Vinge Joan - 2.Królowa lata t.1
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Vinge Joan - 2.Królowa lata t.1 |
Rozszerzenie: |
Vinge Joan - 2.Królowa lata t.1 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Vinge Joan - 2.Królowa lata t.1 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Vinge Joan - 2.Królowa lata t.1 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Vinge Joan - 2.Królowa lata t.1 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Joan D. Vinge
Królowa Lata
Strona 3
Zmiana
(Przełożył Janusz Pultyn)
“Czy nie wiesz nic? Czy nie widzisz nic?
Czy nic
Nie pamiętasz”
Pamiętam
Gdzie były oczy perła lśni.
“Czy jesteś żywy, czy nie? Czy nie masz nic w głowie?”
Strona 4
T.S. Eliot
Jest ktoś w mej głowie, ale to nie ja.
Strona 5
Pink Floyd
Młyny boże mielą powoli, co zwykle rodzi ból.
Georgio de Santillana i Hertha von Dechend
Strona 6
ZMIANA
Czy się ośmielę
Wszechświat niepokoić?
Oto jest czas w minucie
Decyzji i poprawek, które minuta odwróci
Strona 7
T.S. Eliot
TIAMAT: Wyspy Nawietrzne
Dłoń wypuściła jaskrawą szarfę, wstęga powoli opadła. Setka rozradowanych głosów
krzyknęła chórem i stadko młodych dziewcząt rozsypało się po lśniącym piasku plaży.
Clavally Bluestone Letniaczka siedziała, wpatrując się w wysokie urwisko, czując, jak
morska bryza bije jej w twarz, rozwiewa długie czarne włosy. Uśmiechnęła się, zamykając oczy i
wyobrażając sobie, że sama wraz z innymi biegnie w dole pod wiatr. W młodości ścigała się tak na
wielu wyspach Morza Letniego, marząc, że zwycięży, że na trzy dni trwania święta klanu zostanie
Wybranką Matki Morza, że otrzyma girlandy z klekoczących, gładkich muszelek, najlepsze,
najsłodsze potrawy, nowe stroje, że będzie czczona przez starszych, adorowana przez wszystkich
młodych mężczyzn...
Z tęsknym uśmiechem dotknęła błyszczącego w słońcu wisiorka w kształcie koniczynki,
spoczywającego na koronkach luźnej koszuli z samodziału. Minęło wiele czasu, odkąd biegała w
takich wyścigach. Już niemal pół życia jest sybillą. Jak to możliwe...? Otworzyła oczy, wchłaniała
nimi bezmiary lazuru morza i nieba, bezustannie zmiennych, a jednak zawsze takich samych;
patrzyła na cętkowane chmury, migotliwe tęcze dalekich szkwałów. Bliźnięta przyjęły życzliwie
dzisiejsze zgromadzenie, ogrzewały szczodrze jej ramiona. W powietrzu czuło się wiosnę, aż
Clavally z żalem wspomniała czasy rozkwitu swego ciała.
Obejrzała się przez ramię na odgłos kroków. Uśmiechnęła się jeszcze promienniej, widząc
męża nadchodzącego ścieżką z koszem pełnym chleba i rybich ciastek, trzymającego w drugiej
ręce dzban piwa. Patrzyła na jego przyprószone siwizną brązowe włosy i błyszczącą w słońcu
koniczynkę.
Przestała się uśmiechać, gdy rozpoczął wspinaczkę po stromym stoku. Z roku na rok coraz
bardziej sztywniały mu stawy - wynik zbyt wielu lat spędzonych w pełnych przeciągów
Strona 8
kamiennych izbach lub na zimnych, wilgotnych, trwających tygodnie rejsach między wyspami.
Danaquil Lu był Zimakiem, brakowało mu wrodzonej twardości Letniaków i jego ciało buntowało
się przeciw ich życiu. Rzadko jednak pozwalał sobie na słowo skargi czy żalu, wiedział bowiem, że
to jego miejsce, że jako sybilla może tu żyć swobodnie... i że oddał jej swe serce.
Było coraz cieplej, Letnia Gwiazda jarzyła się na niebie, nadeszło Lato. Może upały
złagodzą jego bóle. Clavally uśmiechnęła się ponownie na widok jego oczu, jasnych,
niebieskozielonych niby morze, witających ją z radością.
Usiadł z koszem żywności, starając się nie krzywić. Chwyciła go za ramiona, łagodnie
masując i wskazując na plażę.
- Patrz, już prawie po wszystkim!
Obserwatorzy na plaży krzyknęli znowu, gdy biegaczki dotarły do wyrysowanej na mokrym
piasku linii mety. Clavally i Danaquil zobaczyli, jak pierwsza przekraczają dziewczyna z
powiewającymi żółtymi włosami, jak inni ściskają ją, ozdabiają wieńcami i odprowadzają.
- To był dobry bieg - powiedziała, słysząc w swym głosie wspomnienia przeszłości.
Danaquil Lu westchnął i kiwnął głową, ale coś w tym ruchu wywołało wrażenie, że nią
raczej pokręcił.
- Tak krótko trwała nasza młodość - mruknął - a starość ciągnie się tak długo.
Clavally obróciła się ku niemu.
- Daj spokój - powiedziała zbyt beztrosko, bo czuła to samo. - Jak możesz to mówić w
takim dniu jak dzisiaj? - I pocałowała go, by nie mógł odpowiedzieć.
Zaskoczony Danaquil wybuchnął śmiechem. Zjedli razem, ciesząc się pogodą i swoim
towarzystwem, radzi z godziny samotności, skradzionej ludziom świętującym w wiosce.
W końcu zeszli ze wzgórza. Zgromadzenia klanu były zawsze radosne, bo spotykali się
wtedy krewni i przyjaciele zamieszkujący porozrzucane wyspy Lata, wspólnie wspominali Matkę
Strona 9
Morza, składali Pani należny jej hołd. Teraz odbywało się doroczne zebranie klanu Goodventure,
jednego z największych na wyspach. Przed ostatnią Zmianą członkowie klanu byli religijnymi
przywódcami Letniaków - to z nich wywodziły się poprzednie Królowe Lata - i ciągle dysponowali
potężnymi wpływami.
Pod kamiennym murem nabrzeża zwyciężczyni biegu, śmiejąca się piegowata dziewczyna
w wieku najwyżej czternastu lat, na rozfalowaną, zieloną wodę wrzucała obrzędowe ofiary
dziękczynne i błagalne. Z zatoki przyglądało się temu kilka merów ze stada zamieszkującego
brzegi tej wyspy, niezawodny znak błogosławieństwa Morza. Clavally popatrzyła na twarz
dziewczyny, na słońce błyszczące w jej włosach i poczuła nagłą, niespodziewaną tęsknotę.
Zostając sybilla, dokonała wyboru. Zdecydowała się na ciężkie, twarde życie, ciągłe
podróże z wyspy na wyspę, przekazywanie mądrości Pani wszystkim, którzy jej potrzebowali,
wyszukiwanie i uczenie tych, którzy chcieliby pójść w jej ślady, służyć następnym pokoleniom
Letniaków. Powiada się: “śmierć za zabicie sybilli, śmierć za pokochanie sybilli, śmierć za bycie
sybilla”... Bardzo trudno było znaleźć mężczyznę, który odważyłby się poślubić sybillę, nie będąc
nią sam.
Ale nawet po spotkaniu Danaquila Lu nie przestała brać dzieciozguba, bo prowadziła zbyt
ciężkie życie, by mieć potomstwo, zwłaszcza że nie miała żadnych bliskich krewnych, którzy
pomogliby w jego wychowywaniu. A Danaquilowi Lu, z jego przygarbionymi plecami i bolącymi
stawami, coraz bardziej potrzebna była jej opieka. Mocno chwyciła go za rękę i nakazała
odpoczynek swemu niespokojnemu ciału. Wkrótce będzie już za stara na dzieci, pytania w jej sercu
uzyskają odpowiedź raz na zawsze.
- Pytanie, sybillo...? - Chłopiec podszedł do nich niepewnie, jego brązowe warkoczyki
podskakiwały na lnianej tunice bez rękawów. Patrzył prosząco na Danaquila Lu; prawdopodobnie
chciał zapytać o dziewczyny.
Strona 10
- Pytaj, a ci odpowiem. - Danaquil Lu wygłosił zwyczajową odpowiedź, uśmiechając się
łagodnie.
Clavally puściła jego dłoń z pożegnalnym spojrzeniem, nie chciała krępować
zarumienionego chłopca. Wmieszała się w tłum. ledwo słysząc za sobą, jak Danaquil Lu
wymruczał: Wejście... i wpadł w Przekaz, słuchając mamroczącego pytanie chłopca.
- Sybilla? - Obok wstała jedna z klanu Goodventure, siwiejąca kobieta w średnim wieku.
Clavally przystanęła, spodziewając się następnego pytania, nim jednak zdążyła odpowiedzieć,
kobieta dodała: - Czy popłyniesz do Krwawnika?
Clavally spojrzała na nią ze zdziwieniem.
- Do Krwawnika? Dlaczego?
- Nie słyszałaś? - Kobieta patrzyła z drażniącą wyniosłością. - Nowa Królowa Lata
poprosiła wszystkie sybille Lata, by wyruszyły z pielgrzymką do Miasta na Północy. Twierdzi, że
taka jest wola Pani.
Clavally pokręciła głową, wyrażając zarówno swą wątpliwość, jak i niewiedzę. Krwawnik
był jedynym prawdziwym miastem na całej planecie, leżał daleko na północy, otoczony
posiadłościami Zimaków. Jego nazwa oznaczała jednocześnie “klejnot” i “ropień”. Znajdując się
blisko portu gwiezdnego pozaziemców, przez trwające sto pięćdziesiąt lat rządy dalekiej
Hegemonii nad Tiamat kipiał od cudów i zepsucia obcych. Podczas panowania Królowej Śniegu
Zimacy rościli sobie prawa do miasta i otaczających go ziem, zabraniając sybillom wstępu do
Krwawnika. Pozaziemcy gardzili takimi jak Clavally, a Zimacy darzyli nienawiścią i strachem.
Danaquil Lu urodził się w mieście, lecz go wygnano, gdy tylko został sybillą.
Teraz jednak doszło do Zmiany. Zamknęły się Czarne Wrota, którymi pozaziemcy
przybywali na Tiamat; obcy odlecieli, zabierając z sobą technikę. Morza już się ogrzewały.
Stopniowo będą się stawały za cieple dla hodowanych przez Letniaków klee i wielu innych
Strona 11
łowionych w oceanie ryb. Mery, będące jak i oni dziećmi Matki Morza, przesuwają się na północ.
Letniacy przygotowują się do pójścia w ich ślady. Ich zwyczaje staną się znowu zwyczajami
świata, a Zimacy poznają na nowo dawne zasady przetrwania i harmonii z Morzem, korzystając z
tego, że Królowe Lata ukazują im ludzką twarz mądrości Pani.
- Ale dlaczego Królowa Lata - albo Pani - chce, by sybille przebywały w mieście - spytała
Clavally - nie zaś wśród ludzi, pomagając im w rozpoczynaniu nowego życia?
- Powiedziała, że chce objawić wszystkim sybillom ich ważniejsze zadanie, prawdziwe
zadanie, zdradzone jej przez Matkę Morza. - Goodventure wzruszyła ramionami i otarła spoconą
twarz. - Niektórzy jednak pytają, jakież to może być zadanie ważniejsze od tego, które spełniają
teraz?
- Tak - mruknęła Clavally niepewnie. - To dziwna prośba. - Jaka? - Danaquil Lu stanął
obok, unosząc brwi.
- Królowa Lata poprosiła wszystkie sybille o przybycie do Krwawnika, by tam do nich
przemówić - wyjaśniła. Ujrzała, jak blednie twarz jej męża. Blizny na jego policzku - okrutny
dowód wygnania z miasta - nagle stały się wyraźne, jakby dopiero co się zagoiły. Szukając oparcia,
wziął ją pod ramię.
- Och - tylko tyle odpowiedział i odetchnął głęboko, wypełniając płuca świeżym morskim
powietrzem.
- Nie musimy wyruszać - powiedziała łagodnie przyglądająca mu się Clavally. - I bez nas
będzie tłok.
- Mądra decyzja. Ale dlaczego ta wieść nie sprawia ci radości, Clavally Bluestone? -
Dołączyła do nich mocno zbudowana, ogorzała kobieta. Clavally rozpoznała w niej przywódczynię
klanu, Capellę Goodventure.
Sybillą nie odpowiedziała, patrząc na Danaquila Lu, który zatopił wzrok w morzu, jakby
Strona 12
nagle znalazł się na plaży sam.
- Ani też pochlebia - dodała Capella, wścibiając swój głos niby palce. - Z jakiego on jest
klanu? - Clavally poznała po tonie, że pytająca zna odpowiedź, choć Danaquil Lu nie ma haftu na
koszuli ani innej oznaki przynależności rodowej.
- Wayawayów - odparł Danaquil Lu bezbarwnym głosem, patrząc na Capellę. Jego mina
zdradzała, że także rozpoznał ów ton w jej głosie.
- Wayawayów? Czy to nie klan Zimaków? - Zapytała Capella ze zgryźliwą aluzją.
Zdziwienie w jej słowach zabrzmiało równie fałszywie, co pęknięty dzwon. - Wydaje się, że
powinieneś być rad z powrotu do domu.
- To nie jest mój dom - rzucił. - Jestem sybillą.
- No oczywiście. - Spojrzała na jego koniczynkę. - Zimak czczący Panią. Jakie to
niezwykłe. - Potarła ręce, patrząc na morze.
Danaquil Lu z wyraźną irytacją znowu odwrócił wzrok. Nie wierzył w Panią, nie wierzył w
nic poza swym powołaniem. Ale Pani wierzyła w niego. Skrzywiona Clavally spojrzała na Capellę.
Nigdy nie lubiła starszej klanu Goodventure, a z każdym nowym uderzeniem serca jej niechęć się
pogłębiała. Otworzyła usta, by zapytać, czy przywódczyni szuka jakiejś odpowiedzi, czy nie.
- Będąc sybillą, nie zbliżyłabym się nawet do Miasta - powiedziała Capella. - Byłam tam
podczas ostatniego Święta. Do moich obowiązków należało doglądanie koronacji Królowej Lata... i
utopienia Królowej Śniegu. - Uśmiechnęła się lekko; Clavally zacisnęła zęby i milczała. - I po tym,
co zobaczyłam, zaczęłam się zastanawiać, czy Pani nie porzuciła Krwawnika na zawsze.
- Co masz na myśli? - zapytała Clavally, ciekawość przemogła w niej postanowienie
milczenia.
- Nowa królowa podaje się za sybillę.
Clavally rozszerzyła oczy i dotknęła wiszącej na piersi koniczynki.
Strona 13
- Czy to nie jest dobra...
- Ale - ciągnęła bezlitośnie Capella Goodventure - jest biała jak śnieg; wygląda zupełnie
tak samo jak stara królowa, Arienrhod. - Jej głos ociekał kwasem. - Zaniechała właściwych
obrzędów Zmiany; wygłosiła bluźnierstwa o woli Pani. Postanowiła zamieszkać w pałacu Królowej
Śniegu - posunęła się nawet do tego, że mnie odesłała, gdy usiłowałam jej wytłumaczyć, jak bardzo
nam zaszkodzi swoją samowolą.
Aha - pomyślała Clavally.
- Zimacy szepczą, że jest nielegalnym klonem starej Królowej, nienaturalną kopią samej
siebie, wytworzoną przez pozaziemców na naszą zgubę - mówiła dalej Capella Goodventure. - Nie
może być Letniaczką, choć utrzymuje, że pochodzi z klanu Dawntreaderów.
- Dawntreaderów? - zapytała zaskoczona Clavally. - Pięć lat temu poznałam sybillę z tego
klanu. Miała na imię Moon...
Tym razem zaskoczona została przywódczyni rodu.
- Czy to ona jest nową Królową? - zapytała z niedowierzaniem Clavally. Odczytała
odpowiedź w oczach swej rozmówczyni.
- Znasz ją? - domagała się odpowiedzi Capella Goodventure. - Jak wygląda?
- Powinna być młoda i bardzo jasna - włosy miała niemal białe, a oczy dziwnej, zmiennej
barwy, niby dymne agaty... - Z wyrazu twarzy starszej klanu odczytała ponownie, że opisała nową
Królową.
- Jest sybillą - dodał nagle Danaquil Lu. - Sami ją wyszkoliliśmy. I jest Letniaczką.
Wiedziałbym, gdyby było inaczej.
Capella Goodventure spojrzała na niego spod zmrużonych powiek; odwzajemnił to
spojrzenie, aż to ona w końcu odwróciła wzrok.
- Nie jest właściwa - powiedziała wreszcie, patrząc znowu na Clavally. - Powiem wam to,
Strona 14
co mówię wszystkim innym sybillom - ja muszę wrócić do miasta, ale nie wy. Nie jedźcie do
Krwawnika. - Odwróciła się i odeszła, rozszczepiając gniewem tłum, niby okręt fale.
Clavally spojrzała na Danaquila Lu, natrafiając na jego wzrok.
- Być może jedyną niewłaściwą rzeczą w nowej Królowej jest brak przynależności do
klanu Goodventure - mruknęła.
Danaquil Lu skrzywił usta w przelotnym ironicznym uśmiechu.
- Co naprawdę myślisz? - zapytał.
Odegnała wątpliwość niby brzęczącą przy uchu muchę i poczuła, jak znowu krzywi twarz.
- Pamiętam dziewczynę imieniem Moon Dawntreader. Była inna... było w niej coś... ale
zawsze wyczuwałam w tym dobro. Myślę, Dana, że chcę osobiście poznać prawdę.
Przytaknął ze ściągniętą twarzą.
- Chcesz wyruszyć do Krwawnika.
Powoli kiwnęła głową.
- A co ty myślisz? Co czujesz?... Co chcesz zrobić?
Znowu spojrzał w morze, mrużąc oczy oślepione blaskiem fal, zwrócił oczy na północ.
Ujrzała go przełykającego, jakby coś u - tknęło mu w gardle. W końcu powiedział:
- Chcę pojechać do domu.
ONDINEE: Razuma
- Stój. Kim jesteś?
Na widok broni w dłoniach otaczających go mężczyzn o zimnych oczach wypytywany
zatrzymał się w mrocznym korytarzu.
- Kowalem. - Przychodząc w takich sprawach, przedstawiał się jedynie tym imieniem.
Ukazywał wówczas otwarcie noszony zwykle pod koszulą wisiorek ze srebrzystego metalu. Dzięki
tajemniczemu wizerunkowi gwiazdy i kompasu, oznaczającemu różne rzeczy dla różnych ludzi,
Strona 15
mógł bez zatrzymywania przekraczać śmiertelne dla innych przeszkody. Gwiazdą w tym
szczególnym wisiorze była solia, rzadki i tajemniczy, cenniejszy od diamentu klejnot, rodzący się
w sercach umierających gwiazd, który według niektórych mistyków krył w sobie moce oświecenia.
W takiej oprawie oznaczał to i znacznie więcej. - Wezwał mnie Najwyższy Kapłan.
Otaczający Kowala ludzie nosili mundury Policji Kościelnej z krwistoczerwonymi
naszywkami gwardii przybocznej Najwyższego Kapłana. Z powątpiewaniem przyglądali się jego
twarzy i młodości; bacznie wpatrywali się w oznakę. Lekko opuścili broń. Zamiast używanych
przez większość policji ogłuszaczy posługiwali się karabinami plazmowymi, znacznie tańszymi i o
wiele bardziej humanitarnymi. Czerwone naszywki Najwyższego Kapłana oznaczały Grozę, a
nazwa ta nie była jedynie pustym dźwiękiem.
- Chodź z nami - powiedział wreszcie jeden z gwardzistów i kiwnął głową. - Czeka na
ciebie.
Kowal ruszył za nimi ciemnym, pełnym ech korytarzem, zszedł po wyciętych w skale
schodach. Stopnie były aż wklęsłe od bezlitosnych kroków stóp w ciężkich butach idących w górę i
dół oraz od zmierzających jedynie w dół nóg niezliczonych ofiar Inkwizycji. Po dotarciu na dół
usłyszeli dobiegające skądś czyjeś krzyki. Prowadzony zmylił krok, ściągając na siebie badawcze
spojrzenia gwardzistów. Niewierny, szeptały ich oczy. Przestępca. Pozaziemski śmieć.
Stał nieugięcie, pozwalając im zagłębiać się wzrokiem w jego oczy, sprawdzać, co tam na
nich czeka.
- Idziemy - szepnął. Gwardziści odwrócili spojrzenia i ruszyli w głąb wnętrzności
inkwizycji.
Mijali liczne zamknięte drzwi, słyszeli nowe krzyki, jęki i modlitwy w niejednym języku.
Prażący upał ulic przeszedł w chorobliwą gorączkę. Prowadzony poczuł, że się poci, nie tylko od
cuchnącego żaru. Jeden ze strażników otworzył drzwi i Kowal nie mógł już zignorować głosów,
Strona 16
których do tej pory starał się nie słyszeć. Gwardziści poprowadzili go przez izbę.
Nie patrzył na boki, wbijając wzrok w plecy idącego przed nim mężczyzny, ale kącikiem
oka dostrzegł wiszące na łańcuchach nagie, krwawiące ciało, rozgniewanego za przerwanie tortur
inkwizytora, szeroki zakres narzędzi męczarni, od prymitywnych po najbardziej wyrafinowane. W
tym interesie nic nigdy nie staje się przestarzałe. Smród był wszechobecny, podobnie gorąco i
dźwięki... W głowie czuł zamęt, kręciło mu się przed oczyma; zaklął pod nosem i biorąc się w
garść, zmusił się do medytacji. Dotarł do końca izby.
Za następnymi drzwiami ciągnął się nowy korytarz zakończony kolejną izbą: tym razem
było to laboratorium. Powietrze stało się nagle zaskakująco chłodne. Zrozumiał, że to tu muszą się
mieścić rządowe urządzenia badawcze, o których dobiegały go słuchy. Nic dziwnego, że tajemnica
ich położenia jest tak dobrze strzeżona. Wciągnął głęboko powietrze, wypuścił je na widok
nadchodzącego z powitaniem Irduza, Najwyższego Kapłana Zachodniego Kontynentu. Irduz zjawił
się osobiście, sprawa jest więc poważniejsza, niż się spodziewał.
- Chwała Shibahowi, żeś przybył tak szybko...
Kowal zniósł dotknięcie dłoni Irduza. Najwyższy Kapłan musiał złożyć w ofiarnej misie
własne wnętrzności, skoro wita niewiernego jak przyjaciela.
- O co chodzi? - zapytał szorstko przybyły. Irduz cofnął się o krok.
- O to - powiedział, wskazując ręką. Za nim stało kilku mężczyzn w strojach
laboratoryjnych, nie wszyscy byli Ondyńczykami. - Nasi badacze próbowali procesu replikowania.
Coś im nie wyszło.
Uczeni rozstąpili się przed idącym Kowalem, dopuszczając go za swoje plecy. Zatrzymał
się i przypatrzył. Za elektromagnetyczną zaporą tarczy bezpieczeństwa zobaczył pojemnik z
kipiącą masą błyszczącego, mglistego materiału. Kowal spojrzał na odczyt na ścianie akurat w
chwili, gdy kolejny podukład osiągnął stan krytyczny, a nowy wskaźnik zabłysnął czerwienią w
Strona 17
rozszerzającej się epidemii kryzysu.
- Co u diabła...? - mruknął. Odwrócił się do grupy badaczy. - Co to jest?
Naukowcy popatrzyli po sobie, rzucając ukradkowe spojrzenia Najwyższemu Kapłanowi.
- Usiłowaliśmy otrzymać proces replikacji, który przebudowałby węgieł w diament,
potrzebny jako surowiec... - Kowal wybuchnął sardonicznym śmiechem. - Na Odpłatę! - Spojrzał
na Irduza, spostrzegł, że ledwo powstrzymywany niepokój Najwyższego Kapłana pod wpływem
tego bluźnierstwa, kpiny przeszedł w ledwo powstrzymywany gniew. - Może Shibah i Uświęcony
Calavre nie zgadzają się na wasze nienaturalne metody.
- Nasze plany nowej świątyni wymagają znacznych ilości materiału, który byłby
jednocześnie przezroczysty i wyjątkowo silny. Diamentowa okładzina nie wystarczy. Święte
Świętych wie, że wszystko, co tu czynimy, służy większemu wywyższeniu Imienia - warknął Irduz.
Jego ciężkie szaty zazgrzytały niby stalowe blachy.
Kowal zerknął na drzwi, którymi tu wszedł, wspomniał, co leży za nimi. Uśmiechnął się
gorzko.
- Czemu po prostu się stąd nie wyniesiecie i nie rzucicie jądrówki na to miejsce? To
rozwiązałoby wasz problem.
- Takie rozwiązanie jest nie do przyjęcia - powiedział skrzywiony Irduz.
- Nie uważacie go za oczywiste? - Kowal pokręcił głową i powrócił wzrokiem do
wskaźników. Próbowali tu zbudować prymitywny replikator, w porównaniu ze sprytmaterią
Starego Imperium mający równie ograniczone możliwości, co ameba wobec człowieka. Potrzebują
czegoś, co bezmyślnie przebudowałoby budowę molekularną węgla, zmieniając go w diament.
Usiłowali stworzyć imitację życia i niezbyt się to im udało.
Zamiast armii mechanicznych niewolników wielkości komórek, mających bez końca
replikować molekularny wzorzec diamentu, otrzymali armię bezrozumnych automatów
Strona 18
potrafiących jedynie odtwarzać siebie. Aby się ich pozbyć, trzeba czegoś znacznie bardziej
wyrafinowanego i groźnego aniżeli dawka środka odkażającego. Zgodnie z projektem replikatory
włączały diament i inne materiały w swą analogiczną do bakterii budowę, stając się przez to
silniejsze, znacznie czynniejsze i o wiele bardziej odporne na atak niż każdy organizm naturalny.
W milczeniu przypatrywał się wskaźnikom, znalezienie najważniejszej z błędnych
sekwencji programu wywołało w nim wzrost zdumienia i wstrętu. Zerknął ponownie na monitory
ukazujące stan układu, jedno spojrzenie potwierdziło jego najgorsze oczekiwania.
- To przegryza się przez tarczę. - Odwrócił się plecami. - Karmi się produkowaną przez
siebie energią. Za jakieś pół godziny załamie się cały system. Moje gratulacje, panowie.
Uzyskaliście uniwersalny rozpuszczalnik.
Wyraz twarzy badaczy przeszedł w równie krytyczny, co wyświetlane w tyle dane. Kowal
zrozumiał, że cały czas to podejrzewali, ale nie ośmielali się nawet wymienić tego słowa, liczyli
wbrew wszelkiej nadziei, że zdarzy się tu cud i wszyscy się omylą...
- Uniwersalny rozpuszczalnik? - Irduz cofnął się o krok, przyciskając hebanową dłoń do
skrzącego się klejnotami ryngrafu. - To niemożliwe. - Bał się wyrwania na wolność
najgroźniejszego demona Starego Imperium. - Wchłania wszystko, z czym się styka. Wszystko.
Nic go nie utrzyma. Nic nie powstrzyma. To koniec świata... - Indygowe oczy wypełnione śmiercią
spojrzały na skamieniałych ze zgrozy naukowców. - Na Święte...
Niecierpliwym gestem Kowal przerwał jego słowa.
- Powiedzcie - zwrócił się obojętnie do grona badaczy - dlaczego tego nie zatrzymaliście?
- Nie mogliśmy... - ktoś zaprotestował.
- Jak to? - zapytał gniewnie Kowal. - Znacie się na ty m. Każdy specjalista od bakteriologii
i analogów mógł to zabić. Macie tu urządzenia do przetwarzania i przypuszczalnie co najmniej tyle
odczynników chemicznych, co przeciętny handlarz narkotyków. Tak czy nie?
Strona 19
- Tak, ale...
- Ale co, na miłość bogów? - Chwycił badacza i szarpnął nim do przodu. - Na co, do
cholery, czekaliście?
- Ale - ale - nie mogliśmy się tam dostać. - Naukowiec wskazał na masę rojącą się za
przezroczystą ścianą.
- Co takiego? - szepnął Kowal.
- Nie mogliśmy się do tego dostać. - Badacz otarł spoconą twarz. - Przy ustawionej tarczy
bezpieczeństwa nie ma żadnego dostępu do tego, co jest wewnątrz, a po usunięciu osłony
rozpuszczalnik wydostałby się na...
Kowal roześmiał się z niedowierzaniem.
- Chyba nie mówi pan tego poważnie. - Spojrzał na twarze naukowców, a potem znowu na
wskaźniki tarczy. - W imię wszystkich bogów, jak mogliście zbudować system pozbawiony
awaryjnego dojścia? - Och, wy żałosni głupcy. - Zacisnął dłonie.
- Czy nic nie można zrobić? - zapytał ktoś głosem patetycznie wysokim. - Musi być jakieś
wyjście. Jest pan specjalistą!
- Naprawdę nie wiem. Tak dobrze to zrobiliście - odpowiedział miękko, grzebiąc nożem w
ranie, niemal rozkoszując się widokiem otaczających go twarzy.
- A jeśli się panu nie uda? - wtrącił się szybko Irduz. - Co się stanie z naszym światem?
Kowal zerknął na dane pokazywane na ekranach za jego plecami. - Może być jeszcze
gorzej. - Wzruszył ramionami.
Wszyscy spojrzeli na niego.
- O czym pan mówi? - zapytał gwałtownie Irduz.
- Nazwa “uniwersalny rozpuszczalnik” jest tak naprawdę niewłaściwa. Tym mianem
można określić wiele różnych związków biotechnicznych. Ich właściwości różnią się zależnie od
Strona 20
składu. Gdyby to wymknęło się z pojemnika, mało co przetrwałoby...
- Co na przykład? - zapytał Irduz. - Co?
Kowal spojrzał na swe stopy i potarł twarz, usuwając wraz z potem wszelkie ślady
sardonicznego uśmieszku. W końcu znowu podniósł oczy. - Druty tytanowe w niektórych waszych
pomnikach.
- Co jeszcze?
Ponownie wzruszył ramionami. - Potrafię sobie wyobrazić wiele rzeczy, które by
zachowały swą postać... ale żadna z nich pana nie zainteresuje, jeśli nie liczyć diamentów.
Całkowicie uszczelnione statki o tytanowych kadłubach zdołają może oderwać się od portu
gwiezdnego... Na pierwszy ogień pójdą jednak formy życia opartego na węglu; replikanty na
pewno potrzebują tego pierwiastka do tworzenia diamentów. Wszyscy staniemy się tymi
klejnotami, a właściwie włókienkami diamentowego szronu na powierzchni stawu; ludzkie ciało
składa się głównie z wody, niepotrzebnej temu. - Spojrzał na lśniącą mgiełkę przeznaczenia. - To
rozejdzie się jak zaraza... Rozpuszczalnik nie wszystko zniszczy tak szybko jak tkanki ciała
człowieka; na pokonanie niektórych rzeczy potrzebować będzie tygodni. Miną pewnie miesiące,
nim przekształci całą planetę...
- Przerwij to! - Powiedział Irduz i Kowal dopiero po chwili zrozumiał, że chodzi mu o
rozpuszczalnik. - Niech pan to przerwie, a dostanie pan wszystko, czego zapragnie...
Kowal skrzywił usta.
- To nie takie proste. Być może udaje się panu przekupywać swych bogów i kapłanów, ale
ze mną to nie przejdzie. - Wskazał na rozpadające się pola, pozwolił opaść ręce. - Pewnie zdołam
to powstrzymać... - mruknął w końcu, z niechęcią patrząc na przerażone twarze. - Osobiście
wolałbym wcześniej zobaczyć was wszystkich w piekle, a siebie w najbliższym odlatującym stąd
statku, jednakże nasi wspólni przyjaciele pragną, by pana tyłek, Irduz, zasiadał jeszcze trochę na