬nicznie, automatycznie, jak nasienie kiełkuje w glebie użyźnionej zgniłą powłoką nasienia. A pod tym wszystkim, ponad tym wszystkim wzrastał lęk przed śmiercią, wobec której on był nagi i bezbronny; musiał iść naprzód, osiągnąć swój kres, jak każde inne stworzenie żyjące na ziemi. I jego postawa wobec śmierci została uwarunkowana tym, że urodził się czarny, nierów¬ny innym, poniżony. Biernie pragnął, żeby istniała pomię¬dzy dwoma biegunami jakaś orbita, gdzie mógłby żyć na nowo; żeby istniał jakiś sposób życia, który by mu pozwa¬lał orientować się w tym całym napięciu nienawiści i mi¬łości świata. Pragnął ujrzeć nad sobą, niczym bezchmurne niebo pełne gwiazd, jakąś ogromną konfigurację obrazów i symboli, które swymi czarami podciągnęłyby go w górę, wypełniłyby życie tak bogatą treścią, że zapomniałby 0 swojej czarnej skórze, o swoim poniżeniu i lęku, i nawet śmierć by nie miała znaczenia, i to właśnie byłoby zwy¬cięstwo. Powinno by to nastąpić, zanim znów będzie musiał spojrzeć im w twarze; powinny mu serce napełnić nowa pokora i duma, pokora wynikła z nowego utożsamienia się z tą cząstką świata, w której on żyje, i nowa nadzieja opar¬ta na tym utożsamieniu, przejmująca w nim funkcje dumy 1 godności Ale może wcale tak nie być; może coś takiego nie będzie mu dane; może skazany jest, żeby dojść do swego kresu tak, jak żył — głupi, zaszczuty, z cieniem pustki w oczach. Może to już wszystko. Może te chaotyczne podszepty, to podniecenie, te dreszczyki, te chwile uniesień — były błędnymi ognikami prowadzącymi donikąd. Może oni mają rację mówiąc, że czama skóra to rzecz zła, to powłoka ja¬kiegoś zwierzęcia z gatunku małp człekokształtnych. A mo¬że on po prostu urodzony został na swoje nieszczęście, dla ciemnej zagłady, żeby z niego sprośnie żartowano wśród piekielnego wycia syren i wśród białych twarzy, i wśród włóczni światła pod zimnym, jedwabistym niebem. Ale te m nastroje nie trwały długo; równie szybko, jak dochodził do takich wniosków, powracało przekonanie, że przecież jest jakieś wyjście, przekonanie mocne i głębokie, i zarazem, w obecnym stanie jego ducha, samo w sobie będące wyro¬kiem, paraliżujące. Aż pewnego dnia rano znów przyszło kilku ludzi, którzy wzięli go za ręce i poprowadzili do dużej sali w kostnicy, gdzie czekało już wiele osób. Trzepocząc powiekami w ra¬żącym blasku lamp, usłyszał głośne, pełne ożywienia roz¬mowy. Zwarty szyk białych twarzy i nieustanne błyskanie fleszów sprawiły, że zagapił się, coraz bardziej zdumiony. Tarcza obojętności już go nie osłaniała. Zrazu myślał, że to początek procesu, był więc gotów zapaść z powrotem w swoją senną nicość. Ale pojął, że nie jest w sali sądowej. Zbyt nieurzędowo jak na to. Raptownie doznał uczucia ra¬czej takiego, jakie go ogarnęło, gdy do sutereny domu pań¬stwa Dalton wkroczyli reporterzy w kapeluszach, z papie¬rosami i cygarami w ustach, żeby zadawać pytania; tylko że teraz to uczucie było znacznie silniejsze. Wyzywało go jakieś nieme szyderstwo, dające się wyczuć w powietrzu. Nie ich nienawiść; coś głębszego. Wyczuwał, że w swoim nastawieniu do niego oni już wyszli daleko poza nienawiść. W samym tonie ich głosów słyszał cierpliwą pewność; wi¬dział, jak patrzą na niego spokojnie, przekonani o swojej racji. Chociaż nie potrafiłby ująć tego w słowa, wiedział, że oni nie tylko postanowili skazać go na śmierć, ale są zdecydowani nadać jego śmierci wagę czegoś więcej niż po prostu kara; że oni w nim widzą swoje wyobrażenie o świecie czarnych, którego lękają się i który za wszelką cenę chcą trzymać pod kontrolą. Atmosfera tej zatłoczonej sali mówiła mu, że oni z jego śmierci uczynią krwawy sym¬bol lęku, żeby przed oczami świata czarnych machać tym symbolem. Wiedział to i zaczął się buntować. Oto życie jego jest znów zagrożone w taki sposób, że będzie musiał pójść tą ciemną drogą bezradny, jako dziwowisko dla in¬nych! I chociaż był na samym dnie po tej doczesnej stro¬nie śmierci, na nowo obudziła w nim się wola czynu, na nowo ożył do walki. Spróbował poruszyć rękami, ale stwierdził, że ma na nich bransolety z nieustępliwej stali, kajdanki przykute do bransolet na białych przegubach policjantów, którzy sie¬dzą u jego boków. Rozejrzał się wokoło; ponadto jeden po¬licjant stoi przed nim, drugi stoi za nim. Usłyszał głośne, metaliczne szczęknięcie i już miał ręce wolne. Głosy za- szemrały gwałtownie chyba dlatego, że on się poruszył. Wlepił oczy w czyjąś białą twarz, czyjąś głowę lekko prze¬chyloną. Tę twarz owalną, pełną niespokojnego napięcia obramowywały jeszcze bielsze włosy. To była pani Dalton: siedziała nieruchomo, z wątłymi woskowymi rękami złożo¬nymi na kolanach. Przypomniał sobie, patrząc na nią w tej chwili, jak zdjęty czystą zgrozą stał tam przy łóżku w gra¬natowej sypialni i słyszał łomot własnego serca o żebra, i palcami przyciskał poduszkę do twarzy Mary, żeby Mary nie bełkotała. Obok pani Dalton siedział pan Dalton, zapatrzony przed siebie szeroko otwartymi, niewzruszonymi oczami. Ale wkrótce już odwrócił się powoli i spojrzał na Biggera, i Bigger musiał spuścić wzrok. I zobaczył Bigger Jana: jasne włósy, krzepką, dobrotliwą twarz, niebieskie oczy patrzące prosto w jego oczy. Gorącą falą wstydu powróciło wspomnienie tamtej chwili w sa¬mochodzie; poczuł znów uścisk dłoni Jana. I nagle wstyd zastąpiła wynikła z poczucia winy złość, gdy sobie przy¬pomniał, jak Jan stanął przed nim na chodniku w śniegu. Ogarniało go zmęczenie; im bardziej wracał do siebie, tym dotkliwiej czuł, jak to zmęczenie wsącza się w niego całego. Popatrzył na swoje ubranie: mokre, wygniecione, rękawy marynarki podciągnięte do łokci. Koszula rozcheł¬stana, widać czarną skórę jego piersi. Nagle palce prawej ręki zapulsowały mu bólem. Spojrzał. Dwa paznokcie od- darte. Nie pamiętał, w jaki sposób to się stało. Spróbował poruszyć językiem i stwierdził, że język jest spuchnięty. Usta miał suche, spękane i łaknął wody. W głowie mu się zakręciło. Światła i twarze zaczęły powoli wirować jak na karuzeli. Jeszcze chwila i leciał gdzieś w dół... Gdy otworzył oczy, leżał na pryczy. Twarz jakiegoś bia¬ 296 łego widział nad sobą. Chciał się podnieść, ale został pchnięty z powrotem na wznak. — Spokojnie, chłopcze. Masz, wypij to. Jego ust dotknęła szklanka. Czy wypić? Ale przecież wszystko jedno. Przełknął coś ciepłego: mleko. Po wypiciu całej szklanki znów się położył i utkwił wzrok w sufit; wy¬raziście powróciło wspomnienie Bessie i mleka, które ona mu zagotowała. I zaraz nasunął się obraz jej śmierci, więc zacisnął powieki usiłując zapomnieć. W brzuchu mu zabur- czało; czuł się już lepiej. Usłyszał ciche dudnienie głosów. Oparł ręce o krawędzie pryczy i usiadł. — Hej! Jak się czujesz, chłopcze? — Hrmm? — chrząknął. Po raz pierwszy odezwał się, odkąd go schwytano. — Jak się czujesz? Przymknął oczy i odwrócił głowę, świadom, że to są biali, a on jest czarny, że to są zwycięzcy, a on jest poko¬nany. — Przechodzi mu. — Tak. Ten tłum, widać, tak na niego podziałał. — No, chłopcze! Zjesz coś teraz? Nie odpowiedział. — Przynieś mu coś. On sam nie wie, czego chce. — Ty, chłopcze, lepiej się połóż. Będziesz musiał wrócić na śledztwo jeszcze dziś po południu. Ich ręce popchnęły go z powrotem na pryczę. Drzwi się zamknęły. Został sam. Wokoło zapanowała cisza. A więc znowu wyszedł w ten świat. Nie chciał; po prostu tak się stało. Rzuca go to tu, to tam fala dziwnych, niezrozumia¬łych mocy. Ale nie po to, by ocalić życie, wyszedł zza swe¬go muru; wszystko mu jedno przecież, co z nim oni zrobią. Mogą posadzić go na krześle elektrycznym w tej chwili na¬wet, wszystko mu jedno. Wyszedł zza swego muru po to, by ocalić dumę. Żadnej zabawy z nim nie będą mieli. Gdy¬by go zabili tamtej nocy, gdy wlekli go na dół po schodach, byłby to czyn wynikły z ich przewagi nad nim. Ale nie mają prawa — czuł to całym sercem — siedzieć i oglądać go, poczynać sobie z nim, jak im się żywnie podoba. 297 Drzwi się otworzyły i policjant wniósł tacę z jedzeniem, postawił ją na krześle przy pryczy i wyszedł. Befsztyk z frytkami i kawa. Ostrożnie Bigger odkrajał kawałek bef¬sztyka i włożył do ust. To było takie dobre, że spróbował przełknąć, zanim to pogryzł. Usiadł na brzegu pryczy i przyciągnął krzesło do siebie, żeby łatwiej sięgać na ta¬cę. Jadł łapczywie, aż szczęki go rozbolały. Zwolnił więc tempo i przetrzymywał te kęsy w ustach, czując, jak je opływają soki z jego gruczołów. Po jedzeniu zapalił papie¬rosa, wyciągnął się na pryczy i przymknął oczy. Powoli zapadł w niespokojny sen. Nagle jednak poderwał się i usiadł. Dawno już nie czy¬tał gazet. Co tam piszą teraz? Wstał chwiejnie i wszystko mu w oczach zakołowało. Nadal był słaby i oszołomiony. Opierając się o ścianę ruszył krok za krokiem do drzwi. Ostrożnie nacisnął klamkę. Drzwi się uchyliły i zobaczył przed sobą twarz policjanta. — O co chodzi, chłopcze? Zobaczył zwisający przy biodrze policjanta ciężki pi¬stolet. Za rękę został poprowadzony z powrotem do pryczy. — Kładź się i leż spokojnie. — Ja chcę gazetę — powiedział. — Co? Gazetę? — Chcę przeczytać gazetę. — Zaczekaj. Dowiem się. Policjant wyszedł i wkrótce potem wrócił z naręczem gazet. — Masz, chłopcze. We wszystkich jest o tobie. Ale on nie sięgnął po te gazety, dopóki policjant go nie zostawił samego. Dopiero wtedy rozłożył „Trybunę" i prze¬czytał: MURZYN GWAŁCICIEL MDLEJE NA ŚLEDZ¬TWIE. Teraz zrozumiał: to miało być śledztwo. Zemdlał i przynieśli go tutaj. Czytał dalej: Przejęty widokiem swych oskarżycieli Bigger Thomas, czarny, który dokonał mordu na tle seksualnym, ze¬mdlał w dramatyczny sposób, przywieziony dzisiaj ra¬ no na śledztwo w sprawie śmierci Mary Dalton, jedy¬naczki chicagowskiego milionera. Po raz pierwszy od chwili aresztowania w poniedzia¬łek w nocy ocknąwszy się z otępienia, czarny morder¬ca siedział zastraszony, pełen lęku, kiedy setki ludzi usiłowały go zobaczyć. „Zupełnie jak goryl!" — wykrzyknęła z przeraże¬niem młoda biała dziewczyna patrząc na czarnego mor¬dercę, kiedy zemdlonego układano go na noszach. Murzyn ten, jakkolwiek nie jest mocno zbudowany, sprawia wrażenie niezwykłego siłacza. Ma mniej wię¬cej pięć stóp i dziewięć cali wzrostu i skórę wyjątkowo czarną. Dolną szczękę ma wydatną, co w niemiły spo¬sób przypomina dzikie zwierzę z dżungli. Ręce jego długie zwisają do kolan. Łatwo sobie wy¬obrazić, jak ten człowiek w szponach nieprzytomnej namiętności obezwładnił małą Mary Dalton, zgwałcił ją, zamordował, odrąbał jej głowę, po czym zwłoki jej wepchnął do rozpalonego pieca, żeby zniszczyć dowód swojej zbrodni. Ramiona ma ogromne, muskularne, garbi się, jak gdyby gotów był w każdej chwili skoczyć do ataku. Patrzy dziwnie, posępnie, spode łba, jak gdyby rzucał wyzwanie światu, odpychał wszelkie okazywane mu miłosierdzie. W sumie wydaje się, że jest to bestia całkowicie od¬porna na łagodzący wpływ cywilizacji współczesnej. W mowie i sposobie bycia nie przejawia on zgoła tego wdzięku przeciętnych, nieszkodliwych, miłych i uśmiechniętych Murzynów z Południa, tak drogich narodowi amerykańskiemu. Od chwili kiedy morderca pokazał się na śledztwie, zabrzmiały okrzyki: „Zlinczować go! Zabić go!" Ale ten zbydlęcony Murzyn wydawał się obojętny na to, co go czeka, jak gdyby przesłuchania, procesy i nawet majacząca przed nim pewność krzesła elek¬trycznego absolutnie go nie napawały grozą. Zacho¬wywał się tak, jakby był okazem nie znanego nam pra-pragatunku ludzkiego. Najwyraźniej nie ma dla niego miejsca w cywilizowanym świecie ludzi białych. Pewien kapitan policji, Irlandczyk, zauważył z głę¬bokim przekonaniem: „Jestem pewny, że jedynym le¬karstwem na takich jak on jest śmierć." Przez trzy dni ten Murzyn nie chciał przyjmować żad¬nych posiłków. Zdaniem policji, usiłuje on albo zagło¬dzić się na śmierć, żeby uniknąć krzesła elektrycznego, albo też wzbudzić dla siebie współczucie. W dniu wczorajszym nadeszły z Jackson w stanie Missisipi informacje Edwarda Robertsona, redaktora „Jackson Daily Star", o dzieciństwie urodzonego tam Biggera Thomasa. Redaktor Robertson zadepeszował: „Thomas pochodzi z ubogiej murzyńskiej rodziny, ze środowiska ludzi gnuśnych i niemoralnych. Tutaj się wychował i znany jest miejscowej ludności jako nie¬poprawny złodziej mieszkaniowy i kłamca. Nie mogli¬śmy go wysłać do obozu karnego ze względu na jego ■młody wiek. Nasze doświadczenia tu, w Dixie, z takimi zdepra¬wowanymi typami Murzynów wykazują, że jedynie kara śmierci, wymierzona publicznie jako dramatyczny przykład, może mieć wpływ na ich szczególną mental¬ność. Gdyby ten czarnuch Thomas popełnił taką zbrod¬nię w stanie Missisipi, żadna moc pod niebiosami nie uratowałaby go od śmierci z rąk oburzonych obywa¬teli. Chyba rzeczą jak najbardziej właściwą będzie po¬informowanie was, że jak w licznych kołach się przy¬puszcza, Thomas, pomimo swojej smoliście czarnej skóry, może ma pewną domieszkę krwi białych w ży¬łach, które to połączenie na ogół wyraża się wrodzo¬nymi skłonnościami do występku i niesforności. Tu, w Dixie, z żelazną konsekwencją trzymamy Mu¬rzynów w karbach i stale im przypominamy, że ten, który bodaj dotknie białej kobiety, obyczajnej czy nie- obyczajne j, żyć nie może. Jeśli Murzyni zaczynają czuć urazę z powodu swoich wyimaginowanych krzywd, nic ich tak prędko nie na¬ uczy rozumu jak zdrowy przykład, gdy obywatele przejmują prawo w swoje ręce i karzą należycie czar- nucha-rozrabiacza. Ilość takich zbrodni jak morderstwa popełnione przez Biggera Thomasa można by zmniejszyć wydzie¬lając dla Murzynów specjalne miejsca w parkach, na boiskach, w kawiarniach, teatrach i tramwajach. Se¬gregacja mieszkaniowa jest koniecznością. Środki te zmierzają do zapobiegania w miarę możności bezpo¬średnim ich kontaktom z białymi kobietami i tym sa¬mym do ograniczania liczby ich napaści na białe ko¬biety. My z Południa uważamy, że Północ zachęca Murzy¬nów, aby zdobywali wykształcenie większe niż im or¬ganiczna ich chłonność na to pozwala, więc w rezulta¬cie Murzyni północni są na ogół bardziej nieszczęśliwi i niespokojni niż Murzyni na Południu. Przy zachowa¬niu oddzielnych szkół dla Murzynów byłoby dosyć ła¬two zawęzić ich wykształcenie, regulując przydział funduszów za pośrednictwem rad miejskich bądź władz hrabstwa oraz ustawodawczych organów stanowych. Jeszcze jeden psychologiczny środek zapobiegawczy można by wprowadzić, a mianowicie, stworzyć dla Murzynów takie warunki, aby zawsze musieli oni oka¬zywać bezwzględny szacunek każdej osobie białej, z którą się stykają. Osiągnie się to na drodze rozciąg¬nięcia kontroli nad ich wypowiedziami i postępowa¬niem. Stwierdzamy, że dobrze też jest im wpajać pier¬wiastek nieustannego lęku, co wielce nam pomaga w uporaniu się z tym problemem." Opuścił ręce z gazetą; nie mógł już czytać dalej. Tak, oczywiście, oni go zabiją, ale zanim to zrobią, nacieszą się tą zabawą, jaką z nim mają. Leżał teraz bez ruchu, nie ro¬zumując, bo przecież tych wszystkich uczuć nie potrafiłby ująć w żadną formę myśli, usiłował podjąć decyzję. Czy powinien wrócić za swój mur? Czy może tam wrócić? Czuł, że nie może. Ale czy wszelkie wysiłki, jakie by teraz zrobił, nie obróciłyby się znów przeciwko niemu? Miałby iść przed siebie po to, by napotkać jeszcze więcej niena¬wiści? Leżał na tej pryczy, czując się tak, jak czuł się tam¬tej nocy, gdy palce wpijał w oblodzone krawędzie zbiorni¬ka z wodą pod krążącymi błyskami reflektorów i wiedział, że poniżej siedzą przykucnięci policjanci z pistoletami i gazem łzawiącym, i słyszał wycie syren i zażarte okrzyki z dziesięciu tysięcy krtani... Opanowała go senność, więc przymknął oczy; potem otworzył je raptownie. Drzwi odemknęły się i zobaczył ja¬kąś czarną twarz. Kto to? Wysoki, dobrze ubrany czarny przestąpił próg i stanął. Bigger podniósł się na łokciu. Ów człowiek przeszedł przez celę do pryczy i wyciągając brud- nawą dłoń, dotknął ręki Biggera. — Bid-ny mój chłopcze! Oby dobry Pan Bóg łaskę ci okazał. Wpatrzony w kruczoczarne ubranie przybysza, Bigger przypomniał sobie, kto to jest: wielebny Hammond, pastor kościoła, do którego chodzi matka. Trzeba się mieć na bacz¬ności. Zamknął swe serce i spróbował stłamsić w sobie wszelkie uczucia. Lękał się, że pod wpływem słów kazno¬dziei poczuje wyrzuty sumienia. Chciał powiedzieć: „idź pan sobie precz". Ale tak bardzo z tym człowiekiem koja¬rzyła mu się myśl o matce i o wszystkim, czego ona była rzeczniczką, że powiedzieć tak nie mógł. Nie odczuwał jed¬nak różnicy pomiędzy tym, co reprezentował dla niego wielebny Hammond, a tym, co przeczytał w gazecie; za¬równo miłość współplemieńców, jak nienawiść tamtych sprawiały, że świadom był teraz swojej winy. — Jak ty się, synu, czujesz? — zapytał kaznodzieja; i nie otrzymawszy odpowiedzi szybko mówił dalej: — Twoja mama prosiła mnie o przyjście tu do ciebie. Ona także chce przyjść. Ukląkł na cementowej podłodze i przymknął oczy. Big¬ger zacisnął zęby, napiął wszystkie mięśnie; przewidywał, co za chwilę nastąpi. —■ Panie Jezu, wejrzyj w serce tego bid-nego grzesznika! Rzekłeś, żeś łaski pełen i jeżeli prosić o nią będziemy na 302 klęczkach, to wlejesz ją w serca nasze i kielichy nasze ła¬ską przepełnisz! Modły do Ciebie zanosimy, o Boże Panie, niechaj spłynie łaska Twoja teraz! Niech spłynie w serce tego bid-nego chłopca grzesznika, co tak bardzo jej potrze¬buje! Jeżeli grzechy jego są szkarłatne, o Boże Panie, to oczyszczenie jemu daj do białości jak śnieg! Wybacz jemu, cokolwiek on uczynił, o Boże Panie! Niech światłość mi¬łości Twojej przeprowadzi go przez te ciemne dni! I do¬pomóż, o Boże Panie, tym ludziom, co jemu się starają po¬móc! W serca ich zstąp i tchnij współczucie w ich dusze! Prosimy Ciebie w imię Syna Twego, Jezusa, co umarł na krzyżu i dał nam łaskę miłości Twojej! Amen... Bez jednego mrugnięcia Bigger wpatrywał się w biel ściany przed sobą, gdy słowa kaznodziei zapadały mu w świadomość. Wiedział nie słuchając, co to są za słowa; to był stary głos jego matki mówiącej o cierpieniu, o na¬dziei, o miłości na tamtym świecie. I czuł odrazę, bo ten głos, tak samo jak głosy tych, którzy go nienawidzili, ska¬zywał go i przygniatał brzemieniem winy. — Synu... Bigger spojrzał na kaznodzieję i odwrócił wzrok. — Zapomnij o wszystkim, tylko nie o duszy swojej, sy¬nu. Przestań myśleć o wszystkim, oprócz życia wiekuistego. Zapomnij, co ta gazeta pisze. Zapomnij, żeś czarny. Bóg patrzy pod twoją skórę, do środka duszy, synu. Patrzy w tę jedną, jedyną część ciebie, co Jego jest. Chce ciebie i ko¬cha ciebie. Daj siebie Jemu, synu. Posłuchaj, ja tobie po¬wiem, dlaczego jesteś tutaj; ja tobie powiem historię, co serce twoje ucieszy... Bigger siedział bardzo spokojnie, słuchając i nie słucha¬jąc. Gdyby mu później kazano powtórzyć słowa wielebne¬go Hammonda, na pewno by nie potrafił. Ale wyczuwał i uzmysławiał sobie ich znaczenie. Miał teraz przed sobą ogromną, czarną próżnię, w której przesuwały się kreślo¬ne przez kaznodzieję obrazy, coraz większe, coraz bardziej wyraziste: dobrze znane — matka mu je ukazywała, gdy był dzieckiem i siedział u niej na kolanach — i one z kolei budziły w nim jakieś od dawna drzemiące odruchy, które 303 zdławiał i usiłował wykluczyć ze swego życia. Kiedyś te obrazy były dla niego racją bytu, wyjaśniały mu porzą¬dek świata. Teraz, roztaczając się przed jego oczami, prze¬mawiały do uczuć, jak zaklęcia wywoływały cześć i strach, i zdumienie. ...bezmiar głębokich, rozszemranych wód i na ich po¬wierzchni ciemność, i nie ma żadnych kształtów, form żad¬nych, ani słońca, ani gwiazd, ani ziemi, aż głos jakiś brzmi z tej ciemności, i wody wzbierają, żeby tego głosu usłu¬chać, i wyłania się powoli ogromna wirująca kula, a ten głos mówi: Niech się stanie światło, i jest światło, dobre światło, a głos mówi: Niech się sta¬nie firmament, i wody się rozdzielają, i wielka prze¬strzeń jest między nimi, i ogromnieje chmurami nad nimi, a ten głos jak echo brzmi z daleka: Niech ląd suchy się ukaże, iz hukiem wody wysychają, szczyty gór z nich powstają i są doliny i rzeki, a głos nazywa ten su¬chy ląd ziemią i te wody nazywa morzem, i na ziemi rosną drzewa i trawa, i kwiaty, i wydają one nasio¬na, i te nasiona spadają na ziemię, żeby rosnąć znowu, i świecą nad tym blaski miliona gwiazd, i na dzień jest słońce, i na noc jest księżyc, i są dni, tygodnie, miesiące i lata, a głos odzywa się wołaniem z półmroków, i z wiel¬kich wód wypływają wtedy żywe stworzenia, wieloryby i wszelakie gady pełzające, i po ziemi już chodzą zwierzęta i trzody, a głos mówi: Stwórzmy człowieka na obraz i podobieństwo nasze, i z prochów ziemi wstaje człowiek wysoki na tle dnia i słońca, i po nim wstaje kobieta wysoka na tle nocy i księżyca, i żyją oni oboje jak ciało jedno, i nie ma ani Bólu, ani Tęsknoty, ani Czasu, ani Śmierca, i życie jest jak te kwiaty rozkwitłe wokół nich w tym ogrodzie na ziemi, a hen z obłoków głos czyjś im powiada: Owoców nie jedzcie z te¬go drzewa pośrodku ogrodu, owoców z drzewa tego nie tykajcie, bo umrzecie... Kołysanka słów kaznodziei ucichła. Bigger spojrzał z ukosa. Widząc tę twarz czarną, smutną i poważną, poczuł brzemię winy większej i głębszej niż zamordowanie Mary. Przed zabiciem Mary zabił coś w sobie samym, zabił ów powracający wciąż do niego obraz życia, nakreślany teraz przez tego kaznodzieję: wtedy właśnie popełnił po raz pierwszy morderstwo. Więc gdy kaznodzieja wywołuje ten obraz jak ducha wśród nocy, on może patrzeć tylko przez grubą, grubą szybę, zimną szybę z lodu. Już na śmierć to przecież zadusił. Dlaczego to jeszcze powraca, żeby go nękać obliczem swoim, do którego już przycisnął poduszkę lęku i nienawiści? Dlaczego? W oczach tych, którzy chcą go zabić, on nie jest człowiekiem, nie ma dla niego miej¬sca w tym obrazie Stworzenia; z tej, a nie innej przyczy¬ny zabił to w sobie. Żeby żyć, stworzył dla siebie świat nowy, własny, i z tej, a nie innej przyczyny czeka go śmierć. Znów słowa kaznodziei zaczęły przenikać do jego uczuć. — Synu, czy ty wiesz, jakie to było drzewo? To było drzewo wiadomości. Nie wystarczało człowiekowi być na obraz i podobieństwo Boże, chciał wiedzieć, dlaczego. A Bóg chciał, żelby człowiek tylko rozkwitał jak te kwiaty na łąkach i żył jak dziecię. Ale człowiek chciał wiedzieć, dlaczego, no to spadł ze światłości w ciemność, z bla¬sków miłości w potępienie, ze szczęśliwości błogiej w hańbę sromotną. I Bóg wyrzucił ich oboje z ogrodu i powiedział człowiekowi, że chleb ma on zdobywać w pocie czoła, i po¬wiedział kobiecie, że będzie ona rodziła dzieci w bólu i smutku. Świat się obrócił przeciwko nim i już musieli walczyć ze światem o życie... ...chodzili oboje w bo jaźni między drzewami i okrywali rękami nagość swoją, a za nimi wysoko w zmierzchu, gdzie obłoki, anioł wymachiwał mieczem płonącym, żeby wypę¬dzić ich z ogrodu w noc rozszalałą, pełną zimnego wiatru i łez, i bólu, i śmierci, aż oni oboje wzięli pożywienie swoje i spalili je, i z tym dymem zanosili do niebios modły o prze¬baczenie... ...Synu, od tysięcy lat modlimy się, żeby Bóg zdjął z nas tę klątwę. Bóg usłyszał nasze modły i powiedział, że poka¬że nam drogę powrotu do Niego. I Jego Syn Jezus zstąpił na ziemię, i oblekł się w ciało ludzkie, i żył wśród nas, i umarł, żeby nam tę drogę pokazać. Jezus dopuścił, żeby go ludzie ukrzyżowali; ale śmierć Jego była zwycięstwem. Pokazał nam, że żyć na tym świecie to dać się ukrzyżo¬wać. Ten świat to nie jest nasz dom. Życie to dzień w dzień ukrzyżowanie. I nie ma innego wyjścia, synu, tylko ta dro¬ga Jezusowa, droga miłości i przebaczenia. Bądź jak Je¬zus. Nie opieraj się. Dziękuj Bogu, że wybrał tę drogę dla ciebie, żebyś do Niego przyszedł. To miłość ma ciebie zba¬wić, synu. Musisz wierzyć, że Bóg daje życie wiekuiste po¬przez miłość Jezusa. Synu, spojrzyj na mnie... > Trzymając czarną twarz w dłoniach, Bigger nawet się nie poruszył. — Synu, przyrzeknij mi, że przestaniesz nienawidzić na czas dosyć długi, żeby miłość Boża zdążyła spłynąć do serca twojego. Bigger milczał. — Nie przyrzekniesz, synu? Bigger zasłonił oczy dłońmi. — Tylko powiedz, że się postarasz, synu. Poczuł, że zerwie się i uderzy kaznodzieję, jeżeli to na¬gabywanie zaraz się nie skończy. Jak można wierzyć w to, co się zabiło? Jak można wierzyć z tym brzemieniem winy? Kaznodzieja wstał, westchnął i wyciągnął z kieszeni mały drewniany krzyżyk na łańcuszku. — Patrz, synu. Trzymam w rękach krzyż z drewna drze¬wa. Drzewo to ten świat, synu. I gwoździami do tego drze¬wa przybity jest człowiek. To jest właśnie życie, synu. Cierpienie. Jak możesz nie dopuszczać wiary w słowo Bo¬że, kiedy ja tutaj ci pokazuję jedyną rzecz, co daje twoje¬mu życiu znaczenie? Pozwól ito sobie włożyć na szyję. Kiedy będziesz sam, patrz na ten krzyż, synu, z wiarą... Nastąpiła cisza. Drewniany krzyżyk zawieszony na szyi Biggera dotykał jego piersi. I Bigger pojmował słowa kaz¬nodziei, pojmował, że życie to ciało przybite gwoździami do świata i duch tęskniący, uwięziony w zamknięciu dni ziemskich. Podniósł wzrok, słysząc szczęknięcie 'klamki. Drzwi się otworzyły i stanął w nich niepewnie Jan. Z dreszczem lę¬ ku Bigger skoczył na równe nogi. Kaznodzieja, który już stał, ukłonił się i cofnął o krok do tyłu. — Dzień dobry, proszę pana — powiedział. Bigger myślał szybko: czego Jan mógłby chcieć od niego teraz, czyż on nie jest już schwytany, czyż nie czeka na proces? Jan będzie mścił się na nim? Zesztywniał, gdy Jan wyszedł na środek celi, zwrócony do niego. A potem nagle go olśniło, że przecież nie musi stać i że Jan nic nie może mu zrobić tutaj, w więzienia Usiadł i spuścił głowę; cicho było, tak cicho, że słyszał, jak Jan i kaznodzieja oddychają. Biały, na którego chciał zrzucić swoją winę, stoi przed nim, a on siedzi i wie, że zaraz padną słowa gniewu. No, dla¬czego Jan milczy? Podniósł oczy: napotkał spojrzenie Jana i odwrócił wzrok. Ale gniewu na twarzy Jana nie zobaczył. Jeżeli Jan się nie gniewa, to czego tu chce? Znów spojrzał: usta Jana zadrgały, ale żadne słowa z nich się nie dobyły. Dopiero po długiej chwili Jan zaczął mówić cicho, z prze¬rwami, tak jakby mówił sam do siebie. — Bigger, może nie znajdę słów, żeby powiedzieć to, co chcę powiedzieć, ale spróbuję... To mnie trzasnęło jak bom¬ba. Przez... przez cały tydzień nie mogłem wziąć się w garść. Wpakowali mnie do więzienia i za Boga nie mogłem po¬jąć, co się stało... Ja... ja nie chcę cię denerwować, Bigger. Wiem, że jesteś w ciężkiej sytuacji. Ale coś muszę, po pro¬stu muszę powiedzieć... Nie potrzebujesz rozmawiać ze mną, Bigger, jeżeli nie chcesz. Wydaje mi się, że coś nie¬coś wiem z tego wszystkiego, co ty teraz odczuwasz. Nie jestem głupi, Bigger; potrafię zrozumieć, chociaż tamtego wieczora wyglądało na to, że nie rozumiem nic w ogóle... — Jan urwał, przełknął ślinę i zapalił papierosa. — No, draż¬niłeś mnie... teraz to widzę. Byłem raczej ślepy. Więc... więc chciałem przyjść tutaj i powiedzieć ci, że nie ma we mnie gniewu... nie ma gniewu i chcę, żebyś mi pozwolił pomóc tobie. I nie czuję do ciebie nienawiści za to, że usiłowałeś na mnie zwalić tę całą sprawę... Może miałeś ważne po¬wody... nie wiem. I może w pewnym sensie to właśnie ja naprawdę zawiniłem... — urwał, głęboko, długo zaciągnął się papierosem i wypuścił dym powoli, przygryzając nerwowo wargi. — Bigger, nigdy w życiu nie zrobiłem nic przeciwko tobie i twoim. Ale jestem biały, więc wymagał¬bym za dużo, gdybym cię poprosił, żebyś nie czuł do mnie nienawiści... no bo jak, skoro wszyscy biali, których wi¬dujesz, nienawidzą ciebie. Wiem... wiem, twarz mam taką jak oni, pomimo że myślę inaczej niż oni. Ale nie uświa¬damiałem sobie, że my dwaj... że taka jest przepaść między nami, aż do tamtego wieczora... Teraz potrafię zrozumieć, dlaczego wyciągnąłeś ten pistolet, kiedy czekałem przed domem, żeby z tobą pomówić. Przecież mogłeś zrobić tylko to jedno; ale ja nie wiedziałem, że moja biała twarz spra¬wiła, że poczułeś się winny, skazany... — Jan, chociaż nie zamknął ust, umilkł; wzrokiem błądził po kątach celi. Bigger siedział bez słowa, tak oszołomiony, jak gdyby był na jakimś wielkim, ślepym kole kręcącym się w po¬dmuchach porywistego wiatru. Kaznodzieja podszedł do Jana. — Pan to pan Erlone? — Tak — Jan odwrócił się do kaznodziei. — To ogromnie wspaniała rzecz, to, co pan powiedział, proszę pana. Jeżeli ktoś potrzebuje pomocy, to właśnie ten bi-dny chłopiec. Jestem wielebny Hammond. Bigger zobaczył, jak Jan podaje kaznodziei rękę. — To bardzo bolesna dla mnie sprawa — rzekł Jan sia¬dając i zwracając się znów do Biggera — a jednak coś przecież dzięki niej zyskałem. Nauczyła mnie patrzeć głę¬biej w serca ludzi. Nauczyła (mnie dostrzegać to, o czym wiedziałem, ale o czym zapominałem Utraciłem... utraci¬łem coś, a jednak coś też z tego wyciągnąłem... — Jan po¬prawił sobie krawat; cisza w celi czekała, żeby mówił da¬lej. — Teraz wiem, że ty masz prawo nienawidzić mnie, Bigger. Rozumiem już, że nie pozostawało ci nic innego; poza prawem do nienawiści nie miałeś nic. Ale, Bigger, sko¬ro ja sam mówię, że masz prawo nienawidzić mnie, to trochę zimienia postać rzeczy, prawda? Po wyjściu z wię¬zienia wciąż się nad tym zastanawiam i wydaje mi się, że to ja powinienem być sądzony za morderstwo, a nie ty. Ale tak być nie może, Bigger. Nie mogę przyjąć na siebie winy za to, co popełnia sto milionów ludzi. -— Jan pochy¬lił się i utkwił wzrok w podłogę. — Nie usiłuję naprawiać twojej krzywdy, Bigger. Przyszedłem tutaj nie po to, by nad tobą ubolewać. Nie sądzę zresztą, żeby ci było znacznie gorzej, niż bywa wszystkim innym, którzy popadają w kon¬flikty ze światem. Przyszedłem, bo staram się pogodzić z tym, czym ta sprawa jest dla mnie osobiście. A to nie¬łatwo, Bigger, ja., ja kochałem tę dziewczynę, którą za¬biłeś. Ko... kochałem... — Głos mu się załamał, wargi za¬częły drżeć. — W więzieniu opłakiwałem Mary, a potem myślałem o tych wszystkich czarnych, których pozabijano, o tych wszystkich czarnych, którzy musieli rozpaczać, kie¬dy ich bliskich porywano w niewolę, w niewolę po wsze czasy. I doszedłem do wniosku, że jeśli oni mogli to wy¬trzymać, to i ja powinienem. — Jan zgasił papierosa 0 podeszwę buta. — Z początku byłem pewny, że stary Dalton usiłuje sfabrykować oskarżenie przeciwko mnie, 1 chciałem go zabić. A kiedy dowiedziałem się, że ty to zrobiłeś, chciałem zabić ciebie. Ale potem opamiętałem się. Zrozumiałem, że gdybym zabił, ta sprawa wlokłaby się i wlokła, i nigdy by się nie skończyła. Powiedziałem sobie: „Pomogę temu chłopakowi, jeżeli on mi pozwoli." — Boże w niebiesiech, błogosław tobie, synu — odezwał się kaznodzieja. Jan zapalił jeszcze jednego papierosa i podsunął papie¬rosy Biggerowi, Bigger jednak nadal miał ręce złożone przed sobą i nie odrywał wzroku od podłogi. Słowa Jana były dziwne; nigdy dotąd nie słyszał takich od nikogo. Znaczenie tego, co Jan mówił, było tak nowe, że nie potra¬fił zareagować: więc tylko je rozważał siedząc bez ruchu, patrząc w podłogę, bojąc się nawet spojrzeć na Jana. — Pozwól mi stanąć po twojej stronie, Bigger — powie¬dział Jan. — Mogę walczyć z tym wszystkim przy tobie, tak właśnie, jak tyś zaczął. Mogę odłączyć się od tych wszystkich białych i stać u twojego boku. Słuchaj, mam przyjaciela, adwokata. On nazywa się Max. Rozumie tę sprawę i chce ci pomóc. Nie porozmawiałbyś z nim? Bigger zrozumiał, że Jan nie uważa go za winnego zbro¬ dni, które popełnił. Czy to pułapka? Spojrzał na Jana i zo¬baczył twarz białą, ale uczciwą; Jan wierzy w niego. Uświa¬damiając sobie tę wiarę, znowu poczuł się winny, tylko że już jakoś inaczej. Ni stąd, ni zowąd ktoś biały do niego przyszedł, odciągnął zasłonę, wkroczył prosto w jego ży¬cie. Za taką deklarację przyjaźni inni ibiali przecież by znienawidzili Jana; cząsteczka białej skały odkruszyła się od zwalistej góry Ibiałej nienawiści i zsunęła się po jej zboczu, i zatrzymała się u stóp Biggera. Słowo stało się ciałem. Po raz pierwszy w życiu Bigger w kimś białym zo¬baczył człowieka; realność człowieczeństwa Jana zraniła go jak pchnięcie nożem, nożem skruchy; bo on przecież za¬bił właśnie to, co ten człowiek kocha, on tego człowieka skrzywdził. Widział teraz Jana tak, jakby nagle przejrzał po operacji oczu albo jak gdyby ktoś Janowi zerwał z twa¬rzy deformującą maskę. Wzdrygnął się nerwowo; na ramieniu poczuł rękę kaz¬nodziei. — Nie chcę się wtrącać i mieszać tam, gdzie się nie mam wtrącać, proszę pana — rzekł kaznodzieja wojowniczo, a przecież z uszanowaniem. — Ale na nic tu wciągać ko¬munizm w tę sprawę, proszę pana. Ja bardzo poważam pa¬na dobre chęci, ale to, z czym pan przyszedł, tylko rozpali nienawiść ogółu. Temu bid-nemu chłopcu potrzeba już tylko zrozumienia... — On musi jednak o to zrozumienie walczyć — powie¬dział Jan. — Ja się z panem zgadzam, kiedy pan chce zmienić ludz¬kie serca — rzekł kaznodzieja. — Ale kiedy pan chce roz¬palać nienawiść ogółu, to już ja się nie mogę z panem zga¬dzać... Bigger siedział w oszołomieniu, patrząc to na jednego, to na drugiego. — Jakże, na Boga, pan chce zmienić serca ludzkie, kie¬dy gazety co dzień przesycają je nienawiścią? — zapytał Jan. — Bóg może je zmienić — z żarem odparł kaznodzieja. Jan zwrócił się do Biggera. — Pozwolisz, żeby mój przyjaciel ci pomógł, Bigger? Bigger powiódł wzrokiem po celi, jak gdyby szukał ja¬kiejś możliwości ucieczki. Cóż mógł odpowiedzieć? Przy¬walało go brzemię winy. Wymamrotał: — Zapomnijcie o mnie. — Ja nie mogę — powiedział Jan. — Ze mną już koniec — szepnął Bigger. — Nie wierzysz w siebie? — Nie — szepnął Bigger z głębi zaciśniętej krtani. — Wierzyłeś dostatecznie, żeby zabić. Myślałeś, że coś w ten sposób załatwiasz... inaczej byś nie zabił — powie¬dział Jan. Bigger wpatrzony w Jana milczał. Czy ten człowiek wie¬rzy w niego aż tak dalece? — Chcę — powiedział Jan — żebyś porozmawiał z Maxem. Ruszył do drzwi. Policjant otworzył je od zewnątrz. Big¬ger siedział z ustami rozdziawionymi, usiłując wyczuć, do czego to wszystko doprowadzi. Zobaczył w drzwiach gło¬wę jakiegoś białego, srebrne włosy, szczupłą białą twarz, której nigdy dotąd nie widział. — Wejdź — rzekł Jan. — Dziękuję. Głos zabrzmiał spokojnie, stanowczo, ale dobrotliwie; kąciki ust ten biały miał uniesione w półuśmiechu chyba zawsze. Wszedł do celi; był wysoki. — Dzień dobry, Bigger. Bigger nie odpowiedział. Znów opadły go wątpliwości. To jakaś pułapka? — Wielebny Hammond, Max — przedstawił Jan kazno¬dzieję. Max podał kaznodziei rękę, po czym zwrócił się do Big¬gera. — Chcę z tobą porozmawiać. Przychodzę z kancelarii adwokackiej związków zawodowych. Chcę ci pomóc. — Ja nie mam pieniędzy — powiedział Bigger. — Wiem o tym. Słuchaj, Bigger, nie bój się mnie. I nie bój się Jana. My nie jesteśmy źli na ciebie. Chcę występo¬ wać w twoim imieniu przed sądem. Czy rozmawiałeś z któ¬rymś innym adwokatem? Bigger znów popatrzył na Jana i Maxa. Chyba są szcze¬rzy. Ale jak, na Boga, mogliby mu pomóc? Pragnął po- imocy, a przecież nie odważał się myśleć, że ktokolwiek chciałby mu w czymkolwiek pomagać teraz. — Nie, psz'pana — wyszeptał. — Jak cię tu traktują? Bili cię? — Byłem chory — odrzekł wiedząc, że musi wytłuma¬czyć, dlaczego nie odzywał się ani nie jadł przez te całe trzy dni — Byłem chory, nic nie wiem. — Chcesz, żebyśmy zajęli się twoją sprawą? — Ja nie mam pieniędzy. — O tym nie myśl. Posłuchaj. Wezmą cię z powrotem na śledztwo jeszcze dziś po południu. Ale ty nie musisz od¬powiadać na żadne pytania, rozumiesz? Tylko siedź i nic nie mów. Ja tam będę, więc nie masz się czego bać. Po śledztwie, kiedy przywiozą cię do więzienia hrabstwa Cook, przyjadę tam, żeby z tobą porozmawiać. — Tak, proszę pana. — Proszę, weź te papierosy. — Dziękuję panu, proszę pana. Drzwi raptownie się otworzyły i wszedł z pośpiechem wysoki biały o szerokiej twarzy i szarych oczach. Max, Jan i kaznodzieja stanęli z boku. Bigger zapatrzył się w no¬wo przybyłego; ta twarz była mu jakoś drażniąco znajoma. Po chwili sobie przypomniał: to Buckley, ten z plakatu, który robotnicy nalepiali na słupie do ogłoszeń wtedy ra¬no kilka dni temu. Słuchał teraz, co oni trzej mówią, i wy¬czuwał z tonu głosów głęboką ich wzajemną wrogość. — A więc pan się znów wtrąca, panie Max? — Ten chłopiec to mój klient i nie podpisze żadnych ze¬znań — powiedział Max. — A po cóż mi, do diabła, jego zeznania? — zapytał Buckley. — Mam dostatecznie dużo dowodów przeciw nie¬mu, żeby go posadzić na dziesięć krzeseł elektrycznych. — Dopilnuję, żeby jego prawa uszanowano — oświadczył Max. — Do diabła, człowieku! W niczym nie poprawisz jego sytuacji. Max zwrócił się do Biggera. — Nie daj się tym ludziom zastraszyć, Bigger. Bigger usłyszał to, ale nie odpowiedział. ■— I co wam, czerwonym, do diabła, z tego przyjdzie, że zawracacie sobie głowy tymi czarnuchami. Bóg jeden tylko wie chyba. — Buckley przetarł oczy ręką. — Pan się boi, że jeśli my zajmiemy się tą sprawą, nie będzie pan mógł go zabić przed wyborami kwietniowymi, co, panie (Buckley? — zapytał Jan. Buckley odwrócił się szybko. — No, na Boga Ojca, czy przynajmniej nie możecie so¬bie czasem wybrać kogoś przyzwoitego, żeby go bronić? Kogoś, kto to oceni. Dlaczego wy, czerwoni, w ogóle za¬czynacie z takimi szumowinami jak ten... Max przerwał Buckleyowi. •To pan tą swoją taktyką zmusza nas, żebyśmy bro¬nili tego chłopca. — Co to znaczy? — zapytał Buckley. — Gdyby nie padła w związku z tym morderstwem na¬zwa Partii Komunistycznej, nie byłoby mnie tutaj — wy¬jaśnił Max. — Do diabła, ten chłopiec przecież narysował godło Par¬tii Komunistycznej pod wiadomością o porwaniu.. — Zdaję sobie z tego oprawę — powiedział Max. — Nie wpadłby na ten pomysł, gdyby nie czytał gazet. Będę go bronił, bo jestem przekonany, że właśnie przez ludzi ta¬kich jak pan on stał się taki, jaki jest. To, że usiłował obciążyć swoją zbrodnią komunistów, jest z jego strony reakcją zupełnie naturalną. Słyszał, jak tacy jak pan po¬wtarzają o komunistach najróżniejsze kłamstwa dostatecz¬nie często, żeby w nie wreszcie tacy jak on uwierzyli. Je¬żeli zdołam naszemu narodowi wyjaśnić, dlaczego ten chło¬piec postąpił tak, jak postąpił, to będzie coś więcej niż obrona. Buckley roześmiał się, odgryzł czubek świeżego cygara, zapalił je i zaczął pykać. Po chwili wyszedł na środek celi, przekrzywił głowę, wyjął cygaro z ust i zmrużonymi ocza¬mi przyjrzał się Biggerowi. — Chłopcze, czy ty kiedykolwiek przypuszczałeś, że sta¬niesz się aż taką ważną postacią? Bigger był już bliski uznania przyjaźni, którą propono¬wali Jan i Max, a tu raptem stanął przed nim ten biały. Cóż znaczy maleńka przyjaźń Jana i Maxa wobec wielkie¬go miliona ludzi takich jak Buckley? — Jestem prokuratorem stanowym — powiedział Buckley już spacerując po celi od ściany do ściany. Kapelusz miał zsunięty z czoła. W górnej kieszeni czar¬nej marynarki białą jedwabną chustkę. Zatrzymał się przy pryczy nad Biggerem. Kiedy oni mnie zabiją? — myślał Bigger. Ciepło nadziei, którym tak łagodnie tchnęli na nie¬go Jan i Max, zmieniło się w mróz pod zimnym wzrokiem Buckleya. — Chłopcze, chciałbym ci dać dobrą radę. Będę z tobą uczciwy, więc powiem ci, że nic mi nie musisz mówić, je¬żeli nie chcesz, i powiem ci, że każde twoje słowo może zostać w sądzie użyte przeciwko tobie, uważasz? Ale, chłopcze, tyś już się dał złapać! Przede wszystkim to po¬winieneś zrozumieć. Wiemy, co uczyniłeś. Mamy dowody. Więc równie dobrze mógłbyś mówić. — To już on zdecyduje razem ze mną — odezwał się Max. Buckley i Max popatrzyli na siebie. — Słuchaj pan, panie Max. Pan tylko czas marnuje. Na¬wet mając milion lat na to, w żadnym razie nie wyciągnie pan tego chłopca. Nikomu, kto by popełnił zbrodnię w ro¬dzinie takiej jak Daltonowie, nie uszłoby to płazem. Ci biedni rodzice będą w sali sądowej, żeby zobaczyć tego chłopca na stosie! Ten chłopiec zabił ich jedynacz¬kę. Więc jeżeli chce pan oszczędzić sobie wstydu, niech pan ze swohn koleżką odejdzie już teraz, zanim gazety roz¬głoszą, że pan był tutaj... — Wyłącznie moją jest rzeczą, czy będę go bronił, czy nie — powiedział Max. — Słuchaj pan, panie Max. Pan myśli, że ja próbuję mydlić panu oczy, prawda? — Buckley odwrócił się i pod¬szedł do drzwi. — Więc pozwól pan, że coś panu pokażę. Drzwi otworzył policjant i Buckley mu polecił: — Poproś ich pan tutaj. — Dobrze. W celi zaległo milczenie. Bigger siedział na pryczy nie odrywając wzroku od podłogi. Czuł się okropnie; jeśli już cokolwiek miało zostać w jego sprawie zrobione, chciał zro¬bić to sam; nie chciał, żeby robili to inni. Im dłużej wi¬dział, jak inni się wysilają, tym większą miał w sobie pustkę. Zobaczył, że policjant otwiera drzwi na oścież. Do celi weszli państwo Dalton i stanęli oboje przy drzwiach; pan Dalton, blady jak płótno, patrzył na Biggera. Bigger wstał zgarbiony, zdjęty zgrozą, z oczami podniesionymi, ale nie widzącymi nic, po czym od razu usiadł z powrotem, a właściwie opadł na pryczę. Buckley szybko przeszedł przez celę, uścisnął panu Dal¬tonowi rękę i zwrócił się do pani Dalton: — Ogromnie mi przykro, proszę pani. Bigger zobaczył, jak pan Dalton znów patrzy na niego, a potem przenosi wzrok na Buckleya. — Czy on powiedział, kto z nim współdziałał? — zapytał pan Dalton. — Nie tak dawno odzyskał przytomność — poinformo¬wał Buckley. — I już ma adwokata. — Ja podjąłem się jego obrony — powiedział Max. Bigger zauważył przelotne spojrzenie, jakie pan Dalton rzucił na Jana. — Bigger, jesteś głupcem nie mówiąc nam, kito z tobą współdziałał ?— rzekł pan Dalton. Bigger milczał w napięciu. Max podszedł do niego i po¬łożył mu rękę na ramieniu. — Porozmawiam z nim, panie Dalton. — Nie przyszedłem tu, żeby się nad nim znęcać —- po¬wiedział pan Dalton. — Ale dla niego samego będzie lepiej, jeśli on nam powie wszystko, co wie. Zapanowała cisza. Do pana Daltona wolno podszedł kaz¬nodzieja z kapeluszem w ręku, — Jestem głosicielem słowa Bożego, proszę pana — przedstawił się. ogromnie boleję nad tym, co spotkało pana córkę. Wiem, jakie pan dobro czyni, proszę pana. Nie powinno na pana spaść takie nieszczęście. Pan Dalton westchnął i odrzekł głosem znużonym: — Dziękuję. Zrobi pan najrozsądniej, jeśli pan będzie nam poma¬gał — zwrócił się do Maxa Buckley. Ciężka krzywda stała się dwojgu ludziom, którzy czynią dla Murzynów wię¬cej niż ktokolwiek inny, kogo znam. ,, ^ Współczuję panu, panie Dalton — powiedział Max. — Ale skazanie tego chłopca na śmierć ani panu, ani nikomu z nas nic przecież nie da. — Próbowałem mu pomóc — powiedział pan Dalton. lagłsi Chcieliśmy go posłać do szkoły — odezwała się pani Dalton Cicho. zfg- Wiem — przytaknął Max. — Ale te sprawy nie mają nic wspólnego z zasadniczym problemem, przed jakim tu stoimy. Ten chłopiec pochodzi z ludu uciemiężonego. Po¬mimo że postąpił źle, musimy to wziąć pod uwagę. — Chcę, żeby pan wiedział, że nie mam w sercu za¬wziętości — powiedział pan Dalton. — To, co ten chłopiec uczynił, wcale nie wpłynie na mój stosunek do ludności murzyńskiej. No, naWet dzisiaj przekazałem dwanaście stołów ping-pongowych Klubowi Młodzieży Męskiej Dzielnicy Południowej... — Panie Dalton! — wykrzyknął Max, raptownie do nie¬go podchodząc. — Dobry Boże, człowieku! Czy ping-pong powstrzyma ludzi od popełniania morderstw? Czy pan nie rozumie? Utracił pan córkę i pomimo to będzie pan dalej szedł w tym samym kierunku? Nie przyznaje pan innym ludziom prawa nawet do tego, żeby czuli, że żyją, jak to czuje pan? Czy ping-pong mógłby pana powstrzymać od zrobienia fortuny? Temu chłopcu d niezliczonym zastę¬pom takich jak on nie ping-pong jest potrzebny, oni chcą wiedzieć, że ich życie ma sens... §P Więc co, zdaniem pana, mam robić? r- zapytał pan Dalton zimno. — Mam umrzeć dla odkupienia cierpień, których nigdy nie powodowałem? Nie ponoszę odpowie¬dzialności za sytuację na tym świecie. Robię wszystko, co może zrobić pojedynczy człowiek. Pan by pewnie wolał, żebym zebrał wszystkie moje pieniądze i rzucił je tym milionowym masom, nie posiadającym nic? -— Nie, nie, nie... Nie o to chodzi — powiedział Max. — Gdyby pan uważał, że miliony innych myślą i odczuwają wprawdzie inaczej niż pan, ale równie jak pan głęboko, zrozumiałby pan, że ta pańska pomoc jednak nie pomaga. Coś bardziej zasadniczego... Komunizm — huknął Buckley opuszczając kąciki ust. — Panowie, nie bądźmy dziecinni! Ten chłopiec bę¬dzie sądzony i grozi mu kara śmierci. Moją funkcją jest egzekwowanie prawa w tym stanie... Buckley urwał, bo drzwi się nagle otworzyły i do celi zajrzał policjant. — Co jest? — zapytał Buckley. — Rodzina chłopaka przyszła. Bigger skulił się. Tylko nie to! Nie tutaj! Nie teraz! Nie chciał, żeby matka tu weszła, gdy ci ludzie stoją wo¬koło. Łypnął oczami panicznie, błagalnie. Buckley po¬patrzył na niego, a potem odwrócił głowę znów do poli¬cjanta. — Mają prawo się z nim zobaczyć — powiedział. ^ Niech wejdą. Bigger, chociaż siedział, poczuł, jak nogi mu dygoczą. Był w takim napięciu, że gdy klamka drzwi znowu szczęk¬nęła, zerwał się i wyskoczył na środek tej dużej celi. Zo¬baczył twarz matki. Chciał podbiec do niej, wypchnąć ją za drzwi. Matka stanęła nieruchomo, z ręką na klamce; w drugiej ręce ściskała wystrzępiony portfel, który nagle upuściła. Podbiegła do Biggera i zarzuciła mu ręce na szy¬ję, płacząc: — Mój syneczek... Stał sztywno, pełen zgrozy i niezdecydowania. Czuł, jak ręce matki mocno go oplatają i sponad jej ramienia zoba¬czył Verę i Buddy'ego, wchodzących powoli, rozglądają¬cych się lękliwie. Za nimi zobaczył Gusa i G. H., i Jacka, z ustami rozdziawionymi w jakiejś czci i bojaźni. Verze wargi drgały, Buddy miał zaciśnięte pięści. Buckley, kaz¬nodzieja, Jan, Max i państwo Dalton stali pod ścianą za Biggerem i patrzyli w milczeniu. Bigger zapragnął odwró¬cić się, unicestwić ich, już ich tu nie widzieć. O życzliwości Jana i Maxa zapomniał. Czuł się tak, jakby ci wszyscy bia¬li zaczęli teraz wymierzać każdy cal jego słabości. Utoż¬samił się ze swoją rodziną, odczuwał ich nagie poniżenie pod ostrzałem oczu tych białych. Patrząc na brata i siostrę, stojąc w objęciach matki, widząc, że Jack, G. H. i Gus przystanęli niezgrabnie w drzwiach zagapieni na niego z ciekowością i niedowierzaniem, Bigger nagle nabrał sza¬lonego, dziwacznego przekonania: oni powinni się cieszyć! Dziwne to było, ale przemożne uczucie płyną¬ce z samych głębin jego jaźni No bo czyż on w pełni nie przyjął na siebie zbrodni, jaką jest być czarnym? Czyż nie uczynił tego, co wzbudzało w nim największy strach? Więc nie powinni stać tutaj i boleć nad nim, płakać. Po¬winni tylko spojrzeć na niego i odejść do domu, zadowole¬ni, pewni, że hańba została z nich zmyta. — Och, Bigger, synu! — zawodziła matka. — Tak się martwimy... ani jednej nocy oka nie zmrużyliśmy! Policja tam siedzi przez cały czas... Przed naszymi drzwiami na straży... Patrzą i chodzą za nami wszędzie! Synu, synu... Bigger słyszał jej łkanie, ale cóż mógł na to poradzić? Nie powinna była tutaj przychodzić. Teraz Buddy podszedł do niego miętosząc w rakach czapkę. — Słuchaj, Bigger, jeżeli ty tego nie zrobiłeś, tylko mi powiedz, a już ja ich urządzę. Wezmę pistolet i od razu kilku zastrzelę... W celi aż rozległ się szmer. Bigger szybko odwrócił gło¬wę i zobaczył na białych twarzach pod ścianą zgorszenie i przerażenie. — Nie mów tak, Buddy — szlochała matka. — Chcesz, żebym zaraz umarła? Ja już tego nie wytrzymam. Nie wol¬no tak mówić... I bez tego dosyć dla nas nieszczęścia... — Nie daj im się źle traktować, Bigger — dzielnie po¬wiedział Buddy. Bigger chciałby ich pocieszyć w obecności tych białych, ale nie umiał. Rozpaczliwie zastanawiał się, co by im po¬wiedzieć. Kipiał wstydem i nienawiścią do ludzi stojących za jego plecami; szukał w myśli słów, które byłyby dla nich wyzwaniem, słów, które by im powiedziały, że on na prze¬kór ich wyrokom ma swój własny świat, swoje własne ży¬cie. I chciał, żeby te słowa jednocześnie mogły powstrzy¬mać płacz matki i siostry, uciszyć, uśmierzyć gniew brata; ponad wszystko pragnął powstrzymać ten gniew, te łzy, daremne przecież — wiedział — bo tamci pod ścianą są panami losu jego i jego rodziny. — Oj, mamo, wcale nie martwcie się o mnie — rzekł ku własnemu zdumieniu i poczuł przypływ dziwnej, wszechwładnie go opanowującej, nerwowej energii. — Ja z tego wyjdę raz-dwa. Matka spojrzała na niego z niewiarą. Znów odwrócił głowę i wzrokiem gorączkowym, wyzywającym przesunął po białych twarzach pod ścianą. Biali patrzyli na niego za¬skoczeni. Buckley uśmiechał się półgębkiem Jan i Max mieli w oczach przerażenie. Pani Dalton, biała jak ściana poza nią, słuchała z ustami rozchylonymi Kaznodzieja i pan Dalton smutno potrząsali głowami Bigger wiedział, że nikt tutaj z wyjątkiem Buddy'ego mu nie wierzy. Mat¬ka, już nie patrząc, dalej płakała. Vera uklękła na podłodze i ukryła twarz w dłoniach. — Bigger — rzekła matka niespodziewanie, głosem ci¬chym i spokojnym; ona też zasłoniła twarz trzęsącymi się dłońmi. — Bigger — rzekła — powiedz mi. Czy jest coś, coś, co byśmy mogli dla ciebie zrobić? Wiedział, że pytanie matki sam sprowokował, mówiąc, że z tego wyjdzie. Wiedział, że jego rodzina nie posiada żad¬nych zasobów, że jest w nędzy, że jej egzystencja zależy wyłącznie od zasiłków z Opieki Społecznej. Już ogarnął go wstyd; z matką i rodzeństwem powinien przecież postępo¬wać uczciwie. Wiedziony jakimś szaleńczym, głupim odru¬chem, spróbował pokazać się im niewinny i silny. I teraz, gdy umrze, pozostawi im może tylko wspomnienie tej swo¬jej głupoty? Widział w oczach matki smutek, nieufność; ale łagodna, cierpliwa, czekała na jego odpowiedź. Tak, trzeba odwołać to kłamstwo — przede wszystkim, żeby oni znali prawdę, ale też i po to, żeby ratować swój honor wo¬bec tych białych tam z tyłu pod ścianą. Los jego przesą¬dzony, ale on płaszczyć się nie będzie, w żadnym razie nie przy tej białej górze majaczącej swoim ogromem tam z ty¬łu. — Nic nie ma, nic, mamo. Ale mam wszystko, co mi trzeba — wymamrotał. Zaległa cisza, Buddy spuścił wzrok. Tylko Vera łkała głośniej. Wydawała się taka malutka i bezradna. Nie po¬winna była tu przychodzić. Jej żałość 'była dla niego oskar¬żeniem. Chętnie by jej kazał wrócić do domu. To właśnie dlatego, że usiłował zdławić w sobie uczucia tej nienawi¬ści, poniżenia i rozpaczy, zawsze odnosił się do rodziny tak szorstko i brutalnie; teraz stał wobec nich bezbronny. Błą¬dzące jego spojrzenie padło na Gusa, G. H. i Jacka. Zoba¬czyli, że on patrzy na nich, i podeszli. — Przykro ani, Bigger — powiedział Jack wlepiając oczy w podłogę. — Nas także aresztowali — powiedział G. H., jak gdyby uważał, że to będzie dla Biggera pociechą. — Ale pan Er¬lone z panem Maxem nas wyciągnęli. Tam się wypytywali nas o mnóstwo rzeczy o tobie, ale myśmy nic nie chcieli mówić. — Możemy coś zrobić dla ciebie, Bigger? — zapytał Gus. — Mam wszystko, co mi trzeba — powiedział Bigger. — Wiecie, jak będziecie stąd iść, zabierzcie mamę do domu, dobra? — No pewnie, pewnie — odpowiedzieli. I znów panowało milczenie, aż Bigger nie wytrzymał ner¬wowo i sam musiał je przerwać: — Jak... jak ci tam idzie na tych lekcjach szycia, Vera? — zapytał. Vera jeszcze mocniej splotła ręce na twarzy. — Bigger — wykrztusiła matka przez łzy — Bigger, ko- chaneczku, ona już na te kursy nie chodzi. Mówi, że tam¬te dziewczyny tak patrzą na nią, że jej się robi wstyd... Żył dotychczas i postępował w przekonaniu, że jest sa¬motny, a teraz stwierdził, że wcale samotny nie był. Przez to, co zrobił, cierpią inni. Choćby najbardziej pragnął, że¬by o nim zapomnieli, oni zapomnieć przecież nie będą mogli. Jego rodzina jest z nim związana więzami nie tylko krwi, ale i ducha. Usiadł na pryczy, a matka przyklękła u jego nóg. Podniosła głowę; w oczach miała pustkę, w tych oczach wzniesionych ku niebu, gdy już zgasł ostat¬ni promyk jej nadziei. — Modlę się za ciebie, synu. To wszystko, co mogę te¬raz zrobić — powiedziała. — Pan Bóg wie, że robiłam dla ciebie i dla twojego brata, i dla twojej siostry wszystko, co mogłam. Szorowałam i prałam, i prasowałam od rana do nocy dzień w dzień, dopóki tylko mi sił wystarczało w mo¬im starym ciele. Robiłam wszystko, co umiałam zrobić, synu, a jeżeli coś zostawiłam nie zrobione, to tylko dlate¬go, że nie umiałam. Tylko dlatego, że twoja biedna matka nie mogła zrozumieć, synu. Jak usłyszałam o tym, co się stało, padłam na kolana i oczy zwróciłam do Pana Boga, i zapytałam Go, czy źle ja ciebie wychowywałam. I bła¬gałam Go, żeby dał mi dźwignąć twoje brzemię, jeżeli to z mojej winy zgrzeszyłeś. Kochaneczku, twoja biedna sta¬ra mama już nic nie może. Jestem stara i to już jest po¬nad moje siły. U schyłku swoich dni jestem. Posłuchaj, synu, twoja biedna stara mama chce, żebyś jej obiecał jed¬no... kochaneczku, jak nie będzie nikogo przy tobie, jak będziesz zupełnie sam, padnij na kolana i powiedz Panu Bogu o wszystkim. Módl się, żeby cię prowadził. To wszy¬stko, co możesz teraz zrobić, synu. Obiecaj mi, że pójdziesz do Niego. — Amen — zaintonował żarliwie kaznodzieja. — Zapomnij o mnie, mamo — powiedział Bigger. — Synu, ja nie mogę zapomnieć. Tyś mój syneczek. Ja cię na ten świat urodziłam. — Zapomnij o mnie, mamo. — Synu, ja się martwię o ciebie. Jakże mam się nie martwić? Ty duszę swoją musisz zbawić. Nie zaznam chwi¬li spokoju, dopóki jeszcze będę na tej ziemi, jeżeli myśl mnie będzie gnębiła, że odszedłeś od nas bez pomodlenia się do Pana Boga o pomóc. Bigger, ciężko nam było żyć na tym świecie, ale przez cały czas byliśmy razem, prawda? — Tak, psz'mamy — szepnął. — Synu, jest miejsce, gdzie znowu możemy być razem, i to już kiedyś niedługo. Pan Bóg tak urządził, że możemy. Przyszykował nam miejsce spotkania, miejsce, • gdzie bę¬dziemy żyli bez tego, żeby się bać. I co by się nie działo z nami tutaj, tam, w niebiosach, możemy być razem. Big¬ger, twoja stara mama ciebie błaga, obiecaj, że będziesz się modlić. — Matka dobrze ci mówi, synu — powiedział kaznodzie¬ja. — Zapomnij o mnie, mamo — powtórzył Bigger. — Nie chcesz znowu swojej starej mamy zobaczyć, sy¬neczku? Wstał powoli, podniósł ręce i spróbował dotknąć twarzy matczynej i powiedzieć, że chce; ledwie jednak to zrobił, coś głęboko w nim wrzasnęło, że to kłamstwo, że gdy go zabiją, on nigdy jej nie zobaczy. Ale matka wierzyła; to była jej ostatnia nadzieja; to ją trzymało dotąd przy ży¬ciu przez te długie lata. Teraz wierzyła tym niezłomniej w nieszczęściu, które ściągnął na nią. Ostatecznie musnął rękami jej twarz i z westchnieniem (wiedząc, że tak nigdy nie będzie, wiedząc, że w głębi serca sam w to nie wierzy, i wiedząc, że śmierć wszystko zakończy dla niego raz na zawsze) obiecał: — Będę się modlić, mamo. Vera podbiegła i uścisnęła go. Buddy patrzył z wdzięcz¬nością. Matce, pocieszonej, łzy znowu popłynęły z oczu. Jack, G. H. i Gus uśmiechnęli się. Po chwili matka wstała z klęczek i znowu go objęła. — Chodź tu, Vera — zakwiliła. Vera podeszła. — Chodź tu, Buddy. Buddy podszedł. — No, uściskajcie swojego brata — rzekła matka. Stali pośrodku celi płacząc, mocno obejmując Biggera. Bigger stał z głową sztywno podniesioną i nienawidził ich i siebie, czuł, że biali pod ścianą wciąż na nich patrzą. Mat¬ka teraz mamrotała modlitwę, której zawtórował kazno¬dzieja. — Panie Boże, oto my jesteśmy może już ostatni raz. Dałeś mi te dzieci, Panie Boże, i kazałeś je wychować. Je¬żeli mi się nie udało, Panie Boże, przecież robiłam wszy¬stko, co tylko mogłam (Amen!). Te biedne dzieci były przy mnie długi czas i one są dla mnie wszystkim, co ja mam. Panie Boże, proszę Cię, daj mi je zobaczyć znowu, kiedy skończą się smutki i cierpienia na tym łez padole! (Wysłuchaj ją, Panie!) Panie Boże, proszę Cię, daj mi je zobaczyć tam, gdzie będę je mogła kochać w spokoju wiecznym. Daj mi je zobaczyć w świecie pozagrobowym! (J e z u, u 1 i t u j się!) Powiedziałeś, że wysłuchujesz mo¬dłów, Panie Boże, więc modlę się do Ciebie o to w Imię Syna Twojego, Jezusa Chrystusa. — Amen i niech cię Bóg błogosławi, siostro Thomas — zakończył kaznodzieja. Wypuścili Biggera z objęć, w milczeniu, powoli; a potem odwrócili od niego głowy, jak gdyby w swojej słabości po¬czuli wstyd wobec jakichś mocy silniejszych niż oni. — Zostań teraz z Bogiem, Bigger — powiedziała mat¬ka. — I aby na pewno módl się, synu. Ucałowali go. Od ściany ruszył do nich Buckley. — Musicie już odejść, pani Thomas — powiedział. Od¬wrócił się do państwa Dalton. — Przykro mi, proszę pani. Ja nie chciałem zatrzymywać pani tutaj tak długo. Ale w tym stanie rzeczy... Bigger zobaczył, jak matka nagle prostuje się i przy¬gląda niewidomej białej. — Pani to pani Dalton? — zapytała matka. Pani Dalton drgnęła, uniosła swe szczupłe białe dłonie i przechyliła głowę. Otworzyła usta. Pan Dalton objął ją ramieniem. — Tak — szepnęła pani Dalton. — Och, proszę pani, pani będzie łaskawa tędy — po¬spiesznie zaofiarował swoją pomoc Buckley. lEr Nie, bardzo proszę — rzekła pani Dalton. — Słucham, pani Thomas? Matka Biggera podbiegła do niej i padła przed nią na kolana. — Błagam panią f — zaszlochała. — Błagam, niech pani nie da zabić mojego syna! Pani wie, co czuje matka! Błagam panią... Mieszkamy w pani domu... kazali nam się wynieść... My nic nie mamy... Bigger stał obezwładniony wstydem; jak gdyby publicz¬nie zadano mu gwałt. — Mamo! — wrzasnął, bardziej zawstydzony niż roz¬gniewany. Max i Jan usiłowali już podnieść czarną kobietę. — W porządku, pani Thomas — powiedział Max. — Wyj¬dzie pani ze mną. — Proszę zaczekać — odezwała się pani Dalton. — Błagam panią! Niech pani nie da zabić mojego syna! On nigdy nie miał możliwości! To tylko biedny chłopak! Niech pani nie da go zabić! Będę pracowała dla pani do końca mojego życia! Zrobię wszystko, co tylko pani każe, proszę pani! — szlochała matka. Pani Dalton powoli się schyliła macając drżącymi ręka¬mi w powietrzu. Dotknęła głowy matki. — Już nic nie mogę zrobić — rzekła spokojnie. — Nie ode mnie to zależy. Zrobiłam to, co mogłam, kiedy chcia¬łam synowi pani dać w życiu szansę. Nie pani wina, że tak się to obróciło. Musi pani być dzielna. Może lepiej, że... — Jak pani im powie, oni pani posłuchają, proszę pa¬ni — szlochała matka. — Niech im pani powie, żeby mieli litość nad moim synem i... — Pani Thomas, za późno już, żebym cokolwiek tu mo¬gła zrobić — przerwała jej pani Dalton. — Pani nie wol¬no tak do tego podchodzić. Musi pani myśleć o swoich po¬zostałych dzieciach... — Ja wiem, że pani nas nienawidzi, proszę pani! Córkę pani utraciła... — Nie, nie... nie ma we mnie nienawiści — powiedziała pani Dalton. Matka na klęczkach przesunęła się od pani Dalton do pana Daltona. — Pan jest bogaty i pan wszystko może — szlochała. — Niech pan ratuje mojego syna... Max siłą podniósł ją z klęczek. Bigger czuł, jak jego wstyd za matkę przechodzi w nienawiść. Stał z pięściami zaciśniętymi, z błyskami w oczach. Jeszcze chwila i gotów byłby rzucić się na nią. -—Już dobrze, pani Thomas — próbował ją uspokoić Max. Pan Dalton podszedł do nich. —■ Pani Thomas, my nic nie możemy zrobić — powie¬dział. — To przecież nie zależy od nas. Do pewnych granic możemy wam pomagać, ale poza tym... Ludzie muszą się bronić. Nie potrzebujecie jednak myśleć o przeprowadzce. Wydam polecenie, żeby was nie ruszali z tego mieszkania. Czarna kobieta szlochała. Dopiero po długiej chwili uspo¬koiła się na tyle, że mogła powiedzieć: — Dziękuję panu. Bóg świadkiem, jak z całego serca panu dziękuję... Odwróciła się znów do Biggera, ale Max wyprowadził ją z celi. Jan ujął za rękę i podprowadził do drzwi Verę, w drzwiach jednak przystanął, patrząc na Jacka, G. H. i Gusa. — Wy, chłopcy, wracacie do Południowej? — Tak, proszę pana — odpowiedzieli. — To chodźcie. Mam tu samochód. Podwiozę was. ; — Tak, proszę pana. Buddy ociągał się jeszcze, z rozrzewnieniem wpatrzony w Biggera. — Do widzenia, Bigger — powiedział. — Do widzenia, Buddy — wymamrotał Bigger. Kaznodzieja, przechodząc obok Biggera, uścisnął mu przedramię. — Bóg niech czuwa nad tobą, synu. Wszyscy wyszli oprócz Buckleya. Bigger znowu usiadł na pryczy, osłabiony i wyczerpany. Buckley stanął nad nim. — No, Bigger, widzisz, ile zamieszania przez ciebie? Chciałbym tę sprawę zdjąć z wokandy możliwie szybko. Im dłużej będziesz siedział w więzieniu, tym gwałtowniej będą się gorączkować ci, którzy są za tobą, i ci, którzy są przeciw tobie. A to ci nic a nic nie pomoże, choćby cię nie wiem kto zapewniał, że pomoże. Chłopcze, jedną tylko rzecz możesz zrobić, a mianowicie, przyznać się do wszy¬stkiego. Ja wiem, że ci czerwoni, Max i Erlone, nagadali ci całą moc o tym, co to oni dla ciebie zrobią. Ale ty im nie wierz. Im tylko chodzi o reklamę, chłopcze; o zareklamo¬wanie siebie twoim kosztem, rozumiesz? Oni guzik mo¬gą dla ciebie zrobić. Ty masz teraz do czynienia z pra¬wem! I jeżeli pozwolisz, żeby czerwoni nabijali ci, głowę jakimiś głupstwami, na paskudną kartę postawisz swoje życie. Buckley umilkł i znów zapalił cygaro. Potem z głową przechyloną na bok zaczął nasłuchiwać. — Słyszysz to? — zapytał cicho. Bigger spojrzał na niego, zdezorientowany. Nastawił uszu i też usłyszał daleką wrzawę. — Chodź ze mną, chłopcze, coś ci pokażę. — Buckley pod¬niósł głowę i chwycił Biggera za rękę. Bigger niechętnie wstał z pryczy. — No, chodź. Nikt ci krzywdy nie zrobi. Wyszedł za Buckleyem na korytarz; stało tam kilku uzbrojonych policjantów. Buckley poprowadził go do okna i wskazał mrowie ludzi na ulicy w dole. — Widzisz to, chłopcze? Oni wszyscy tam by cię chcieli zlinczować. I dlatego właśnie ci radzę: miej do mnie zau¬fanie i wszystko mi powiedz. Im prędzej z tym skończy¬my, tym lepiej dla ciebie. Postaramy się, żeby oni cię nie dostali w swoje ręce. Ale chyba rozumiesz, że im dłużej tu będą stali, tym trudniej nam będzie uporać się z nimi. Puścił rękę Biggera i otworzył okno; w podmuchu zim¬nego wiatru Bigger usłyszał ryk niezliczonych głosów. Cof¬nął się od okna mimo woli. Wtargną tutaj? Buckley za¬ mknął okno i z powrotem powiódł go do celi. Usiadł na pryczy, Bigger usiadł także. — Wyglądasz na inteligentnego chłopca. Rozumiesz, w co się wplątałeś. Więc opowiedz mi o tym. Nie daj się tym czerwonym nabrać na to nieprzyznawanie się do wi¬ny. Rozmawiam z tobą szczerze, jakbym rozmawiał z wła¬snym synem Podpisz zeznanie i skończ już z tym Bigger milczał; siedział wpatrując się w podłogę. — Czy Jan był w to zamieszany? — Przez betonowe ścia¬ny budynku Bigger znów dosłyszał dalekie podniecone głosy motłochu. — Wykazał alibi i jest wolny. Powiedz mi, on zostawił cię na lodzie? — Bigger dosłyszał dalekie dzwonienie tramwaju. — Jeżeli to on cię namówił do tego wszystkiego, podpisz oskarżenie przeciwko niemu. Bigger zobaczył lśniące czubki czarnych butów Buckleya, ostre kanty jego sztuczkowych spodni; czysty, lodowaty po¬łysk okularów na wyniosłym, długim nosie. — Chłopcze — zapytał nagle Buckley tak głośno, że Bigger się wzdrygnął. — Gdzie jest Bessie? Szeroko Bigger otworzył oczy. O Bessie pomyślał tylko jeden raz od chwili aresztowania. Jej śmierć była nieważ¬na wobec śmierci Mary; wiedział, że gdy go zabiją, to z po¬wodu Mary, nie Bessie. — No, chłopcze, myśmy ją znaleźli. Rozbiłeś jej głowę cegłą, ale ona nie umarła od razu... Same mięśnie Biggera sprawiły, że zerwał się z pryczy. Bessie żyje. Słysząc jednak dalej buczenie tego mono¬tonnego głosu, usiadł. — Usiłowała wydostać się z tej szachty między murami, ale nie zdołała. Zamarzła na śmierć. Mamy tę cegłę, którą ją uderzyłeś, mamy ten koc i tę kołdrę, i te poduszki, któ¬re zabrałeś z jej pokoju. Mamy list z jej torebki, list jej do ciebie, którego nie wysłała, i w liście tym jest czarno na białym, że ona nie chciała załatwić podjęcia tego okupu. Więc widzisz, chłopcze, mamy ciebie. No, prędzej, opowiedz mi już wszystko o tym. Bigger milczał; ukrył twarz w dłoniach. — Zgwałciłeś ją, prawda? No, jeżeli nie chcesz mówić 0 Bessie, to opowiedz mi o tej kobiecie, którą zgwałciłeś 1 udusiłeś na University Avenue w zeszłym roku jesienią. Czy ten człowiek próbuje go zastraszyć, czy naprawdę myśli, że on popełnił inne morderstwa? — Chłopcze, już możesz mi powiedzieć. Mamy dokładne informacje o tobie. A jak to było z tą dziewczyną, na któ¬rą napadłeś w Jackson Park w lecie zeszłego roku? Słu¬chaj, chłopcze, kiedy tam w swojej celi spałeś i nic nie chciałeś mówić, przyprowadzaliśmy kobiety, żeby cię roz¬poznały. Dwie pod przysięgą wniosły oskarżenie przeciw tobie. Jedna z nich to siostra tej, którą zabiłeś na jesieni, pani Clinton. Druga, panna Ashton, twierdzi, że napadłeś na nią w lecie, wchodząc przez okno do jej sypialni. — Nie napastowałem żadnej kobiety ani latem, ani je¬sienią — powiedział Bigger. — Panna Ashton rozpoznała ciebie. Przysięga, że to ty. — Ja nic o tym nie wiem. — Ale pani Clinton, siostra tej, którą zabiłeś na jesieni, przyszła do twojej celi i ciebie wskazała. Kto ci uwierzy, kiedy powiesz, że ty tego nie zrobiłeś? Zgwałciłeś i za¬biłeś dwie kobiety w ciągu dwóch dni; kto ci uwierzy, kie¬dy powiesz, że nie zgwałciłeś i nie zabiłeś tamtych również? No, chłopcze, nie ma przecież szans na to, że się utrzymasz. — Ja nic nie wiem o tamtych — powtórzył Bigger z uporem. Zastanowił się, ile Buckley rzeczywiście wie. Czy kła¬mie o innych kobietach, żeby wyciągnąć od niego zeznania o Mary i o Bessie? Czy może oni faktycznie próbują przy¬pisać mu inne zbrodnie? — Chłopcze, niech tylko do gazety się dostanie to, co my wiemy o tobie, a przepadłeś z kretesem. To nie ja w tym grzebię. Policja wykopuje te wszystkie brudy i przynosi mi. Dlaczego nie mówisz? Zabiłeś tamte kobiety? Czy może ktoś kazał ci to zrobić? Jan brał udział w tym wszystkim? Czerwoni ci pomagali? Głupiec z ciebie, jeżeli Jan był w to wmieszany, a ty chcesz go osłaniać. Bigger przesunął nogi na podłodze i słuchał dalekiego dzwonienia jeszcze jednego przejeżdżającego tramwaju. Buckley pochylił się, chwycił Biggera za rękę; zaczął nim potrząsać mówiąc: — Nie krzywdzisz nikogo, tylko siebie, kiedy tak się upierasz, chłopcze! Powiedz mi, czy Mary, Bessie, siostra pani Clinton i panna Ashton były jedynymi kobietami, któ¬re zgwałciłeś i zabiłeś? Słowa same wyrwały się z ust Biggera: — Pierwsze słyszę o jakiejś pannie Clinton i pannie Ashton! — Nie napadłeś na dziewczynę w Jackson Park ubiegłe¬go lata? — Nie! — Nie zgwałciłeś i nie udusiłeś kobiety na University Avenue ubiegłej jesieni? — Nie! — Nie wszedłeś przez okno do domu w Englewood ubie¬głej jesieni i nie zgwałciłeś tam kobiety? — Nie, nie! Mówię panu, że nie! — Nie mówisz prawdy, chłopcze. Kłamstwem nie osią¬gniesz niczego. — Mówię prawdę! — Kto wpadł na pomysł żądania okupu? Jan? — On nie miał z tym nic do czynienia — odrzekł Big¬ger. Wyczuwał, jak bardzo Buckley chce, żeby on wplątał w to Jana. — Co ci przyjdzie z trzymania języka za zębami, chłop¬cze? Ułatwże sobie sprawę. Więc może jednak powiedzieć i raz z tym skończyć? I tak wiedzą, że to on. Mogą udowodnić. Jeśli nie będzie mówił, zaczną go obciążać każdą zbrodnią, jaka im się tylko na¬sunie. — Chłopcze, dlaczego ty i twoi koledzy nie dokonaliście napadu na sklep Bluma, jak mieliście zaplanowane w ze¬szłą sobotę? Bigger spojrzał na Buckleya ze zdumieniem. Więc i o tym też się dowiedzieli! — Nie przypuszczałeś, że wiem o tym, no nie? Wiem znacznie więcej, chłopcze. Wiem, jakiego parszywego I szachra jstwa dopuściliście się kiedyś, ty a twój przyja¬ciel Jack, w kinie „Regal". Ciekaw jesteś, skąd ja wiem, prawda? Dyrektor tego kina nam powiedział, kiedyś¬my tam sprawdzali Wiem, co robią tacy chłopcy jak ty, Bigger. No, mów. Ty napisałeś ten list z żądaniem okupu, prawda? — Tak. — Bigger westchnął. — Ja. — Kto ci pomagał? — Nikt. — Kto ci miał pomóc w podjęciu tych pieniędzy? — Bessie. — Nie kręć. Jan miał ci pomóc? — Nie. — Więc Bessie? — Tak. — To dlaczego ją zabiłeś? Nerwowo Bigger wygrzebał z kieszeni paczkę papiero¬sów i wyjął jednego. Buckley podał mu ogień, ale on sięg¬nął po własne zapałki, ignorując tamten płomyk. — Kiedy zobaczyłem, że nie mogę wziąć tych pieniędzy, zabiłem ją, żeby mnie nie wydała — powiedział. — I Mary także zabiłeś? — Jej nie chciałem zabić, ale to teraz nieważne. — Zgwałciłeś ją? — Nie. — Bessie, przed zabiciem jej, zgwałciłeś. Lekarze to stwierdzili. I wymagasz ode mnie, żebym wierzył, że nie wziąłeś Mary? — Nie! — A Jan? — Nie. — Najpierw Jan wziął ją, a potem ty? — Nie, nie... — Ale to Jan napisał ten list z żądaniem okupu, prawda? — Nigdy w życiu nie widziałem Jana aż do tamtego wieczora. — Ale czy to nie on napisał ten list? — Nie. Mówię panu, że nie. — Ty napisałeś? — Tak. — Jan nie kazał ci napisać? — Nie. — Dlaczego zabiłeś Mary? Bigger nie odpowiedział. — Słuchaj no, chłopcze. To, co mi tu opowiadasz, kupy się nie trzyma. Po raz pierwszy przyszedłeś do domu Dal¬tonów w tamtą sobotę wieczorem A jednak w ciągu jednej nocy dziewczyna ta zostaje zgwałcona, zabita, spalona i już nazajutrz wieczorem przychodzi wiadomość o porwa¬niu. No, prędzej. Powiedz mi dokładnie, jak się to stało, i wymień wszystkich, którzy ci pomagali — Nikogo nie było, tylko ja. Mnie wszystko jedno, co ze mną będzie, ale pan mnie nie zmusi, żebym mówił coś o in¬nych ludziach. — Panu Daltonowi jednak powiedziałeś, że Jan brał w tym udział. — Chciałem zrzucić winę na niego. — No, prędzej. Powiedz mi dokładnie, jak się to stało. Bigger wstał i podszedł do okna. Mocno zacisnął ręce na zimnych stalowych prętach. Zdawał sobie sprawę, gdy tak stanął, że nigdy by nie zdołał powiedzieć, dlaczego zabił. W istocie nawet by się przed tym nie wzbraniał, tyle że po prostu by nie zdołał, bo żeby to wyjaśnić, musiałby też wy¬jaśnić całe swoje życie. Nie samo zamordowanie Mary i Bessie niepokoiło go najbardziej; przejmująca była świa¬domość, uczucie, że on w żadnym razie nikomu nie umie wytłumaczyć, co go do tych morderstw popchnęło. O jego zbrodniach wiedziano, ale tego, co odczuwał, zanim je po¬pełnił, nigdy nie dowie się nikt. Chętnie by się przyznał do winy, gdyby uznał, że czyniąc to, dałby jednym i tym samym tchem ujście owej głębokiej, dławiącej nienawiści, która jego życie przepełniała, której wolałby w sobie nie nosić, ale z którą żyć przecież musiał. Jak dać jej ujście? Odruch, żeby się wypowiedzieć, był tak przemożny, jak przedtem przemożna była żądza zabijania. Poczuł rękę Buckleya na swoim ramieniu; nie odwrócił się, tylko spojrzał na podłogę i zobaczył połyskliwe czarne buty. — Ja wiem, jak się czujesz, chłopcze. Jesteś kolorowy i uważasz, że nie ma dla ciebie sprawiedliwości, co? — Za¬brzmiało to cicho, łagodnie, i Bigger nienawidził Buckleya za te słowa prawdy. Opierając zmęczoną głowę o pręty, za¬stanowił się, jak w ogóle jest możliwe, że ten człowiek tyle wie o nim, a jednak nie przestaje być jego zawziętym wro¬giem. — Pewnie od dawna sobie dumałeś nad tą kwestią koloru, co, chłopcze? — Buckley nadal mówił łagodnie i ci¬cho. — Pewnie myślisz, że ja nie rozumiem? Ale ja rozu¬miem. Wiem, co to znaczy chodzić po ulicach jak inni, ubie¬rać się jak inni, mówić jak inni, a przecież być poza na¬wiasem tylko dlatego, że ma się czarną skórę. Przecież ja was znam. No, głosujecie na mnie tam, w Dzielnicy Połud¬niowej, za każdym razem, kiedy są wybory. Rozmawiałem kiedyś z młodym kolorowym, który zgwałcił i zabił kobie¬tę właśnie tak, jak ty zgwałciłeś i zabiłeś siostrę pani Clin¬ton... — Ja tego nie zrobiłem! — wrzasnął Bigger. — Czemu to wciąż powtarzasz? Jeżeli przyznasz się, mo¬że sędzia zechce ci pomóc. Złóż zeznanie i skończże już z tym. Na pewno poczujesz ulgę. No, słuchaj, jeżeli po¬wiesz mi wszystko, załatwię, żeby cię odesłano do szpitala na badania, rozumiesz? Może stwierdzą tam, że jesteś nie¬odpowiedzialny, i wtedy kara śmierci cię ominie... Bigger rozgniewał się jeszcze bardziej. Przecież ani nie jest pomylony, ani nie chce za pomylonego uchodzić. — Nie trzeba mi żadnego szpitala! — Ale to wyjście dla ciebie, chłopcze. — Nie trzeba mi żadnego wyjścia! — Słuchaj, zacznijmy od początku. Kim była pierwsza kobieta, którą zabiłeś? Bigger nie odpowiedział. Wolałby już mówić, ale nie spo¬dobała mu się nuta wyraźnej skwapliwości w głosie Buck¬leya. Usłyszał, jak drzwi za jego plecami się otwierają; od¬wrócił głowę i zobaczył, że do celi zagląda jeszcze jeden biały. — Chyba jestem panu potrzebny? — zapytał ów biały. \ -—i Tak, proszę — odrzekł Buckley. Tamten wszedł, usiadł, wyłożył blok i ołówek na kolana. •r- No, Bigger — powiedział Buckley, biorąc Biggera za rękę. — Siadaj tu i opowiedz mi wszystko. Skończ z tym już. Bigger chciał opowiedzieć, co odczuwał, gdy Jan podał mu rękę i później, gdy Mary pytała, jak mieszkają Mu¬rzyni, i o tym swoim ogromnym podnieceniu przez tamtą dobę w domu Daltonów chciał opowiedzieć — ale żadnych słów nie zna jdował. — Przyszedłeś do państwa Dalton o godzinie pół do szó¬stej w tamtą sobotę, czy tak? — Tak, psz'pana — bąknął. Zaczął mówić obojętnie. Odtwarzał kolejno wszystkie swoje posunięcia. Po każdym pytaniu Buckleya milczał przez chwilę i zastanawiał się, jak powiązać te gołe fakty z uczuciami, których wtedy doznawał, ale wypowiedzi je¬go były bezbarwne i tępe. Biali patrzyli na niego, czekali na jego słowa, i aż odrętwiał zupełnie tak jak w tamtą noc, gdy w samochodzie siedział pomiędzy Janem i Mary. Skoń¬czył wreszcie zeznawać, i poczuł się jeszcze bardziej zagu¬biony, stracony niż w chwili aresztowania. Buckley wstał; ten drugi biały wstał również, podając papiery do podpisu. Bigger wziął w rękę ołówek. No, czemuż by nie miał tego podpisać? Jest winny. Koniec z nim. Na pewno go zabiją. Nikt mu pomóc nie może. Ci dwaj stoją pochyleni nad nim, patrzą, czekają. Ręka mu zadrżała. Podpisał. Powoli Buckley złożył papiery i schował je do kieszeni. Bigger patrzył na nich obu bezradnie, ze zdumieniem. Buckley spojrzał na tego drugiego i uśmiechnął się. — Łatwiej poszło, niż myślałem — powiedział. — Gadał jak nakręcony — przytaknął ten drugi biały. Buckley przeniósł wzrok na Biggera: — Ot, po prostu przestraszony kolorowy z Missisipi. Nastąpiła krótka chwila ciszy. Bigger wiedział, że obaj nie myślą już o nim. Potem usłyszał: — Jeszcze coś, szefie? — Nie. Będę w klubie. Przekaże mi pan wyniki śledz¬twa. — Tak jest, szefie. — Do widzenia. — Do widzenia, szefie. Z uczuciem pustki, pokonany, osunął się na podłogę. Usłyszał kroki odchodzących białych. Drzwi otworzyły się i zamknęły. Został sam, do głębi sam, bez żadnego wyj¬ścia. Szlochając, tarzał się po podłodze i zastanawiał, co go opętało, dlaczego on jest tutaj. Leżał na tej zimnej podłodze i szlochał; ale naprawdę stał wyprostowany, stał mocno, z sercem skruszonym, z ży¬ciem swoim w rękach, i wpatrywał się w to życie pytająco, ciekawie. Leżał na zimnej podłodze i szlochał; ale napraw¬dę parł naprzód całą swą cherlawą siłą pod prąd świata, zbyt wielki dla niego, zbyt silny. Leżał na zimnej podło¬dze i szlochał; ale naprawdę szukał po omacku, zapamię¬tale, gorliwie wśród powodzi okoliczności tego, co być tam przecież musiało — szukał wody łaski dla złaknionego ser¬ca i umysłu. Płakał, bo oto raz jeszcze zaufał własnym uczuciom, a one go zdradziły. Dlaczego uległ potrzebie ujawnienia siebie? I dlaczego nie znalazł oddźwięku w sercach innych? Zdarzało się nieraz, że istotnie takie echa słyszał, ale za¬wsze przyciszone, zawsze stonowane tak bardzo, że nie mógł, będąc Murzynem, sam odpowiedzieć ani ich uznać bez utraty twarzy wobec tego świata, który pasował go z dziecka na mężczyznę. Kaznodzieja budził w nim lęk i nienawiść, bo kazał mu ugiąć kark, prosić o łaskę; cho¬ciaż on wiedział, że łaski potrzebuje, diuna jego nigdy by mu nie pozwoliła prosić, nie po tej stronie grobu, nie teraz, póki jeszcze świeci słońce. A Jan? A Max? Powie¬dzieli mu, żeby wierzył w siebie. Raz już przyjął w pełni to, co mu życie nakazywało odczuwać, posunął się nawet do morderstwa. Wychylił puchar napełniony dla niego przez życie i stwierdził, że nic mu to nie dało. A jednak puchar jest znów pełen, czeka, żeby go wypić. Ale nie! Nie na oślep tym razem! Czuł, że już nie może się ruszyć, je¬śli nie oderwie się od fundamentu własnych uczuć; czuł, że teraz do czynu musiałby mieć jasność myśli. Stopniowo, nie tyle dlatego, że spokój spływał na jego ducha, ile dlatego, że sił miał coraz mniej, przestał szlo¬chać. Leżał na wznak i patrzył w sufit. Złożył zeznanie, przyznał się do winy, więc śmierć jest już rzeczą pewną w niedalekiej przyszłości. Ale jakże on pójdzie na śmierć w obecności tych białych obserwujących go, mówiących, że śmierć to jedyne lekarstwo, żeby nie rzucał im prosto w twarze tego, co czuje, mając skórę czarną? Jak może śmierć być zwycięstwem teraz? Westchnął i przeniósł się z podłogi na pryczę. Był już w półśnie. Drzwi się otworzyły. Czterech policjantów we¬szło do celi i stanęło nad nim; jeden dotknął jego ramie¬nia. — Chodź, chłopcze. Wstał i popatrzył na nich pytająco. — Z powrotem idziesz na śledztwo. Szczęknęły przy nakładaniu bransolety kajdanków i zo¬stał wyprowadzony na korytarz do otwartej windy. Drzwi windy się zatrzasnęły i zaczął opadać w dół stojąc pomię¬dzy czterema milczącymi ludźmi w granatowych mundu¬rach. Winda stanęła — drzwi się otworzyły i zobaczył nie¬spokojny tłum, usłyszał wrzawę. Poprowadzili go wąskim przejściem. — Ten skurwysyn! — Do licha, ale czarny! — Zabić go! Pod ciężkim ciosem w skroń upadł na podłogę. Twarze i głosy zniknęły. Głowa zatętniła bólem, prawa strona twa¬rzy zdrętwiała. Podniósł łokieć, żeby się osłonić; szarpnęli go i postawili znów na nogi. Gdy w oczach mu się rozjaśni¬ło, zobaczył, jak policjanci obezwładniają jakiegoś smukłe¬go białego. Okrzyki przeszły w potężny ryk. Przy drugim końcu sali inny biały walił w stół czymś drewnianym, jak gdyby młotkiem. — Spokój! Albo wszyscy, z wyjątkiem świadków, będą musieli opuścić salę. Ucichło. Policjanci pchnęli Biggera na krzesło. Gęste rzędy białych twarzy były jak płachta rozciągnięta od ścia¬ny do ściany. Wokoło stali wyprostowani policjanci z pał¬kami w rękach, ze srebrzystymi plakietkami na piersiach, czerwonolicy i surowi, szaroocy i niebieskoocy, baczni. Na prawo od człowieka przy stole siedzieli nieruchomo, w mil¬czeniu, trzymając kapelusze i płaszcze na kolanach, przy¬sięgli, sześciu ich, w dwóch rzędach po trzech. Na stole Bigger zobaczył stertę białych kości i przy kościach list z wiadomością o porwaniu przyciśnięty kałamarzem. Po¬znał leżące na środku stołu białe arkusze papieru spięte biurowym spinaczem; to podpisane przez niego zeznanie. Siedzieli tam pan Dalton, blady i siwy, i u jego boku pani Dalton, wyprostowana, znieruchomiała, z głową jak zwy¬kle przechyloną w jakimś ufnym nasłuchiwaniu. Ą potem zobaczył kufer, w który wepchnął zwłoki Mary, kufer, który taszczył ze schodów i wiózł na dworzec. I — tak! — mają tam sczerniałe ostrze tej siekiery i maleńkie kółko z metalu. Poczuł klepnięcie w ramię, więc obejrzał się; Max patrzył na niego z uśmiechem: — Nie denerwuj się, Bigger. Nic tutaj nie musisz mó¬wić. To nie potrwa długo. Młotek znów kilkakrotnie stuknął o blat stołu. — Czy jest w sali ktoś z rodziny nieboszczki — padło pytanie — ktoś, kto może nam podać szczegóły tej rodzin¬nej tragedii? Szmer przeleciał po sali. Jakaś kobieta wstała szybko i podeszła do niewidomej pani Dalton, ujęła ją pod ramię i przeprowadziła na fotel stojący z prawej strony stołu, naprzeciw tamtych sześciu w dwóch rzędach. To chyba jest pani Patterson, pokojówka pani Dalton, pomyślał Bigger przypominając sobie, jak Peggy mu o niej mó¬wiła. — Zechce pani podnieść prawą rękę. Wątła, woskowa ręka bojaźliwie uniosła się w górę. Czło¬wiek przy stole zapytał panią Dalton, czy będzie zeznawała prawdę, całą prawdę i nic, tylko prawdę, tak mi dopomóż Bóg, na co pani Dalton odrzekła: — Tak, wysoki sądzie, przysięgam. Bigger siedział obojętnie, usiłując nie okazywać tym tłu¬mom, że odczuwa bodaj odrobinę lęku. Nerwy miał bo¬leśnie napięte, gdy słuchał głosu pani Dalton. Na pytania człowieka przy stole pani Dalton odpowiedziała, że ma lat pięćdziesiąt trzy, że mieszka na Drexel Boulevard pod nu¬merem 4605, że jest emerytowaną nauczycielką, matką Ma¬ry Dalton i żoną Henry'ego Daltona. Gdy pytania zaczęły dotyczyć Mary, wszyscy podsunęli się na swoich krzesłach, żeby nie uronić ani słowa. Pani Dalton powiedziała, że Ma¬ry miała dwadzieścia trzy lata i była niezamężna; że jej polisy ubezpieczeniowe dochodziły do wartości trzydziestu tysięcy dolarów, że posiadała nieruchomości oceniane mniej więcej na sumę ćwierć miliona dolarów i że prowa¬dziła życie bardzo czynne do samego dnia śmierci. Głos pa¬ni Dalton załamał się i przycichł, i Bigger poczuł, że długo chyba nie będzie już mógł tego wytrzymać. Czyż nie lepiej byłoby, gdyby stanął w pełnym blasku tamtych krążących noży światła i dał im się z miejsca zastrzelić? Wykiwałby ich wszystkich, uniemożliwiłby im urządzenie tego wido¬wiska, tego polowania, tej ochoczej zabawy. — Proszę pani — rzekł człowiek przy stole. — Jestem zastępcą koronera i z dużą przykrością zadaję pani te py¬tania. Niestety jednak muszę panią tym dręczyć, żeby usta¬lić tożsamość nieboszczki... — Tak, wysoki sądzie — szepnęła pani Dalton. Ostrożnie koroner wziął ze stołu szczerniałe metalowe kółeczko; odwrócił się do pani Dalton i zawahał. Salę za¬legała taka cisza, że gdy ruszył do jej fotela, stukot kro¬ków rozbrzmiewał nieomal echem Z czułością koroner ujął panią Dalton za rękę. — Wkładam pani w dłoń — powiedział koroner — pe¬wien metalowy drobiazg, który policja znalazła w popiele z pieca w suterenie pani domu. Proszę, żeby pani zbadała ten drobiazg starannie i powiedziała mi, czy kiedykolwiek przedtem, o ile pani sobie przypomina, miała go już pani w ręce. Bigger chciał odwrócić wzrok, ale nie mógł. Patrzył na twarz pani Dalton; widział, jak drży jej ręka z tym sczer¬niałym kawałkiem metalu. Szarpnął głową, żeby spojrzeć gdzie indziej. Jakaś kobieta zaczęła szlochać bez opamięta¬nia. Fala szeptów wezbrała w sali. Koroner szybko cofnął się do stołu i knykciami zastukał w blat. Wszyscy natych¬miast ucichli, z wyjątkiem tej szlochającej kobiety* Big¬ger spojrzał znowu na panią Dalton. Obiema rękami obma¬cywała teraz nerwowo kółko. Nagle ramiona jej zadygota¬ły. Płakała. — Poznaje pani to? — Ta...aak... — Co to jest? — K...kolczyk... — Kiedy miała go pani w ręce po raz pierwszy? Pani Dalton opanowała się i jeszcze ze łzami na policz¬kach, ale z twarzą spokojną rzekła: W moich czasach panieńskich, wiele lat temu... — Pamięta pani dokładnie, ile? — Trzydzieści pięć lat temu. — To była kiedyś własność pani? — Moja. To jeden kolczyk z tej pary. — Tak, proszę pani. Nie ulega wątpliwości, że drugi kol¬czyk stopił się w ogniu. Ten spadł przez kratę do popielni¬ka. A teraz, pani Dalton, proszę powiedzieć, ile lat te kol¬czyki były pani własnością? — Trzydzieści trzy lata. — Jak pani weszła w ich posiadanie? — Dostałam je od matki, kiedy ukończyłam lat osiemna¬ście. Matka dostała je, też w tym wieku, od swojej matki. Ja z kolei podarowałam je mojej córce, kiedy doszła do te¬go wieku... — To znaczy? — Kiedy ukończyła lat osiemnaście. — Wtedy podarowała je pani córce? — Mniej więcej pięć lat temu. gtd I ona nosiła je przez cały ten czas? — Tak. — Czy jest pani pewna, że to jeden z tych właśnie kol¬czyków? — Tak. Nie może być pomyłki. To klejnot rodzinny. Dru¬giej takiej pary kolczyków nie ma. Zostały wykonane na zamówienie według rysunku mojej babki. — Proszę pani, kiedy po raz ostatni miała pani kontakt z nieboszczką? — W ubiegłą sobotę w nocy, ściśle mówiąc, w niedzielę nad ranem — O której godzinie? .t— Około drugiej chyba. — Gdzie ona była? — W swoim pokoju, w łóżku. — Czy pani miała zwyczaj, powtarzam, zwyczaj, przy¬chodzić do pokoju córki o tej porze? — Nie. Ale wiedziałam, że ona ma wyjechać do Detroit w niedzielę rano. Więc kiedy usłyszałam, że wróciła do do¬mu, chciałam się dowiedzieć, dlaczego tak późno... — Rozmawiała pani z nią? — Nie. Zwracałam się do niej kilkakrotnie, ale ona nie odpowiadała. — Dotknęła pani jej? — Tak. Lekko. — Ale ona się do pani nie odezwała? — No, słyszałam jakieś mamrotanie... — Czy wie pani, kto mamrotał? — Nie. — Proszę pani, czy według pani rozeznania, córka mo¬gła już wtedy nie żyć, a pani mogła tego nie wiedzieć ani nie podejrzewać? — Nie wiem. — Wie pani, czy córka żyła, kiedy pani mówiła do niej? — Nie wiem. Nie wątpiłam, że żyje. — Czy był wtedy w pokoju ktoś jeszcze? — Nie wiem. Ale czułam się tam dziwnie. —- Dziwnie? Co to znaczy dziwnie? — Nie... nie wiem. Z jakiejś przyczyny nie byłam spo¬kojna. Wydawało mi się, że powinnam coś zrobić bądź po¬wiedzieć. Ale powtarzałam sobie: „Ona śpi, nic poza tym." — Jeżeli była pani tak niespokojna, to dlaczego wyszła pani z pokoju, nie próbując jej zbudzić? Pani Dalton nie odpowiedziała zaraz; otworzyła swe drobne usta i przechyliła głowę. — Poczułam w pokoju alkohol — szepnęła po chwili. — Tak? — Pomyślałam, że Mary jest pijana. — Czy kiedykolwiek przedtem stwierdzała pani, że cór¬ka jest pijana? — Tak, i właśnie dlatego to wtedy pomyślałam. To był ten sam zapach. — Proszę pani, czy gdyby tam wtedy ktoś miał stosunek z córką pani, mogłaby pani w jakiś sposób to wyczuć? W sali zaszumiało. Koroner stukaniem młotka nakazał ciszę. — Nie wiem — szepnęła pani Dalton. — Jeszcze tylko parę pytań, proszę pani. Co wzbudziło w pani podejrzenie, że coś stało się pani córce? — Kiedy weszłam do jej pokoju nazajutrz rano, namaca- łam jej łóżko i stwierdziłam, że w nim nie spała. Potem sprawdziłam wieszaki w szafie i stwierdziłam, że nie za¬brała nowych sukienek, które kupiła. — Proszę pani, państwo oboje dawali znaczne sumy pie¬niędzy na instytucje oświatowe dla Murzynów, prawda? — Tak. — Czy mogłaby nam pani powiedzieć w przybliżeniu, ile to razem wyniosło? — Ponad pięć milionów dolarów. — Nie ma wrogiego nastawienia w waszym stosunku do ludności murzyńskiej? — Nie, wcale. — Proszę pani, zechce nam pani powiedzieć, co pani osta¬tecznie zrobiła stojąc nad łóżkiem swojej córki wtedy, w niedzielę nad ranem? — Ja... ja... — pani Dalton urwała, pochyliła głowę i otarła oczy. — Uklękłam przy jej łóżku i pomodliłam się... — wyznała w końcu jednym rozpaczliwym tchem — To już wszystko. Dziękuję, pani Dalton. Przez całą salę przeleciało westchnienie. Bigger zobaczył, jak ta kobieta odprowadza panią Dalton na miejsce. Wie¬le spojrzeń przesunęło się teraz na Biggera, oczy szare i niebieskie, oczy, w których natężona nienawiść była gor¬sza niż krzyk czy przekleństwo. Żeby nie odczuwać tego skoncentrowanego wzroku, Bigger przestał patrzeć, cho¬ciaż powiek nie opuścił. Koroner odwrócił się do ludzi siedzących w dwóch rzę¬dach z prawej jego strony i zapytał: — Wy, panowie przysięgli, nie jesteście, żaden z was nie jest znajomym nieboszczki ani jej krewnym? Jeden z nich wstał. — Nie, wysoki sądzie — odpowiedział. — Nie ma żadnego powodu, dla którego moglibyście nie wydać wyroku sprawiedliwego i bezstronnego w tej spra¬wie? — Nie ma, wysoki sądzie. — Czy ktoś wnosi sprzeciw co do składu sądu przysię¬głych? — To pytanie koroner zadał już całej sali. Odpowiedzi nie było. — W imieniu sędziego śledczego proszę przysięgłych, aby podeszli do tego stołu i obejrzeli szczątki zamordowa¬nej, niejakiej Mary Dalton. Sześciu ich podniosło się w milczeniu i przedefilowało przed stołeęa, przy czym każdy spojrzał uważnie na stertę białych kości. Gdy znów usiedli, koroner oznajmił: — Teraz przesłuchamy pana Jana Erlone. Jan wstał, podszedł energicznym krokiem i został za¬przysiężony, że będzie mówił prawdę, całą prawdę i nic, tylko prawdę, tak mu dopomóż Bóg. Bigger zastanowił się: może jednak Jan będzie teraz zeznawał przeciwko niemu? No bo jakże białemu ufać, nawet takiemu, który przycho¬dzi i wyciąga pomocną rękę? Podsunął się do przodu, żeby słyszeć lepiej. Jan na kilkakrotnie zadane mu pytanie, czy jest cudzoziemcem, odpowiedział, że nie jest. Koroner sta¬ nął pochylony nad fotelem Jana i bardzo głośno zapytał: — Pan jest zwolennikiem równości społecznej Murzy¬nów? W sali nastąpiło poruszenie. — Wierzę w to, że ludzie wszystkich ras są sobie rów¬ni... — zaczął Jan. — Proszę odpowiedzieć: „t a k" albo „n i e", panie Er¬lone! Nie przemawia pan teraz z jakiejś zaimprowizowanej mównicy. Czy jest pan zwolennikiem równości społecz¬nej Murzynów? — Tak. — Czy jest pan członkiem Partii Komunistycznej? — Tak. — W jakim stanie była panna Dalton, kiedy zostawił pan ją w ubiegłą niedzielę nad ranem? — Jak mam to rozumieć? — Czy była pijana? — Nie powiedziałbym, że była pijana. Wypiła trochę. — O której godzinie odszedł pan od niej? —i Chyba około pół do drugiej. — Czy siedziała wtedy w samochodzie na przednim sie¬dzeniu? — Tak. Siedziała na przednim siedzeniu. — Czy siedziała na przednim siedzeniu przez cały czas? — Nie. — Czy siedziała na przednim siedzeniu, kiedyście od¬jeżdżali z tej kawiarni? — Nie. — Pan ją przesadził na przednie siedzenie, kiedy wysiadł pan z samochodu? — Nie. Powiedziała, że chce się przesiąść. — Pan jej tego nie zaproponował? — Nie. — Czy w chwili kiedy pan odchodził, ona była zdolna do wyjścia z samochodu o własnych siłach? — Chyba tak. — Czy siedząc przy niej na tylnym siedzeniu miał pan z nią jakieś kontakty, które mogłyby, powiedzmy, oszoło¬ mić ją, osłabić tak, że nie mogłaby wysiąść o własnych siłach? — Nie. — A więc nieprawdą jest, panie Erlone, że panna Dal¬ton była w stanie czyniącym ją bezbronną i że pan ją prze¬niósł sam na przednie siedzenie? — To nieprawda! Nie przeniosłem jej na przednie sie¬dzenie! Głos Jana rozlegał się teraz w całej sali. Zaszemrały krótkie rozmowy. — Dlaczego zostawił pan bez opieki białą dziewczynę w samochodzie z pijanym Murzynem? — Nie wiedziałem, że Bigger jest pijany, i nie uważałem, że Mary potrzebna jest opieka. — Czy zdarzało się już przedtem, że zostawiał pan pan¬nę Dalton samą w towarzystwie Murzynów? — Nie. — Nigdy przedtem pan nie wykorzystywał panny Dal¬ton jako przynęty? Bigger drgnął słysząc szurnięcie tuż za sobą. Odwrócił głowę: to wstał Max. — Panie sędzio, rozumiem, że to jeszcze nie jest proces. Ale pytania, jakie teraz padają, nie mają absolutnie żad¬nego związku ze sprawą i okolicznościami śmierci Mary Dalton. — Panie Max, pozwalamy sobie tutaj na dużą swobodę, jeśli chodzi o meritum sprawy. Sąd przysięgłych przed pro¬cesem zadecyduje, czy złożone tu zeznania są dla sprawy istotne, czy nie. — Ale pytania tego rodzaju rozogniają nastroje ogółu... — No, niech pan posłucha, panie Max. Żadne z pytań za¬danych w tej sali nie rozogni nastrojów ogółu bardziej niż sama śmierć Mary Dalton, i pan dobrze wie o tym Ma pan prawo zadawać swoje pytania każdemu z tych świad¬ków, nie będę jednak tolerował żadnych z waszej strony za¬biegów o reklamę dla siebie! — Ale pan Erlone, panie sędzio, nie występuje na tym procesie jako oskarżony! B-Tpan Erlone jest podejrzany o to, że miał coś wspól- nego z tym morderstwem.' A nam chodzi nie tylko o zabójcę tej dziewczyny, ale również i o motywy 1 Jeżeli pan uważa, że te pytania są sformułowane niewłaściwie, może pan przecież ze swojej strony przesłuchać świadka, kiedy my już z nim skończymy. Ale w żadnym razie nie wolno panu ustalać, jakie pytania mamy zadawać tutaj! Max usiadł. W sali było cicho. Koroner przeszedł kilka kroków tam i z powrotem, zanim przemówił znowu; twarz miał szkarłatną, usta mocno zaciśnięte. — Panie Erlone, czy to pan dał temu Murzynowi ma¬teriały odnoszące się do Partii Komunistycznej? — Tak. — Co to były za materiały? — Dałem mu kilka broszurek o kwestii murzyńskiej. — Materiały, w których się propaguje równość białych i czarnych? — To były materiały wyjaśniające... — Czy zawierały apel o „zjednoczenie się białych z czar¬nymi"? — No, owszem. — Czy pan, agitując tego pijanego Murzyna, powie¬dział mu, że jemu wolno mieć stosunki płciowe z białymi kobietami? — Nie! — Doradzał pan pannie Dalton, żeby miała stosunki płciowe z tym Murzynem? — Nie! — Uścisnął pan rękę temu Murzynowi? — Tak. — Podał mu pan rękę? — Tak. Każdy przecież człowiek przyzwoity... — Proszę tylko udzielać odpowiedzi na pytania, panie Erlone. Nie chcemy tu słuchać żadnych waszych komuni¬stycznych wykładów. Niech mi pan powie, jadł pan z tym Murzynem przy jednym stole? — No, tak. — Zachęcał go pan do jedzenia? — Tak. — Panna Dalton też siedziała przy tym stole, kiedy pan go zachęcił, żeby usiadł? — Tak. — Ile razy przedtem jadał pan tak z Murzynami? — Nie wiem. Wiele razy. — Pan lubi Murzynów? — Nie widzę żadnej różnicy... — Czy pan lubi Murzynów, panie Erlone? — Wnoszę sprzeciw! — wrzasnął Max. — Jakiż to w ogó¬le ma związek ze sprawą! — Pan nie może ustalać tych pytań! — wrzasnął koro¬ner. — Już to panu powiedziałem! Kobieta została ohydnie zamordowana. Ten właśnie świadek skontaktował nie¬boszczkę z tym, kto ostatni widział ją żywą. Mamy prawo określić, jakie świadek miał nastawienie do tej dziewczyny i do tego Murzyna! — Znów odwrócił się do Jana. — No, panie Erlone, nie kazał pan temu Murzynowi usiąść na przednim siedzeniu pomiędzy panem i panną Dalton? — Nie. On już siedział na przednim siedzeniu. — Ale pan nie kazał mu przesiąść się na tylne siedzenie, prawda? — Nie! — Dlaczego nie? —- O Boże! Przecież ten chłopak jest też człowiekiem! Dlaczego pan mnie nie zapyta?... — Ja zadaję pytania, a pan odpowiada. No, niech mi pan powie, panie Erlone, zachęcał pan tego Murzyna, żeby on przespał się z panem? — Odmawiam na to odpowiedzi! — Ale nie odmówił pan temu pijanemu Murzynowi pra¬wa do przespania się z tą dziewczyną, prawda? — Jego prawo do zadawania się z nią czy z kimkolwiek innym nie ma tu nic do rzeczy... — Czy usiłował pan trzymać tego Murzyna z daleka od panny Dalton? — Nie usiłowałem... — Proszę odpowiedzieć: „tak" albo nie"! — Nie! — Czy ma pan siostrę? I—■ Owszem, mam. [— Gdzie ona jest? — W Nowym Jorku. — Zamężna? — Nie. |— Czy zgodziłby się pan, żeby ona wyszła za mąż za Mu¬rzyna? — Nie moja sprawa, za kogo ona wyjdzie za mąż. — Czy powiedział pan temu pijanemu Murzynowi, że¬by mówił do pana po imieniu, a nie „panie Erlone"? — Powiedziałem, ale... — Proszę tylko odpowiadać na pytania! — Ale pan, panie sędzio, insynuuje... — Staram się ustalić motywy zamordowania tej nie¬winnej dziewczyny! — Nie, wcale nie! Pan stara się oskarżyć rasę ludzi i partię polityczną! — Nie chcemy tu żadnych orzeczeń! Proszę mi powie¬dzieć, czy panna Dalton, kiedy zostawił ją pan w samo¬chodzie z tym pijanym Murzynem, była w takim stanie, że mogła się z panem pożegnać? -■— Tak. Pożegnała się ze mną. — Proszę mi powiedzieć, ile alkoholu pan dał pannie Dal¬ton tamtej nocy? — Nie wiem. — Co to był za alkohol? — Rum. — Dlaczego wybrał pan rum? — Nie wiem. Po prostu rum kupiłem. — Chciał pan tym wprawić towarzystwo w wielkie pod¬niecenie? — Nie. — Ile rumu pan kupił? — Jedną piątą galona. — Kto za to zapłacił? -—Ja. — Czy pieniądze te pochodziły z kasy Partii Komuni¬stycznej? — Nie! — Nie przyznano panu funduszów na koszty werbunku? — Nie! — He alkoholu poszło, zanim kupił pan tę jedną piątą galona? — Wypiliśmy parę piw. — Ile? — Nie wiem. — Niedużo pan pamięta z tego, co się działo tamtej nocy, prawda? — Mówię panu wszystko, co pamiętam. — Wszystko, co pan pamięta? — Tak. — Czy jest możliwe, że pan pewnych ,rzeczy niie pa¬mięta? — Mówię panu wszystko, co pamiętam. — Czy nie był pan jednak za bardzo pijany, żeby pa¬miętać wszystko, co się wtedy działo? — Nie byłem. —^ Wiedział pan, co pan robi? — Tak. — Z rozmysłem zostawił pan dziewczynę w takim sta¬nie? — Ona nie była w żadnym stanie! — Jak bardzo była pijana po tych piwach i rumie? — Sprawiała wrażenie, że wie, co robi. — Czy nie żywił pan ani trochę obawy o to, że może trudno by jej było się obronić? — Nie. — Obchodziło to pana? — Oczywiście. — Uważał pan, że cokolwiek by zaszło, nie stanie się jej nic złego? — Uważałem, że nic jej nie grozi. — Niech mi pan tylko powie, panie Erlone, jak bardzo pijana była panna Dalton? — No, była trochę pod gazem, jeżeli pan się orientuje, co ja przez to rozumiem. — Czuła się dobrze? — Tak. To było widać. — Reagowała? — Nie rozumiem. — Był pan zadowolony przy pożegnaniu? — Nie rozumiem. — Nacieszył się pan jej towarzystwem? -— No, tak. — Po takim nacieszeniu się kobietą, czyż nie następuje osłabienie? — Nie rozumiem. — Było już późno, prawda, panie Erlonie? Chciał pan wrócić do domu? — Tak. — Nie chciał pan pozostać z nią dłużej? — Nie. Byłem zmęczony. — Więc zostawił pan ją temu Murzynowi? — Zostawiłem ją w samochodzie. Nie zostawiłem jej ni¬komu. — Ale ten Murzyn był w samochodzie? — Tak. — I ona usiadła przy nim na przednim siedzeniu? — Tak. — I pan nie próbował jej powstrzymać? — Nie. — I wszyscy troje wypiliście już sporo? — Tak. — I pan był zadowolony, zostawiając ją tak z pijanym Murzynem? — Co pan chce przez to powiedzieć? — Nie obawiał się pan o nią? — No, nie. — Uważał pan, że ona, pijana, znajdzie z każdym innym zadowolenie takie, jakie miała z panem? — Nie, nie... Nie tak. Pan zmierza... — Proszę tylko odpowiadać na pytania. Czy panu wia¬ domo coś o tym, że panna Dalton miewała przedtem sto¬sunki płciowe z Murzynami? — Nie. — Myślał pan, że to będzie dla niej zabawa dobra jak każda inna, którą powinna poznać? — Nie, nie... — Czy nie obiecywał pan temu Murzynowi, że skontak¬tuje się pan z nim później, żeby sprawdzić, czy on jest panu na tyle wdzięczny, że wstąpi do Partii Komunistycznej? — Nie powiedziałem, że się z nim skontaktuję. — Nie mówił mu pan, że się spotkacie za parę dni? M Nie. —; Panie Erlone, czy pan jest pewny, że pan tego nie powiedział? — Och, tak! To, co powiedziałem, było sformułowane zupełnie inaczej, niż pan to ujmuje... — Panie Erlone, czy był pan zaskoczony wiadomością o śmierci panny Dalton? — Tak. Zrazu byłem zbyt oszołomiony, żeby w to uwie¬rzyć. Myślałem, że chyba zaszło jakieś nieporozumienie. — Nie spodziewał się pan, że ten pijany Murzyn posunie się aż tak daleko, prawda? — Niczego się nie spodziewałem. — Ale kazał pan temu Murzynowi przeczytać owe bro¬szurki komunistyczne, prawda? — Dałem mu je. — Kazał mu pan je przeczytać? — Tak. — Ale nie spodziewał się pan, że on posunie się aż do zgwałcenia i zabicia tej dziewczyny? — Czegoś takiego się nie spodziewałem. —- To już wszystko, panie Erlone. Bigger patrzył, jak Jan wraca na miejsce. Wiedział, co Jan teraz odczuwa. Wiedział, co koroner usiłował osią¬gnąć, zadając Janowi te pytania. Nie tylko on, Bigger, jest tutaj przedmiotem nienawiści. Do czego dążą czerwo¬ni? Jakież to ich dążenie sprawia, że koroner aż tak bar¬dzo Jana nienawidzi? — Zechce tu podejść pan Henry Dalton — powiedział koroner. Bigger słuchał, gdy pan Dalton mówił, że u Daltonów zawsze szoferami są młodzi Murzyni, zwłaszcza ci ubodzy, nieoświeceni, nieszczęśliwi bądź kaleki. Powiedział pan Dalton, że pragnie tym samym dać im możliwość utrzyma¬nia rodziny i kształcenia się. Powiedział, jak Bigger przy¬szedł do niego, jak bardzo był nieśmiały i zalękniony, jak ujął i wzruszył swoim zachowaniem wszystkich w domu. Nawet przez myśl jemu, panu Daltonowi, nie przeszło, że Bigger ma coś wspólnego ze zniknięciem Mary, więc Britte- nowi zabronił Biggera wypytywać. Następnie pan Dalton powiedział, jak otrzymał wiadomość z żądaniem okupu i jak był wstrząśnięty później, dowiedziawszy się, że Big¬ger uciekł, co świadczyło niezbicie o jego winie. Gdy koroner skończył to przesłuchiwanie, odezwał się Max: — Czy mogę zadać kilka pytań? — Oczywiście. Proszę powiedział koroner. Max podszedł i stanął przed panem Daltonem. — Pan jest prezesem Towarzystwa Nieruchomości Dal¬tona, prawda? — Tak. — Własnością tego Towarzystwa jest kamieniczka, w której rodzina Thomasów mieszka od trzech lat, praw¬da? — No, nie. Towarzystwo posiada akcje firmy, której ten dom jest własnością. — Rozumiem. Jak się tamta firma nazywa? — Towarzystwo Nieruchomości Dzielnicy Południo¬wej. — A więc, panie Dalton, Thomasowie płacili panu... — Nie mnie. Płacą komorne Towarzystwu Nierucho¬mości Dzielnicy Południowej. — Posiada pan większość akcji Towarzystwa Nierucho¬mości Daltona, prawda? — Tak jest. — A to towarzystwo z kolei posiada większość akcji To¬ warzystwa Nieruchomości Dzielnicy Południowej, praw¬da? — Tak. —* Wobec tego chyba można powiedzieć, że Thomasowie płacą komorne panu? — Pośrednio, owszem. —- Kto ustala taktykę obu tych firm? — No, ja. — Jak to się dzieje, że wyznacza pan rodzinie Thomasów i innym rodzinom murzyńskim komorne wyższe niż to, które za takie same mieszkania płacą biali? — Nie do mnie należy wymiar komornego — powie¬dział pan Dalton. — A do kogo? '—- Ceny mieszkań reguluje ustawa o podaży i zapotrze¬bowaniu. — Panie Dalton, zostało tu powiedziane, że darowuje pan miliony dolarów na kształcenie Murzynów. Jak to się dzie¬je, że ściąga pan od nich tak wygórowane komorne: osiem dolarów tygodniowo od rodziny Thomasów za jedną dusz¬ną, pełną szczurów izbę, w której musi sypiać i jadać czwo¬ro ludzi? Koroner zerwał się z fotela. — Nie będę tolerował prób zastraszania tego świad¬ka! Czy nie ma pan ani źdźbła poczucia przyzwoitości? Ten człowiek to jeden z najbardziej szanowanych oby¬wateli w naszym mieście! I pańskie pytania są bez związku... — Mają związek! — wrzasnął Max. — Powiedział pan, że możemy tutaj pytać swobodnie! Ja też usiłuję znaleźć winnego! Jan Erlone nie jest jedynym, który miał wpływ na Biggera Thomasa! Przed nim jest jeszcze wielu in¬nych. Mam takie samo prawo do ustalenia, jaki skutek wywarła ich postawa na postępowanie Biggera Thomasa, jakie pan miał ustalając skutek postawy Erlone'a! — Chętnie odpowiem na te pytania, jeśli to ma wyja¬śnić sprawę — rzekł pan Dalton spokojnie. — Dziękuję, panie Dalton. Więc proszę mi powiedzieć, dlaczego ściągał pan od Thomasów osiem dolarów; tygod¬niowo za jedną odnajmowaną izbę? — Brak jest mieszkań. — W całym Chicago? — Nie. Tylko po stronie południowej. — Posiada pan domy w innych dzielnicach miasta? — Tak. — To dlaczego nie wynajmuje pan mieszkań w tych do¬mach Murzynom? — Hm... nie sądzę... nie sądzę, żeby oni chcieli mieszkać w innych dzielnicach. — Kto panu tak powiedział? — Nikt. — Doszedł pan do takiego wniosku sam? — No, sam. — Czy to prawda, że pan nie chce wynajmować Mu¬rzynom mieszkań w domach stojących w innych dzielni¬cach miasta? — Prawda. — Dlaczego? — Od dawna jest taki zwyczaj. — Uważa pan, że jest to zwyczaj uzasadniony? — Nie ja go wprowadziłem — powiedział pan Dalton. — Uważa pan, że jest to zwyczaj uzasadniony? — po¬wtórzył swoje pytanie Max. — No, uważam, że Murzyni lepiej się czują, kiedy miesz¬kają wszyscy w jednej dzielnicy. — Kto panu tak powiedział? — Nikt. — Czy oni nie przynoszą wam więcej zysków przez to, że mieszkają skupieni? Nie rozumiem. — Panie Dalton, czy taktyką pańskiej firmy nie jest trzymanie Murzynów w Dzielnicy Południowej, na jednym obszarze? — Hmm... na to wychodzi. Ale nie ja wprowadziłem... — Panie Dalton, daje pan miliony dolarów, żeby poma¬gać Murzynom. Czy wolno mi zapytać, dlaczego pan nie pobiera od nich czynszów niższych za te ciasne domy bez wyjść zapasowych i różnicy tej nie odtrąca pan od sum, jakie przeznacza pan na dobroczynność? — No, obniżenie im czynszu byłoby nieetyczne. — Nieetyczne? — Tak jest. Wynajmowałbym taniej niż moi konkuren¬ci. — Czy istnieje jakieś porozumienie pomiędzy właści¬cielami nieruchomości w sprawie ustalania czynszu dla Murzynów? — Nie. Ale istnieją zasady etyczne obowiązujące w in¬teresach. — A więc zyski z komornego, jakie płaci rodzina Tho¬masów, pan zwraca, żeby złagodzić niedolę tych steranych dstot w innej formie i uspokoić własne doskwierające su¬mienie? — To jest przekręcanie faktów, proszę pana! — Panie Dalton, dlaczego łoży pan na oświatę dla Mu¬rzynów? — Chcę, żeby mieli szanse życiowe. — Czy kiedykolwiek zatrudnił pan w swoich biurach któregoś z Murzynów wykształconych dzięki pańskiej po¬mocy? — No, nie. — Panie Dalton, czy nie uważa pan, że straszne warun¬ki, w jakich rodzina Thomasów mieszka w jednym z pań¬skich domów, mogły poniekąd pozostawać w związku ze śmiercią pańskiej córki? — Nie rozumiem. — To już wszystko — powiedział Max. Gdy pan Dalton zszedł z podium, kolejno wchodzili tam inni świadkowie: Peggy, potem Britten, cały zastęp leka¬rzy, reporterów i liczni policjanci. — A teraz przesłuchamy Biggera Thomasa — oznajmił koroner. Fala gorączkowych szeptów przepłynęła przez salę. Bigger wpił palce w poręcze fotela. Poczuł rękę Maxa na ramieniu. Odwrócił się. — Siedź spokojnie — szepnął Max. I Max wstał. — Panie sędzio? — Słucham. — Występując w charakterze adwokata Biggera Thoma¬sa, chciałbym złożyć oświadczenie, że on nie chce tutaj ze¬znawać. — Jego zeznanie pomogłoby rozwiać wszelkie wątpliwo¬ści co do przyczyn śmierci Mary Dalton — powiedział ko¬roner. — Mój klient już jest w areszcie i ma prawo odmówić... — Dobrze. Dobrze — powiedział koroner. Max usiadł. — Zostań na swoim miejscu. Już w porządku — szepnął do Biggera. Bigger z sercem łomoczącym usiadł nieco swobodniej. Zapragnął, żeby stało się coś, co by odwróciło uwagę tych wszystkich białych od niego. W końcu to nastąpiło. Wszy¬scy skierowali wzrok na koronera, który podszedł zama¬szyście do stołu i ruchem wolnym, przeciągłym, delikat¬nym wziął w rękę list z żądaniem okupu. — Panowie — rzekł do sześciu ludzi w dwóch rzędach krzeseł — słyszeliście zeznania świadków. Myślę jednak, że powinniście skorzystać ze sposobności i obejrzeć ma¬teriał dowodowy zebrany przez policję. Podał list jednemu z przysięgłych, ten przeczytał i prze¬kazał innym Wszyscy przysięgli obejrzeli torebkę Mary, nóż poplamiony krwią, sczerniałe ostrze siekiery, bro¬szurki komunistyczne, butelkę po rumie, kufer i podpisa¬ne przyznanie się do winy. — Ze względu na szczególny charakter tej zbrodni, jak również ze względu na fakt, że zwłoki nieboszczki zostały prawie całkowicie spalone, uważam za konieczne, abyście obejrzeli, panowie, jeszcze jeden dowód dodatkowy. Dowód ten przyczyni się do wyświetlenia, w jaki rzeczywiście spo¬sób poniosła śmierć Mary Dalton — oznajmił koroner. Odwrócił się i skinął na dwóch ludzi w białych kitlach, którzy stali przy drzwiach w głębi sali. Zapadła cisza. Big- ger doznawał uczucia, że ta cisza trwa bez końca; że już jej nie wytrzyma. Chwilami salę przysłaniała mu mgła przed oczami i wszystko zaczynało lekko wirować; ale na¬pinał wtedy mięśnie i zawrót głowy mijał. Szmer głosów nagle wzmógł się i koroner stukaniem nakazał spokój. Po¬ruszenie ustało i Bigger dosłyszał czyjś głos: — Proszę się odsunąć! Spojrzał i zobaczył, jak ci dwaj w białych kitlach w przejściu między publicznością pchają przed sobą po¬dłużny, nakryty prześcieradłem stół. Co to jest? — zasta¬nowił się Bigger. Znów poczuł na ramieniu rękę Maxa. — Spokojnie, Bigger. To wkrótce się skończy. — Co oni robią? — zapytał zdławionym szeptem. Przez długą chwilę Max milczał. Potem odpowiedział nie¬pewnie: — Nie wiem Tamci już dotoczyli podłużny stół przed sędziego. Koro¬ner wyjaśnił głosem grubym, rozwlekłym, roznamiętnio- nym, brzemiennym w znaczenie: — Jako zastępca sędziego śledczego zadecydowałem, że dla dobra sprawiedliwości należy załączyć do materiału do¬wodowego zwłoki zgwałconej i okaleczonej niejakiej Bes¬sie Mears, jak również zeznanie funkcjonariuszy policji oraz lekarzy w sprawie przyczyny i sposobu zadania jej śmierci... Głos koronera zagłuszono. Podniosła się wielka wrzawa. Przez dwie minuty policjanci musieli walić pałkami o ścia¬ny, żeby przywrócić spokój. Bigger siedział skamieniały, gdy Max pośpiesznie przeszedł obok niego i zatrzymał się w od¬ległości paru stóp od nakrytego prześcieradłem stołu. — Panie sędzio — powiedział Max. — To oburzające! Urządza pan nieprzyzwoity pokaz zwłok tej dziewczyny mając na celu tylko podburzenie motłochu... — To umożliwi sądowi przysięgłych ustalić dokładnie sposób, w jaki poniosła śmierć Mary Dalton, zamordowana przez tego samego człowieka, który zamordował Bessie Mears! — wrzasnął koroner i była w tym jego wrzasku wściekłość i mściwość. — Przyznanie się Biggera Thomasa do winy stanowi pełny materiał dowodowy konieczny dla sądu przysięgłych! — po¬wiedział Max. — Pan w sposób zbrodniczy odwołuje się do uczuć motłochu... — To już zadecyduje sąd przysięgłych! — rzekł koro¬ner. — I pan nie może ciągle przerywać postępowania! Je¬żeli nadal będzie pan tak do tego podchodził, będę zmu¬szony usunąć pana z sali! Ja tu mam ustawowo zastrze¬żone prawo decydowania, jakie dowody rzeczowe należy przedstawiać... Powoli Max odwrócił się i ruszył z powrotem na swoje miejsce, blady, z ustami jak cienka kreska, z głową zwie¬szoną. Bigger siedział zdruzgotany, bezradny. Dolna warga mu opadła. Mrożące zimno przenikało go do szpiku kości; zdrętwiał. Podczas śledztwa w sprawie Mary całkowicie zapomniał o Bessie. Teraz rozumiał, o co chodzi. Przedsta¬wienie zwłok Bessie na dowód, że zamordował Mary, uczy¬ni z niego potwora: roznieci jeszcze więcej nienawiści do niego. O śmierci Bessie przez cały czas śledztwa nie wspomniano ani jednym słowem, na wszystkich więc twa¬rzach tych białych w sali widać było teraz zdumienie. A on zapomniał o Bessie nie dlatego, żeby śmierć Bessie wyda¬wała mu się mniej ważna, tylko dlatego, że śmierć Mary przejęła go większą trwogą; nie tyle jej śmierć jako taka, ile skutki jej śmierci dla niego, Murzyna. Ale oni jeszcze sprowadzili zwłoki Bessie, żeby ci biali mężczyźni i kobiety uznali, że jedynie szybkie pozbawienie go życia pozwoli miastu poczuć się znowu bezpiecznie. To, że on zabił Bes¬sie, wykorzystują, żeby go stracić za to, że zabił Mary; ukazują go w takim świetle, chcąc usankcjonować wszelką akcję, którą podejmą, byle tylko usunąć go z tego świata. Chociaż zabił dwie dziewczyny, białą i czarną, wiedział, że ukarzą go za śmierć tej białej. Czarna służy po prostu za „dowód rzeczowy". I wiedział, że tak naprawdę to tych białych wcale nie obchodzi fakt, że on zamordował Bessie. Biali nigdy nie ścigają Murzynów podejrzanych o zabój¬stwo dokonane na Murzynach. Nawet słyszał kiedyś, że zdaniem białych, jeśli Murzyn zabije Murzyna, to dobrze, 0 jednego kłopotliwego czarnucha już mniej. Murzyn po¬pełnia zbrodnię tylko wtedy, gdy krzywdzi białego, gdy białemu odbiera życie bądź narusza mienie. Po chwili jednak nie mógł już tak siedzieć i nie patrzeć, nie słuchać, co się dzieje w sali. Z rozrzewnieniem zatrzy¬mał wzrok na tym kształcie nieruchomym w bieli przeście¬radła na stole i ogamęło go współczucie dla Bessie głębsze niż kiedykolwiek za jej życia. Wiedział, że ona też, chociaż martwa, chociaż zabita przez niego, za nic by nie chciała, żeby jej zwłoki wykorzystywano w ten sposób. Zawrzał w nim gniew; powróciło owo dawne wrażenie, które sfor¬mułowała Bessie nieraz przy nim biadając, gdy wracała po długich godzinach ciężkiej harówki w kuchniach u bia¬łych, wrażenie, że się jest wieczyście pod czyimiś rozkaza¬mi tak dalece, że ani myśleć, ani odczuwać samodzielnie już w ogóle się nie potrafi i nie może. No, bo przecież on nie tylko mieszkał tam, gdzie mu mieszkać kazali, nie tylko robił to, co mu robić kazali, nie tylko trwał w tym, aż w końcu zabił, żeby tak już nie było, ale jeszcze i teraz, po latach posłuszeństwa i po dokonaniu zbrodni, nadal jest zależny od nich. Sercem i duszą, ciałem i krwią stanowi ich własność; i nadal oni roszczą sobie wyłączne prawo do każdej jego cząsteczki, we śnie i na jawie; to zaciemnia życie i dyktuje warunki śmierci. Koroner stukaniem przywrócił spokój, po czym wstał, podszedł do białego stołu i jednym szerokim ruchem ręki zerwał prześcieradło ze zwłok Bessie. Ten widok, krwawy 1 czarny, sprawił, że Bigger wzdrygnął się bezwiednie i podniósł ręce do oczu, w tejże samej sekundzie widząc, jak powietrze przeszywają oślepiające srebrne błyski fle¬szów. Z bolesnym wysiłkiem obejrzał się za siebie, bo wie¬dział, że gdyby jeszcze raz zobaczył Bessie, skoczyłby i ma¬chnąłby pięścią, żeby jednym potężnym nadludzkim cio¬sem zmieść tę salę i wszystkich w niej ludzi z powierzchni ziemi. Każdym swoim nerwem trzymał teraz wzrok i słuch na wodzy, więc patrzył, ale nie widział, siedział wśród te¬go gwaru, ale nie słyszał. Poczuł, że czoło tuż nad oczami tętni mu bólem. W miarę jak wlokły się ślimaczo minuty, coraz obficiej zalewał go mokry pot. Krew pulsowała mu w uszach; usta miał suche, spieczone; chciał zwilżyć je językiem, ale język miał za¬schnięty. Napięcie i wysiłek, żeby ani straszliwego widoku Bessie, ani monotonnego brzęczenia głosów wokoło nie do¬puszczać do świadomości, nie pozwalały mu poruszyć jed¬nym bodaj mięśniem. Siedział bez ruchu, jak zamknięty w niewidzialnym odlewie z betonu. I nagle już dłużej znieść tego nie zdołał. Pochylił się i ukrył twarz w dłoniach. Z daleka, jak gdyby z ogromnej wysokości, doleciał do niego czyjś głos... — Panowie przysięgli zechcą przejść do sąsiedniego po¬koju. Podniósł głowę i zobaczył, jak tych sześciu wstaje i gę¬siego wychodzi drzwiami w głębi sali. Prześcieradło już zostało nasunięte z powrotem na zwłoki Bessie, więc mógł jej nie widzieć. Głosy w sali podniosły się i koroner znów zastukał przywołując publiczność do porządku. Przysięgli wolno wracali na swoje miejsca. Jeden z nich podał ko- ronerowi jakąś kartkę. Koroner wstał, ruchem ręki naka¬zał ciszę i odczytał długi szereg słów, których Bigger nie zrozumiał, ale dały się z nich wyłowić zdania: — ...rzeczona Mary Dalton poniosła śmierć w sypialni swego domu na Drexel Boulevard pod numerem 4605 wskutek uduszenia, z rąk niejakiego Biggera Thomasa, w czasie gdy dopuszczał się na jej osobie zbrodniczego gwałtu... ...my, sąd przysięgłych, rozpatrując skargę przed jej przedłożeniem, uważamy, że rzeczone wydarzenie było mor¬derstwem, i zalecamy, aby rzeczony Bigger Thomas został postawiony przed sądem pod zarzutem morderstwa, o ile nie zostanie zwolniony w wyniku właściwego postępowa¬nia prawnego... Głos buczał dalej, ale Bigger już nie słuchał. To znaczy, że on pójdzie do więzienia i będzie tam aż do procesu i egzekucji. W końcu głos koronera ucichł. W sali zaszu¬miało gwarem. Bigger usłyszał ruch, kroki ludzi przecho¬ dzących obok niego. Popatrzył wokoło, jak gdyby zbudził się z głębokiego snu. Max ujął go za rękę. Bigger? Więc on odwrócił do Maxa głowę. — Jutro wieczorem się zobaczymy. Przewiozą cię do więzienia hrabstwa Cook. Przyjadę tam i omówię z tobą to wszystko. Pomyślimy, co da się zrobić. Tymczasem nie denerwuj się. Kiedy tylko będziesz mógł, połóż się i prze¬śpij, słyszysz? Max odszedł. Dwaj policjanci wytoczyli zwłoki Bessie ty¬mi samymi drzwiami, którymi je wtoczyli. Ci dwaj sie¬dzący z obu stron Biggera połączyli kajdankami jego ręce ze swoimi. Jeszcze dwaj inni stanęli przed nim, dwaj za nim. — Idziemy, chłopcze. Dwaj na przedzie torowali mu drogę wśród ciżby. Mijał białych mężczyzn i białe kobiety i widział, jak milkną, i słyszał, ledwie się od nich oddalał, o parę kroków, jak zno¬wu podnoszą głosy. Wyprowadzili go do hallu od frontu. Myślał, że ma wrócić na górę, i nawet ruszył w kierunku windy, ale pociągnęli go szorstko i zatrzymali. — Tędy! Wyprowadzili go z gmachu na ulicę. Ulica zalana była żółtym blaskiem słońca. Stały tam na chodnikach i na jezdni tłumy gapiów. Z piskliwych okrzyków i wrzasków wyławiał słowa: — ...wypuścić go... — ...urządzić go tak, jak urządził tę dziewczynę... — ...my się nim zajmiemy... — ...spalić tego czarnego goryla... Policjanci utorowali przez całą szerokość chodnika wą¬skie przejście do czekającego samochodu. Wszędzie wokoło widział białych w granatowych mundurach z połyskliwie srebrzystymi gwiazdkami na piersiach. W ich zwartej gro¬madzie ci dwaj z kajdankami ściskając go między sobą wepchnęli się z nim na tylne siedzenie samochodu. Usły¬szał warkot silnika. Zobaczył, jak inny samochód policyjny rusza od krawężnika i z wyciem syreny oddala się ulicą w blasku słońca. Za tym pierwszym pojechał drugi. I jeszcze cztery za nimi. Dopiero potem ruszył samochód, w którym siedział on. Szereg zamykało jeszcze parą samochodów, i słyszał z tyłu warkot ich silników i wycie syren, gdy ru¬szały jeden za drugim. Patrzył przez boczną szybą na mi¬gające budowle, ale jakoś żadnych nie poznawał. Z obu stron samochodu widział zaciekawione twarze i rozdzia¬wione usta białych. Wkrótce jednak pojął, że jedzie na po¬łudnie. Syreny wyły straszliwie głośno, aż czuł się tak, jakby niosła go fala tego hałasu. Samochody skręciły na State Street. Dopiero przy Trzydziestej Piątej ulicy poznał, gdzie jest. Na Trzydziestej Siódmej wiedział, że tylko dwie przecznice w lewo dzielą go od rodzinnego domu. Co teraz robią matka i brat, i siostra? I gdzie są teraz Jack, G. H. i Gus? Opony poświstywały na gładkim asfalcie. Stojący na każdym rogu policjant skinieniem ręki przepuszczał te samochody tak, że nie musiały ani na chwilę się zatrzy¬mywać. Dokąd oni go wiozą? Może będą go trzymać w wię¬zieniu w Dzielnicy Południowej? Może wiozą go do ko¬misariatu przy Hyde Park? Dojechali do Czterdziestej Siódmej ulicy i skierowali się na wschód w kierunku Cot- tage Grove Avenue. Na Drexel Boulevard skręcili na północ. Zesztywniał, pochylony do przodu. Pan Dalton mieszka tu blisko. Co oni zamierzają zrobić? Samochody zwolniły i zatrzymały się przed bramą Daltonów. Po co oni go tutaj przywieźli? Popatrzył na ten wielki murowa¬ny dom w blasku słońca, cichy, spokojny. Popatrzył na twarze dwóch policjantów siedzących u jego boków; mil¬czeli zapatrzeni przed siebie. Wzdłuż chodników, gdzie okiem sięgnąć, stali policjanci z pistoletami w rękach. W oknach okolicznych domów pełno było białych twarzy. Ludzie wylęgali z bram, biegnąc w stronę domu Dalto¬nów. Do samochodu podszedł policjant ze złotą gwiazdką na piersi; otworzył drzwiczki, przelotnym spojrzeniem obrzucił Biggera i zwrócił się do kierowcy. — W porządku. Wyprowadźcie go. Wysiedli z nim na chodnik. Wszędzie wokoło, na chodni¬ku, na jezdni, na trawnikach i za szeregami policjantów, tłoczyli się gapie. Usłyszał wrzask któregoś z białych chłop¬ców: — Jest ten czarnuch, co zabił pannę Mary! Powiedli go przez furtkę do ogrodu i na frontowe scho¬dy domu; przystanęli z nim na sekundę przed dużymi drzwiami, u których czekał tak pokornie, z czapką w ręku, nie dawniej niż tydzień temu. Drzwi otworzyły się i został poprowadzony przez hall do schodów na tyłach i tamtędy na pierwsze piętro, do drzwi pokoju Mary. Oddychał z tru¬dem. Po co go tu przywieźli? Znów był cały mokry od potu. Jak długo zdoła to znieść? Czuł, że za chwilę ze¬mdleje. Wszedł z nimi do tego pokoju. Już czekała na nie¬go gromada policjantów i dziennikarzy z fleszami Rozej¬rzał się; wszystko tak samo jak tamtej nocy. Oto łóż¬ko, na którym udusił Mary. Jaśnieje tarcza zegara na ma¬łej toaletce. Te same firanki w oknach i rolety zwinięte w górze tak samo jak wtedy w nocy, gdy stał niedaleko tych okien i widział panią Dalton w powłóczystej bieli, z rękami wyciągniętymi, po omacku, wolno wchodzącą do tego granatowego pokoju. Pod ostrzałem spojrzeń tych wszystkich ludzi zesztywniał teraz, zapłonął wstydem i gniewem. Policjant ze złotą gwiazdką na piersi podszedł do niego i powiedział cicho, łagodnie: — No, Bigger, bądź grzeczny. Spokojnie, tylko się nie denerwuj. Chcemy, żebyś nie śpiesząc się pokazał, jak to było tamtej nocy, rozumiesz? I nie przejmuj się, że ci pa¬nowie będą pstrykali zdjęcia. Tylko rób wszystko tak, jak robiłeś tamtej nocy... Bigger patrzył na niego spode łba: naprężony, czuł się tak, jakby miał błyskawicznie urosnąć o całą stopę. — No — powiedział jeszcze ten ze złotą gwiazdką. — Nikt ci nic złego nie zrobi. Nie bój się. Oburzenie zakipiało w Biggerze. — No. Pokaż nam, jak to zrobiłeś. Bigger ani drgnął. Policjant chwycił go za rękę i spró¬bował pociągnąć do łóżka. Bigger szarpnął rękę naprężając wszystkie mięśnie. Obręcz ognia zdławiła mu krtań. Zęby miał tak zaciśnięte, że nie mógłby dobyć głosu, nawet gdy¬ by usiłował. Oparł się o ścianę i zapatrzył przed siebie, spode łba, złowrogo. — O co ci chodzi, chłopcze? Wargi mu się rozchyliły, odsłoniły biel zębów. Nagle za¬mrugał; poraziła mu oczy olśniewająca jasność błyskawic i wiedział, że go fotografują teraz, gdy tak stoi pod ścianą i zęby szczerzy w bezgłośnym warczeniu. — Strach cię obleciał, chłopcze? Ale tamtej nocy jakoś wcale strachu nie czułeś, kiedy byłeś tu z tą dziewczyną, prawda? Chciał zaczerpnąć w płuca dość powietrza, żeby móc wrzasnąć: „A właśnie, że czułem strach!" Ale kto by mu uwierzył? Już lepiej umrzeć, nawet nie usiłując powie¬dzieć takim, jak ci tutaj, co on odczuwał tamtej nocy. Po¬licjant zmienił ton. — No, dosyć już tego, chłopcze. Traktujemy cię przy¬zwoicie, ale potrafimy, jeżeli trzeba, postępować ostro. To już zależy od ciebie! Podejdź do łóżka i pokaż nam, jak zgwałciłeś i zamordowałeś tę dziewczynę! te! Nie zgwałciłem jej — wybełkotał Bigger przez zdrę¬twiałe wargi. — O, przestań. Co masz jeszcze do stracenia? Pokaż nam, jak to zrobiłeś. — Nie chcę. — Musisz! — Nie muszę. — No, my cię zmusimy! •'. — Zmusić to mnie można tylko do tego, żebym umarł! I mówiąc te słowa zapragnął, żeby go zastrzelili: wtedy byłby wolny od nich na zawsze. Inny jakiś biały, też ze złotą gwiazdką na piersi, zbliżył się do niego. — Daj spokój. Okoliczności już mamy. — Myślisz, że nie powinniśmy? — Oczywiście. Bo i po co? — W porządku, chłopcy. Zabierzcie go z powrotem do samochodu. Znów założyli mu stalowe kajdanki na ręce i wyszli z nim do hallu. Jeszcze zanim otworzyli drzwi frontowe, usłyszał przytłumioną wrzawę. Wszędzie, jak mógł okiem sięgnąć przez szybki w drzwiach, stali na ulicy w zimnym wietrze i blasku słońca biali. Gdy stanął na progu, podniósł się ryk. Wszyscy ryczeli ogłuszająco, z każdą sekundą głośniej. W otoczeniu policjantów na pół powleczono go, na pół za¬niesiono wąską dróżką wśród tłumu do furtki, przed którą czekał samochód. — Ty małpo czarna! — Zastrzelić tego skurwysyna! Poczuł na twarzy gorącą plwocinę. Kogoś, kto doskoczył, żeby się rzucić na niego, policjanci złapali i odciągnęli. Gdy potykając się szedł dalej, coś rozbłysło w górze, więc pod¬niósł oczy. Na jednym z domów po drugiej stronie ulicy, wysoko nad głowami tłumu, wznosił się krzyż w płomie¬niach. Ale dlaczego oni mieliby palić krzyż? Na tle nieba stanęła mu przed oczami spocona twarz czarnego kazno¬dziei, który rankiem w jego celi mówił z taką mocą, tak uroczyście o Jezusie i o tym, że krzyż jest dany jemu i że krzyż jest dany każdemu z ludzi, i o tym, że Jezus dźwigał Swój krzyż pokornie, wytyczając drogę, pokazując, jak trzeba umierać, jak kochać, jak żyć życiem wiekuistym. Ale żeby krzyż tak się palił na dachu? Czy biali też chcą, żeby on kochał Jezusa? Słyszał trzaski płomieni na wietrze. Nie! To nie jest w porządku: nie powinni palić krzyża. Stał przed samochodem czekając, żeby go wepchnięto do środ¬ka, szeroko otwierał oczy, zdziwiony, niezdolny do żadne¬go odruchu, gdy tak z trudem usiłował coś sobie przy¬pomnieć. — On już patrzy tam! — Widzi! Twarze wokół niego wcale nie wyrażały uczucia, jakie widział na twarzy kaznodziei modlącego się do Jezusa i Serca Jezusowego, i Śmierci Jezusa na Krzyżu. Krzyż, o którym kaznodzieja opowiadał, skąpany jest we krwi, a nie w ogniu; krzyż pokory, a nie bojowości. Wobec tam¬tego krzyża czuł zbożny strach i zdumienie, a nie lęk i po¬płoch. Przed tamtym krzyżem gotów był klęknąć i płakać, na widok tego krzyża chciałby kląć i zabijać. I nagle uprzy¬ tomnił sobie, że ma na szyi krzyżyk od kaznodziei; ociera mu się o skórę na piersiach podobizna tego samego krzyża, który płonie teraz przed nim wysoko na dachu w zimnym błękicie nieba i strzela jęzorami płomieni pod chłostą lo¬dowatego wiatru, rozsyczanego furią. — Spalić czarnucha! — Zabić go! Już wiedział: ten krzyż to nie krzyż Chrystusa, to krzyż Ku-Klux-Klanu. On ma na szyi krzyż zbawienia, a oni krzyż palą na znak, że go nienawidzą! Nie! On tak nie chce! Bał się złapać na lep słów kaznodziei Ogarnęło go uczu¬cie, że został zdradzony. Chciał zerwać 'krzyżyk z szyi i wy¬rzucić. Wepchnęli go do samochodu i usiadł pomiędzy dwoma policjantami, wciąż jeszcze wpatrzony z lękiem w ten krzyż wściekle gorejący. Wśród wycia syren samo¬chody wolno ruszyły zatłoczoną ulicą, a on czuł krzyżyk kaznodziei na piersi, jakby to był nóż skierowany prosto w jego serce. Aż mu po palcach przebiegało mrowie, żeby ten krzyżyk zerwać; bo to jest zły czar z ciemnych otchła¬ni, który już na pewno sprowadzi na niego śmierć. Samo¬chody z piskiem opon przejechały przez State Street i skrę¬ciły na zachód, w Dwudziestą Szóstą ulicę, wciąż jeden za drugim. Ludzie przystawali na chodnikach, patrzyli. W dziesięć minut później samochody zatrzymały się przed wielkim białym gmachem; poprowadzono Biggera po scho¬dach i korytarzami do drzwi celi. Otwarto te drzwi z klu¬cza i wepchnięto go tam; i po chwili już nie miał kajdan¬ków na rękach, drzwi zamknęły się z trzaskiem. Ale po¬licjanci jeszcze od drzwi nie odchodzili, przez kraty obser¬wowali z ciekawością. Bez tchu rozdarł na sobie koszulę, obojętny, kto teraz patrzy. Chwycił krzyżyk w garść, zerwał z szyi i cisnął, klnąc nieomal piskliwie. — Nie chcę tego! Policjanci aż sapnęli ze zdumienia. — Tego nie wyrzucaj, chłopcze. To krzyż! — Tylko Bóg, chłopcze, może ci teraz dopomóc. Powi¬nieneś przygotować swoją duszę, jak należy! — Nie mam żadnej duszy! Jeden z policjantów podniósł krzyżyk i podał go Bigge- rowi przez kratę. — Masz, chłopcze, zatrzymaj to. Krzyż Boży! — Nie obchodzi mnie! — Oj, zostaw go! — powiedział któryś. Odeszli, wrzuciwszy krzyżyk do celi, tuż pod drzwi. Big¬ger podniósł go i znów wyrzucił. Zmęczony, bezsilny, oparł się o kraty. Co oni chcą z nim zrobić? Usłyszał kroki, więc spojrzał. Zobaczył, że idzie ku niemu jakiś biały, a za bia¬łym czarny. Wyprostował się i zesztywniał. To ten stary kaznodzieja, który odmawiał modlitwy za niego dziś rano. Biały zaczął otwierać drzwi. — Nie chcę tu pana! — wrzasnął Bigger. — Synu! — upomniał go kaznodzieja. — Nie chcę! — Co ci się stało, synu? — Zabieraj pan swojego Jezusa i zjeżdżaj! — Ależ, synu! Nie wiesz, co mówisz! Pozwól, żebym po¬modlił się za ciebie! — Za siebie samego się módl! Biały strażnik wziął kaznodzieję za rękę, wskazał krzyżyk na podłodze i powiedział: — Popatrz, wielebny, on wyrzucił swój krzyżyk. Kaznodzieja popatrzył. — Synu — rzekł — nie pluj w oblicze Boskie! — Tobie splunę w oblicze, jeżeli mi nie dasz spokoju! — wycedził Bigger. — Czerwoni z nim rozmawiali — wyjaśnił strażnik, po¬bożnie dotykając palcami czoła, piersi, lewego ramienia, a potem prawego; czyniąc znak krzyża. — To kłamstwo cholerne! — wrzasnął Bigger. Wyda¬wało mu się, że sam jest krzyżem płonącym, gdy z ust hi¬sterycznie padły mu te słowa: — Powiedziałem, że pana nie chcę. Wejdź pan tylko, a zabiję! Dajcie mi spokój! Spokojnie stary kaznodzieja pochylił się i podniósł krzy- Iżyk. Strażnik wetknął klucz w zamek i uchylił drzwi celi. ■Bigger podbiegł, obiema rękami ujął pręty i zatrzasnął [drzwi z powrotem. Stal walnęła starego czarnego kazno¬dzieję w twarz, aż zatoczył się i upadł na beton. Echo ło¬skotu tych stalowych drzwi o stalową framugę rozbrzmie¬wało przez chwilę na całym długim, cichym korytarzu, fa¬la za falą ulatującą gdzieś daleko. — Lepiej go teraz zostawić — powiedział strażnik. — Nieprzytomny jakiś. Kaznodzieja dźwignął się ciężko i wziął z podłogi swój kapelusz, Biblię i krzyżyk. Przez chwilę stał rozcierając sobie obolałą twarz. — No to co, synu. To ja ciebie zostawię z Bogiem — westchnął i upuścił krzyżyk za kratę z powrotem na podło¬gę celi. Odszedł. Strażnik ruszył za nim. Bigger pozostał sam. Wzburzony był tak bardzo, że właściwie nic już nie wi¬dział ani nie słyszał. W końcu jednak rozgrzane i napięte jego mięśnie się rozluźniły. Zobaczył krzyżyk, porwał go w rękę i przytrzymał w mocno zaciśniętych palcach. Potem znów go wyrzucił przez kratę celi. Krzyżyk uderzył o ścia¬nę korytarza z żałosnym brzęknięciem. Za nic już nigdy nie chciał odczuwać czegoś takiego jak nadzieja. Bo to był właśnie błąd; niepotrzebnie pozwo¬lił kaznodziei mówić i mówić, aż mu gdzieś w głębi serca zaświtała nadzieja, że coś może się stanie. No, i coś się stało rzeczywiście: ten krzyż, który dał sobie zawiesić na szyi, spalono przed jego oczami. Gdy histeria minęła, wstał z podłogi. Jak przez mgłę zo¬baczył innych więźniów przyglądających mu się przez kra¬ty ceL Usłyszał cichy szmer głosów i w tej samej sekundzie zauważył bez goryczy — jak ktoś, kto wychodzi z domu do pracy i zauważa, że świeci słońce — fakt, że nawet tu¬taj, w więzieniu hrabstwa Cook, cele dla Murzynów od¬dzielone są od cel dla białych. Położył się, przymknął oczy i ciemność trochę go ukoiła. Od czasu do czasu mięśnie mu jeszcze drgały po tym gwałtownym ataku wściekłości, któ¬remu uległ. Coś w nim — mały twardy rdzeń jego jaźni — zakrzepło w postanowieniu: już on nigdy nikomu ani ni¬czemu wierzyć nie będzie. Nawet Janowi nie. Ani Maxowi. Oni dwaj są w porządku, być może; ale od tej chwili albo wyłącznie sam będzie stanowił, co ma myśleć i czynić, albo nie będzie myślał i czynił nic. Nie chciał już więcej krzy¬żów, które mogą się na jego piersi zapalić. Rozognione zmysły z wolna ochłodły. Otworzył oczy. Usłyszał ciche stukanie w pobliską ścianę. A potem do¬bitny szept: — Ty, ty nowy! Usiadł, nie wiedząc, o co chodzi. — Ty jesteś ten, co siedzi za tę robotę z Daltonówną? Zacisnął pięści. Znów się położył. Nie chciał rozmawiać z nimi. To nie tacy jak on. Wyczuwał, że siedzą tutaj nie za tak wielkie przewinienia jak zbrodnia popełniona przez niego. Nie chciał rozmawiać z tymi białymi, bo byli biali, i nie chciał rozmawiać z tymi Murzynami, bo wobec Mu¬rzynów przejmował go wstyd. Murzyni zanadto by się nim interesowali. Długo leżał nie myśląc zupełnie o niczym, aż drzwi ze stali znowu się otworzyły. Spojrzał i zobaczył ja¬kiegoś białego z jedzeniem na tacy. Usiadł. Strażnik do¬niósł tacę do pryczy i postawił ją przy nim. Igi Twój adwokat to przysłał, mały. Dobrego masz adwo¬kata — powiedział ów człowiek. — Czy ja mógłbym dostać jaką gazetę? — zapytał Big¬ger. — No, zaraz — biały podrapał się w głowę. — Och, co za piekło. Tak, no pewnie. Masz, weź sobie moją. Ja już przeczytałem. I wiesz, twój adwokat przyniesie ci ubranie. Prosił, żeby ci powiedzieć. Bigger nie słyszał tego; lekceważąc tacę z jedzeniem, roz¬łożył gazetę. Zaczekał, dopóki drzwi za białym się nie za¬mkną. Gdy trzasnęły, pochylił głowę, gotów już czytać, ale zatrzymała go myśl o zachowaniu się i zdumiewającej życzliwości tego białego. W czasie tej krótkiej wizyty wcale nie czuł się zalękniony, osaczony. Bo to było podejście zwyczajne, podejście rzeczowe. Wprost niepojęte. Podniósł gazetę do oczu i przeczytał: CZARNY MORDERCA POD- PISUJE PRZYZNANIE SIĘ DO DWÓCH MORDERSTW. WZDRYGA SIĘ NA ŚLEDZTWIE PRZY KONFRONTACJI ZE ZWŁOKAMI ZAMORDOWANEJ. JUTRO STANIE PRZED SĄDEM CZERWONI PODEJMUJĄ SIĘ OBRONY MORDERCY. PRAWDOPODOBNY WNIOSEK O UNIE¬WINNIENIE. Szukając czegoś, co by mu powiedziało bodaj trochę o jego losie, szybko czytał dalej: ...morderca niewątpliwie poniesie najwyższy wy¬miar kary za swoje zbrodnie... wina jego nie ulega wątpliwości:, nie jest tylko pewne, ile innych zbrodni popełnił... zbrodniarz zaatakowany w czasie śledztwa... I dalej: Wypowiadając swoje zdanie o tym, że komuniści pod¬jęli się obrony Murzyna, gwałciciela i mordercy, pan David A. Buckley, prokurator stanu, powiedział: „Cze¬góż innego można by się spodziewać od takiego gan¬gu? Ja bym doradzał usunąć tych ludzi z naszego sta¬nu całkowicie. Przekonany jestem, że gdyby się zaj¬rzało za kulisy działalności czerwonych w naszym kra¬ju, znalazłoby się tam korzenie wielu zbrodni dotych¬czas nie wyświetlonych." Na pytanie, jak może odbić się proces Thomasa na wyniku nadchodzących wyborów kwietniowych, w któ¬rych pan Buckley i tym razem też będzie kandydował, prokurator stanu wyjął różowy goździk z butonierki swego przedpołudniowego ubrania i machając nim ze śmiechem pożegnał reporterów. Rozbrzmiał nagle przeciągły wrzask. Bigger upuścił ga¬zetę, wstał i podbiegł do kraty, żeby zobaczyć, co się dzie¬je. Zobaczył na korytarzu sześciu białych szamoczących się z brązowoskórym Murzynem. Za nogi dowlekli tego wi꟬nia po podłodze do jego, Biggera, celi. Widząc, że otwie¬rają drzwi, wrócił na pryczę z ustami rozdziawionymi w zdumieniu. Murzyn rozpaczliwie obracał się, skręcał i wyrywał z rąk białych. — Puśćcie mnie! Puśćcie mnie! —- krzyczał raz po raz. Biali dźwignęli Murzyna, wrzucili do celi i zamknęli drzwi na klucz. Odeszli. Przez chwilę Murzyn leżał na podłodze, po czym chwiejnie stanął i podbiegł do drzwi. — Oddajcie mi moje papiery! — krzyknął. Oczy miał nabiegłe krwią, kąciki ust białe od piany. Krople potu błyszczały na brązowej twarzy. Stał uczepiony krat z całej siły i od krzyku drgał cały. Był najwyraźniej tak udręczony, że Bigger nie mógł pojąć, dlaczego ci biali nie oddają mu tych jego rzeczy. Uczuciowo był już po jego stronie. -— To wam nie ujdzie bezkarnie! — krzyczał Murzyn. Bigger podszedł do niego i położył mu rękę na ramieniu. — Ty, co oni ci zabrali? — zapytał. Nie zwracając na to uwagi Murzyn krzyczał: — Złożę na was skargę do prezydenta, słyszycie? Przy¬nieście mi moje papiery albo mnie stąd wypuśćcie, wy, białe skurwysyny! Chcecie zniszczyć mój materiał dowo¬dowy! Ale nie uda się wam zatuszować waszych zbrodni! Ogłoszę je całemu światu! Już ja wiem, dlaczego wpako¬waliście mnie do więzienia! Profesor wam kazał! Ale jemu to nie ujdzie bezkarnie... Bigger patrzył urzeczony, pełen lęku. Doznawał uczu¬cia, że ten człowiek, cokolwiek utracił, zanadto się podnie¬ca. A przecież to zdenerwowanie jest chyba prawdziwe, od¬działywa, wzbudza współczucie. — Wracajcie! — krzyczał Murzyn. — Przynieście mi moje papiery, bo jak nie, to powiem prezydentowi, i z miej¬sca wylecicie z waszych posad... Jakie papiery mu zabrali? — zastanawiał się Bigger. Co to za prezydent, o którym on krzyczy? I co to za profe¬sor? Poprzez te wrzaski usłyszał wołanie z pobliskiej celi: — Słuchaj, ty nowy! Omijając rozszalałego Murzyna, Bigger podszedł do drzwi. — On ma kuku na muniu! — powiedział biały z tamtej celi. — Zmuś 'ich, żeby go od ciebie zabrali. On cię zabije! Zbzikował, bo za dużo w głowę sobie wbijał na uniwersy¬tecie. Pisał książkę o życiu kolorowych i powiada, że ktoś mu ukradł wszystkie fakty, jakie on zebrał. Powiada, że musi zgłębić aż do dna, dlaczego kolorowych traktuje się tak fatalnie, i że pójdzie do prezydenta, żeby to zmienić, kapujesz? To pomylony! Przysięga, że jego profesor z uniwersytetu kazał go zamknąć. Gliny go złapali dzisiaj rano w kalesonach: stał w przedsionku poczty i czekał, że¬by porozmawiać z prezydentem... Bigger biegiem wrócił od drzwi na pryczę. Cały jego lęk przed śmiercią, cała jego nienawiść i wstyd rozwiały się wobec strachu, że ten wariat raptem go dopadnie. Nadal słyszał, jak Murzyn, uczepiony krat, krzyczy. Jest prawie równy wzrostem. W swoim wyczerpaniu Bigger poczuł się dziwnie, jak gdyby własne jego panowanie nad sobą wi¬siało na włosku i jeszcze chwila, a szał tego człowieka po¬rwie go i wessie w gorący wir. Leżał na pryczy osłaniając głowę rękami i szarpał nim nieokreślony niepokój, i wciąż do niego dolatywały krzyki szaleńca, chociaż usiłował ogłuchnąć na nie. — Wy się mnie boicie! — krzyczał tamten. — To dlate¬go mnie tu wtrąciliście! Ale ja w każdym razie powiem prezydentowi! Powiem mu, że nam każecie mieszkać w ta¬kiej ciasnocie w Dzielnicy Południowej, że co dziesiąty z nas wpada w obłęd! Powiem mu, że na Czarny Pas rzu¬cacie wszystkie swoje nieświeże artykuły żywnościowe i sprzedajecie je nam drożej, niżbyście mogli je sprzedać gdziekolwiek indziej! Powiem mu, że ściągacie od nas po¬datki, ale szpitali nie budujecie! Powiem mu, że w szko¬łach jest taki tłok, że wychodzą z nich zboczeńcy! Powiem mu, że nas przyjmujecie do pracy ostatnich, ale odprawia¬cie nas pierwszych! Powiem prezydentowi i w Lidze Na¬rodów... Więźniowie z innych cel zaczęli już wrzeszczeć: — Stul ty ten pysk, pomyleńcze! — Zabrać go stąd! — Wyrzucić go! — Niech cię piekło pochłonie! — Wy mnie nie zastraszycie! — krzyczał Murzyn. — Już ja was znam! Wsadzili was tutaj, żebyście mnie obserwo¬wali! Więźniowie podnieśli wielką wrzawę. Ale wkrótce na ko¬rytarz wbiegło kilku ludzi w białych kitlach z noszami. Otworzyli celę, pochwycili rozkrzyczanego Murzyna, cisnęli go na nosze i zabrali. Bigger usiadł i beznadziejnie zapa¬trzył się w pustkę przed sobą. Z cel słyszał głosy: — Słuchajcie, co oni mu zabrali? — Nic! To przecież wariat! Ostatecznie wszyscy ucichli. Po raz pierwszy od chwili aresztowania Bigger zapragnął, żeby ktoś był przy nim, żeby było coś, czego on mógłby się przytrzymać. Nieomal ucieszyło go szczęknięcie klucza w drzwiach. Usiadł na pry¬czy, jeszcze zanim podszedł do niego strażnik. — Chodź, chłopcze. Twój adwokat czeka. W kajdankach na rękach został poprowadzony koryta¬rzem do niedużego pokoju, gdzie zobaczył stojącego Maxa. Strażnik zdjął mu z rąk ten stalowy łańcuch i popchnął go w głąb pokoju; wyszedł i zatrzasnął drzwi za sobą. — Siadaj, Bigger. No, jak się czujesz? Siadając na brzegu krzesła Bigger nie odpowiedział. Po¬koik był bardzo mały. Jedna tylko żółta żarówka zwisała z sufitu. Jedno tylko zakratowane okienko przerywało jednostajność gołej ściany. Zapanowała cisza. Max usiadł naprzeciw Biggera, spojrzenia ich się spotkały, po czym Bigger odwrócił oczy. Siedział tak, jak gdyby trzymał bez¬radnie własne życie w dłoniach i czekał, żeby Max mu po¬wiedział, co on ma z życiem zrobić; to uczucie sprawiło, że nienawidził siebie. Ogarnęło go jakieś fizyczne pragnienie niebytu, śmierci. Albo on jest za słaby, albo ten świat jest za silny; nie wiedział. Raz po raz przecież próbował stwo¬rzyć sobie świat, w którym żyć by potrafił, i raz po raz po¬nosił klęskę. I oto znowu czeka w zawieszeniu, żeby ktoś mu coś powiedział; znowu na krawędzi czynu, zaangażo¬wania się. Czy rezultatem będzie jeszcze więcej nienawiści i lęku? Co Max może zrobić dla niego teraz? Nawet gdyby Max uczciwie i usilnie chciał imu pomóc, czyż tysiące bia¬łych rąk tych wysiłków nie zduszą? Lepiej chyba powie¬dzieć Maxowi, żeby poszedł sobie tam, skąd przyszedł? Usta Biggera zadrżały, gotowe już to powiedzieć, ale żadne słowa z nich się nie dobyły. Bo on wiedział, że wypra¬szając Maxa dałby tylko poznać, że stracił wszelką nadzie¬ję, tylko by odkrył serce ku większemu upokorzeniu. — Kupiłem ci ubranie, Bigger — powiedział Max. — Ju¬tro rano ci je przyniosą i włóż je. Chcę, żebyś dobrze się prezentował przed sądem. Bigger milczał; przelotnie znowu spojrzał na Maxa i od¬wrócił wzrok. — O co chodzi, Bigger? — O nic — mruknął. — Słuchaj no, Bigger, chciałbym, żebyś mi opowiedział wszystko o sobie... — Panie Max, na nic się nie zda, co by pan nie zrobił — wybuchnął Bigger. Max popatrzył na niego bystro. — Naprawdę tak uważasz, Bigger? — Nie można uważać inaczej. — Chcę z tobą szczerze porozmawiać, Bigger. Nie widzę żadnego wyjścia poza przyznaniem się do winy. Możemy poprosić o ułaskawienie, o dożywocie... — Wolę umrzeć! — Bzdura Przecież chcesz żyć. — Po co? — Nie chcesz walczyć w tej sprawie? — Co mogę zrobić. Już mnie mają. — Nie powinieneś umrzeć w ten sposób, Bigger. — Mnie wszystko jedno, jak umrę — powiedział Bigger, ale głosem zdławionym. — Słuchaj, stoisz teraz przed morzem nienawiści, wcale nie innym niż to, co miałeś przed sobą przez całe swoje życie. I właśnie dlatego, że tak jest, musisz walczyć. Je¬śli oni zdołają ciebie skruszyć w proch, z innymi będą to robili także. — Tak — wymamrotał Bigger, trzymając ręce na kola¬ nach, wpatrując się w czarną podłogę. — Ale ja przecież nie mogę zwyciężyć. — Przede wszystkim, Bigger, czy ufasz mi? Bigger zapłonął gniewem. — Pan mi nie może pomóc, panie Max. — Spojrzał Maxowi prosto w oczy. — Ale czy ufasz mi? — powtórzył Max swoje pytanie. Bigger odwrócił wzrok. Coraz trudniej mu było powie¬dzieć, żeby Max sobie poszedł. — Ja nie wiem, panie Max. — Bigger, wiem, że twarz mam białą — powiedział Max. — I wiem, że prawie na każdej białej twarzy, jaką w życiu widziałeś, malowała się uraza do ciebie, choćby nawet ów biały o tym nie wiedział. Każdy biały poczytuje sobie za obowiązek trzymać czarnych na dystans. Przeważ¬nie sam nie wie dlaczego, ale tak właśnie postępuje. Tak to już jest, Bigger. Ale zapewniam cię, że mnie możesz ufać. — Nic z tego nie przyjdzie, panie Max. — Chcesz, żebym poprowadził twoją sprawę? — Pan mi nic nie może pomóc. Oni mnie mają. Bigger rozumiał, że Max usiłuje mu zadokumentować, jak dalece przyjmuje jego punkt widzenia, i to go onie¬śmielało nie mniej, niż tamtego wieczora w samochodzie onieśmielał go fakt, że Jan uścisnął mu rękę. Wskrzesiło w nim to znowu przykrą, dojmującą świadomość koloru skóry, i znowu poczuł wstyd i lęk z tego powodu, i niena¬wiść do siebie, skoro tak to odczuwał. Maxowi ufał. Max przecież podejmuje się obrony, którą ściągnie na siebie nie¬nawiść innych białych. Ale wątpił, czy Max potrafi uka¬zać mu wszystko w sposób odpowiednio przygotowujący go na śmierć. Wątpił, czy sam Bóg potrafiłby dać mu taki obraz teraz. Przeczuwał w tej chwili, że będą musieli po¬wlec go na krzesło elektryczne nie inaczej, niż go wlekli po schodach w tamtą noc aresztowania. Nie chciał swoich uczuć roztrząsać; przerażała go możliwość, że wpadnie w jeszcze jedną pułapkę. Gdyby wyraził zaufanie do Maxa, gdyby zaczął postępować na mocy tego zaufania, czyż nie skończyłoby się to tak samo jak zawsze przedtem, gdy po¬kładał w coś wiarę? Chciał wierzyć, ale bał się. Czuł, że mógłby wyjść Maxowi naprzeciw; tak samo jednak jak za¬wsze, gdy rozmawiał z białymi, znajdował się pod ostrza¬łem na Ziemi Niczyjej. W przygnębieniu siedział z głową zwieszoną i patrzył na Maxa tylko ukradkiem. — Masz, zapal sobie papierosa, Bigger. — Max podał Biggerowi ogień i sam zapalił; przez chwilę zaciągali się w milczeniu. — Bigger, jestem twoim adwokatem. Chcę, żebyś rozmawiał ze mną szczerze. To, co powiesz, zatrzy¬mam przy sobie... Teraz Bigger wpatrywał się w Maxa. Żal mu było tego białego. Max wyraźnie się obawia, że nic od niego nie usły¬szy. A on przecież nie ma zamiaru robić Maxowi przykro¬ści. Zobaczył, jak Max pochyla się ku niemu z determina¬cją. No, powiedz. Mów. Załatw to i niech Max sobie idzie! — Och, mnie już wszystko jedno, co mówię i robię... — Ależ nie! Nie jest ci wszystko jedno! — szybko za¬protestował Max. Raptem na krótką chwilę wezbrała w Biggerze chęć do śmiechu. Max bardzo chce mu pomóc, a on musi umrzeć. — Może i nie jest mi wszystko jedno — powiedział prze¬ciągle. — Bo jeżeli jest, to dlaczego nie chciałeś dzisiaj odtwo¬rzyć tej zbrodni tam, w domu Daltonów? — Dla nich nic bym nie zrobił. — Dlaczego? — Oni nienawidzą czarnych. — Dlaczego, Bigger? — Ja nie wiem, panie Max. — Bigger, nie wiesz, że oni nienawidzą i innych także? — Kogo? — Nienawidzą związków zawodowych. Nienawidzą lu¬dzi, którzy usiłują się zorganizować. Nienawidzą Jana. — Ale czarnych nienawidzą bardziej niż związków za¬wodowych — powiedział Bigger. — Tych ze związków traktują nie tak jak mnie. — Owszem, tak samo. Myślisz tak, bo kolor twojej skó¬ ry sprawia, że im łatwiej wyodrębnić ciebie, oddzielić i wy¬korzystywać. Ale z innymi oni też to robią. Mnie niena¬widzą, bo staram się tobie pomóc. Piszą do mnie anonimy, nazywają mnie „parszywym Żydem". — Ja tylko wiem, że nienawidzą mnie — ponuro rzekł Bigger. — Bigger, prokurator stanu dał mi odpis twojego ze¬znania. No, powiedz, mówiłeś mu prawdę? — Tak. Co mogłem innego? — Więc i mnie o tym opowiedz, Bigger. Dlaczego to zro¬biłeś? Bigger westchnął, wzruszył ramionami i głęboko za¬ciągnął się dymem z papierosa. — Nie wiem — powiedział; powoli wypuścił dym z no¬zdrzy. — Uplanowałeś to? — Nie. — Nikt ci nie pomagał? — Nie. — Myślałeś od dawna o zrobieniu czegoś takiego? — Nie. — Jak się to stało? — Po prostu stało się, panie Max. — Żałujesz? — Co przyjdzie z żałowania? To mi nic nie pomoże. — Nie przychodzi ci na myśl żaden powód, dla którego to zrobiłeś? Bigger patrzył prosto przed siebie oczami otwartymi sze¬roko, błyszczącymi. Rozmowa z Maxem obudziła w nim znów gwałtowną potrzebę: chciał mówić, opowiadać, zwie¬rzyć się z tego, co odczuwał. Ogarnęło go podniecenie. Uznał, że chyba wreszcie może wyciągnąć swe gołe ręce i z samego powietrza wyrzeźbić konkretne, namacalne po¬wody, dla których zamordował. Nosił je przecież w sobie i ciążyły mu tak straszliwie. Gdyby mógł je wyrzucić z sie¬bie w ten sposób, przecież byłoby mu lżej; siedziałby wte¬dy i czekał, aż mu każą pójść na krzesło elektryczne; i po¬szedłby. |— Panie Max, ja nie wiem. Tak mi się wszystko skotło¬wało. Za dużo czułem naraz. — Czy zgwałciłeś ją, Bigger? — Nie, panie Max. Nie zgwałciłem. Ale nikt mi nie uwierzy. — Zanim pani Dalton weszła do pokoju, czy miałeś za¬miar ją zgwałcić? Bigger potrząsnął głową i nerwowo przetarł oczy ręka¬mi W pewnym sensie zapomniał już o obecności Maxa. Usiłował zbadać tworzywo swoich uczuć, żeby powiedzieć, na czym one polegają. — Och, nie wiem. Trochę mnie korciło. Tak, chyba tak. Byłem pijany i ona była pijana, i mnie korciło. — Ale czy zgwałciłeś ją? — Nie. Ale każdy powie, że zgwałciłem. Więc co mi z te¬go, że nie. Jestem czarny. Mówią, że czarni gwałcą. Więc nieważne, czy zgwałciłem, czy nie. — Długo ją znałeś? — Kilka godzin. — Polubiłeś ją? — Polubiłem? Tak niespodziewanie Bigger huknął to z głębi krtani, że Max drgnął. Bigger zerwał się; oczy nieomal wytrzeszczył, ręce uniósł ku twarzy, całe drżące. — Nie! Nie! Bigger... — powiedział Max. — Polubiłem ją? Ja jej nienawidziłem! Tak mi Boże dopomóż, nienawidziłem! — wrzasnął Bigger. — Usiądź, Bigger! — I teraz jej nienawidzę, pomimo że ona nie żyje! Bóg świadkiem, nienawidzę jej i teraz... Max chwycił go i pchnął z powrotem na krzesło. — Nie denerwuj się, Bigger. No, spokojnie! Bigger umilkł, ale niespokojnym wzrokiem błądził po pokoju. W końcu opuścił głowę i splótł ręce. Usta miał lek¬ko rozchylone. — Mówisz, że jej nienawidziłeś? — Tak, i wcale mi nie żal, że umarła. — Ale co ona ci zrobiła? Powiedziałeś, że znałeś ją od kilku godzin. — Nie wiem. Nic mi nie zrobiła... — Bigger urwał i ner¬wowo potarł czoło. — Ona... to było... Do diabła, nie wiem. Wciąż mnie wypytywała. Tak się zachowywała i mówiła, że musiałem jej nienawidzić. Czułem się przy niej jak pies. Tak byłem wściekły, że aż bym płakał z tej wściekło¬ści... — powiedział to głosem załamującym się, przecho¬dzącym w żałosne kwilenie. Zwilżył wargi językiem. Do¬stał się nagle w sieć niejasnych skojarzeń pamięci. Zoba¬czył swoją młodszą siostrę, Verę: jak Vera siedzi na brzegu krzesła i płacze, bo ją zawstydził tym, że „patrzył" na nią; i jak Vera wstaje i rzuca w niego bucikiem. Potrząsnął głową, rozstrojony. — Och, panie Max, ona chciała, żebym jej powiedział, jak Murzyni mieszkają. Usiadła w samo¬chodzie na przednim siedzeniu, tam gdzie ja... — Ależ Bigger, to jeszcze nie powód, żeby nienawidzić. Ona była dla ciebie dobra... — Dobra, do diabła! Wcale nie była dla mnie dobra! — Jak to? Widziała w tobie człowieka, bliźniego... — Panie Max, my dwaj uważamy zupełnie inaczej. To, co pan nazywa dobrocią, to wcale nie dobroć. Ja nic nie wiedziałem o tej pannie. Wiedziałem tylko, że nas zabija¬ją za takie jak ona. Żyjemy sobie oddzielnie. A tu ona przychodzi i zaczyna tak ze mną... — Bigger, powinieneś był starać się zrozumieć. Ona od¬nosiła się do ciebie tylko tak, jak umiała. Bigger ponurym wzrokiem ogarnął ten mały pokój, szu¬kając odpowiedzi. Wiedział, że jego postępki wydają się nielogiczne, i już zrezygnował z prób logicznego ich wytłu¬maczenia. Sięgnął do swych uczuć, żeby mu podszepnęły, co odpowiedzieć Maxowi. — No, ja także odnosiłem się do niej tak, jak umiałem. Ona była bogata. Ona i tacy jak ona mają na własność ziemię całą. Ona i tacy jak ona mówią, że czarni to psy. Nic nie dają człowiekowi robić, tylko to, co sami chcą... — Ale, Bigger, t a dziewczyna usiłowała ci pomóc! — Wcale się tak nie zachowywała. — Jak powinna była się zachowywać? — Ojej, ja nie wiem, panie Max. Biali i czarni to zawsze sobie obcy. My nie wiemy, co każdy jeden biały myśli. Mo¬że ona usiłowała być dobra; ale wcale tak się nie zacho¬wywała. Dla mnie to ona i wyglądała, i zachowywała się jak wszyscy inni biali... — Ale winić jej o to nie można, Bigger. — Ona tak samo biała jak oni wszyscy — Bigger był teraz w defensywie. — Nie rozumiem, Bigger. Mówisz, że jej nienawidziłeś, a jednak mówisz też, że miałeś ochotę posiąść ją, kiedy weszliście do jej sypialni, i ona była pijana, i ty... — Tak — powiedział Bigger kręcąc głową i ocierając usta wierzchem dłoni — Tak, to dziwne, no nie? — Za¬ciągnął się papierosem. — Tak, mnie się zdaje, że to dla¬tego, że wiedziałem, że nie powinienem jej chcieć. Mnie się zdaje, że to dlatego, że w każdym wypadku powiedzą, że my, czarni, to robimy. Panie Max, pan wie, co niektórzy biali o nas wygadują? Że my gwałcimy białe kobiety, kie¬dy mamy trypra, i mówią, że to dlatego, że wierzymy, że po zgwałceniu białej tryper nam przejdzie. Tak właśnie mówią niektórzy biali. Wierzą w to. O Jezu, panie Max, kiedy ludzie mówią takie rzeczy o człowieku, to jest tak, jakby się w mordę dostało jeszcze przed narodzeniem. Na co to wszystko? Właśnie, mnie się zdaje, że ja tak wła¬śnie się czułem, kiedy byłem z nią tam w pokoju. Mówią, że my takie rzeczy robimy, mówią tylko, żeby nas zabijać. Linię rysują i każą człowiekowi siedzieć cicho po swojej stronie. I nie obchodzi ich, że po tej stronie nie ma chleba. I nie obchodzi ich, jeżeli się umiera. A potem mówią o czło¬wieku takie rzeczy i kiedy człowiek próbuje wyjść poza tę linię, to go zabijają. Uważają, że powinni wtedy zabić. Wszyscy wtedy chcą zabić człowieka. Właśnie; mnie się zdaje, że ja tak właśnie się czułem, i może to jest powód... to, że oni tak mówią. Może to jest powód. — To znaczy, że chciałeś rzucić im wyzwanie? Chciałeś im pokazać, że masz odwagę i że już ci wszystko jedno? — Nie wiem, panie Max. Ale czemu by miało nie być mi 378 wszystko jedno? Wiedziałem, że wcześniej czy później za coś mnie wykończą. Jestem czarny. Nawet nie muszę nic robić, żeby mnie wykończyli. Byle biały niech na mnie wskaże palcem, a już jestem nieboszczyk, pan rozumie? — Ale, Bigger, kiedy pani Dalton tam weszła, dlaczego się nie powstrzymałeś i nie powiedziałeś jej, o co chodzi? Uniknąłbyś tego całego nieszczęścia... — Panie Max, tak mi Boże dopomóż, ja nic nie mogłem, kiedy się odwróciłem i zobaczyłem, jak ta kobieta pod¬chodzi do łóżka. Przysięgam Bogu, nie wiedziałem, co robię... — To znaczy, że straciłeś przytomność umysłu? — Nie, nie... Wiedziałem, co robię, i owszem. Ale nie mogłem nic na to poradzić. W tym cała rzecz. Zupełnie jakby jakiś inny człowiek wszedł w moją skórę i zaczął działać za mnie.... — Bigger, powiedz mi, czy poczułeś do Mary większy pociąg niż do kobiet twojej rasy? — Nie. Ale tak mówią. To nieprawda. Nienawidziłem jej wtedy i nienawidzę teraz. — Ale dlaczego zabiłeś Bessie? — Żeby nie wygadała. Panie Max, po zabiciu tej białej już nie było ciężko zabić kogoś innego. Nie musiałem dużo myśleć, żeby zabić Bessie. Wiedziałem, że muszę ją zabić, więc zabiłem Musiałem uciekać... — Nienawidziłeś Bessie? — Nie. — Kochałeś ją? — Nie. Bałem się po prostu. Nie byłem w Bessie zako¬chany. Tyle że to była moja dziewczyna. Chyba nigdy żad¬nej nie kochałem. Zabiłem Bessie, żeby się ratować. Jakąś dziewczynę musi się mieć, więc ja miałem Bessie. I zabi¬łem ją. — Bigger, powiedz mi, w jakim momencie zacząłeś nie¬nawidzić Mary? — Nienawidziłem jej, kiedy tylko zaczęła do mnie mó¬wić, kiedy tylko ją zobaczyłem. Mnie się zdaje, że niena¬widziłem jej, jeszcze zanim ją zobaczyłem... 379 — Ale dlaczego? — Już panu powiedziałem. Czy tacy Jak ona dają w ogó¬le coś nam robić? — A co ty właściwie chciałeś robić, Bigger? Bigger westchnął i przez chwilę ssał papierosa. — Nic chyba. Nic. Ale chyba chciałem robić to, co robią inni ludzie. — Iz tej racji, że robić tego nie mogłeś, znienawidziłeś ją? Znów Bigger poczuł, że jego postępowanie wydaje się nielogiczne, i znów sięgnął do swoich uczuć, żeby mu pod- szepnęły, co odpowiadać na pytania Maxa. — Panie Max, człowiek ma już dosyć takiego dyktowa¬nia, co może robić i czego nie może. Ma się jakąś małą robotę tu, jakąś małą robotę tam. Pucuje się buty, zamiata się ulice... takie rzeczy. Ale to za mało, żeby się utrzymać. I nigdy się nie wie, kiedy z pracy wyrzucą. Więc bardzo prędko dochodzi do tego, że na nic już się nie ma nadziei. Tylko się łazi przez cały czas i robi się, co każą. Już się nie jest człowiekiem. Pracuje się tylko dzień w dzień, żeby świat się toczył dalej i żeby inni mogli żyć. Wie pan, pa¬nie Max, ja zawsze myślę o białych, że... Urwał. Max pochylił się ku niemu i dotknął jego ra¬mienia. — Mów, Bigger. — ...no, że oni mają na własność wszystko. Rozpychają się, aż my się dusimy i dajemy się spychać z tej ziemi. Są jak Bóg... — Przełknął ślinę, przymknął oczy i wes¬tchnął. — Nawet nie pozwolą odczuwać tego, co się chce odczuwać. Wściekle się uwzięli i dają odczuwać tylko to, że człowieka umęczają. Zabijają, jeszcze zanim się umrze swoją śmiercią. — Ale, Bigger, ja pytałem, co chciałeś robić aż tak bar¬dzo, że musiałeś ich znienawidzić? — Nic. Mnie się zdaje, że nic nie chciałem robić. — Ale powiedziałeś, że ludzie tacy jak Mary nigdy nie pozwalali ci robić tego, co byś chciał. — No, czemu miałbym coś chcieć w ogóle. Nie mam żad¬ nych możliwości. Nic nie umiem. Po prostu jestem czar¬ny, a oni obmyślają takie ustawy. — Czym chciałbyś być? Bigger długo milczał. Potem roześmiał się bezgłośnie, na¬wet nie poruszając ustami; to były tylko trzy krótkie wy¬dechy przez nos z głębi falującej piersi. — Kiedyś chciałem być lotnikiem. Ale przecież nie da¬liby mi iść do szkoły, gdzie trzeba się tego wyuczyć. Bu¬dują wielkie szkoły, a potem rysują linię naokoło i mówią, że tam mogą iść tylko ci, którzy mieszkają w obrębie tej linii. Całą kolorową młodzież trzymają z daleka. — I czym jeszcze chciałbyś być? — No, kiedyś chciałem pójść do wojska. — I dlaczego nie poszedłeś? — Do diabła, to przecież jest wojsko czarnuchów. Oni tylko chcą, żeby czarni kopali rowy. A w marynarce mógł¬bym tylko zmywać talerze i szorować pokłady. — Czy jeszcze czymś chciałeś zostać? — Och, nie wiem I na co to teraz? Dla mnie już nic, koniec ze mną. Mają mnie. Umrę. — Ale myślałeś, co chciałbyś robić. Opowiedz mi o tym. — Chciałem prowadzić interesy. Ale jakie są możliwo¬ści dla czarnych, żeby prowadzić interesy? Skąd wziąć pie¬niądze? My nie mamy ani kopalń, ani linii kolejowych, ani nic. Nie chcą, żebyśmy mieli. Nie dają nam się ruszyć z jednego małego miejsca... — A ty nie chciałeś na tym miejscu pozostawać? Bigger podniósł wzrok; usta mu się zacisnęły. Jego krwią nabiegłe oczy błyszczały jakąś gorączkową dumą. — Nie chciałem — odpowiedział. Max popatrzył na niego uważnie i westchnął. — Słuchaj, Bigger. Powiedziałeś mi o tym, czego robić nie mogłeś. Ale coś przecież zrobiłeś. Popełniłeś te zbrod¬nie. Zabiłeś dwie kobiety. Jakże w ogóle mogłeś choć przez chwilę przypuszczać, że wyjdziesz z tego cało? Bigger wstał i wepchnął ręce w kieszenie. Oparł się o ścianę patrząc gdzieś w pustkę. Znów zapomniał o obec¬ności Maxa. — Nie wiem. Może to się wydawać wariactwo. Może na tym krześle elektrycznym spalą mnie właśnie za to, że się tak czułem. Ale ja się ani trochę nie martwiłem o te dwie, które zabiłem. Przez jakiś krótki czas byłem wolny. Coś robiłem To było złe, ale ja się czułem dobrze. Może Bóg mnie za to skarze. Jeżeli skarze, w porządku. Ale ja się nie martwiłem. Zabiłem je ze strachu i z wściekłości. Ale bałem się i wściekałem przez całe moje życie, a kiedy za¬biłem tę pierwszą, nagle przez jakiś krótki czas już się nie bałem wcale. — Czego się bałeś? — Wszystkiego — szepnął Bigger i ukrył twarz w dło¬niach. — Czy ty kiedykolwiek miałeś na coś nadzieję, Bigger? — Na co? Nie mogłem mieć nadziei. Jestem czarny — wymamrotał. — Nigdy nie chciałeś być szczęśliwy? — Chciałem. Chyba chciałem — odpowiedział prostując się. — Jak wyobrażałeś sobie to swoje szczęście? — Nie wiem. Chciałem robić różne rzeczy. Ale nic z te¬go nie było dla mnie. Chciałem robić to, co robią w szkole biali chłopcy. Niektórzy poszli na uniwersytet. Niektórzy do wojska. Ale ja nie mogłem. — A jednak chciałeś być szczęśliwy? — Tak, no pewnie. Każdy chce być szczęśliwy, mnie się zdaje. — Marzyłeś o tym? —Nie wiem. Po prostu kładłem się spać wieczorem i wstawałem rano. Po prostu żyłem z dnia na dzień. Myśla¬łem, że może kiedyś będę szczęśliwy. — Jak? — Nie wiem — Bigger nieomal jęknął. — A w jakich warunkach byłbyś szczęśliwy? — Nie wiem. Nie w takich jak te. — Powinieneś mieć jakieś pojęcie o tym, czego chciałeś, Bigger. cież tak wciąż nie chciał robić tego, co wiem, że nie może być dla mnie. Dlaczego wciąż chciałeś? -— Nie mogłem nie chcieć. Każdy chce, mnie się zdaje. Więc i ja chciałem także. Może byłoby ze mną wszystko w porządku, gdybym miał jakieś możliwości. Wtedy bym się nie bał. Ani nie wściekał chyba. I nie brałaby mnie taka nienawiść do ludzi; może wtedy czułbym się swobod¬nie, tak jakby. — Bywałeś kiedy w Klubie Młodzieży Męskiej Dzielnicy Południowej, tam dokąd pan Dalton posłał te stoły do ping-ponga? — Tak, ale na co, do diabła, człowiekowi ping-pong? — Uważasz, że ten klub powstrzymywał cię od rozra¬biania? Bigger podniósł głowę wysoko. — Od rozrabiania? — powtórzył słowa Maxa. — Nie. To właśnie tam planowaliśmy większość naszych rozró- bek. — Chodziłeś kiedy do kościoła, Bigger? — Chodziłem, jak byłem mały. Ale to dawno temu. — Rodzice twoi byli pobożni? v rr- Tak. Wciąż chodzili do kościoła. — Dlaczego ty przestałeś? — Nie lubiłem kościoła. Nic tam nie było. Ojej, nic, tyl¬ko śpiewali tam i krzyczeli, i modlili się przez cały czas. I co im z tego? Wszyscy kolorowi tak się modlą i nic im to nie daje. Wszystko dostają biali. — Czy w kościele czułeś się kiedy szczęśliwy? pUp Nie. Nie chciałem Bo szczęśliwi w kościele czują się tylko biedacy. — Przecież ty jesteś biedakiem, Bigger. Znów oczy Biggerowi błysnęły pełną zawziętością, go¬rączkową dumą. — Ja — powiedział — aż taki biedak nie jestem — Ale, Bigger, mówiłeś, że gdybyś znalazł się gdzieś, gdzie ludzie nie_żywiliby nienawiści do ciebie i ty byś nie żywił nienawiści do nich, to mógłbyś być szczęśliwy. W kościele żadnej nienawiści do ciebie nie było. Nie czu¬łeś się tam dobrze? — Ja chciałem być szczęśliwy na tym świecie, a nie za grobem. Takiego szczęścia nie chciałem. Biali lubią, jak my jesteśmy pobożni, bo wtedy mogą kręcić nami, jak chcą. — Przed chwilą powiedziałeś, że Bóg cię skarze za za¬bicie tych dwóch kobiet. Czy to znaczy, że wierzysz w Boga? — Nie wiem. — Ze strachem myślisz o tym, co cię czeka po śmierci? — Nie. Ale nie chcę umrzeć. — Nie wiedziałeś, że karą za zabicie tej białej będzie śmierć? |— Owszem, wiedziałem. Ale czułem się tak, jakby ona mnie już zabijała, więc mi było wszystko jedno. — Czy chciałbyś, gdybyś potrafił, znaleźć szczęście w religii? — Nie. Umrę lada dzień. Gdybym był pobożny, już bym nie żył. — A życie wiekuiste, które obiecuje Kościół? — To dla stłamszonych. — Krótko mówiąc, uważasz, że nie miałeś możliwości, prawda? — Prawda. Ale nikogo nie proszę, żeby mnie żałował. Nie. Nie proszę o to wcale. Jestem czarny. Czarnym możli¬wości nie dają, więc poszedłem na ryzyko i sam sobie da¬łem możliwość, i przegrałem. Ale to mnie już wcale nie obchodzi Mają mnie i wszystko skończone. — Nie przypuszczasz, Bigger, że jakoś, gdzieś, kiedyś będziesz miał możliwość powetowania sobie tego, czego byłeś pozbawiony tu na ziemi? — Do diabła, nie! Kiedy mnie przywiążą do tego krze¬sła i puszczą ten prąd, już po mnie raz na zawsze. — Bigger, powiedz mi teraz coś o ludziach twojej rasy. Kochasz ich? — Nie wiem, panie Max. Wszyscy jesteśmy czarni i wszystkich nas biali traktują tak samo. — Ale, Bigger, twoi czarni bracia robią coś dla ciebie. Są Murzyni, którzy wam przewodzą. — Tak, ja wiem. Słyszałem o nich. Są porządni chyba. — Znasz któregoś z nich? — Nie. — Bigger, dużo jest takich młodych Murzynów jak ty? — Chyba dużo. Ci, których znam, nic nie mają i do ni¬czego nie dochodzą. — Dlaczego nie zwróciłeś się do któregoś z waszych przywódców i nie powiedziałeś mu, jak ty i inni chłopcy się czujecie? — Ojej, do diabła, panie Max. Przecież by mnie nie słu¬chali. Oni bogaci, pomimo że biali ich traktują prawie tak jak mnie. Oni są prawie jak biali, kiedy chodzi o takich jak ja. Mówią, że to przez takich jak ja ciężko im się doga¬dać z białymi — Słyszałeś kiedy przemówienie któregoś z waszych przywódców? — Tak, no pewnie. W czasie wyborów. — I co o tym myślałeś? — Och, nie wiem. Wszyscy oni tacy sami Chcieli być wybrani na urząd. Chcieli pieniędzy, jak każdy. Panie Max, to jest gra i oni w nią grają. — Dlaczego ty nie grałeś? — Do diabła, co ja umiem? I nie mam nic. Nikt na mnie uwagi nie zwróci. Jestem tylko czarny chłopak, zupełnie goły. Chodziłem tylko do szkoły podstawowej. A w poli¬tyce jest pełno grubych ryb, facetów po studiach. — Nie ufasz im? — Mnie się zdaje, że im nie zależy, żeby im ktoś ufał. Chcą tylko być wybrani na urząd. Płacili, żeby na nich gło¬sować. — Głosowałeś kiedy? — Tak. Głosowałem dwa razy. Byłem za młody, więc sobie dodałem lat na to głosowanie, i dostałem pięć dola¬rów. — Nie było ci przykro sprzedać tak swój głos? — Nie. Czemu by miało być przykro? — Nie sądziłeś, że polityka mogłaby ci przynieść korzy¬ści? — Pięć dolarów dostałem w dzień wyborów. — Bigger, czy jacyś biali mówili ci kiedy o związkach zawodowych? — Nie. Nikt, tylko Jan i Mary. Ale ona nie powinna te¬go robić... Ale ja też nie mogłem nic poradzić, że zrobi¬łem to, co zrobiłem. I Jan... Myślę, że go skrzywdziłem tym podpisem „Czerwony" na kartce o okupie. — Wierzysz w to, że on jest teraz twoim przyjacielem? — No, nie jest przeciwko mnie. Nie zaczął na mnie skar¬żyć dzisiaj, kiedy go wypytywali Widać nie ma do mnie nienawiści takiej jak tamci. Chociaż pewnie, że go trochę rąbnęło z powodu panny Dalton. . — Bigger, przypuszczałeś, że kiedykolwiek posuniesz się do tego? — No, prawdę mówiąc, panie Max, dla mnie to wcale nie dziwne, że czeka mnie krzesło elektryczne. Teraz, jak zaczynam o tym myśleć, widzę, że chyba tak jest, jak mu¬siało być. Zapanowało milczenie. Max wstał i westchnął. Bigger patrzył uważnie, chcąc wiedzieć, co Max myśli, ale nie zo¬baczył nic na tej twarzy bladej, bez wyrazu. — No, Bigger — rzekł w końcu Max. — Z początku nie przyznasz się do winy jutro, kiedy zostaniesz postawiony w stan oskarżenia. Ale w toku procesu zmienimy to, przy¬znasz się i poprosimy o ułaskawienie. Będą się spieszyć z tym procesem: może to być już za dwa, trzy dni. Powiem sędziemu, jak tylko będę potrafił, o tym, co odczuwasz i dlaczego. Postaram się o wyrok dożywotniego więzienia. W tych okolicznościach nie mogę zrobić nic więcej. Nie muszę ci mówić, jakim oburzeniem pałają wszyscy na cie¬bie. Jesteś Murzynem, Bigger. Nie miej zbyt dużej nadziei. Wszędzie tam jest morze wściekłej nienawiści do ciebie, które będę starał się trochę odepchnąć. Oni chcą twojego życia, chcą zemsty. Uważali, że dostatecznie cię odgrodzili, żebyś nie mógł zrobić tego, co zrobiłeś. Teraz są wściekli, bo w głębi serc dopuszczają, że sami cię do tego zmusili. Kiedy ludzie tak się czują, nie ma z nimi żadnej dyskusji. Zresztą wiele też zależy od tego, kto będzie sędzią. Każdy sąd dwunastu białych przysięgłych w naszym stanie ska¬zał cię już z góry; więc na sąd przysięgłych liczyć nie mo¬żemy. No, Bigger, zrobię wszystko, co tylko leży w mojej mocy. Znów milczeli. Max poczęstował Biggera jeszcze jednym papierosem i sam zapalił. Bigger patrzył na jego białe włosy, pociągłą twarz, łagodne, smutne ciemnoszare oczy. Wiedział, że Max jest człowiekiem dobrym, i zrobiło mu się go żal. — Panie Max, ja bym na pana miejscu wcale się nie martwił. Gdyby wszyscy ludzie byli tacy jak pan, to mo¬że nie byłbym teraz tutaj. Ale już pan na to nic nie pora¬dzi Oni tylko pana znienawidzą za to, że pan stara się mi dopomóc. Ze mną przecież koniec. Mają mnie. — Och, oni mnie znienawidzą, owszem — odpowiedział Max. — Ale ja mogę być znienawidzony. Na tym polega różnica. Jestem Żydem, otacza mnie ich nienawiść, wiem jednak dlaczego i mogę walczyć. Czasami, co prawda, nie da się zwyciężyć, choćby się najdzielniej walczyło; to zna¬czy, trudno zwyciężyć, jeśli się nie ma czasu. A oni już na nas napierają. Ale tym, że mnie znienawidzą, jako twojego obrońcę, przejmować się nie trzeba. To właśnie lęk przed nienawiścią powstrzymuje wielu białych od niesienia po¬mocy tobie i takim jak ty. Zanim będę mógł stanąć do walki o ciebie, muszę stoczyć walkę z nimi. —^ Max wypu¬ścił z płuc dym papierosa. — No, na mnie już pora — po¬wiedział. Przed wyjściem zwrócił się jeszcze do Biggera i spojrzał mu w oczy. — Bigger, jak się czujesz? — Nie wiem Siedzę tu po prostu i czekam, żeby przy¬szli i kazali mi pójść na to krzesło. I nie wiem, czy będę miał siłę tam pójść, czy nie. Max odwrócił głowę i otworzył drzwi. Przyszedł straż¬nik. Chwycił Biggera za przegub ręki. — To do jutra, Bigger — powiedział Max. Po powrocie do swojej celi Bigger stanął nieruchomo na środku podłogi. Już nie garbił się, nie miał mięśni napię- tych. Oddychał lekko i zdumiewało go to, że jest w nim taki chłodny spokój. Stał tak, jakby słuchał bicia własnego serca. Wszędzie wokół niego była ciemność i cisza. Nie pamiętał, czy kiedykolwiek przedtem czuł podobne odprężenie. Gdy roz¬mawiał z Maxem, nie zdawał sobie z tego odprężenia spra¬wy, dopiero po Maxa odejściu pojął, że tak jak z tym bia¬łym, nie rozmawiał jeszcze nigdy z nikim w swoim życiu; nawet ze sobą samym I że w czasie tej rozmowy zrzucił z ramion jakieś wielkie brzemię. Już po chwili jednak my¬ślał o tym z raptownym gniewem. Dał się Maxowi nabrać! Ale nie. Max przecież nie zmuszał go do mówienia; on mówił bez żadnego przymusu, po prostu dlatego, że chciał mówić i że bodźca dodawało mu podniecenie, ciekawość nakazująca badać swoje uczucia. Max tylko siedział i słu¬chał, tylko zadawał pytania. Gniew minął i miejsce gnie¬wu zajął lęk. Ta chwila nadejdzie już wkrótce i jeśli on wtedy będzie miał głowę tak skotłowaną jak teraz, rze¬czywiście będą go musieli na to krzesło elektryczne zawlec. Trzeba się zdecydować; po to, by móc tam pójść o własnych siłach, trzeba ukuć z tego, co się czuje, twardą jednolitą tarczę albo nadziei, albo nienawiści. Byle nie szarpać się pomiędzy nienawiścią i nadzieją, bo taka szar¬panina oznacza życie w gęstych mgłach lęku i takąż w lę¬ku śmierć. Stał teraz jak na cienkiej linie i nie było nikogo, kto by go popchnął w jedną stronę bądź drugą, nikogo, kto by go przekonał, że on ma jakąś swoją wartość i cenę — nikogo poza nim samym. Przetarł rękami oczy próbując rozwikłać te uczucia poplątane, trzepoczące w jego sercu. Skoncentro¬wał się cały w cienkim, twardym rdzeniu świadomości; czuł, jak czas mija; ciemność wokół niego żyła, oddychała. A on wśród ciemności pragnął znów zakosztować tej krót¬kiej chwili wytchnienia, jakie mu dała rozmowa z Maxem. Usiadł na pryczy; musiał to uchwycić. Dlaczego Max zadawał mu te wszystkie pytania? Wiado¬mo, że Max bada fakty, żeby je przedstawić sędziemu; ale Max pytał w taki sposób, jakby liczył się z jego, Biggera, życiem, jego uczuciami, jego osobą, i to było coś niebywa¬ łego. Co to znaczy? Czy jednak nie postąpiłem głupio? Czy nie dałem się znowu nabrać, wykiwać? Coś mu szeptało, że został przyłapany w momencie słabości. Ale to, to... ta uf¬ność? Nie miał prawa do dumy; a przecież rozmawiał z Maxem jak człowiek, który coś posiada. Powiedział Maxowi, że nie chce religii, że nie pozostawał na swoim miejscu. Nie miał prawa tak się czuć, nie miał prawa za¬pomnieć, że musi umrzeć, że jest czarny, że jest mordercą, nie miał prawa zapomnieć o tym nawet na sekundę. A prze¬cież zapomniał. Zastanowił się, czy to możliwe, że ostatecznie wszyscy na świecie odczuwają jednakowo? Czy ci, którzy go niena¬widzą, noszą w sobie to samo, co Max zobaczył w nim, to coś, co nakazało Maxowi zadawać te pytania? I w jakim celu Max chce mu pomagać? Czemu naraża się dla niego na wściekłą nienawiść białych? Po raz pierwszy w życiu Bigger mógł z wysoka, ze szczytu spiętrzonych doznań zoba¬czyć mgliste związki, o jakich nigdy dotąd nie marzył. Je¬żeli ta zwalista biała góra nienawiści nie jest wcale górą, tylko jest ludźmi, ludźmi takimi jak on i jak Jan — to przecież wyłania się przed nim wielka nadzieja, której mo¬żliwości nigdy sobie nie wyobrażał, i zieje przed nim otchłań rozpaczy, której bezmiaru na pewno nigdy by nie zgłębił. Wezbrał w nim mocny sprzeciw, uczucie nakazu¬jące mu, ostrzegające go, żeby tego olśnienia nie roztrząsał, bo to by go wprowadziło znowu w ślepy zaułek, ku jeszcze większej nienawiści i pohańbieniu. A przecież widział i odczuwał jedno jedyne życie, i ono było czymś więcej niż spanie, sen; było wszystkim, co ży¬cie w sobie zawiera. Wiedział, że nie obudzi się w jakiś czas po śmierci i nie westchnie, jakie proste i głupie rze¬czy mu się śniły. Zobaczył życie krótkie, i to było jak pod¬cięcie biczem. Ogarnęła go jakaś nerwowa skwapliwość. Stanął pośrodku celi i spróbował ujrzeć siebie w stosunku do innych ludzi, chociaż zawsze dotąd bał się to robić, tak głęboko skażony był jego umysł nienawiścią innych do nie¬go. Teraz z tym nowym poczuciem własnej wartości, jakie mu dała rozmowa z Maxem, poczuciem nieuchwytnym 389 i niejasnym, usiłował wierzyć, że skoro Max potrafił pod tymi jego szaleńczymi okrutnymf postępkami, aktami lęku, nienawiści i morderstwa, ucieczki i rozpaczy, zobaczyć w nim człowieka, to Max również by nienawidził bia- łych, gdyby był czarny, zupełnie tak samo, jak o n teraz ich nienawidzi i jak oni nienawidzą jego. Po raz pierwszy w życiu Bigger czuł grunt pod nogami i chciał na tym gruncie pozostać. Był zmęczony i senny, miał gorączkę; ale wolał się nie kłaść, dopóki nie dojdzie ze sobą jakoś do porządku. Ślepe odruchy narastały, żeby zawładnąć ciałem, a inteligencja usiłowała je wyjaśniać, nasuwając obrazy dla łatwiejszego zrozumienia. Dlaczego tyle tej nienawiści i lęku? Gdy tak stał drżący w celi, ujrzał, jak wyłania się i unosi ogromny obraz, ciemny i płynny; ujrzał ponure, szeroko rozbudowa¬ne więzienie, pełne ciasnych ponurych cel, w których żyją ludzie; w każdej celi jest kamionka z wodą i suchy kawa¬łek chleba, i nikt nie może przejść z celi do celi, i mnó¬stwo tam wrzasków i przekleństw, i jęków, ale nikt ich nie słyszy, bo ściany są grube, i ciemność panuje wszędzie. Dlaczego tyle jest cel na świecie? Ale czy to prawda? Chciał wierzyć, a jednak bał się. Czy to nie za wielkie zuchwalstwo tak sobie pochlebiać? Czy on nie padnie za¬raz martwy od pioruna przyrównując się do innych, bodaj w wyobraźni? Osłabiony, nie mógł już stać. Usiadł znów na krawędzi pryczy. Jak stwierdzić, czy to nie jest jego urojenie, czy inni też doznają takiego uczucia? Jak stwierdzić, o co cho¬dzi w życiu, teraz, gdy się ma umrzeć? Powoli w ciemności podniósł ręce wysoko, z palcami bezsilnie rozwartymi. Gdy¬by mógł sięgnąć rękami, gdyby ręce miał z drutów elek¬trycznych i gdyby serce jego było baterią zasilającą je prą¬dem — gdyby mógł sięgnąć takimi rękami do innych lu¬dzi przez mury z kamienia i dotknąć ich rąk przenikniętych prądem ich serc, gdyby to zrobił, czy przyszłaby odpo¬wiedź, wstrząs? To nie znaczy, żeby chciał dla siebie cie¬pła płynącego z serc ludzi; nie chciał aż tyle. Pragnął tyl¬ko wiedzieć, że ludzie mają serca i że ich serca są ciepłe! Tylko to i nic więcej; to by aż nadto wystarczyło. W sa¬mym tym dotknięciu, reakcji, rozpoznaniu byłaby jedność, utożsamienie się; podpora jedności, scalenie, jakie mu unie¬możliwiano przez całe jego życie. Jeszcze jeden odruch zrodził się z rozpaczliwej potrzeby, odruch, który inteligencja przetworzyła w obraz: słońce pali, olśniewa blaskiem gorących promieni, a on stoi W ogromnym tłumie mężczyzn, białych i czarnych, wszy¬stkich mężczyzn, i pod tymi promieniami topnieją liczne różnice, barwy skóry, rodzaje ubrania i pozostaje tylko to, co jest wspólne i dobre, żeby radować się dobroczynnym słońcem.. Już leżąc na pryczy, jęknął. Chyba głupio coś takiego od¬czuwać? Chyba lęk i słabość sprawiły, że takie pragnienie nachodzi go teraz, w przededniu śmierci? Ale jak mogłoby pojęcie tak głębokie, tak przemożnie objawiające mu się na fali wzruszenia, być pojęciem fałszywym? Czy on może w ogóle zaufać takiemu uczuciu, samoistnemu, nagiemu? Ale już zaufał. Przez całe życie nienawidził czysto instynk¬townie. Czemuż by więc teraz nie miał usłuchać tego no¬wego instynktu? Zabił Mary i Bessie, ściągnął na matkę, brata i siostrę smutek i wkroczył w cień krzesła elek¬trycznego jedynie po to, by mu się ta rzecz objawiła? Przez cały czas był ślepy? Ale już nie ma sposobu poznania tego teraz. Jest za późno... Nie miałby nic przeciwko temu, żeby umrzeć, gdyby tyl¬ko mógł zrozumieć, co to wszystko znaczy, jaki jest jego związek ze wszystkimi innymi, którzy żyją, i z ziemią, na której stoi. Czy bitwa jakaś się toczy i walczą wszyscy, a jego to ominęło? Jeśli tak, czy biali są temu winni? Czyż nie powinien białych nienawidzić nawet teraz? Możliwe. Ale jego już nie obchodzi nienawiść do nich. On musi umrzeć. O ileż ważniejsze jest dla niego zbadanie, co ozna¬cza to dziwne przebiegające go mrowie, to upojenie, ta no¬wa podnieta. Chciałby teraz żyć —- nie uniknąć kary za swoje zbrod¬nie — ale żyć po to, by zbadać, sprawdzić, czy ten nowy instynkt jest słuszny, i odczuć go jeszcze głębiej; i umrzeć, skoro umrzeć musi, w pełnej tego świadomości. Czuł, że wszystko by utracił, gdyby umarł bez tego, gdyby umarł nie wiedząc na pewno. Ale już nie ma sposobu. Za późno... Uniósł ręce do twarzy i dotknął swych rozedrganych warg. Nie... nie... Podbiegł do drzwi, chwycił zimne stalo¬we pręty w swoje gorące dłonie i ścisnął je z całej siły, prostując ramiona. Po twarzy opartej o pręty popłynęły mu łzy. Wilgoć na ustach miała smak soli. Nagle osunął się na klęczki i zaszlochał: — Ja nie chcę umrzeć... ja nie chcę umrzeć... Rozpatrzenie skargi przez pierwszy sąd przysięgłych, po¬stawienie Biggera w stan oskarżenia i zarządzenie procesu na skutek nieprzyznania się oskarżonego do winy — wszy¬stko to trwało niecały tydzień. W szary, bezsłoneczny pora¬nek Bigger leżał na pryczy i wpatrywał się niewidzącymi oczami w czarne stalowe kraty więzienia hrabstwa Cook. Jeszcze godzina i zabiorą go do sądu, gdzie mu powiedzą, czy ma żyć, czy umrzeć, i kiedy. W tych ostatnich minu¬tach dzielących go od początku rozprawy pragnął niejasno posiąść w pełni to, co Max w nim obudził i co było nadal tak bardzo jeszcze mgliste. Czuł, że musi to mieć teraz. Jakżeby zdołał stanąć przed sądem białych nie mając nic, co by go podtrzymywało? Od tamtego wieczora, gdy sa¬motny w celi uległ temu wzniosłemu czarowi, jaki rzuciła na niego rozmowa z Maxem, bardziej niż kiedykolwiek przed¬tem czuł się bezbronny wobec płomieni buchającej niena¬wiści. Chwilami gorzko żałował, że tego nie przewidział, żało¬wał, że nie może schronić się za swój mur. Ale to było nie¬możliwe. Już przecież wyszedł na otwartą przestrzeń i dał się złapać, złapać dwukrotnie; raz, skoro go zamknięto w więzieniu za morderstwo, drugi raz, skoro go pozbawiono ładunku emocjonalnego, z którym łatwiej byłoby mu pójść na śmierć. Usiłując przywrócić tę podniosłą chwilę, próbował poroz¬ mawiać o tym z Maxem, ale Max pochłonięty był przygo¬towywaniem obrony w sądzie, żeby ocalić jego życie. A on przecież musiał ocalić życie swoje własne. Wiedział jednak, że zawiodłaby go próba ujęcia tego w słowa, ję¬zyk nie drgnąłby mu nawet. Nieraz gdy zostawał sam po wizycie Maxa, zastanawiał się markotnie, czy w ogóle są jakieś zestawy słów, którymi mógłby się porozumieć z in¬nymi ludźmi, przekazać innym owo zarzewie, ogień tlący się w nim. Patrzył teraz na świat i na ludzi wokół siebie wzrokiem podwójnym: widział śmierć, obraz samego siebie, jak sie¬dzi w pasach na krześle elektrycznym i czeka, żeby ten go¬rący prąd przeszył mu ciało; i widział życie, obraz samego siebie, jak stoi wśród tłumu ludzi zagubionych w odmę¬tach swych istnień, pełnych nadziei, że wynurzą się z po¬wrotem na powierzchnię, już odmienieni, nieulękli... Ale, jak dotąd, tylko śmierć była dla niego rzeczą pewną; tyl¬ko nie słabnąca nienawiść białych stawała się naprawdę widoczna; tylko tę samą ciemną celę, zimne kraty, długie, samotne godziny wciąż miał przed sobą. Czy on dlatego, że chce uwierzyć w nowy obraz świata, zachowuje się tak głupio, bezmyślnie, grzęźnie w trwodze? Czyż jego dawna nienawiść nie jest obroną lepszą niż ta dręcząca niepewność? Czy złudna nadzieja nie rzuca go właśnie w wiry niepewności? Na ilu frontach naraz czło¬wiek może walczyć? Czy można staczać bitwę zarówno we¬wnątrz siebie, jak na zewnątrz? A przecież czuł, że nie mo¬że toczyć bitwy o swoje życie, jeśli nie wygra przedtem tej, która szaleje w jego duszy. Matka, Vera i Buddy przyszli go odwiedzić i znów im kłamał, mówiąc, że się modli, że pogodził się ze światem i ludźmi. Ale te kłamstwa sprawiły jedynie, że było mu je¬szcze bardziej wstyd i jeszcze bardziej ich nienawidził; i bolały go, bo rzeczywiście łaknął tego przekonania, z ja¬kim mówiła i modliła się matka. Łaknął, a przecież czuł, że nie może ono być jego udziałem, ponieważ w żadnym razie nie przyjąłby koniecznych po temu warunków. Gdy odeszli, poprosił Maxa, żeby ich już nie wpuszczano. Przed samym procesem strażnik przyniósł mu do celi ga¬zetę. — Twój adwokat przysyła — powiedział wychodząc. Bigger rozłożył „Trybunę", i zobaczył nagłówek : WOJ¬SKO PILNUJE PORZĄDKU W CZASIE PROCESU CZARr NEGO MORDERCY. Wojsko? Pochylił się i przeczytał: OCHRONA GWAŁCICIELA PRZED MOTŁOCHEM. Czy¬tał dalej: Ze Springfield, stolicy stanu, otrzymaliśmy dzisiaj ra¬no wiadomości, że w obawie przed ekscesami guber¬nator, H. M Ó'Dorsey, odkomenderował dwa pułki Straży Narodowej Stanu Illinois, żeby utrzymywały po¬rządek w czasie procesu Murzyna Biggera Thomasa, gwałciciela i mordercy. Przesunął wzrokiem po zdaniach: Oburzenie na mordercę nadal wzrasta... Opinia pu¬bliczna domaga się kary śmierci... w dzielnicy murzyń¬skiej panuje popłoch... miasto w napięciu... Westchnął i zapatrzył się w pustkę przed sobą. Usta roz¬chylił, powoli opuścił głowę. Czyż nie głupotą było nawet słuchać, jak Max mówi o ocaleniu mu życia? Czyż on sam nie potęguje grozy własnego kresu, goniąc tak za migającą nadzieją? I czyż ten głos nienawiści nie rozbrzmiewał już dawniej, zanim on się urodził, i nie będzie rozbrzmiewać jeszcze długo, długo, gdy on już umrze? Znów zaczął czytać: Czarny morderca w pełni zdaje sobie spraWę, że grozi mu śmierć na krześle elektrycznym... czas schodzi mu przeważnie na czytaniu sprawozdań prasowych o jego zbrodni oraz na spożywaniu luksusowych posiłków, które przysyłają jego przyjaciele, komuniści... zbrod¬niarz nie jest towarzyski ani rozmowny... Burmistrz chwali policję za odwagę... zebrano ogromną masę do¬wodów przeciwko mordercy... A potem: W odniesieniu do stanu psychicznego tego Murzyna Dr Calvin H. Robinson, psychiatra Wydziału Krymi¬nalistyki, oświadczył: „Nie ulega wątpliwości, że Tho¬mas jest bardziej czujny psychicznie i bardziej szczwa- ny, niż podejrzewamy. To, że usiłował swoje morder¬stwo i żądanie okupu zrzucić na komunistów i że sta¬nowczo zaprzecza, jakoby tę dziewczynę zgwałcił, świadczy, że, być może, ukrywa on wiele innych zbrodni." Zawodowi psycholodzy z Uniwersytetu Chicagow¬skiego wykazali nam dzisiaj rano, że Murzyni czują niezwykły pociąg do białych kobićt. „Uważają — po¬wiedział jeden z profesorów, prosząc, by nazwiska je¬go w związku z tą sprawą nie Wymieniać — że białe kobiety są ponętniejsze niż kobiety ich rasy. Po pro¬stu nie mogą się powstrzymać." Podobno Boris A. Max, komunista, adwokat tego Murzyna, wystąpi z wnioskiem o uniewinnienie i bę¬dzie się starał wybronić swego klienta w toku prze¬wlekłego procesu. Bigger upuścił gazetę, wyciągnął się na pryczy i przy¬mknął oczy. Wciąż i wciąż to samo. Po co w ogóle to czy¬tać? — Bigger! Przed celą stanął Max. Strażnik otworzył drzwi. Max wszedł. — No, Bigger, jak się czujesz? — Dobrze... chyba — wymamrotał Bigger. — Już idziemy do sądu. Bigger wstał i rozejrzał się bezmyślnie po celi. — Jesteś gotów? — Tak fSi westchnął. — Chyba jestem. — Słuchaj, synu. Nie denerwuj się. Przyjmuj wszystko spokojnie. — Czy będę siedział przy panu? — Oczywiście. Przy jednym stole. Będę tam przez cały czas procesu. Więc się nie bój. Strażnik wyprowadził go z celi. Na korytarzu szpalerem już ustawili się policjanci. Panowała cisza. Dwaj wzięli go między siebie i kajdankami sczepili jego ręce ze swoimi. Zza stalowych prętów wyzierały na niego twarze czarne i białe. Sztywno szedł między dwoma policjantami; przed nim maszerowało sześciu i słyszał, że jeszcze więcej ich idzie za nim. Doprowadzili go tak do windy, która zwiozła go na korytarz pod ziemią. Dość długo szli tym wąskim tunelem; echo kroków głośno dudniło w ciszy. Wsiedli do jeszcze jednej windy, wjechali na górę i ruszyli innym szerokim korytarzem, gdzie oprócz policji pełno było pod¬nieconych ludzi. Mijając okno Bigger dojrzał przelotnie całe morze głów na ulicy za zwartymi szeregami żołnierzy w mundurach khaki. Tak, to jest wojsko i motłoch, o któ¬rych czytał w gazecie. Wprowadzono go do jakiegoś pokoju. Max pierwszy pod¬szedł do jednego ze stołów. Już bez kajdanków, Bigger usiadł między dwoma policjantami. Łagodnie Max położył mu prawą rękę na kolanie. — Mamy już tylko parę minut — powiedział Max. — Tak — mruknął Bigger. Oczy miał na pół przymknię¬te; z głową lekko przechyloną na bok patrzył poza Maxa gdzieś w dal. — No — powiedział Max — popraw sobie krawat. Bigger apatycznie podciągnął węzeł krawata. — Otóż, Bigger, może będziesz musiał coś powiedzieć... tylko raz, rozumiesz... — To znaczy, w sali sądowej? — Tak, ale ja będę... Oczy Biggerowi się rozszerzyły, pełne lęku. — Nie! — No, posłuchaj, synu... — Kiedy ja nie chcę nic mówić. — Staram się ocalić ci życie..„ Nerwy Biggera nie wytrzymały, w głosie jego zabrzmia¬ła nuta histerii: — Oni mnie zabiją! Pan wie, że oni mnie zabiją... — Ale będziesz musiał coś powiedzieć, Bigger. Po¬słuchaj... — Nie może pan tak urządzić, żebym nie musiał? — Tylko słowo, parę słów. Sędzia cię zapyta, czy przy¬znajesz się do winy, wtedy powiesz, że tak. — I mam wstać? — Tak. — Ja nie chcę wstać. — Czy nie rozumiesz, że staram się ocalić ci życie? Po¬móż mi trochę tylko tym... — Mnie tam już chyba wszystko jedno. Nie myślę, żeby pan mógł je ocalić. — Nie wolno ci tak do tego podchodzić... — Nic na to nie poradzę. — I jeszcze coś. W sali będzie pełno, rozumiesz? Po pro¬stu wejdź i usiądź. Będziesz siedział tuż przy mnie. I niech sędzia widzi, że zwracasz uwagę na to, co się dzieje. — Mam nadzieję, że mojej mamy tam nie będzie. — Prosiłem, żeby przyszła. Chcę, żeby ją sędzia zoba¬czył — powiedział Max; — Będzie się czuła okropnie. — To wszystko dla ciebie, Bigger. — Myślę, że nie jestem tego wart. — Ta sprawa nie tylko ciebie dotyczy, synu. W pewnym sensie odbędzie się tu dzisiaj proces wszystkich Murzy¬nów Ameryki. — Tak czy owak, mnie zabiją. — Nie, jeżeli będziemy walczyć. Nie, jeżeli powiem im, jak ty musiałeś żyć. Jeden z policjantów podszedł do Maxa, klepnął go lekko w ramię i oznajmił: — Sędzia czeka. — Dobrze — rzekł Max. — No, Bigger. Idziemy. Głowa do góry. Wstali i znów otoczyli ich policjanci. Bigger ruszył u bo¬ku Maxa na korytarz i doprowadzony został do jakichś drzwi. Wszedł do ogromnej sali zatłoczonej ludźmi. Po chwili zobaczył z jednej strony sali, za ogrodzeniem, nie¬dużą gromadkę czarnych. Do uszu jego dolatywał cichy szmer głosów. Dwaj policjanci torowali przejście. Idąc po¬woli Bigger czuł, jak Max ciągnie go za rękaw marynar¬ki. Znaleźli się we frontowej części sali. -— Usiądź — szepnął Max. Gdy Bigger siadał, rozbłysły flesze; znów go fotografo¬wano. Był w takim napięciu nerwowym, że usta mu drża¬ły. Nie wiedział, co robić z rękami; chciał je włożyć do kieszeni, ale to by wymagało za dużo wysiłku i zwróciłoby uwagę. Trzymał je więc na kolanach, oparte wierzchami dłoni. Nastąpiła długa i ciężka chwila oczekiwania. Głosy poza nim nadal szemrały. Bladożółte słońce świeciło przez wysokie okna, rozplątując promieniami powietrze. Rozejrzał się. Tak, jest matka i brat, i siostra: patrzą na niego. Jest wielu jego dawnych szkolnych kolegów. Jest jego nauczyciel, dwóch nauczycieli. Jest G. H. i Jack, i Gus, i Doc z sali bilardowej. Spuścił wzrok. To są ci ludzie, wo¬bec których kiedyś się pysznił, zachowywał się po chuli- gańsku; ludzie, którym kiedyś rzucał wyzwanie. Teraz wi¬dzą go, gdy on tu tak siedzi. Uważają pewnie, że mają ra¬cję, a on błądzi. Powróciło to. dawne, dławiące palenie w żołądku i w gardle. Dlaczego oni nie mogą po prostu za¬strzelić go i od razu z tym skończyć? Przecież zabiją go tak czy owak, więc po co każą mu jeszcze przechodzić to wszystko? Wzdrygnął się na dźwięk głuchego, niskiego głosu i stukania w drewniany stół. — Proszę wstać... Wszyscy wstali. Poczuł rękę Maxa na ramieniu, więc też stanął przy Maxie. Człowiek o woskowobiałej twarzy, oble¬czony w długą czarną togę wszedł powoli tylnymi drzwia¬mi i zasiadł za balustradą wysoko, jak na kazalnicy. To sędzia, pomyślał Bigger, siadając z powrotem. — Słyszcie... Słyszcie... — usłyszał znów ten głuchy głos. Dotarły do jeg^ świadomości strzępki tych formułek: — 398 ...ten oto Najwyższy Sąd Kryminalny Hrabstwa Cook... otwiera posiedzenie... aż do przerwy... Czcigodny Sędzia Najwyższy Alvin C. Hanley, przewodniczący... Zobaczył, jak sędzia spogląda na Buckleya, a potem na niego i na Maxa. Buckley wstał i podszedł do balustra¬dy. Max również wstał i tam podszedł. Przez chwilę obaj dość cicho rozmawiali z sędzią, po czym wrócili na swo¬je miejsca. Teraz podniósł się człowiek siedzący tuż za sędzią i zaczął czytać coś bardzo długiego tak ochry¬ple i niewyraźnie, że Bigger mógł dosłyszeć tylko ury¬wki: — ...oskarżenie przekazane sądowi przez sąd przysię¬głych numer sześćset sześćdziesiąt sześć tysięcy dziewięćset osiemdziesiąt trzy... Ludność stanu Illinois przeciwko Tho¬masowi Biggerowi... Pierwszy Sąd Przysięgłych wybra¬nych, dobranych i zaprzysiężonych w rzeczonym hrabstwie Cook i w imieniu rzeczonego hrabstwa Cook ogłasza, że Thomas Bigger popełnił gwałt i dopuścił się bestialstwa seksualnego na osobie... przez uduszenie ręką... zadusił na śmierć i usunął zwłoki paląc rzeczone w piecu kotłowni... nożem i siekierą odciął głowę od zwłok... rzeczone czyny, dokonane na osobie niejakiej Mary Dalton i przewidziane w obowiązującej ustawie karnej, stanowią naruszenie spo¬koju i godności obywateli stanu Illinois... Raz po raz padało przy tym nazwisko Biggera, aż ogar¬nęło go takie uczucie, jak gdyby dostał się w tryby jakiejś ogromnej, a przecież delikatnej maszyny w ruchu bezu¬stannym, cokolwiek by w nią wpadło. Raz po raz ten czło¬wiek czytał, że on zabił Mary i Bessie; że odrąbał głowę Mary; że walił Bessie cegłą, że zgwałcił Mary i Bessie, je obie; że wepchnął Mary do pieca; że wrzucił Bessie w szyb wentylacyjny i zostawił ją tam, żeby zamarzła na śmierć; i że przebywał nadal w domu Daltonów, gdy zwłoki Mary płonęły w piecu, i wysłał wiadomość z żądaniem okupu. Aż to czytanie się skończyło i jedno wielkie sapnięcie zdu¬mienia rozległo się w całej sali, i wszystkie twarze odwró¬ciły się w stronę Biggera. Sędzia stukaniem nakazał porzą¬dek i zapytał: 399 — Czy pan obrońca gotów jest złożyć wyjaśnienie w sprawie tego aktu oskarżenia? Max wstał. — Tak jest, wysoki sądzie. Oskarżony, Bigger Thomas, przyznaje się do winy. Natychmiast w sali zawrzało. Bigger odwrócił głowę i zobaczył, jak kilku mężczyzn przepycha się przez publicz¬ność ku drzwiom. Wiedział, że to dziennikarze. Sędzia znów stukaniem przywołał publiczność do porządku. Przerwał Maxowi, który usiłował mówić dalej. — Chwileczkę, panie obrońco. Musimy mieć porządek! W sali się uciszyło. — Wysoki sądzie — powiedział Max — po długim i ucz¬ciwym namyśle postanowiłem wycofać swoje oświadcze¬nie w przedmiocie niewinności oskarżonego, który obecnie przyznaje się do winy. Ustawy naszego stanu pozwalają przedstawić materiał dowodowy w celu złagodzenia kary, poproszę więc, aby sąd w chwili, którą uzna za najlepszą, dał mi sposobność do przedstawienia dowodów dotyczących psychicznej i emocjonalnej postawy tego chłopca i mogą¬cych rzucić światło na stopień jego odpowiedzialności za te zbrodnie. Chcę również przedstawić dowody odnośnie młodości oskarżonego. W dalszym ciągu chcę spowodować, aby sąd uznał przyznanie się oskarżonego do winy za do¬wód przemawiający za złagodzeniem kary... — Wysoki sądzie! — wrzasnął Buckley. — Proszę mi pozwolić skończyć — powiedział Max. Buckley ruszył ku balustradzie, zaczerwieniony. — Pan nie może wysuwać argumentu, że ten chłopak jest zarówno winny, jak niespełna rozumu — oświad¬czył. — Jeżeli będzie pan twierdził, że Bigger Thomas jest niepoczytalny, rzecznik oskarżenia zażąda, żeby poddać oskarżonego badaniom.. — Wysoki sądzie — powiedział Max. — Nie twierdzę, że on jest w rozumieniu prawnym tego słowa niepoczytal¬ny. Będę usiłował wykazać i udowodnić psychiczną i emo¬cjonalną postawę oskarżonego oraz stopień, w jakim on jest odpowiedzialny za te zbrodnie. — To jest obrona niepoczytalności! — wrzasnął Buckley. — Nie prowadzę żadnej takiej obrony — powiedział Max. — Człowiek jest albo poczytalny, albo niepoczytalny — rzekł Buckley. ii Niepoczytalność może mieć różne stopnie — zauważył Max. — Ustawy naszego stanu pozwalają na wysłuchanie zeznań po to, by ustalić stopień odpowiedzialności. Jak również ustawy zezwalają na przedstawienie dowodów ce¬lem złagodzenia kary. — Rzecznik oskarżenia przedstawi świadków i dowody, żeby określić w myśl prawa poczytalność oskarżonego — powiedział Buckley. Nastąpił długi spór, którego Bigger nie zrozumiał. Sędzia przywołał zarówno prokuratora, jak adwokata do balustra¬dy i we trzech rozmawiali tam przez godzinę. W końcu Max i Buckley wrócili na swoje miejsce, a sędzia spojrzał w stronę Biggera i powiedział: — Bigger Thomas. Niech oskarżony wstanie. Fala ognia zalała Biggera. Poczuł się tak jak wtedy, gdy stał nad łóżkiem i sunął ku niemu ten biały cień; jak wte- dy, gdy siedział w samochodzie pomiędzy Janem i Mary; jak wtedy, gdy zobaczył Gusa w drzwiach pokoju bilardo¬wego Doca — tak właśnie poczuł się teraz; zduszony, na¬pięty w szponach przemożnego, miotającego nim lęku. Wo¬lałby w tej chwili chyba wszystko, co najgorsze, byleby tyl¬ko móc nie wstawać. Zapragnął rzucić się i zamierzyć czymś ciężkim, i skończyć tę nierówną walkę. Max chwy¬cił go za rękę. — Wstań, Bigger. Stanął więc oparty o krawędź stołu, czując drżenie ko¬lan tak gwałtowne, jak gdyby zaraz miały się ugiąć pod nim. Sędzia długo patrzył na niego bez słowa. Za sobą Bigger słyszał szmer głosów. Sędzia stukaniem nakazał ci¬szę. — Ile klas szkoły oskarżony ukończył? — Siedem — szepnął Bigger, zdumiony tym pytaniem. — Jeżeli oskarżony przyznaje się do winy i to zostało zaprotokołowane — sędzia urwał — to sąd może skazać oskarżonego na śmierć... ^ znów urwał — albo też sąd może skazać oskarżonego na dożywotnie więzienie... — i jeszcze raz urwał — albo też sąd może skazać oskarżone¬go na więzienie na okres nie krótszy niż lat czternaście. Czy oskarżony rozumie, co powiedziałem? Bigger spojrzał na Maxa. Max skinął głową. -— Niech oskarżony odpowie — zniecierpliwił się sę¬dzia. — Jeżeli oskarżony rozumie, co powiedziałem, niech odpowie, że tak. — Tak, psz'pana, rozumiem — szepnął Bigger. — A więc, zdając sobie sprawę z następstw, oskarżony przyznaje się do winy? — Ttt-tak, psz'pana — znów szeptem odpowiedział Big¬ger, zatracając już poczucie rzeczywistości, jak gdyby ten cały proces był snem szalonym, dojmującym, który wkrót¬ce musi tak czy inaczej się skończyć. — To wszystko. Oskarżony może usiąść — powiedział sędzia. Bigger usiadł. — Czy prokurator stanu gotów jest przedstawić dowody i świadków oskarżenia? — zwrócił się sędzia do Buckleya. — Jesteśmy gotowi, wysoki sądzie,— Buckley wstał od¬wrócony na pół do sędziego, na pół do publiczności, Wy¬soki sądzie, moje oświadczenie tym razem będzie bardzo krótkie. Nie ma potrzeby, abym przedstawiał sądowi okropne szczegóły tych łajdackich zbrodni. Szereg świad¬ków oskarżenia, zeznanie złożone i podpisane przez samego oskarżonego i dowody rzeczowe ukażą nienaturalny aspekt tego niegodziwego występku przeciwko Bogu i ludzkości bardziej wymownie, niż ja bym kiedykolwiek się na to odważył. Z wielu względów Bogu dziękuję, że tak wła¬śnie sprawy się mają, ponieważ niektóre z faktów zwią¬zanych z tą diabelską zbrodnią są tak przedziwne i nie do uwierzenia, tak bestialskie i obce całej naszej koncepcji życia, że zakomunikować ich sądowi po prostu nie czuję się na siłach. Nigdy w czasie mej długoletniej służby dla narodu nie znalazłem się w sytuacji, w której byłem bardziej niezłom¬nie pewny, co jest moim obowiązkiem. Tutaj nie ma miej¬sca na wykrętne, teoretyczne... czy też fantastyczne... in¬terpretacje prawa. — Buckley umilkł, rozejrzał się po sa¬li, a potem podszedł do stołu i wziął leżący tam nóż, któ¬rym Bigger odcinał głowę Mary. — Ta sprawa jest wyraź¬na jak ten nóż mordercy, nóż, który posłużył do pokrajania niewinnej dziewczyny! — wrzasnął. Znów umilkł i wziął ze stołu cegłę, którą Bigger rozbił głowę Bessie w tym opuszczonym domu. — Wysoki sądzie, ta sprawa jest kon¬kretna jak ta cegła, cegła, która posłużyła do zgruchotania czaszki biednej dziewczyny! Znów popatrzył na publicz¬ność. — Nieczęsto się zdarza — ciągnął dalej — żeby przed¬stawiciel narodu, wybrany przez masy obywateli na swój urząd, czuł, jak te masy dosłownie napierają na niego, czekając, ufne, że on będzie się domagał wykonania pra¬wa... W sali było cicho jak w grobowcu. Buckley podszedł do okna i otworzył je jednym ruchem ręki. Jak łoskot dolecia¬ło szemranie ogromnego ulicznego tłumu. W sali zerwała się wrzawa: — Zabić go od razu! — Zlinczować go! Sędzia stukaniem nakazał spokój. — Cisza! Każę opróżnić salę! — zawołał. Max już stał. — Wnoszę sprzeciw! — powiedział. — To jest absolut¬nie wbrew przepisom. W istocie to jest próba zastraszenia sądu. — Uwzględniam sprzeciw — rzekł sędzia. — Proszę po¬stępować w sposób bardziej odpowiadający godności pań¬skiego urzędu i tego sądu, panie prokuratorze. — Bardzo przepraszam, wysoki sądzie. — Buckley pod¬szedł do balustrady ocierając twarz chustką. — To skutek zbyt wielkiego wzburzenia. Chciałem tylko niezbicie prze¬konać sąd, jak paląca jest ta sytuacja... — Sąd czeka na pańskie uzasadnienie — powiedział sę¬dzia. — Tak, oczywiście, wysoki sądzie — skłonił się Buck¬ley. — A więc jakie tu mamy wyniki? Akt oskarżenia w całej rozciągłości przedstawia zbrodnię, do której po¬pełnienia oskarżony się przyznał. Obrońca oskarżonego twierdzi i chce, aby sąd w to uwierzył, że sam akt przy¬znania się do winy wobec tego oskarżenia powinien być przyjęty jako okoliczność łagodząca. W imieniu pogrążo¬nych w smutku rodzin Mary Dalton i Bessie Mears i w imie¬niu obywateli stanu Illinois, których tysiące tam za tym oknem czekają, aby sprawiedliwości stało się zadość, po¬wiem, że żadne takie matactwa, żadne takie kruczki nie mogą wprowadzić tego sądu w błąd i zadrwić z prawa! Człowiek popełnia dwa najokropniejsze morderstwa w historii cywilizacji amerykańskiej, przyznaje się, a jego obrońca wymaga, abyśmy uznali... po tym, jak ten mor¬derca usiłował wymknąć się policji, jak usiłował dwóch po¬licjantów: zabić... że jego przyznanie się do winy jest oko¬licznością przemawiającą za złagodzeniem kary! Ja powiem, wysoki sądzie, że to zniewaga dla sądu i dla wszystkich inteligentnych ludzi w naszym stanie! Jeżeli po takich zbrodniach dopuści się do takiej obrony, jeżeli w wyniku takiej obrony życie zostanie temu diabłowi da¬rowane, zrezygnuję z mojego urzędu i powiadomię tych lu¬dzi tam na ulicy, że już nie mogę stać na straży ich ży¬cia i mienia! Powiadomię ich, że nasze sądy, zalane ckliwą czułostkowością, już nie są narzędziem ochrony spokoju publicznego! Powiadomię ich, że zaniechaliśmy walki 0 cywilizację! I wniósłszy takie wyjaśnienie pan obrońca, jak sam tu nadmienił, zamierza sąd przekonać, że życie psychiczne 1 emocjonalne oskarżonego świadczy o tym, iż nie może on ponosić pełnej odpowiedzialności za te tchórzliwe akty gwałtu i morderstwa. Pan obrońca apeluje do wyobraźni sądu, przedstawiając legendarną Ziemię Niczyją ludzkich myśli i uczuć. Powiada nam, że człowiek jest dostatecznie zdrów na umyśle, aby zbrodnię popełnić ale nie jest do¬statecznie zdrów na umyśle, aby być za nią sądzonym! Nigdy w życiu się nie spotkałem z tak czystym cynizmem prawnika, z tak pełnym premedytacji, wyrachowanym wy¬siłkiem w kierunku sponiewierania i wydrwienia prawa, nigdy w życiu swoim! Oświadczam, że tak być nie może! Jeśli obrońca nie przestanie twierdzić, że oskarżony jest niepoczytalny, rzecznik oskarżenia nalegać będzie, aby o stanie umysłowym oskarżonego wydał orzeczenie sąd przysięgłych. I skoro oskarżony przyznaje się do winy, rzecznik oskarżenia żąda za te ponure zbrodnie kary śmierci! W każdej chwili, stosownie do uznania sądu, mogę przed¬stawić dowody i powołać świadków dla zaświadczenia, że oskarżony jest zarówno zdrów na umyśle, jak odpowie¬dzialny za te krwawe zbrodnie... U Wysoki sądzie! — zawołał Max. — Będzie pan miał czas bronić swojego klienta! — wrza¬snął Buckley. — Niech mi pan da dokończyć! — Czy obrona wnosi sprzeciw? — zwrócił się sędzia do Maxa. — Wnoszę sprzeciw! — powiedział Max. — Wahałem się, czy przerwać panu prokuratorowi, ale pan prokurator usiłuje wywołać wrażenie, jakobym twierdził, że ten chło¬piec jest niepoczytalny. To nieprawda, wysoki sądzie, po¬zwolę sobie oświadczyć raz jeszcze, że ten biedny chłopiec, Bigger, przyznał się do winy... — Wnoszę sprzeciw! --wrzasnął Buckley. — Pan obroń¬ca nie powinien przed sądem nazywać oskarżonego inaczej, niż to figuruje w akcie oskarżenia. Nazywanie go „Bigge- rem" i „tym biednym chłopcem" ma wzbudzić współczu¬cie... — Uwzględniam sprzeciw — rzekł sędzia. — Na przy¬szłość proszę określać oskarżonego nazwiskiem wymienio¬nym w akcie oskarżenia. Panie obrońco, myślę, że powi¬nien pan pozwolić panu prokuratorowi mówić dalej. B Nic już nie mam do powiedzenia, wysoki sądzie — oświadczył Buckley. — Jeśli sąd sobie życzy, jestem gotów powołać moich świadków. — Hu świadków pan ma? — zapytał Max. — Sześćdziesięciu — rzekł Buckley. — Wysoki sądzie — powiedział Max. — Bigger Thomas przyznał się do winy. Wydaje mi się, że nie potrzeba aż sześćdziesięciu świadków oskarżenia. — Sąd ich wysłucha — oświadczył sędzia. — Wysoki sądzie — powiedział Max. — Chciałbym tę sprawę wyjaśnić. Jak wysokiemu sądowi wiadomo, czas udzielony mi na przygotowanie obrony Biggera Thomasa był żałośnie krótki, krótki bez precedensu. Termin tego przesłuchania przyśpieszono wpisując go na wokandę ja¬ko pierwszą pozycję, żeby postawić oskarżonego przed są¬dem w chwili, kiedy oburzenie naszej opinii publicznej dosięga szczytu. Zmiana miejsca rozprawy nie miałaby już żadnego zna¬czenia. Taka sama historia panuje w całym naszym stanie. Wobec tych okoliczności znalazłem się w sytuacji, w któ¬rej robię nie to, co uważam za najmądrzejsze, tylko to, co muszę. Gdyby ktokolwiek inny, a nie młody Murzyn, został oskarżony o morderstwo, pan prokurator na pewno by nie przyśpieszał tego procesu i nie żądał kary śmierci. Pan prokurator usiłuje wywołać wrażenie, że powołam się na niepoczytalność oskarżonego. To nieprawda! Nie będzie moich świadków na tym podium. Ja sam będę zeznawał w obronie Biggera Thomasa. Przedstawię argu¬menty, które wykażą, że jego wczesna młodość, jego życie psychiczne i uczuciowe i powód jego przyznania się do winy powinny i muszą wpłynąć na łagodniejszy wymiar kary. Pan prokurator usiłuje wzbudzić przekonanie, że chcia¬łem poniekąd zaskoczyć sąd tym, że mój klient przyznał się do winy, usiłuje wyrobić pogląd, że jakaś sztuczka prawna kryje się w przedstawieniu dowodu przemawiającego za złagodzeniem kary dla oskarżonego. Ale my przecież mie¬liśmy wiele już, wiele takich przypadków w sądach stanu Illinois. Sprawa Loeba i Leopolda na przykład. Jest to po¬stępowanie zgodne z przepisami, przewidziane w światłych i postępowych ustawach naszego stanu. Czyż dlatego, że oskarżony jest ubogi i czarny, odmówimy mu takiej wła¬śnie obrony, takiej właśnie szansy wysłuchania go i zrozu¬mienia, jaką tak chętnie dawaliśmy innym? Wysoki sądzie, nie jestem tchórzem, ale nie ośmieliłbym się prosić o uwolnienie oskarżonego i danie mu możliwo¬ści w życiu teraz, gdy motłoch wyje za tym oknem. Pro¬szę tylko o to, o co prosić powinienem, proszę ponad wrzaskami tego motłochu o to, żeby sąd darował mu ży¬cie! Przepisy ustawy stanu Illinois dotyczące przyznania się przed sądem do popełnienia morderstwa są następujące: sąd może wymierzyć karę śmierci, karę więzienia doży¬wotniego bądź karę więzienia na okres nie krótszy niż lat czternaście. Zgodnie z tą ustawą sąd może wysłuchać zeznań ukazujących to ciężkie przestępstwo w gorszym świetle bądź świetle korzystniejszym dla oskarżonego. Ce¬lem tej ustawy jest zalecenie sądowi, żeby zbadał, dla¬czego oskarżony zabił i ewentualnie przyjął to d 1 a c z e- g o jako miernik złagodzenia kary. Zauważyłem, że pan prokurator nie rozwodzi się nad przyczynami, dla których Bigger Thomas zabił te dwie ko¬biety. Tłumy tam czekają, powiada pan prokurator, więc zabijmy go. Jego jedynym wyjaśnieniem jest to, że jeśli my go nie zabijemy, zrobi to motłoch. Nie omawiał on motywów zbrodni Thomasa Biggera, po¬nieważ nie potrafił. On chce kuć żelazo, póki gorące, zanim ludzie zdążą się zastanowić, zanim poznają pełne szczegóły. Gdyż wie pan prokurator, że gdyby fakty były w pełni znane, gdyby ludzie mieli czas je przemyśleć, on nie mógłby stać tutaj i domagać się kary śmierci! Jakie motywy miał Bigger Thomas? Nie miał żadnych, wysoki sądzie, żadnych motywów w takim znaczeniu tego słowa, jak je rozumie nasze prawo. Omówię to dokładniej przy podsumowaniu. I właśnie ze względu na prawie in¬stynktowny charakter tych zbrodni twierdzę, że życie psy¬chiczne i uczuciowe oskarżonego jest czynnikiem tak waż¬nym w rozstrzygnięciu, jaka należy mu się kara. Ale kiedy rzecznik oskarżenia będzie zaostrzał apetyty motłochu zby¬tecznym prezentowaniem świadka po świadku przed tym sądem, kiedy rzecznik oskarżenia jeszcze bardziej będzie podburzał opinię publiczną przedstawiając upiorne szcze- I góły zbrodni popełnionych przez oskarżonego, będę czekał, żeby on sądowi powiedział, dlaczego Thomas Bigger zabił. Ten chłopiec jest młody nie tylko wiekiem, ale i swoim podejściem do życia. Nie został jeszcze uprawniony do gło¬sowania. Żyjąc w okręgu Czarnego Pasa, jest młodszy niż większość chłopców w jego wieku, gdyż nie zna głębin ży¬cia, nie styka się z ogromną różnorodnością świata. Miał tylko dwa ujścia dla swoich emocji: pracę i życie seksual¬ne... i jedno, i drugie znał jedynie w najgorszych, najbar¬dziej poniżających formach. Poproszę sąd o darowanie temu chłopcu życia i dosyć wiary w ten sąd pokładam, aby ufać, że sąd się do mojej prośby przychyli. Max usiadł. W całej sali rozległy się szepty. — Sąd zarządza jednogodzinną przerwę i zbierze się ponownie o godzinie pierwszej — powiedział sędzia. Bigger pod eskortą policjantów wyszedł znów na zatło¬czony korytarz. I znów przechodząc obok okna zobaczył wielkie tłumy, motłoch powściągany przez wojsko. Wpro¬wadzono Biggera do jakiegoś pokoju, gdzie na stole stała już taca z jedzeniem Czekał tam Max. — No, siadaj, Bigger. Zjedz coś. — Ja nic nie chcę. Zjedz. Musisz się trzymać. — Nie jestem głodny. — Więc masz, zapal sobie. — Nie. — Może chcesz napić się wody? — Nie. Bigger usiadł na krześle, pochylił się, oparł ręce o stół i ukrył twarz w zgięciach łokci. Był zmęczony. Teraz, po wyjściu z sali sądowej, odczuł to całe straszliwe napię¬cie, w jakim słuchał, jak ci biali toczyli spór o jego życie. Wszystkie ożywcze, chociaż niejasne myśli o znalezieniu sposobu pozwalającego żyć godnie i godnie umrzeć uleciały daleko. Wiedział, że tam, w sali sądowej, czyha już tylko lęk i zgroza, nic więcej odczuć by nie mógł. Godzina mi¬ nęła i z powrotem zabrano go do sali. Wstał jak wszyscy inni* gdy wkroczył sędzia, i jak wszyscy inni zaraz usiadł. — Pan prokurator może powołać swoich świadków. — Dobrze, wysoki sądzie — skłonił się Buckley. Pierwsza zeznawała jakaś staruszka, której Bigger nie znał. Usłyszał jednak jej nazwisko: Rawlson. I zaraz po¬tem staruszka powiedziała, że jest matką pani Dalton. Buckley podał jej kolczyk, który widział w czasie śledztwa, i staruszka zaczęła opowiadać, jak ta para kolczyków prze¬chodziła z biegiem lat z matki na córkę. Po zeznaniu pani Rawlson Max oświadczył, że nie chce zadawać pytań ani jej, ani żadnym innym świadkom oskarżenia. Wprowadzo¬na potem na podium pani Dalton powtórzyła to samo, co mówiła na śledztwie. Następnie pan Dalton znów powie¬dział, dlaczego zaangażował Biggera, i wskazał go mówiąc: — To jest ten młody Murzyn, który przyszedł do moje¬go domu, żeby pracować. Peggy również go wskazała i wykrztusiła przez łzy: — Tak, to ten. Wszyscy oni powiedzieli, że sprawiał wrażenie chłopca bardzo spokojnego i rozsądnego. Britten opowiadał, jak podejrzewał, że Bigger coś wie o zniknięciu Mary, i dorzucił: „Ten czarny jest tak zdrów na umyśle jak ja." Jeden z dziennikarzy opowiadał, jak dym buchnął z pie¬ca, w rezultacie czego znaleziono kości Mary. Gdy ten dzien¬nikarz skończył zeznawać, wstał Max. — Wysoki sądzie — usłyszał Bigger głos Maxa. — Chciałbym wiedzieć, ilu jeszcze będzie zeznawało repor¬terów? — Jeszcze tylko czternastu — powiedział Buckley. — Wysoki sądzie — powiedział Max. — To zgoła nie¬potrzebne. Oskarżony przyznał się do winy... — Zamierzam udowodnić, że ten zbrodniarz jest zdrów na umyśle — wrzasnął Buckley. — Sąd wysłucha tych świadków — oświadczył sędzia. — Proszę dalej, panie prokuratorze. Jeszcze czternastu dziennikarzy mówiło więc o tym dy¬ mie i kościach, dodając, że Bigger zachowywał się „zu¬pełnie tak jak inni młodzi kolorowi". O godzinie piątej sędzia zarządził przerwę i znów Bigger zasiadł nad tacą je¬dzenia w małym pokoiku z sześcioma policjantami na stra¬ży. Żołądek miał tak zaciśnięty, że mógł tylko napić się kawy. O godzinie szóstej wrócił z policjantami do sali. Zmierzchało, więc zapalono światła. Defilada świadków już przestała być dla Biggera czymś rzeczywistym. Pięciu białych kolejno wchodziło na podium i mówiło, że charak¬ter pisma w liście z żądaniem okupu jest jego; że to samo pismo znaleźli w jego „wypracowaniach domowych wy¬ciągniętych z archiwów szkoły, do której chodził". Inny biały oświadczył, że na drzwiach „pokoju panny Dalton" były odciski palców Biggera Thomasa. Potem sześciu leka¬rzy kolejno powiedziało, że Bessie została zgwałcona. Czte¬ry kolorowe kelnerki z Gar kuchni Ernie'ego kolejno wska¬zały Biggera jako „tego kolorowego, który siedział tamte¬go wieczora przy jednym stoliku z tym białym i z tą bia¬łą". I one też przyznały, że zachowywał się „spokojnie i nor¬malnie". Po nich zeznawały dwie białe nauczycielki, które powiedziały, że Bigger był w szkole „tępy, ale zupełnie zdrów na umyśle". Jeden świadek przetapiał się w dru¬giego. Bigger przestał uważać. Patrzył obojętnie. Chwila¬mi słyszał słaby szum wiatru za oknem. Zanadto był zmę¬czony, żeby poczuć ulgę, gdy sesja się skończyła. Zanim przeprowadzono go z powrotem do jego celi, zapytał Maxa: — Długo to jeszcze będzie? — Nie wiem, Bigger. Musisz być dzielny i trzymać się. — Chciałbym, żeby już było po wszystkim — Chodzi o twoje życie, Bigger. Trzeba walczyć. Nazajutrz rano zbudzili go, dali mu jeść i znów go po¬prowadzili do sądu. Na podium dla świadków wszedł Jan, który powtórzył to, co mówił na śledztwie. Buckley nie próbował kojarzyć Jana ze sprawą zamordowania Mary. Następnie G. H., Gus i Jack opowiedzieli, jak okradali sklepy i kioski z gazetami i jak doszło do bójki w tamten poranek, gdy planowali obrabowanie sklepu Bluma. Doc opowiedział, jak Bigger pociął sukno jego stołu bilardowe¬ go, i dodał, że Bigger to „podły drań, ale zdrów na umy¬śle". Szesnastu policjantów kolejno wskazywało Biggera mówiąc: „to ten, któregośmy aresztowali, Bigger Thomas" Poza tym mówili, że tylko człowiek „zdrów na umyśle i od¬powiedzialny" potrafiłby tak zręcznie jak Bigger wymykać się policji. I wreszcie ktoś z sądu dla małoletnich zaświad¬czył, że Bigger przez trzy miesiące odbywał w domu po¬prawczym karę za kradzież opon samochodowych. Nastąpiła przerwa. Po południu jeszcze pięciu lekarzy oświadczyło, że ich zdaniem Bigger jest „zdrów na umy¬śle, chociaż ponury i krnąbrny". Buckley zaprezentował nóż i torebkę ukrytą przez Biggera w pojemniku do śmie¬ci i poinformował sąd, że pracownicy zakładu oczyszczania miasta przez cztery dni przeczesywali śmietniki, żeby te przedmioty znaleźć. Pokazał też cegłę, która posłużyła Big- gerowi do uderzenia Bessie; potem latarkę elektryczną, broszurki komunistów, pistolet, sczerniały kolczyk, ostrze siekiery, podpisane przyznanie się do winy, żądanie okupu, zakrwawioną odzież Bessie, poplamione krwią poduszki i kołdry, kufer i pustą butelkę po rumie znalezioną w śnie¬gu przy krawężniku Wniesiono kości Mary i kobiety w sa¬li zaczęły szlochać. Potem dwunastu robotników wniosło, kawałek po kawałku, piec z kotłowni Daltonów i postawiło go na ogromnej drewnianej platformie. Ludzie zaczęli wsta¬wać, żeby lepiej widzieć, ale sędzia kazał im usiąść. Na polecenie Buckleya, „żeby udowodnić ponad wszelką wątpliwość, że w tym piecu mogły się zmieścić i spalić zwłoki zgwałconej, niewinnej Mary Dalton i pokazać, jak głowa tej biednej dziewczyny wystawała i jak ten Murzyn sadysta głowę jej odrąbał", do pieca wczołgała się jakaś biała dziewczyna wzrostu Mary. Potem przy pomocy ło¬paty z kotłowni Daltonów Buckley pokazał, jak wygrabiono z pieca kości; uzupełnił to wyjaśnieniem, że Bigger „w cza¬sie tego zamieszania chytrze wykradł się po schodach na górę i uciekł". Ocierając chustką pot z twarzy zakończył: — To ja na razie dziękuję, wysoki sądzie! — Panie obrońco — powiedział sędzia — może pan po¬woła swoich świadków. — Obrona nie zamierza podważać przedstawionych tu dowodów — oświadczył Max. — Dlatego rezygnują z pra¬wa powoływania świadków. Jak już zapowiedziałem, we właściwym czasie przedstawię naświetlenie sprawy Big¬gera Thomasa. Sędzia poprosił Buckleya o podsumowanie. Przez godzi¬nę Buckley komentował zeznania świadków oskarżenia i omawiał dowody rzeczowe, po czym zakończył swój wy¬wód słowami: — Kryteria moralne ludzkości można będzie uznać za puste słowa, jeśli dowody i zeznania przedłożone sądowi przez rzecznika oskarżenia nie wystarczą, aby sąd poczuł się zmuszony do wydania wyroku śmierci na Biggera Tho¬masa, tego bezcześciciela kobiet! — Panie obrońco, czy będzie pan gotów jutro wygłosić swoje przemówienie? zapytał sędzia. — Będę gotów, wysoki sądzie. Powróciwszy do celi Bigger zmartwiały osunął się na pryczę. Niedługo już będzie po wszystkim, myślał. Jutro może ostatni dzień, miał nadzieję. Poczucie czasu zatracił; noc już się zlewała z dniem. Nazajutrz rano zbudziło go przybycie Maxa. W drodze do sądu dumał, co Max o nim powie. Czy rzeczywiście Max może ocalić mu życie? Ledwie tę myśl sformułował, odrzucił ją od siebie. Jeśli nie będzie dopuszczał nadziei, wszystko, cokolwiek nastąpi, wyda mu się naturalne. Pro¬wadzony przez korytarz, widział, mijając okna, znów ten motłoch i wojsko na ulicy przed gmachem sądu. W gmachu znów było pełno szepczących ludzi. Policjanci musieli to¬rować mu przejście w tłumie. Przebiegło go mrowie lęku, gdy zobaczył, że pierwszy ma usiąść przy tym stole. Max pozostał gdzieś z tyłu wśród ciżby. Głęboko, jak nigdy dotąd, Bigger poczuł, ile Max już znaczy dla niego. Bez Maxa jest bezbronny. Cóż może tych ludzi powstrzymać od przedarcia się za te ogrodzenia i wyciągnięcia go na ulicę teraz, gdy Maxa tu nie ma? Siedział i nie miał odwagi się rozejrzeć, świadom, że wszy¬stkie oczy zwrócone są na niego. Obecność Maxa w czasie procesu napawała go przekonaniem, że gdzieś w tym tłu¬mie białych wpatrzonych w niego z taką odrazą, z taką mocą, jest przecież coś, czego mógłby się uczepić, gdyby tylko zdołał do tego dotrzeć. Nadzieja, którą tchnął w nie¬go Max w czasie swej pierwszej z nim długiej rozmowy, jeszcze się tliła. Nie chciał jednak ryzykować, rozniecać jej, by zapłonęła, już nie, proces dobiega końca i Buckley zieje nienawiścią. Ale wygasać jej nie chciał też; pod¬trzymywał ją pieczołowicie, ten ostatni płomyk, może zbawczy. Przyszedł Max, blady i mizerny. Oczy miał podkrążone. Położył rękę na kolanie Biggera i szepnął: — Zrobię wszystko, co będę mógł, synu. Sesja się rozpoczęła. — Może pan już zabrać głos, panie obrońco? — zapytał sędzia. — Tak jest, wysoki sądzie. Max wstał, przeczesał palcami swe białe włosy i wy¬szedł przed balustradę. Odwrócił się i stojąc jednym bo¬kiem do sędziego, drugim do Buckleya skierował wzrok ponad głową Biggera ku publiczności. Odchrząknął. — Wysoki sądzie, nigdy w życiu nie przemawiałem w obronie oskarżonego z przekonaniem bardziej niezłom¬nym niż to, które mam w sercu teraz. Wiem, że to, co dziś powiem tutaj, dotyczy losu całego narodu. Przemawiam w obronie nie jednego człowieka i nie jednego ludu. Może poniekąd szczęśliwie się złożyło, że ten oskarżony jest win¬ny jednej z najmroczniejszych zbrodni, jakie za naszej pa¬mięci popełniono, gdyż dzięki temu możemy ogarnąć myślą życie tego człowieka, dowiedzieć się, co się z nim stało, jeśli tylko zdołamy zrozumieć, jak misternie, a zarazem mocno jego życie i los są połączone z życiem i losem na¬szym... jeśli zdołamy to zrozumieć, może znajdziemy klucz do naszej przyszłości, trafimy na ów świetny punkt obser¬wacyjny, gdzie będą mogli stanąć wszyscy mężczyźni, wszystkie kobiety naszego kraju, żeby patrzeć, jak nieod¬łącznie nasze nadzieje i obawy dzisiejsze niosą w sobie dla nas triumf bądź zagładę na dzień jutrzejszy. Wysoki sądzie, bynajmniej nie chcę okazać sądowi braku poszanowania, ale muszę być uczciwy. Tu chodzi o życie ludzkie. O życie człowieka, który nie tylko jest zbrodnia¬rzem, ale jest czarnym zbrodniarzem. Jako taki, staje przed tym sądem z dodatkowym obciążeniem, pomimo na¬szych ambitnych twierdzeń, że wszyscy są wobec prawa równi. Ten człowiek jest inny, chociaż zbrodnia jego różni się od podobnych zbrodni jedynie stopniem. Złożone siły społeczeństwa wyodrębniły tu dla nas symbol, symbol pró¬by ogniowej. Przesądy ludzkie symbol ten splamiły, tak jak bakterię się plami, żeby obejrzeć ją pod mikroskopem Nie słabnąca ludzka nienawiść wytwarza dystans psychicz¬ny, który nam pozwoli zobaczyć ten maleńki symbol spo¬łeczeństwa w stosunku do naszego całego schorzałego spo¬łecznego organizmu. Powiem, wysoki sądzie, że sam akt zrozumienia Biggera Thomasa będzie roztapianiem lodu, jakim skute są nasze odruchy, będzie wywlekaniem rozrośniętych korzeni grozy z mroków nocy pełnej lęku na światło dzienne rozumu, będzie odsłanianiem obrzędów śmierci, w których my, nie¬świadomi jak lunatycy, uczestniczymy tak bezmyślnie, jak gdyby to wszystko nam się tylko śniło. Ale nie wysuwam roszczeń wygórowanych, wysoki są¬dzie. Nie liczę na żadne czary. Nie mówię, że jeśli życie te¬go człowieka zrozumiemy, od razu rozwiążemy wszystkie nasze problemy, ani też nie mówię, że gdy poznamy wszy¬stkie te fakty, będziemy automatycznie wiedzieli, jak po¬stępować. Życie nie jest proste. Ja tylko mówię, że jeśli po moim przemówieniu uznacie, że kara śmierci jest tu konieczna, tym samym otwarcie dokonacie wyboru. Oma¬wiając materiał dowodowy, chcę tylko wrazić w świado¬mość sądu to, że mamy przed sobą wyłącznie dwie możliwe drogi postępowania i że wybór tak jednej, jak i drugiej pociąga własne nieuniknione następstwa. A więc, jeśli po¬wiemy: śmierć, niech to będzie powiedziane z rozmysłem; i jeśli powiemy: życie, niech to będzie powiedziane z roz¬mysłem także; ale cokolwiek powiemy, musimy wiedzieć, na jaki grunt wkraczamy i co wyniknie z tego dla nas i dla tych, których sądzimy. Wysoki sądzie, chciałbym wysoki sąd przekonać, że zda¬ję sobie sprawę, jak ciężkie brzemię odpowiedzialności na¬kładam na barki wysokiemu sądowi, tak bardzo pragnąc bronić życia tego chłopca i tak zdecydowanie usiłując przedstawić wysokiemu sądowi cały charakter jego winy do rozpatrzenia. Ale w tych okolicznościach cóż mógłbym zrobić innego? Noc po nocy leżałem bezsennie i rozmyśla¬łem nad sposobem, w jaki mam zobrazować wysokiemu sądowi i światu przyczyny i racje, dla których ten młody Murzyn siedzi tu teraz jako morderca przyznający się do winy. Jakże ja mogę, pytałem sam siebie, sprawić, by obraz tego, co się z tym chłopcem działo, ukazał się jasno i wy¬raziście na ekranie zdrowego rozsądku, kiedy tysiące ar¬tystów już ten obraz nakreśliło krwawymi zgłoskami na milionach stronic gazet i czasopism? Czy odważę się, pa¬miętając o przeszłości tego chłopca i o jego rasie, złożyć los jego w ręce sądu przysięgłych (ludzi, którzy nie są równi jemu, którzy należą do obcego i wrogiego mu plemienia), już nastawionych przez naszą prasę państwową, gdy ta prasa już podjęła decyzję co do jego winy i w niezliczonych artykułach redakcyjnych podsunęła wymiar mającej spaść na niego kary? Nie! Nie mógłbym! Więc dzisiaj występuję przed wy¬sokim sądem po to, by odrzucając możliwość procesu po¬szlakowego, z całą gotowością zgłaszając, że oskarżony przyznaje się do winy, prosić zgodnie z ustawą naszego stanu o to, by zostało temu chłopcu darowane życie z przy¬czyn, które, moim zdaniem, leżą u podwalin naszej cywi¬lizacji Najbardziej normalną rzeczą dla sądu będzie pójść po linii najmniejszego oporu i w myśl sugestii pana prokura¬tora powiedzieć „śmierć!". Byłby to koniec tej sprawy. Ale nie byłby koniec tej zbrodni! Dlatego też sąd musi postąpić inaczej. Bywają chwile, wysoki sądzie, kiedy rzeczywistość na¬cechowana jest tak przemożnymi nakazami natury moral- Inej, że nie sposób jest kroczyć dalej utartą drogą oportu¬nizmu. Bywają chwile, kiedy cel życia objawia się w ta¬kim pogmatwaniu, że rozum i serce krzyczą, abyśmy się zatrzymali i połączyli je ze sobą znowu, zanim ruszymy da¬lej. | W jakiej atmosferze proces ten się odbywa? Czy oby¬watelom poważnie zależy na tym, aby sprawiedliwości sta¬ło się zadość? Aby kara została wymierzona w proporcji do przestępstwa? Aby winny, i tylko winny, został schwy¬tany i ukarany? Nie! Wciągnięto w tę sprawę wszelkie możliwe przesądy. Władze naszego miasta i naszego stanu celowo podburzyły opinię publiczną tak dalece, że w grę może wchodzie już tylko sąd wojenny. Gazety i prokuratura, odpowiedzialne jedynie przed swym własnym sprzedajnym sumieniem, wysunęły śmieszne twierdzenie, że z tymi dwoma morder¬stwami ma poniekąd coś wspólnego Partia Komunistycz¬na. I dopiero wczoraj tu, w tej sali sądowej, prokurator stanu przestał pomawiać Biggera Thomasa o inne zbrod¬nie, zbrodnie, których jednak udowodnić nie mógł. Pod pretekstem poszukiwania Biggera Thomasa zaczęto terroryzować całą ludność murzyńską, aresztować setki ko¬munistów, urządzać obławy w siedzibach związków zawo¬dowych i organizacji robotniczych. Doprawdy, sam ton ar¬tykułów w prasie, milczenie Kościoła, stanowisko proku¬ratury i wciąż rozjątrzane oburzenie mas wyraźnie swym charakterem świadczą o tym, że chodzi tu o coś więcej niż dokonanie zemsty na człowieku, który popełnił zbrod¬nię. Co spowodowało te gwałtowne nastroje podminowania i wzburzenia? Czy zbrodnia popełniona przez Biggera Tho¬masa? Czyżby Murzyni jeszcze wczoraj cieszyli się ogólną sympatią i zostali znienawidzeni dopiero dzisiaj, dlatego że jeden z nich taką zbrodnię popełnił? I czy tylko dlatego, że Murzyn okazał się zbrodniarzem, policja wkroczyła do siedziby związków zawodowych i do świetlic robotniczych? Czy to właśnie te białe kości, które leżą tutaj na stole, przejęły nasz naród taką zgrozą zapierającą dech? Wysoki sądzie, wiadomo, że tak nie jest! Wszystkie czynniki obecnej histerii istniały już przedtem, zanim kto¬kolwiek usłyszał bodaj o tym, że gdzieś sobie żyje niejaki Bigger Thomas. Nienawidzono Murzynów, robotników i działaczy związków zawodowych tak samo wczoraj, jak nienawidzi się ich dzisiaj. Popełniano nieraz w naszym mieście zbrodnie jeszcze okropniejsze, jeszcze bardziej przerażające. Gangsterzy za¬bijali i wychodzili na wolność, żeby zabijać znowu. A prze¬cież żadna z tych zbrodni nie wywołała oburzenia równe¬go temu oburzeniu teraz. Wysoki sądzie, ten motłoch nie zebrał się tutaj z własnej swojej woli! Został podburzony! Jeszcze tydzień temu ci ludzie spokojnie przeżywali swoje zwykłe dni powszed¬nie. Kto zatem rozniecił tę utajoną nienawiść, kto sprawił, że,buchnęła płomieniami furii? W czyim interesie leży po¬sługiwanie się tym bezmyślnym, w błąd wprowadzonym motłochem? Odpowiedź na to zna prokurator stanu, ponieważ przy¬rzekł bankierom w naszym mieście, że jeśli zostanie po¬nownie wybrany na urząd, położy kres demonstracjom bez¬robotnych, którzy się domagają zasiłków! I zna ją guber¬nator stanu, skoro dał słowo Stowarzyszeniu Fabrykan¬tów, że przeciwko strajkującym robotnikom użyje wojska! I burmistrz także ją zna, skoro zapowiedział kupcom w na¬szym mieście, że budżet ulegnie zmniejszeniu i że żadnych nowych podatków się nie przewiduje, a więc ucichnie wrzawa, jaką podnoszą żyjące w niedostatku uciskane masy! Jest czyjaś wina w tej wściekłości, która woła o jak naj¬rychlejsze stracenie tego człowieka! Czyjś lęk jest w tej nienawiści i zniecierpliwieniu, lęk, który kieruje motło¬chem na ulicy za tym oknem! Wszyscy oni... motłoch i pa¬nowie motłochu... ci, którzy pociągają za sznurki, ich prze¬rażone marionetki; przywódcy i ich ulubieni wasale... wszyscy oni wiedzą i czują, że zbudowali sobie życie na hi¬storycznej krzywdzie wyrządzonej wielu ludziom i że z życia tych ludzi wraz z ich krwią wytoczyli to, co mają teraz, wolny swój czas i przepych! Czują tę własną winę równie głęboko, jak czuje się winnym "ten chłopiec, który tu dziś stoi przed sądem. Lęk i nienawiść, i poczucie winy to nuta kluczowa tego dramatu! Wysoki sądzie, ze względu na tego chłopca, jak również i na samego siebie, żałuję, że nie mogę sądowi przedłożyć dowodów o większej wartości moralnej. Żałuję, że nie mo¬gę powiedzieć, że to miłość, ambicja, zazdrość, żądza przy¬gody czy jakieś inne uczucia bardziej romantycznej natury kryły się w tych dwóch morderstwach. Gdybym uczciwie mógł nieszczęśliwego aktora w tym doniosłym dramacie ob¬darzyć uczuciami wyższego rzędu, moje zadanie byłoby łatwiejsze i z ufnością czekałbym rezultatu. Miałbym szan¬se, bo apelowałbym do ludzi związanych wiarą we wspólne ideały, żeby osądzili z litością i zrozumieniem jednego ze swoich braci, który zbłądził i upadł w walce. Ale w tej sprawie jedna tylko jest przede mną droga. Samo życie ją wytyczyło, nie ja. Musimy tu się zająć samym surowcem życia, odruchami, uczuciami i postawami jak dotąd nie uwarunkowanymi niczym z tego, do czego dąży nauka i cywilizacja. Musimy tu się zająć pierwszą krzywdą, która wówczas, gdyśmy ją wyrządzili, wydawała się zrozumiała i nieunikniona; i mu¬simy się zająć tym od dawna wlokącym się za nami mrocz¬nym poczuciem winy z powodu owej krzywdy, poczuciem winy, za którą interes własny i lęk nie pozwalają nam odpokutować. I musimy tu się zająć tymi wściekłymi wy¬buchami nienawiści, jaką w skrzywdzonych zrodziła tamta pierwsza krzywda, i następnie tymi potwornymi, straszny¬mi zbrodniami wynikłymi z ich nienawiści, nienawiści, która wsączyła się w serca i wyrobiła najgłębszą, najsub¬telniejszą wrażliwość całych rzesz. Musimy tu się zająć wypaczeniem życia milionów ludzi, wypaczeniem tak ogromnym, że nie sposób ogarnąć je, wyobrazić sobie; wypaczeniem tak brzemiennym w tra¬giczne następstwa, że wolimy nie patrzeć na to ani o tym nie myśleć; wypaczeniem tak dawnym, że usiłujemy raczej uważać je za zwykły porządek rzeczy i z sumieniem niespokojnym, z żarliwością pseudomoralną dokłada¬my starań, żeby pod tym względem nic się nie zmie¬niło. Musimy tu się zająć po obu stronach muru, zarówno wśród białych, jak wśród czarnych, zarówno wśród ro¬botników, jak wśród pracodawców, tymi ludźmi, w któ¬rych umysłach dobro i zło majaczy ogromne i potężne, przy¬biera takie rozmiary, taką wagę, że zatracają oni poczu¬cie proporcji i normalności świata. W takiej sytuacji, kie¬dy stają przed innymi ludźmi, wydaje im się, że stają przed górami, falami powodzi, morzami; że ci inni ludzie to siły przyrody, aż ta moc i wielkość tak wyolbrzymiona powo¬duje stan napięcia psychicznego i emocjonalnego wręcz niezwykły na tle spokojnej szarzyzny wielkomiejskiego życia. A jednak to napięcie w granicach wielkomiejskiego życia istnieje, podkopując je i podtrzymując jednocze¬śnie samym faktem swego istnienia. Pozwoli mi wysoki sąd, zanim przystąpię do potępienia winnych i uzasadnienia prośby o miłosierdzie, podkreślić z całym naciskiem, że ja nie utrzymuję, jakoby ten chło¬piec był ofiarą niesprawiedliwości, ani też nie proszę, aby sąd mu współczuł. Nie w tym celu będę omawiał jego charakter i jego sprawę. Stoję tu dzisiaj nie po to, by mó¬wić sądowi tylko o cierpieniu, pomimo że w całym kraju nieraz linczuje się Murzynów bądź poddaje się ich chło¬ście. Jeśli reagujecie jedynie na tę część mojej mowy obrończej, to i wy także, nie inaczej niż on, ugrzęźliście w bagnie ślepego wzburzenia, i ta niegodziwa gra toczyć się będzie dalej, tak jakby rzeka krwd płynęła do jeszcze bardziej krwawego morza. Odrzućmy od siebie myśl, że oskarżony jest nieszczęsną ofiarą niesprawiedliwości. Sa¬mo pojęcie niesprawiedliwości opiera się na przesłance obopólnych pretensji, a ten chłopiec dziś i tutaj nie ma do was pretensji o nic. Jeżeli uważacie bądź wydaje wam się, że on ma pretensję, to i was również zaślepia uczucie tak straszne jak owa nienawiść, którą potępiacie u niego, do¬syć zresztą niesłusznie. Świadomość winy bowiem, wy- I wołująca cały ten zbiorowy lęk i zbiorową histerię, jest właśnie odpowiednikiem jego nienawiści. Prawdę mówiąc, zmierzam do tego, abyście zobaczyli, jak żyją niektórzy ludzie wśród nas życiem ograniczonym, zwichniętym, ale mającym na swój użytek własne prawa i wysuwającym roszczenia... abyście zobaczyli egzystencję ludzi, którzy wyrastają z gleby uprawionej przez zbiorową, ale ślepą wolę stu milionów innych ludzi. Proszę was, że¬byście rozpoznali to ludzkie życie widoczne dla nas w for¬mie i przebraniach obcych życiu naszemu, a przecież wy¬rosłe z gleby zaoranej i obsianej rękami nas wszystkich. Proszę, żebyście uznali istnienie praw i procesów wy¬nikłych z takich okoliczności, żebyście je zrozumieli, dą¬żyli do ich zmiany. Jeśli tego nie czynimy, nie powinniśmy udawać zgrozy ani zdumienia, kiedy udaremnione życie znajduje wyraz w lęku, nienawiści i zbrodni. To jest życie nowe i dziwne; dziwne, bo przejmuje nas obawą; nowe, bo wciąż odwracaliśmy od niego oczy. To jest życie przeżywane w ciasnych granicach i wyrażające się nie kategoriami naszego dobra i zła, tylko kategoriami własnego swego spełnienia. Życie jest życiem, a ludzie są ludźmi, musimy więc dawać sobie radę z nimi takimi, ja¬cy są; jeśli .chcemy ich zmienić, powinniśmy rozpatrywać ich sprawy pamiętając, jak oni żyją. Wysoki sądzie, muszę nadal mówić ogólnie, ponieważ na¬leży ukazać przeszłość oskarżonego, przeszłość, która miała wielki i istotny wpływ na jego sprawowanie. Nasi przod¬kowie przybyli tu zza oceanu i stanęli wobec krainy su¬rowej i dzikiej. Przybyli tu z marzeniem zduszonym w ser¬cach, przybyli z krajów, gdzie odmawiano im prawa do posiadania własnej osobowości tak właśnie, jak my odma¬wiamy tego prawa oskarżonemu. Przybyli z miast starego świata, gdzie trudno było zdobyć środki do życia. Byli ko¬lonistami i musieli dokonać niełatwego wyboru: albo pod¬bić tę dziką krainę, albo się jej podporządkować. Wystar¬czy teraz skierować wzrok na tę imponującą rozległość ulic, na fabryki, na gmachy, aby stwierdzić, jak całkowicie oni zwyciężyli. Ale chcąc zwyciężyć, posłużyli się innymi, posłużyli się cudzym życiem. Tak jak górnik posługuje się kilofem, jak cieśla posługuje się piłą, tak oni naginali wolę innych do woli swojej. Życie innych było dla nich narzę¬dziem i bronią w walce z wrogą ziemią i wrogim klima¬tem. Nie są to z mojej strony słowa potępienia. Nie mówię te¬go, aby wzbudzić w was litość dla czarnych, którzy przez dwa i pół stulecia byli niewolnikami. Głupotą byłoby pa¬trzeć na to wstecz pod kątem niesprawiedliwości. Nie bądź¬my naiwni: ludzie robią to, co muszą, nawet gdy im się wydaje, że kieruje nimi Bóg, nawet gdy im się wydaje, że spełniają wolę Boga. Nasi przodkowie toczyli bój o życie i doprawdy niewielką mieli możność wyboru. To sen o ce¬sarstwie wieku feudalnego sprawiał, że jedni trzymali dru¬gich w niewoli. Upojeni chęcią panowania, nie mogliby byli zbudować państwa na tak wielką skalę, gdyby nie przymykali oczu na człowieczeństwo innych ludzi, ludzi, których istnienie było dla ich budownictwa konieczne. Ale wynalazczość i postęp techniczny, i. maszyny sprawiły, że dalsze trzymanie ludzi bezpośrednio w niewoli stało się gospodarczą niemożliwością, tak więc nadszedł kres niewolnictwa. Pozwoli mi wysoki sąd, że jeszcze przez chwilę zatrzy¬mam się przy niebezpieczeństwie, jakie czyha w na¬świetleniu sprawy tego chłopca pod kątem niesprawiedli¬wości. Gdybym powiedział, że on jest ofiarą niesprawie¬dliwości, można by to zrozumieć jako prośbę o współczu¬cie; a przecież w tych, którzy by się przemogli i zaczęli mu współczuć, tylko by się spotęgowało poczucie winy wobec niego tak dalece, że nie sposób byłoby je odróżnić od nienawiści. Bo najbardziej chyba ze wszystkiego ludzie nie lubią uświadamiać sobie, że postąpili źle, więc jeśli się w nich poczucie winy obudzi, będą usiłowali rozpaczliwie się usprawiedliwić czymkolwiek; ale jeśli to się im nie uda, jeśli nie zdołają od ręki załatwić tej sprawy tak, aby za¬nadto na tym nie ucierpiało ich życie i mienie, po prostu ową przyczynę, owo źródło swego poczucia winy usuną, zabiją. Tak robi każdy, czy to czarny, czy biały; tę psychiczną potrzebę, szczególną, silną, odczuwają wszyscy jednakowo. Lęk wywołany poczuciem winy nadaje ton zarówno po¬stępowaniu prokuratury, jak opinii publicznej w tej spra¬wie. W głębi serc ludzie czują, że została wyrządzona krzywda, więc kiedy Murzyn popełnia przeciwko nim zbrodnię, wyobrażają sobie, że widzą upiorny owej krzyw¬dy dowód. Toteż ludzie majętni, którzy są ofiarami ata¬ków i którym zależy na ochronieniu swoich zysków, naj¬mują innych sprawców owej krzywdy i powiadają: „Zli¬kwidujcie tego upiora!" Albo tak jak pan Dalton powia¬dają: „Zróbmy coś dla tego człowieka, żeby się tak nie czuł." Cóż, kiedy na to już za późno. Gdyby do niewoli wzięto tylko dziesięciu czy dwudzie¬stu Murzynów, moglibyśmy nazwać to niesprawiedliwo¬ścią, były ich jednak w całym kraju setki tysięcy. Gdyby taki stan rzeczy trwał dwa czy trzy lata, moglibyśmy po¬wiedzieć, że to niesprawiedliwe, trwała jednak ta nie¬wola lat ponad dwieście. Niesprawiedliwość, która ciągnie się na przestrzeni trzech długich stuleci, i to wśród mi¬lionów zaludniających tysiące mil kwadratowych ziemi, już nie jest niesprawiedliwością; jako fakt dokonany jest nieodłączną okolicznością życia. Ludzie przystosowują się do swego kraju; tworzą własne prawa, własne pojęcia' dobra i zła. Wspólny sposób utrzymywania się z zarobków sprawia, że mają do życia jednakowe podejście. Nawet ich mowę zabarwia i kształtuje to, co im wszystkim przy¬pada w udziale. Wysoki sądzie, niesprawiedliwość wyma¬zuje jedną formę życia, ale już inna forma zajmuje jej miejsce z własnymi swymi prawami, potrzebami i dąże¬niami. To, co się dzieje w naszym kraju dzisiaj, nie jest niesprawiedliwością, jest uciskiem, wysiłkiem mają¬cym na celu zahamowanie bądź zlikwidowanie nowej for¬my życia. A tutaj właśnie chodzi o tę nową formę życia, która wśród nas wzrasta, która nas zdumiewa, która jest jak zielsko kiełkujące spod kamienia i wyraża się tym, co my nazywamy zbrodnią. Jeśli tego problemu nie pojmiemy w świetle nowej rzeczywistości, będziemy mogli tylko za¬chować nasze poczucie winy i okazywać wściekłość je¬szcze bardziej morderczą, gdy ktoś, kto żyje w takich wa¬runkach, popełni czyn zwany przez nas zbrodnią. Ten chłopiec reprezentuje tylko maleńki aspekt proble¬mu, którego realność rozciąga się na jedną trzecią nasze¬go narodu. Zabić go! Wypalić z niego życie! A przecież, kiedy ta delikatna, nieświadoma machina stosunków ra¬sowych zatnie się, znów nastąpi morderstwo. Jak można zadawać kłam życiu milionów ludzi i mieć nadzieję, że pomyślnie da się nad nimi sprawować rządy? Czy wierzy¬cie w czary? Czy uważacie, że palenie krzyżów może prze¬straszyć rzeszę, sparaliżować jej wolę i odruchy? Czy my¬ślicie, że białe córki w domach Ameryki będą bezpiecz¬niejsze, jeśli tego chłopca zabijecie? Nie! Powiem wam z całą powagą, że nie będą! Zabicie tego chłopca to naj¬pewniejszy sposób, żeby takich morderstw było coraz wię¬cej. Przy waszej wściekłości i poczuciu winy sprawi ono, że tysiące innych czarnych mężczyzn i kobiet będą wi¬działy przed sobą zapory jeszcze wyższe i bardziej szczel¬ne! Zabijcie go, a tylko wzbierze powstrzymywana lawa, która kiedyś gwałtownie wyleje, i wtedy nie ograniczy się to do jakiejś jednej nieudolnej, przypadkowej zbrodni; wtedy rozszalałej katarakty wzburzenia zatamować nie zdołamy. Niezmiernie jest ważne, aby sąd, decydując o lo¬sie oskarżonego, pamiętał, że jakkolwiek jego zbrodnia była przypadkowa, już działały owe uczucia zrywające tamę; powinien sąd pamiętać, że droga życiowa oskarżo¬nego była drogą winy; że jego zbrodnia istniała już dawno przed zamordowaniem Mary Dalton; że cała przypadko¬wość jego zbrodni polegała tylko na gwałtownym, nagłym rozdarciu zasłony, za którą on żył; przez rozdartą zasłonę jego uraza i uczucie wyobcowania mogły się wyrwać, po czym, znajdując sobie przedmiot, przyjęły konkretną for¬mę. Prześladowani poczuciem winy, usiłujemy to, cośmy za¬bili, usunąć sprzed naszych oczu. Wytyczamy kawałek zie¬mi i grzebiemy to. Mówimy naszym duszom w mrokach czarnej nocy, że to trup i że oiie mamy powodu do lęku czy do niepokoju. Ale ten trup powraca i wdziera się do naszych domów! Znajdujemy nasze córki zamordowane i spalone! Więc po¬wiadamy: „Zabić! Zabić!" Ale, wysoki sądzie, ja powiadam: „Dość tego! Popatrzmy na to, co robimy!" Bo przecież ten trup nie jest martwy! Ten trup jeszcze żyje! Osiedlił się w dzikiej dżungli na¬szych wielkich miast, wśród cuchnącego, dusznego grzę¬zawiska ruder! Naszego języka zapomniał! Po to, żeby żyć, paznokcie zaostrzył jak szpony! Stał się twardy, zaskoru¬piały! Rozwinął w sobie zdolność do nienawiści i wściekło¬ści, dla nas niepojętej. Jego posunięcia są nieobliczalne! Nocą wypełza on z legowiska i zakrada się do siedzib cy- |wilizacji! I na widok przyjaznej twarzy nie kładzie się na grzbiecie, nie przebiera żartobliwie kończynami, żeby go połechtać i pogłaskać! Nie, rzuca się, żeby zabić! Tak, Mary Dalton, pełna najlepszych chęci biała dziew¬czyna, z uśmiechem na twarzy podeszła do Biggera Tho¬masa, pragnąc mu pomóc. Pan Dalton pod niejasnym wra¬żeniem, że dzieje się jakaś społeczna krzywda, zechciał mu dać posadę, żeby jego rodzina miała co jeść, a rodzeń¬stwo mogło chodzić do szkoły. Pani Dalton ze swojej stro¬ny, szukając przyzwoitego wyjścia, chciała, żeby się kształ¬cił i wyuczył zawodu. Ledwie jednak oni wyciągnęli po¬mocne dłonie, spadł śmiertelny cios! Dzisiaj w żałobie cze¬kają pomsty. Krew za krew lać się nie przestanie! Tym zacnym, siwowłosym rodzicom tylko współczuję. Ale panu Daltonowi, właścicielowi domów czynszowych, powiem teraz: „Wynajmuje pan Murzynom mieszkania w Czarnym Pasie. Gdzie indziej pan im wynajmować nie chce. Pan trzymał Biggera Thomasa w tej dżungli. Pan sprawił, że ten, który zamordował pańską córkę, był dla niej istotą obcą i że pańska córka była obcą istotą dla niego." Stosunek rodziny Thomasów do rodziny Daltonów był stosunkiem podnajemcy do gospodarza, klienta do kupca, pracownika do pracodawcy. Thomasowie ubożeli, Dalto- nowie się bogacili. Więc pan Dalton, człowiek przyzwoity, próbował ratować swoje samopoczucie dawaniem pienię¬dzy. Ale, przyjacielu, złoto tu nie wystarczy! Trupa prze¬kupić się nie da! Może pan sobie, panie Dalton, powiedzieć: „Poświęciłem moją córkę na ofiarę całopalenia i to jeszcze nie dosyć, żeby wepchnąć z powrotem do grobu to stra¬szydło, które mnie nawiedza." A pani Dalton powiem: „Filantropia pani była tak tra¬gicznie ślepa jak pani nie widzące oczy." A do Mary Dalton, jeśli ona może mnie słyszeć, zawo¬łam: „Stojąc tu dzisiaj dokładam starań, żeby śmierć two¬ja nie poszła na marne!" Pozwoli wysoki sąd, że wyjaśnię szerzej znaczenie ży¬cia Biggera Thomasa. W nim i w takich jak on drzemie właśnie to, co drzemało w naszych przodkach, gdy przy¬byli setki lat temu na to nieznane wybrzeże. Myśmy mieli szczęście. Bigger i tacy jak Bigger szczęścia nie mają. Myśmy znaleźli ziemię, której daliśmy z siebie wszystko, co w nas najgłębsze i najlepsze; więc zbudowaliśmy pań¬stwo potężne, wzbudzające lęk. Włożyliśmy w to państwo i nadal wkładamy nasze serca. Ale takim jak Bigger nadal mówimy: „To jest kraj białych." Więc oni nadal szukają ziemi, której mogliby dać z siebie wszystko, co w nich najgłębsze i najlepsze. Wysoki sądzie, proszę rozważyć aspekt czysto fizyczny naszej cywilizacji. Jakaż jest ponętna, jaka olśniewająca! Jak podnieca zmysły! Jakie stwarza pozory, że tylko wy¬ciągnąć rękę, a każdego czeka spełnienie wszystkich jego marzeń! Jak nieustannie, jak nieprzeparcie narzucają nam się reklamy, audycje radiowe, gazety i filmy! Ale myśląc o tym proszę pamiętać, że dla wielu ludzi to są jedynie symbole szyderstwa. Nas mogą te jaskrawe barwy wpra¬wiać w uniesienie, ale dla wielu ludzi to jedynie codzienne urągowisko. Proszę sobie wyobrazić człowieka, który cho¬dzi wśród tych wszystkich cudów, stanowi cząstkę tej sce¬nerii, a przecież wie, że to nie dla niego! Myśmy uplanowali zamordowanie Mary Dalton, a dzi¬siaj przychodzimy do sądu, aby powiedzieć: „Nic wspól¬ nego z tym nie mamy!" Ale wszyscy nauczyciele w szko¬łach wiedzą, że tak nie jest, bo wszyscy nauczyciele w szko¬łach znają szereg przepisów ograniczających kształcenie Murzynów. I władze wiedzą, że tak nie jest, bo każdym swym posunięciem wyraźnie zaznaczają, że chcą trzymać Biggera Thomasa i takich jak on w obrębie surowo wyty¬czonych granic. I wszyscy kamienicznicy wiedzą, że tak nie jest, bo uzgodnili między sobą, że będą wynajmować mieszkania Murzynom tylko w gettach naszych miast. Wy¬soki sądzie, my, którzy siedzimy dzisiaj w tej sądowej sa¬li, jesteśmy świadkami. Znamy te dowody, bo to myśmy się przyczynili do stworzenia ich. Ale można by tu zadać pytanie: „Jeżeli ten chłopiec uwa¬żał, że go w jakiś sposób skrzywdzono, dlaczego nie zwró¬cił się do sądu, żeby szukać zadośćuczynienia za wyrzą¬dzone mu krzywdy?" Wysoki sądzie, ten chłopiec nie miał pojęcia, zanim zamordował, jak też nie ma pojęcia teraz, że krzywdziły go jakieś określone jednostki I, szczerze mówiąc, samo życie, jakie prowadził, tak go usposobiło, że spodziewa się on od tego sądu znacznie mniej, niż ko¬mukolwiek może się to wydawać. Zbrodnia oskarżonego nie stanowiła aktu zemsty ze stro¬ny człowieka poszkodowanego na osobie, która w jego mniemaniu mu zaszkodziła. Gdyby tak było, sprawa sta¬łaby się doprawdy bardzo prosta. Ale tu rozpatrujemy przypadek, w którym człowiek błędnie uznał całą rasę lu¬dzi za część naturalnej budowli świata i w myśl tego wo¬bec nich postępował. Mary Dalton zabił nieumyślnie, ani tego nie planując, ani nie mając świadomego motywu. A jednak po zamordowaniu jej uznał, że popełnił zbrodnię. I to jest bardzo ważne. To był pierwszy jego w pełni do¬konany czyn w życiu; najbardziej ważka, podniecająca, emocjonująca rzecz, jaka kiedykolwiek mu się zdarzyła. Uznał swoją zbrodnię, bo napawała go poczuciem wolno¬ści, dawała mu możliwość wyboru, czynu, nastręczała spo¬sobność do działania z myślą o tym, że to działanie ma wagę. dzi nie o to, jak postępuje człowiek z człowiekiem, tylko 0 to, jak postępuje człowiek przeświadczony, że musi albo bronić się przed całym światem naturalnym, w którym ży¬je, albo się do tego świata przystosować. I sprawą naj¬istotniejszą jest... nie, kto tego chłopca skrzywdził, ale ja¬ką wizję świata ten chłopiec rzeczywiście miał przed ocza¬mi i skąd się ona wzięła — wizja tak straszliwa, że aż targnął się bez premedytacji, szybko, odruchowo na cudze życie i chociaż był w tym pierwiastek przypadku, jeszcze po popełnieniu tej zbrodni potrafił powiedzieć: „Tak, ja to zrobiłem. Musiałem." Wiem, że wśród oskarżonych panuje ostatnio moda oświadczania: „W głowie miałem wtedy całkowitą pustkę." Ten chłopiec tak nie mówi. Mówi coś wręcz przeciwnego. Mówi, że wiedział, co robi, ale czuł, że zrobić to musi. 1 mówi, że tego, co zrobił, nie żałuje. Czy żałują żołnierze, gdy zabijają na wojnie? Czy oso¬bowość nieprzyjaciela przypuszczającego atak na okopy ma w ogóle znaczenie? Nie! Na wojnie żołnierz zabija, żeby nie zostać zabi¬ty! Po wojnie zwycięskiej wraca do wolnej ojczyzny i właśnie tak samo ten chłopiec z rękami splamionymi krwią Mary Dalton czuje po raz pierwszy w swoim życiu, że jest wolny. Pomnóżcie Biggera Thomasa przez dwanaście milionów, uwzględniając odmiany środowisk i usposobień oraz tych Murzynów, którzy są całkowicie pod wpływem Kościoła, a będziecie mieli psychikę całej ludności murzyńskiej. Ale z chwalą gdy ich ujrzycie jako całość, z chwilą gdy od¬wrócicie wzrok od jednostki i ogarniecie masy, obraz przed wami nabierze cech zupełnie nowych. To już nie będzie po prostu dwanaście milionów ludzi; w rzeczywistości te masy stanowią odrębny naród, skarłowaciały, ograbiony i trzymany w niewoli przez nasz naród, pozbawiony praw politycznych, społecznych, gospodarczych i majątko¬wych. Czy myślicie, że zabiciem jednego z nich... nawet, gdyby się po jednym zabijało dzień w dzień, jak rok okrągły... I można pozostałych przejąć tak wielkim lękiem, żeby oni nie zabijali? Nie! Taka głupia polityka nigdy nie dawała i nie da pożądanych rezultatów. Im więcej ich zabijecie, tym więcej ich odepchniecie i oddzielicie, tym więcej ich będzie szukało innej formy i innego sposobu życia, jak¬kolwiek na oślep 1 nieświadomie. A z czego oni mają utkać inne życie, z czego mogą ukształtować nowy byt, żyjąc organicznie w tych samych miasteczkach i miastach, w tych samych okolicach co my? Pytam, z czego... ale czym my jesteśmy i co posiadamy? Wysoki sądzie, w Ameryce liczba Murzynów jest czte¬rokrotnie większa niż w pierwotnych Trzynastu Koloniach liczba ludności, która rzuciła się do walki o wolność. Tych dwanaście milionów Murzynów uzależnionych od naszej fantazji, tak jak my byliśmy uzależnieni od fantazji euro- Ipejskich, gdyśmy tutaj, na ten ląd, zawitali, walczy w nie¬wiarygodnie ciasnych granicach, aby osiągnąć owo uczucie zadomowienia się, o które myśmy kiedyś starali się tak żarliwie. I w porównaniu z tamtą walką oni dążą do tego w warunkach znacznie cięższych. Już kto jak kto, ale my chyba powinniśmy zrozumieć, o co tym ludziom chodzi. Ten ogromny strumień życia, przeklęty i zamulony, prze¬dziera się ku spełnieniu, przedziera się do celu, który nam wszystkim, tak miły, przyświeca, chociaż niemożliwością dla nas jest ująć go w słowa. Gdy mawiamy, że ludziom „dane są pewne nieprzenośne prawa, między innymi pra¬wo do życia, prawo do wolności, prawo do dążenia do szczęścia", nie zatrzymujemy się, żeby zdefiniować „szcz꬜cie". To jest ta niewyrażalność naszych poszukiwań i ni¬gdy nie próbujemy jej formułować. Dlatego właśnie ma¬wiamy: „Niech każdy służy Bogu po swojemu." Ale pewne wyraźne cechy takiego szczęścia, jakiego po¬szukujemy, przecież znamy. Wiemy, że szczęście spływa na ludzi, gdy są czymś porwani, pochłonięci jakimś waż¬kim zadaniem stojącym przed nimi i w nagrodę usprawie¬dliwiającym, sankcjonującym ich pokorne mozoły. Wie¬my, że to może przyjmować formy różnorakie: w religii jest to historia stworzenia człowieka, jego upadku i jego 428 odkupienia; zmuszanie ludzi, aby w pewien sposób zapro¬wadzili ład w swoim życiu, przedstawianie obrazów kosmicznych i symbolów, które w całości i bez reszty mieszczą w sobie duszę. W sztuce, w nauce, w przemyśle, w polityce i w akcjach społecznych może to przyjąć for¬my inne. Ale tych dwanaście milionów Murzynów nie ma dostępu do żadnej z owych wzniośle skrystalizowanych form wyrazu, z wyjątkiem formy przyjętej w religii. A wie¬lu ich zna religię tylko w najbardziej prymitywnej po¬staci. Napięcie nerwowe towarzyszące życiu w rojnych ośrodkach wielkomiejskich paraliżuje w Murzynach, po¬dobnie zresztą jak i w nas, odruchową skłonność do prak¬tyk religijnych i pobożności Murzyni czując, że zdolni są istnieć, żyć, działać, anga¬żować się całą duszą w osiąganie konkretnych celów z tym wielkim zapałem charakterystycznym dla ich rasy, prze¬suwają się przez naszą nawarstwioną cywilizację jak jękli¬we upiory; kręcą się jak gorejące planety, które wypadły z orbit; usychają i giną jak drzewa wyrwane z ziemi oj¬czystej. Wysoki sądzie, proszę pamiętać, że ludzi można zagło¬dzić na śmierć tak samo tym, że się im uniemożliwia roz¬wijanie własnych uzdolnień, jak brakiem chleba! I ludzie mogą za to zamordować, też proszę o tym pa¬miętać! Czyż nie zbudowaliśmy państwa, nie staczaliśmy wojen i nie zwyciężaliśmy w imię marzenia, które speł¬niając się miało utwierdzić naszą osobowość i tej utwier¬dzonej osobowości zapewnić bezpieczeństwo! Ale czy Bigger Thomas istotnie zamordował? Ry¬zykując, że sąd, być może, poczuje się dotknięty, zadaję to pytanie w świetle ideałów, z jakimi my żyjemy! Gdy patrzymy na to z zewnątrz, chyba to było morderstwo, tak. Ale dla Biggera Thomasa morderstwem to nie by¬ło. A gdyby nawet, to gdzież tego morderstwa motyw? Pan prokurator krzyczał, szalał i groził, ale nie powiedział dlaczego Thomas Bigger zabił! Nie powiedział dla¬czego, bo nie wie. Prawdą jest, wysoki sądzie, że żadne¬go motywu nie było w takim sensie, w jakim my rozumie¬ 429 my określenie „motyw" zgodnie z naszymi obecnymi usta¬wami. Prawdą jest, że oskarżony nie zabił! Och, owszem, Mary Dalton nie żyje. Bigger Thomas zadusił ją na śmierć. Bessie Mears nie żyje. Bigger Thomas cegłą zgruchotał |jej czaszkę w opuszczonej ruderze. Ale czy on zamordo¬wał? Czy on zabił? Proszę posłuchać: to, co Thomas Big¬ger zrobił w niedzielę nad ranem w domu Daltonów, i to, co zrobił w tę samą niedzielę w nocy w tej pustej ruderze, było tylko drobnym aspektem tego, co robił przez całe swoje życie! On żył tylko tak, jak umiał, i tak, jak myśmy mu kazali żyć. Czyny, których rezultatem stała się śmierć tych dwóch kobiet, były tak instynktowne i nie¬uniknione jak oddychanie bądź mruganie oczami. To był akt tworzenia! I powiem coś więcej. Przed tym procesem prasa i pro¬kuratura oświadczyły, że oskarżony popełnił również i in¬ne zbrodnie. To prawda. Popełnił zbrodnię niejedną. Ale można szukać nawet do Dnia Sądu Ostatecznego i nie znaj¬dzie się na to bodaj strzępka dowodu. On nieraz mordował, ale żadnych trupów nie było. Pozwolę sobie to wytłuma¬czyć. Całe nastawienie tego młodego Murzyna do życia jest zbrodnią! Nienawiść i lęk, które myśmy w nim wzbudzili, nienawiść i lęk wplecione przez naszą cywili¬zację w kanwę jego świadomości, zaszczepione mu w ko¬ści i krew, w powszednie, z godziny na godzinę, funkcjo¬nowanie jego osobowości stały się usprawiedliwieniem je¬go egzystencji. On przecież za każdym razem, kiedy styka się z nami, zabija! To reakcja fizjologiczna i psychiczna, piętno w nim wypalone. Każda jego myśl jest potencjalnym mor¬derstwem. Wykluczony z naszego społeczeństwa, niezasy- milowany, a przecież pełen pragnień, dążności do zaspo¬kajania swoich porywów pokrewnych porywom naszym, pozbawiony jakichkolwiek szans na to, by stawiać sobie i osiągać takie cele, jakie na przestrzeni długich stuleci wypracowała socjalizacja, ten chłopiec o każdym wscho¬dzie słońca, o każdym słońca zachodzie niezmiennie win¬ny jest akcji wywrotowej. Każdy jego ruch to nieświado¬ my protest. Każda jego chęć, każde jego marzenie, najbar¬dziej nawet osobiste, to spisek albo intryga. Każda na¬dzieja to plan powstania. Każde jego spojrzenie to groźba. Sama jego egzystencja to zbrodnia prze¬ciwko państwu! Tak się złożyło, że tamtej nocy leżała w łóżku biała dziewczyna i stał nad nią czarny chłopak, zahipnotyzo¬wany lękiem i nienawiścią; do pokoju weszła niewidoma kobieta, więc ten czarny chłopiec zabił białą dziewczynę, żeby nie zdradziła jego obecności, żeby nie przyłapano go w sytuacji, którą, jak wiedział, m y uważamy za podsta¬wę do wymierzenia kary śmierci. Ale to jest dopiero jedna strona tego wszystkiego! On miał popęd do mor¬dowania zarówno dlatego, że łaknął podniecenia, upojeń i uniesień, jak i dlatego, że się lękał! To był jego sposób życia! Wysoki sądzie, w naszej ślepocie tak obmyśliliśmy i uporządkowaliśmy życie ludzi, że ćmy w ich sercach wciąż podlatują do płomieni upiornych a niepojętych! Nie wyjaśniłem jeszcze stosunków łączących Biggera Thomasa z Bessie Mears. Nie zapomniałem o niej. Pomi¬jałem /ją aż do tej chwili, bo na ogół niewiele myślał o niej sam Bigger Thomas. Jego stosunek do tej biednej dziewczyny również odsłania całe jego na¬stawienie do świata. Ale Bigger Thomas nie jest tu sądzo¬ny za zamordowanie Bessie Mears. I dobrze o tym wie. Co to znaczy? Czy życie Murzynki ma w oczach prawa mniej¬sze znaczenie niż życie białej? Nie, chyba ma znaczenie ta¬kie samo, teoretycznie. Ale w napięciu lęku i ucieczki Big¬ger Thomas nie myślał o Bessie. Nie mógł. Postawa Ame¬ryki wobec tego chłopca ustalała nawet prawidła jego najbardziej zażyłych stosunków z czarnymi jak on. Po za¬biciu Mary Dalton zabił Bessie Mears, żeby ją uciszyć, ratować siebie. Po zabiciu Mary Dalton tak bardzo prze¬raził się tym, że zabił białą, że gotów już był usuwać ze swej drogi wszystko. Na śmierć Bessie Mears nie reago¬wał; świadomość mu przysłaniał lęk. Mógłby ktoś jednak zapytać, czy Bigger Thomas nie kochał Bessie Mears? Czy nie była ona jego dziewczyną? Owszem, była jego dziewczyną. Jakąś dziewczynę mieć musiał, więc miał Bessie. Ale nie kochał jej. Czy w ogóle miłość jest możliwa w takim życiu, jakie opisałem tu są¬dowi? Zastanówmy się. Miłość polega nie tylko na obco¬waniu cielesnym, a przecież tylko to go z Bessie łączyło. On chciał czegoś więcej, ale okoliczności życiowe zarówno jej, jak jego na to nie pozwalały. Zresztą uniemożliwiał to temperament ich obojga. Miłość wyrasta z więzi stałej, ze wspólnoty przeżyć, z wierności, oddania, zaufania. Ani Big¬ger, ani Bessie tego nie znali. Czegóż mogliby się wzajem¬nie od siebie spodziewać? Żadna wspólna wizja nie łączyła ich serc; żadna wspólna nadzieja nie wiodła ich żadną wspólną ścieżką. Nawet w uścisku miłosnym i on, i ona byli straszliwie samotni. Fizycznie zależeli od siebie na¬wzajem i za tę zależność nawzajem się nienawidzili. Krót¬kie chwile, które spędzali razem, miały na celu wyłącznie zaspokojenie płciowe. Kochali się tak dalece, jak się nie¬nawidzili: może nawet bardziej się nienawidzili, niż ko¬chali. Namiętność cielesna rozgrzewa głębokie korzenie ży¬cia: to jest ta gleba, z której wyrasta drzewo miłości. Cóż, kiedy to były drzewa bez korzeni, drzewa karmiące się tylko blaskiem słońca i przypadkowym deszczem, który czasem padał na kamienisty grunt. Czy duchy pozbawione ciał mogą kochać? Między tymi dwojgiem jedyną więzią były dorywcze próby cielesnych uniesień: nic poza tym. Wysoki sądzie, czy Bigger Thomas jest jedynym, który czuje się ograbiony, zahamowany? Czy stanowi wyjątek? Może takich jest więcej? Takich, wysoki sądzie, są miliony, miliony Murzynów i białych, i to sprawia, że nasza przy¬szłość rysuje się przed nami jako groźny obraz przemocy. Uraza i daremna tęsknota do możliwości jakiegoś osiągnię¬cia czegoś i do chwili triumfu — z mniejszym lub większym natężeniem i w postępowaniu mniej lub bardziej świado¬mym — dzień po dniu chyłkiem przemierzają cały nasz kraj. Świadomość Biggera Thomasa i milionów innych, mniej lub bardziej jemu podobnych, białych i czarnych, pod ciężarem nacisku, który na nich wywieramy, zamienia grunt pod fundamentami naszej cywilizacji w lotne piaski. Kto wie, kiedy pierwszy lepszy z niedużych wstrząsów za¬kłócających delikatną równowagę pomiędzy ładem społecz¬nym i głodem ambicji doprowadzi w rezultacie do zawa¬lenia się drapaczy chmur w naszych miastach? To się wy¬daje wybrykiem fantazji? Zapewniam, że nie bardziej niż wybrykiem fantazji wydają się te oddziały wojska i ten czekający motłoch, którego obecność i gniew pełen po¬czucia winy zwiastują coś, o czym nie mamy odwagi nawet myśleć! Wysoki sądzie, Bigger Thomas chciał głosować na każ¬dego, kto by go wyprowadził z grzęzawiska bólu, nienawi¬ści i lęku i za tym kimś poszedłby bez wahania. Jeśli całe tłumy tam za oknami boją się jednego człowieka, jak one będą się czuły, jeśli powstaną miliony? Czy sąd jest tak naiwny, żeby uważać podjęcie ryzyka — mniejsze¬go przecież niż ryzyko, jakiej podjął Bigger Thomas — pod¬jęcie ryzyka, powtarzam, przez wielomilionową rzeszę za niemożliwość? Nie zawracajmy sobie teraz głowy tą częścią zeznania Biggera Thomasa, w której mówi on, że zamordo¬wał przypadkowo, i że nie zgwałcił tej dziewczyny. To na¬prawdę nie ma znaczenia. Znaczenie ma tylko to, że on je¬szcze zanim zabił, był winny! Dlatego właśnie całe jego życie tak szybko i naturalnie stało się zorganizowane, celo¬we, naładowane nową treścią od momentu, gdy ta rzecz się zdarzyła. Kto wie, kiedy może nastąpić inny jakiś „przy¬padek", tylko że już z milionami ludzi, „przypadek", który będzie dla nas strasznym Dniem Sądu Ostatecznego. I właśnie teraz, w tym momencie, waży się kwestia, któ¬rej potężne znaczenie objawi nam czas. Wysoki sądzie, jeszcze jedna wojna domowa w naszym państwie nie jest niemożliwa; rzeczywiście może wybuch¬nąć, jeśli ludzie możni i bogaci, jak wskazuje nieporozu¬mienie w kwestii, co oznacza życie tego chłopca, tak dalece fałszywe pojęcie mają o świadomości tych milionów bory¬kających się z nędzą. Nie proponuję, żebyśmy próbowali cały ten problem roz¬wiązać dziś tutaj, w tej sali sądowej. Nie leży to w zakre- I sie naszych obowiązków ani chyba nawet w granicach na¬szych możliwości. Ale decyzję, czy ten młody Murzyn ma żyć, czy umrzeć, możemy powziąć uwzględniając istniejący obecnie stan rzeczy. Będzie to przynajmniej świadczyć 0 tym, że widzimy i wiemy! A fakt, że widzimy 1 wiemy, obejmie również i to, że wiemy, jak nieuniknie- nie życie tego jednego człowieka unaoczni się nam pomno¬żone przez dziesięć milionów w przyszłości. Proszę, aby sąd oszczędził oskarżonego, skazał go na do¬żywotnie więzienie. Czym byłoby więzienie dla Biggera Thomasa? Ma ono dla niego plusy, jakich nigdy nie miało jego życie na wolności. Wyrok skazujący go na więzienie stanowiłby coś więcej niż akt miłosierdzia. Po raz pierwszy przyznalibyśmy mu prawo do życia. Po raz pierwszy znalazłby się on w orbicie naszej cywilizacji. Miałby toż¬samość, choćby tylko jako numer. Łączyłyby go po raz pierwszy wyraźnie określone stosunki ze światem. Same te mury gmachu, w którym odbywałby karę dożywocia, by¬łyby najlepszym domem, w jakim kiedykolwiek mieszkał. To, że zostałby skazany na dożywotnie więzienie, byłoby pierwszym uznaniem jego osobowości. Te długie, ponure i puste lata, które by go czekały, przedstawiałyby dla jego umysłu i uczuć jedyny cel pewny i trwały, podwalinę do nadania treści jego życiu. Inni więźniowie wkroczyliby w jego życie jako pierwsi ludzie, z którymi mógłby obco¬wać na zasadzie równości. Stalowe kraty pomiędzy nim i społeczeństwem, wobec którego zawinił, dałyby mu schro¬nienie przed nienawiścią i lękiem. Powtarzam, wysoki sądzie, niech oskarżonemu będzie da¬rowane życie. Idąc na to ustępstwo podtrzymamy dwie podstawowe koncepcje naszej cywilizacji, te dwie podsta¬wowe koncepcje, na których zbudowaliśmy najpotężniejsze państwo w historii: indywidualność i bezpieczeństwo, a tym samym przekonanie, że jednostka jest nietykalna i to, co stoi na straży życia jednostki nietykalne jest również. Nie zapominajmy, że nasza wspaniała współczesność... na¬sze koleje żelazne, elektrownie, statki transoceaniczne, sa¬moloty i huty stali., wyrosła z tych właśnie dwóch kon¬ cepcji, rozwinęła się z naszych marzeń o stworzeniu nie¬zniszczalnej podstawy, na jakiej człowiek mógłby życie bu¬dować bezpiecznie. Wysoki sądzie, to nie ten sąd i nie to wojsko są rzeczy¬wiście czynnikami utrzymującymi spokój publiczny. Sama ich obecność jest dowodem, że dopuszczamy do tego, by spokój'wysuwał nam się z rąk. Spokój publiczny to akt powszechnego zaufania; to wiara, że wszyscy są bezpiecz¬ni i bezpieczni pozostaną. Bogacze domagając się pokazania i użycia siły, doma¬gając się szybkiej kary śmierci, natychmiastowej zemsty, mają na celu ochronę tylko małego odcinka swego bezpie¬czeństwa prywatnego przed niechętnymi rzeszami, którym właśnie oni ich bezpieczeństwo ukradli, przed niechętnymi rzeszami, które w swych wojowniczych sercach wciąż je¬szcze noszą marzenie o bezpieczeństwie i bezpieczeństwa nadzieję. Wysoki sądzie, proszę w imię wszystkiego, czym jesteśmy i w co wierzymy, o darowanie życia oskarżonemu! Każdą cząsteczką mojej istoty błagam o to nie tylko, żeby ten czarny chłopiec mógł żyć, ale żebyśmy my nie musieli umrzeć! Bigger usłyszał, jak ostatnie słowa Maxa rozbrzmiewają w sali. Zobaczył, jak Max siada, jakie ma oczy zmęczone i zapadnięte. Przemówienia nie zrozumiał, odczuł jednak znaczenie niektórych fragmentów wsłuchując się w sam ton głosu Maxa. Uznał nagle, że jego życie nie jest warte wysiłku, jaki Max włożył w to, by je ocalić. Sędzia zastu¬kał młotkiem i ogłosił przerwę. Gdy Bigger wstawał, w sali podniósł się gwar. Policjanci wyprowadzili go do tego ma¬łego pokoju i stanęli przed drzwiami. Po chwili przyszedł Max, milczący, z głową zwieszoną. Usiadł przy Biggerze. Policjant wniósł i postawił na stolę tacę z jedzeniem. — Jedz, synu — powiedział Max. — Nie jestem głodny. — Zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy — powie¬dział Max. — Mnie nic nie potrzeba — zapewnił Bigger. W gruncie rzeczy nie zastanawiał się teraz, czy przemó¬wienie Maxa ocaliło mu życie, czy nie. Dumą napawała go myśl, że Max przemawiał tylko dla niego, tylko żeby jego ratować. Nie treść tej obrony obudziła w nim dumę; spra¬wiał mu satysfakcję sam fakt, że została wygłoszona. To już było coś. Tymczasem potrawy na tacy stygły. Przez uchylone okno dolatywały dudniące głosy motłochu. Wkrótce — Bigger wiedział — w sali przemawiać będzie Buckley. A potem wszystko się skończy poza tym, że sę¬dzia jeszcze powie swoje. I po słowach sędziego on już bę¬dzie wiedział, czy ma żyć, czy umrzeć. Oparł głowę na rę¬kach i przymknął oczy. Usłyszał, jak Max wstaje i zapala papierosa. — Masz, zapal, Bigger. Wziął papierosa, zaczekał, aż Max poda mu ogień. Wcią¬gnął dym głęboko w płuca, ale stwierdził, że nie chce pa¬lić. Trzymał papierosa w palcach i spiralka dymu ulaty¬wała w górę przed jego nabiegłymi krwią oczami. Podniósł głowę raptownie, gdy drzwi się otworzyły; zajrzał po¬licjant. — Sąd się zbierze za dwie minuty. — Dobrze — powiedział Max. Znów z policjantami u boków Bigger wrócił do sali. Wstał w chwili wejścia sędziego i usiadł z powrotem — Sąd wysłucha rzecznika oskarżenia — rzekł sędzia. Odwracając głowę Bigger zobaczył, że Buckley wstaje. Buckley był w czarnym ubraniu z małym różowym kwiat¬kiem przy klapie marynarki Sam jego wygląd i postawa, pełne zawziętości i buty, sprawiły, że Bigger poczuł się już stracony. Żadnych szans nie ma w walce z takim człowie¬kiem. Buckley oblizał wargi i popatrzył na publiczność; od¬wrócił się do sędziego. — Wysoki sądzie, wszyscy mieszkamy w kraju żywego prawa. Prawo jest urzeczywistnieniem woli narodu. Ja jestem pośrednikiem i sługą prawa, przedstawicielem zor¬ganizowanej woli narodu. Moja powinność to pilnować, aby wola narodu wykonywana była bez wahań i bez zwłoki. Stojąc tutaj mam niezłomny zamiar powinność tę wypeł¬ nić i jeśli woli narodu nie stanie się zadość, wywoła to je¬dynie mój najuroczystszy, bardzo stanowczy protest. Jako prokurator stanu Illinois, występuję przed wysokim sądem z żądaniem, aby zgodnie z obowiązującą ustawą w tej sprawie o tak doniosłym znaczeniu została wymie¬rzona jedyna kara, jaka napawa morderców lękiem przed prawem... kara śmierci! Domagam się tego z myślą o zabezpieczeniu naszego spo¬łeczeństwa, naszych domów i wszystkich tych, których ko¬chamy. Domagam się tego, ponieważ jest to mój obowiązek, ponieważ ślubowałem, że tak dalece, jak leży to w grani¬cach moich możliwości człowieczych, będę czuwał, aby wy¬mierzanie sprawiedliwości było sprawiedliwe, aby świętość życia ludzkiego pozostawała zawsze pod ochroną, aby po¬rządku społecznego nic nie zakłócało i aby zbrodniom za¬pobiegano i za zbrodnie karano. Nie mam żadnych intere¬sów na względzie, żadne uczucia mną nie powodują poza tym, że w myśl złożonej przysięgi wypełniam moją powin¬ność. Reprezentuję rodziny Mary Dalton i Bessie Mears oraz sto milionów mężczyzn i kobiet naszego narodu, którzy przestrzegają prawa i ciężko pracują w służbie państwowej i w przemyśle. Reprezentuję siły, które sprzyjają rozwo¬jowi sztuk pięknych i nauk w wolności i pokoju, tym sa¬mym wzbogacając życie nas wszystkich. Nie rzucę cienia na godność sądu ani na słuszność spra¬wy ludu, jeśli spróbuję odpowiedzieć na niemądre, obce nam i niebezpieczne argumenty komunistyczne wysunięte przez obronę. I żeby zahamować krzewienie się takich po¬glądów, najskuteczniejszy według mnie sposób to wymie¬rzyć temu nędznemu diabłowi w ludzkiej skórze, Biggerowi Thomasowi, karę śmierci! Głos mój może brzmi szorstko, gdy mówię: Skażcie go na karę śmierci i niechaj sprawiedliwości stanie się zadość wbrew zwodniczemu temu wołaniu o współczu¬cie! Ale ja jestem naprawdę miłosierny i pełen współczu¬cia, skoro wykonanie tej ustawy w jej najdrastyczniejszej formie pozwoli dziś milionom uczciwych ludzi spać spokoj¬ nie i wiedzieć, że dzień jutrzejszy nie rozciągnie nad ich domostwami czarnego całuna żałoby! Mój głos może brzmi mściwie, gdy mówię: Niech oskarżony zapłaci najwyższą cenę za swoje zbrodnie! Ale w rzeczywistości mówię, że ta ustawa jest dla nas dobrodziejstwem, gdy się ją stosuje, aby strzeżone były ścieżki życiowe milionów zacnych ludzi, aby niemowlętom i starcom, bezradnym i ociemniałym, i wra¬żliwym nie groził gwałt ze strony tych, którzy nie wiedzą, co to jest prawo, co to jest panowanie nad sobą, co to jest zdrowy rozsądek. Mój głos może brzmi okrutnie, gdy mówię: Oskarżo¬ny zasługuje na karę śmierci za zbrod¬nie, do jakich sam się przyznał! Ale w rze¬czywistości przecież mówię, że prawo jest silne dostatecz¬nie i łaskawe, pozwalając nam wszystkim siedzieć tu dzisiaj w tej sali sądowej i rozpatrywać tę sprawę z beznamiętnym zainteresowaniem i nie drżeć z lęku o to, że w tejże właśnie chwili jakiś stwór prawie nieludzki, jakiś czarny goryl mógłby włazić przez okna do naszych domów, żeby gwał¬cić, mordować i palić nasze córki! Wysoki sądzie, twierdzę, że prawo jest święte, że jest podwaliną wszystkiego, co naszym sercom najdroższe. Ono decyduje o poczuciu, ile jesteśmy warci, i kieruje naszą energię ku szczytniejszym i szlachetniejszym celom. Człowiek wyszedł z królestwa dzikich zwierząt, z chwi¬lą gdy sobie uświadomił, że może myśleć i odczuwać, pewny swego bezpieczeństwa, odkąd obroną jest mu już nie pistolet i nóż, tylko prawo. Twierdzę, że prawo jest święte, ponieważ to ono czyni nas ludzkimi! I biada tym ludziom... i ich cywilizacji też!... którzy pod wpływem nieopatrznego współczucia bądź lęku osłabiają krzepką budowlę prawa, czyli to właśnie, co im umożliwia bezpiecznie czynić piękne dzieło ze swego życia na tym padole. Wysoki sądzie, żałuję, że pan obrońca poruszył w czasie procesu tę zatrutą kwestię rasy i nienawiści klasowej. Ro¬zumiem każdego, komu serce tak się ściskało jak mnie, gdy pan Max z takim cynizmem atakował nasze uświęcone oby¬czaje. Lituję się nad jego duszą, omamioną i schorzałą. Smutny to dla cywilizacji amerykańskiej dzień, gdy czło¬wiek biały usiłuje powstrzymać rękę sprawiedliwości przed wymierzeniem kary bestialskiemu potworowi, który zgwałcił i zgładził białą dziewczynę, jeden z najpiękniej¬szych, najdelikatniejszych kwiatów wśród naszych amery¬kańskich kobiet. Wszyscy przyzwoici biali w Ameryce powinni szaleć z ra¬dości wobec okazji do zdeptania obcasami wełnistej głowy tego czarnego jaszczura, żeby już dalej nie pełzał na brzu¬chu po naszej ziemi i nie pluł jadem śmierci! Wysoki sądzie, dosłownie wzdrygam się przed podawa¬niem szczegółów tej łajdackiej zbrodni. Nie mogę mówić o niej nie doznając uczucia, że skażony jestem w jakiś spo¬sób samymi słowami dobywającymi się z moich ust. Krwa¬we zbrodnie taką właśnie moc mają! Przesyca je, zabarwia plugawiący brud! Pewien majętny, przychylnie usposobiony biały, od trzy¬dziestu lat z górą mieszkaniec Chicago, zgłasza do biura Opieki Społecznej, że chce zatrudnić Murzyna w charakte¬rze szofera. Zaznacza w swoim zapotrzebowaniu, że pragnie tym samym pomóc chłopakowi znajdującemu się w trudnej sytuacji bądź to ze względów rasowych i materialnych, bądź też z powodu obowiązków wobec rodziny. Urzędnicy Opieki Społecznej przeszukują swoje kartoteki i wybierają rodzinę zasługującą, ich zdaniem, na taką pomoc, a miano¬wicie, rodzinę Thomasów zamieszkałą na Indiana Avenue pod numerem 3721. Jeden z urzędników odwiedza Thoma¬sów i mówi matce, że zostaną oni wykreśleni z listy zasił¬ków, a syn otrzyma pracę u prywatnego pracodawcy. Mat¬ka, kobieta ciężko pracująca, chrześcijanka, zgadza się na to. We właściwym więc czasie najstarszy syn, Bigger Tho¬mas, ten czarny wściekły pies, który siedzi tu dzisiaj, do¬staje zawiadomienie, że ma zgłosić się do pracy. I jakaż była reakcja tego chytrego bandyty, gdy dowie¬dział się, że ma sposobność do tego, by utrzymać siebie, matkę, młodszą siostrą i młodszego brata? Czy czuł on I wdzięczność? Czy rad był, że zaproponowano mu coś, za co dziesięć milionów ludzi w Ameryce dziękowałoby na klęczkach Bogu? Nie! On swoją matkę przeklinał! Powiedział, że nie chce (pracować! Wolał wałęsać się po ulicach, okradać kioski z gazetami, rabować w sklepach, zaczepiać kobiety, cho¬dzić do knajp i podrzędnych kin, uganiać się za prostytut¬kami! Taka była reakcja tego nieludzkiego zbrodniarza, gdy spotkała go dobroć chrześcijańska ze strony człowieka, którego nigdy nawet nie widział! Matka namawiała go, błagała; ale niedola matki, steranej życiem pełnym mozołu, nie robiła na tym zatwardziałym czarnym stworze żadnego wrażenia. Przyszłość jego siostry, podlotka w wieku szkolnym, wcale go nie obchodziła. Fakt, że ta praca umożliwiłaby powrót do szkoły młodszemu bra¬tu, nie był żadną zachętą dla Biggera Thomasa. Ale ni stąd, ni zowąd po trzech dniach matczynych perswazji Bigger Thomas ustąpił. Czyżby nareszcie któ¬ryś z argumentów matki trafił mu do przekonania? Czyż¬by zaczął on zdawać sobie sprawę ze swoich obowiązków wobec rodziny i samego siebie? Nie! Nie takie to względy sprawiły, że ta drapieżna bestia wysunęła się z jaskini! On ustąpił dopiero wtedy, gdy matka mu powiedziała, że nie będzie już dla nich przydziału żywności z Opieki Społecz¬nej, jeśli on tej propozycji nie przyjmie. Zgodził się więc pracować, ale zabronił matce odzywać się do niego w do¬mu, tak oburzała go konieczność zarabiania na chleb w po¬cie własnego czoła. Wygnało go z domu widmo głodu, cho¬ciaż ponury, gniewny, wolał nadal trawić czas bezczyn¬nie i kraść tak jak przedtem, za co kiedyś już odbywał ka¬rę w domu poprawczym. Po seansie w kinie w tamten sobotni poranek wybrał się do domu państwa Dalton. Został tam powitany ze szczo- drobliwą życzliwością. Dano mu oddzielny pokój, powie¬dziano mu, że będzie otrzymywał dodatkowo pieniądze dla siebie, niezależnie od tygodniówki. Nakarmiono go. Zapy¬tano, czy chciałby wrócić do szkoły i nauczyć się jakiegoś fachu. Ale on nie chciał. Myślą i sercem — jeśli w ogóle można powiedzieć, że taka bestia ma serce i umysł — dą¬żył do osiągnięcia innych celów. W niecałą godzinę po przybyciu do tego domu poznał Mary Dalton, która go zapytała, czy chciałby zapisać się do związku zawodowego. Pan Max, gotów dla związków zawodowych własną krew utoczyć, nie powiedział nam, dla¬czego i to również jego klientowi się nie podobało. Jakie czarne myśli przelatywały przez głowę tego kno- wającego niecnie Murzyna przez kilka pierwszych minut po ujrzeniu ufnej białej panienki przed sobą? Skąd może¬my o tym wiedzieć? Być może, ta szumowina ludzka, sie¬dząc tu dzisiaj i błagając o łaskę, mądrze czyni, że nam tego nie mówi. Ale mamy przecież wyobraźnię; nietrudno więc będzie odgadnąć, gdy rozpatrzymy to, co on zrobił potem. W dwie godziny później wiózł pannę Dalton samocho¬dem na Pętlę. I to jest właśnie pierwsze nieporozumienie w tej sprawie. Ogólnie uważa się, że panna Dalton każąc się zawieźć temu Murzynowi na Pętlę, a nie na uniwersy¬tet, dopuściła się nieposłuszeństwa wobec rodziców. Ale nie naszą rzeczą jest to osądzać. Pozostawmy to samej Ma¬ry Dalton i jej Bogu. Rodzice przyznali, że postąpiła wbrew ich życzeniu; ale Mary Dalton była pełnoletnia, pojechała więc tam, dokąd pojechać chciała. Ten Murzyn zawiózł ją na Pętlę, gdzie do samochodu wsiadł pewien młody biały, jej znajomy. Stamtąd poje¬chali do Dzielnicy Południowej i zjedli w jednej z kawiarń kolację. Ponieważ byli w dzielnicy murzyńskiej, zaprosili do swego stolika tego Murzyna. Rozmawiali dopuszczając go do udziału w rozmowie. Zamówionego trunku wystar¬czyło, żeby i on mógł wypić. Następnie woził ich oboje po parku Waszyngtona przez jakieś dwie godziny. Około godziny drugiej nad ranem ów znajomy panny Dalton wysiadł z samochodu i udał się z wizytą do jakichś przyjaciół. Mary Dalton pozostała sama z tym Murzynem, który zaznał od niej wyłącznie dobro¬ci. Co się działo od tej chwili, dokładnie nie wiemy, gdyż mamy o tym wyłącznie zeznanie tego czarnego kun¬ dla, a jestem przekonany, że nie mówi on nam wszystkiego. Nie wiemy, kiedy właściwie Mary Dalton została zabita. Ale dobrze wiemy rzecz następującą: głowa jej została od¬rąbana od ciała! Wiemy również, że zarówno głowa, jak ciało zostały wepchnięte do pieca w kotłowni i spalone! Boże mój, jakież musiały to być krwawe widoki! Jakże szybka i niespodziewana musiała być ta podyktowana żą¬dzą, mordercza napaść! Jakże to biedne dziewczę musiało się szamotać, żeby uciec z rąk tego rozjuszonego goryla! Jakże musiała na klęczkach błagać, z oczami pełnymi łez, żeby oszczędzone jej było ohydne dotknięcie tego bydlaka! Wysoki sądzie, to zrozumiałe, że ten potwór z piekła rodem spalił jej zwłoki, aby zniszczyć dowód występków gorszych niż gwałt. Bestia perfidna! On na pewno wiedział, że gdy¬by kiedykolwiek ujrzano ślady jego zębów na jej niewin¬nych białych piersiach, nie mógłby dostąpić wielkiego za¬szczytu siedzenia tutaj, w tym sądzie sprawiedliwości! 0 Chryste cierpiący, brak słów, żeby opowiedzieć o wy¬stępku tak ponurym i straszliwym! A obrona chce nas przekonać, że to był akt tworze¬nia! Aż dziw bierze, że Bóg w niebiosach nie zagłuszył tego kłamstwa grzmiącym „NIE!". Krew zastyga w żyłach, gdy się słucha, jak człowiek potrafi usprawiedliwiać tę tchórzliwą, bestialską zbrodnię na zasadzie, że była ona „odruchowa". Nazajutrz rano Bigger Thomas zawiózł na pół zapako¬wany kufer panny Dalton na dworzec przy La Salle Street 1 nadał go na bagaż, jak gdyby nic się nie stało, jak gdyby panna Dalton nadal była żywa wśród żywych. Ale jeszcze tego wieczora znaleziono zwłoki panny Dalton w piecu ko¬tłowni. Spalenie zwłok i zabranie tego na pół zapakowanego ku¬fra na dworzec oznacza, wysoki sądzie, tylko jedno, wska¬zuje, że gwałt i morderstwo zostały zaplanowane, że wło¬żony został wysiłek w zniszczenie dowodu po to, by zbrod¬nię można było kontynuować, po to, by uzyskać okup. Gdy¬by panna Dalton została zabita przypadkowo, jak ten Mu¬rzyn, „zeznając" po raz pierwszy, patetycznie usiłował nas przekonać, to czyż paliłby on jej zwłoki? Czyż zawiózłby kufer na dworzec, chociaż wiedział, że ona nie żyje? Jest tylko jedna odpowiedź! Postanowił zgwałcić, zabić i podjąć pieniądze! Spalił zwłoki, aby pozbyć się dowodu gwałtu! Zawiózł kufer na dworzec, aby mieć czas na spa¬lenie zwłok i wystosowanie wiadomości o porwaniu. Zabił ją, ponieważ ją zgwałcił! Proszę zwrócić uwagę, wy¬soki sądzie, główną zbrodnią tutaj jest gwałt! Świad¬czy o tym wszystko! Wiedząc, że rodzina ofiary wezwała prywatnych detek¬tywów, żeby przeprowadzili śledztwo, Murzyn spróbował skierować podejrzenie gdzie indziej. Innymi słowy, nie- miał nic przeciwko temu, żeby zobaczyć, jak człowiek nie¬winny umiera za jego zbrodnię. Gdy nie mógł już zabijać, zrobił sobie następną z kolei przyjemność. Kłamał! Usiłował zwalić winę na jednego ze znajomych panny Dalton, któ¬rego poglądy polityczne, w jego mniemaniu, same przez się zasługiwały na potępienie. Kłamał jak z nut, że poszedł z nimi dwojgiem, panną Dalton i jej znajomym, do jej po¬koju. I że kazali mu iść do domu i zostawić samochód w śniegu przed garażem na całą noc. Gdy już wiedział, że jego kłamstwa wyjdą na jaw, uknuł jeszcze inną intrygę. Spróbował podjąć pieniądze! Czy uciekł stamtąd, gdy sprawę badali detektywi? Nie! Z zimną krwią, bez żadnych ludzkich uczuć pozostawał dalej w domu państwa Dalton, jadł, spał, wygrzewał się w cieple życzliwości wprowadzonego w błąd pana Daltona, który nawet nie pozwolił go przesłuchiwać, ponieważ uwa¬żał, że to biedny chłopiec potrzebujący opieki! A on akurat potrzebował opieki takiej, jaką by się oto¬czyło zwiniętego w kłąb grzechotnika! W czasie gdy zdenerwowani rodzice poruszali niebo i zie¬mię szukając córki, ten wampir napisał list z zawiadomie¬niem o porwaniu i żądaniem okupu w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów za szczęśliwy powrót panny Dal¬ton! Ale odkrycie kości w piecu położyło kres tej pluga¬wej mrzonce! A obrona stara się nam wmówić, że ten człowiek robił to wszystko ze strachu! Czy strach kiedykolwiek od począt¬ku świata doprowadził człowieka do trzeźwych kalkulacji na tak długą metę? I dalej znów możemy się oprzeć tylko na zeznaniu tego bezecnego goryla. Uciekł stamtąd i poszedł do pewnej dziewczyny, Bessie Mears, z którą od dawna był w zaży¬łych stosunkach. I nastąpiło coś, co jedynie chytry potwór mógłby uczynić. Zastraszył dziewczynę, chcąc, by mu po¬mogła podjąć okup, i dał jej na przechowanie pieniądze, skradzione z pokoju martwej już Mary Dalton. On i tę biedną dziewczynę zabił, a pomimo to nie pojmuję, jak mógł taki plan morderstwa wylęgnąć się w mózgu ludzkim. Otóż nakłonił tę Murzynkę, kochającą go z całej duszy... wbrew zapewnieniom pana Maxa, tego bezbożnego komu¬nisty, który usiłował przekonać sąd, że było inaczej... więc jak powiedziałem, nakłonił tę Murzynkę, kochającą go z całej duszy, żeby z nim uciekła. Ukryli się w jednym z opuszczonych budynków. I tam, gdy na zewnątrz sza¬lała zawieja śnieżna, w temperaturze poniżej zera, w ciemnościach, on znów popełnił gwałt i morderstwo, po raz drugi w ciągu dwudziestu czterech go¬dzin! Powtarzam, wysoki sądzie, ja nie mogę tego zrozumieć! Będąc od dawna w służbie państwowej, miałem do czynie¬nia z wieloma mordercami, ale nigdy nie spotkałem równe¬go temu. Tak skwapliwie ten obłąkany dzikus gwałcił i za¬bijał, że zapomniał o jedynej rzeczy, jaka mogłaby mu umo¬żliwić ucieczkę; a mianowicie, zapomniał o pieniądzach, które ukradł nieboszczce Mary Dalton i które znajdowały się w kieszeni sukienki Bessie Mears. Podniósł ciało tej zgwałconej biednej robotnicy... pieniądze były w jej kie¬szeni, powtarzam... i wyrzucił je z trzeciego piętra do szy¬bu wentylacyjnego. Lekarze powiedzieli nam, że jeszcze żyła, gdy tam spadła. Zamarzła na śmierć później, usiłując się wydostać. Wysoki sądzie, oszczędzę wysokiemu sądowi upiornych szczegółów tych morderstw. O wszystkim już słyszeliśmy od świadków. rw Ale w imieniu ludności naszego stanu żądam, aby oskar¬żony poniósł za swoje zbrodnie karę śmierci! Żądam tego po to, by innych można było powstrzymać od zbrodni podobnych, po to, by spokojni i pracowici ludzie żyli bezpiecznie. Wysoki sądzie, miliony czekają na wyrok! Czekają, pragnąc usłyszeć, że w naszym mieście prawo dżungli nie panuje! Pragnąc usłyszeć, że nie potrzebują ostrzyć noży i ładować pistoletów dla obrony własnej. Cze¬kają, wysoki sądzie, tam, za tym oknem! Niechaj więc ten wyrok zapadnie, aby ze spokojem w sercach mogli robić plany na przyszłość! Czas ukręcić łeb temu smokowi nie¬pewności, sprawiającej, że milion serc dziś zamiera, milion rąk dygocze zamykając na klucz drzwi domostw! Ludzi przy normalnym wypełnianiu powszednich obo¬wiązków ogarnia bezwład, gdy popełniona zostaje zbrodnia tak ponura i krwawa jak ta. Im zbrodnia okropniejsza, tym bardziej oszołomione, wstrząśnięte i przerażone jest całe spokojne miasto, w którym to się dzieje; tym bezradniejsi stają w obliczu tego obywatele. Niechaj powróci ufność w serce każdego z nas, kto dotąd przetrwał, abyśmy mogli pracować dalej i zbierać bujne plony życia. Wysoki sądzie, w imię Boga Wszechmocnego błagam o miłosierdzie dla nas! Bigger, chociaż dudnił mu jeszcze w uszach głos Buck¬leya, zorientował się po ogólnym poruszeniu, że to już ko¬niec tej mowy. Z głębi sali kilku dziennikarzy jeden przez drugiego spieszyło do drzwi. Buckley otarł zaczerwienioną twarz i usiadł. Sędzia stukaniem przywołał salę do po¬rządku. — Sąd zarządza jednogodzinną przerwę — oznajmił. Max już wstał. — Wysoki sądzie, tak nie można... To ma na celu... Wię¬cej czasu przecież potrzeba... Wysoki sąd.. — Za godzinę sąd przysięgłych poda swoją decyzję — powiedział sędzia. W sali rozbrzmiały okrzyki. Bigger widział, jak usta Maxa się poruszają, ale żadnych słów nie mógł dosłyszeć. Powoli wrzawa cichła. Twarze tych wszystkich mężczyzn i kobiet I miały teraz inny wyraz. Bigger czuł, że decyzja już zapa¬dła. Wiedział, że musi umrzeć. — Wysoki sądzie — powiedział Max głosem zdławionym w ogromnym wzburzeniu. — Wydaje się, że na to, by sta¬rannie rozpatrzyć materiał dowodowy i dyskusję, jaka się odbyła, potrzeba więcej czasu... — Sąd zastrzega sobie prawo określania, ile czasu na to potrzeba, panie obrońco -— przerwał mu sędzia. Więc Bigger wiedział, że jest zgubiony. Że to już tylko kwestia czasu, formalności. Nawet sobie nie uświadamiał, jak znalazł się znów w tym małym pokoiku, ale gdy go tam wprowadzono, zobaczył ta¬cę z jedzeniem nadal na stole, nie tkniętą. Usiadł i powiódł wzrokiem po sześciu policjantach w milczeniu stojących wokół niego. Pistolety oni mają na biodrach. Może porwać któremuś pistolet i zastrzelić się? Ale zanadto był przy¬gnębiony, żeby go ta myśl o samobójstwie pobudziła do czynu. Siedział obezwładniony grozą. Max przyszedł, usiadł i zapalił papierosa. — No, synu. Będziemy musieli czekać. Mamy godzinę czasu. Ktoś zaczął walić w drzwi — Proszę tu nie wpuszczać żadnego z reporterów — po¬wiedział Max policjantom. — Dobrze — odrzekł któryś. Minuty mijały. Głowa rozbolała Biggera w tym oczeki¬waniu. Max nie miał mu nic do powiedzenia ani on nie miał nic do powiedzenia Maxowi. Trzeba czekać i na tym ko¬niec, czekać na to, co musi przyjść. Ścisnęło go coś w gar¬dle. Zadrwili z niego. Po co ten cały proces, jeżeli tak, tyl¬ko tak może się to skończyć? — No, myślę, że dla mnie jest już po wszystkim — wes¬tchnął, mówiąc to zarówno do siebie, jak do Maxa. — Nie wiem — powiedział Max. — Ja wiem — powiedział Bigger. — No, poczekajmy. — On się zdecydował za szybko. Na pewno mam umrzeć. — Przykro mi, Bigger. Słuchaj, dlaczego ty nic nie jesz? — Nie jestem głodny. — Ta sprawa jeszcze nie jest skończona. Mogę zwrócić się do gubernatora... — Nie ma po co. Już mnie skazali. — Nie wiadomo. — Ja wiem Max nic na to nie powiedział. Bigger położył głowę na stole i przymknął oczy. Wolałby, żeby Max poszedł sobie. Max zrobił już wszystko, co mógł. Więc niech wraca do do¬mu i o nim zapomni. Drzwi się otworzyły. — Sędzia będzie gotów za pięć minut! Max wstał. Bigger spojrzał na jego zmęczoną twarz. — Dobrze, synu. Idziemy. Pod eskortą policjantów Bigger wrócił z Maxem do sali Nie zdążył usiąść przed przybyciem sędziego. Więc zatrzy¬mał się stojąc, czekając, aż sędzia usiądzie, po czym bez¬silnie opadł w swój fotel. Max wystąpił, żeby coś powie¬dzieć, ale sędzia ruchem ręki nakazał milczenie. — Niech oskarżony wstanie i odwróci się twarzą do sądu. W sali panowała wrzawa, więc zastukał młotkiem Big¬ger wstał tak, jakby go dźwignęły jakieś koszmarne za¬ciśnięte szpony; nogi uginały się pod nim. — Czy oskarżony chce zabrać głos, zanim zostanie ogło¬szony wyrok? Chciał otworzyć usta, żeby odpowiedzieć, ale nie zdołał. Zresztą, nawet gdyby usta otworzył, przecież nie wiedział, co mówić. Mógł tylko potrząsnąć głową; oczy przysłaniała mu mgła. W sali było teraz zupełnie cicho. Sędzia przesu¬nął językiem po wargach i podniósł w ręce arkusz papieru, który głośno wśród tej ciszy zaszeleścił. — Wobec nie mającego precedensu oburzenia opinii pu¬blicznej, powinność sądu jest jasna — rzekł sędzia i umilkł. Bigger namacał krawędź stołu, żeby się jej przytrzy¬mać. — Sąd ogłasza wyrok w sprawie z oskarżenia numer sześćset sześćdziesiąt sześć łamane przez dziewięćset osiem¬ dziesiąt trzy o morderstwo. Oskarżony Bigger Thomas ska¬zany zostaje na karę śmierci o północy lub przed północą w piątek, dnia trzeciego marca, wykonaną na zasadzie ustawy naszego stanu. Sąd przyjmuje, że oskarżony jest pełnoletni. Szeryf może zabrać więźnia. Bigger zrozumiał każde słowo; ale reagował chyba nie na słowa, tylko na wyraz twarzy sędziego. Nie poruszył się: stał wpatrzony w tę białą twarz szeroko otwartymi oczami. Po chwili poczuł, że ktoś pociąga go za rękaw; to Max po¬sadził go z powrotem. Wrzawa w sali panowała piekielna. Sędzia stukał młotkiem. Max stojąc nad Biggerem próbo¬wał coś powiedzieć, ale hałas był za duży, więc Bigger nie mógł dosłyszeć. Nałożono Biggerowi kajdanki i poprowa¬dzono go znów korytarzem podziemnym do celi. Położył się na pryczy i coś z głębi jego istoty zaczęło powtarzać: „Już po wszystkim... już po wszystkim..." Później drzwi się otworzyły i zobaczył wchodzącego Maxa. Cicho Max usiadł przy .nim na pryczy. Więc on od¬wrócił głowę do ściany. — Będę się widział z gubernatorem, Bigger. To jeszcze nie jest skończone... — Niech pan odejdzie — szepnął Bigger. — Ty musisz... — Nie. Niech pan odejdzie... Poczuł rękę Maxa na ramieniu, a potem już ręki Maxa nie było. Usłyszał, jak drzwi się zatrzaskują, i wiedział, że został sam. Leżał nieruchomo; wydawało mu się, że to ten bezruch oddala wszelkie myśli i uczucia, a w tej chwili te¬go, właśnie tego pragnął ponad wszystko. Powoli nastąpiło odprężenie. W ciszy i ciemności zmienił pozycję i leżąc te¬raz na wznak skrzyżował ręce na piersi. Z ust wyrwał mu się skowyt rozpaczy. W samoobronie wyłączył ze świadomości mijanie dnia i nocy, bo gdyby pomyślał o wschodzie i zachodzie słońca, o księżycu i o gwiazdach, o chmurach i deszczu, umierałby po tysiąckroć przed tą śmiercią czekającą go na krześle elektrycznym. Żeby możliwie jak najprędzej oswoić się z tym, że wkrótce umrze, przeobraził sobie cały świat za ścianami celi w jakąś bezkresną, szarą krainę, gdzie ani dnia, ani nocy nie ma, gdzie żyją jacyś dziwni ludzie, któ¬rych on nie rozumie — tyle że pragnąłby wziąć udział w tym ich dziwnym życiu bodaj raz, zanim odejdzie. Nie jadał teraz; po prostu wpychał jedzenie do gardła, nie czując smaku, usiłując tylko uśmierzyć dotkliwy ból głodu, nie mieć wirujących plam przed oczami. I nie sypiał; czasami przymykał na chwilę oczy w takiej czy innej porze i nieco później znów je otwierał, żeby posępnie dumać da¬lej. Chciał się wyzwolić od wszystkiego, co stało pomiędzy nim i jego śmiercią, pomiędzy nim i tą jego straszliwą peł¬ną świadomością, że życie kończy się bez sensu, bez upo¬rządkowania czegokolwiek, bez żadnego rozstrzygnięcia w tym zamęcie instynktownych rozterek Matka, siostra i brat przyszli do niego, ale im powiedział, żeby siedzieli w domu, więcej nie przychodzili i zapomnieli o nim. Przyszedł też kaznodzieja, od którego on dostał przed procesem krzyżyk, ale kaznodzieję też przepędził. Biały ksiądz usiłował nakłonić go do modlitwy, ale chlusnął temu księdzu gorącą kawę z kubka prosto w twarz. Widział później, jak ksiądz przychodzi do innych więźniów, nigdy już jednak nie zatrzymuje się przed jego celą. To w nim wzbudziło poczucie własnej wartości prawie tak dojmują¬ce, jak tamto wzbudzone przez Maxa w czasie ich pierw¬szej długiej rozmowy. Czuł, że zmuszając księdza do omi¬jania go z daleka i do rozmyślań, dlaczego on nie chce zna¬leźć pociechy w religii, stał się dla tego białego już indy¬widualnością na płaszczyźnie innej niż ta, na której ten biały duchowny chciałby mieć z czarnym do czynienia. Max powiedział, że będzie się widział z gubernatorem, ale od tego czasu nie dawał o sobie znać. On zresztą i tak nie łączył z tym nadziei; odnosił się do tego obojętnie, jak gdyby to było coś poza jego życiem i nie mogłoby w żaden sposób na jego los wpłynąć. A przecież chciał, żeby Max przyszedł do celi i po¬rozmawiał z nim znowu. Z wdzięcznością przypominał so¬ bie przemówienie Maxa w sądzie, ów beznamiętny, pełen dobroci ton. Ale znaczenia tych słów nie pojmował. Wie¬rzył tylko, że Max go rozumie, więc raz jeszcze przed śmiercią chciał z nim pomówić, odczuć możliwie jak naj¬głębiej, co oznacza jego życie a fakt, że on musi umrzeć. To była teraz jego jedyna nadzieja. Jeśli w ogóle istnieje dla niego jakaś niezbita pewność, wiedział, że powinien jej szukać w sobie samym. Pozwolono mu pisać trzy listy tygodniowo, ale nie napi¬sał ani jednego. Nie miał nic do napisania nikomu, bo nigdy nie wkładał całego serca w swój stosunek do kogo¬kolwiek czy czegokolwiek, z wyjątkiem morderstwa. Cóż mógłby napisać matce, siostrze czy bratu? Z tej starej ban¬dy jedynie Jack był jego przyjacielem, ale on nawet do Jacka nie zbliżył się tak bardzo, jak może chciał. A Bessie nie żyła; sam ją zabił. Gdy męczyło go roztrząsanie tego, co odczuwał, próbo¬wał uznać, że to on jest w błędzie, on jest nic niewart. Gdyby tylko mógł samego siebie przekonać, znalazłby w tym rozwiązanie. Ale przekonać siebie nie potrafił. Uczu¬cia jego domagały się odpowiedzi, której umysł dać nie mógł. Przez całe życie żył najpełniej, najbardziej był sobą, gdy stawał wobec czegoś dostatecznie nieustępliwego, żeby chcieć z tym walczyć: i teraz tu, w tej celi, jak nigdy dotąd ścierał się z twardością i nieustępliwością samego rdzenia swoich przeżyć. Nie inaczej niż owa zwalista biała góra dawniej wznosząca się przed nim, teraz z każdą godziną bliższa wznosiła się czarna ściana śmierci. Ale on już nie mógł walnąć na oślep; śmierć to wróg inny, potężniejszy. Chociaż leżał na pryczy, ręce jego sięgały po omacku w miasto pełne ludzi, szukając jakiegoś paliwa, które by podsyciło tlące się w nim uczucia; macał tak, bo nade wszystko pragnął wiedzieć. Gorączkowo umysł jego usiło¬wał połączyć to, co odczuwał, ze światem wokoło, ale wciąż to było daremne. Tylko jego czarne ciało leżące na pryczy zalewał pot udręki. Jeżeli poza tą teraźniejszością nie ma już nic więcej, je¬ żeli on jest niczym, to dlaczego nie może umrzeć bez waha¬nia? Kim i czym jest, że tak dręczy go to zdumienie prze¬chodzące nieomal w lęk? Dlaczego ten dziwny popęd za¬wsze w nim tętni, a nie ma nic wokoło, żeby to z niego wydobyć, żeby to wyjaśnić? Kogo w sobie, czy też co w sobie on tak niespokojnie, z taką zawziętością chce wy¬tropić? Po co to ciągłe sięganie do czegoś, co nie istnieje? Skąd ta czarna otchłań pomiędzy nim i światem; czy cie¬pła czerwona krew tutaj i zimne błękitne niebo tam nigdy nie połączą się w całość, nie będą jednością? Co to jest? Czy po prostu gorączka sprawiająca, że od¬czuwa się, nie pojmując, szuka się, nie znajdując? I to ma być już wszystko, cały sens, całe zakończenie? Taka rozter¬ka, takie pytania wypełniały mu minuty, które pędziły do 'kresu. Schudł i oczy miał przekrwione. Nadeszła wigilia ostatniego dnia. Łaknął rozmowy z Maxem więcej niż kiedykolwiek przedtem Ale cóż mógł¬by Maxowi powiedzieć? Właśnie, jakie to śmieszne! Nie potrafiłby mówić o tej swojej sprawie, tak bardzo dla nie¬go nieuchwytnej; a przecież w każdej sekundzie życia działał teraz w oparciu o nią. Nazajutrz w południe strażnik podszedł do jego celi i wsunął przez pręty depeszę. Bigger usiadł i przeczytał: BĄDŹ DZIELNY. GUBERNATOR ZAWIÓDŁ. ZROBIO¬NE WSZYSTKO CO MOŻLIWE. PRZYJDĘ WKRÓTCE. MAX. Zgniótł depeszę w małą kulkę i cisnął ją w kąt. Miał czas już tylko do północy. Wiedział, że na sześć go¬dzin przed tą chwilą przyniosą mu ubranie, zaprowadzą go do fryzjera, a potem do celi śmierci. Jeden ze strażników mu powiedział, żeby się nie martwił, bo „w osiem sekund po wyprowadzeniu cię z celi i założeniu ci czarnej czapki na oczy już nie będziesz żył, chłopcze". No, to można wytrzy¬mać. Już sobie uplanował: Rozluźni mięśnie, zaciśnie po¬wieki i wstrzyma oddech, i przestanie w ogóle myśleć, gdy zaczną mu zapinać te pasy. A gdy puszczą prąd, od razu będzie po wszystkim. Położył się znów na wznak na pryczy i utkwił wzrok w małą jaskrawożółtą żarówkę świecącą u sufitu nad jego Igłową. W żarówce był ogień śmierci. Gdyby tylko te roz- _[żarzone pod szkłem spirale mogły go teraz spowić... gdyby ktoś podłączył kable do żelaznej pryczy, kiedy on się zdrzemnie... gdyby tylko zabili go w głębokim śnie... Spał niespokojnie, aż obudził go głos strażnika. — Thomas! Twój adwokat do ciebie! Opuścił nogi na podłogę i usiadł. Zobaczył Maxa już sto¬jącego przy prętach. Strażnik otworzył drzwi i Max wszedł. Odruchowo Bigger chciał wstać, a przecież siedział nadal. Max zatrzymał się pośrodku celi. Przez chwilę patrzyli so¬bie w oczy. — Jak się masz, Bigger. W milczeniu podali sobie ręce. Max stał przed Biggerem, cichy, biały, konkretny, prawdziwy. Ta namacalna obec¬ność niejako zadawała kłam wszystkim nieokreślonym my¬ślom i nadziejom, jakie Bigger wsnuwał w swoje rozwa¬żania. Był rad, że Max przyszedł, ale był też oszołomiony. — Jak się czujesz? W odpowiedzi tylko westchnął. — Dostałeś mój telegram? — zapytał Max siadając na pryczy. v Bigger niemo przytaknął. I— Przykro mi, synu. Cisza. Max jest przy nim. Człowiek, który go zwabił w pogoń za mglistą jakąś nadzieją, jest tutaj. No, chyba można by powiedzieć teraz? Oto możliwość, ostatnia możli¬wość. Bigger podniósł oczy nieśmiało i spojrzał na Maxa: Max patrzył na niego. Bigger odwrócił wzrok. To, o czym chciał mówić, miało większą siłę wtedy, gdy był sam; toteż, jakkolwiek przypisywał Maxowi uczucia, które chciał wy¬razić, nie potrafiłby mówić o nich, dopóki by nie zapo¬mniał o obecności Maxa. Nagle zląkł się, że nie zdoła w żadne już słowa ująć tej trawiącej gorączki, zląkł się straszliwie. Walczył, żeby nie stracić panowania nad so¬bą, żeby go ta siła napędowa nie opuściła; to było przecież wszystko, co miał. Ale już w następnej sekundzie uznał, że to zupełnie głupie, bezcelowe i czcze. Zaniechał wszel¬ kich wysiłków i w tejże samej chwili, gdy ich zaniechał, raptem usłyszał własny głos, zdławiony, cichy, mimo woli szepczący: ufał, że samym brzmieniem głosu bardziej niż słowami przekaże Maxowi sens tego, co chce powiedzieć: — Mnie nic nie trzeba, panie Max. To nie pana wina, że tak się ze mną stało... ja wiem, że pan robił wszystko, co jpan mógł... — W poczuciu daremności umilkł. Dopiero po chwili zaczął raptownie znowu: — Chy...chyba tak właśnie miało ze mną być... I wstał, bo już był gotów mówić. Ale chociaż usta mu się poruszały, słowo nie padło żadne. — Czy jest coś, co mógłbym zrobić dla ciebie, Bigger? — zapytał łagodnie Max. Bigger patrzył w szare Maxa oczy. Jak powiedzieć temu człowiekowi, o co chodzi? Gdybyż on umiał! Zanim sobie uświadomił, co robi, podbiegł do drzwi i wczepił się rę¬kami w zimne stalowe pręty. — Ja... ja... — Tak, Bigger? Powoli wrócił do pryczy. Znów stanął przed Maxem go¬tów mówić, z prawą ręką podniesioną. Ale po chwili usiadł, zwiesił głowę. — Co, Bigger? Chcesz, żebym coś zrobił tam, na ze¬wnątrz? Przekazał komuś wiadomość od ciebie? — Nie — szepnął. —- Co ci leży na sercu? — Nie wiem. Nie mógł mówić. Max położył mu dłoń na ramieniu i on poznał już po tym dotknięciu, że Max nie wie, pojęcia nie ma, o co mu chodzi, co on usiłuje powiedzieć. Max jest na innej jakiejś planecie, daleko, daleko w przestrzeni. Czy w ogóle istnieje jakiś sposób, żeby rozwalić ten mur od¬osobnienia? Nieprzytomnie rozejrzał się po celi próbując sobie przypomnieć, gdzie słyszał słowa, które by mu po- mogły. Ale nic nie pamiętał. Żył zawsze poza życiem in¬nych ludzi. Ich środki porozumiewania się, symbole i obra¬zy były nie dla niego. A przecież właśnie dzięki Maxowi uwierzył w to, że w gruncie rzeczy wszyscy żyją i czują tak jak on. I spośród wszystkich chyba właśnie Max powi¬nien rozumieć, co on ma do powiedzenia. Czyżby Max go opuścił? Czyżby Max, wiedząc, że on ma umrzeć, już wy¬rzucił go ze swych myśli i uczuć, już uznał, że on jest w grobie? Czyżby już go zaliczył do zmarłych? Usta Big- gerowi zadrgały i oczy zaszły mgłą. Tak, Max go opuścił. Max nie jest przyjacielem. Ogarnął go gniew. Ale wiedział, że to gniew daremny. Max wstał i podszedł do niedużego okna; blada smuga słońca padała poprzez siwą Maxa głowę. Po raz pierwszy od wielu dni Bigger, patrząc tam teraz, zobaczył słońce; cała cela, jej wszystkie cztery ciasne ściany stały się druz- gocząco rzeczywiste. Popatrzył na siebie: ta żółta włócz¬nia blasku przecinająca mu piersi zaciążyła tak, jak gdyby była wykuta z ołowiu. Z konwulsyjnym westchnieniem po¬chylił się i przymknął oczy. Już nie biała góra majaczy nad nim, to już nie jest pogwizdywanie Gusa; wchodzą do sali bilardowej, żeby zmusić go do tej niebezpiecznej ro¬boty u Bluma, a on nie stoi przy łóżku Mary, gdy ten biały cień sunie tak blisko; ten nowy przeciwnik nie wywołuje w nim napięcia, ten nowy przeciwnik podkopuje jego siły, osłabia go. Więc Bigger zebrał w sobie energię, podniósł głowę i zdecydowany powstać z grobu, gotów Maxowi na¬rzucić rzeczywistość swego istnienia wśród żywych, wy¬palił z desperacją: — Cieszę się, że pana poznałem, zanim umrę! — nieo¬mal krzyknął to, a potem milczał, bo przecież nie to chciał powiedzieć. Max odwrócił się i spojrzał na niego; spojrzał zdawkowo i w oczach nie miał tego głębszego zrozumienia, którego Bigger tak łaknął. — Ja też się cieszę, że ciebie poznałem, Bigger. Przykro mi, że musimy rozstać się w taki sposób. Ale jestem stary, synu. Wkrótce sam umrę... — Zapamiętałem sobie wszystkie pytania, jakie mi pan zadawał... — Jakie pytania? — zapytał Max podchodząc i znów sia¬dając na pryczy. 454 — Tamtego wieczora... — Którego wieczora, synu? Max nawet nie wiedział: Bigger odczuł to jak policzek. Och, co za głupiec, że budował nadzieję na lot¬nych piaskach! Ale trzeba, żeby Max wiedział! — Tamtego wieczora, kiedy mi pan kazał opowiadać o sobie! — wydukał rozpaczliwie. -- Aha. Zobaczył, jak Max patrzy na podłogę i marszczy brwi. Wiedział, że Max jest zakłopotany. — Takie pytania mi pan zadawał jak nigdy nikt. Wie¬dział pan, że dwa razy zamordowałem, ale traktował mnie pan jak człowieka... Max spojrzał na niego bystro i wstał z pryczy. Stanął przed nim i on już prawie uwierzył, że Max wie, rozumie; ale następne słowa Maxa świadczyły tylko o tym, że ten biały nadal usiłuje go pocieszyć w obliczu śmierci. — Jesteś człowiekiem, Bigger — powiedział Max ze znu¬żeniem. — Piekłem jest mówić o takich rzeczach z kimś, kto ma umrzeć... — urwał. Widać było, że szuka słów, które by Biggera ukoiły, słów, których Bigger jednak nie pragnął. — Posłuchaj, wykonując moją pracę, patrzę na świat w taki sposób, że nie widzę, kto biały, kto czarny, kto ucywilizowany, kto dzikus... Kiedy ludzie starają się zmienić życie ludzkie na ziemi, te drobiazgi wcale nie są ważne. Nie zauważa się ich. Po prostu ich nie ma. Zapomi¬na się o nich. Ja dlatego tak wtedy rozmawiałem z tobą, Bigger, że dałeś mi odczuć, jak bardzo ludzie chcą żyć... — Ale czasami to bym wolał, żeby pan mi tych pytań nie zadał — powiedział Bigger takim tonem, jakby miał żal zarówno do Maxa, jak do siebie samego. — Jak to, Bigger? — Bo przez to musiałem myśleć i od myślenia ciarki mnie przechodziły trochę... Max ujął Biggera za ramiona; po chwili puśoił go, usiadł znów głębiej na pryczy; ale oczu od Biggera nie odrywał. Tak, Max już wie... W cieniu śmierci Bigger chciał, żeby Max opowiedział mu o życiu. 455 — Panie Max, jak ja mogę umrzeć?! — zapytał wiedząc, gdy te słowa huczały w celi, że świadomość, czym jest umieranie, to świadomość, czym jest życie. Max odwrócił od niego głowę i wymamrotał: — Ludzie umierają samotnie, Bigger. | Ale Bigger nie słyszał. Znów paliła go konieczność wy¬powiedzenia się, zwierzenia; podniósł ręce i zaczął mówić najdobitniej, jak potrafił, żeby samo brzmienie swoich słów naładować tym, co sam chciał usłyszeć, czego potrzebo¬wał. — Panie Max, tamtego wieczora ja trochę zobaczyłem siebie. I trochę zobaczyłem innych ludzi także. — Ucichł. _[Wsłuchiwał się w echo tych słów cichnące mu w myśli. Na twarzy Maxa zobaczył zdumienie i zgrozę. Wiedział, że Max woli, żeby on tego nie mówił, ale powstrzymać się nie mógł. Wiedział, że musi umrzeć i musi to powie¬dzieć. — No, trochę to jakieś dziwne, panie Max. Ja nie próbuję się wykręcać od tego, co mnie czeka. — Już wzbie¬rała w nim histeria. — Wiem, że tak ma być. Umrę. No więc trudno. Ale ja naprawdę nigdy nie chciałem zrobić krzywdy nikomu. Naprawdę, panie Max. Krzywdziłem lu¬dzi, bo czułem, że muszę; tylko dlatego. Za bardzo mnie cisnęli, nie dawali mi miejsca. Wiele razy starałem się nie myśleć o nich, ale nie dawałem rady. Oni by mi nie pozwolili... — Oczy miał otwarte szeroko, nie widzące, mówił już wartko: — Panie Max, ja nie chciałem zrobić tak, jak zrobiłem. Starałem się zrobić coś innego. Ale mnie się wydaje, że nigdy bym nie mógł. Zawsze czegoś chcia¬łem, ale czułem, że nikt mi na to nie pozwoli. Więc wal¬czyłem z nimi. Myślałem, że oni twardzi, więc także by¬łem dla nich twardy. Ale ja twardy nie jestem, panie Max. Ani trochę... — Wstał z pryczy. — Ale... nie... nie.» bę... dę płakać, kiedy mnie wezmą na to krzesło. Tylko we środku będzie mi tak, jakbym płakał. Będę sobie myślał, będę mówił sobie, że oni mnie nie widzieli i ja ich nie widziałem.. Podbiegł do stalowych drzwi, chwycił za pręty i potrzą¬snął nimi, jak gdyby próbował wyrwać tę stal z betonowej framugi. Max podszedł do niego i mocno go przytrzymał. — Bigger — powiedział bezradnie. Bigger znieruchomiał, oparty bez sił o drzwi. — Panie Max, ja wiem, że ci, co mnie tutaj zamknęli, nienawidzili mnie. Ja wiem. A.., ale czy pan uważa, że oni byli tacy jak ja, starali się coś zdobyć, tak jak ja się starałem, i kiedy umrę i już mnie nie będzie, czy oni po¬wiedzą, tak samo jak ja mówię teraz, że nie chcieli zrobić krzywdy nikomu... że tylko się sta... starali coś zdobyć także?... Max nie odpowiedział Bigger zobaczył niezdecydowanie i zadumę w oczach tego starego człowieka. — Niech pan powie, panie Max. Pan myśli, że oni tak samo jak ja? — Bigger — rzekł błagalnie Max. — Niech pan powie! Max potrząsnął głową i wymamrotał: — Pytasz mnie o rzeczy, których mówić nie chcę... — Ale ja chcę wiedzieć! — Przecież masz umrzeć, Bigger... Głos się Maxowi załamał. Bigger wyczuł, że Max nie tak chciał to sformułować, że Max powiedział to pod je¬go naciskiem, przez niego zmuszony. Milczeli jeszcze przez chwilę, po czym Bigger szepnął: — To właśnie dlatego ja chcę wiedzieć... Chyba przez to, że wiem, że mam umrzeć, chcę wiedzieć... Twarz Maxowi zszarzała. Bigger zląkł się, że Max za¬raz odejdzie. Patrzyli na sdebie poprzez otchłań milcze¬nia. Max westchnął. — Chodź tutaj, Bigger — powiedział. Z Maxem Bigger podszedł do okna, za którym daleko jaśniały w słonecznym blasku wierzchołki dachów Pętli. — Widzisz te wszystkie budynki? — zapytał Max obej¬mując jedną ręką ramiona Biggera. Mówił szybko, jak gdyby chciał coś ulepić z jakiejś substancji, jeszcze ciepłej i podatnej, ale wkrótce mogącej zastygnąć. — Tak, widzę... — W jednym z nich kiedyś byłeś, Bigger. One są ze stali i z kamienia. Ale to nie stal i nie kamień sprawia, że się nie rozpadają. Czy wiesz, Bigger, co sprawia, że te 'budynki stoją cale? Czy wiesz, co je trzyma na miejscu, chroni przed zawaleniem? Bigger patrzył na niego oszołomiony. — To wiara ludzi. Gdyby ludzie przestali wierzyć, gdy- 'by stracili wiarę, one by się zawaliły. Te domy, Bigger, wyrosły z serc ludzi. Ludzi takich jak ty. Ludzie byli wciąż głodni, wciąż im było mało, więc te budynki wciąż rosły, wciąż się powiększały. Mówiłeś mi, że chciałeś mnóstwo do¬konać. No, otóż właśnie takie pragnienie utrzymuje te bu¬dynki na ich miejscach... pi To znaczy... Pan mówi o tym, co ja mówiłem tamtego wieczora... że chciałem robić dużo rzeczy? — zapytał Big¬ger cicho, dziecinnie, tonem pełnym ciekawości i zdumie¬nia. — Tak. Właśnie to, co odczuwałeś, to, czego chciałeś, sprawia, że te budowle tam stoją. Kiedy miliony ludzi pra¬gną i łakną, te wielkie gmachy rosną i się rozrastają. Tyl¬ko że, Bigger, one już rosnąć przestały. Nieliczni mocno ściskają je w swoich rękach. Więc one nie mogą się rozra¬stać, nie mogą spełniać marzeń innych ludzi, takich jak ty... Ci, którzy są wewnątrz tych budowli, zaczęli wąt¬pić... nie inaczej niż ty. Już nie wierzą. Nie czują, że świat należy do nich. Są niespokojni, nie inaczej niż ty, Bigger. Nie mają nic. Nic, dzięki czemu sami mogliby rosnąć i się rozwijać. Wychodzą na ulice, stają przed tymi budowlami, patrzą i dziwią się... — A... ale za co mnie nienawidzą? — zapytał Bigger. — Ci, którzy posiadają te gmachy, boją się. Chcą je utrzymać w swoim posiadaniu, pomimo że inni przez to cierpią. Żeby je utrzymać, spychają innych w błoto, na¬zywają ich zwierzętami. Ale ci inni, ludzie tacy jak ty, czują w sobie coraz większy gniew i walczą, żeby mieć znów wstęp do tych budynków, żeby żyć znowu. Bigger, ty zabiłeś. To był błąd. To nie był sposób. Dla ciebie już za późno... już nie będziesz mógł pracować z... innymi, którzy u... usiłują wierzyć i sprawić, żeby świat żył znowu... Ale nie jest za późno, żebyś wierzył w to, co czujesz, żebyś zrozumiał to, co czujesz... Bigger wpatrywał się w te dalekie gmachy, nie widział ich jednak. Próbował zareagować, próbował porównać obraz kreślony przez Maxa z tym, co odczuwał przez całe życie. § Zawsze chciałem coś robić — wymamrotał. Zapanowało milczenie i Max odezwał się dopiero wtedy, gdy on spojrzał na niego. Odezwał się z oczami zamknięty¬mi. — Bigger, masz umrzeć. Skoro masz umrzeć, umieraj wolny. Spróbuj uwierzyć w siebie. Za każdym razem, kie¬dy usiłowałeś znaleźć sobie sposób życia, własny umysł ci w tym przeszkadzał. Czy wiesz dlaczego? Dlatego że inni ci mówili, że jesteś zły, i zmuszali cię do życia w złych warunkach. Człowiek* kiedy słyszy to wciąż i wciąż, i roz¬gląda się wokół siebie, i widzi, że życie jest złe, zaczyna wątpić w siebie. Uczucia pchają go naprzód, ale umysł, pełen tego, co mówią o nim inni, każe mu zawracać. Za¬danie wciągnięcia ludzi do walki i zaszczepienia im wia¬ry polega na tym, żeby ich przekonać, że powinni wierzyć w to, co każe im odczuwać samo życie, powinni mieć pew¬ność, że to, co oni czują, jest równie dobre jak to, co czu¬ją inni. Bigger, ci, którzy ciebie nienawidzą, czują zupełnie to samo, co ty czujesz, tyle że są po drugiej stronie bariery. Ty jesteś czarny, ale to jest zaledwie przyczynek. Twój czarny kolor skóry, jak ci już przedtem powiedziałem, pozwala im wyodrębnić ciebie. Dlaczego oni to robią? Chcą wiele rzeczy mieć w życiu, tak samo jak ty, i nie przebierają w środkach, żeby te rzeczy zdobyć. Najmują ludzi do pracy i płacą im mniej, niż ta praca jest warta; wywłaszczają ludzi i na cudzej własności budują własną potęgę. Oni rządzą i stanowią o życiu. W taki sposób sobie wszystko zorganizowali, żeby móc to robić i żeby nikt się temu nie przeciwstawiał. Postępują tak jednakże prze¬de wszystkim z czarnymi, bo mówią, że czarni są ludźmi niższego rzędu. Ale, Bigger, oni mówią również, że w s z y- 459 s c y ludzie, którzy pracują, są ludźmi niższego rzędu. I nie chcą ci bogacze nic zmieniać, bo wiedzą, że straciliby za du¬żo. Ale w głębi serca oni przecież czują to samo co ty, Bigger, i tylko dlatego, że zależy im na zachowaniu swoich zdobyczy, każą sobie wierzyć, że ludzie pracy to prawie nie ludzie. I robią to samo, co ty, Bigger, zrobiłeś, kiedy nie chciałeś żałować Mary. Ale po obu stronach bariery ludzie żyć muszą; ludzie walczą o życie. Kto zwycięży? No, ta strona, która rozumie życie lepiej, ta strona, po której więcej jest ludzi, więcej człowieczeństwa. To dlatego... ty... ty musisz wie-wierzyć w siebie, Bigger... Ze zdumieniem, gwałtownie Max podniósł głowę, gdy Bigger się roześmiał: — Ach, w siebie to ja wierzę... nic innego nie mam... muszę umrzeć... Podszedł do Maxa. Max oparł się o parapet okna. — Panie Max, niech pan już idzie. Mnie nic nie potrze¬ba... To bardzo dziwne, panie Max, ale kiedy myślę o tym, co pan mówi, czuję jakoś, że właśnie o to mi chodziło. I czuję, że trochę miałem rację... — Max otworzył usta, że¬by coś powiedzieć, ale Bigger nie dał mu dojść do słowa. — Nie staram się przebaczać nikomu i nie proszę, żeby mnie przebaczyli. Nie będę płakał. Nie dawali mi żyć, to zabiłem. Może niesłusznie jest zabijać i mnie się zdaje, że ja na¬prawdę nie chciałem zabić. Ale kiedy myślę, dlaczego było to zabijanie, zaczynam wiedzieć, o co mi chodziło, czym ja jestem.. Bigger zobaczył, jak Max cofa się przed nim z ustami za¬ciśniętymi. Ale uznał, że musi wyjaśnić Maxowi, jak on teraz widzi to wszystko. — Ja nie chciałem zabić! — wrzasnął. — Ale zabiłem dla tego czegoś, czym ja jestem! To na pewno siedzia¬ło we mnie dosyć głęboko, jak mnie zmusiło aż do zabija¬nia! Strasznie ciężko mi na pewno z tym było, jeżeli aż zamordowałem.... Max podniósł rękę, żeby dotknąć ramienia Biggera, ale nie dotknął. — Nie, nie, nie... Bigger, to nie tak... — zaczął tłumaczyć rozpaczliwie. — To, dla czego zabiłem, na pewno było dobre! — W gło¬sie Biggera brzmiał rozszalały gniew. — To na pewno było dobre! Kiedy człowiek zabija, to zabija dla czegoś... Ja nie wiedziałem, że żyję na tym świecie, dopóki nie odczułem wszystkiego tak ciężko, że musiałem to wszystko zabić... To prawda, panie Max. Mogę to powiedzieć teraz, bo mam umrzeć. Wiem, że to, co mówię, jest naprawdę dobre, i wiem, jakie to się wydaje. Ale mnie już nic nie potrze¬ba. Dobrze mi, kiedy patrzę na to w taki sposób... Max patrzył na Biggera z przerażeniem. Kilkakrotnie po¬ruszył się nerwowo, jak gdyby chciał do niego podejść, ale nadal stał w miejscu. — Mnie nic nie potrzeba, panie Max. Niech pan tylko pójdzie do mamy i powie jej, że ja się czuję dobrze, więc żeby się wcale nie martwiła, pan rozumie? Niech pan jej powie, że mi dobrze i wcale nie płakałem... Max miał w oczach łzy. Powoli wyciągnął rękę. Bigger ją uścisnął. — Żegnaj, Bigger — powiedział Max cicho. — Żegnam pana, panie Max. Max jak niewidomy, po omacku, sięgnął po kapelusz; znalazł go i wcisnął na głowę. Po omacku, z głową odwró¬coną, podszedł do drzwi. Wysunął rękę przez pręty, żeby wezwać strażnika. Gdy wyszedł z celi, stał jeszcze przez chwilę tyłem do tych stalowych drzwi. Bigger chwycił się prętów obiema rękami. — Panie Max... — Tak, Bigger... — Max się nie odwrócił. — Już mi jest dobrze. Naprawdę. — Żegnaj, Bigger. — Żegnam pana, panie Max. Max ruszył korytarzem — Panie Max! Max zatrzymał się, ale nie obejrzał. — Niech pan... niech pan powie panu... niech pan powie Janowi... że go pozdrawiam. — Dobrze, Bigger. — Żegnam pana! — Żegnaj, Bigger! Jeszcze Bigger zaciskał palce na prętach. Nagle uśmiech¬nął się słabo, cierpko, z goryczą. Usłyszał szczęknięcie sta¬li o stal gdzieś daleko zatrzaskiwanych drzwi.