Osikowicz-Wolff Marcin - Rentgen
Szczegóły |
Tytuł |
Osikowicz-Wolff Marcin - Rentgen |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Osikowicz-Wolff Marcin - Rentgen PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Osikowicz-Wolff Marcin - Rentgen PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Osikowicz-Wolff Marcin - Rentgen - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: MARCIN OSIKOWICZ-WOLFF
Tytul: Rentgen
Z "NF" 4/98
Koła limuzyny rozbryzgiwały śniegowo-błotnistą breję.
Jack Discord siedział przy oknie, przykładając czoło do
chłodnej szyby. Na jego twarzy odbijały się światła mijanych
latarni.
- Ronaldzie, włącz radio - powiedział.
Głowa kierowcy przechyliła się w prawo i z głośników
popłynął żwawy swing.
- Czy stacja panu odpowiada?
Jack milczał. Przejeżdżali przez jedną z biednych
dzielnic, ostaczających down town niczym nowotwór.
Przyglądał się zamyślony wyszczerbionym kamienicom o oknach
wypełnionych dyktą i grubo okutanym postaciom grzejącym się
przy koksownikach.
Rozległ się dźwięk syreny.
- Co się dzieje? - ocknął się Jack.
- Mężczyzna z wózkiem stoi na drodze.
- Nie rozjedź go.
- To może być zamach, sir.
- Nie bądź durniem, Ronaldzie.
Limuzyna zaczęła zwalniać. Jack wychylił się. Droga
zwężała się w tym miejscu z powodu robót drogowych.
Pomarańczowe światła pachołków mrugały nieregularnie.
Wyładowany makulaturą wózek zatarasował wolną połowę. Poza
tym droga była pusta. Roland wolno podjechał. Mężczyzna w
ciasnym płaszczu i rękawiczkach bez palców bezskutecznie
starał się zepchnąć wózek na bok, ale śnieżne koleiny były
zbyt głębokie. Z daleka przyglądało się temu kilku
obdartusów skupionych nad ogniskiem z kartonów i krążącą
butelką. Zderzak lincolna dotknął nogi mężczyzny, ten
odskoczył na bok i zaczął wymachiwać rękami. Być może
krzyczał. Wózek przewrócił się, kiedy samochód pchnął go do
przodu. Makulatura wysypywała się zeń szeroką strugą i
lądowała pod kołami. W końcu sam wózek dostał się pod koła.
Jack poczuł szarpnięcie. Odwrócił się. Zostawiali za sobą
zmiażdżoną aluminiową konstrukcję, pryzmę wymieszanych z
błotem tekturowych pudeł i stojącego z opuszczonymi rękami
mężczyznę w płaszczu. Jack wyciągnął z barku opieczętowaną
butelkę bourbona z grubego szkła.
- Zatrzymaj się i otwórz okno.
Roland spojrzał na niego w lusterku, ale nic nie
powiedział. Kiedy okno się uchyliło, Jack wyrzucił butelkę
na śnieg. Gdzieś wysoko przeleciał hoover. Odjechali.
Gmach ambasady Przyjacielskiego Rubby'ego wznosił się w
niebo niczym gigantyczny drogowskaz z czarnego, matowego
plastyku, oblany światłem. Przed podjazdem ustawił się sznur
samochodów i hooverów. Wciąż podjeżdżały i lądowały nowe.
Ronald ustawił limuzynę w kolejce. Jack nie chciał czekać,
więc wysiadł i wpadł prosto w błotnistą pryzmę. Tupiąc
lakierkami o chodnik, skierował się w stronę wejścia. Z
kolejnych pojazdów wysypywały się hałaśliwe grupki gości.
- Jack Discord - powiedział przy wejściu do ochroniarza.
Wielkolud w smokingu zerknął na listę.
- Junior czy senior?
- A wyglądam na starszego?
- Proszę wybaczyć, sir - ochroniarz zrobił znaczek na
kartce. - Pastylki czynią cuda w dzisiejszych czasach.
Przepchnął się do środka i rozejrzał w tłumie. Wszyscy
ważniejsi już byli. Ktoś walnął go w ramię.
- Jack!
- Hans. Jak się masz. Jak twoje dziecko, szczęściarzu?
- Znakomicie. Gdzie twoja żona?
- Ma migrenę.
- Jasne. Rozumiem. Moja też - Hans spoważniał, nachylił
się i szepnął: - Wiesz coś?
Jack chwycił oburącz głowę Hansa i przyciągnął jego ucho
do swoich ust.
- ParaMedics pójdą w poniedziałek o dwa punkty przed
zamknięciem - powiedział i odepchnął go.
Hans zatoczył się w tył. Jego piegowatą twarz rozjaśnił
uśmiech.
- Dzięki. Pozdrów ode mnie ojca - zawołał już z daleka i
tanecznym krokiem popłynął w tłum.
Jack podszedł do stojącej tyłem kobiety w czerwonej sukni
bez pleców.
- Evita!
Odwróciła się.
- Witaj, Jack. Co nowego?
- Wiesz, że nic. Nie widziałaś tu gdzieś...
- Może widziałam, może nie widziałam - Evita wsunęła dłoń
pod klapę jego smokingu. - Porozmawiaj ze mną.
- Napijesz się?
- Z tobą zawsze.
Z tacy przeciskającego się obok kelnera zgarnął dwa
kieliszki szampana.
- Co u ciebie słychać, Evito? - zapytał nie udając nawet
zainteresowania i rozglądając się ponad głowami gości.
- Nie mógłbyś powiedzieć... kochanie?
- Nie kocham cię już.
- Wiem - westchnęła. - Cóż może być słychać. Porzucił
mnie mężczyzna... Nie, nie mam na myśli ciebie. Mój mąż się
starzeje, a że nie stać go na kurację dla nas obojga -
zasłoniła dłonią usta, tłumiąc czknięcie - więc pewnie
zabierze mi pieniądze na pastylki. Postarzejemy się razem, a
za zaoszczędzone pieniądze pojedziemy w podróż dookoła
świata.
- To straszne.
- Nie bardziej niż to, że sypiasz z moją pokojówką. Gdyby
się wydało...
- Ale się nie wyda.
Pogłaskała go po policzku.
- Nie. Nadal cię lubię, Jack.
- Ja ciebie też. Zadzwoń do mnie w przyszłym tygodniu.
Będę miał kilka pastylek.
Widział, jak na jej twarz powraca życie.
- Matylda jest tam - machnęła ręką. - Wysłałam ją po...
nie pamiętam już po co.
Jack ruszył w kierunku oblężonego baru. Kilka osób
skłoniło mu się usłużnie, oddając cześć kompanii Jack
Discord's Body Parts. Mignął mu ogon rudych włosów, więc
rzucił się w tamtą stronę, lecz zwalisty facet zostąpił
Jackowi drogę i położył rękę na ramieniu.
- Pana ojciec chciałby z panem porozmawiać. Stolik numer
trzy.
Jack tylko spojrzał na kierowcę ojca. Wysoki mężczyzna
cofnął rękę, odwrócił się i odszedł. Jack odepchnął dwóch
zagadanych dyplomatów zagradzających mu drogę do baru.
Matylda była tam. Przechylił się przez kontuar, udając, że
jedynie szuka wzrokiem barmana. Jednocześnie dotknął jej
ręki.
- Za pięć minut znajdzie cię Ronald. Pójdź za nim.
Matylda odeszła od baru. Jack zamówił wódkę z mlekiem i
cukrem. Potem ze szklanką wszedł w tłum.
- Ronaldzie - powiedział do rękawa smokingu - wiesz, co
robić. Zrób to.
Podszedł do stolika, przy którym siedziało tylko dwóch
mężczyzn. Ojciec jadł w towarzystwie kierowcy. Dookoła
stolika krążyło trzech facetów.
- Przesadzasz z tą ochroną - powiedział Jack.
- W przeciwieństwie do ciebie. Siadaj.
Ojciec wyciągnął papierosy, ale Jack odmówił.
- Szkoda, że nie palisz. To taki ludzki nałóg.
- Masz pozdrowienia od Hansa. Wiedziałeś, że ma dziecko?
- Tak. Do tego trzeba mieć szczęście w dzisiejszych
czasach.
- Co tam w domu? - zapytał uprzejmie Jack.
Ojciec wytarł usta serwetką.
- Od kiedy cię to interesuje? Albert pyta o ciebie od
czasu do czasu. Paul już zapomniał, że ma brata - odepchnął
od siebie talerz z kośćmi i zapalił papierosa. Kierowca
podsunął popielniczkę. - Słuchaj, fiutku. Wiem, że zdradzasz
moją synową z pokojówką tej...
- Evy Gonzaga - podpowiedział kierowca.
- Właśnie. To zboczenie i przestępstwo. Gorzej, to błąd.
Takie rzeczy - skrzywił się - zawsze wychodzą na wierzch.
Mogę nie zdołać cię ochronić.
Jack uniósł się, ale ojciec pchnął go z powrotem na
fotel.
- Siadaj. Jesteś wyrzutkiem, ale też moim najstarszym
klonem i współpracownikiem. Słuchajże wreszcie - klepnął go
w kolano. - Coś się tutaj szykuje. Moi ludzie jeszcze
dokładnie nie wiedzą, ale to zdarzy się o północy. Widzisz
zegar nad barem? Teraz jest wpół do jedenastej. O
jedenastej trzydzieści ma cię już tu nie być. Kompre wu?
Jack skinął głową.
- Jak myślisz, kto to?
- Nie wiadomo. Może przemysł farmaceutyczny. Może zbiegli
gluciarze. Albo komuniści. Ale atak będzie. Czuję to w tym
smrodku.
- Kogo ostrzegłeś?
- Tyko Kocinskiego z chłopcami. Właśnie wyszli. Reszta to
konkurencja. Poza tym zamachowcy mogliby się połapać i
zacząć wcześniej.
Racja, lepiej nie robić szumu. To było słuszne.
- Uważaj na siebie - powiedział do ojca i podniósł się od
stolika. Rozejrzał się dyskretnie, ale nic nie zauważył.
Udał, że drapie się w czoło.
- Słyszałeś, Ronald?
- Każde słowo, sir.
- Idę do was.
Przeszedł przez główną salę, oddając na lewo i prawo
sztywne ukłony. Zajrzał do sali tanecznej, gdzie w rytm
boogie kotłowały się czarno-kolorowe pary. Zauważył Evitę,
na jej tyłku spoczywała ręka podnieconego lotnika. Podszedł
do nich.
- Odbijany - odepchnął lotnika, a Evitę chwycił w pół.
Zakręcił nią i znaleźli się dwa metry dalej, schowani za
ruchomą ścianą tańczących.
- Jack, nie powinieneś.
Położył palec na jej ustach.
- Chcesz te pastylki teraz? Bądź piętnaście po jedenastej
na podjeździe.
Znalazł się lotnik.
- Chwila, koleś - odezwał się lotnik pełen słusznego gniewu.
- Jack, dobrze, ale nie zaczekamy na Nowy Rok? Czy
naprawdę...
- Jedenasta piętnaście. Albo - albo.
Uchylił się przed niemrawym ciosem lotnika i wyszedł.
Wbiegł na pierwsze piętro. Ochroniarz ambasady odsunął się
posłusznie, zamykając za Jackiem drzwi sektora mieszkalnego.
Przeszedł kilkadziesiąt metrów korytarzem, skręcił w lewo.
Przy jednych z drzwi stał Ronald.
- Jest w środku.
Jack wszedł do pokoju i przekręcił za sobą klucz.
- Matylda.
Podeszła i zaczęła zdejmować jego smoking. Oderwał jej
ręce i pchnął na łóżko. Zwalił się na nią całym ciężarem i
wykręcił ręce do góry.
- Uderz mnie! - krzyknęła.
Nie puszczając jej rąk, jednocześnie zdzierał z niej
bieliznę.
- Uderz!
Uderzył ją w twarz. Zagryzła wargi.
- Jeszcze!
- Chcę mieć z tobą dziecko - powiedziała, kiedy oboje
odpoczywali w kłębowisku ubrań i pościeli. - Boże, jak chcę.
- To nie jest dla was - powiedział. Potem przekręcił się
na bok. - Kocham cię.
Pogłaskała go po włosach. Jack wyczuł coś obcego i
dotknął badawczo jej ramienia.
- Co tu masz? - zapytał.
- Do skóry Matyldy przyklejony był plastykowy kwadracik.
- Cała obsługa to ma. W ten sposób ochroniarze wiedzą, z
kim mają do czynienia.
- Przecież tego nie widać pod ubraniem.
- Jest lekko radioaktywny.
- Nowa generacja?
Skinęła głową, a potem odwróciła się od niego.
- Zaczęli wymieniać w zeszłym miesiącu. Na razie ochrona
i wojsko. W ciągu trzech miesięcy wymienią wszystkich.
Jack usiadł na łóżku. Chciał pogłaskać jej plecy, ale
spojrzał na zegarek. Dochodziła jedenasta.
- Ojciec ostrzegł mnie przed atakiem. Po cichu i bez
pośpiechu będziemy się ewakuować. Pojedziesz ze mną.
Jutro sprzedam akcje i wyjedziemy do Meksyku. Tam nikogo nie
będzie obchodziło, kim jesteś.
Matylda zerknęła przez ramię.
- Biedny Jack.
Ściągnęła swój identyfikator i przykleiła go na ramieniu
Jacka.
- To na szczęście.
- Nie rozumiem.
Rozległ się trzask wyłamywanych zawiasów i drzwi wleciały
do środka pokoju. Za nimi pojawił się Ronald.
- Co ty sobie, taka bladź... - zaczął Jack. Umilkł.
Ronald mierzył do niego z pistoletu.
- Muszę pana zabić, sir.
Matylda odskoczyła i stanęła z boku, przy szafce.
Wyglądała śmiesznie: naga, przyciskająca poduszkę do
podbrzusza.
Jack rozejrzał się. Do okna było ze dwa metry. Nie zdąży.
Ronald był bardzo dobrym kierowcą.
- Dlaczego?
- Szkoda czasu - powiedział Ronald.
- Nie - zawołała Matylda. - Ma prawo wiedzieć. Poza tym
jesteś za wcześnie.
Jack spojrzał na nią zdziwiony. Potem to uczucie ustąpiło
i było mu już tylko żal.
- Bunt pieprzonych cyborgów - powiedział.
- To nie bunt, sir, to rewolucja.
- Wiedziałaś - rzucił Matyldzie.
Wytrzymała jego spojrzenie.
- Ty suko.
Zagryzła wargi.
- Przykro mi, sir - powiedział Ronald.
Patrząc w lufę pistoletu, Jack wsłuchiwał się we wrzaski
i strzelaninę na dole. Pomyślał, że to lepiej, że nie umiera
samotnie. Nagle zachciało mu się palić.
Usłyszał wystrzał, ale to cyborg osunął się na podłogę. Z
rozbitej głowy sączył się zielony płyn chłodzący. W drzwiach
stał ojciec.
- Ubieraj się i zwiewamy - powiedział. - Na dole trwa
rzeź. Gluciarze zabili wszystkich moich ludzi, a kierowca
zwiał mi spod lufy.
Jack wyciągnął pistolet z dłoni martwego cyborga i
podszedł do Matyldy.
- Dlaczego?
- Zaczęliście nas wymieniać na nową generację. Wszyscy
mieliśmy zginąć. Nieśmiertelnym trudno jest umierać.
Pchnął ją na łóżko i przygniótł sobą. Kolanem rozsunął
jej nogi.
- Kocham cię, Jack.
Zapach ciała Matyldy oszałamiał go. Przystawił jej
pistolet do głowy.
- Jaki to ma zasięg? Kto wami dowodzi? Gdzie jest wasz
sztab?
- Biedny Jack - uśmiechnęła się smutno. - Was już nie ma.
Czubkiem palca pogłaskał spust. Matylda oblizała i
zagryzła wargi. Czuł jak pulsuje jej brzuch.
- Uderz mnie, Jack - powiedziała.
Zdjął z Ronalda marynarkę i odkleił jego identyfikator.
- Masz - rzucił go ojcu.
Włożył marynarę Ronalda i jego czapkę. W kieszeni znalazł
kluczyki od auta. Pistolet wetknął z tyłu za pasek spodni i
wyszli. Zaraz za drzwiami musieli przestąpić ciało
ochroniarza leżące w gęstej, zielonej kałuży. Ojciec nie
odzywał się i nie patrzył na Jacka. Może po prostu bał się o
życie.
Na dole między leżącymi na podłodze ciałami kręciło się
trzech cyborgów-ochroniarzy. Wyglądało, jakby któremuś z
nich wypadła cenna moneta i teraz wspólnie próbowali ją
odnaleźć w tym bałaganie. Nagle jeden wyprostował się,
wyciągnął z kabury rewolwer i strzelił w dół. Nie szukali
monet - dobijali rannych. Discordowie skierowali się do
wyjścia. Ochroniarze o nieprzeniknionych twarzach dobermanów
podnieśli głowy, omiatając ich rentgenowskim spojrzeniem.
Jack poczuł, że zaglądają mu w duszę. Kawałek plastyku
wprost wypalał mu dziurę na ramieniu. Ale oni znów zajęli
się swoimi sprawami.
Na zewnątrz owiało ich zimne i wilgotne powietrze. U stóp
schodów leżały następne ciała, między innymi Hansa. Jack
pytał sam siebie, co się stało z resztą humanoidów, ale
widząc niemal pusty parking, zaraz znalazł odpowiedź: są w
mieście. Na rozoranym gąsienicami trawniku stał wóz bojowy.
Słychać było trzaskanie stygnącego silnika. Żołnierz stojący
w wieżyczce patrzył na łunę pożarów. Pomarańczowy blask
odbijał się w panoramicznej szybie jego hełmu.
- Słyszysz?
- Tak.
Miasto huczało od wystrzałów. Matylda miała rację.
Nie rozglądając się, poszli w kierunku samochodu. Ojciec
otworzył drzwi i usiadł za kierownicą.
- Ronald!
W ich kierunku biegła Evita. Była boso. Przy samochodzie
potknęła się i upadła na jezdnię.
- Ronald, to straszne. Gdzie jest Jack? Zabierz mnie stąd
- szlochała, walcząc z czkawką.
W jasnym prostokącie wejścia pojawiło się trzech
cyborgów. Patrzyli.
- Evito, wstań - powiedział Jack.
- To ty, Jack. Dzięki Bogu. Zabierz mnie stąd.
- Wstań - powtórzył.
Ochroniarze wyszli przed bramę i stanęli na schodach. W
ich dłoniach pojawiły się lśniące pistolety. Żołnierz
odwrócił się w ich kierunku. Sterowane z hełmu działo
powtórzyło jego ruch z hydraulicznym wizgiem.
- Zrób to - powiedział ojciec. Ręka drżała mu na
kierownicy, ale wciąż nie zapalał silnika.
Evita otępiała alkoholem i dręczona czkawką nadal
klęczała przed Jackiem, ciężko dysząc. Jack wyprostował się,
wyciągnął pistolet i zastrzelił ją. Zastrzelił człowieka.
Ciało upadło na beton. Jack skinął ręką ochroniarzom i
wsiadł do limuzyny. Ojciec zapalił silnik i ruszyli.
Tydzień później byli w Meksyku. Tam nikt nie pyta, kim
jesteś.
5 stycznia 1997 roku
Marcin Osikowicz-Wolff
MARCIN OSIKOWICZ-WOLFF
Urodzony w 1974 r. w Krakowie. Wkrótce ukończy Wydział
Prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Drukował tylko w "NF":
"Ludzie i upiory" (3/93), "Ruletenburg" (6/94) i "Ludzie i
Obcy" (8/97).
(mp)