Williams Sean - Mydlanooperowa bańka

Szczegóły
Tytuł Williams Sean - Mydlanooperowa bańka
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Williams Sean - Mydlanooperowa bańka PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Williams Sean - Mydlanooperowa bańka PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Williams Sean - Mydlanooperowa bańka - podejrzyj 20 pierwszych stron:

SEAN WILLIAMS mydlanooperowa bańka Ten moment odznaczał się najczystszą, najwyższej jakości dramaturgią, lepszą niż dowolny scenariusz, jaki zdołałbym stworzyć. W gruncie rzeczy był tak świetny, że nie miałem wyboru, musiałem w tym miesiącu włączyć go do najnowszego odcinka. Miejsce akcji: Mostek "Rosenberga", Załogowego Statku Dalekiego Zwiadu (klasa okrętu wojennego, nieoficjalnie przezwany "Żyd Wieczny Tułacz"). W rolach głównych: GABLE "GABE" McKENZIE, kapitan SARA MRAVINSKY, zastępca dowódcy MYRION HEMMELLING, systemy podtrzymania życia JAKE FOO-WONG, astrogacja ANDRE PASSANT, służba bezpieczeństwa STEVE JEFFERSSEN, inżynieria i konserwacja FREEDOM MAXWELL, nauka ALEK MAAS, łączność, morale i Honorowy Operator Mydlany (ja) Role drugoplanowe: Inżynierowie, technicy, pracownicy naukowi, zespół medyczny, trzech kucharzy, rozmaici członkowie załogi. Razem sto pięćdziesiąt trzy osoby. Komentarz: Sfilmowane na żywo w pobliżu Mi Bootis, 108 lat świetlnych od Ziemi. Wydarzenie miało miejsce, kiedy "Żyd Wieczny Tułacz" zakończył wstępne rozpoznanie systemu. Kapitan Gabe, ciemny, przystojnie wyglądający w oficjalnym mundurze kosmicznym, pomyślnie wprowadził nas na ciasną orbitę polarną wokół zielonkawej, nieciekawej z wyglądu gwiazdy centralnej klasy F0. Freedom Maxwell, jak zawsze śliczna, z blond włosami związanymi w luźny koński ogon, czyniła przygotowania do pierwszego przelotu koło wewnętrznej planety. Jake Foo-Wong co parę minut radośnie sprawdzał współrzędne, porozumiewając się z komputerami monosylabami, wymawianymi nieśpiesznie i precyzyjnie. Steve Jefferssen dobrodusznie obserwował wskaźniki, pilnując potężnych silników. Na swój misiowaty sposób sprawiał wrażenie zadowolonego, co było dobrym znakiem. - Okay, załoga. - Kapitan Gabe ruchem nadgarstka oddał Jake'owi i SI[1] sterowanie "Tułacza". - Łajba na kursie. Jakieś pytania, komentarze, propozycje? - Dobra robota, Gabe - powiedziała Freedom, w opanowany, jak zawsze, sposób grając swoją rolę Podkochującej Się. Może robiła to nawet trochę za dobrze? Czyżby życie naśladowało sztukę? - Znowu wyprzedziliśmy harmonogram. - No cóż, wszystkie oszczędności się sumują, prawda? - Gabe uśmiechnął się w odpowiedzi, wyraźnie zadowolony z komplementu. - Szesnaście systemów zaliczonych, trzydzieści cztery jeszcze na liście. Jeśli za każdym razem uszczkniemy dzień czy dwa, to do domu też wrócimy wcześniej. Sara Mravinsky i Andre Passant przyglądali się z boku, wyraźnie znudzeni rutynowymi manewrami i mało porywającą rozmową. Szpakowaty Andre wydawał się niezbyt szczęśliwy, co skrupulatnie odnotowałem. Scenariusz przewidywał ponurą urazę wywołaną odrzuceniem przez Myrion, ale wyczuwałem w tym coś więcej. Czy, podobnie jak Freedom, przesadził z rolą, czy też było to zapowiedzią niezależnego napadu złego samopoczucia? Siedziałem z dala od innych, wypatrując w stosunkach pomiędzy członkami załogi jakichkolwiek oznak narastania albo zmniejszania się napięcia. Kto wie, co może okazać się przydatne? Nawet to trzymanie się z boku Sary i Andre może dostarczyć materiału do pobocznego wątku, choć oparłem się myśli, by zawiązać pomiędzy nimi romantyczną aferę. Pominąwszy moje własne uczucia, jej delikatna, niemal dziewczęca uroda wyglądałaby wręcz kazirodczo w zestawieniu z surowym szefem ochrony. Chociaż, może by się jej to podobało. Stwierdziłem, że nie potrafię powiedzieć, co dzieje się w tej pięknej główce o krótko przyciętych, bursztynowych włosach i ciemnomiodowych oczach. - Wcześniej - skomentował Andre - to dla mnie i tak za późno. Gwałtownie powróciłem do rzeczywistości. A więc na tym polega jego problem. Nostalgia za Ziemią. Później będę musiał się tym zająć. - Silniki w porządku, kapitanie - odezwał się Steve. Oblizał wargi, świadom, że każde słowo jest nagrywane. - Przez chwilę było tu trochę gorąco, ale przeskoczyliśmy. Daj nam cztery dni na znalezienie problemu i wrócimy do pełnej sprawności. - Dobrze. - Gabe skinął głową, nie zdradzając zaniepokojenia. W czasie tak długiego lotu utrzymanie wszystkiego na chodzie było ciągłym problemem, ale niewartym nadmiernego przejmowania się. Oprócz zderzenia z asteroidą albo implozji materii niewiele było rzeczy, z którymi Steve nie poradziłby sobie od ręki. Tak czy owak, silniki pracowały pełną mocą tylko raz na pięć tygodni, w czasie przekraczania przepaści pomiędzy gwiazdami, więc było mnóstwo czasu na załatanie dziwnego przecieku. - Jake, informacje o systemie. Astrogator, pół-Azjata, wzruszył ramionami, nie podnosząc wzroku znad swoich ekranów. Miał rolę charakterystyczną i wiedział o tym, więcej, grał zgodnie z nią. - Nic nowego, sir. Trzy planety, w tym dwie typu jowiszowego. Trzecia jest mała i ma dużą gęstość. Orbita nieregularna. Prawdopodobnie przechwycony księżyc. Żadnych godnych wzmianki obłoków kometarnych czy pasów asteroid. - Dobrze. - Gabe wyraźnie się odprężył. Ostatni system podwójny (Omega Herculis, biały nadolbrzym z mniejszym towarzyszem) z początku wydawał się równie prosty, dopóki bliższe zbadanie nie ujawniło pasa luźno rozrzuconych, pierwotnych czarnych dziur. Paskudne dla astrogacji i systemów podtrzymywania życia oraz, jak wykazało przejście tuż koło jednej z nich, potencjalnie śmiertelnie niebezpieczne. Tym razem byliśmy przygotowani na wszystko, łącznie z nudą. - Nie zamieszkana? - Oczywiście. A czegoś się spodziewał? - Pewnego dnia możesz mnie zaskoczyć. - Gabe uśmiechnął się drwiąco. - Saro, wszyscy, którzy nie są niezbędni, mogą zrobić sobie godzinną przerwę. W gotowości aż do odwołania. Sara włączyła interkom i przekazała rozkaz. Atmosfera napięcia zaczęła słabnąć w miarę jak zwolnieni ze stanowisk udawali się na przerwę. Osiemnaście godzin ciężkiej pracy - przeskok, wstępne rozpoznanie, wejście na orbitę - skończyło się. Krócej niż zwykle, jak zauważyła Freedom. Stosowana przez Gabe'a technika połączenia wejścia na orbitę z przelotem koło planet zdawała egzamin. Jeżeli nic nie pójdzie źle, przez następne parę tygodni na statku będą obowiązywały normalne wachty. Gabe przesunął wzrok po kilku ekranach pokrytych informacjami, przeglądając je pobieżnie, zabijając czas pozostały do przelotu koło planet. Ja również patrzyłem na potok danych, rozumiałem najwyżej dziesięć procent, ale niezbyt się tym przejmowałem. Nikt z nas nie pojmował wszystkiego, nawet dowodzeni przez Freedom jajogłowi. W ciągu osiemnastu miesięcy naszego pobytu w Otchłani zgromadziliśmy równie dużą kolekcję anomalii, co spójnych faktów oraz więcej pytań niż odpowiedzi. Byłem oficerem odpowiedzialnym za morale i do moich zadań należało dopilnowanie, by niewłaściwe pytania nigdy nie zostały zadane. Wewnętrzna, skalista planeta znajdowała się coraz bliżej. Zespoły przyrządów rozmieszczonych na kadłubie statku poddawały ją bezustannej analizie. Była martwa, tak jak się spodziewaliśmy, potencjalne źródło bogactw mineralnych. W połowie drogi do niej "Tułacz" wystrzelił trzy sondy uderzeniowe. Wystartowały z na wpół słyszalnym, na wpół wyczuwalnym szczękiem i zanurkowały, spiesząc na swoje ogniste randki. Godzinę później dane z trzech niewielkich błysków zostały zarejestrowane i przesłane do analizy. Koniec roboty aż do kolejnego przelotu, za trzy dni. Jeśli podwładni Freedom nie znajdą niczego niezwykłego w spektrogramach, "Tułacz" zmieni orbitę, by dokładniej przyjrzeć się gwieździe centralnej, a potem zwróci się ku gazowym gigantom. Potem odlecimy. Pięć tygodni. Cztery, jeśli system jest tak pusty, na jaki wygląda. Dla mnie kolejny miesiąc powstrzymywania załogi przed rzuceniem się sobie do gardeł. Stłumiłem jednocześnie ziewnięcie i natrętny pomysł, by napisać romantyczny wątek łączący Sarę Mravinsky i mnie, ot, żeby ożywić sytuację. Prawdopodobnie źle robiłem powstrzymując tę chęć. W końcu ja także potrzebowałem przewentylowania, nie? Kto mnie powstrzyma przed rzuceniem się do własnego gardła? Wtedy się to wydarzyło. Ujęcie: bliski najazd na Jake Foo-Wonga, który studiuje ekran astrogacyjny, skupiony na śledzeniu naszej trajektorii przez system. Nagle podrywa głowę. Na jego twarzy pojawia się wyraz pomieszanego lęku i kompletnego zaskoczenia. JAKE: Kapitanie! Coś tu mam! GABE: Tak, Jake? (podnosi wzrok) O Boże! A co to jest, do cholery?! Przebitka na ekran: pomarańczowa, splątana sieć nakładających się linii i okręgów. Jedna mała kropka pędzi bardzo, bardzo szybko. JAKE (usiłując odzyskać panowanie nad sobą): Raport astrogacji... niezidentyfikowany obiekt... GABE: Alarm czerwony, Saro! Alarm czerwony! JAKE: ...prędkość trzy cztery razy dziesięć do siódmej... GABE: Przygotować główny silnik! JAKE: ...kurs... (podnosi wzrok z pobladłą twarzą) ...dokładnie na nas, kapitanie... GABE: Uszczelnić wszystkie śluzy. Na miłość boską, Steve, rozruszaj ten silnik! Służba medyczna ma być w pełnej gotowości! Odjazd: na mostku panuje chaos. Głosy krzyczą w interkomie, rozlega się wycie syren alarmowych. W rogu kadru jestem ja, z twarzą barwy coca-coli wyrażającą bezradną grozę. JAKE (nieco spokojniej, choć wciąż bez tchu): Mamy obraz, sir. Ujęcie: wygwieżdżone niebo z Mi-1 Bootis w lewym, górnym rogu. Z początku nic nie widać, potem w centrum pola widzenia pojawia się jasna, zielona kropka. Z bezgłośnym poszumem w jednej chwili wypełnia cały ekran. GABE: Jezu Chryste... Ależ to zasuwa! Jakie to było powiększenie, Jake? JAKE: Pełne, sir. GABE: ETA[2]? JAKE: Sto dziewięćdziesiąt sekund. GABE: Nadaje coś? JAKE: Nie, sir, i nie odpowiada na sygnały. GABE: Cholera. Podaj mi kurs uniku, przechodzę na ręczne sterowanie. SARA (sprawiająca wrażenie przerażonej jak nigdy): Nie możemy po prostu wyskoczyć stąd w diabły? STEVE: Nie. Na zaprogramowanie skoku potrzebujemy czterdziestu ośmiu godzin. SARA (zakłopotana): Oczywiście. Przepraszam. Ujęcie: Freedom Maxwell przy swojej konsoli. Ten sam obraz co przed chwilą, obcy statek pędzący w stronę naszego wypełnia ekran. Komentarz: choć jej włosy zachowują miedziany połysk, nawet w tym ostrym, zielonym świetle, jej urodzie dorównuje jedynie sprawność wykonywania przez nią pracy. FREEDOM: Okay... (energicznie, do komputera) cofnij o ramkę... jeszcze.... jest! Zatrzymaj i zapisz. Powiększ. ANDRE (zaglądając jej przez ramię): Co u diabła...? FREEDOM (postukując w ekran dla podkreślenia cech obcego statku; wyraźnie czuje się niezręcznie): Kształt dysku, obraca się z dużą prędkością, krawędź otacza żółta poświata, obiekt zostawia za sobą ślad w postaci ziarnistej smugi... (odwracając się od ekranu) Gabe, czy to jakiś kawał? GABE: Co? Oczywiście, że nie. A o co chodzi? FREEDOM: No cóż, w takim wypadku, kapitanie, najwyraźniej odkryliśmy nasz pierwszy latający spodek. Pełna osłupienia cisza. JAKE: Obiekt nadal się zbliża (po jego twarzy od razu widać, że zawsze chciał grać tę rolę). ETA siedemdziesiąt sekund. GABE (wciąż nie dowierzając): Latający co? JA (z prawie wariackim uśmiechem): Bona fide UFO! ANDRE: Alek, jeśli to jeden z twoich śmiesznych pobocznych wątków... JA: Boże, nie. Mogę być wariatem, ale nie aż takim. Kto by uwierzył w latający spodek, tu, w kosmosie...?! FREEDOM: A jak by zaprogramował obraz optyczny? My ich naprawdę widzimy. JA: Tak. Dzięki, Freedom. ANDRE (krzywiąc się): No to ukryjmy to. JA: Pod warunkiem, że nie wypadniesz z roli. JAKE (przerywa nam): ETA trzydzieści sekund. GABE: Właśnie. Ktoś ma jakiś pomysł? Znów cisza, oprócz syreny ostrzegającej przed zderzeniem. GABE: Okay. Chyba musimy po prostu spróbować zablefować (po twarzy przemyka mu ślad strachu, ale generalnie panuje nad sobą). Trzymajcie się! Dłonie Gabe'a przebiegają po jego pulpicie kontrolnym, rzuca statkiem w bok. Rozlega się stłumiony ryk gwałtownie budzących się potężnych silników. Uwaga: żadnych manetek, żadnego przewracania się z boku na bok, żadnych krzyków. To prawdziwa space opera, nawet jeśli czasami dialogi są nieco drewniane. JAKE: Obiekt zmienia kurs. GABE: W naszą stronę? JAKE: Aye, sir. ETA piętnaście sekund. Kapitan skręca w drugą stronę. Ponury wyraz jego twarzy zdradza, że wie, iż próba jest skazana na niepowodzenie, lecz mimo to podejmuje ją. JAKE: ETA dziesięć sekund (później przyklasnąłem jego następnym słowom, choć w momencie ich wypowiadania nie mogłem ich znieść). Dziewięć... osiem... siedem... Ujęcia po kolei: Andre, Sara, Steve, Freedom, ja, Jake i Gabe, urozmaicone przebitkami na skaner optyczny, gdzie widać szybko zbliżający się obcy statek. JAKE: ...sześć... pięć... cztery... Spodek wydaje się wylatywać z ekranu. JAKE: ...trzy... dwa... Wszystko robi się zielone... JAKE: ...jeden... ...oślepiająco jasnozielone... JAKE: Zderzenie! Wygaszenie. Po zderzeniu z latającym spodkiem zapanowała lekka panika. Z całej sceny, rzetelnie zanotowanej przez kamery systemu bezpieczeństwa, udało się wyłowić jedno zdanie: ANDRE: Gdzie ten skurwiel się podział? A ponieważ nikt wtedy nie umiał na to pytanie odpowiedzieć, musiałem odłożyć je do archiwum. W pierwszym odruchu pomyślałem, że dla utrzymania dramatyzmu należałoby od razu przejść do odprawy, która odbyła się w kabinie kapitana osiem godzin po zdarzeniu. Do tego czasu ludzie trochę się uspokoili i myśleli nieco bardziej sensownie. Jednak, po wielu przemontowaniach, od tej sceny rozpoczął się ten odcinek. Gabe oczywiście przewodził spotkaniu. Jego wymizerowana twarz zastygła w wyrazie zmęczonej determinacji. Nie spał od trzydziestu sześciu godzin. Tak jak i wszyscy pozostali. - Okay, załoga. Chyba musimy ustalić, co się stało. Czy ktoś ma propozycję od czego zacząć? - A coś w ogóle się wydarzyło? - Andre próbował najłatwiejszego sposobu ucieczki: uniknięcia problemu przez zakwestionowanie jego istnienia. - Nie była to zwykła halucynacja? - Nie. - Freedom była nieugięta. - Wszystko jest w zapisie, jeśli chcesz, możesz sprawdzić. Obiekt pojawił się, ruszył w naszą stronę z przyspieszeniem nieosiągalnym dla ziemskiej techniki, a potem zniknął w momencie zderzenia. - Obiekt? - Myrion wydawała się rozbawiona, choć jej półuśmieszek zabarwiała zwykła dawka goryczy. W jej profilu psychologicznym wymieniono mnóstwo głębokich urazów ukrytych pod uwarunkowaniem. Była jedną z niewielu skomplikowanych postaci w sztuce o "Żydzie Wiecznym Tułaczu", miałem co do niej wielkie plany. Wyraźnie atrakcyjna, z sięgającymi ramion białymi włosami, stanowiła interesujący kontrast dla Freedom, z którą zazwyczaj darła koty. - Myślałam, że mówiłaś o nim "latający spodek"? - Nieważne. Czy to istotne, jaką mu nadamy nazwę? - Nie. - Gabe wtrącił się, żeby powstrzymać kłótnię. - Obie są dobre. Jak sądzę, możemy przyjąć, że był obcego pochodzenia. Najistotniejsze pytanie, według mnie, to: "Jaki był cel jego zachowania?" - Dlaczego usiłował nas staranować? - dodał Jake. Steve: - Jak on działa? Sara: - Czego chcą od nas? Freedom: - Skąd przybył? Andre: - Gdzie się podział? Ja: - I jak to opiszemy w raporcie? Gabe wzruszył ramionami. - Po to właśnie tu siedzimy, Alek. Musimy to przemyśleć. Zniknął bez śladu, gdy właśnie powinien walnąć nas czołowo, i od tej chwili nie widzieliśmy go. Kimkolwiek byli, nie zawracali sobie głowy powiadomieniem nas co, u diabła, robili, więc możemy tylko zgadywać. - Może to jakiś rodzaj mechanizmu obronnego? - zasugerował Andre. - Ostrzec nas, żebyśmy odlecieli. - Przed czym ostrzec? - Nie wiem. Czy na wewnętrznej planecie może istnieć życie? - Mało prawdopodobne - powiedziała Freedom zdecydowanym tonem. - Cywilizacja zdolna do zbudowania takiego statku kosmicznego na pewno pozostawiłaby po sobie ślady. Nie zauważyliśmy nawet źródeł ciepła. Sama stara lawa i dziwaczne szczeliny. - Planety jowiszowe? - Znów bardzo mało prawdopodobne. - Myślę, że wkrótce się przekonamy - odezwała się Sara. - Będziemy ich mijać za jakiś tydzień. - Na pewno? - Gabe przyjrzał się nam uważnie. - Jedną z rzeczy, które chciałbym poddać pod dyskusję, jest stan naszej wyprawy. Czy powinniśmy opuścić system i przeskoczyć do następnego, czy trzymać się planów? - Opuścić system? - Freedom była wściekła. - Jesteśmy u progu czegoś, co może być największym naszym odkryciem! Poszukiwanie obcego życia jest jedną z głównych dyrektyw tej wyprawy! - Jeśli jej nie zagraża - przypomniał Andre. - Nie skrzywdzili nas, prawda? Kimkolwiek są i czegokolwiek chcą, uważam, że dość wyraziście zademonstrowali, iż jesteśmy na ich łasce. A jednak wciąż żyjemy. Nie sądzę, żeby byli wrogo nastawieni, tylko... ostrożni. - Zabawny sposób okazania tego. - Oczywiście. Nie spodziewasz się przecież po nich ludzkich zachowań, prawda? To nasunęło mi pewną myśl, lecz zagryzłem wargę, żeby ją przemilczeć. Czy ich zachowanie naprawdę nie było ludzkie? - Osobiście wolałbym trzymać się planu - oznajmił Gabe - lecz zanim podejmę decyzję, chciałbym wysłuchać argumentów przeciwko takiemu rozwiązaniu. Teraz jest czas, żeby się wypowiedzieć - jeśli chcecie. Odpowiedziało mu milczenie. Andre wyraźnie ukrywał zdenerwowanie za brutalną agresją, lecz nie odzywał się. Jedynym innym członkiem dowództwa, który mógł się sprzeciwić kapitanowi, była Sara, lecz ona również zachowała milczenie. Po sposobie, w jaki wierciła się w fotelu, poznałem, że wstydziła się swojego strachu. Gabe odczekał minutę, postukując palcami w blat, aż stało się jasne, że nikt nie zamierza się odezwać. - W takim razie uważam rzecz za załatwioną. Jeśli nic nieprzewidzianego nie wydarzy się w czasie następnego przelotu, będziemy postępować jak zwykle. Żądam jednak pełnej gotowości na wypadek jakichś dziwnych wydarzeń, a jeśli komukolwiek przyjdzie do głowy cokolwiek, o czym nie pomyśleliśmy, nawet kompletnie kretyńskiego, chcę o tym usłyszeć. Absolutnie wszystko może okazać się istotne. Wszyscy wymamrotaliśmy potwierdzenie. Ja skrzyżowałem przy tym palce za plecami, gdzie było to niewidoczne dla kamer. - No to, załoga, myślę, że czas na odpoczynek. To był długi, ciężki dzień. Ogłaszam tę nadzwyczajną naradę za zamkniętą i życzę wszystkim miłych snów. Dobranoc. Drugi przelot upłynął bez żadnych wydarzeń. Nasi obcy nie pokazali się, jeśli w ogóle jeszcze kręcili się po okolicy. Zmieniliśmy orbitę na bliższą gwiazdy bez kłopotów, potem przenieśliśmy się do gazowych gigantów, potem nabraliśmy paliwa. Trzy tygodnie później "Tułacz" był gotów do przeskoku. Pozostało jedynie wysłanie raportu ze zwiadu przy Mi Bootis. Komunikacja z Ziemią ograniczała się do małych kapsuł w kształcie pocisku wystrzeliwanych w stronę systemu Słońca, gdzie docierały po dwóch dniach. Ilość energii, niezbędna do wysłania nawet tak małych obiektów, powodowała ograniczenie ich liczby do jednej na odwiedzany system słoneczny, sporządzanej jako podsumowanie badań. Tak więc każda była istotna. Nie było żadnych szans wysłania aneksu wcześniej niż za miesiąc - więc jej zawartość musiała zostać od razu przygotowana perfekcyjnie. I właśnie tu wkraczałem ja. Moim zadaniem było zestawienie z danych spójnego raportu. Zbierałem dzienniki od szefów wydziałów, tłumaczyłem stosy technicznych danych na zrozumiały język angielski i przygotowywałem zbiorczy raport ze zwiadu. Ta robota, z wykorzystaniem SI, zajmowała nie więcej niż kilka dni i była okropnie nudna. Tak więc stanowisko oficera komunikacyjnego wymagało tylko okresowej pracy i pomiędzy raportami miałem dbać o morale (kolejne niewdzięczne zajęcie). Całe miesiące zajęło mi wymyślenie jak połączyć oba te zadania i uczynić życie o wiele bardziej interesującym niż przedtem. Alfa Bootis (powszechnie znana jako Arktur, czwarta najjaśniejsza gwiazda na północnym niebie) była naszym trzecim przystankiem, trzydzieści sześć lat świetlnych od Ziemi. Ten system, po którym wiele się spodziewano, okazał się zdecydowanie nieciekawy, podobnie jak następne cztery: Gamma Serpentis, Sigma Bootis, Yale 5634 i Tau Bootis. Wiedziałem, że ludzie tam, w domu, będą mieli nadzieję na więcej niż nudne opisy gazowych gigantów i zwyczajne dane spektralne. Tak więc, próbując ożywić nieco raport z Yale 5634, po naszym przybyciu przechrzczonej na Gwiazdę McCormacka, dołączyłem ujęcia codziennych zajęć dowództwa. Zamiast sterylnych, starannie przygotowanych seminariów wygłaszanych przez szefów działów, mieliśmy obrazy prawdziwych interakcji międzyludzkich, zwarty zespół ludzi pracujących i bawiących się na pokładzie "Tułacza". Dzięki odpowiedniemu montażowi zapisów zdołałem stworzyć wrażenie ciągłości, nawet pomimo że półgodzinny zapis został poskładany ze strzępków odległych o całe tygodnie. Przed wysłaniem pokazałem ten raport załodze, wyjaśniając, że Dowództwo na pewno zaciekawi pokaz, jak działamy jako zespół, a nie jednostki. Sfabularyzowany zapis przekaże rzeczywistość o wiele lepiej niż jakikolwiek raport o morale. Jeśli wyrwałem jakieś wypowiedzi z kontekstu, to tylko po to, żeby oglądający ten półgodzinny film miał wrażenie pełni, dzięki zasugerowaniu wątków głównych i pobocznych, które w rzeczywistości mogą nawet nie istnieć. - Przygody "Żyda Wiecznego Tułacza", odcinek pierwszy - powiedział Jake, - na pewno brzmi lepiej niż USSN "Rosenberg", rutynowy raport zwiadu: Yale 5634, 21.08.26. - Właśnie. - Uśmiechnąłem się z pewnością siebie. - Zabawne, nie? - Ale czym się to skończy? - zaprotestował Andre, chyba proroczo. - Stajemy się jakimś "Star Trekiem" albo "Zagubionymi w przestrzeni"? Było jeszcze trochę narzekań, głównie w sprawie zachowania prywatności, jednak mój pomysł został w końcu zaaprobowany przez Gabe'a. Raport poszedł. Dla potrzeb następnego sprawozdania, z Tau Bootis (58 lat świetlnych), posunąłem się o krok dalej, namawiając członków dowództwa do improwizacji. Sugerowałem możliwe sytuacje i ich konsekwencje, które mogłyby stanowić rozrywkę zarówno dla ludzi w domu, jak i dla nas samych. Już wtedy wpadłem na pomysł, że całe te wspólne manewry mogą stanowić świetny sposób na odreagowanie. Brak wentyla bezpieczeństwa stanowi połowę kłopotów ze współżyciem w zamkniętej grupie. Większość czasu, jako oficer dbający o morale, spędzałem na łagodzeniu niebezpiecznie napiętych sytuacji - najczęściej biorąc cały ładunek na siebie. Miałem nadzieję, że przekształcając raporty z "Żyda WiecznegoTułacza" w mydlaną operę zdołam zmniejszyć stres, zarówno swój, jak i reszty załogi. Na przykład: jeśli ponury sposób bycia Andre Passanta działał Myrion Hemmelling na nerwy, dlaczego by nie namówić ich do zagrania kłótni? Ta niezdarna próba psychoterapii była wśród pierwszych obocznych wątków, jakich spróbowałem. I zadziałało. Wszyscy się w to włączyli, w kilku przypadkach niechętnie. Była to gra, którą można się bawić tylko aktywnie w niej uczestnicząc, lub jeśli nie, to dyskutując na jej temat (za lub przeciw). Od wielu osób otrzymywałem sugestie możliwych rozwiązań różnych sytuacji. Wkrótce zacząłem rozdawać ogólnikowe scenariusze i aranżować najważniejsze dialogi. Nasza codzienna robota posuwała się naprzód - badania, opracowywanie danych, walka o przeżycie - lecz mieliśmy teraz jeszcze grę dostarczającą nam rozrywki. Potem, dwa systemy później, zdarzyło się coś, co na zawsze odmieniło życie na statku. "Żyd Wieczny Tułacz" nie był jedynym statkiem biorącym udział w programie badawczym dalekiej przestrzeni, oprócz niego wysłano dziewiętnaście innych, każdy miał odwiedzić pięćdziesiąt systemów przed powrotem na Ziemię. Choć wielu z nas przeklinało pięćdziesięcioletni wyrok, wszyscy zgadzaliśmy się, że jest to najlepsze możliwe rozwiązanie. Wysłanie jednego statku do pięćdziesięciu układów jest o wiele skuteczniejszą metodą niż po jednym do każdego. Oczywiście pięćdziesiąt statków zbadałoby tysiąc układów w ponad dwukrotnie krótszym czasie, ale również ponad dwa razy większym kosztem. Omikron Bootis (75 lat świetlnych) był naszym dziewiątym systemem. Obserwacje z orbity Ziemi sugerowały, że to duży układ i dlatego spodziewaliśmy się mnóstwa roboty. Wyskoczyliśmy z hiperprzestrzeni na jego obrzeżu, czujnie wypatrując komet i rozejrzeliśmy się po okolicy. Doprawdy, O-Bootis był wielgachny. Piętnaście planet, dwa pasy asteroid i potężna chmura kometarna tłoczyły się wokół chłodnego, pomarańczowego olbrzyma. Gabe wprowadził nas na obszerną polarną orbitę, wysoko wychodzącą ponad ekliptykę i Freedom wzięła się do roboty. Właśnie tam natrafiliśmy na nią: kapsułę z odpowiedzią z Ziemi. Dopiero trzecią w ciągu niemal roku. Osobiste listy od rodzin (nikt z nas nie miał partnera na Ziemi, lecz zawsze byli jacyś krewni chcący utrzymać kontakt), najnowsze instrukcje od Dowództwa, wiadomości na temat ziemskiej polityki i sportu, najnowszych chwilowych mód... Z niecierpliwością czekaliśmy na przechwycenie kapsuły przez bezzałogową sondę i dostarczenie jej na pokład do przejrzenia. Jednak wiadomości wcale nie były dobre. Z dziewiętnastu siostrzanych statków trzy uległy katastrofom, jeden przysłał zniekształcony meldunek o uderzeniu asteroidy i również zniknął, a kolejne siedem wróciło na Ziemię, przerywając misje z najrozmaitszych powodów (w tym choroby, niezadowolenie, nieprzystosowanie oraz otwarty bunt). Spośród pozostałych dziewięciu, na sześciu rozwijały się podobne problemy, a dwa z nich były tak spóźnione z robotą, że ich plany zostały skrócone do trzydziestu systemów. Czyli zostały tylko trzy w pełni sprawne statki, w tym "Żyd Wieczny Tułacz". Wieści były co najmniej poważne. Wśród wiadomości znajdowała się jedna zaadresowana do mnie osobiście, "prywatna i poufna" od Robin Blanchard, Sekretarz Generalnej Dowództwa, podpisana również przez Prezydent Trybunału Ziemi, samą Valerie McCormack. Otworzyłem ją nerwowo, spodziewając się zwięzłego rozkazu powrotu do pracy, zaprzestania tracenia czasu załogi na bzdury. Oznaczało to koniec opery mydlanej, wiedziałem to. Ale nie. W rzeczywistości było dokładnie odwrotnie. Dowództwo zażyczyło sobie dalszego przesyłania nieortodoksyjnych raportów - wręcz jednoznacznie zażądało. W świetle tylu porażek potrzebna im była pomyślnie przebiegająca wyprawa, by móc ją pokazać społeczeństwu, w dodatku podana w taki sposób, żeby zapewniała zrozumienie przez wszystkich. "Przygody »Żyda Wiecznego Tułacza«" po prostu dawały dobrą prasę. Nie umknęła im też możliwość, że cała ta zabawa pomogła utrzymać psychiczną stabilność załogi. Tak właśnie zostałem honorowym Operatorem Mydlanym i "Przygody »Żyda Wiecznego Tułacza«" rozkręciły się na dobre. Odcinek 4: Omikron Bootis (streszczenie): Ten dziewiąty port przeznaczenia "Żyda Wiecznego Tułacza" staje się testem dla załogi. W świetle kiepskich wiadomości z Ziemi morale staje się jedną z ważniejszych rzeczy. W czasie badania i kartowania rozległego (a co za tym idzie, wymagającego mnóstwa pracy) systemu O-Bootis narrator, Alek Maas, śledzi rozwijające się nadzieje i aspiracje współtowarzyszy. Przyjaźń pomiędzy kapitanem Gabe i Freedom Maxwell pogłębia się. Czy kiedykolwiek skonsumują swój związek? Czy śliczna, młoda Sara Mravinsky zdoła przetrwać ogromne napięcia związane z podróżami kosmicznymi i znajdzie jeszcze dość czasu, by odkryć samą siebie? Czy Andre Passant wie więcej niż mówi, czy też tajemnicze zniknięcie okładzin izolacyjnych z Magazynu 14 naprawdę było zwykłą, niewinną pomyłką? Myrion Hemmelling ma w swoich rękach życie wszystkich ludzi na pokładzie "Żyda Wiecznego Tułacza", a wielu z nich nie lubi. Czy stąd bierze się jej zgorzknienie, czy też jest ono związane z jej tajemniczą przeszłością? Co się stanie, jeśli - jak się obawia Steve Jefferssen - nawalą silniki? Czy skończy się to zagubieniem w głębokiej przestrzeni, bez żadnej nadziei na ratunek? Osią odcinka, jak zawsze, jest sama Wyprawa: ciągły wątek, wokół którego wszystko się kręci. Jakie nowe odkrycia czekają jeszcze "Tułacza"? Jakie nieprzewidywalne niebezpieczeństwa? Czy próba utrzymania morale się powiedzie? Napięcie, w jakim żyje załoga, jest ogromne. Mają mniej więcej sześć tygodni na zbadanie całego układu planetarnego. Zważywszy, że naukowcy studiują Układ Słoneczny od dwóch tysięcy lat i wciąż jeszcze są dalecy od zakończenia tej pracy, czy wypełnienie powyższego zadania w ogóle mieści się w ludzkich możliwościach...? I tak dalej. Każdy "odcinek" składał się z około trzech godzin ujęć, poprzeplatanych panoramicznymi obrazami danego układu. W przypadku O-Bootis materiału na przerywniki było pod dostatkiem: burzliwe gazowe giganty, przesłonięte chmurami księżyce, niespokojny pas asteroid itp. W miejscach, gdzie nie mogłem znaleźć wystarczająco dramatycznych zdjęć do zmontowania zadowalającej fabuły, włączałem narrację spinającą wszystko w całość. Kilku członków załogi - zwłaszcza Andre - czuło się urażonymi takim udramatyzowaniem rzeczywistości, ale pogodzili się z tym, choć niechętnie. A skoro nasz szef ochrony tak często odgrywał rolę czarnego charakteru, czy nie sygnalizowało to, że tkwi w nim coś, czym należałoby się zająć? Trzy systemy dalej, przy Kappa Coronae Borealis, białej gwieździe klasy widmowej A0, dziewięćdziesiąt lat świetlnych od domu, otrzymaliśmy czwartą kapsułę. Dowództwo było wniebowzięte. Przesłali nam dla rozrywki ostateczną wersję odcinka z O-Bootis, razem z reklamami. Jeden z najznakomitszych kompozytorów napisał muzykę, w czołówce znalazły się sceny z naszego treningu, odlotu na orbitę i ostatecznego startu. Ktoś nieco podretuszował jedną czy dwie sceny, zastępując kiepskie aktorstwo ujęciami wygenerowanymi przez komputer, lecz poza tym pozostał praktycznie mój oryginalny montaż. Gabe wyglądał nieco bardziej szykownie niż zazwyczaj, lecz to mogło być tylko moje osobiste wrażenie. Przy oglądaniu z dystansu (minęło dziesięć tygodni od jego zmontowania) odcinek czwarty był dramatyczny, porywający, osobisty i bardzo ludzki. Oto grupka osób (trudno było o nich myśleć "my") zamknięta w metalowo-plastykowej trumnie miliardy kilometrów od domu. Mieszkańcy Ziemi nie mieli wyboru - musieli się o nas troszczyć, co oznaczało w rezultacie troskę o cały program eksploracji dalekiego kosmosu. A to było dobre dla wszystkich weń zaangażowanych. Okazało się, że przemontowane wersje moich raportów zostały zakupione przez pięć międzynarodowych sieci telewizyjnych. Reklamowane jako "ludzkie oblicze eksploracji kosmosu" przygody "Żyda Wiecznego Tułacza" docierały do siedemdziesięciu pięciu procent populacji Ziemi. Byliśmy gwiazdami. Trudno było się do tego przyzwyczaić. Oznaczało to też, że moja rola Operatora Mydlanego stała się bardziej istotna dla codziennej pracy statku. Rzecz, która zaczęła się jako zabawa, stała się deską ratunku dla programu kosmicznego, a być może przy okazji i dla naszego zdrowia psychicznego - wszystko dzięki smykałce do dramaturgii, z której posiadania wcześniej w ogóle nie zdawałem sobie sprawy. Kto by w to uwierzył? Ale najdziwniejsza ze wszystkiego była poczta od fanów... Tak więc, kiedy obcy statek wpadł na nas w układzie Mi-Bootis, który był naszym szesnastym przystankiem i sceną jedenastego odcinka, moją pierwszą myślą było: "Jak to wpłynie na serial?". Nie mogłem wyciąć tego Wydarzenia, było zbyt dobrą sceną - nawet pominąwszy jego historyczne znaczenie - żeby zostawić je na podłodze montażowni, jednak równocześnie było zbyt groteskowe, by ktokolwiek w nie uwierzył. Latający spodek w kosmosie? Podczas badania Mi-Bootis, czując szybko zbliżający się termin wysłania raportu, zasięgnąłem opinii innych członków załogi. - Nie wiem co o tym myśleć - oznajmił Steve Jefferssen, pierwszy mój rozmówca. - Widziałem, co widziałem, lecz jest to bez sensu. Najlepiej zignorować sprawę i zobaczyć co się stanie kiedy - albo jeżeli - statek powróci. Co innego możemy zrobić? Nie ma co się nad tym głowić. - Naprawdę, Steve? - Spodziewałem się więcej po tym zatwardziałym pragmatyku. - Czy nawet nie zastanawiasz się... - Jasne, Alek. Jasne, że się zastanawiam. Czy przypadkiem wszyscy nie zwariowaliśmy. - Mnie zastanawia moment pojawienia się statku - wyznała Myrion. - Mamy za sobą jedną trzecią wyprawy - a właściwie nieco mniej - i jak dotychczas dokonaliśmy bardzo niewielu ważnych odkryć. Sądzę, że wszyscy żywimy nadzieję znalezienia jakichkolwiek oznak pozaziemskiego życia, ale, pominąwszy fałszywy alarm przy Beta Serpentis, wszystko jest martwe, martwe, martwe! Może uzewnętrzniamy nasze oczekiwania. Po histerii z dwudziestego wieku latający spodek jest wystarczająco powszechnym archetypem. Czy czytałeś coś o uprowadzeniach, które miały się zdarzać w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych? - Tak. - Przestały się wydarzać po zamknięciu programu SETI. Nacisk na społeczną psychikę zwrócił się do wewnątrz i znów zaczęliśmy widywać duchy. Może doświadczamy powrotu syndromu UFO? - Czyli zwariowaliśmy? Nie wspomniałem, że rozmowa ze Steve'em miała zasadniczo taki sam sens. - Nie. Mieliśmy halucynację. - To to samo, nieprawdaż? - Spytaj kogoś naćpanego LSD. - Na pewno - obiecałem - kiedy tylko wrócimy do domu. Uśmiechnęła się. Zawsze wyglądała nieco weselej, kiedy sądziła, że wygrała spór. - Podpucha - skomentował Andre. - Jakiś kretyn się nami zabawia. - Jak? - Zaszczepiając sieć SI rezydentnymi wirusami zaprogramowanymi na ujawnienie się w konkretnych momentach wyprawy. Po ich zadziałaniu widzimy na ekranach rzeczy nie istniejące naprawdę: elektroniczne duchy, jeśli wolisz. Musisz spytać Freedom, jak to zostało zrobione, ale założę się, że to coś w tym stylu. W końcu nie mamy żadnego dowodu, że ten spodek rzeczywiście istniał, prawda? Żadnych szczątków, promieniowania, śladu cząsteczkowego - nic. Czyli nie był rzeczywisty; musiał być sztuczką. Następne będą jakieś słowa na niebie. Propaganda albo wiadomość dla dziewczyny. - Pamiętasz tamtą noc w Paryżu...? Nie uśmiechnął się. - Coś w tym stylu. Lepiej było nie pytać Andre czy wątpi we własne zdrowe zmysły, zamiast tego więc zadałem pytanie, które naprawdę mnie dręczyło: - Czy myślisz, że to ja? Bądź szczery, zniosę to. Zastanowił się chwilę przed odpowiedzią. - Nie, chyba raczej nie. Ale jestem wściekły na ciebie, że zgodziłeś się brać w tym udział. Bardzo trzeźwiąca myśl. - Uważam, że wszystko sprowadza się do faktu, że ktoś naprawdę tam jest - oznajmiła Freedom, następna na mojej liście. - Ich motywy mogą się wydawać tajemnicze, może nawet bezsensowne, ale nie zmienia to faktu, że tam są. A tylko to się liczy. - Czyli nie sądzisz, że to głupi żart, czy jakiś błąd aparatury? - Absolutnie nie. Pomagałam przy projektowaniu połowy systemów informatycznych tego statku. Zauważyłabym usterkę albo czyjeś manipulacje przy nich. Tak samo jak we własnym mózgu. Jeśli ktoś twierdzi inaczej, robi uniki. - Ale dlaczego tylko jeden statek? Jeśli są tak rozwinięci, jak się wydaje, dlaczego setki ich pojazdów nie plączą się po kosmosie? - No cóż, Galaktyka jest raczej spora, prawda? Stary system SETI - kierowanie anteny w niebo i czekanie - po prostu nie zadziała. Dotarcie sygnału od jednej cywilizacji do drugiej zajmuje stulecia, nawet jeśli relatywnie są sąsiadami. W momencie kiedy się dowiadujesz, że gdzieś byli, może już tam nie być po nich nawet śladu. - Tak, ale... - Jedynym więc sposobem na znalezienie życia jest polecieć i poszukać, układ po układzie. Obowiązuje to dla każdej cywilizacji w Galaktyce, a zwłaszcza tu, na jej obrzeżach. Czyli jeśli spotkamy obcych, to będą takimi samymi włóczęgami jak my. Mało prawdopodobne jest natrafienie na czyjś ojczysty system. Będzie to tylko jeden statek, samotny. Pomyślałem chwilę, potem skinąłem głową. - Chyba ma to sens. - I miało, choć założyłbym się, że wymyśliła to dopiero po spotkaniu ze spodkiem. - Ale jeśli oni też szukają życia, dlaczego nie odezwali się do nas? - Całkiem możliwe, że próbowali. - Freedom uśmiechnęła się ironicznie. - Nie masz zielonego pojęcia jak obce może być życie, dopóki go nie znajdziesz. - Wiesz, co naprawdę mnie przeraża? - spytała Sara. Była późna noc, siedzieliśmy w jej kwaterze, pokrzepiając się kawą. Nie pytałem jej o tę sprawę, sama zaczęła o niej mówić. Najwyraźniej wieści się już rozeszły. - Nie. A co? - Że mógł być prawdziwy. - Kto? - Ten, wiesz, latający spodek. Obcy. - Co w tym takiego strasznego? - Wszystko. Są wyraźnie o tyle lepsi od nas. Wyglądamy przy nich jak dzikusy. - Wiem. - Nie chciałem, żeby się tak przejmowała. - Ale pomyśl o tym wszystkim, czego możemy się od nich nauczyć... - Nie to miałam na myśli. - Przysunęła się bliżej, aż zakręciło mi się w głowie. - Może oni się nami bawią... Jake roześmiał się, kiedy spytałem go o zdanie. - Czy to w ogóle ma znaczenie? Jeśli to jest kawał, ten kto dobrał się do naszego systemu jest lepszy od nas. Jeśli nie, i obcy są prawdziwi, też są lepsi od nas. Niezależnie od tego, jak na to patrzymy i tak jesteśmy całkowicie bezradni, więc równie dobrze możemy po prostu usiąść wygodnie i mieć uciechę z kolejnych wydarzeń. - A jeśli to my? Jeśli dostajemy kota? - Jak powiedziałem: rozsiąść się wygodnie i oglądać przedstawienie. Gabe powiedział z grubsza to samo, tylko w bardziej zawoalowany sposób. - Ja zamierzam na razie stać pośrodku, Alek. Przepraszam. - Między trzema możliwościami - rzekłem - obcymi, sabotażem i szaleństwem. Nieco niewygodne stanowisko, prawda? Gabe uśmiechnął się. - Tak, ale jestem do tego przyzwyczajony. Taką mam robotę. - To prawda. Mogę zadać jeszcze jedno pytanie, dla pełnego wyjaśnienia sytuacji. - Proszę bardzo. - Nie jesteśmy uzbrojeni? - A po co byśmy mieli być? - I nie mamy kapsuł ratunkowych? - A dokąd byśmy mieli w nich się udać? Na marginesie, to już dwa pytania. - Wiem. Ale czy nie sądzisz, że jesteśmy bardzo zagrożeni, samotni, nie mając żadnego sposobu, żeby się bronić? - Oczywiście, że tak. - Uśmiechnął się szerzej. - To połowa uciechy, nie? Jako honorowy Operator Mydlany, musiałem się z tym zgodzić. Czyli zdania były podzielone. Tylko dwie osoby z dowództwa statku były gotowe przyznać, że wierzą w istnienie obcych, trzy nie miały zdania, a dwie uważały spodek za iluzję. Gdyby chodziło mi o jednomyślność, miałbym duży kłopot. Ja sam zaś miałem swoją własną teorię - jeszcze inną. Podobnie jak Myrion, mnie też zastanawiał moment pojawienia się spodka. Było ono zbyt dramatyczne, zbytnio wyglądało na ukartowane. Miesiące spędzone na montażu nauczyły mnie, że wszechświat normalnie nie działa w ten sposób; żeby zaczął grać, trzeba mu dać sójkę w bok. Tak jak Andre, uważałem, że to szturchnięcie było ludzkiego pochodzenia, nie obcego - ale, w przeciwieństwie do niego, miałem i motyw, i podejrzanego. Spodek pojawił się wkrótce po otrzymaniu przez nas ostatniej przesyłki z Ziemi. To była kluczowa wskazówka. Jeśli nasza SI została zakażona jakimś wirusem, musiał przybyć w tej kapsule. Może ukryto go w czwartym odcinku i był nieczynny do momentu odtworzenia filmu. W takim przypadku tylko jedna osoba, czy grupa osób, mogła się za tym kryć. Każda przesyłka przed opuszczeniem orbity Ziemi jest sprawdzana dziesiątki razy, wirus, niezależnie jak dobrze ukryty, zostałby wyłapany. Jeśli w Dowództwie był zdrajca, nigdy nie mógłby mieć pewności, że jego bomba zegarowa dotrze na miejsce. Tylko jedna organizacja mogła mieć tę pewność - ta sama, która dysponowała środkami i wiedzą niezbędną do napisania wirusa zdolnego do oszukania Freedom. Tylko jedna organizacja znała SI na pokładzie "Tułacza" lepiej od tej dziewczyny. Dowództwo. Motyw był nieco bardziej złożony. Z jakiego powodu miałoby sabotować swoje własne przedsięwzięcie? Jedyną odpowiedzią, jaką zdołałem wymyślić, było skierowanie naszej agresji na zewnątrz, w stronę wyimaginowanych obcych, zamiast do wewnątrz, na nas samych. Nawet wziąwszy pod uwagę sukces mydlanej opery i tak musiało sobie poradzić z jedenastoma porażkami. Może dostrzegli oznaki stresu, które ja przegapiłem. Przypuszczalnie pomyśleli, że wycięcie takiego numeru stanowi mniejsze ryzyko niż niezrobienie niczego. A może ja cierpiałem na paranoję? Przynajmniej była to prawdopodobna teoria. Jedyny problem, że nie mogłem o tym nikomu powiedzieć. Jeśli dobrze zgadłem, Ludzie z dowództwa krzywo patrzyliby na człowieka, który wygadał wszystko - i zrobił wrogów z nich. Tak więc, podobnie jak Gabe, musiałem grać rolę bezstronnego obserwatora i pozwolić każdemu na snucie swoich własnych przypuszczeń, mając trochę nadziei, że ktoś jeszcze wpadnie na ten sam pomysł. Jedynie czas mógł pokazać, czy miałem rację. Do tej chwili mogłem tylko przyglądać się i - jak radził Jake - cieszyć się przedstawieniem. A oto, w jaki sposób w końcu włączyłem latający spodek do kolejnego odcinka. W poprzednich gwiazdą był Gabe, Myrion albo Jake. Jednym z powodów, dla których obsadziłem siebie w roli narratora, był fakt, że nie cierpię widoku swojej gęby. Jednak tym razem nie miałem wyboru. Nadeszła moja kolej. W żaden inny sposób nie dało się przedstawić przebiegu wydarzeń. Odcinek jedenasty (Mi Bootis) zaczął się nie samym Wydarzeniem, ale odprawą w kwaterze Gabe'a. Potem nastąpiły przeprowadzone przeze mnie wywiady poprzeplatane badaniami systemu. Na zakończenie astronomicznych ujęć publicznie zastanawiałem się nad swoim dylematem: jak pokazać, co się zdarzyło, nie sugerując łatwowierności widzów? To przedstawienie się miało przekonać ich o mojej/naszej szczerości. To, że coś niezwykłego się wydarzyło, było oczywiste ze sposobu, w jaki rozmawialiśmy. Podobnie, że jest trudne do uwierzenia. Kiedy widzowie wreszcie zobaczą spodek, na samym końcu odcinka, będą na to przygotowani. Razem z nami będą odczuwać - taką miałem nadzieję - mieszankę strachu, rozbawienia, respektu, podejrzenia i kompletnej niewiary. Gabe zaaprobował odcinek i wysłał. Dwa dni później Freedom i Steve oznajmili, że możemy już przeskoczyć do następnego systemu. Gabe, zamiast zarządzić natychmiastowy odlot, ogłosił dwunastogodzinny odpoczynek. Wyprzedzaliśmy plan wyprawy o dwa miesiące i rzeczywiście byliśmy bardzo zmęczeni, ale taka zwłoka nie pasowała do Gabe'a. Zawsze naciskał, popędzał, zawsze naprzód, chłopaki, nie zastanawiać się! Przypuszczalnie wiedział coś, czego reszta załogi nie, albo zgadł. Tak czy siak, warto było zaczekać. Scena: Mostek "Żyda WiecznegoTułacza", około siedemdziesięciu pięciu minut do wyznaczonego terminu przeskoku. JAKE: Ehm, kapitanie...? GABE: Tak, Jake? JAKE: Wrócił, kapitanie. Nasz kumpel, obiekt. Tym razem wisi nieruchomo. Krótkie ujęcie na statek obcych. Wygląda dokładnie tak samo jak przedtem: jasnozielony, w kształcie dysku, wirujący wokół pionowej osi. GABE: Pozycja? JAKE: Wysoko ponad ekliptyką, na granicy zasięgu. Jeden z satelitów badających słońce daje dobry namiar. GABE: Obiekt nadaje? JAKE: Nie, sir. Po prostu tam jest. GABE (do siebie): Czeka, żebyśmy coś zrobili...? (do interkomu) Na stanowiska! Na stanowiska! To jest alarm! Przygotować się do natychmiastowego przeskoku (wyłącza interkom). Saro, pełna gotowość za pięć minut. Steve, rozruch silników. Freedom, jakieś pomysły? FREEDOM: Zostawiam panu decyzję, sir. Ale proszę pamiętać, co mówiłam. GABE: Tak. Jeśli odlecimy z Mi Bootis, stracimy ostatnią szansę na nawiązanie kontaktu. JA (do Sary, z myślą o widzach na Ziemi): Dlaczego? SARA: W hiperprzestrzeni teoretycznie niemożliwe jest podążanie statku śladem innego. JA: Czyli, jeśli odlecimy teraz... SARA: Stracimy go na zawsze. Przebitka: GABE: Jake, żadnej reakcji? JAKE: Nie, sir. Wciąż nadajemy na wszystkich zakresach, muszą nas słyszeć. GABE: Nie poruszył się? JAKE: Nie, sir. GABE: Myślę, że daliśmy im dość czasu. Gdyby naprawdę chcieli pogadać, już by spróbowali. Steve? Wszyscy? Dwie minuty. Przeskok na moją komendę. Sara przekazuje rozkaz załodze. Głęboko w trzewiach "Żyda Wiecznego Tułacza" zaczynają dygotać potężne silniki, gromadząc moc, która wyrwie statek z tego wszechświata i bezpiecznie zabierze go do następnego. JAKE: Minuta do odlotu. GABE: Wszystko w porządku? JAKE: Tak, sir. Wszystko OK. STEVE: Materia transformacyjna zaktywowana. FREEDOM: Współrzędne potwierdzone. SARA: Załoga na stanowiskach. Czekamy na rozkaz, sir. GABE: Dobrze. Alek? JA: Kamery uruchomione. JAKE: Piętnaście sekund. GABE: Jakieś ostatnie słowa? FREEDOM (przypuszczalnie do obcych): Żegnajcie... JA: Delta Bootis, przybywamy! JAKE: Teraz. GABE: Przeskok. Przebitka na zewnętrzną powierzchnię statku, płonącą błękitnym, alkoholowym ogniem. W tle zielonkawa Mi Bootis zaczyna się rozwiewać. Następna przebitka na mostek. Atmosferę wypełnia ryk silników. Statek przebiegają drgania, wprawiając grodzie w dygot, ludzie się krzywią. GABE: Status? JAKE: OK, sir, to tylko drobne zaburzenie. Ryk silników ustala się. Na zewnątrz Mi Bootis rozwiewa się, gwiazdy znikają. "Żyd Wieczny Tułacz" opuszcza przestrzeń Einsteinowską. GABE: Trzymajcie kciuki! STEVE: Napęd stabilny. FREEDOM: Współrzędne wprowadzone i niezmienne. JAKE: ETA dziewięćdziesiąt sekund. Drgania powtarzają się, tym razem silniejsze. STEVE (do siebie): Trzymaj się, dziecinko. GABE: Jakiś problem? STEVE: Nic... uch... (szaleńczo klepie w swoją klawiaturę). FREEDOM (naglącym tonem): Mamy dryf! GABE: Spokojnie, wyjaśnij! FREEDOM: Niestabilność materii transformacyjnej! GABE: Poważna? FREEDOM: Każda niestabilność jest poważna. (drgania znów osiągają szczyt, tym razem nie słabną) Jeśli pogorszy się, będziemy mieli szczęście, dolatując w jednym kawałku. JA (myśląc o teorii): Sądziłem, że rzecz w tym, by przybyć na miejsce jako oddzielne kawałki, a nie jeden wielki glut? ANDRE: Zamknij się, dobrze? STEVE: Mamy kłopoty. W trzech obwodach skokowych poleciały stabilizatory, cała linia sfajczona... GABE: Możesz to naprawić? STEVE: Po wyłączeniu silników, oczywiście. Ale nie możemy tego zrobić, zanim nie dolecimy na miejsce. Wszystko, co mogę zrobić, to utrzymać nas jakiś czas tutaj, w drodze. GABE: Co tym bardziej obciąża materię transferową. Jak myślisz, ile wytrzyma? STEVE: Parę minut, nie więcej. GABE: Zrób to. JAKE: Odliczanie zawieszone. ETA zostanie podany później. Hurgot silników, teraz nieodróżnialny od wszechobecnych drgań, stabilizuje się nieco. GABE: Freedom, jakie są szanse, że dolecimy w całości na miejsce, jeśli zaryzykujemy i dokończymy skok? FREEDOM: Nikłe. GABE: Ale warte ryzyka? FREEDOM: Jeśli lubisz ostry hazard. GABE: Co z hiperprzestrzenią? Możemy wrócić? FREEDOM: Niestety, taka sama sytuacja. GABE: No to dlaczego się po prostu tutaj nie zatrzymamy? FREEDOM: No cóż, utrzymanie nas w kawałku zużywa energię, a reaktor już jest przeciążony. Jeśli, albo raczej kiedy, materia puści, rozwali nas na drobne kawałeczki. GABE: Rozumiem. Jakieś sugestie? FREEDOM: Nie. Przykro mi. GABE: Steve? Jak się trzyma? STEVE