3424

Szczegóły
Tytuł 3424
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3424 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3424 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3424 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ALBERT WILCZY�SKI KAPITAN-PROFESOR Obrazek ze wspomnie� szkolnych Niech tam co chc� m�wi� wszyscy filozofowie, ja jednak powiadam, �e m�odo�� jest najpi�kniejsz� kart� z ca�ej ksi�gi ludzkiego �ywota. Ale nie ta m�odo��, bro� Bo�e, gdy cz�owiek je��, spa� i p�aka� umie � nie, ja tu chc� m�wi� o tym czasie nauki, gdy to patrzy si� na �wiat r�owo, gdzie swobodny umys� ch�opaka, co lekcji si� wyuczy�, drwi sobie z ca�ego �wiata, bo nie obchodz� go troski rodzic�w, nie straszy g��d i niedostatek, a �adne nieszcz�cie nie zapuszcza si� g��biej do duszy. Dlatego te� mo�e owe lata najg��biej sadowi� si� w naszej pami�ci, dlatego to zawsze ich wspomnienie od�wie�a umys� ju� my�l�cego powa�nie cz�owieka i n�ci ku sobie jak�� serdeczn� b�ogo�ci� nawet starca stoj�cego nad grobem. Wszystkie, cho� najdrobniejsze odcienia z tego wieku stoj� �ywo przed dusz�, ka�dy rys twarzy profesor�w i wsp�koleg�w tak �wie�o i jasno staje przed nasz� wyobra�ni�, jakby�my przed chwil� dopiero na nich patrzeli; g�os zdaje si� brzmie� w uszach z ca�� moc� i d�wi�kiem, cho� to, panie, obejrzawszy si� za siebie, jak obszy� czterdzie�ci lat zlecia�o. Tak, tak, najtrwalsze to wspomnienie! Nawet owe przykro�ci i nieszcz�cia studenckie, tak b�ahe dzisiaj w swym znaczeniu, rodz� i teraz pewn� boja��; dawna niech�� ku profesorom, cho� na �wczesnym poj�ciu oparta, nie da si� jako� pr�dko wyrugowa�, nie z serca ju�, lecz z pami�ci naszej. Czterdzie�ci to lat pono, a jeszcze ciarki przechodz� po sk�rze, gdy cz�ek wspomni u�miechni�tego Mas�owskiego, profesora �aciny, kiedy w bia�ej chustce na szyi, z ogromnymi ko�nierzami, wchodzi� do klasy, szukaj�c oczyma, kogo ma wezwa� do lekcji. Jak�e to bi�o serce, gdy wyzwa� z litery H, tak bliskiej K, a zw�aszcza gdy koniugacje nie najlepiej siedzia�y w pami�ci. Niezawodna pi�tka czeka�a za piecem, i jaka jeszcze? � bo sam profesor nie �a�owa� r�ki, trzymaj�c si� owej starej zasady: R�d�ka pop�dza rozumu do g�owy, Uczy �aciny, a broni z�ej mowy. Z obliczem ewangelicznego baranka, nie s�ysza� b�aga�, nie widzia� �ez, nie czu� najmniejszej lito�ci � a r�n�� pi�tk� za pi�tk� nie mrugn�wszy okiem, ot tak sobie, zwyczajnie, jakby najlepsze �niadanie zajada�. Czasem, gdy kt�ry nazbyt natr�tnie narzuca� si� pro�bami, wyrzeka� powoli, bez uniesienia, pami�tne s�owa: ,,Cho�by� tylimi �zami p�aka� � m�wi�, pokazuj�c �okie� na r�ce � cho�by tw�j rodzony ojciec z grobu powsta�, nie daruj�!� Lecz za to jeografia, panie, jeografia, wynagradza�a �acin�. Pan Solecki, kapitan-profesor (bo go wszyscy tak nazywali), mia� si� do niego jak niebo do ziemi. Cho� to ze krwi ju� powinien by� srogi, jako nieustraszony wojak o marsowatej postawie, jednak�e wcale inaczej rzecz si� mia�a: poczciwy za dw�ch, �agodny, cho� do rany przy��, s�odziutki jak cukier, mi�kki jak bawe�na � zdawa� si� by� wi�cej ojcem jak zwierzchnikiem. Niezbyt wysoki, dobrej tuszy, z twarz� opalon� i lasem faworyt�w po obu policzkach � trzyma� si� zawsze prosto, sk�adnie, szed� �mia�o, z g�ow� do g�ry podniesion� i podpart� dobrze szerokim halsztukiem; wiecznie ponury, lubia� przede wszystkim zgrabne ruchy, zwinno�� i �mia�o��; ka�dego ucznia, nim zacz�� lekcj�, sam prostowa�, uk�ada� na spos�b wojskowy i przestrzega�, by tak� postaw� ci�gle zachowywa�. Po sko�czonej kampanii 1813 r., wyleczony z ran, gdy okaza� si� niezdatnym do dalszej s�u�by wojskowej, za staraniem przyjaci� otrzyma� miejsce profesora jeografii w �wczesnej szkole pi�czowskiej. Ksi�dz rektor instaluj�c nowo przyby�ego, zaleci� najwi�ksze uszanowanie i pos�usze�stwo dla niego, dodaj�c, �e to wojskowa sztuka: trzeba mu si� dobrze uczy� i nie swawoli�, bo srogo kara� b�dzie. Lecz wkr�tce okaza�a si� za wczesn� ta przestroga: pan kapitan Solecki, a z musu profesor, od razu �agodnie zacz�� z nami post�powa� � ch�opcy powoli oswoili si� z jego marsowat� twarz�, poznali wrodzon� mu s�abo�� do musztry i w miar� tego z zadziwiaj�c� przebieg�o�ci� umieli sobie zjedna� profesora. Gdy wchodzi� do klasy, pi��dziesi�t r�k prezentowa�o przed nim linie na znak uszanowania, pi��dziesi�t piskliwych g�osik�w krzykn�o: �Niech �yje!�, a pan Solecki u�miecha si� zadowolniony i chwyta z przyzwyczajenia za w�sy, cho� ju� od dawna musia� je zgoli�. Z tego ju� mo�na sobie wyobrazi�, jak to tam sz�a jeografia, bo pan Solecki, znaj�c najlepiej miejsca batalii napoleo�skich, zacz�� nauk� od kampanii w�oskiej, przeszed� do Egiptu � cho� wyk�ad Afryki do naszej klasy nie nale�a� � nast�pnie przebieg� Prusy i Austri�, a w ko�cu zapozna� nas z ca�� lini� pochodu wojsk francuskich w r. 1812, od Pary�a do samej Moskwy; Wagram, Austerlitz, Jena, Marengo � to by�y u niego pierwsze; Berlin, Wiede� � to podrz�dne miasta. Przy wyk�adzie lekcji rozpowiada� zaraz o bataliach, rysowa� na tablicy stanowiska armii, strzela� kropkami z kredy, bombardowa�, pali�, przypuszcza� szturm do fortec z tak� �ywo�ci�, �e a� nam zimno robi�o si� na sercu s�ysz�c ten huk, brz�k, szcz�k, j�k, kt�ry z ca�� gwa�towno�ci� wydobywa� si� z piersi szanownego profesora. Ale powoli, powoli, zahartowa�y si� dusze, umys� oswoi� si� z wojn�, tak �e pod zim� ju� wszyscy mogli�my �mia�o rezonowa� o ka�dym poruszeniu wojska i kontrowa� plany najlepszych wodz�w. Trafi�o si� raz, �e wyzwawszy mi� szanowny kapitan do lekcji, nieznacznie ze Szwecji zeszed� na artyleri�. Moje uwagi trafne co do rzucania granat�w tak dalece zwr�ci�y jego uwag�, i� odezwa� si� z uniesieniem: � Ty, Kostecki, jak widz�, nie�le by� dowodzi� artyleri�; oko jest, rezon nie lada, tylko trzeba by nauki, nauki, a mianowicie obrot�w. � O! Prosz� pana profesora, ja mam wielk� ochot� do wojska, r�ba�bym si� dzie� ca�y, lecz nie ma kto wyuczy�. � S�uchaj � m�wi� po chwili namys�u pan Solecki � przynie� no linijk� jak� dobr� na przysz�� lekcj�, to ja ci poka�� g��wne ci�cia. No!... Wi�cej nie by�o trzeba dla nas, co to nie min�li�my �adnej sposobno�ci, aby uwolni� si� od lekcji. Tote� na drugi dzie�, zamiast jednej, trzydzie�ci by�o linii; jeografia posz�a na bok, a miejsce jej zaj�a musztra. Pami�tam, ogromnie szastali�my nogami, wywijali improwizowan� szabl� tak �mia�o, �e niejeden z guzem pot�nym powr�ci� do domu. Tymczasem ksi�dz rektor dowiedzia� si� o naszej nauce i zgromi� sekretnie pana profesora. Wskutek tej perory posmutnia� kapitan, a my z nim, i znowu wr�ci� dawny porz�dek jeograficzny, zaczynaj�c od Marengo. Krucho by�o z nami, profesor, jak ska�a, nie da si� zmi�kczy� niczym: ani Ratysbona, ani Lipsk ju� wp�ywu na niego nie wywiera i tylko czasem, gdy wchodzi do klasy powa�nie, a spostrze�e niedobrze trzyman� lini� przy prezentacji, wyrzeknie z udan� flegm�, hamuj�c uniesienie: � Franu�, pro�ciej r�k�! Lipski, g�ow� do g�ry! Szlaski, nie garb si�! � i na tym koniec. Up�yn�� tym sposobem miesi�c, ko�czy� si� ju� i drugi, nasta�a zima, a pan profesor ani pomy�li o mustrze; g�uchy na pokusy, dyktuje, egzaminuje i przy ka�dej wzmiance o wojnie spogl�da z trwog� na drzwi, czy go rektor nie s�yszy. Ci�ko to by�o jako� ch�opcom, �e min�y tak b�ogie chwile zabawy, suszyli p�odne w figle m�zgownice nad sposobem wzruszenia profesora, lecz nic skutecznego wynale�� nie mogli. Mnie to mo�e najbardziej zajmowa�o, bo jako� �al mi by�o owej rozkosznej musztry, kt�ra mi si� wi�cej podoba�a ni� wyliczanie kilkudziesi�ciu ksi�stw niemieckich, od kt�rego j�zyk �ama� si� tak jak dobrze zahartowane �elazo, gdy go zanadto zgi�� usi�ujemy. Pami�tam, by�o to w sobot�, jeografia przypada�a na ostatni� godzin� po po�udniu, a mieli�my na lekcj� jak raz o Saksonii. Wybi�a trzecia godzina, sko�czy�a si� arytmetyka i wszed� jak zwykle pan So�ecki, z tabakierk� w jednej r�ce, z chustk� czerwon� zarzucon� przez drug� r�k� i ma�� laseczk� czarno pomalowan�, s�u��c� do pokazywania na mapie. Stan�� w katedrze, poprawi�? W�osy spadaj�ce z �ysiny i zapu�ciwszy wzrok po ca�ej klasie upatrywa�, kogo by wyrwa�. Ja, maj�c u�o�ony zamiar i chc�c zwr�ci� jego uwag�, kry�em si� trwo�liwie za plecy kolegi, okazuj�c pewien niepok�j, i �arliwie czyta�em z kajetu, kiwaj�c si� jak �yd nad Talmudem. Dostrzeg� to pan profesor, u�miechn�� si� rado�nie, a zacieraj�c r�ce i spogl�daj�c po wszystkich, m�wi� powoli: � Powie mi, powie mi... Kostecki! Wyst�pi�em na �rodek, uk�oni�em si� nie�mia�o i czeka�em pytania. � Co mamy dzi� na lekcj�? � O Saksonii. � Wyrysuj map� i poka� wszystkie miasta. � Porwa�em kred�, star�em tablic� i w kilku �mia�ych rysach nakre�li�em Saksoni�; potem, odchrz�kn�wszy mocno, cieniutkim dyszkantem zacz��em od granic, rozleg�o�ci, ludno�ci, klimatu, p�od�w; przeszed�em na Drezno, a potem na Lipsk. � Lipsk � m�wi� � miasto handlowe, liczy trzydzie�ci ksi�garni, le�y nad Elb�, pami�tne w dziejach �wiata olbrzymi� bitw�, stoczon� 1813 roku, gdzie tysi�ce armat, siej�c �mier� i trwog�, hucza�o przez trzy dni i trzy nocy, gdzie... � stan��em. � Gdzie co? � pyta� zainteresowany profesor. � Gdzie pan Solecki, kapitan artylerii, dokazuj�c w rejteradzie cud�w waleczno�ci, pad� przeszyty czternastu kulami!.,. � Fa�sz, malcze! Kto ci o tym powiedzia�?! � wrzasn�� zaiskrzony profesor. � Historia o tym m�wi i tradycja, a co Krzy� Legii Honorowej, na jego piersiach b�yszcz�cy, dowodzi! � wyrzek�em powa�nie, wskazuj�c na wst��eczk� zaczepion� w dziurce fraka szanownego profesora. � Przesadzasz, malcze, przesadzasz; sk�d ci si� wzi�o czterna�cie? By�o ich w samej rzeczy cztery. � Mniejsza o to � odrzek�em, jakby lekcj� kontynuuj�c � do��, �e waleczny kapitan upad� krwi� zbroczony, na wielk� szkod� armii i jego, bo gdyby nie te rany i konieczno�� przele�enia roku jednego w szpitalu, dzi� by�by jenera�em albo marsza�kiem i kto wie, jaki by obr�t wzi�a bitwa pod Waterloo? � Co ci si� uroi�o, m�j kochany Kostecki! Kto ci to powiedzia�? Bo niepodobna, aby� to z siebie m�wi�. Niepodobna, to nad wiek! I stary profesor pokiwa� g�ow� z u�miechem zadowolenia. � Prosz� pana kapitana, ja to z siebie m�wi�, jak mam� kocham, z siebie; i pewno si� nie myl�... � Ale�, m�j drogi� przerwa� widocznie wzruszony profesor � sk�d ty wnosisz, �e ja bym zosta� marsza�kiem? � Bo kto potrafi tak dzielnie uformowa� karebatalion w rejteradzie i dotrze� z nim do samego mostu, ten potrafi�by tak�e ca�� armi� zmieni� w kare. � No, no � m�wi� do siebie profesor, kiwaj�c g�ow� � diabli wiedz�, mo�e by i tak by�o, �eby nie ten most na Elsterze, �eby nie ten most... sapristi! No, no, a kto wie? Wszak Murat � syn ober�ysty... � A pod Smole�skiem � odezwa� si� Lipski � komu sam cesarz krzy� przypi��? � A pod Berezyn�? � dorzuci� Kowalski. � Do��, do��, moi kochani � powtarza� pan Solecki zamy�lony � do�� tych pochwa�; starsi nie ocenili... Co by�o, to nie jest! Dawniej si� komenderowa�o, wojowa�o, a dzi�, sapristi! Cz�ek wegetuje, i jak... A szkoda, szkoda... Mo�e by i pu�kownikowskie szlify �wieci�y tu � m�wi�, wskazuj�c tabakierk� na rami� � szkoda... O marsza�kowskie ani dudu, lecz do kro�set... Pu�k bym uni�s� przecie! I porusza� g�ow�, chodz�c po klasie szybkim krokiem; czasem przystan��, wypr�y� si� jak struna, podni�s� na palcach; my�l marsza�kowska snad� dobrze trafi�a do serca, bo i tabak� sia� po pod�odze, i chustka tylko koniuszczkiem trzyma�a si� na r�ce, powiewaj�c jak chor�giew bojowa, i siwe kosmyki opad�y z wierzchu g�owy, formuj�c szlify po ramionach, a pan profesor chodzi� coraz szybciej i coraz �ywiej... Cisza zaleg�a sal�, a ja stoj�c na �rodku nie wiedzia�em, co dalej m�wi�, bo jaka� pomimowolna cze�� ow�adn�a umys�ami swawolnik�w, �e �aden z nas nie �mia� przerwa� podobnych marze� profesora. Nareszcie jeden odezwa� si� g�o�no: � Kostecki! Jak�e to by�o pod Lipskiem? � Widzisz, jak Sasi przeszli na stron� sprzymierzonych � m�wi�em, zwracaj�c mow� do pytaj�cego � zacz�a si� okropna i krwawa rejterada: pu�kownik zgin��, podpu�kownik g�ow� straci�, a pan kapitan jak krzyknie: �Formuj kare!!!...� � Co to jest �kare�? � przerywa Stalski. � Ot, robi si� tr�jk�t... � Bredzisz, malcze! Tfu! Kto widzia� tak m�wi�! � zawo�a� pan Solecki, kt�ry odbywaj�c sw�j spacer po sali us�ysza� �w wyraz �tr�jk�t�. � Nie wiesz to � m�wi� coraz �ywiej, stawaj�c przede mn� i pukaj�c tabakierk� po ramieniu � nie wiesz to, �e �kare� znaczy kwadrat! � A jak�e to si� robi? � zapyta� kt�ry� z uczni. � Po prostu komenderuje si�: w prawo, w lewo, formuj kare! I �o�nierze zachodz� flankami w dwa szeregi: jedni naprz�d, drudzy w ty�, inni na prawo, inni na lewo, i tak maszeruj�, strzelaj�c do nieprzyjaciela. � Prosz� pana profesora, to ci, co s� w �rodku, postrzelaj� tych z brzegu? � Ale gdzie� znowu? � odpowiedzia�, robi�c kwa�n� min� Solecki � w �rodku przecie� mie�ci si� artyleria sztab. � Nie rozumiem, jak to by� mo�e. � Oh, ciasna g�owo! Zaraz ci poka��: niech no tu wyjdzie kilku na �rodek. Lecz zamiast kilku, wybieg�o kilkunastu, skacz�c przez wierzch �awek i ha�asem zeskakuj�c na pod�og�. � Po co was tylu, dosy� czterech; a cicho, psotniki! Jeszcze rektor us�yszy i znowu bieda b�dzie. � Prosz� pana profesora, dzi� sobota, ksi�dz rektor zaj�ty tygodniow� wyp�at�. � Ja widzia�em, jak spa� poszed� � m�wi� jeden. � Podobno chory na r�k� � krzycza� drugi. � Ma zast�pstwo w czwartej klasie na g�rze � doda� trzeci. � No, no! Dosy�! Tylko cicho, przez Boga, p�jd�cie ju�, a nie po �awkach. Wysun�o si� ze dwudziestu na �rodek � eks-kapitan ustawi� ich we dwa szeregi, a �e okaza�a si� ma�a liczba, przywo�a� znowu czterech i zacz�� ich obraca� pokazuj�c, jak to potrzeba si� skr�ca�, by utworzy� czworobok. Gdy wszyscy zdawali si� doskonale ju� pojmowa�, stoj�c jak mur w szeregach, profesor usun�� si� do katedry i wzi�wszy w r�k� ow� pa�eczk� do skazywania na mapie s�u��c� uroczy�cie zawo�a�: ,,Formuj kare!� Ch�opcy zrobili obr�t; cz�� uda�a si� w prawo: cz�� w lewo, mieszaj�c si� bez porz�dku, bo nie mog�c rozstawi� si� w cztery szeregi; z powodu szczup�o�ci miejsca, skupili si� w jedn� mas�, wcale nie wygl�daj�c� na kwadrat. Eks-kapitan krzywi� si� i cmoka� ustami z niezadowolenia, bra� ka�dego za rami�, popycha� w r�ne strony chc�c u�o�y� czworobok, lecz widz�c, �e zamiast porz�dku, coraz bardziej si� mieszaj�, machn�� r�k� sykn�wszy: � To na nic si� nie zda�o! Widocznie ciasno; kiedy indziej wam poka��: na miejsca, ch�opcy. �Prosz� pana kapitana, zsuniemy �awki pod okna � zawo�a� jeden. � Do czego znowu ha�asy robi�, dajcie pok�j, us�ysz�! � Kto us�yszy, panie kapitanie? My cichutko zsuniemy! I nie czekaj�c pozwolenia profesora rzucili si� do �awek: jeden za bok, drugi za wierzch, trzeci za �rodek, ten za podn�ek, rwali, szarpali, popychali; do��, �e w minut� uprz�tni�to sal�, nakurzywszy porz�dnie, powalawszy si� jeszcze lepiej, bo to by�y do�� grube i ci�kie �awki, mo�e od lat dziesi�ciu nie ruszane. � Co robicie, ch�opcy! Dajcie pok�j! Czy to potrzebne? A co to za niepos�uszne! � wo�a� profesor, stoj�c w katedrze i pocieraj�c �ysin�. � Teraz, panie kapitanie, w czterdziestu! � Po co tylu, po co, do�� dwudziestu czterech, reszta do �awek! Lecz oni ju� stan�li w dwa szeregi z liniami i tak jako� porz�dnie, pro�ciutko si� ustawili, tak wo�ali: ,,Panie kapitanie!�, �e pan profesor, mi�kczony co chwila tym kapitanem, ju� si� i nie sprzeciwia�, tylko wyszed�szy wolno z katedry obja�nia� zwroty, wykr�caj�c si� na wszystkie strony i posuwaj�c r�koma, tak jakby ca�e szeregi porusza�. Pierwszy obr�t si� uda�: uwijaj�c si� niezgrabnie sklecili jednak czworobok, lecz przy podobnej kr�taninie do�� ha�asowali, krzycz�c, popychaj�c si� i stukaj�c nogami. Wtem zaszele�ci�o co� na korytarzu � kt�ry� zawo�a�: ,,Rektor�, i dziatwa, jak sp�oszone stado jeleni, rzuci�a si� w najwi�kszym nie�adzie na miejsca, a pan Solecki jeszcze szybciej zemkn�� do katedry. Nasta�a chwila ciszy... Wszyscy z nat�onym uchem czekali, co dalej nast�pi � lecz szmer usta�, a jeden z odwa�niej szych uchyli� drzwi i przekonano si�, �e nikogo nie by�o. Wi�c znowu wszystko sypie si� na �rodek, ale przestraszony profesor ju� nie chce powtarza� nauki. � Do��, do�� tego; stukacie jak pu�k kirasjer�w; nie mo�na, nie mo�na! �M�j panie kapitanie, jeszcze raz! � wo�a�y zewsz�d piskliwe g�osiki � ju� cichutko b�dziemy si� sprawia�! � Ale nie mo�na � m�wi� zak�opotany profesor � stukacie butami... � To zdejmiemy! � zawo�a� kt�ry� z grona. � To zdejmiemy! � powt�rzyli ch�rem i nie czekaj�c przyzwolenia, gdzie kt�ry sta�, siada� na pod�odze operuj�c nogi. � Czy�cie poszaleli, ch�opaki?! do czego to podobne; na miejsca mi zaraz! � wo�a� p�gniewno profesor � a to koniec �wiata! Lecz g�os jego gin�� wpo�r�d pi��dziesi�ciu g�os�w; rozkaz nie trafi� do przekonania, bo za chwil� ju� wszyscy, z zaiskrzonym wzrokiem i twarz� pa�aj�c� rado�ci�, stan�li w szeregi bosymi nogami, prezentuj�c improwizowane karabiny. � A niech by te� nadszed� rektor � wym�wi� kapitan � �liczna by si� wywi�za�a awantura. � Nie przyjdzie! Nie przyjdzie! � wo�ali ch�opcy. � Nie mo�na, moje dzieci, ubierzcie si� natychmiast, bo i ja musia�bym puka�; moje buty jeszcze wojskowe, ca�e podbite gwo�dziami... � Niech i pan profesor zdejmie � zawo�a� Lipski. � I pan profesor! � gruchn�a dziatwa, klaskaj�c. w r�ce. � Sfiksowali! Jak Boga kocham, sfiksowali! � M�j panie kapitanie! M�j z�oty! M�j tysi�czny! M�j kochany! � b�agali, sk�adaj�c r�ce i zbli�aj�c si� do katedry. � A id�cie� sobie z Panem Bogiem! Dajcie mi �wi�ty pok�j! � wo�a� pan Solcki, nie mog�c si� op�dzi� malcom, kt�rzy obst�piwszy go doko�a ca�owali po r�kach, po nogach, powtarzaj�c pro�by; gdy tymczasem �arliwsi ci�gn�li buty z ca�ej si�y. � Dajcie� pok�j, szale�cy! Co robicie! � krzycza�, szamoc�c si� na wszystkie strony. � a rektor! Rektor si� dowie? � Nie dowie si�, nie powiemy, m�j panie profesorze, nikomu a nikomu. � Ale ja chodz� po wojskowemu, moje skarpetki s�... Lecz wszystkie nalegania, pro�by, gro�by, gniewy, by�y na pr�no. Swawolnicy ju� �ci�gn�li buty, porwali mi�dzy siebie, a wydzieraj�c jeden drugiemu zmykali po k�tach. Kapitan, zdesperowany, nie wiedzia�, co robi� z nogami, chowa� je biedny pod katedr�, zakrywa�, zas�ania� chustk�, dziennikiem, nawet po�ami fraka, wi� si� jak w�� w fotelu, a nie �mia� wyst�pi� z katedry dla odzyskania obuwia, wstydz�c si� pokaza� uczniom wojskowe skarpetki nie pierwszej ca�o�ci. Tymczasem m�odzi rabusie, chc�c zapewne przys�u�y� si� panu profesorowi, zanie�li z tryumfem owe buty do pieca, a �e by�y mokre, otworzyli drzwiczki i ustawili na gor�cych w�glach dla osuszenia. Wszystko to odby�o si� w jednej minucie. Pan Solecki ju� nie grozi�, lecz prawie b�aga� malc�w, aby si� uspokoili i przynie�li mu wydarty zab�r, lecz krzyki, �miechy, stukania, ca�usy, pro�by g�uszy�y i poch�ania�y jego wyrazy. Zamieszanie dosz�o do najwy�szego stopnia. Naraz uderza czwarta, dzwonek odzywa si� na korytarzu i wszystko, co �yje, zmykaj�c na miejsca rzuca si� do ubierania. Ma si� rozumie�, zapomniano tu o profesorze; ka�dy rad jak najpr�dzej wymkn�� si� do domu szuka�; ten ksi��ek, ten czapki, ten but�w, ten linii, a profesor, krzywi�c si� najkomiczniej, siedzia� jak przykuty w katedrze, czekaj�c zmi�owania bo�ego, gdy� nie wiedzia� nawet, co si� z jego butami sta� mog�o. Ale nie tu by� koniec jego frasunk�w, bo gdy ju� miano wychodzi� i gdy gromada malc�w z ksi��kami pod pach� t�ocz�c si� ku drzwiom do wyj�cia zdo�a�a takowe otworzy�, ukaza� si� na progu s�dziwy rektor, a wchodz�c do klasy, wr�ci� wychodz�cych i drzwi zamkn�� za sob�. Wszyscy stan�li jak wryci, nie �miej�c s�owa przem�wi�; rektor czas niejaki popatrzy� po sali, nie m�g� poj��, co znaczy taki nieporz�dek, co znacz� te �awki do �cian pozsuwane, nareszcie zwr�ciwszy si� do profesora, siedz�cego wci�� w katedrze, gro�no zapyta�: � Co si� tu dzieje, panie Solecki? Kto te �awki pozsuwa�? � To, to, to � b�kn��, czerwieni�c si� profesor � panie rektorze... Jeografia!... � lecz nie ruszy� si� z miejsca. Ubod�o to wida� rektora, i� profesor zapomina dla niego winnego uszanowania, zagniewa�o i to, �e nie mo�e si� dowiedzie� powodu zamieszania, zbli�a si� wi�c szybko ku katedrze, bierze profesora za r�k�, a obracaj�c si� do potruchla�ych uczni m�wi rozkazuj�co: � Na miejsca! Czeka� � a do Soleckiego ciszej: � Panie profesorze, prosz� ze mn�! � i ci�gnie go ku drzwiom za r�k�. Solecki, pomieszany do najwy�szego stopnia, trzyma si� mocno drug� r�k� por�czy krzes�a, wsuwa dalej nogi w zakryty r�g katedry i odpowiada dr��co rektorowi: �Daruj, panie rektorze, ale ja wyj�� nie mog�. � Dlaczego? � wo�a przel�kniony staruszek � panie Solecki, dla Boga! Co panu jest? Czy pan zas�ab�e�?!,.. � Nie, nie � odpowiada profesor � ale wyj�� nie mog�. � Co si� to ma znaczy�, m�j panie?! � krzyczy zaiskrzony rektor i szarpie mocno za r�k� profesora. Ten poci�gni�ty si��, aby nie upa�� z krzes�em, zerwa� si� na nogi, a rektor ze zgroz� wtedy zobaczy�, i� pan profesor bez but�w. � Pan bez but�w chodzisz do klasy!! � wrzasn�� na ca�e gard�o, odskakuj�c od niego. � Nie, panie rektorze � odrzek� �mielej Solecki � tylko mam ran� na nodze, kt�ra nie pozwala mi siedzie� w butach. � Co znowu, co znowu � mrucza� rektor, kiwaj�c g�ow� � kto widzia�, panie, jak to mo�na? W ko�cu obr�ci� si� do uczni�w, wo�aj�c: � Do domu! Malcy rzucili si� ku drzwiom; jeden przez drugiego przytuliwszy uszy zmyka� co tchu starczy�o na ulic�, a och�on�wszy z pierwszego wra�enia skupili si� wszyscy przed szko��, radz�c niespokojnie, co z tego b�dzie. � A jaki poczciwy pan kapitan: nie wyda� nas. � Prawda, prawda � powt�rzyli wszyscy. � Szkoda go; biedak tak si� zawstydzi�. � Jak ty m�wisz? Wyda si� to? � Co si� nie ma wyda�? � To b�dzie �le. � Oj, �le. Te i tym podobne wykrzyki wyrywa�y si� z gromadki potrwo�onych malc�w, gdy tymczasem pan rektor siedzia� wci�� w klasie z profesorem, chodzi� po sali, krzycza�, rozk�ada� r�koma � jak donosili niekt�rzy szpieguj�cy pod oknem. � Czekajmy na niego! � zawo�a� jeden. � Czekajmy! � powt�rzy�a reszta i podsun�wszy si� w boczn� uliczk� wygl�dali zza w�g�a domostwa, rych�o profesor si� uka�e. Wybi�o wp�, wybi�a pi�ta na wie�y miejskiego ko�cio�a, a profesora jak nie ma, tak nie ma. � Got�w go do kozy wsadzi� rektor � odezwa� si� jeden. � Eh, co znowu, profesora? � rzek� drugi. � A c� ty my�lisz, taki z�o�liwy?! � m�wi� trzeci. � Wiecie co! � zawo�a� Lipski � �le�my zrobili, b�dzie bieda; ot� nie ma innej rady, tylko po mszy jutro wszyscy p�jdziemy do klasy, tak jak tu jeste�my, i b�dziemy siedzie� sobie w kozie do wieczora. Zgoda? � Zgoda! Zgoda! Przyjdziemy jutro z ksi��kami � wo�ali pocieszeni ch�opcy i rozbiegli si� do dom�w. Nazajutrz by�a ju� trzecia z po�udnia, gdy w klasie trzeciej zgromadzonych pi��dziesi�ciu uczni�w siedzia�o jeszcze na swoich miejscach, cichute�ko jak makiem zasia�. Lipski przy tablicy powtarza� p�g�osem jeografi�, wszyscy s�uchali z zaj�ciem! Jeden odpowiedzia�, wychodzi� drugi i tak nast�pnie. �o��dki malc�w kurczy�y si� z g�odu, niekt�rym nawet i niedobrze si� robi�o, lecz �aden ani my�la� o wyj�ciu. Tymczasem gospodynie po stancjach nie widz�c przy stole swoich ch�opc�w, a koledzy nie wiedz�c, gdzie si� podzieli, niepokoili si� o nich i ju� zamy�lali donie�� rektorowi o znikni�ciu trzeciej klasy, gdy poczciwy Solecki dowiedziawszy si� o tym przypomnia� sobie, �e widzia� po mszy, jak jeden za drugim cichaczem wsuwali, si� do klasy; u�miechn�� si� wi�c rado�nie, zatar� r�ce, poprawi� �ysin� � i pobieg� do rektora. W�a�nie ostatni z uczni ju� ko�czy� powtarzanie jeografii, ju� �ciemnia� si� na dworze zacz�o, gdy rektor wraz z panem Soleckim podeszli cicho pode drzwi i wpadli niespodzianie do klasy. � Co wy tu robicie? � krzykn�� niby gro�nie rektor. � Prosz� pana rektora, siedzimy w kozie. � Kto wam kaza�? � Sami�my sobie kazali � odpowiedzia� Lipski � bo zrobili�my �le, prosz� pana rektora, wi�c si� te� karzemy za to. � A dawno tu ju� jeste�cie? � Od dziewi�tej z rana. � To za d�ugo, za d�ugo, ch�opcy id�cie do domu, ja si� wcale na was nie gniewam, tylko przepro�cie serdecznie pana profesora i nie r�bcie g�upstw wi�cej! Dobrze, dzieci, dobrze � m�wi� po chwili rozrzewniony � tak lubi�, tak lubi�; poznali�cie z�e, sami�cie sobie wymierzyli kar�; ale po c� tak d�ugo? No, id�cie, id�cie! Dopiero� jak si� posunie dziatwa; jak zacznie przeprasza� rektora, profesora, ca�uj�c po r�kach, po nogach, wieszaj�c im si� po szyi, to starcy do �ez si� rozczulili. � Dobrzy to b�d� ludzie � m�wi� dr��cy �d wzruszenia rektor do pana Soleckiego, wychodz�c z klasy. � Sapristi! A nie m�wi�em, panie rektorze? Nie m�wi�em? Zar�czam, oni by sutann� z ksi�dza rektora �ci�gn�li, a nic by im ksi�dz rektor nie m�wi�; to istna pokusa. � Prawda, prawda, panie profesorze! Ale ju� zmi�uj si�, zaprzesta� musztry. � Daj� panu rektorowi kapita�skie s�owo � odrzek� poczciwy Solecki. � Wierz�, wierz�, m�j panie, szczeg�lniej temu kapita�skiemu. Dobranoc. � Dobranoc. I rozeszli si� obaj; kapitana-profesora wszyscy odprowadzili do domu z oznakami najszczerszej rado�ci. Przez ca�� drog� nie mogli si� nacieszy� z szanownym starcem; a gdy go ju� �egnali przed sieni�, pan Solecki przem�wi� uroczy�cie: � No, moje dzieci, b�d�cie zdrowi! Id�cie do dom�w tylko nie m�wcie o tym przed nikim i nie wspominajcie nigdy w klasie o musztrze, bo, jak was kocham serdecznie, musia�bym si� pogniewa�. � Nie b�dziemy, nie! Nie! � zawo�ali jednozgodnie. I wiernie tego dotrzymali, bo jeografia sz�a odt�d jak najlepiej, �aden ani pomy�la� w klasie o musztrze; tylko co do tajemnicy, ta na drugi dzie� zaraz roznios�a si� po mie�cie i pokaza�o si� w ko�cu, �e pan Solecki po owej rozprawie z rektorem, nie mog�c znale�� but�w w piecu b�d�cych, zmuszony by� przesiedzie� tam do nocy, a wtedy, po�yczywszy ogromnych sanda��w od kalefaktora, sun�� cichaczem do domu. KONIEC KSI��KI