11396
Szczegóły |
Tytuł |
11396 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11396 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11396 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11396 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Milena Wójtowicz
NAJWSPANIALSI Z WSPANIAŁYCH
Obrzydliwy potwór wypełzł z jaskini i jednym susem znalazł się na trakcie,
zastępując drogę wędrowcom. Otworzył paszczę, ukazując kilka rzędów naprawdę
ostrych kłów i ogromny, przypominający ruchliwego węża jęzor. Podróżni skamienieli
ze strachu. Potwór ryknął. Kilkoro wędrowców rzuciło się do ucieczki, ucieczki z góry
skazanej na niepowodzenie. Długi język bestii wystrzelił z paszczy i schwycił ich jak
kilka much. Zguba była pewna, kiedy nagle spomiędzy drzew wyjechał galopem
jeździec na spienionym śnieżnobiałym koniu. Nie zwalniając, wyciągnął miecz i odciął
czubek języka potwora, wiążący ludzi. Monstrum zawyło z bólu. Jeździec zatrzymał
konia na drugim końcu drogi. Zwierzę stanęło dęba, a rycerz uniósł w górę miecz,
błyskając białymi zębami w szerokim uśmiechu. Kiedy koń stanął z powrotem na
ziemi, jeździec wstrząsnął swoją wspaniałą blond czupryną, pogonił wierzchowca i
zaszarżował na potwora. Kreatura cofnęła się, wystawiając szpony. Rycerz
zaszczycił ją pogardliwym spojrzeniem i zadał kilka doskonale wymierzonych
pchnięć, wciąż z triumfalnym uśmiechem na ustach. Bestia po chwili poddała się i
kwicząc, uciekła z powrotem do swojej jamy.
Podróżni odważyli się odetchnąć. Patrzyli z podziwem na swojego wybawcę,
który trwał na koniu w pozie posągowej. On rzucił im powalające spojrzenie
absolutnie błękitnych oczu.
- Nie lękajcie się – powiedział aksamitnym głosem. – Bo żadna bestia nie jest
wam już zagrożeniem. Ja, Monduel Mężny, stoję na straży niewinnych i
bezbronnych. Bywajcie – wypiął pierś i zaprezentował rzymski profil. Jego koń zarżał
i doskonale wypracowanym skokiem znalazł się między drzewami. Nie ucichł jeszcze
tętent jego kopyt, gdy podróżni zaczęli wzdychać z zachwytu.
- Imponujące – powiedział Rufus de Skarpa III, sącząc w zadumie
popołudniową herbatkę. – Doprawdy, imponujące - obserwował całe zajście ze
wzgórza, które było dobrym tarasem widokowym. Zwłaszcza dla kogoś takiego, jak
Rufus, kto wolał nie rzucać się w oczy. – Jest wprost niesamowicie przekonujący –
dodał jeszcze.
- Cóż, to dopiero prototyp. Kiedy dopracuję technologię, wtedy stworzę coś
naprawdę imponującego. – Rufus z pewnym niepokojem stwierdził, że oczy jego
bratanicy zaczynają podejrzanie świecić. Jak zawsze, gdy w jej głowie świtała jakaś
podejrzana idea. Chociaż czasami jej pomysły były całkiem interesujące.
- Dopracować, powiadasz? – mruknął pod nosem.
- Tłak, dopłacołać – wtrącił zgryźliwie potwór, wypełzający z jednej z licznych
jaskiń. – Łeby łon my juch ne łobłcinał jęhyków. Tło nie było płyjemne.
- Odrośnie ci – pocieszył go Rufus. – Herbatki?
- Ne, dłękuję. Ne mam jej kym szmakołać – odparł kwaśno potwór.
- Realizm był niezbędny w tej fazie testów – powiedziała Pelagia, bratanica
Rufusa.
- Ałe łon my łobłciął jehyk – zajęczał potwór.
W tym momencie spomiędzy drzew wyjechał godnym stępem rumak z
jeźdźcem na grzbiecie. Zatrzymał się przed Pelagią. Monduel Mężny wypiął pierś i
wysoko uniósł podbródek. Rufus przyglądał mu się z łagodnym zainteresowaniem,
potwór z niechęcią. Pelagia uważnie obejrzała i konia i rycerza.
- Wygląda na to, że jest nienaruszony. Ruszałeś go?
- Jakł? Łon my łobłciął móy...
- Masz jeszcze szpony – zwrócił mu uwagę Rufus.
- Ne mołgę mu płyłochyć chponami kiełdy mychlę o mołim bołącym jęhyku –
oznajmił z godnością potwór.
- Niewykluczone, że trzeba będzie przeprowadzić dalsze testy – stwierdziła
Pelagia.
- To juh ne ze młą – rzucił potwór i błyskawicznie wczołgał się do jaskini.
- Cóż za straszny brak woli współpracy - zatroskał się Rufus. - Sądzę, moja
droga, że udamy się w jego ślady - dopił herbatę i podniósł swoje ogromne cielsko,
przy okazji zmiatając ogonem kilka skał. Wypuścił nosem obłoczek dymu. - Idźcie
przodem. Nie chciałbym uszkodzić was ogonem.
Pelagia wzięła koszyk z prowiantem i zaczęła schodzić w dół. Monduel Mężny,
nie zsiadając z konia, podążył za nią. Na końcu czołgał się Rufus, pod nosem
narzekając na ciasne jaskinie. Rozdzielili się już przy pierwszym rozwidleniu. Pelagia
już dawno doszła do wniosku, że dla kogoś jej rozmiarów chodzenie po jaskiniach
smoków może być niezdrowe. Zamontowanie systemu wind nie zajęło jej zbyt wiele
czasu. Teraz wraz z Monduelem Mężnym i jego rumakiem, noszącym wdzięczne
imię Srebrnogrzywy 3, wsiadła do jednej z nich.
Rufus poczołgał się dalej korytarzem, postanawiając namówić bratanicę do
zainstalowania wind dla smoków.
Pelagia była odrobinę nietypową bratanicą. Ale tak to już jest, jak jest się pół
człowiekiem, pół smokiem. Jak takie coś mogło się począć, nie byli pewni sami
rodzice. Ale poczęło się i oprócz dość mieszanego zestawu cech fizycznych,
dysponowało też mieszaną psychiką i geniuszem, którego owocem były takie
wynalazki, jak Monduel, czy praktyczny podręczny przetapiacz złota. Rufus miał
absolutną pewność, że nikt nie wie, co się dzieje w jej okrągłej głowie, pokrytej
zieloną łuską i szarymi włoskami.
Przebywszy kilka kolejnych korytarzy, Rufus de Skarpa dotarł do ogromnej,
wykutej w skale komnaty, gdzie czekała już rada dziesięciu smoków z
przewodniczącym na czele. Wszyscy patrzyli na przybysza z łagodnym
zainteresowaniem.
- Może herbatki? - zaproponował Maurycy von Pilavka.
- Nie, uprzejmie dziękuję - odparł Rufus. - Dopiero co piłem.
- Może biszkopcika? - Albert Mogilani podsunął talerzyk.
- Z przyjemnością - Rufus sięgnął po puszyste ciasteczko.
Przewodniczący pociągnął łyk herbaty.
- Obawiam się, że przed chwilą był tu Archibald de Trask - westchnął. -
Wspominał o jakimś incydencie.
- Strasznie niewyraźnie mówił - dodał Cyprian le Brok. - Obawiam się, że
wśród dzisiejszej młodzieży sztuka wymowy schodzi na psy.
- Zaiste, godne to ubolewania - przytaknął Honoriusz O’Karb.
- Te dzisiejsze smoki - pokiwał głową w zadumie Maurycy.
- To nie do końca jego wina - Rufus uznał za stosowne wyjaśnić sprawę. -
Podczas dzisiejszych testów Monduel Mężny obciął mu język.
Przewodniczący lekko się zasępił.
- Czy to było konieczne? Staramy się unikać przemocy.
- Tej zbędnej, ma się rozumieć - mruknął Albert. Mówiono o nim, że ma
naprawdę burzliwą przeszłość.
- Wiadomo wam, że wybraliśmy Archibalda do szlachetnej misji udziału w
testach ze względu na jego zdolności regeneracyjne. Muszę jednak zgodzić się z
twierdzeniem, że młodzież nie jest już taka, jak kiedyś. Brakuje nam kolejnych
ochotników.
- Godny pożałowania brak ducha walki - skrzywił się Albert.
- A wyniki testów? - odezwał się, pijący dotąd herbatę w milczeniu, Pompejusz
von Klops.
- Nader obiecujące - odpowiedział Rufus. - Monduel jest doprawdy
imponujący. Mogę nawet stwierdzić, że przerasta moje oczekiwania. Poproszę
jeszcze biszkopta.
Przewodniczący podsunął mu półmisek.
- Te z lewej są z konfiturą wiśniową, te z prawej z malinową.
Maurycy wciągnął w nozdrza zapach ciastek.
- Pachną wyśmienicie. Twoja żona robiła?
Przewodniczący przytaknął.
- Przekaż jej od nas wyrazy uznania. Nikt nie robi takich biszkoptów z konfiturą
malinową.
Rufus z przyjemnością spożył ciasteczko.
Przewodniczący usiadł wygodniej w fotelu i okrył się pledem.
- Sądzę, że w świetle tych wydarzeń możemy uznać wstępna fazę naszego
planu za zakończoną. Jak wszyscy wiecie, od dawna my i nasi bracia jesteśmy
gnębieni przez ponurą, złośliwą i podłą sektę morderców, którzy zwą siebie błędnymi
rycerzami, albo innym paskudztwem...
- Tfu!! - wzdrygnęły się zgodnie wszystkie smoki.
- ...Dlatego też nasz związek podjął szczytną akcję, mającą na celu niesienie
pomocy nam wszystkim. Jesteśmy świadomi, że straszenie ludzi w wioskach i
zamkach, a nawet przechodniów na gościńcach, nie jest już tak zabawne ani
opłacalne, jak to kiedyś bywało. Ale wszyscy wiemy, że to nie honor opuścić
stanowisko nawet w najbardziej zawszonej okolicy. Lecz jak trwać tam dalej przez
wieki, będąc w tak beznadziejnej sytuacji? Oto otworzyła się przed nami droga do
lepszego jutra! Dzięki zdolnościom i pomysłowości naszego naczelnego inżyniera,
mamy możliwość wzięcia spraw we własne ręce. Od dziś to my pociągamy za
sznurki. Monduel Mężny jest ideałem błędnego rycerza, który będzie pozorował
śmierć potwora w honorowej walce, a nasz brat smok będzie mógł godnie opuścić
swoje siedlisko, nie obciążony opinią tchórza, który boi się ludzi. Mamy już pierwsze
zlecenie. A więc, panowie, za powodzenie naszego wielkiego planu -
przewodniczący uniósł filiżankę.
Pozostałe smoki zrobiły to samo, sięgając po biszkopciki.
Rufus wziął kilka ciasteczek z nadzieniem malinowym na drogę i wyszedł z
komnaty, zostawiając radę dyskutującą nad odpowiednią ilością cukru w konfiturze.
Tak jak się spodziewał, zastał Pelagię w jej warsztacie. Pracownia składała się z
dwóch komnat: ogromnej, pełniącej rolę hangaru, maszynowni, zbrojowni, magazynu
i jeszcze paru innych pomieszczeń i mniejszej, zawalonej rulonami projektów, map i
szkiców. Pelagia stała w kącie magazynu, obok znieruchomiałego, jakby
skamieniałego Monduela, dopracowując ostatnie zaklęcia i coś jeszcze szlifując.
- Rada jest zadowolona - oznajmił Rufus.
- To świetnie - powiedziała, zdejmując ze szlifierki miecz, wąski, srebrny i
rzeźbiony w runy.
- Może biszkopcika? - Rufus przyjrzał się broni uważnie. - Broń Monduela jest
chyba w porządku.
- To nie dla niego - Pelagia wskazała ruchem brody wnękę w ścianie, gdzie
coś stało, przykryte prześcieradłem.
Rufus pochylił głowę, wbijając oczy w ciemność. Sięgnął ostrożnie i pazurem
zsunął prześcieradło. Mężczyzna, stojący we wnęce, był wzrostu Monduela, ale za to
od niego szczuplejszy. Cały odziany był w czerń, a jego strój nie był tak okazały, jak
strój rycerza. Twarz miała ponury wyraz, przecinała ją szeroka blizna, a ciemne
włosy opadały na ramiona.
- Kto to?
- Model polowy. Monduel jest przeznaczony do odbijania zamków,
dokonywania bohaterskich czynów i zdobywania sławy. Ale potwory i smoki są nie
tylko w gęsto zaludnionych okolicach. Niektóre krążą po lasach, łąkach i porzuconych
ruinach. Monduel nie może się tam za nimi pętać.
- A ten może?
- Nazwałam go Renthold Bezwzględny.
- Będzie chodził po bagnach? Nie znudzi mu się to?
- To kwestia oprogramowania. Monduel jest przystosowany do przebywania w
tłumie, jest gotowy na poklask, sławę i wszystko, co się z tym wiąże. To idealny
bohater, błądzący po drogach i szlachetnie odchodzący w dal, pozostawiając za
sobą wzdychającą księżniczkę.
- Te księżniczki też uwzględniłaś w oprogramowaniu?
- Oczywiście. To kwestia wyliczenia charakterystycznego profilu osobowości.
Każda typowa księżniczka będzie o nim pamiętać.
- A ten drugi?
- Nietowarzyski, ponury, z zaniżoną samooceną, bezwzględny, pętający się po
bezdrożach i wykańczający zbirów i potwory. Dla pieniędzy albo po prostu
wykańczający.
- Nieprzyjemna osobowość. A księżniczki?
- Będą go unikały jak ognia. Inne zresztą też. Uczucia nie pasują do profilu
psychologicznego. To zdeklarowany zimny cynik.
- W tej chwili obaj wyglądają trochę niemrawo.
- Nie uaktywniłam wszystkich systemów. Plan opiera się na autentyczności.
Oni muszą wierzyć, że zabijają potwory. Jeszcze jakiś mag zajrzałby im do głów i
namieszał. Autentyzm gwarantuje im wiara, że naprawdę zabijają.
- Ale nie będą tego robić? - upewnił się Rufus.
- Wyrządzą lekką, całkowicie odwracalną szkodę. Potem potwór padnie,
symulując padanie trupem, a rycerz odjedzie w glorii chwały, lub też, w przypadku
Rentholda, bez glorii chwały.
- Niektórzy królowie domagają się dowodów, wiesz, głów czy języków.
Pelagia ściągnęła płachtę ze stołu, ukazując stos różnych elementów smoczej
anatomii. Rufus się wzdrygnął.
- Syntetyczne - powiedziała, przykrywając stół z powrotem. - Dostarczenie
odpowiedniego elementu na miejsce wykonania zlecenia zajmie posłańcowi
maksimum dwie godziny.
- Nie przewidujesz żadnych problemów?
- Ja nie odwalam fuszerki - stwierdziła dobitnie Pelagia. - Oni są dopracowani
w każdym szczególe. Wykonają zlecenie i odjadą.
- A jak zamierzasz przekazywać im zlecenia?
- Łącza magiczne. Typowa procedura. Błyskawiczne i niezawodne.
- Mam wrażenie, że oni są aż za idealni. Kiedy wyruszają?
- Jutro rano. Mam już dane pierwszych zleceniodawców. Wprowadziłam je do
ich pamięci. Trzeba ich tylko postawić na drodze i uaktywnić.
- Nie będą mieli kłopotów z tożsamością? Przeszłością?
- Zaprogramowałam im w pamięci typowe życiorysy. Wyczekiwane dziecko,
znaki na niebie i ziemi, przeznaczenie, typowe brednie błędnych rycerzy. Jeśli
chcesz, pokażę ci dokumentację.
- Wolałbym nie. Wiesz, że gubię się w tych twoich planach i wykresach.
Wystarczy mi to, co widzę na własne oczy.
- A to co widzisz jest...?
- Imponujące.
- To dopiero początek - Pelagia zapatrzyła się w przestrzeń. - Taka
technologia... Takie perspektywy... Takie możliwości... To dopiero początek -
powtórzyła.
Słońce jeszcze nie wzeszło. Mgła powoli unosiła się znad lasu. Zwierzęta albo
już poszły spać, zmęczone całonocnymi łowami, albo jeszcze nie przebudziły się z
nocnego snu. Odchodzące opary odsłoniły leśny trakt i stojącego na nim konia z
jeźdźcem na grzbiecie. Koń podniósł łeb i zarżał. Na ten sygnał jeździec otworzył
brązowe oczy i rozejrzał się wokół, jakby przebudzony z mocnego snu. Popędził
konia. Po chwili obaj zniknęli we mgle.
Opary pokrywały doliny, nie docierając jednak do najwyższych szczytów. Na
skraju stromego zbocza, pośród zielonych, wciąż pokrytych kropelkami rosy traw, na
tle najczystszego błękitu nieba, powoli rozświetlanego promieniami słońca, rycerz w
srebrnej zbroi siedział na grzbiecie białego konia. Poranny wietrzyk rozwiewał jego
włosy koloru złota. Rycerz otworzył oczy, błękitne jak niebo i odetchnął głęboko
jeszcze chłodnym powietrzem. Potem lekko ściągnął cugle i koń ruszył w dół zbocza.
Z samego szczytu wzgórza, spomiędzy nierównych skał, obserwowali ich
Rufus i Pelagia.
- Szczerze mówiąc, nie jestem zadowolona z żadnego z nich.
- Masz na myśli jakieś usterki? - zainteresował się Rufus.
- Oni nie wyczerpują wszystkich możliwości - kontynuowała Pelagia, nie
zwracając na niego uwagi. - Tę technikę można wykorzystać do skonstruowania
czegoś naprawdę... wielkiego.
Większość złych dni zaczyna się miło i niewinnie. Na przykład idziesz sobie
słoneczną ulicą i zastanawiasz się, którą z miłych i przyjemnych rzeczy dziś zrobić, a
już po chwili wpadasz w wir międzywymiarowy i znajdujesz w środku płonącego
domu, otoczony przez bandę morderców i złodziei, i zastanawiasz się, czy to coś, co
wisi pod sufitem, ma ochotę cię zjeść.
Ale tym razem nie było żadnego spaceru pod słonecznym niebem. Od razu
zaczęło padać.
Podczas gdy deszcz zaczynał zalewać, a właściwie obmywać z brudu ulice
miasta, grupa rewolucjonistów skupiła się wokół ostatniej dziedziczki korony,
przedstawicielki dynastii, która od lat tyranizowała kraj.
Wszyscy rewolucjoniści byli młodymi, pełnymi wiary w zwycięstwo idealistami.
I wszyscy byli przeciwni zabijaniu niewinnych osób. Nawet robiąc to w imię rewolucji
czuli się trochę nieswojo.
Jeszcze bardziej nieswojo czuli się teraz. Wystarczająco stresujące było
zabicie dziewczyny. Jeszcze bardziej stresujący był fakt, że zamordowana, zamiast
osunąć się dramatycznie na podłogę i pozostać jako wyrzut sumienia w myślach
swoich morderców (jako: niepotrzebna ofiara dowodząca brutalności rewolucji, lub:
konieczna, choć bolesna strata w podręcznikach historii), siedziała na stole, machała
nogami i obrzucała wyżej wymienionych rewolucjonistów znudzonymi spojrzeniami.
I wcale nie wyglądała niewinnie. Nieszczęsne młode księżniczki ginące w imię
wyższych idei zazwyczaj charakteryzują się złotymi puklami, błękitnymi oczami,
białym giezłem, anemią i emanującą z nich natrętną niewinnością. Ta akurat była
tylko śmiertelnie blada, a poza tym stanowiła widoczny i trudny do pominięcia
wyjątek. Zamiast złotych pukli miała prawdziwy welon kruczoczarnych włosów,
czerwone oczy, krwistoczerwone usta i ciemnobordową sukienkę, na widok której
niewinna i cnotliwa dziewoja zemdlałaby na miejscu. Wyglądała na kogoś, kto może
z tobą wypić kielich wina przed snem, a rano wbić ci nóż prosto w serce.
I była bardzo, bardzo znudzona.
Rewolucjoniści zdębieli ostatecznie. Pomijając elementy zewnętrzne ich ofiary,
przyzwyczaili się, że jak się komuś wbije nóż w serce z okrzykiem „dla przyszłości
narodu”, to ten ktoś jest martwy, a nie siedzi i od czasu do czasu uśmiecha się
złośliwie.
Rewolucjoniści zbili się w ciasną grupkę i rozpoczęli gorączkową szeptaną
naradę, przerywaną spojrzeniami rzucanymi w stronę żywego dowodu fiaska
powstania, a składającą się głównie z pełnych zgrozy pytań w stylu „jak?” i „dlaczego
nas to spotkało, mówiłem, żeby do pałacu wysłać grupę C!!!”
Księżniczka, a prawdopodobnie przyszła królowa wzdychała w duchu i nudziła
się coraz bardziej. Siedziała w wieży już od ładnych paru lat i miała nadzieję na
korzystną odmianę, ale nie zanosiło się na żadne zmiany. Wobec tego po prostu
wstała i wyszła, nie zwracając uwagi na buntowników. Po drodze zabrała wiszący na
krześle czarny szal i odłożyła nóż, który od pół godziny tkwił w jej sercu, nie czyniąc
jej zresztą większej szkody. Księżniczka była wampirem, i to bardzo odpornym
wampirem, i niewiele rzeczy mogło zrobić jej krzywdę. Za to wiele rzeczy mogło
poprawić nastrój.
Opuściła pałac, przeszła przez miasto aż do naprawdę podłej dzielnicy,
zapuściła się w naprawdę podły zaułek i zeszła po zapuszczonych schodkach do
sutereny, nad której drzwiami widniał jakiś zamazany szyld. Księżniczka pchnęła
ciężkie drzwi i weszła.
Beztroskie wejście do pracowni Pchełki Lekkoskały było w pewnym stopniu
sprawdzianem odwagi. Prościej mówiąc, było czymś na kształt próby samobójczej.
Tym razem nic nie wybuchło, ale cała pracownia wyglądała tak, jakby przeszły
tamtędy dwa huragany i głodna armia krasnoludków. Na środku siedziała Pchełka,
opróżniała kubek soku agrestowego i wpatrywała się ponuro w jakiś przedmiot.
Pchełka Lekkoskała nie wyglądała na swoje lata. Była ruda jak dwie
wiewiórki, miała ogromne zielone oczy i sprawiała wrażenie, jakby dopiero co
zagnała swoje gąski z lasu do domu. Być może kiedyś rzeczywiście tak robiła.
Mieszkańcy jej rodzinnych okolic, gdziekolwiek by one nie były, lubili się bić, a
kodeks wojownika wykluczał zabijanie kobiet i dzieci. Do dziesiątego roku życia
Pchełka pętała się więc po dworach kolejnych zwycięzców, gubiąc po drodze
rodzinę, znajomych i pamięć o nich. Potem porzuciła spokojne życie i ruszyła w
świat. Przez kolejne dziewięćdziesiąt siedem lat była kapłanką każdej kolejnej religii,
na jaką natrafiła. Obecnie miała lat sto dwadzieścia trzy, wyglądała na
dziewiętnaście, i włóczyła się po świecie, zależnie od humoru i braków finansowych
chwytając się różnych zajęć. Od jakiegoś czasu, z przerwami na kolejne podróże,
rezydowała w suterenie, oddając się swojej pasji, inżynierii magicznej z elementami
alchemii. Ogólnie było wiadomo, że jeśli lokatorka wróciła do sutereny, to zaraz coś
wybuchnie.
Pchełka i księżniczka spotkały się na ulicy którejś pochmurnej nocy, kiedy
księżniczka wyruszyła na polowanie, a Pchełka właśnie wracała z karczmy,
dorysowując brakujące elementy w genialnym schemacie maszyny destylującej.
Księżniczka zaczaiła się za rogiem i rzuciła z zębami na potencjalną ofiarę, ale już po
kilku sekundach odessała się, spluwając z obrzydzeniem.
- Co ty masz w tych żyłach??! - wrzasnęła oburzona.
- Krew. Osocze. Sok agrestowy. I jeszcze krew - odparła Pchełka, starając się
nie krwawić na rysunek.
Problem tkwił w tym, że Pchełka była kundlem. Autentycznym kundlem. W jej
żyłach płynęła krew prawie wszystkich ras zamieszkujących świat. Miało to swoje
wady i zalety. Wszystkie strzygi i wampiry omijały ją z daleka. Miała elfią orientację w
terenie i krasnoludzią pod ziemią. Była o wiele silniejsza od zwykłego człowieka i
wiecznie miała kłopoty z koncentracją, spowodowane ścieraniem się dziedzicznych
cech charakteru. I była tolerancyjna do przesady. Wyznawała, całkiem słuszną i
zrozumiałą zasadę, że każdy jest jej ziomkiem. Z tego powodu, zamiast mieć do
księżniczki pretensje o krew na ubraniu i rysunku, zaprosiła ją na kawę do tawerny
elfów.
Księżniczka była przekorna, nieposłuszna i z reguły gardziła innymi, a
przynajmniej patrzyła na nich z góry. Jako typowa księżniczka miała zakłamany
obraz rzeczywistości i opanowała czterdzieści trzy ściegi hafciarskie, którymi łatała
szyje swoich ofiar, ponieważ w gruncie rzeczy miała dobre serce i nie chciała, żeby
ktoś się przez nią wykrwawił. Nosiła wdzięczne imię Primabella, do którego starała
się nie przyznawać. Uważała, że ktoś o takim imieniu powinien być pulchny i spowity
w koronki.
Od momentu, gdy jedna z nich chciała przegryźć gardło drugiej zostały
najlepszymi przyjaciółkami. Chociaż „przyjaźń” nie była najlepszym słowem.
Wzajemna tolerancja i wspólnota w dążeniu do celu po trupach (innych) były
właściwszymi określeniami. Ale zawsze mogły na siebie liczyć.
Kiedy księżniczka weszła do sutereny, Pchełka z westchnieniem żalu
oderwała się od wynalazku.
- Rozpoczęła się rewolucja - oznajmiła patetycznie księżniczka. - Ciemiężony
lud poszedł po rozum do głowy i stwierdził, że może ciemiężyć się samodzielnie, bez
pośrednictwa osób trzecich.
- To miło - powiedziała Pchełka.
- Przedziurawili mi suknię - warknęła księżniczka.
- A, to gorzej - zgodziła się jej przyjaciółka. - I co?
- Nic - stwierdziła obojętnie księżniczka. - To był sztylet, a nie osikowy kołek.
- I co?
- Uważam, ze powinnam opuścić miasto. Piękna i odrzucona królowa na
wygnaniu, to brzmi nieźle. Poza tym nad rzeką rośnie osika. Wolałabym oddalić się,
zanim ją zetną i ostrugają.
- No i co?
- Wyjeżdżam - zdecydowała księżniczka.
- No i co?
- Jedziesz ze mną!
Pchełka zastanowiła się.
- Mogę jechać - zgodziła się. - Nie lubię terrorów porewolucyjnych. Strasznie
wszystko się robi czerwone. Pamiętam, kiedy byłam kapłanką Athkik, bogini tradycji
monarchicznej...
- No to jedziemy!!! - księżniczka ruszyła w stronę drzwi.
- Już? - Pchełka wytarła dłonie o fartuch. - A pakowanie?
- Ja mam wszystko co posiadam na sobie.
Pchełka rozejrzała się po pobojowisku, które nazywała swoją pracownią.
- W zasadzie, to ja też - rzuciła ostatnie, tęskne spojrzenie na tlące się jeszcze
szczątki swojego ostatniego projektu, który, rzecz jasna, wybuchł sam z siebie,
spakowała do sakwy kilka rolek pergaminu, liczydła, sakiewkę ze złotem i parę
poręcznych drobiazgów własnej produkcji, które, jak dotąd, jeszcze nie wybuchły i
ruszyła do drzwi.
Księżniczka szczelnie owinęła się specjalnym, chroniącym przed słońcem
szalem i poszła za nią.
Nieszczęsna białogłowa w białym gieźle jechała na kasztanowym koniu na
spotkanie własnego przeznaczenia. Bynajmniej nie udawała się tam z własnej woli.
Dostarczenie smokowi jednodaniowego obiadu z księżniczki okazało się trudniejsze,
niż wszyscy przypuszczali, tym bardziej, że księżniczka nie przejawiała chęci
zostanie męczennicą w imię dobra swojego ludu. Wlazła na drzewo i zaczęła
wrzeszczeć i złorzeczyć na lud pracujący, wprawiając tym w głębokie zakłopotanie
króla, który, zawstydzony, zaczął przepraszać wieśniaków. Chłopi okazali królowi
zrozumienie i współczucie, ściągnęli księżniczkę z drzewa i związali i zakneblowali ją,
żeby już nie psuła sobie opinii.
Za murami czekał smok. Był ogromny, czerwony i miał małe, paciorkowate
oczka, które łypały na rozmówcę (lub na potencjalny posiłek) z zadziwiającą
inteligencją. Na widok księżniczki zatarł łapy i sięgnął po obrus. Nieszczęsna
białogłowa w białym gieźle wydałaby dramatyczny okrzyk, ale knebel jej w tym
przeszkadzał.
Smok wyszczerzył zęby. Na drodze coś błysnęło, jakby ktoś puszczał
słoneczne zajączki, i w chmurze pyłu pojawił się rozpędzony jeździec w
nieskazitelnie wypolerowanej zbroi, w której księżniczka mogła się przejrzeć, co też
uczyniła, i stwierdzić, że w białym gieźle jej nie do twarzy.
Smok zerknął na zegar słoneczny, który zrobił sobie z patyka kilka dni temu.
- Że też oni muszą być tak strasznie punktualni - westchnął z głębi serca i
żołądka.
Rycerz wyciągnął miecz, smok nastawił pazury. Nastąpiła wymiana kilkunastu
szybkich ciosów, które, czego żaden obserwator nie zauważył, nigdy nie sięgały celu.
Księżniczka zajęła się przegryzaniem knebla, a tłum na murach wiwatowaniem. Po
kilku minutach smok wydał straszny ryk i eksplodował w chmurze gęstego dymu.
Kiedy dym opadł, po potworze nie było już śladu, a rycerz uwalniał z więzów
księżniczkę.
Tłum zaczął wiwatować głośniej, a król wybiegł truchtem z zamku uściskać
odzyskaną córkę i jej wybawcę.
Rycerz dał się uściskać, natomiast księżniczka rzuciła w króla kneblem i
sznurami.
- Córuś, racja stanu, zrozum....
- Ty wiesz, gdzie ja mam rację stanu?!! - wrzasnęła księżniczka. - Rzucam to,
mam dość, wyjdę sobie za mąż za jakiegoś chłopa!! Będę się opiekować trzodą
chlewną!! I nikt mi nie będzie chrzanił o racji stanu!!!!!
- Córuś....
- I nie mów do mnie „córuś”! - warknęła królewna i odeszła, ciągnąc po błocie
tren giezła.
Rycerz dosiadł konia i położył dłoń na sercu.
- I oto ciemność ustąpiła światłu - rzekł patetycznym tonem. - Mrok ustąpił i
znowu możemy spoglądać w jasne światło dnia, pełni nadziei na jutro. A kiedy
nadciągną ciemne chmury i skryją wasze słońce, nie obawiajcie się, bo Monduel
Mężny przybędzie i stanie w pierwszej linii walki! - Spiął konia i odjechał. Tłum zaczął
wiwatować.
Król spoglądał na swoją córkę, która właśnie składała propozycję
matrymonialną jakiemuś obdartemu pijanemu wieśniakowi.
- Pa - chlipnął.
Promyczki słońca nie przybijały się przez gęstwinę liści. Leśne żyjątka, jeśli
żyły gdzieś w pobliżu, omijały takie miejsca z daleka. Tu czuło się obecność czegoś
niebezpiecznego. Złowrogą ciszę zakłócało jedynie chlapanie wody.
Przez ciemne zarośla skradał się przyczajony mężczyzna z obnażonym
mieczem. Poruszał się bezszelestnie, jak widmo śmierci. Podążał w stronę, z której
dochodziło pluskanie.
Za zasłoną z opadającego bluszczu potwora spokojnie brała prysznic pod
niewielkim wodospadem, podśpiewując przy tym. Była zupełnie nieświadoma
nadchodzącego zagrożenia. Mężczyzna ujął miecz mocniej w dłoń, zbliżył się i
jednym ruchem odsunął zasłonę z bluszczu. Potwora wrzasnęła. Upadając, złapała
za bluszcz i kilkoma spazmatycznymi szarpnięciami zerwała zasłonę. Cos
czerwonego zmieszało się z wodą strumyka.
Księżniczka Primabella usiadła z westchnieniem na przydrożnym kamieniu.
- Głodna jestem.
Pchełka rozejrzała się wokoło.
- Przykro mi, ani żywej duszy.
- Ugryzłabym nawet anemiczną dziewicę - jęknęła księżniczka.
- Też nie ma - powiedziała ze współczuciem Pchełka.
Księżniczka zapatrzyła się ponuro w linię horyzontu.
- Ciężkie jest życie wygnanej szlachcianki - westchnęła, poprawiając szal.
- Ktoś cię wygnał? - zdziwiła się Pchełka. - Myślałam, że idziemy sobie
dobrowolnie na wycieczkę.
- Bo idziemy. Tylko nieoficjalnie. Oficjalnie jesteśmy ofiarami terroru rewolucji.
- To tam był jakiś terror? - Pchełka wysiliła pamięć.
- Jak nie było, to będzie - stwierdziła beztrosko księżniczka. - W końcu to
rewolucja.
Młodzi, pełni wiary rewolucjoniści w ciągu paru godzin zdążyli przemienić się
w ciągle młodych, ale już cynicznych i zrezygnowanych anty-rewolucjonistów. Pięć
minut po proklamowaniu republiki tymczasowy wice-prezydent zastrzelił z kuszy
tymczasowego prezydenta i ogłosił się satrapą. Satrapę kwadrans później zadźgał
ostrym narzędziem były tymczasowy minister zdrowia i ogłosił anarchię. Ustrój
przetrwał całe siedem minut i trzydzieści dwie sekundy, dopóki właściciel dwóch
osłów i połowy krowy nie ogłosił drugiej rewolucji ludu ciemiężonego. Drugą
rewolucję chciał obalić garnizon wojska, wspierający rewolucję pierwszą, ale
ponieważ nie było chętnych do kontynuowanie rewolucji drugiej, wojsko tylko
przeszło się przez miasto, depcząc niechcący przy okazji warzywnik niejakiej pani
Bryk, która w następstwie założyła Ligę Wdów i Sierot Rewolucji. Ponieważ wdów i
sierot nie było, a liczba ofiar wynosiła trzy sztuki nie mające rodziny, z czego jedna
(księżniczka Primabella) nieobecna, Liga działała tylko przez czterdzieści minut. Pani
Bryk, rozczarowana końcem swojej kariery politycznej, ogłosiła rewolucję numer trzy,
ale nikt jej nie słuchał, bo właśnie zaczęły się walki kogutów. Coraz więcej osób
pytało o co w ogóle z tą rewolucją chodziło. Kilku nawróconych monarchistów
zgłosiło chęć płakania przy zwłokach ostatniej królowej i nie zachwyciła ich
wiadomość, że zwłoki poszły sobie o własnych siłach w nieznanym kierunku, krótko
po tym jak je zamordowano.
Było tylko kwestią czasu, kiedy wszyscy zaczną domagać się przywrócenia
monarchii i powrotu królowej, wszystko jedno żywej czy nie, ale najwidoczniej
mobilnej i zdolnej do rządzenia.
Schodząc tunelem do pracowni Pelagii Rufus powtarzał sobie w myśli, że już,
już za chwilę sięgnie do swojego schowka i wyciągnie z niego przepysznego
biszkopcika. Ale przedtem musiał wypełnić obowiązki.
Kiedy doszedł do ogromnej sali, zapukał pazurem w ścianę. Rozległy się
jakieś postukiwania, zgrzyty i po chwili zza sterty jakiegoś złomu wyłoniła się Pelagia,
wycierająca dłonie w roboczy fartuch.
- Obawiam się - zaczął Rufus - że mieliśmy pewne... skargi.
Zza jego pleców wychyliła się nieduża potwora.
- No pewnie że skargi!! - zaskrzeczała. - To miała być profesjonalna usługa, a
tu napada na mnie jakiś psychopata!! Brałam prysznic!! Jak tak można!!!
Pelagia uniosła delikatnie brwi.
Z tyłu rozległo się chrząknięcie i obok Rufusa stanął czerwony smok.
- Chciałbym zauważyć, że rozpoczynałem właśnie posiłek, kiedy.. wykonano
zlecenie. Być może należało by wprowadzić poprawki.
Pelagia popatrzyła na nich.
- Reklamacji nie uwzględniamy - powiedziała, odwróciła się na pięcie i wróciła
do swoich mechanizmów.
Trochę dalej na południe parę sępów przekonało się właśnie, że syntetyczna
część smoka różni się zasadniczo od prawdziwej. Przede wszystkim smakiem.
Niedoszła ofiara opuściła swój dotychczasowy dom z łezką nostalgii w oku, błędny
rycerz wyruszył w dalszą drogę, a ocalona księżniczka robiła wszystko, żeby zedrzeć
sobie gardło i stracić głos.
- Monduelu!!! - wrzeszczała księżniczka, wychylając się z wieży. Po
dziedzińcu kilku lokajów biegało z materacem na wypadek, gdyby wychyliła się za
mocno.
- Dlaczego ona tak wrzeszczy? - zainteresował się król.
- O panie, Monduel Mężny wyruszył szukać swego przeznaczenia, łamiąc
serce księżniczki - wyjaśnił sługa.
- Aha. Mądry chłopiec. Powiedzcie mu, że jeśli jest podobna do swojej matki,
to lepiej się z nią nie żenić - powiedział król i zajął się swoją armią ołowianych
żołnierzyków.
Przez zarośla ostrożnie przedzierał się mężczyzna, prowadząc za sobą konia.
Nie czuł się zmęczony, mimo odbycia potyczki z potworem. Poszło nawet łatwiej, niż
się spodziewał. Chociaż sam nie do końca był pewien, czego się spodziewał.
Przechodząc ukradkiem w pobliżu drogi, dotarł do polany. Tam Renthold puścił
konia, a sam usiadł na trawie. Chciał chwilę odpocząć, zanim nie zjawi się tu ktoś,
kto w przekonaniu Rentholda ma większe prawo do stąpania po ziemi. Ta definicja
dotyczyła większości istot żywych istniejących na całym świecie. Wydawało się wręcz
nieprawdopodobne, że ktoś taki jak on nie popełnił samobójstwa w pięć sekund po
narodzinach, żeby nie zabierać powietrza innym.
W cieniu przydrożnych zarośli księżniczka poprawiła szal i zerknęła nerwowo
na słońce.
- Musi być tak jasno - wzdrygnęła się.
Pchełka podniosła głowę i popatrzyła na niebo. Oceniła sytuację fachowym
okiem.
- Jeszcze parę godzin.
- Mogłyśmy uciec przed rewolucją po zmierzchu - westchnęła księżniczka.
- Do zmierzchu to mogłybyśmy paść ofiarami terroru rewolucyjnego.
- Przecież nie było żadnego terroru!!!
Pchełka wzruszyła ramionami.
- Oficjalne źródła podają inną wersję.
- Jakie źródła? - księżniczka osłupiała.
- Ty, na przykład.
- Nie czuję się źródłem. A skoro już o tym mowa, to chętnie bym się czegoś
napiła.
Pchełka rozejrzała się bezradnie.
- Przykro mi, ale w okolicy naprawdę nikogo nie ma. To chyba nie sezon na
podróżnych.
Nieopodal, na polanie przed zamkiem, błękitnooki rycerz na białym koniu
stawał w szranki ze smokiem, który właśnie odkrył, że jest już za stary na zabawy w
udawanie. Przede wszystkim nie mógł zapamiętać co było na kartce, którą dostał
razem z potwierdzeniem terminu. Mgliście przypominał sobie, że było tam coś o
kolejności ciosów. Na jego szczęście rycerz był interaktywny i dostosował się do
klienta. Potem pozostawało tylko oddalić się w chmurze sztucznej mgły, podczas gdy
wynajęte chochliki urządzały pobojowisko, a rycerz odjeżdżał w nieznane.
W pracowni Pelagia oderwała się od nowego wynalazku i pochyliła nad
wykresem wydajności. Poza jaskinią zachodziło właśnie słońce. Nie widziała tego,
ale informowały o tym jej świetnie ustawione przyrządy.
- Trzy usługi jednego dnia. Nieźle.
- Nie za dużo? - zaniepokoił się niewyrośnięty smok, który dostarczył nowe
zamówienia.
- Stać go na więcej - mruknęła Pelagia. - Nowe zlecenia?
Smok wyciągnął trzymany w dwóch łapach pergamin. Pelagia wzięła go i
przeczytała uważnie. Potem, zerkając od czasu do czasu na tekst, zaczęła
przesuwać kryształki poustawiane na prostokątnej metalowej tablicy.
Rude kosmyki włosów opadły śpiącej Pchełce na twarz. Księżniczka spać nie
mogła, bo przeszkadzało jej w tym uporczywe burczenie w brzuchu. Wstała, i na
paluszkach, żeby nie obudzić przyjaciółki, udała się na poszukiwanie czegoś, a
raczej kogoś, kto zaspokoiłby jej głód.
Wyjrzała na drogę i ku swojej radości ujrzała zbliżającego się jeźdźca.
Przyczaiła się za pniem drzewa, gotowa rzucić się na swoją ofiarę. Dłonią wymacała
sakiewkę, w której nosiła igłę, nici i opatrunki. Kiedy jeździec przejeżdżał, jednym
skokiem rzuciła się na niego i zrzuciła go z konia. Pochylając się nad jego karkiem
zdążyła jeszcze zauważyć, że jest ideałem rycerza, przynajmniej z wyglądu, i że
wygląda jakby był w jakimś transie. Potem głód wziął górę nad ewentualnymi
porywami serca i księżniczka ugryzła rycerza w szyję.
- Przekaz gotowy - oznajmiła Pelagia i przesunęła ostatni kryształ.
- Gotowe - powiedziała gdzieś około północy Pchełka, ziewając szeroko.
Księżniczka siedziała obok, z włosami postawionymi na sztorc, wpatrując się
w rycerza.
- Obudzi się? - zapytała z nadzieją.
- Obudzić to się na pewno nie obudzi. Co najwyżej się uaktywni - stwierdziła
Pchełka. - Strasznie skomplikowany mechanizm. Ktoś się musiał nad nim nieźle
namęczyć. Chciałabym poznać konstruktora.
Księżniczka westchnęła tęsknie. Pchełka przeniosła swoją uwagę na nią.
- Dobrze się czujesz?
- Poraził mnie promień miłości - oświadczyła księżniczka.
- To było spięcie. Akurat jak go ugryzłaś, przewody musiały osiągnąć
maksymalną wydajność. Włosy powinny niedługo przestać ci tak stać na głowie.
- To była miłość - stwierdziła księżniczka.
- Aha. Pewnie - zgodziła się Pchełka. - Pomóż mi go wsadzić na konia.
- Po co?
- Żeby pojechał dalej.
- A nie mogłabym go zatrzymać? - zapytała z nadzieją księżniczka. - Przecież
jest sztuczny.
- I jest czyjś - uściśliła Pchełka. - Nawet nie wiemy jakie ma oprogramowanie.
Może być na przykład łowcą wampirów.
- Może - zgodziła się rozczarowana księżniczka.
- Więc najlepiej zrobimy, jak wsadzimy go na konia i tu zostawimy, a same
pójdziemy spać.
- Aha.
Słońce już wschodziło, kiedy Renthold wreszcie się obudził. Nie mógł sobie
przypomnieć poprzedniego wieczoru i strasznie bolała go głowa. Doszedł do
wniosku, że pewnie znowu topił smutki swojego marnego życia w winie. Gdzieś w
głębi jego duszy, w której posiadanie zresztą nie wierzył, tliło się przekonanie, że jeśli
jest jakikolwiek powód usprawiedliwiający jego istnienie, to jest nim polowanie na
potwory. Opłukał twarz, osiodłał konia i wyruszył szukać zarobku.
Monduel otworzył swoje błękitne oczy, kiedy tylko padł na nie pierwszy
promień słońca. Rozejrzał się wokół, a potem pogonił konia i statecznym kłusem
podążył w stronę wschodzącego słońca, ocalać niewinnych i pokrzywdzonych od
obecności wszelakiego paskudztwa.
Obserwująca go zza krzaków księżniczka rzuciła jeszcze okiem na słodko
śpiącą Pchełkę. Gdyby nie była egoistką, może przeprosiłaby ją chociaż w myślach,
ale księżniczce obca była troska o innych. Otuliła się szalem i nie zważając na
znienawidzone słońce podążyła za głosem swego serca. Z przejęcia zapomniała
nawet o tym, jak bardzo była głodna.
Rufus z troską wymalowaną na paszczy wkroczył do pracowni Pelagii.
Rozejrzał się i dostrzegł swoją siostrzenicę, pochyloną nad stertą jakichś planów.
Chrząknął.
- Połóż gdzieś - mruknęła Pelagia nie podnosząc głowy. - Później to wyślę.
Rufus chrząknął odrobinę bardziej natarczywie. Pelagia odwróciła się w jego
stronę.
- Mamy reklamację – oznajmił Rufus. Pelagia milczała. – Kilka nieszczęśliwych
wypadków, obawiam się. Rada powoła komisje śledczą, rzecz jasna. Ale wydaje się,
że obiekty wymknęły się spod kontroli.
Pelagia sięgnęła po tablicę i przesunęła kilka kryształków. Po chwili
przesunęła jeszcze kilka.
- Hmmm – powiedziała.
Zamarła z wyrazem zasępienia na twarzy. Rufus popatrzył wyczekująco.
- Załatwię to – oznajmiła Pelagia. Przecisnęła się między kilkoma skrzyniami i
ściągnęła przykurzoną płachtę z drewnianej skrzynki.
- Co to?
- Transporter międzywymiarowy – Pelagia wyskrobała coś na glinianej
tabliczce, porównała swoje dzieło z układem kryształków i pokiwała z zadowoleniem
głową. Wrzuciła tabliczkę do skrzyni i sama weszła do środka. – Zaraz wracam –
powiedziała, zatrzaskując wieko.
Rufus nie mógł się powstrzymać, żeby nie zajrzeć do środka. Skrzynia była
pusta.
Pchełka spała. Oprócz tego, że spała, także śniła. Jako osoba z czystym i
spokojnym sumieniem śniła sny piękne, przywołujące na jej twarz wyraz spokoju,
którego nie zdołało zniszczyć nawet potężne wyładowanie bliżej nieokreślonej
energii, połączone z pojawieniem się na polanie Pelagii. Pelagia przez chwilę
trzymała się za głowę, próbując utrzymać ja na właściwym miejscu. Transporter był
jeszcze nie dopracowany.
Kiedy minęło zdezorientowanie, rozejrzała się po polanie. Oprócz trawy, ziemi,
robaczków i paru kwiatków jedynymi niecodziennymi elementami byli Pchełka i kilka
spalonych przewodów, leżących obok. Pelagia obejrzała je dokładnie. Wyglądało na
to, że ktoś je pogryzł.
Któryś z intergatunkowych zmysłów Pchełki dał jej znać, że coś jest nie tak.
Otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą Pelagię. Widok nie był zbyt przyjemny, ale
zielone oczy Pchełki wyrażały sympatię niezależnie od tego, na kogo patrzyły.
- Dzień dobry – powiedziała uprzejmie.
Pelagia machnęła trzymanymi w dłoni przewodami.
- Gdzie temaborg? – zapytała niecierpliwie. Chciała wrócić do swojej pracowni
i do wielkiego projektu.
Pchełka skojarzyła kabelki z błędnym rycerzem i wyciągnęła rękę w stronę
drogi. Pelagia wyjrzała na trakt.
- Nie ma – pociągnęła nosem. – Odjechał. Z... – wciągnęła powietrze –
wampirem?
Pchełka zatrzepotała rzęsami.
- Oj – powiedziała. – On chyba nie poluje na wampiry?
- Nie, na smoki. To znaczy polował. To znaczy... Teraz to już może polować
na wszystko. Oprogramowanie siadło – spojrzała z wyrzutem na Pchełkę, która
ugięła się pod naciskiem potępienia.
- Primabella go ugryzła. Było małe spięcie. To znaczy, że on ją może...
kołkiem? Próbowałam go naprawić.
- Trzeba było zostawić tak jak był. Teraz to on może tym kołkiem każdego.
- Oj – westchnęła Pchełka.
Pelagia spojrzała na nią z zainteresowaniem. Żadna z nich nie należała do
cechu inżynierów mechaniki magicznej, ale odczuwały pewnego rodzaju wspólnotę
zawodową.
- Mam świetny pomysł – powiedziała Pelagia. – Znajdź go. Pomożesz tej
wampirzycy i mnie – pogrzebała w kieszeni i wręczyła Pchełce dwa zwoje
pergaminu. – Tu są plany ich obu. Jak się na nich natkniesz, to ich po prostu
zdezaktywuj – nacisnęła jakiś przycisk na małym pudełku i zniknęła, zanim Pchełka
zdążyła odpowiedzieć.
Rufus odskoczył od skrzyni, w której nagle pojawiła się jego bratanica.
- Załatwione - powiedziała. – Wysłałam kogoś, żeby się tym zajął.
Zanim Rufus zdążył zadać jakieś egzystencjalne pytanie typu „kogo?”, odeszła
do swoich zajęć.
Pojedynek rycerza ze smokiem był fascynujący dla gawiedzi, ale nie dla
księżniczki Primabelli, która marzyła o tym, żeby przegryźć smokowi gardło. Żylasty
wieśniak, którego po drodze spotkała, i po wszystkim ładnie zacerowała, nie
zaspokoił jej apetytu. Smok był duży, soczysty, i niestety, od pięciu sekund, martwy.
Zwycięzca przejechał przez bramę zamku i udał się przed oblicze króla.
Primabella owinęła się szczelnie w szal i dokonała transformacji w nietoperza. W
charakterze latającego gałganu wylądowała na parapecie sali tronowej.
Zobaczyła tron, króla, Monduela i księżniczkę o złotych włosach, ubraną w
białe giezło. Między nią i rycerzem przebiegało coś na kształt mentalnych linii
wysokiego napięcia. Primabella zapragnęła przegryźć księżniczce gardło, i głód nie
miał z tym nic wspólnego.
- Rycerzu – mówił król. – Oto ocaliłeś moje królestwo i życie mojej córki.
Udowodniłeś swa odwagę i prawość. Więc zapraszam cię, byś został na mym
dworze, poślubił moja córkę – nietoperz zgrzytnął zębami – i został dziedzicem
królestwa i jego przyszłym królem.
- O wspaniały królu – odpowiedział Monduel. – Zaszczytem dla mnie jest, że
pragniesz ofiarować mi dar tak wielki, którego przyjąć nie mogę, choć moje serce już
zawsze będzie kochać tylko tę jedyną – spojrzał na księżniczkę.
Miedzy wielmożami wystąpiła lekka konsternacja. Rycerz zwrócił się w stronę
blondynki w gieźle..
- Księżniczko - Monduel skłonił się nisko. - Mimo iż moje serce krwawi i
rozdziera je ból większy niż kiedykolwiek było mi dane odczuwać, muszę odejść.
Moim przeznaczeniem jest pokonywać straszliwe bestie, które kalają swą obecnością
świat. Moim celem jest pomagać ludziom. Mój los to wędrować i błądzić, walcząc
tam, gdzie jest to konieczne. Moje życie to samotna walka - Monduel rzucił
księżniczce powalające spojrzenie swoich błękitnych oczu i odszedł za spuszczoną
głową.
Księżniczka westchnęła i zemdlała. Król pokiwał głową w zadumie.
- Jakie to typowe. Prawdziwy błędny rycerz. Dzisiaj się już takich nie widuje.
Primabella z trudem doleciała do pobliskiego, zacienionego zagajnika i tam
przybrała w miarę ludzką postać. Czuła się, jakby ktoś wbił jej kołek w serce.
Pociągnęła parę razy nosem i zaczęła rozważać napisanie listu pożegnalnego, a
następnie powieszenie sobie na szyi wieniec czosnku. Z jakiegoś powodu takie
rozmyślania poprawiały jej humor.
Przejrzenie planów zajęło Pchełce godzinę. Uznała je za dzieło geniuszu i była
gotowa szukać temaborgów choćby tylko po to, żeby napatrzeć się na te dzieła
techniki. Nie miała żadnego planu poszukiwań, ale wierzyła w Przeznaczenie, Los,
Wyroki Bogów, Fortunę, a także Przypadek, więc po prostu poszła przed siebie.
Księżniczka Złotowłosa ocknęła się i wyraziła chęć podążania za ukochanym.
Nikomu nie udało się jej tego wyperswadować. Po pół godzinie ekwipaż był gotowy i
księżniczka mogła wyruszyć przed siebie, a za Monduelem. Tak się złożyło, że z
daleka powóz zobaczyła Primabella, która natychmiast doszła do wniosku, że zanim
napisze list pożegnalny, który wszystkich przyprawi o łzy, zje ostatni posiłek, złożony
z anemicznej księżniczki, i to bynajmniej nie byle jakiej anonimowej, ale imiennie
wymienionej w menu.
Niewielki strumyczek przepływał tuż obok mało uczęszczanej leśnej drogi i
Renthold postanowił tam napoić konia. Sam odłożył miecz i pochylił się nad
strumykiem. Widok własnego odbicia skłonił go do refleksji nad tym, jak marnym jest
człowiekiem i jaką szkodę wyrządza innym przez to, że żyje. Użalanie się nad sobą
trwało odrobinę za długo i dało pewnej wrednej bestii czas na podejście naprawdę
blisko, zanim Renthold ją zauważył.
Bestia wyszczerzyła zęby i powoli zaczęła się przybliżać. Jej jedyne czerwone
oko błyszczało złowrogo. Renthold ocenił wzrokiem odległość do miecza. Wiedział,
że nie zdąży. Sięgnął po leżący na ziemi kij. W tej samej chwili bestia skoczyła.
Udało mu się ją odepchnąć, ale ostre pazury rozdarły jego ramię. Rycerz oparł się
plecami o najbliższe drzewo, nie spuszczając wzroku z potwora. Kreatura
tymczasem zamierzała się do kolejnego skoku. W ostatniej chwili Renthold zasłonił
się kijem. Zęby potwora zaczęły przegryzać drewno i zbliżać się do gardła ofiary.
Człowiek nie miał już siły zrzucić z siebie bestii.
- Przepraszam bardzo - głos rozległ się tuż przy obok. Bestia nie zwróciła na
to uwagi. Renthold przez mgłę bólu dostrzegł postać człowieka z czymś w dłoni. -
Renthold Bezwzględny, błędny rycerz ostatniej kategorii?
- Uciekaj - wychrypiał. - Uciekaj, póki jest zajęty mną.
- Renthold Bezwzględny? - zapytała postać z odrobinę większym naciskiem w
głosie.
- Tak! Uciekaj, na bogów uciekaj!
Postać, prawdopodobnie kobieta, rozwinęła to coś, co trzymała w dłoniach.
Popatrzyła na to uważnie, a potem przeniosła wzrok na Rentholda.
- Jesteś pewien? - upewniła się.
- Tak! - wrzasnął Renthold, ostatkiem sił próbując odepchnąć potwora.
- Wolałabym obejrzeć twoje systemy i oprogramowanie, ale niech ci będzie -
zgodziła się postać. Podeszła bliżej i poklepała bestię po plecach. - Hej, koniec
zabawy. Pa pa.
Potwór odwrócił łeb, popatrzył na nią z zastanowieniem, a potem zeskoczył z
Rentholda i poszedł sobie.
Renthold, ociekający własną krwią, osunął się na ziemię. Kobieta pochyliła się,
przyglądając mu się z zainteresowaniem.
- Zioła - jęknął Renthold. - Na ramię... Wy...krwawię się.
- Po co od razu być takim pesymistą - odparła. - Nie na darmo przez sześć
miesięcy by