Trepka Andrzej - Totem leśnych ludzi
Szczegóły |
Tytuł |
Trepka Andrzej - Totem leśnych ludzi |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Trepka Andrzej - Totem leśnych ludzi PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Trepka Andrzej - Totem leśnych ludzi PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Trepka Andrzej - Totem leśnych ludzi - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ANDRZEJ TREPKA
TOTEM LEŚNYCH LUDZI
Krajowa Agęcja Wydawnicza
Warszawa 1980r.
1
Wsamym sercu kongijskich puszcz u zbiegu rzek Ituri
i Lenda, w miejscu ongiś podziwianym przez Stanley'a -
czas płynął dostojnie jak zawsze, odmierzany krokami dni
identycznie długich jak noce. Olbrzymie drzewa dorastały
swego wieku, a waląc się z łomotem, ustępowały z drogi
ku światłu nowym hufcom zieleni.
Po ciepłym, jasnym ranku, pogoda zaczęła się psuć.
Niebo było jeszcze widne, wszakże już nie takie - cha-
rakterystyczne dla pory suchej w tropikach - na którym
słońce wygląda jak bańka białego lśnienia tak bliska, że
ręką dosięgnąć. Nad polaną snuł się matowiejący błękit, a
dalekie pohukiwanie grzmotów targało powietrzem.
Siedząc przed swym szałasem, Rarrra patrzył w coraz
bledsze słońce. Nie raziło jego małych, jakby przyćmionych
oczu, ledwie odcinających się od szaroniebieskich płytek
pancerza, który szczelnie pokrywał trójgraniastą, pozornie
bezustną głowę. Wiedział, że skończyły się dobre miesiące,
kiedy jego światłożerny organizm miał co dzień zapewnio-
ny świeży promienisty pokarm. Zaczynał się czas słoty. -
Oby przynajmniej na krótko chciał spoza chmur spozierać
pożywny ogień niebios wtedy, gdy około południa płynie
nad polaną, nie przesłonięty drzewami!
Rarrra machnął szerokim mięsistym ogonem, jak gdyby chciał
strzepnąć i kurz i natrętne owady, i w ogóle wszystko cokol-
wiek utrudnia mu chłonąć świetlistą strawę, dopóki jeszcze
sączy się z nieba.
Na ten widok trzej mali czekoladowobrązowi ludzie
przerwali pracę, z nabożną czcią wpatrując się w swojego
patrona. - Może ma jakieś życzenie - Zaraz jednak wró-
cili do uszczelniania szałasu. Nawet weszli do jego wnętrza
(co czynili rzadko i z pewnym zalęknieniem), aby się u-
pewnić, czy poprzez kilka warstw uplecionych z wielkich
liści mongongo nie przeziera światło. Przyjdą deszcze, lecz
żadna kropla wody nie śmie tędy przecieknąć. Tabu!
Pigmeje przywykli do obecności przybysza z gwiezdnej
dali, który tkwił na tym miejscu jak głęboko sięgała ich
pamięć, pamięć ich ojców i dziadów. Nie podkpiwali (jak
ich pobratymcy z innych grup łowieckich), że "ludzie
z wiosek", czyli Murzyni, posiadają totemy - bo mieli -
własny totem, żywy dotykalny, z pewnością bardziej boski
od tamtych. Ograniczali więc zasięg wędrówek po lesie na
tyle, by nie stracić czujnej więzi ze Świętą Polaną. Rarrra
potrzebował aby doglądali jego szałasu. A oni potrzebowali
jego obecności. Na jego oczach rodzili się i umierali od
kilku pokoleń.
Stróże i wielbiciele Rarrry byli jedynym odłamem Pig-
mejów, nie wydziwiającym dlaczego Murzyni są podzieleni
na plemiona. Jakże mogliby siebie samych nie uznawać za
odmienny szczep natury, skoro ich przodek, żyjący, od-
wieczny jak ta wesoła polana w mateczniku nieskończonej
puszczy świata - tak całkowicie zrósł się z ich leśnym by-
tem. A właściwie - byt zrósł się z nim. To on bowiem
stworzył Pigmejów. I ten lass kipiący zielenią, który użycza
wilgotnej ochłody, dobrotliwą matkę-puszczę pełną zwie-
rza, grzybów, jagód, rozmaitych miodnych Pszczół i czy-
stych strumieni - także on stworzył, wyłącznie dla nich.
Sam go nie potrzebował: był synem Słońca, z blaskowej
słonecznej krasy czerpał swoją moc i chwałę i nieśmier-
telność.
jeśli ktoś spoza maleńkiego światka leśnych opiekunów
Rarrry widział go na własne oczy - to jedynie inne grupy
łowieckie Pigmejów, koczujące w dżungli. Przyszli, po-
patrzyli w nieludzkie oblicze boga trochę z zadziwie-
niem, trochę z lękiem przed czymś niezmiernie obcym,
nawet wydzielającym woń osobliwą - i szli dalej. Nie
wracali aby powtórnie go obejrzeć, nie pielgrzymowali
do cudzego, choć pigmejskiego totemu - bo po co Mięsem
łownym nie był, a jego boskość wyznawali wielbiąc boską
pusz‡zę-rodzicielkę, składając jej dziękczynienia tańcem,
śpiewem i świętym zewem trąb molimo.
Docierając do wiosek na rozległych karczowiskach,
gdzie za "daninę" z mięsa albo miodu brali od swych Bak-
para - murzyńskich patronów, płody upraw bądź wyroby
rzemiosł, nieśli gędźbę o leśnym dziwie poza swój macie-
rzysty świat. A choć Murzyni przywykli do mitotwórstwa
Pigmejów i przyjmowali ich bajania za sprytny żarcik ludu
puszczy - ta jedna opowieść zbyt natarczywie przypomi-
nała o sobiewcoraz tonowych relacjach,aby jązlekceważyć.
Takim sposobem pogwarki o pielęgnowanym przez
Pigmejów żywym totemie ze Świętej Polany przeciekały
poza subkontynent drzew. Wydostawszy się z leśnej głu-
szy, na drogach wszystkich murzyńskich migracji kolorowo
stroiły się legendą - nim opuściły Czarny Ląd, by pod-
niecić wyobraźnię obieżyświatów. łowców sensacji i po-
szukiwaczy przygód.
Rarrra sądził, że cała Ziemia jest zaludnioną puszczą.
Napatrzył się do woli tej orgii zieleni z inwersją czerwo-
nych, pomarańczowych i białych jaskrawości, z przepychem
stawania się - gdzie rozrost gwałtowny, ponawianie się,
pięcie i połysk sił idzie o lepsze z rozpieraniem się wszerz
i wzwyż, z tłamszeniem form słabszych przez silnieJsze
albo lepiej przystosowane do walki o światło, o wilgoć, o
wczepienie korzeni w glebę bądź w tkankę innej rośliny.
Tuż po wylądowaniu, właśnie to zielone szaleństwo obfi-
tości było najbardziej przejmującym wrażeniem kosmicz-
nego przybysza. Dlatego nie mógłby sobie wyobrazić, że
ta kipiel życia darowała gdziekolwiek rozległym połaciom
gruntu, zostawiając w spokoju step, pustynię albo nagi
wierch. Co prawda wszystko to pod jakąś zbliżoną postacią
istniało w jego ojczyźnie, lecz przesycone umiarem i spo-
kojem. Tu przyroda rządziła się innymi regułami. Na
Cyrkoli brakowało warunków dla takiego rozpasania
żywotności jak tropikalny las.
Tuż obok szałasu Cyrkolita widział skały tarasami opa-
dające ku rzece. Jednak i one grzęzły w tej nawałnicy roślin-
nej bójności. Nie omijały ich drzewa chlebowe i drobno-
listne mirty. a spokrewnione z groszkiem i łubinem różne
gatunki motylkowych tu wyrastały na rekordowe olbrzy-
my puszczy. W węższe szczeliny wciskały się wachlarze
drzewiastych paproci, mnóstwo rosłych bylin i skromniej-
szych ziół. Nawet wielkie kamienne bloki były niewidoczne
spod płożących się winorośli, rotangów i w ogóle licznych
lian, które splotami grubymi jak ramię bądź wspinały się
na okoliczne pnie, bądź gmatwaniną kolumienek i frędzli
zwisały z gałęzi, pomieszane z powietrznymi korzeniami,
z opadającymi wstęgami poroślowych widłaków, z liśćmi
albo kwiatami storczyków.
Rarrra nie wyobrażał sobie płaszczyzn uprawnych pól -
choć słyszał kiedyś, że ludzie gdzieś dalej wycięli skrawki
lasu i sadzą na nich jadalne rośliny lub wypasają oswojone
zwierzęta. W myślach przymierzał to do swej polanki :
takie, albo podobne, tylko sztucznie oczyszczone z drzew.
Nie podejrzewał istnienia oceanów. Jak Kant, który
spędziwszy długi żywot w Królewcu, ponoć nigdy się nie
przekonał naocznie, że jego miasto leży nad morzem -
Cyrkolita, nie znający większej wody niż strugi deszczu
ściekające przed szałasem, przez sto lat nie zszedł nad
Ituri : mierziła go sama wizja obfitości wód.
Donioślejsze sprawy zaprzątały jego bystry umysł -
z roku na rok, z dziesięciolecia w dziesięciolecie. Bardzo
już dawno temu ukończył wstępny rozdział swych docie-
kań: Nikt z Pigmejów nie uwierzyłby teraz, że niegdyś
ich boski totem nie spoczywał tak dostojnie, jak przywykli
go widzieć - przed szałasem podczas pogody, a w jego
wnętrzu w porze deszczowej. Wonczas Rarrra myszkował
wszędzie, czuł się tropicielem rzeczy, zjawisk i wydarzeń.
Świetnie do tego przysposobiony, mógł wchłonąć niepo-
równanie więcej doznań, dokonać obserwacji i doświad-
czeń, niż najambitniejszy ziemski badacz.
Patrząc na psychozoa nieruchomo spoczywającego w
postawie wpółwyprostowanej, z podkurczonymi tylnymi
nogami krótszymi od przednich - łatwo można by go
uznać za istotę powolną jak żółw. Tymczasem przy swym
beczkowatym, szczelnie opancerzonym tułowiu, z przodu
zakończonym spiczastą głową, a z tyłu grubym walcowa-
tym ogonem, przy czterech metrach długości oraz prawie
dwustu kilogramach wagi - Rarrra wprawdzie nie galo-
pował, ale wyciągniętym truchtem mógł prześcignąć każ-
dego Pigmeja. Nigdy tego nie czynił, gdyż nie musiał,
a sport był mu zupełnie obcy.
Z górą sto lat wcześniej wylądował w miejscu, które
wydawało mu się typowe dla całego globu. Obraz nie był
podobny do niczego, co oglądał w ojczyźnie. Widoczność
nie sięgała rzutu kamieniem. Zewsząd otaczał go zwarty
las. Rarrra rozumiał, że zetknął się twarzą w twarz z czymś,
cowżyciu planet znał z dedukcji kosmograficznej: sposobu
rozumienia Wszechświata, wzniesionego przez jego ro-
dzimą kulturę na wyżyny wirtuozerii. Przybysz wiedział
i przedtem, że takie skupisko roślin może być wystarcza-
jąco gęste, aby nie przepuścić słonecznego promienia.
Ale co innego wiedzieć, a co innego widzieć. Analizował
każdy szczegół, dotykowymi wypustkami macek trącał
zioła, grzyby, pnie drzew i porośla na gałęziach, wąchał
otoczenie wysunięciem rurki smakowej z ukrytych pod
pancerzem ust i nacelowaniem na wybrany liść, kwiat
lub owoc.
W pewnym oddaleniu, wtłoczony w cienistą gęstwę -
spoczywał statek, którym tu przyleciał. Lądując, wypalił
laserowym miotaczem korytarz pośród niższych drzew,
by szarawą plastykową kulę tak wcielić w puszczę, że nie
mogła być dostrzeżona z góry. Dodatkowo otoczył swój
pojazd potem niewidzialności: to miejsce, oglądane z zew-
nątrz, sprawiało teraz wrażenie szerokiej pionowej studni.
Gwiazdolot nadawał się do startu nawet za tysiąclecia.
Tak zabezpieczywszy go przed czyjąkolwiek ingerencją.
a nadto przed ruchami górotwórczymi - kosmiczny zwia-
dowca ruszyłw drogę. Parł ku jedynej w okolicy, niewiel-
kiej polanie, którą dojrzał schodząc do lądowania. Była
wtedy jaśniejszą kropką na nie kończącym się wzorzystym
hafcie zielonej planety.
Niewiele zobaczył wędrując przez puszczę. Nie był to
splątany gąszcz, w którym człowiek przerąbuje sobie dro-
gę maczetą. Cyrkolicie jednak, nie obeznanemu z żadnym
lasem, ter‚n wydawał się tak uciążliwy, że skupiał myśli
na omijaniu przeszkód, nawet jeśli to były kępy niskich
krzewinek bądź kłody oblepione białymi gąbczakami roz-
toczowych grzybów - tak zbutwiałe, że rozsypywały się
za lada potrąceniem. Zaziemski gość uważnie obchodził
wielkie jak melony, różowe bulwy pasożytniczo wyrasta-
jące wprost z korzeni żywiciela, czasami przystrojone
w skórzastobrązowe kwiaty. W gęstszym poszyciu musiał
jednak łamać swym ciężarem krzewy gardenii, paprocie
i niskie palemki. Gdzieniegdzie wyrwał przeszkodę z ko-
rzeniami, nawet obydwoma poszóstnymi pękami macek
jednocześnie, czego Rarrrowie starannie unikali. Nie na-
potkał żadnych zwierząt prócz owadów. Drobne fruwające
skrzydłaki - bardziej podobne do znanych mu organiz-
mów niż drzewa i zioła - upewniły go, że całe tutejsze
życie opiera się na białku zanurzonym w wodzie. Było to
coś z jego świata, a zarazem sygnał, iż na Ziemi można by
zamieszkać.
Skoro dostrzegł prześwit, żwawo pospieszył w tamtą stronę.
Przybysza pożerała ciekawość, jak wygląda tu jasny dzień.
Przed wylądowaniem jego statek zanurzył się w zwarty gąszcz
obłoków. Płynęły wszechobecne, jak horyzont długi i szeroki.
Gnębiło go, czy chmury stale i wszędzie otulają planetę.
Nazajutrz spadł deszcz, co było dla Rarrry potężnym
szokiem. Pierwszy raz w życiu przemókł, pierwszy raz
widział tyle wody. Miał jednak szczęście, bo właśnie nasta-
wała pora sucha. Niebawem zaświeciło słońce i stwierdził
z satysfakcją, że jego promienie są bardziej pożywne niż
każdej z trzech dziennych gwiazd Cyrkoli. To był drugi,
o wiele poważniejszy dowód na przydatność Ziemi do
skolonizowania. Kosmita uznał, że zniesie figle egzotycznej
aury - byle słota nadmiernie się nie przeciągała. i byle
znów nie padał deszcz; płytki pancerza drgały mu nerwowo
na samo wspomnienie. Intensywne promieniowanie ziem-
skiego słońca ratowało go również z tego względu, że
polanka, której nie zamierzał porzucić była nasłoneczniona
tylko cztery godziny dziennie.
Typowe dla wyżynnych rejonów kongijskiej puszczy
małe gołoborze powstało dzięki wykrystalizowaniu się
soli ze skał. Na takim miejscu usychają drzewa. Natomiast
zwierzęta przychodzą tam lizać sól. Nie uchodzi to uwagi
Pigmejów, którzy te polanki nazywają idu. Zapamiętują
je pilnie jako stanowiska łowieckie. -
Dopiero teraz Rarrra się przekonał, jak bardzo urozma-
icone jest leśne życie. Musiał szybko dociec, czy jakieś zwie-
rzęta są zdolne mu zagrażać. Był to dla niego zupełnie nowy
problem. Organizmy z Cyrkoli różniły się od ziemskich
nie tylko wyglądem, ale znacznie gruntowniej fizjologią.
Wszelka wojna życia przeciwko życiu o przetrwanie jed-
nostek i gatunków była tam wyłącznie obroną przed zbyt-
nim zagęszczeniem. Nikt nikogo nie pożerał. Wszystkie
organizmy karmiły się światłem, którego nie brakowało
w układzie potrójnej gwiazdy, gdzie zachodom jednego
słońca sekundowały wschody drugiego albo trzeciego;
i tak w kółko. Rzadkie chwile, kiedy nic nie świeciło na
niebie dały się porównać z urokami białych nocy polarnych
na Ziemi. Cokolwiek biegało, pełzało, fruwało, było zmu-
szone od czasu do czasu uzupełnić dopływ energii, sięga-
jąc do'produktów procesów biochemicznych u form wroś-
niętych w podłoże - ale nie wyrządzając im krzywdy.
W pewnym stopniu odpowiadało to spijaniu nektaru kwia-
tów przez pszczoły albo kolibry, a jeszcze bardziej -
mikoryzie świerka z borowikiem. Również w tym wypad-
ku, partnerzy symbiozy czerpali wzajemne korzyści.
Jednym z pierwszych ssaków poznanych przez Rarrrę
była cyweta. Wyszedłszy na polankę przystanęła, a nie
widząc czegoś przydatnego na łup ani też nie wietrząc
niebezpieczeństwa - powoli, płynnie przesunęła się pod
ścianą zieleni i zniknęła w gąszczu.
Obserwując ją, Rarrra szukał porównań z ojczystą fauną.
Zaczął od różnic. Puszyste futerko, szare w czarno-brązo-
we cętki - wcale nie zgadzało się z jego wyobrażeniami
o zwierzętach. Sierść zamiast twardej rogowej okrywy !
Włosy szczelnie obrastając‚ korpus i nogi, nawet głowę, a
na ogonie dłuższe i bardziej puszyste; i to w tak wilgotnym
klimacie! Ciarki przeszły mu pod pancerzem na nieprzy-
jemną myśl, jak on by przeżył w tej lichej ochronie ciała
kataklizm deszczu ; tych strug wody przeciekających nawet
przez rozłożyste gałęzie drzewa bawełnianego na skraju
polany, pod którym zwykł się chronić. Wysmukły tułów
cywety uznał za pocieszny, ale to mogło ułatwiać zwinne
poruszanie się w zaroślach.
A podobieństwa Przede wszystkim czworonóg - jak
on sam i pokaźna część rodzajów zamieszkujących Cyrkolię,
zwłaszcza dużych. Oglądane zwierzę wielkości lisa wydało
mu się ogromne w zestawieniu z tym, co znał. W jego świe-
cie tylko dwa gatunki z grupy rogopancernych - do któ-
rej i on należał - osiągały takie rozmiary. Wąska mordka
cywety, charakterystyczna dla łaszowatych, przypominała
jego trójgraniastą głowę. Zadumał się. Był w innym poło-
żeniu niż ludzie, przywykli mieć bliskich kuzynów w szym-
pansach i gorylach: zoologiczny pień, z którego wywodzili
się Rarrrowie, już od setek milionów lat nie wydał zwy-
cięskich odrośli. A te konary, które odłączyły się wcześniej
- zrodziły formy niepodobne, małe jak wiewiórki, o gło-
wie tak pionowo ściętej, że ledwo wyodrębniała się z tuło-
wia. Stożkowaty kształt czaszki był na Cyrkoli wyłącznie
przywilejem jej gospodarzy; użyczał zgoła nowych możli-
wości pofałdowania zwojów mózgowych. Przez krótką
chwilę Rarrra zastanawiał się nawet, czy obejrzany zwierz
nie jest właśnie rozumnym Ziemianinem.
Wraz z upływem czasu, przybysz z dalekich stron gro-
madził coraz więcej doświadczeń, starając się zrozumieć
puszczę Już na początku zwróciły jego uwagę szerokie,
białe kapelusze grzybów na wysokim trzonku, wybijające
się ponad runo czerwonych jagód. Potem poznał wiele in-
nych, nieraz ukrytych w gnijącym listowiu; ciekawiły go
jako okazy zarodnikowe, bo właśnie takimi były wszystkie
osiadłe formy życia na Cyrkoli. Natomiast zdumiewał się
różnorodnością roślinnych pasożytów, od pokrytych liśćmi
form spokrewnionych z jemiołą, nieraz o kwiatach tak
jaskrawych, że łudzą wizją płomienia na gałęzi, poprzez
białawe nitkowate twory przypominające kaniankę na
koniczynie - aż do takich, które całkowicie wrastają w
tkanki żywiciela, tylko kwiat wypuszczając na zewnątrz.
Studiował też społeczeństwa owadzie. Zaczęło się od ter-
mitiery która na kształt warownego zamczyska, pełnego
baszt, krużganków i wieżyc, wysterczała na skraju polany.
W dziupli przysadzistego figowca, o koronie pokiereszo-
wanej uderzeniem pioruna, znalazł pszczeli rój. Owady
były doskonale widoczne na tle jasnej kory.
Większe zwierzęta najczęściej uciekały przed Rarrrą
w leśną gęstwinę, zanim zdążył je wypatrzyć. Wyjątek
stanowiły rozwrzeszczane małpy, nawykłe do obecności
nowego lokatora puszczy. Ponieważ nie umiał wspinać się
na drzewa, tym bezczelniej płatały mu rozmaite figle,
bacząc aby nie podejść zbyt blisko. Czasami Rarrra chwy-
cał splotem macek jakiś grzyb albo owoc i niby pociskiem
z procy ciskał w stado przedrzeźniających go koczkodanów,
ale z uwagą, by nie skrzywdzić psotników.
Pewnego dnia zadumał się nad wyglądem gerezy biało-
brodej. - Po co jej taki strojny płaszcz z bardzo długich
białych włosów, który podczas skoków unosi się jak spa-
dochron nad karkiem i grzbietem, by kokieteryjnie opaść
na połyskliwie czarne boki zwierzęcia Czyżby doczepiona
ozdoba - Cyrkolitę zaintrygował także fakt, że w prze-
ciwieństwie do innych małp, jakie poznał, nie posiada ona
kciuka u rąk. Rychło przekonał się, że i ten trop poszuki-
wania Rozumu prowadzi donikąd:
Pewnego razu usłyszał dochodzące z puszczy trąbienie
tak donośne, ż‚ wydało mu się dźwiękiem jakiejś maszyny.
Nie spostrzegł jednak żadnych oznak niepokoju. Świersz-
cze nie przerwały poćwierkiwań, cykady śpiewały na wy-
soką nutę, para zielonych papużek nierozłączek nadal
beztrosko siedziała na lianie oplatającej pień drzewa kau-
czukowego, kilka jaskrawo upierzonych czepig wesoło
pofruwywało z gałęzi na gałąź, barwne wikłacze robiły taki
sam jazgot jak przedtem, uwijając się wysoko pośród ko-
lonii swoich kunsztownie splecionych gniazd.
Dopiero kiedy Rarrra podążył w stronę, skąd dobiegł
tamten tajemniczy głos - nagle odczuł, że ziemia zadrżała.
Rozległ się głuchy, dudniący tętent, trzaski łamanych
gałęzi i pomniejszych drzew. Jednak lata miały upłynąć,
zanim Cyrkolita ujrzał pierwszego słonia. Na razie nie
wyobrażał sobie tak masywnych zwierząt. Byłby jeszcze
bardziej zdumiony, gdyby się dowiedział, że często ba-
raszkujące przed nim pocieszne. góralki są dość blisko
spokrewnione ze słoniami.
Ale nie tylko owe zwierzątka, podobne do świstaków,
każdego dnia odwiedzały polankę Rarrry. Kręciło się tam
sporo rozmaitego drobiazgu. Częstego bywalca, jeżozwie-
rza Cyrkolita podziwiał za jego długie biało-czarne kolce;
wydawały mu się rozsądniejszą ochroną ciała niż futro.
Zaprzyjaźnił się z ichneumonem; który obwąchiwał go
dociekliwie. Czasami zachodził tam szczur trzcinowy po-
dobny do nutrii. Spośród większych ssaków, prym wiodły
rozmaite antylopy: jedne pasły się głównie o świtaniu,
inne pod wieczór. Nieraz przebiegało polanę stadko og-
romnych świń leśnych. Spotkanie z parą bawołów, które
o brzasku przyszły lizać sól, wzbudziło przeświadczenie
Rarrry, że muszą to być najpotężniejsze zwierzęta Planety
Puszcz.
Przybysz oglądał także nocne życie lasu, nastawiając
wzrok na podczerwień. Nawet w zupełnej ciemności orga-
nizmy stałocieplne jarzyły się w jego oczach, jakby emano-
wały aureolę. Mógł więc śledzić takie zwierzęta, które
w porze dziennej tylko jakieś zagrożenie zdolne jest wy-
płoszyć z legowisk. Dlatego nie zdziwiłaby go wiadomość,
że aż cztery piąte gatunków ssaków zamieszkujących glob
pędzi nocny tryb życia - co uświadamia sobie mało kto
prócz zoologów. Nad Cyrkolitą bezgłośnie przelatywały
rudawki - okazałe owocożerne nietoperze; równie cicho
biegały spokrewnione z hienami protele myszkujące za
termitami, oraz mniejsi i więksi rabusie. A w mrocznym
gąszczu nie ustawała kakofonia tajemniczych dźwięków.
Każdy przyrodnik pozazdrościłby kosmicznemu zwiadowcy
częstych obserwacji ratela, największego drapieżcy wśród
łaszowatych. którego zwyczaje znane są dość powierz-
chownie.
Także okapi. tylko przez nielicznych Europejczyków
oglądana w naturalnym środowisku, była dla Rarrry czymś
pospolitym. Jedno ze spotkań z tą żyrafoszyją mieszkanką
puszcz nad Ituri pobudziło wyobraźnię przybysza. Minęła
północ, dokuczał mu chłód. Dawno ustał wieczorny po-
wiew wiatru, a ciszę łamały tylko bujne głosy dżungli.
Dorodna okapi wysunęła się z kępy bananowców i zaczęła
spokojnie objadać z liści zwisające gałązki drzew. Nagle, jak
spod ziemi, gibkie cętkowane cielsko skoczyło jej do gardła
i zawisło, pazurami tylnych łap rozszarpując brzuch ofiary.
Wchwilę później lampart rwał zębami kawały ciepłego mięsa.
Nie był to pierwszy wypadek oglądania przez Rarrrę walki o byt
w jej najbrutalniejszej formie. nieznanej na Cyrkoli: mordo-
wania jednych zwierząt przez inne. Widywał rozmaite dzięcioły
wydziobujące czerwie i poczwarki w załomach kory, przypat-
rywał się rozbójniczym wypadom modliszek, polujących na zdo-
bycz większą od siebie. Raz blisko niego ichneumon wypatrzył
grzejącą się w słońcu mambę zieloną i w śmiałym doskoku wtopił
w jej kark spiczaste zęby ; choć ofiara była trzykrotnie dłuż-
sza od rabusia - po wyczerpującej, akrobatyczn‚j walce napas-
tnik pokonał jadowitego węża i spokojnie przystąpił do uczty.
Codziennie Cyrkolita śledził pojedynki na śmierć i życie,
podchody i ucieczki, walki o wyrównanych szansach i bez
szans ocalenia. Czasami zwyciężał silniejszy, innym razem
decydowała zwinność albo przebiegłość: Przybysz po-
dziwiał mistrzowskie chwyty ewolucji, które upodob-
niły wiele organizmów do podłoża bądź też do innych, nie
spokrewnionych blisko gatunków - czy to niebezpiecz-
nych, czy odrażających w smaku i zapachu. Poznał u pew-
nych motyli zbawczą rolę krzykliwych barw, kiedy znie-
nacka odsłonią oka na tylnych skrzydłach, drgające tęczą,
albo dziwaczny deseń, albo jaskrawość odwłoka - zastra-
szając bądź dezorientując prześladowcę.
Atak lamparta nie był dla Rarrry zaskoczeniem, cho-
ciaż dotychczas nie spotkał tak srogiego drapieżnika. Łowy
w świecie wielkich zwierząt, logiczne tam gdzie wzajemne
pożeranie się reguluje harmonię w przyrodzie - zaostrzały
problem, który nurtował go od dawna: jacy są ONI. Czy
rozumni Ziemianie także pożerają - jeśli nie siebie na-
wzajem, to w takim razie swoich zwierzęcych krew-
niaków Uparcie odtrącał tę myśl - choć wiedział z de-
dukcji kosmograficznej, iż nieogarnione bogactwo form
i zjawisk we Wszechświecie musiało gdzieś zrodzić nawet
zupełnie odrażające cywilizacje: takie, które wyniszcz�ją
się bratobójczo, i to z powodów mniej usprawiedliwiają-
cych niż doraźny fizjologiczny głód.
Zaziemski zwiadowca właśnie nad tym rozważał, tok
myśli telepatując do opracowania komputerowi w ukrytym
statku - kiedy tuż przed nim pojawiło się monstrum.
Widywał rozmaite węże lecz nie bywały one dłuższe niż
pęk jego własnych wici. Stwór, który podpełzał ku niemu,
sylwetką przypominał tamte gady, ale zadziwiał ogromem.
Nagle Rarrra odczuł, że dzieje się coś wstrząsającego:
zwierz skręcił się w sobie, tworząc z grubych plamistych
splotów ciała foremne koło, podniósł małą głowę o przy-
ćmionych, jakby zamazanych oczach, wysunął z paszczy
rozwidlony język... i zasyczał.
Cyrkolita zareagował błyskawicznie. Może wpłynęły na
to przerwane refleksje, kim są i jak wyglądają Ziemianie ..
Rozemocjonowany, postąpił o krok, zniżył głowę tuż przed
zwiniętym w kłąb potworem, wpatrzył się w niego i prze-
mówił serią długich modulowanych syków. Był to pierwszy
głos, jaki wydał na Planecie Puszcz.
Pyton, ufny w siebie jak ktoś, przed kim wszyscy trwoż-
nie ustępują, opuścił łeb na skłębione zwoje i z ciekawością
przyglądał się nieznanej postaci. Potem, napiąwszy mięśnie
rozwinął spiralę i bez pośpiechu podążył ku najbliższej
kępie paproci.
Przybysz nie wyzwolił się spod mamiącego skojarzenia,
iż na Cyrkoli zwierzęta wydają najróżniejsze dźwięki -
ale syczą wyłącznie Rarrrowie. Zdał sobie sprawę, iż jeśli
ma przed sobą Ziemianina; nie porozumie się z nim mową
z innej planety. Tymczasem pyton wsuwał się już w gęste
chaszcze. Cyrkolita dopędził go w mig, na końcu warkocza
splecionych wici rozcapierzył promieniście wszystkie
sześć macek, aby mocno i pewnie ścisnąć ogon gada, a za-
parłszy się nogami, ciągnął ku sobie. Wąż szarpnął tak gwał-
townie, że kosmita się przewrócił. Wstając posłyszał sze-
lest niepokojąco bliski -jakby coś się działo w nim samym.
Było to tarcie pokrytych łuskami giętkich splotów, owija-
jących się wokół pancerza Rarrry.
Obaj wyszli z tej przygody bez szwanku. Pyton nie był
w stanie udusić domniemanego prześladowcy, a ten zosta-
wił w spokoju zwierza, który zsunąwszy się z niego, po-
dążył w puszczę.
Mijały dni pozbawione emocji znaczniejszych odkryć.
Rarrra właśnie wpatrywał się w łukowato zgiętą sylwetkę
małej jaszczurki, która śpiąc przypłaszczona do pnia drze-
wa, wspólnie z korą tworzyła mozaikę bezbłędnie dopa-
sowanych deseni. Odnotowawszy kolejny przykład och-
ronnego przystosowania się gatunku do otoczenia - po-
myślał, że skądś zna to zwierzątko. Tak, widywał je nocą.
Był to jeden z gekkonów, typowych dla tropików.
Nagle uwagę kosmicznego zwiadowcy przykuły intrygu-
jące dźwięki. Nie było to pokaszliwanie lamparta ani
szczekanie pawianów, wycie hien, albo szakali ani ujadanie
stada pstrych likaonów. Odgłosy dobiegały zróżnicowane - i
rozproszone.
Kiedy wrzawa przybrała na sile, Cyrkolita opuścił swe
zwykłe miejsce, wchodząc w las. Po drugiej stronie polanki
puszcza aż zanosiła się potężniejącym wrzaskiem. Docho-
dziły do tego tajemnicze stukania, jakby uderzenia drewna
o drewno.
Bardzo silne podniecenie, ciekawość pomieszana z nie-
uchwytnym, ledwo uświadomionym lękiem, ogarnęła Rarrrę, jak
nigdy na Ziemi i nigdy dotąd w jego długim, urozmaiconym
życiu. Wyraźnie mu się zdawało, że dźwięki przechodzące w
orgię krzyków, coraz bliższe - nie tylko są modulowane, ale
powtarzają się w nich zespoły kilku lub kilkunastu prostych
jednostek głoskowych. Czyżby mowa artykułowana
Właśnie otrzymał odpowiedź jednego z komputerów na wyniki
najświeższych badań, jakie telepatował przed kwadransem: hipo-
tezę, iż Ziemianie dawno temu opuścili ojczyznę, a zawiadują
jej gospodarkę z zewnątrz, zasiedlając sztuczne ciała kosmi-
czne: rodzaj wielopoziomowych, hermetycznych kul-planetoid.
Stosując bezprzewodowy transfer energii, czerpią ją z urządzeń
pracujących w puszczy, w głębiach skał albo na sąsiednich pla-
netach.
Kiedy indziej Rarrra zbagatelizowałby tę sugestię. Tym
razem przestrzegała go przed nowym pochopnym domnie-
maniem, że spotkał rozumnych gospodarzy planety.
Kosmita nie mógł jednak nie zauważyć wzrastającego
niepokoju w przyrodzie. Był to silny jakby wszechobecny
nastrój zagrożenia, któremu nie poddawały się tylko o-
wady. Nad polaną mignęło kolorowe stadko turaków.
PoJedyńczo przelatywały inne ptaki śpiewające. Bekas zło-
cisty koszącym lotem zapadł opodal w gęstwinę, rzadki paw
kongijski przeciął gołoborze typowym dla kuraków cięż-
kim biciem skrzydłami. Sygnałem alarmowym była roz-
pierzchająca się grupka nietoperzy, zdezorientowanych
blaskiem słonecznym.
Rarrra znał wszystki‚ te ptaki, a nietoperze oglądał
każdej nocy. Nigdy jednak mieszkańcy lasu nie defilow…li
przed nim tak gremialnie. Przybysz wiedział, że bujne
leśne życie dobrze się konspiruje.
Polanę przebiŠgła zwinnymi susami zorilla - podobny
do skunksa nocny drapieżnik, ozdobnie umaszczony bia-
łymi cętkami i pasami na długiej czarnej sierści. Cyrkolita
chciał mu się baczniej przyjrzeć - gdy nagle ujrzał noso-
rożca który cwałował prosto na niego. Zachwycony tym
widokiem ogromnego zwierza, cofał się nie przestając
telepatować swych spostrzeżeń na statek.Nagle wydało mu się,
że wczepił ogon w kępę traw. Nie chcąc spuścić z oczu
nosorożca, który zatrzymał się na moment sam pchnął się do
tyłu, aby stargać niespodziewaną pułapkę. Ale teraz nogi mu
się zaplątały. Gruboskórca zawrócił i zniknął pośród drzew.
Tymczasem niewielka leśna antylopa o rudawej sierści zama-
szystymi skokami wbiegła do lasu. Mijając Cyrkolitę, zatrzy-
mała się raptownie, jakby ją przygwoździła do miejsca nie-
widzialna siła. Zaraz potem upadła, tłukąc się i szamocząc
bezradnie. Kosmiczny przybysz usiłował podejść do niej.
Wtedy przezroczysta zasłona owinęła mu się wokół głowy.
Ruchy miał bardzo utrudnione. Mimo to, próbował błyskawicz-
nie porządkować niezwykłe wrażenia. Zdał sobie sprawę,
że krzyki spotworniały w niesamowity rwetes. Posiadając
zmysł dokładnego lokalizowania źródła dźwięku - wie-
dział, iż najbliższe głosy pochodzą z odległości kilkunastu
kroków. Spojrzał na polanę. Roiła się od wyprostowanych dwu-
nogów biegnących naprzeciw. Uderzyło go, że te dziwne
postaci - trochę podobne do szympansów, które znał -
mają skórę zupełnie nagą, nie pokrytą sierścią ani łuską,
ani kolcami, a tylko wierzch głowy porasta im kędzierzawe
futerko. Nieśli jakieś wydłużone przedmioty w przednich
kończynach, nie służących im do podpierania się.
Wówczas Rarrra rozejrzał się by zbadać, co krępuje mu
ruchy i )ak temu przeciwdziałać. Dostrzegł omotujące go
zewsząd cienkie włókna, splecione na krzyż w tysiące
małych kwadratów.
Dwóch osobników dopadło tarzające) się w trawie anty-
lopy i powtarzając radosny okrzyk: "Sondu"! - wbiło w
nią lśniące ostrza, zatknięte na długich drzewcach. Zwie-
rzę uczyniło parę gwałtownych ruchów potem już tylko
konwulsyjne drgawki przeszły po jego skórze.
Rozglądając się, łowcy dostrzegli kosmitę. Osłupieli do
tego stopnia, że jeden upuścił dzidę.
Rarrra wyzbył się jakichkolwiek wątpliwości. A więc
zdarzyło się to, o czym marzył od chwili wylądowania.
Stali przed nim ONI. Któż inny mógłby sporządzać sieci
łowieckie, wykuwać zaostrzoną broń, nosić ozdoby z two-
rzyw sztucznych i przep�ski biodrowe z tkaniny, wreszcie
- okrzyknąć upolowane zwierzę jego imieniem
Od tego dnia minęło dziewięćdziesiąt jeden lat. Polana w
puszczy, przez Pigmejów nazwana Apa Rarrra - Obóz
Rarrry, tak samo każdego pogodnego południa zbierała
ożywcze ciepło. Zamieszkali ją ludzie, a zami…st dzikich
zwierząt - myśliwskie psy tropiły po niej z nosem przy
ziemi. W samym środku, gdzie słońce świeciło najdłużej
stał szałas Cyrkolity, wytworniejszy od innych i tak pieczo-
łowicie wypleciony warstwami liści mongongo że nie prze-
puszczały wody nawet podczas ulewy. Zwartym kręgiem
ubezpieczały go na obrzeżu lasu mniejsze, choć podobne,
zielone schronienia Pigmejów.
Rarrra miał swój własny, niebagatelny udział we wszyst-
kim, co wypełniało tok życia najmniejszych ludzi świata.
Dla niego nie byli zresztą ani drobni, ani rośli, gdyż nie
znał innych Ziemian. Udzielał błogosławieństwa już kilku
pigmejskim pokoleniom. Uczestniczył w każdym nkum-
bi - uroczystym wtajemniczeniu chłopców, i w równie
rozśpiewanych elima - świętach dojrzewających dziew-
cząt. Paradnie defilowały przed nim orszaki weselne i snuły
się żałobne kondukty rozedrgane spazmami.
Nic ważnego w życiu ludzi puszczy nie mogło obyć się
bez tego niezwykłego patrona. Każdego noworodka okrę-
cał prawym warkoczem i - delikatnie obejmując mackami
- unosił w górę, ku słońcu. Chłopców, których przyjmo-
wano w poczet pełnoprawnych członków gromady z przy-
wilejami i obowiązkami dorosłych mężczyzn - musi�ł
symbolicznie wychłostać, nowożeńców spętać obydwoma
splotami wici na wspólny los, a zmarłych przed złożeniem
w leśną ziemię naznaczyć z obu stron czoła poszóstnym
znamieniem przylg na swoich mackach, aby ich wcielić
w niepojęte dalsze losy puszczy.
W Apa Rarrra obozie dość licznym, gdzie wszyscy byli
spokrewnieni bądź skoligaceni, mogli mieszkać - oprócz
zamężnych dziewcząt, drogą wymiany włączonych do
społeczności z innych grup pigmejskich - jedynie potom-
kowie tych, którzy na tamtym pamiętnym polowaniu od-
kryli swój totem. Wówczas, inteligentnie wyplątawszy się
z sieci łowieckiej, wyprowadził ich na gołoborze, wskazu-
jąc wymownym gestem pęków wici, że przybył z nieba.
Kiedy swój przeciągły modulowany syk zakończył bul-
gotem przypominającym warczenie - jeden ze starych
myśliwych, odrzuciwszy włócznię, począł się klepać pod
pachami z
miną
wielce uradowaną a naśladując
przybysza
wykrzyknął z całych sił: "Rarrra! ' Zawołanie po chwy-
ciła gromada; odtąd stało się ono imieniem żywego boga.
Rarrrowie wydawali ten głos niezmiernie rzadko. Był
swoistą, nieprzetłumaczalną reakcją, czymś podobnym do
euforycznej radości - niby uśmiech w otwierającą się przy-
szłość dobrą albo złą, ale niepodobną do niczego poznane-
go. Potem już nigdy nie zaintonował tego dźwięku : tamta
wyczekiwana przyszłość stała się jego teraźniejszością.
Wiele jej zasłon opadło, ukazując Ziemian w kręgu świata
puszczy i świata ich marzeń - choć niejedno należało jesz-
cze odkryć i zrozumieć.
Stulecie nie było dla Rarrry okresem wyjątkowo długim.
Zamierzał jeszcze tu pozostać, czasami nawet z trudem
sobie wyobrażał nieunikniony dzień, kiedy naciśnie dźwi-
gienkę gwiazdolotu i wedrze się w niebo. Wciąż brakowało
mu rozwiązań ważnych zagadek, wyjaśnienia niepewności,
aby mógł sprawiedliwie zadecydować o losie Ziemi i jej
gospodarzy.
Nadszedł czas miodobrania, owe najszczęśliwsze dwa
miesiące w roku kiedy do wszystkich dobrodziejstw,
jakimi puszcza obdziela swój leśny ludek - dołącza słodki
dar, ceniony przez Pigmejów najwyżej. Od dwóch tygodni
obóz drgał śpiewem, huczał trąbieniem, wibrował tańcem
- a Rarrra weselił się wraz ze swoją rozbawioną, swawolną
czeredką. Zespolenie się Pigmejów z żywiołem pierwotnej
puszczy nie było dlań wcale zaskakujące. Nastrojem takiej
swojskości upajał się niegdyś na wiecznie jasnych równi-
nach planety spod znaku trzech słońc.
Kiedy chłopcy bawiący się w szperaczy przynieśli pier-
wszy plaster miodu, twardy pełen pszczół, a także gąsienic
uwięzionych w tej przypadkowej pułapce - dorośli jęli
krzykliwie dyskutować nad dalszymi poszukiwaniami.
Każdy normalny obóz pigmejski rozprasza się co roku
przy tej okazji na mniejsze grupki nasłuchujące brzęczenia
pszczół, aby drzewa miodnego urodzaju okręcać zieloną
lianą - znakiem prawa własności do nich. Ale Święta Po-
lana nie pustoszała nigdy. Tylko niewielka część mężczyzn
- każdego dnia inni - szła polować, łowić ryby albo szu-
kać miodu. Kobiety stale zbierały grzyby, owoce i leśne
jagody, nie oddalając się zbytnio od Apa Rarrra. Gromada
czuła się zbyt silnie przywiązana do swego żywego totemu,
aby odstępować od niego na długo. Pojmowali to bardziej
jako nieustającą adoracyjną wartę niźli ochronę. Nic mu
przecież nie mogło zagrażać. Wszystko, co z puszczy, było
dobre, szlachetne i opiekuńcze dla nich - a cóż dopiero
dla niego, świętego symbolu jej siły żywotnej i wiecznego
trwania!
Pigmeje darzyli swój cienisty, rodzicielski las serdecz-
nością ludzi umiejących radować się życiem. Miłowali pusz-
czę jak najczulszą kochankę, śpiewali jej pochwałę każdego
dnia, a jeśli dotknęło ich jakieś nieszczęście - przez wiele
ranków i wieczorów dźwiękami trąb molimo budzili las,
by na powrót tak samo troskliwie opiekował się swoimi
dziećmi. Rarrry budzić nie potrzebowali: życie na Cyrkoli
charakteryzowała powolna, za to bezustanna aktywność,
nie przerywana okresami snu.
Leśni ludzie nie wznosili do swojego totemu błagalnych
modłów - tak samo jak nigdy nie prosili puszczy o orę-
downictwo w poczynaniach trudnych lub niebezpiecz-
nych, o ratunek w bólach czy zwątpieniach. Chociaż nie
uprawiali filozofii, głęboko tkwiło w nich heraklitejskie
przeświadczenie, że bogowie, o których śmiertelni niczego
bliższego nie wiedzą - żyją sobie szczęśliwie w innym
świecie, a zuchwalstwem byłoby przypisywać im kłopoty
zajmowania się ludzkimi losami. Rarrra zstąpił z zaczaro-
wanego matecznika cudownych drzew pomiędzy Pigme-
jów, ale zachował ten przywilej nieśmiertelnych. Zatrzy-
mał swoją boską naturę, o czym świadczyło najdobitniej,
że nie mając postaci człowieka - mimo to olśniewał niŠ-
pojętym rozumem.
Ci, którzy szukali pszczelego daru, czynili to ze zdwo-
jonym zapałem. Kiedy zbliżała się pora deszczowa - ich
patron, pozbawiony jadła słonecznych promieni, musiał
to sobie czymś powetować. Nie wystarczyło muspijanie
nektaru kwiatów, co traktował od niechcenia, raczej jako
przyjęcie hołdu od swych leśnych dzieci które składały
przed nim cokolwiek najpiękniejszego zakwitło w ich świe-
cie. W pochmurne dni gorliwie wpijał wysuwaną z niewi-
docznych ust trąbkę w kwiatowe korony, wysysał co so-
czystsze owoce - ale i tego było za mało. Wtedy rato-
wał go miód - jedyny stały pokarm, którym nie gardził.
Gdzieś w dali złowrogo pohukiwała burza, przedsmak
złych czasów dla Cyrkolity. Nieprzyjaźnie pociemniało,
choć słońce jeszcze nie zaszło.
jak zwykle w takich wypadkach, kilku Pigmejów uważ-
nie śledziło niebo, nasłuchuJąc poszumu wiatru i innych
zwiastunów bliskiego deszczu. Nim spadnie pierwsza kro-
pla, dwóch gwardzistów skrzyżuje gęsto ulistnione gałęzie
nad głową Rarrry, tym baldachimem osłaniając swój totem,
zanim zdąży on wsunąć się do namiotu. Ani jedna kropla
wody nie śmie go zmoczyć. Tabu !
Na razie nie padało. Rarrra spoczywał nieruchomo przed
swoim szałasem, a płomienie kumamolimo - ogniska mo-
limo-odbijały się krwawymi podblaskami włuskach jego
pancerza. Spora grupa Pigmejów siedziała opodal - jedni
na zrąbanych pniakach, inni wprost na ziemi. Młodzi żwawo
kręcili się niedaleko. Niewidoczni za zieloną kotarą lasu,
ożywiali go całą orkiestrą dźwięków, czasami tajemniczych
groźnych albo śpiewnych - ale zawsze wstrząsających
pięknem głosów puszczy. Był w nich i rozgniewany po-
mruk zbudzonego lamparta, i żałosne hukanie gołębia ze-
ślizgujące się po stopniach coraz cichszych tonów aż do
końcowego jęknięcia, nawet głuche porykiwanie afrykań-
skich żab.
Zdaleka odpowiadało wycie hien, przejmujące w swej
grozie. Rychło jednak ten niemiły dźwięk ustąpił nawoły-
waniom innych mieszkańców lasu. Coraz weselsze tony
przedzierzgnęły się w melodie brzmiące baśniowo, jak zew
z wieczności.
Nagle stało się coś wstrząsającego. Pienia i trąbienia,
głosy boskie i zwierzęce wyczarowane przez ludzi, zro-
dzone z ich najwierniejszej miłości do puszczy - zgasły
raptownie, jak nożem uciął. Odpowiadało to wrażeniu
umilknięcia w bitwie wszystkich armat naraz - kiedy
wódz małoduszny wywiesi białą chorągiew ponad głowami
obrońców, którzy radzi by walczyć do upadłego.
Starzy, zgrupowani przed swoim bogiem wokół płomieni
ogniska, poruszyli się niespokojnie. Niektórzy patrzyli
trwożnie w korony drzew i wyżej w okno nieba, pełne
szarych gęstniejących chmur. Na polankę, po której płożył
się dym, jednocząc się z subtelną wieczorną mgiełką paru-
jącej dżungli, ostrożnie wychodziły żony i córki łowców
ubrane w przepaski lędźwiowe z łyka spreparowanego
na wiotki materiał, kokieteryjną szarfą opadające do ziemi
na kształt ogona. Kobiety mogły teraz opuścić szałasy,
skoro umilkło molimo - "zwierzę z lasu' , którego nie
wolno im było zobaczyć.
Jak pamięć sięga, Pigmeje nie walczyli pomiędzy sobą,
atakże nikt ich nie napadał. Dlatego nie przywykli roz-
stawiać czujek wokół obozu. Tylko w Apa Rarrra - uświę-
conym tradycją zwyczajem - na czterech dość bliskich
stanowiskach dzień i noc, w skwar i niepogodę czuwali
młodzieńcy uzbrojeni w dzidy i łuki z zapasem zatrutych
strzał, jakimi zazwyczaj razili ptaki i małpy. Była to wła-
ściwie straż honorowa. Tylko najstarsi przypominali sobie
wydarzenie z dzieciństwa, kiedy dwóch zadyszanych war-
towników przybiegło z wieścią, że zbliża się stado słoni.
Cyrkolita pierwszy raz zobaczył te olbrzymy, jak zrujno-
wały kilka szałasów. Skoro po kunsztownych podchodach
udało się Pigmejom jednego odłączyć od stada i zabić -
sukces łowiecki przypisali boskiej woli swego totemu.
Ciosów nie sprzedali Murzynom, tylko zawiesili je nad
wejściem do szałasu Rarrry.
Historia sprzed lat powtórzyła się teraz, chociaż tym
razem bez słoni. Znowu blady strach padł na obóz pielęg-
nujący najświętszy ekstrakt puszczy. Dzieci poczęły płakać,
psy szczekać przeraźliwie, starcy przed ogniskiem wstali,
cisnąc się do zwartej masy Pigmejów, którzy otoczyli war-
towników przybyłych co sił w nogach. W tej ciżbie brą-
zowych półnagich ciał, owianych niebieskawym dymem
kumamolimo, okrytych przedzmierzchowym cieniem pusz-
czy -: gesty rąk, głów; nawet nóg i tułowi, nad wyraz
plastyczne, niepokojąco kontrastowały z przyciszeniem
rozmów, stonowanych prawie do szeptu. Chociaż mówili
wszyscy, nerwowo, jeden przez drugiego - nikt nie usi-
łował nikogo przekrzyczeć.
Kilkunastu zbrojnych podążyło nad brzeg Ituri, naprze-
ciw spodziewanemu niebezpieczeństwu. Pigmeje nigdy nie
mieli wodzów, sędziów ani prawodawców. Wysoko jednak
cenili doświadczenie - skarb owocujący starością. Więc
i teraz, w godzinie trudnej próby, wzrok młodszych męż-
czyzn i kobiet spoczął na tych, którzy przerwali zasłużony
wiekiem odpoczynek przy ognisku. Zmarszczone latami
twarze, pochylone sylwetki starców szanowanych za mąd-
rość życia - skupiły na sobie oczekiwanie gromady. Sły-
nący z przemyślności i łowieckiej odwagi Manyalibo,
dziadek licznych wnuków, istny Odys puszczy - spojrzał
smutno w ciemnoszar‚ niebo nad polaną; potem rozejrzał
się wokoło, podszedł pewnym krokiem do świętego ognia,
ponad którym młodzież dopiero co ochoczo przeskakiwała
w tańcu - i uczynił gest, który wzbudził gremialny, choć
stłumiony okrzyk przer�żenia.
- Więc aż do tego doszło - spytała trwożnie jedna
zkobiet.
Starzec wskazał ruchem głowy Rarrrę, jakby pragnął się
przed nim usprawiedliwić. Nie chciał gadulstwem pokryć
dr�matu, który rozgrywał się w jego duszy. Inni też myśleli
podobnie.
Parę kobiet podeszło z twardymi, niepalnymi liśćmi,
w których zwykły przenośić gorący węgielek drzewny na
nowe obozowisko. Zbliżyły się do ognia, bez patosu i bez
lęku należnego rzeczom świętym. Szybkimi ruchami dłoni
odrzuciły kilka parzących grudek, które matowiały u ich
stóp. Okręciwszy zarzewia liśćmi, wycofały się, unosząc
zawiniątka. Teraz wiele par rąk, zdarłszy zielsko i darnie
z ubitej ziemi rzucało ją garściami w płomień. Po chwili
ognisko osypała ciemna skorupa; z daleka było podobne do
kopczyka termitów.
- Dym szedł w stronę rzeki - zauważył jeden z Pig-
mejów. - Niedobrze. Bardzo niedobrze.
Wszyscy zdawali sobie z tego sprawę. Dym, trąbienia
iśpiewy, snucie gawęd o leśnym życiu i o przeszłości,
głośne rozmowy - zdradzały istnienie obozu na znaczną
odległość, szczególnie teraz w wilgotnej ciszy wieczoru.
Ciemniało nagłym tropikalnym zmierzchem kiedy od
strony Ituri dały się słyszeć intrygujące dźwięki. Dopiero
one wyostrzyły czujność Rarrry. Nawet kiedy tak niespo-
dziewanie zasypano ognisko - jeszcze podejrzewał, że
to może być improwizowany zbiorowy popis, związany
z odtwarzaniem kolejnej bajki.
Znał umiejętność Pigmejów naśladowania rozlicznych
głosów puszczy, ale teraz chodziło o coś innnego: była to
ludzka mowa, wszakże jakaś odrębna... Wydało mu się
niedorzeczne, aby jacykolwiek Ziemianie posługiwali się
językiem odmiennym niż ten, który poznał wraz z pozna-
niem Pigmejów. Mowa Rarrrów nigdy nie dzieliła się na
języki narodowe - bo nie znali pojęcia narodów. A po-
toczne słownictwo było na tyle intelektualne, że rugowało
potrzebę odrębności języka nauki.
Na polanę wkraczał dziwny orszak. Przodem szły cztery
rosłe postaci, ukryte w ubraniach osłaniających całe ciało
oprócz twarzy o czarnej, lśniącej skórze. W oczach Cyrko-
lity musiały uchodzić za stylizowane rzeźby wyobrażające
Ziemian. Tego sugestywnego wrażenia ani trochę nie u-
mniejszał fakt, że szły naśladując dwunożny chód ludzi.
Analogicznie wyglądała wszelka plastyka na Cyrkoli, nie
znająca płaskich malowideł ani statycznych posągów.
Właściwie cała planeta była nieograniczoną sceną plene-
rowego teatru-muzeum, po której przesuwały się sztuczne
postacie - Rarrrów, zwierząt, inteligentnych robotów
i mniej skomplikowanych maszyn. Wzywany telepatycznie
- taki tłumek zgodnie z każdym doraźnym życzeniem
improwizował złożone kompozycje, pełne ruchu i ekspre-
sji. Wyolbrzymione figury imitowały swoje naturalne
pierwowzory.
Kosmiczny zwiadowca coraz wnikliwiej obserwował
rozwój wypadków. Polanę zapełniło mrowie sylwetek
wprawdzie zindywidualizowanych, ale mających wspólne
cechy anatomicznej budowy Ziemianina. Nie znalazł
wszakże aktorów odzwierciedlających prawdziwych ludzi
- pobratymców swych drobnych, harmonijnie zbudo-
wanych leśnych opiekunów.
Zapadł głęboki mrok. Zwykle o tej porze Rarrra nasta-
wiał swoje zmienne oczy na nocne widzenie, gdyż inaczej
nie dostrzegłby niczego prócz zamazanych skojarzeń -
ruchu i niepewnych kształtów. Teraz intruzi niespodzie-
wanie ustawili w krąg pod ścianą puszczy silne reflektory.
W tle jasnych smug Cyrkolita śledził ciekawie, jak jego
obóz z minuty na minutę zmieniał się nie do poznania.
Najbardziej uderzało go, iż niezgrabne, karykaturalnie
wydłużone postacie Ziemian zachowywały się tak, jakby
na leśnej idu mieli więcej do powiedzenia niż gospodarze.
Kosmita wciąż jeszcze nie pojmował dramatycznych
treści tego, co się wokół rozgrywało. W ojczyźnie napa-
trzył się bez liku dekoracyjnych scenek, które jeśli demon-
strowały coś ważnego, to jedynie w kategoriach artystycz-
nych. Obecne widowisko odbierał jak rozrywkową ab-
strakcję z gatunku tych lubianych na Cyrkoli, które tylko
zarysowują jakąś koncepcję, każąc widzowi dotworzyć w
myślach co mu się żywnie podoba.
Rarrra zdawał sobie sprawę z różnorakości pięciu stref
klimatycznych na Planecie Puszcz. Rozumiał, że czymkol-
wiek jest przyroda okolic odsuniętych daleko za północny
i południowy zwrotnik, nie może to być swoisty