ANDRZEJ TREPKA TOTEM LEŚNYCH LUDZI Krajowa Agęcja Wydawnicza Warszawa 1980r. 1 Wsamym sercu kongijskich puszcz u zbiegu rzek Ituri i Lenda, w miejscu ongiś podziwianym przez Stanley'a - czas płynął dostojnie jak zawsze, odmierzany krokami dni identycznie długich jak noce. Olbrzymie drzewa dorastały swego wieku, a waląc się z łomotem, ustępowały z drogi ku światłu nowym hufcom zieleni. Po ciepłym, jasnym ranku, pogoda zaczęła się psuć. Niebo było jeszcze widne, wszakże już nie takie - cha- rakterystyczne dla pory suchej w tropikach - na którym słońce wygląda jak bańka białego lśnienia tak bliska, że ręką dosięgnąć. Nad polaną snuł się matowiejący błękit, a dalekie pohukiwanie grzmotów targało powietrzem. Siedząc przed swym szałasem, Rarrra patrzył w coraz bledsze słońce. Nie raziło jego małych, jakby przyćmionych oczu, ledwie odcinających się od szaroniebieskich płytek pancerza, który szczelnie pokrywał trójgraniastą, pozornie bezustną głowę. Wiedział, że skończyły się dobre miesiące, kiedy jego światłożerny organizm miał co dzień zapewnio- ny świeży promienisty pokarm. Zaczynał się czas słoty. - Oby przynajmniej na krótko chciał spoza chmur spozierać pożywny ogień niebios wtedy, gdy około południa płynie nad polaną, nie przesłonięty drzewami! Rarrra machnął szerokim mięsistym ogonem, jak gdyby chciał strzepnąć i kurz i natrętne owady, i w ogóle wszystko cokol- wiek utrudnia mu chłonąć świetlistą strawę, dopóki jeszcze sączy się z nieba. Na ten widok trzej mali czekoladowobrązowi ludzie przerwali pracę, z nabożną czcią wpatrując się w swojego patrona. - Może ma jakieś życzenie - Zaraz jednak wró- cili do uszczelniania szałasu. Nawet weszli do jego wnętrza (co czynili rzadko i z pewnym zalęknieniem), aby się u- pewnić, czy poprzez kilka warstw uplecionych z wielkich liści mongongo nie przeziera światło. Przyjdą deszcze, lecz żadna kropla wody nie śmie tędy przecieknąć. Tabu! Pigmeje przywykli do obecności przybysza z gwiezdnej dali, który tkwił na tym miejscu jak głęboko sięgała ich pamięć, pamięć ich ojców i dziadów. Nie podkpiwali (jak ich pobratymcy z innych grup łowieckich), że "ludzie z wiosek", czyli Murzyni, posiadają totemy - bo mieli - własny totem, żywy dotykalny, z pewnością bardziej boski od tamtych. Ograniczali więc zasięg wędrówek po lesie na tyle, by nie stracić czujnej więzi ze Świętą Polaną. Rarrra potrzebował aby doglądali jego szałasu. A oni potrzebowali jego obecności. Na jego oczach rodzili się i umierali od kilku pokoleń. Stróże i wielbiciele Rarrry byli jedynym odłamem Pig- mejów, nie wydziwiającym dlaczego Murzyni są podzieleni na plemiona. Jakże mogliby siebie samych nie uznawać za odmienny szczep natury, skoro ich przodek, żyjący, od- wieczny jak ta wesoła polana w mateczniku nieskończonej puszczy świata - tak całkowicie zrósł się z ich leśnym by- tem. A właściwie - byt zrósł się z nim. To on bowiem stworzył Pigmejów. I ten lass kipiący zielenią, który użycza wilgotnej ochłody, dobrotliwą matkę-puszczę pełną zwie- rza, grzybów, jagód, rozmaitych miodnych Pszczół i czy- stych strumieni - także on stworzył, wyłącznie dla nich. Sam go nie potrzebował: był synem Słońca, z blaskowej słonecznej krasy czerpał swoją moc i chwałę i nieśmier- telność. jeśli ktoś spoza maleńkiego światka leśnych opiekunów Rarrry widział go na własne oczy - to jedynie inne grupy łowieckie Pigmejów, koczujące w dżungli. Przyszli, po- patrzyli w nieludzkie oblicze boga trochę z zadziwie- niem, trochę z lękiem przed czymś niezmiernie obcym, nawet wydzielającym woń osobliwą - i szli dalej. Nie wracali aby powtórnie go obejrzeć, nie pielgrzymowali do cudzego, choć pigmejskiego totemu - bo po co Mięsem łownym nie był, a jego boskość wyznawali wielbiąc boską pusz‡zę-rodzicielkę, składając jej dziękczynienia tańcem, śpiewem i świętym zewem trąb molimo. Docierając do wiosek na rozległych karczowiskach, gdzie za "daninę" z mięsa albo miodu brali od swych Bak- para - murzyńskich patronów, płody upraw bądź wyroby rzemiosł, nieśli gędźbę o leśnym dziwie poza swój macie- rzysty świat. A choć Murzyni przywykli do mitotwórstwa Pigmejów i przyjmowali ich bajania za sprytny żarcik ludu puszczy - ta jedna opowieść zbyt natarczywie przypomi- nała o sobiewcoraz tonowych relacjach,aby jązlekceważyć. Takim sposobem pogwarki o pielęgnowanym przez Pigmejów żywym totemie ze Świętej Polany przeciekały poza subkontynent drzew. Wydostawszy się z leśnej głu- szy, na drogach wszystkich murzyńskich migracji kolorowo stroiły się legendą - nim opuściły Czarny Ląd, by pod- niecić wyobraźnię obieżyświatów. łowców sensacji i po- szukiwaczy przygód. Rarrra sądził, że cała Ziemia jest zaludnioną puszczą. Napatrzył się do woli tej orgii zieleni z inwersją czerwo- nych, pomarańczowych i białych jaskrawości, z przepychem stawania się - gdzie rozrost gwałtowny, ponawianie się, pięcie i połysk sił idzie o lepsze z rozpieraniem się wszerz i wzwyż, z tłamszeniem form słabszych przez silnieJsze albo lepiej przystosowane do walki o światło, o wilgoć, o wczepienie korzeni w glebę bądź w tkankę innej rośliny. Tuż po wylądowaniu, właśnie to zielone szaleństwo obfi- tości było najbardziej przejmującym wrażeniem kosmicz- nego przybysza. Dlatego nie mógłby sobie wyobrazić, że ta kipiel życia darowała gdziekolwiek rozległym połaciom gruntu, zostawiając w spokoju step, pustynię albo nagi wierch. Co prawda wszystko to pod jakąś zbliżoną postacią istniało w jego ojczyźnie, lecz przesycone umiarem i spo- kojem. Tu przyroda rządziła się innymi regułami. Na Cyrkoli brakowało warunków dla takiego rozpasania żywotności jak tropikalny las. Tuż obok szałasu Cyrkolita widział skały tarasami opa- dające ku rzece. Jednak i one grzęzły w tej nawałnicy roślin- nej bójności. Nie omijały ich drzewa chlebowe i drobno- listne mirty. a spokrewnione z groszkiem i łubinem różne gatunki motylkowych tu wyrastały na rekordowe olbrzy- my puszczy. W węższe szczeliny wciskały się wachlarze drzewiastych paproci, mnóstwo rosłych bylin i skromniej- szych ziół. Nawet wielkie kamienne bloki były niewidoczne spod płożących się winorośli, rotangów i w ogóle licznych lian, które splotami grubymi jak ramię bądź wspinały się na okoliczne pnie, bądź gmatwaniną kolumienek i frędzli zwisały z gałęzi, pomieszane z powietrznymi korzeniami, z opadającymi wstęgami poroślowych widłaków, z liśćmi albo kwiatami storczyków. Rarrra nie wyobrażał sobie płaszczyzn uprawnych pól - choć słyszał kiedyś, że ludzie gdzieś dalej wycięli skrawki lasu i sadzą na nich jadalne rośliny lub wypasają oswojone zwierzęta. W myślach przymierzał to do swej polanki : takie, albo podobne, tylko sztucznie oczyszczone z drzew. Nie podejrzewał istnienia oceanów. Jak Kant, który spędziwszy długi żywot w Królewcu, ponoć nigdy się nie przekonał naocznie, że jego miasto leży nad morzem - Cyrkolita, nie znający większej wody niż strugi deszczu ściekające przed szałasem, przez sto lat nie zszedł nad Ituri : mierziła go sama wizja obfitości wód. Donioślejsze sprawy zaprzątały jego bystry umysł - z roku na rok, z dziesięciolecia w dziesięciolecie. Bardzo już dawno temu ukończył wstępny rozdział swych docie- kań: Nikt z Pigmejów nie uwierzyłby teraz, że niegdyś ich boski totem nie spoczywał tak dostojnie, jak przywykli go widzieć - przed szałasem podczas pogody, a w jego wnętrzu w porze deszczowej. Wonczas Rarrra myszkował wszędzie, czuł się tropicielem rzeczy, zjawisk i wydarzeń. Świetnie do tego przysposobiony, mógł wchłonąć niepo- równanie więcej doznań, dokonać obserwacji i doświad- czeń, niż najambitniejszy ziemski badacz. Patrząc na psychozoa nieruchomo spoczywającego w postawie wpółwyprostowanej, z podkurczonymi tylnymi nogami krótszymi od przednich - łatwo można by go uznać za istotę powolną jak żółw. Tymczasem przy swym beczkowatym, szczelnie opancerzonym tułowiu, z przodu zakończonym spiczastą głową, a z tyłu grubym walcowa- tym ogonem, przy czterech metrach długości oraz prawie dwustu kilogramach wagi - Rarrra wprawdzie nie galo- pował, ale wyciągniętym truchtem mógł prześcignąć każ- dego Pigmeja. Nigdy tego nie czynił, gdyż nie musiał, a sport był mu zupełnie obcy. Z górą sto lat wcześniej wylądował w miejscu, które wydawało mu się typowe dla całego globu. Obraz nie był podobny do niczego, co oglądał w ojczyźnie. Widoczność nie sięgała rzutu kamieniem. Zewsząd otaczał go zwarty las. Rarrra rozumiał, że zetknął się twarzą w twarz z czymś, cowżyciu planet znał z dedukcji kosmograficznej: sposobu rozumienia Wszechświata, wzniesionego przez jego ro- dzimą kulturę na wyżyny wirtuozerii. Przybysz wiedział i przedtem, że takie skupisko roślin może być wystarcza- jąco gęste, aby nie przepuścić słonecznego promienia. Ale co innego wiedzieć, a co innego widzieć. Analizował każdy szczegół, dotykowymi wypustkami macek trącał zioła, grzyby, pnie drzew i porośla na gałęziach, wąchał otoczenie wysunięciem rurki smakowej z ukrytych pod pancerzem ust i nacelowaniem na wybrany liść, kwiat lub owoc. W pewnym oddaleniu, wtłoczony w cienistą gęstwę - spoczywał statek, którym tu przyleciał. Lądując, wypalił laserowym miotaczem korytarz pośród niższych drzew, by szarawą plastykową kulę tak wcielić w puszczę, że nie mogła być dostrzeżona z góry. Dodatkowo otoczył swój pojazd potem niewidzialności: to miejsce, oglądane z zew- nątrz, sprawiało teraz wrażenie szerokiej pionowej studni. Gwiazdolot nadawał się do startu nawet za tysiąclecia. Tak zabezpieczywszy go przed czyjąkolwiek ingerencją. a nadto przed ruchami górotwórczymi - kosmiczny zwia- dowca ruszyłw drogę. Parł ku jedynej w okolicy, niewiel- kiej polanie, którą dojrzał schodząc do lądowania. Była wtedy jaśniejszą kropką na nie kończącym się wzorzystym hafcie zielonej planety. Niewiele zobaczył wędrując przez puszczę. Nie był to splątany gąszcz, w którym człowiek przerąbuje sobie dro- gę maczetą. Cyrkolicie jednak, nie obeznanemu z żadnym lasem, ter‚n wydawał się tak uciążliwy, że skupiał myśli na omijaniu przeszkód, nawet jeśli to były kępy niskich krzewinek bądź kłody oblepione białymi gąbczakami roz- toczowych grzybów - tak zbutwiałe, że rozsypywały się za lada potrąceniem. Zaziemski gość uważnie obchodził wielkie jak melony, różowe bulwy pasożytniczo wyrasta- jące wprost z korzeni żywiciela, czasami przystrojone w skórzastobrązowe kwiaty. W gęstszym poszyciu musiał jednak łamać swym ciężarem krzewy gardenii, paprocie i niskie palemki. Gdzieniegdzie wyrwał przeszkodę z ko- rzeniami, nawet obydwoma poszóstnymi pękami macek jednocześnie, czego Rarrrowie starannie unikali. Nie na- potkał żadnych zwierząt prócz owadów. Drobne fruwające skrzydłaki - bardziej podobne do znanych mu organiz- mów niż drzewa i zioła - upewniły go, że całe tutejsze życie opiera się na białku zanurzonym w wodzie. Było to coś z jego świata, a zarazem sygnał, iż na Ziemi można by zamieszkać. Skoro dostrzegł prześwit, żwawo pospieszył w tamtą stronę. Przybysza pożerała ciekawość, jak wygląda tu jasny dzień. Przed wylądowaniem jego statek zanurzył się w zwarty gąszcz obłoków. Płynęły wszechobecne, jak horyzont długi i szeroki. Gnębiło go, czy chmury stale i wszędzie otulają planetę. Nazajutrz spadł deszcz, co było dla Rarrry potężnym szokiem. Pierwszy raz w życiu przemókł, pierwszy raz widział tyle wody. Miał jednak szczęście, bo właśnie nasta- wała pora sucha. Niebawem zaświeciło słońce i stwierdził z satysfakcją, że jego promienie są bardziej pożywne niż każdej z trzech dziennych gwiazd Cyrkoli. To był drugi, o wiele poważniejszy dowód na przydatność Ziemi do skolonizowania. Kosmita uznał, że zniesie figle egzotycznej aury - byle słota nadmiernie się nie przeciągała. i byle znów nie padał deszcz; płytki pancerza drgały mu nerwowo na samo wspomnienie. Intensywne promieniowanie ziem- skiego słońca ratowało go również z tego względu, że polanka, której nie zamierzał porzucić była nasłoneczniona tylko cztery godziny dziennie. Typowe dla wyżynnych rejonów kongijskiej puszczy małe gołoborze powstało dzięki wykrystalizowaniu się soli ze skał. Na takim miejscu usychają drzewa. Natomiast zwierzęta przychodzą tam lizać sól. Nie uchodzi to uwagi Pigmejów, którzy te polanki nazywają idu. Zapamiętują je pilnie jako stanowiska łowieckie. - Dopiero teraz Rarrra się przekonał, jak bardzo urozma- icone jest leśne życie. Musiał szybko dociec, czy jakieś zwie- rzęta są zdolne mu zagrażać. Był to dla niego zupełnie nowy problem. Organizmy z Cyrkoli różniły się od ziemskich nie tylko wyglądem, ale znacznie gruntowniej fizjologią. Wszelka wojna życia przeciwko życiu o przetrwanie jed- nostek i gatunków była tam wyłącznie obroną przed zbyt- nim zagęszczeniem. Nikt nikogo nie pożerał. Wszystkie organizmy karmiły się światłem, którego nie brakowało w układzie potrójnej gwiazdy, gdzie zachodom jednego słońca sekundowały wschody drugiego albo trzeciego; i tak w kółko. Rzadkie chwile, kiedy nic nie świeciło na niebie dały się porównać z urokami białych nocy polarnych na Ziemi. Cokolwiek biegało, pełzało, fruwało, było zmu- szone od czasu do czasu uzupełnić dopływ energii, sięga- jąc do'produktów procesów biochemicznych u form wroś- niętych w podłoże - ale nie wyrządzając im krzywdy. W pewnym stopniu odpowiadało to spijaniu nektaru kwia- tów przez pszczoły albo kolibry, a jeszcze bardziej - mikoryzie świerka z borowikiem. Również w tym wypad- ku, partnerzy symbiozy czerpali wzajemne korzyści. Jednym z pierwszych ssaków poznanych przez Rarrrę była cyweta. Wyszedłszy na polankę przystanęła, a nie widząc czegoś przydatnego na łup ani też nie wietrząc niebezpieczeństwa - powoli, płynnie przesunęła się pod ścianą zieleni i zniknęła w gąszczu. Obserwując ją, Rarrra szukał porównań z ojczystą fauną. Zaczął od różnic. Puszyste futerko, szare w czarno-brązo- we cętki - wcale nie zgadzało się z jego wyobrażeniami o zwierzętach. Sierść zamiast twardej rogowej okrywy ! Włosy szczelnie obrastając‚ korpus i nogi, nawet głowę, a na ogonie dłuższe i bardziej puszyste; i to w tak wilgotnym klimacie! Ciarki przeszły mu pod pancerzem na nieprzy- jemną myśl, jak on by przeżył w tej lichej ochronie ciała kataklizm deszczu ; tych strug wody przeciekających nawet przez rozłożyste gałęzie drzewa bawełnianego na skraju polany, pod którym zwykł się chronić. Wysmukły tułów cywety uznał za pocieszny, ale to mogło ułatwiać zwinne poruszanie się w zaroślach. A podobieństwa Przede wszystkim czworonóg - jak on sam i pokaźna część rodzajów zamieszkujących Cyrkolię, zwłaszcza dużych. Oglądane zwierzę wielkości lisa wydało mu się ogromne w zestawieniu z tym, co znał. W jego świe- cie tylko dwa gatunki z grupy rogopancernych - do któ- rej i on należał - osiągały takie rozmiary. Wąska mordka cywety, charakterystyczna dla łaszowatych, przypominała jego trójgraniastą głowę. Zadumał się. Był w innym poło- żeniu niż ludzie, przywykli mieć bliskich kuzynów w szym- pansach i gorylach: zoologiczny pień, z którego wywodzili się Rarrrowie, już od setek milionów lat nie wydał zwy- cięskich odrośli. A te konary, które odłączyły się wcześniej - zrodziły formy niepodobne, małe jak wiewiórki, o gło- wie tak pionowo ściętej, że ledwo wyodrębniała się z tuło- wia. Stożkowaty kształt czaszki był na Cyrkoli wyłącznie przywilejem jej gospodarzy; użyczał zgoła nowych możli- wości pofałdowania zwojów mózgowych. Przez krótką chwilę Rarrra zastanawiał się nawet, czy obejrzany zwierz nie jest właśnie rozumnym Ziemianinem. Wraz z upływem czasu, przybysz z dalekich stron gro- madził coraz więcej doświadczeń, starając się zrozumieć puszczę Już na początku zwróciły jego uwagę szerokie, białe kapelusze grzybów na wysokim trzonku, wybijające się ponad runo czerwonych jagód. Potem poznał wiele in- nych, nieraz ukrytych w gnijącym listowiu; ciekawiły go jako okazy zarodnikowe, bo właśnie takimi były wszystkie osiadłe formy życia na Cyrkoli. Natomiast zdumiewał się różnorodnością roślinnych pasożytów, od pokrytych liśćmi form spokrewnionych z jemiołą, nieraz o kwiatach tak jaskrawych, że łudzą wizją płomienia na gałęzi, poprzez białawe nitkowate twory przypominające kaniankę na koniczynie - aż do takich, które całkowicie wrastają w tkanki żywiciela, tylko kwiat wypuszczając na zewnątrz. Studiował też społeczeństwa owadzie. Zaczęło się od ter- mitiery która na kształt warownego zamczyska, pełnego baszt, krużganków i wieżyc, wysterczała na skraju polany. W dziupli przysadzistego figowca, o koronie pokiereszo- wanej uderzeniem pioruna, znalazł pszczeli rój. Owady były doskonale widoczne na tle jasnej kory. Większe zwierzęta najczęściej uciekały przed Rarrrą w leśną gęstwinę, zanim zdążył je wypatrzyć. Wyjątek stanowiły rozwrzeszczane małpy, nawykłe do obecności nowego lokatora puszczy. Ponieważ nie umiał wspinać się na drzewa, tym bezczelniej płatały mu rozmaite figle, bacząc aby nie podejść zbyt blisko. Czasami Rarrra chwy- cał splotem macek jakiś grzyb albo owoc i niby pociskiem z procy ciskał w stado przedrzeźniających go koczkodanów, ale z uwagą, by nie skrzywdzić psotników. Pewnego dnia zadumał się nad wyglądem gerezy biało- brodej. - Po co jej taki strojny płaszcz z bardzo długich białych włosów, który podczas skoków unosi się jak spa- dochron nad karkiem i grzbietem, by kokieteryjnie opaść na połyskliwie czarne boki zwierzęcia Czyżby doczepiona ozdoba - Cyrkolitę zaintrygował także fakt, że w prze- ciwieństwie do innych małp, jakie poznał, nie posiada ona kciuka u rąk. Rychło przekonał się, że i ten trop poszuki- wania Rozumu prowadzi donikąd: Pewnego razu usłyszał dochodzące z puszczy trąbienie tak donośne, ż‚ wydało mu się dźwiękiem jakiejś maszyny. Nie spostrzegł jednak żadnych oznak niepokoju. Świersz- cze nie przerwały poćwierkiwań, cykady śpiewały na wy- soką nutę, para zielonych papużek nierozłączek nadal beztrosko siedziała na lianie oplatającej pień drzewa kau- czukowego, kilka jaskrawo upierzonych czepig wesoło pofruwywało z gałęzi na gałąź, barwne wikłacze robiły taki sam jazgot jak przedtem, uwijając się wysoko pośród ko- lonii swoich kunsztownie splecionych gniazd. Dopiero kiedy Rarrra podążył w stronę, skąd dobiegł tamten tajemniczy głos - nagle odczuł, że ziemia zadrżała. Rozległ się głuchy, dudniący tętent, trzaski łamanych gałęzi i pomniejszych drzew. Jednak lata miały upłynąć, zanim Cyrkolita ujrzał pierwszego słonia. Na razie nie wyobrażał sobie tak masywnych zwierząt. Byłby jeszcze bardziej zdumiony, gdyby się dowiedział, że często ba- raszkujące przed nim pocieszne. góralki są dość blisko spokrewnione ze słoniami. Ale nie tylko owe zwierzątka, podobne do świstaków, każdego dnia odwiedzały polankę Rarrry. Kręciło się tam sporo rozmaitego drobiazgu. Częstego bywalca, jeżozwie- rza Cyrkolita podziwiał za jego długie biało-czarne kolce; wydawały mu się rozsądniejszą ochroną ciała niż futro. Zaprzyjaźnił się z ichneumonem; który obwąchiwał go dociekliwie. Czasami zachodził tam szczur trzcinowy po- dobny do nutrii. Spośród większych ssaków, prym wiodły rozmaite antylopy: jedne pasły się głównie o świtaniu, inne pod wieczór. Nieraz przebiegało polanę stadko og- romnych świń leśnych. Spotkanie z parą bawołów, które o brzasku przyszły lizać sól, wzbudziło przeświadczenie Rarrry, że muszą to być najpotężniejsze zwierzęta Planety Puszcz. Przybysz oglądał także nocne życie lasu, nastawiając wzrok na podczerwień. Nawet w zupełnej ciemności orga- nizmy stałocieplne jarzyły się w jego oczach, jakby emano- wały aureolę. Mógł więc śledzić takie zwierzęta, które w porze dziennej tylko jakieś zagrożenie zdolne jest wy- płoszyć z legowisk. Dlatego nie zdziwiłaby go wiadomość, że aż cztery piąte gatunków ssaków zamieszkujących glob pędzi nocny tryb życia - co uświadamia sobie mało kto prócz zoologów. Nad Cyrkolitą bezgłośnie przelatywały rudawki - okazałe owocożerne nietoperze; równie cicho biegały spokrewnione z hienami protele myszkujące za termitami, oraz mniejsi i więksi rabusie. A w mrocznym gąszczu nie ustawała kakofonia tajemniczych dźwięków. Każdy przyrodnik pozazdrościłby kosmicznemu zwiadowcy częstych obserwacji ratela, największego drapieżcy wśród łaszowatych. którego zwyczaje znane są dość powierz- chownie. Także okapi. tylko przez nielicznych Europejczyków oglądana w naturalnym środowisku, była dla Rarrry czymś pospolitym. Jedno ze spotkań z tą żyrafoszyją mieszkanką puszcz nad Ituri pobudziło wyobraźnię przybysza. Minęła północ, dokuczał mu chłód. Dawno ustał wieczorny po- wiew wiatru, a ciszę łamały tylko bujne głosy dżungli. Dorodna okapi wysunęła się z kępy bananowców i zaczęła spokojnie objadać z liści zwisające gałązki drzew. Nagle, jak spod ziemi, gibkie cętkowane cielsko skoczyło jej do gardła i zawisło, pazurami tylnych łap rozszarpując brzuch ofiary. Wchwilę później lampart rwał zębami kawały ciepłego mięsa. Nie był to pierwszy wypadek oglądania przez Rarrrę walki o byt w jej najbrutalniejszej formie. nieznanej na Cyrkoli: mordo- wania jednych zwierząt przez inne. Widywał rozmaite dzięcioły wydziobujące czerwie i poczwarki w załomach kory, przypat- rywał się rozbójniczym wypadom modliszek, polujących na zdo- bycz większą od siebie. Raz blisko niego ichneumon wypatrzył grzejącą się w słońcu mambę zieloną i w śmiałym doskoku wtopił w jej kark spiczaste zęby ; choć ofiara była trzykrotnie dłuż- sza od rabusia - po wyczerpującej, akrobatyczn‚j walce napas- tnik pokonał jadowitego węża i spokojnie przystąpił do uczty. Codziennie Cyrkolita śledził pojedynki na śmierć i życie, podchody i ucieczki, walki o wyrównanych szansach i bez szans ocalenia. Czasami zwyciężał silniejszy, innym razem decydowała zwinność albo przebiegłość: Przybysz po- dziwiał mistrzowskie chwyty ewolucji, które upodob- niły wiele organizmów do podłoża bądź też do innych, nie spokrewnionych blisko gatunków - czy to niebezpiecz- nych, czy odrażających w smaku i zapachu. Poznał u pew- nych motyli zbawczą rolę krzykliwych barw, kiedy znie- nacka odsłonią oka na tylnych skrzydłach, drgające tęczą, albo dziwaczny deseń, albo jaskrawość odwłoka - zastra- szając bądź dezorientując prześladowcę. Atak lamparta nie był dla Rarrry zaskoczeniem, cho- ciaż dotychczas nie spotkał tak srogiego drapieżnika. Łowy w świecie wielkich zwierząt, logiczne tam gdzie wzajemne pożeranie się reguluje harmonię w przyrodzie - zaostrzały problem, który nurtował go od dawna: jacy są ONI. Czy rozumni Ziemianie także pożerają - jeśli nie siebie na- wzajem, to w takim razie swoich zwierzęcych krew- niaków Uparcie odtrącał tę myśl - choć wiedział z de- dukcji kosmograficznej, iż nieogarnione bogactwo form i zjawisk we Wszechświecie musiało gdzieś zrodzić nawet zupełnie odrażające cywilizacje: takie, które wyniszcz�ją się bratobójczo, i to z powodów mniej usprawiedliwiają- cych niż doraźny fizjologiczny głód. Zaziemski zwiadowca właśnie nad tym rozważał, tok myśli telepatując do opracowania komputerowi w ukrytym statku - kiedy tuż przed nim pojawiło się monstrum. Widywał rozmaite węże lecz nie bywały one dłuższe niż pęk jego własnych wici. Stwór, który podpełzał ku niemu, sylwetką przypominał tamte gady, ale zadziwiał ogromem. Nagle Rarrra odczuł, że dzieje się coś wstrząsającego: zwierz skręcił się w sobie, tworząc z grubych plamistych splotów ciała foremne koło, podniósł małą głowę o przy- ćmionych, jakby zamazanych oczach, wysunął z paszczy rozwidlony język... i zasyczał. Cyrkolita zareagował błyskawicznie. Może wpłynęły na to przerwane refleksje, kim są i jak wyglądają Ziemianie .. Rozemocjonowany, postąpił o krok, zniżył głowę tuż przed zwiniętym w kłąb potworem, wpatrzył się w niego i prze- mówił serią długich modulowanych syków. Był to pierwszy głos, jaki wydał na Planecie Puszcz. Pyton, ufny w siebie jak ktoś, przed kim wszyscy trwoż- nie ustępują, opuścił łeb na skłębione zwoje i z ciekawością przyglądał się nieznanej postaci. Potem, napiąwszy mięśnie rozwinął spiralę i bez pośpiechu podążył ku najbliższej kępie paproci. Przybysz nie wyzwolił się spod mamiącego skojarzenia, iż na Cyrkoli zwierzęta wydają najróżniejsze dźwięki - ale syczą wyłącznie Rarrrowie. Zdał sobie sprawę, iż jeśli ma przed sobą Ziemianina; nie porozumie się z nim mową z innej planety. Tymczasem pyton wsuwał się już w gęste chaszcze. Cyrkolita dopędził go w mig, na końcu warkocza splecionych wici rozcapierzył promieniście wszystkie sześć macek, aby mocno i pewnie ścisnąć ogon gada, a za- parłszy się nogami, ciągnął ku sobie. Wąż szarpnął tak gwał- townie, że kosmita się przewrócił. Wstając posłyszał sze- lest niepokojąco bliski -jakby coś się działo w nim samym. Było to tarcie pokrytych łuskami giętkich splotów, owija- jących się wokół pancerza Rarrry. Obaj wyszli z tej przygody bez szwanku. Pyton nie był w stanie udusić domniemanego prześladowcy, a ten zosta- wił w spokoju zwierza, który zsunąwszy się z niego, po- dążył w puszczę. Mijały dni pozbawione emocji znaczniejszych odkryć. Rarrra właśnie wpatrywał się w łukowato zgiętą sylwetkę małej jaszczurki, która śpiąc przypłaszczona do pnia drze- wa, wspólnie z korą tworzyła mozaikę bezbłędnie dopa- sowanych deseni. Odnotowawszy kolejny przykład och- ronnego przystosowania się gatunku do otoczenia - po- myślał, że skądś zna to zwierzątko. Tak, widywał je nocą. Był to jeden z gekkonów, typowych dla tropików. Nagle uwagę kosmicznego zwiadowcy przykuły intrygu- jące dźwięki. Nie było to pokaszliwanie lamparta ani szczekanie pawianów, wycie hien, albo szakali ani ujadanie stada pstrych likaonów. Odgłosy dobiegały zróżnicowane - i rozproszone. Kiedy wrzawa przybrała na sile, Cyrkolita opuścił swe zwykłe miejsce, wchodząc w las. Po drugiej stronie polanki puszcza aż zanosiła się potężniejącym wrzaskiem. Docho- dziły do tego tajemnicze stukania, jakby uderzenia drewna o drewno. Bardzo silne podniecenie, ciekawość pomieszana z nie- uchwytnym, ledwo uświadomionym lękiem, ogarnęła Rarrrę, jak nigdy na Ziemi i nigdy dotąd w jego długim, urozmaiconym życiu. Wyraźnie mu się zdawało, że dźwięki przechodzące w orgię krzyków, coraz bliższe - nie tylko są modulowane, ale powtarzają się w nich zespoły kilku lub kilkunastu prostych jednostek głoskowych. Czyżby mowa artykułowana Właśnie otrzymał odpowiedź jednego z komputerów na wyniki najświeższych badań, jakie telepatował przed kwadransem: hipo- tezę, iż Ziemianie dawno temu opuścili ojczyznę, a zawiadują jej gospodarkę z zewnątrz, zasiedlając sztuczne ciała kosmi- czne: rodzaj wielopoziomowych, hermetycznych kul-planetoid. Stosując bezprzewodowy transfer energii, czerpią ją z urządzeń pracujących w puszczy, w głębiach skał albo na sąsiednich pla- netach. Kiedy indziej Rarrra zbagatelizowałby tę sugestię. Tym razem przestrzegała go przed nowym pochopnym domnie- maniem, że spotkał rozumnych gospodarzy planety. Kosmita nie mógł jednak nie zauważyć wzrastającego niepokoju w przyrodzie. Był to silny jakby wszechobecny nastrój zagrożenia, któremu nie poddawały się tylko o- wady. Nad polaną mignęło kolorowe stadko turaków. PoJedyńczo przelatywały inne ptaki śpiewające. Bekas zło- cisty koszącym lotem zapadł opodal w gęstwinę, rzadki paw kongijski przeciął gołoborze typowym dla kuraków cięż- kim biciem skrzydłami. Sygnałem alarmowym była roz- pierzchająca się grupka nietoperzy, zdezorientowanych blaskiem słonecznym. Rarrra znał wszystki‚ te ptaki, a nietoperze oglądał każdej nocy. Nigdy jednak mieszkańcy lasu nie defilow…li przed nim tak gremialnie. Przybysz wiedział, że bujne leśne życie dobrze się konspiruje. Polanę przebiŠgła zwinnymi susami zorilla - podobny do skunksa nocny drapieżnik, ozdobnie umaszczony bia- łymi cętkami i pasami na długiej czarnej sierści. Cyrkolita chciał mu się baczniej przyjrzeć - gdy nagle ujrzał noso- rożca który cwałował prosto na niego. Zachwycony tym widokiem ogromnego zwierza, cofał się nie przestając telepatować swych spostrzeżeń na statek.Nagle wydało mu się, że wczepił ogon w kępę traw. Nie chcąc spuścić z oczu nosorożca, który zatrzymał się na moment sam pchnął się do tyłu, aby stargać niespodziewaną pułapkę. Ale teraz nogi mu się zaplątały. Gruboskórca zawrócił i zniknął pośród drzew. Tymczasem niewielka leśna antylopa o rudawej sierści zama- szystymi skokami wbiegła do lasu. Mijając Cyrkolitę, zatrzy- mała się raptownie, jakby ją przygwoździła do miejsca nie- widzialna siła. Zaraz potem upadła, tłukąc się i szamocząc bezradnie. Kosmiczny przybysz usiłował podejść do niej. Wtedy przezroczysta zasłona owinęła mu się wokół głowy. Ruchy miał bardzo utrudnione. Mimo to, próbował błyskawicz- nie porządkować niezwykłe wrażenia. Zdał sobie sprawę, że krzyki spotworniały w niesamowity rwetes. Posiadając zmysł dokładnego lokalizowania źródła dźwięku - wie- dział, iż najbliższe głosy pochodzą z odległości kilkunastu kroków. Spojrzał na polanę. Roiła się od wyprostowanych dwu- nogów biegnących naprzeciw. Uderzyło go, że te dziwne postaci - trochę podobne do szympansów, które znał - mają skórę zupełnie nagą, nie pokrytą sierścią ani łuską, ani kolcami, a tylko wierzch głowy porasta im kędzierzawe futerko. Nieśli jakieś wydłużone przedmioty w przednich kończynach, nie służących im do podpierania się. Wówczas Rarrra rozejrzał się by zbadać, co krępuje mu ruchy i )ak temu przeciwdziałać. Dostrzegł omotujące go zewsząd cienkie włókna, splecione na krzyż w tysiące małych kwadratów. Dwóch osobników dopadło tarzające) się w trawie anty- lopy i powtarzając radosny okrzyk: "Sondu"! - wbiło w nią lśniące ostrza, zatknięte na długich drzewcach. Zwie- rzę uczyniło parę gwałtownych ruchów potem już tylko konwulsyjne drgawki przeszły po jego skórze. Rozglądając się, łowcy dostrzegli kosmitę. Osłupieli do tego stopnia, że jeden upuścił dzidę. Rarrra wyzbył się jakichkolwiek wątpliwości. A więc zdarzyło się to, o czym marzył od chwili wylądowania. Stali przed nim ONI. Któż inny mógłby sporządzać sieci łowieckie, wykuwać zaostrzoną broń, nosić ozdoby z two- rzyw sztucznych i przep�ski biodrowe z tkaniny, wreszcie - okrzyknąć upolowane zwierzę jego imieniem Od tego dnia minęło dziewięćdziesiąt jeden lat. Polana w puszczy, przez Pigmejów nazwana Apa Rarrra - Obóz Rarrry, tak samo każdego pogodnego południa zbierała ożywcze ciepło. Zamieszkali ją ludzie, a zami…st dzikich zwierząt - myśliwskie psy tropiły po niej z nosem przy ziemi. W samym środku, gdzie słońce świeciło najdłużej stał szałas Cyrkolity, wytworniejszy od innych i tak pieczo- łowicie wypleciony warstwami liści mongongo że nie prze- puszczały wody nawet podczas ulewy. Zwartym kręgiem ubezpieczały go na obrzeżu lasu mniejsze, choć podobne, zielone schronienia Pigmejów. Rarrra miał swój własny, niebagatelny udział we wszyst- kim, co wypełniało tok życia najmniejszych ludzi świata. Dla niego nie byli zresztą ani drobni, ani rośli, gdyż nie znał innych Ziemian. Udzielał błogosławieństwa już kilku pigmejskim pokoleniom. Uczestniczył w każdym nkum- bi - uroczystym wtajemniczeniu chłopców, i w równie rozśpiewanych elima - świętach dojrzewających dziew- cząt. Paradnie defilowały przed nim orszaki weselne i snuły się żałobne kondukty rozedrgane spazmami. Nic ważnego w życiu ludzi puszczy nie mogło obyć się bez tego niezwykłego patrona. Każdego noworodka okrę- cał prawym warkoczem i - delikatnie obejmując mackami - unosił w górę, ku słońcu. Chłopców, których przyjmo- wano w poczet pełnoprawnych członków gromady z przy- wilejami i obowiązkami dorosłych mężczyzn - musi�ł symbolicznie wychłostać, nowożeńców spętać obydwoma splotami wici na wspólny los, a zmarłych przed złożeniem w leśną ziemię naznaczyć z obu stron czoła poszóstnym znamieniem przylg na swoich mackach, aby ich wcielić w niepojęte dalsze losy puszczy. W Apa Rarrra obozie dość licznym, gdzie wszyscy byli spokrewnieni bądź skoligaceni, mogli mieszkać - oprócz zamężnych dziewcząt, drogą wymiany włączonych do społeczności z innych grup pigmejskich - jedynie potom- kowie tych, którzy na tamtym pamiętnym polowaniu od- kryli swój totem. Wówczas, inteligentnie wyplątawszy się z sieci łowieckiej, wyprowadził ich na gołoborze, wskazu- jąc wymownym gestem pęków wici, że przybył z nieba. Kiedy swój przeciągły modulowany syk zakończył bul- gotem przypominającym warczenie - jeden ze starych myśliwych, odrzuciwszy włócznię, począł się klepać pod pachami z miną wielce uradowaną a naśladując przybysza wykrzyknął z całych sił: "Rarrra! ' Zawołanie po chwy- ciła gromada; odtąd stało się ono imieniem żywego boga. Rarrrowie wydawali ten głos niezmiernie rzadko. Był swoistą, nieprzetłumaczalną reakcją, czymś podobnym do euforycznej radości - niby uśmiech w otwierającą się przy- szłość dobrą albo złą, ale niepodobną do niczego poznane- go. Potem już nigdy nie zaintonował tego dźwięku : tamta wyczekiwana przyszłość stała się jego teraźniejszością. Wiele jej zasłon opadło, ukazując Ziemian w kręgu świata puszczy i świata ich marzeń - choć niejedno należało jesz- cze odkryć i zrozumieć. Stulecie nie było dla Rarrry okresem wyjątkowo długim. Zamierzał jeszcze tu pozostać, czasami nawet z trudem sobie wyobrażał nieunikniony dzień, kiedy naciśnie dźwi- gienkę gwiazdolotu i wedrze się w niebo. Wciąż brakowało mu rozwiązań ważnych zagadek, wyjaśnienia niepewności, aby mógł sprawiedliwie zadecydować o losie Ziemi i jej gospodarzy. Nadszedł czas miodobrania, owe najszczęśliwsze dwa miesiące w roku kiedy do wszystkich dobrodziejstw, jakimi puszcza obdziela swój leśny ludek - dołącza słodki dar, ceniony przez Pigmejów najwyżej. Od dwóch tygodni obóz drgał śpiewem, huczał trąbieniem, wibrował tańcem - a Rarrra weselił się wraz ze swoją rozbawioną, swawolną czeredką. Zespolenie się Pigmejów z żywiołem pierwotnej puszczy nie było dlań wcale zaskakujące. Nastrojem takiej swojskości upajał się niegdyś na wiecznie jasnych równi- nach planety spod znaku trzech słońc. Kiedy chłopcy bawiący się w szperaczy przynieśli pier- wszy plaster miodu, twardy pełen pszczół, a także gąsienic uwięzionych w tej przypadkowej pułapce - dorośli jęli krzykliwie dyskutować nad dalszymi poszukiwaniami. Każdy normalny obóz pigmejski rozprasza się co roku przy tej okazji na mniejsze grupki nasłuchujące brzęczenia pszczół, aby drzewa miodnego urodzaju okręcać zieloną lianą - znakiem prawa własności do nich. Ale Święta Po- lana nie pustoszała nigdy. Tylko niewielka część mężczyzn - każdego dnia inni - szła polować, łowić ryby albo szu- kać miodu. Kobiety stale zbierały grzyby, owoce i leśne jagody, nie oddalając się zbytnio od Apa Rarrra. Gromada czuła się zbyt silnie przywiązana do swego żywego totemu, aby odstępować od niego na długo. Pojmowali to bardziej jako nieustającą adoracyjną wartę niźli ochronę. Nic mu przecież nie mogło zagrażać. Wszystko, co z puszczy, było dobre, szlachetne i opiekuńcze dla nich - a cóż dopiero dla niego, świętego symbolu jej siły żywotnej i wiecznego trwania! Pigmeje darzyli swój cienisty, rodzicielski las serdecz- nością ludzi umiejących radować się życiem. Miłowali pusz- czę jak najczulszą kochankę, śpiewali jej pochwałę każdego dnia, a jeśli dotknęło ich jakieś nieszczęście - przez wiele ranków i wieczorów dźwiękami trąb molimo budzili las, by na powrót tak samo troskliwie opiekował się swoimi dziećmi. Rarrry budzić nie potrzebowali: życie na Cyrkoli charakteryzowała powolna, za to bezustanna aktywność, nie przerywana okresami snu. Leśni ludzie nie wznosili do swojego totemu błagalnych modłów - tak samo jak nigdy nie prosili puszczy o orę- downictwo w poczynaniach trudnych lub niebezpiecz- nych, o ratunek w bólach czy zwątpieniach. Chociaż nie uprawiali filozofii, głęboko tkwiło w nich heraklitejskie przeświadczenie, że bogowie, o których śmiertelni niczego bliższego nie wiedzą - żyją sobie szczęśliwie w innym świecie, a zuchwalstwem byłoby przypisywać im kłopoty zajmowania się ludzkimi losami. Rarrra zstąpił z zaczaro- wanego matecznika cudownych drzew pomiędzy Pigme- jów, ale zachował ten przywilej nieśmiertelnych. Zatrzy- mał swoją boską naturę, o czym świadczyło najdobitniej, że nie mając postaci człowieka - mimo to olśniewał niŠ- pojętym rozumem. Ci, którzy szukali pszczelego daru, czynili to ze zdwo- jonym zapałem. Kiedy zbliżała się pora deszczowa - ich patron, pozbawiony jadła słonecznych promieni, musiał to sobie czymś powetować. Nie wystarczyło muspijanie nektaru kwiatów, co traktował od niechcenia, raczej jako przyjęcie hołdu od swych leśnych dzieci które składały przed nim cokolwiek najpiękniejszego zakwitło w ich świe- cie. W pochmurne dni gorliwie wpijał wysuwaną z niewi- docznych ust trąbkę w kwiatowe korony, wysysał co so- czystsze owoce - ale i tego było za mało. Wtedy rato- wał go miód - jedyny stały pokarm, którym nie gardził. Gdzieś w dali złowrogo pohukiwała burza, przedsmak złych czasów dla Cyrkolity. Nieprzyjaźnie pociemniało, choć słońce jeszcze nie zaszło. jak zwykle w takich wypadkach, kilku Pigmejów uważ- nie śledziło niebo, nasłuchuJąc poszumu wiatru i innych zwiastunów bliskiego deszczu. Nim spadnie pierwsza kro- pla, dwóch gwardzistów skrzyżuje gęsto ulistnione gałęzie nad głową Rarrry, tym baldachimem osłaniając swój totem, zanim zdąży on wsunąć się do namiotu. Ani jedna kropla wody nie śmie go zmoczyć. Tabu ! Na razie nie padało. Rarrra spoczywał nieruchomo przed swoim szałasem, a płomienie kumamolimo - ogniska mo- limo-odbijały się krwawymi podblaskami włuskach jego pancerza. Spora grupa Pigmejów siedziała opodal - jedni na zrąbanych pniakach, inni wprost na ziemi. Młodzi żwawo kręcili się niedaleko. Niewidoczni za zieloną kotarą lasu, ożywiali go całą orkiestrą dźwięków, czasami tajemniczych groźnych albo śpiewnych - ale zawsze wstrząsających pięknem głosów puszczy. Był w nich i rozgniewany po- mruk zbudzonego lamparta, i żałosne hukanie gołębia ze- ślizgujące się po stopniach coraz cichszych tonów aż do końcowego jęknięcia, nawet głuche porykiwanie afrykań- skich żab. Zdaleka odpowiadało wycie hien, przejmujące w swej grozie. Rychło jednak ten niemiły dźwięk ustąpił nawoły- waniom innych mieszkańców lasu. Coraz weselsze tony przedzierzgnęły się w melodie brzmiące baśniowo, jak zew z wieczności. Nagle stało się coś wstrząsającego. Pienia i trąbienia, głosy boskie i zwierzęce wyczarowane przez ludzi, zro- dzone z ich najwierniejszej miłości do puszczy - zgasły raptownie, jak nożem uciął. Odpowiadało to wrażeniu umilknięcia w bitwie wszystkich armat naraz - kiedy wódz małoduszny wywiesi białą chorągiew ponad głowami obrońców, którzy radzi by walczyć do upadłego. Starzy, zgrupowani przed swoim bogiem wokół płomieni ogniska, poruszyli się niespokojnie. Niektórzy patrzyli trwożnie w korony drzew i wyżej w okno nieba, pełne szarych gęstniejących chmur. Na polankę, po której płożył się dym, jednocząc się z subtelną wieczorną mgiełką paru- jącej dżungli, ostrożnie wychodziły żony i córki łowców ubrane w przepaski lędźwiowe z łyka spreparowanego na wiotki materiał, kokieteryjną szarfą opadające do ziemi na kształt ogona. Kobiety mogły teraz opuścić szałasy, skoro umilkło molimo - "zwierzę z lasu' , którego nie wolno im było zobaczyć. Jak pamięć sięga, Pigmeje nie walczyli pomiędzy sobą, atakże nikt ich nie napadał. Dlatego nie przywykli roz- stawiać czujek wokół obozu. Tylko w Apa Rarrra - uświę- conym tradycją zwyczajem - na czterech dość bliskich stanowiskach dzień i noc, w skwar i niepogodę czuwali młodzieńcy uzbrojeni w dzidy i łuki z zapasem zatrutych strzał, jakimi zazwyczaj razili ptaki i małpy. Była to wła- ściwie straż honorowa. Tylko najstarsi przypominali sobie wydarzenie z dzieciństwa, kiedy dwóch zadyszanych war- towników przybiegło z wieścią, że zbliża się stado słoni. Cyrkolita pierwszy raz zobaczył te olbrzymy, jak zrujno- wały kilka szałasów. Skoro po kunsztownych podchodach udało się Pigmejom jednego odłączyć od stada i zabić - sukces łowiecki przypisali boskiej woli swego totemu. Ciosów nie sprzedali Murzynom, tylko zawiesili je nad wejściem do szałasu Rarrry. Historia sprzed lat powtórzyła się teraz, chociaż tym razem bez słoni. Znowu blady strach padł na obóz pielęg- nujący najświętszy ekstrakt puszczy. Dzieci poczęły płakać, psy szczekać przeraźliwie, starcy przed ogniskiem wstali, cisnąc się do zwartej masy Pigmejów, którzy otoczyli war- towników przybyłych co sił w nogach. W tej ciżbie brą- zowych półnagich ciał, owianych niebieskawym dymem kumamolimo, okrytych przedzmierzchowym cieniem pusz- czy -: gesty rąk, głów; nawet nóg i tułowi, nad wyraz plastyczne, niepokojąco kontrastowały z przyciszeniem rozmów, stonowanych prawie do szeptu. Chociaż mówili wszyscy, nerwowo, jeden przez drugiego - nikt nie usi- łował nikogo przekrzyczeć. Kilkunastu zbrojnych podążyło nad brzeg Ituri, naprze- ciw spodziewanemu niebezpieczeństwu. Pigmeje nigdy nie mieli wodzów, sędziów ani prawodawców. Wysoko jednak cenili doświadczenie - skarb owocujący starością. Więc i teraz, w godzinie trudnej próby, wzrok młodszych męż- czyzn i kobiet spoczął na tych, którzy przerwali zasłużony wiekiem odpoczynek przy ognisku. Zmarszczone latami twarze, pochylone sylwetki starców szanowanych za mąd- rość życia - skupiły na sobie oczekiwanie gromady. Sły- nący z przemyślności i łowieckiej odwagi Manyalibo, dziadek licznych wnuków, istny Odys puszczy - spojrzał smutno w ciemnoszar‚ niebo nad polaną; potem rozejrzał się wokoło, podszedł pewnym krokiem do świętego ognia, ponad którym młodzież dopiero co ochoczo przeskakiwała w tańcu - i uczynił gest, który wzbudził gremialny, choć stłumiony okrzyk przer�żenia. - Więc aż do tego doszło - spytała trwożnie jedna zkobiet. Starzec wskazał ruchem głowy Rarrrę, jakby pragnął się przed nim usprawiedliwić. Nie chciał gadulstwem pokryć dr�matu, który rozgrywał się w jego duszy. Inni też myśleli podobnie. Parę kobiet podeszło z twardymi, niepalnymi liśćmi, w których zwykły przenośić gorący węgielek drzewny na nowe obozowisko. Zbliżyły się do ognia, bez patosu i bez lęku należnego rzeczom świętym. Szybkimi ruchami dłoni odrzuciły kilka parzących grudek, które matowiały u ich stóp. Okręciwszy zarzewia liśćmi, wycofały się, unosząc zawiniątka. Teraz wiele par rąk, zdarłszy zielsko i darnie z ubitej ziemi rzucało ją garściami w płomień. Po chwili ognisko osypała ciemna skorupa; z daleka było podobne do kopczyka termitów. - Dym szedł w stronę rzeki - zauważył jeden z Pig- mejów. - Niedobrze. Bardzo niedobrze. Wszyscy zdawali sobie z tego sprawę. Dym, trąbienia iśpiewy, snucie gawęd o leśnym życiu i o przeszłości, głośne rozmowy - zdradzały istnienie obozu na znaczną odległość, szczególnie teraz w wilgotnej ciszy wieczoru. Ciemniało nagłym tropikalnym zmierzchem kiedy od strony Ituri dały się słyszeć intrygujące dźwięki. Dopiero one wyostrzyły czujność Rarrry. Nawet kiedy tak niespo- dziewanie zasypano ognisko - jeszcze podejrzewał, że to może być improwizowany zbiorowy popis, związany z odtwarzaniem kolejnej bajki. Znał umiejętność Pigmejów naśladowania rozlicznych głosów puszczy, ale teraz chodziło o coś innnego: była to ludzka mowa, wszakże jakaś odrębna... Wydało mu się niedorzeczne, aby jacykolwiek Ziemianie posługiwali się językiem odmiennym niż ten, który poznał wraz z pozna- niem Pigmejów. Mowa Rarrrów nigdy nie dzieliła się na języki narodowe - bo nie znali pojęcia narodów. A po- toczne słownictwo było na tyle intelektualne, że rugowało potrzebę odrębności języka nauki. Na polanę wkraczał dziwny orszak. Przodem szły cztery rosłe postaci, ukryte w ubraniach osłaniających całe ciało oprócz twarzy o czarnej, lśniącej skórze. W oczach Cyrko- lity musiały uchodzić za stylizowane rzeźby wyobrażające Ziemian. Tego sugestywnego wrażenia ani trochę nie u- mniejszał fakt, że szły naśladując dwunożny chód ludzi. Analogicznie wyglądała wszelka plastyka na Cyrkoli, nie znająca płaskich malowideł ani statycznych posągów. Właściwie cała planeta była nieograniczoną sceną plene- rowego teatru-muzeum, po której przesuwały się sztuczne postacie - Rarrrów, zwierząt, inteligentnych robotów i mniej skomplikowanych maszyn. Wzywany telepatycznie - taki tłumek zgodnie z każdym doraźnym życzeniem improwizował złożone kompozycje, pełne ruchu i ekspre- sji. Wyolbrzymione figury imitowały swoje naturalne pierwowzory. Kosmiczny zwiadowca coraz wnikliwiej obserwował rozwój wypadków. Polanę zapełniło mrowie sylwetek wprawdzie zindywidualizowanych, ale mających wspólne cechy anatomicznej budowy Ziemianina. Nie znalazł wszakże aktorów odzwierciedlających prawdziwych ludzi - pobratymców swych drobnych, harmonijnie zbudo- wanych leśnych opiekunów. Zapadł głęboki mrok. Zwykle o tej porze Rarrra nasta- wiał swoje zmienne oczy na nocne widzenie, gdyż inaczej nie dostrzegłby niczego prócz zamazanych skojarzeń - ruchu i niepewnych kształtów. Teraz intruzi niespodzie- wanie ustawili w krąg pod ścianą puszczy silne reflektory. W tle jasnych smug Cyrkolita śledził ciekawie, jak jego obóz z minuty na minutę zmieniał się nie do poznania. Najbardziej uderzało go, iż niezgrabne, karykaturalnie wydłużone postacie Ziemian zachowywały się tak, jakby na leśnej idu mieli więcej do powiedzenia niż gospodarze. Kosmita wciąż jeszcze nie pojmował dramatycznych treści tego, co się wokół rozgrywało. W ojczyźnie napa- trzył się bez liku dekoracyjnych scenek, które jeśli demon- strowały coś ważnego, to jedynie w kategoriach artystycz- nych. Obecne widowisko odbierał jak rozrywkową ab- strakcję z gatunku tych lubianych na Cyrkoli, które tylko zarysowują jakąś koncepcję, każąc widzowi dotworzyć w myślach co mu się żywnie podoba. Rarrra zdawał sobie sprawę z różnorakości pięciu stref klimatycznych na Planecie Puszcz. Rozumiał, że czymkol- wiek jest przyroda okolic odsuniętych daleko za północny i południowy zwrotnik, nie może to być swoisty tropikalny las. Ale poza nim nie wyobrażał sobie innej ostoi Ziemian. Wynikało to z zapewnień Pigmejów: lekceważąc Murzy- nów, a nie mając kontaktów z białymi - w stosunkach ze swoim totemem przywykli ignorować wszystko, cokol- wiek może dziać się poza puszczą. Snop światła padał na kępę chaszczy, która drgnęła nie- spokojnie. Zza ostrożnie rozchylonych gałęzi drzewa ko- palowego przez moment mignęły piwne, patrzące uczciwie i otwarcie, teraz zatroskane oczy człowieka. Ciemna zie- leń lśniącyh, jakby polakierowanych liści wtuliła ten migawkowy obrazek. Obok przy jednym z pigmejskich szałasów, kilka czarnoskórych sylwetek krzątało się, usta- wiając masywną aparaturę. Szałas był pusty; podobnie jak z innych - jego mieszkańcy przenieśli swój skromny do- bytek w zarośla. Rarrra obserwował ruchliwe rzeźby Zie- mian, niezgrabnie wysokie, o rysach twarzy zdeformowa- nych stylem, panującym tu widocznie w sztuce. Zastana- wiał się, dlaczego ludzie opuścili potulnie swe siedziby, w których - o dziwo! - rządziły się jak na własnym pod- wórku kukły o mięsistych, silnie wywiniętych wargach. Nawet uprzątały wnętrza, jakby sposobiąc je do nowego przeznaczenia. Dla Rarrry różnorodnością i pięknem otaczającego świa- ta były przede wszystkim kolory. Postrzegając barwy dość podobnie do ludzkiego widzenia - znacznie mocniej od- czuwał nastrój ich natężenia, odcieni, zestawień. Sztuczne postaci - zarówno wizyjne, jak imitujące przyrodę - które teatralnie zdobiły krajobrazy Cyrkoli, były najbar- dziej urozmaicone od strony kolorystycznej. Dlatego zdu- miało zaziemskiego przybysza, jak niewiele polotu miał reżyser tego przedstawienia. Skoro odrzucił naturalną, czekoladową barwę ludzkiego ciała - czemu zadowolił się użyciem tylko czerni na tworzywo aktorów Rarrra spostrzegł jedyne odstępstwo od tej sztampy: wyrażał je białawy spód dłoni. To problematyczne upięk- szenie widocznie kryło symboliczny sens - skoro inne po- staci, mniej liczne, były wytworzone Jednolicie w podobnej tonacji. Kostiumolog też nie przejawił zbytniej inwencji : czarnym sylwetkom dał prawie jednakowe okrycia, ba- nalne, brudnoszare, zaś podobizny jasnych Ziemian ustroił na biało. Wystarczyło choć trochę podpatrzyć rozrzutność przyrody, która tu aż krzyczała wyszukaną jaskrawością kwiatów, nierzadko i liści, przepychem nieprzeliczonych zieleni, przeważnie ciemnych ale wciąż innych, jakby wy- malowanych nowo odkrytymi farbami. kontrastujących z takim samym bogactwem jasnych pni, z dziwacznością grzybów i porośli. Ileż wyrażają rozpasane kolorami moty- le i ptaki, chrząszcze, gąsienice. nawet duże zwierzęta! A cóż powiedzieć o tych niepowtarzalnych refleksach słońca, błyskawic, księżyca, kiedy ostre bicze światła, od- bijając się od wielkich liści, skórzastych bądź sprawiają- cych wrażenie wykroJonych z ciemnozielonej blachy - wyczyniają tak niedorzeczne harce, że głównie dzięki nim las tropików jest niemożliwy do oddania ani w opisie, ani w obrazie, ani w fotografii ! Najstarszy obóz pigmejski pierwszy raz przestał być sobą. Mali ludkowie powyłazili z szałasów - jedni w pusz- czę zawsze opiekuńczą, a inni zgromadzili się obok Rarrry; przed nim, za nim, po bokach. Wyrostek w czapce z futra cywety, parę dni temu upolowanej, usiadł na grzejącym kopczyku i z siłą najpierwotniejszej ufności patrzył w ma- towe oczy kosmicznego wędrowca przyćmione jak u węży i dla człowieka właściwie nieczytelne. Inni kucnęli opodal, a nagie ich pięty, nieruchome, lśniły w świetle. Wtem wokół Cyrkolity zakotłowało się, pośród jasności i milczenia kołysanego echem dalekich grzmotów. Kilka gibkich, małych postaci płynnym ruchem dosiadło grzbietu Rarrry, kładąc się na twardym pancerzu i otulając go zwar- tą pokrywą brunatnych ciał. Nie sprawiał wrażenia zdziwionego, bo usłyszał pierwsze krople deszczu. Zwinąwszy pod głową pęki wici w dwie poskręcane ślimacznice tyłem wszedł do namiotu. Otwór był tak wąski, że choć Pigmeje przypłaszczyli się jak mogli, potrącili daszek z kory. Spoczywające na nim ciosy słonio- we zachwiały się i mniejszy z nich, spadaJąc, dotkliwie skaleczył w głowę skuloną pod szałasem dziewczynę. Momentalnie jeden z białolicych Ziemian zbliżył się do leżącej, ale jakby nie zauważając jej niedoli - tylko pod- niósł gładkie, ciężkie trofeum, obejrzał, wskazał ręką drugi cios, który utrzymał się na daszku i zaczął coś przed- kładać czarnym postaciom. Te z kolei przetłumaczyły żądanie Pigmejom. Rarrra spostrzegł przerażenie malujące się w oczach swoich przyjaciół, a potem gestykulacJę, która wyrażała rozpaczliwy protest. Cyrkolita natężył uwagę pospiesznie telepatując zadania komputerom w statku. Teraz podeszła następna biało- skóra sylwetka i ponad jego głową zdecydowanym ruchem chwyciła oburącz drugi cios słoniowy. Na policzku leżącej dziewczyny rozmazał się w ciemne znamię upuszczony w locie przez nietoperza czarny owoc gardenii - taki sam, jakiego sokiem towarzyszki miały ją za kilka lat pomalować w esowate wzory na uroczystość zaślubin. Obok tej plamy, wzdłuż nosa spływała wąska strużka krwi. Deszcz padał coraz mocniej, tkając firanki ze świetlnych smug. 2 Dzień był pogodny i skwarny, w samym środku połud- niowoafrykańskiego lata. Zwarty tłum białych, wśród nich wielu starców z patriarchalnymi brodami, mającymi przy- pominać czasy pionierów, zapełnił uprzywilejowane wzgó- rze opodal Pretorii. Właśnie tu burscy nacjonaliści, do doszedłszy do władzy w roku 1948, natychmiast zbudowali jeden z tych pomników, jakie w czasach nowożytnych ludzie wznieśli po to, aby uczcić najgorszych spośród sie- bie. Sześcian z szarych bloków skalnych, wewnątrz wyło- żony marmurami z czterech stron świata, wypełniony mnóstwem zbiorowych scen na płaskorzeźbach, pełen za- stygłych w kamieniu surowych postaci zdobywców - przywodził na myśl starożytności Asyrii czy Babilonu, a jeszcze bardziej świątynię Abu Simbel, ten faraoński monu- ment oszalałej pychy, który Ramzes II postawił samemu sobie; gdzie Amon, bóg słońca, wschodząc świetlistą barką na nubijskie niebo każdego ranka wnikał do sanktuarium, by olśnić siebie i równego sobie króla - twardych w gła- zie, wystawionych wiekom na posłuch władzy i poniżenie ludzi. Tutaj, tysiące kilometrów bardziej na południe, wpraw- dzie nie oddawano boskiej czći królom, ale przybytek ten był równie rzeczywistą świątynią, postawioną voortrekke- rom - holenderskim najeźdźcom, którzy z biblią w ręku przerąbali mieczem ten kraj dla potomnych. Nastał szesnasty grudnia, Dingaan Dag. najbardziej uro- czysty dzień w Afryce Południowej, rocznica zwycięstwa oddziałów Andriesa Pretoriusa nad Zulusami w roku 1838. W tym dniu, punktualnie w południe, promień słoneczny wpada przez otwór w dachu, poprzez odsłonięte sklepienie krypty. Nie oświetla - jak w Abu Simbel za czasów przed zalaniem Nubii potopem Tamy Asuańskiej - faraońskiej pychy i faraońskiej władzy, lecz pychę świeższą doświad- czeniem epok, władzę zbrutalizowaną i zmądrzałą w nurcie trzydziestu trzech stuleci. Wtedy na symbolicznym sarkofagu najeźdźców igra w padającym świetle promienia jaskrawy napis; Ons vir on, Suid Afrika" - My za Ciebie, Afryko Południowa. Jeśli ten dzień święta przydarzy się pochmurny - przesądni Burowie przyjmują to za najgorszą wróżbę i dopiero po- ciesza ich w nieszczęściu tubalny głos któregoś z aposto- łów apatrheidu, czytającego sakramentalnie zawsze ten sam werset ze Starego Testamentu: "Gdy cię wwiedzie Pan, Bóg twój do tej ziemi, do której wchodzisz abyś ją posiadł, a wygładzi wiele narodów przed tobą i gdy je Pan Bóg twój, podda tobie, wybijesz je do szczętu. Nie wejdziesz z nimi w przymierze ani się zlitujesz nad nimi, ani się małżeństwami z nimi łączyć będziesz". Tym razem wszystko było w największym porządku. Nacjonaliści nie potrzebowali patrzeć na zegarki, bo smu- ga blasku dała znać, kiedy mają upaść na kolana i modlić się do wykutych w granicie ponurych postaci przodków, którzy kładli kamień węgielny pod ich mocarstwowość opartą na przemocy i jej kulcie. Przed nimi, w niszy z czer- wonego marmuru, krwawo płonął znicz cywilizacji. Kiedy minął ten szczytowy moment, kiedy w amfitea- trze przed pomnikiem-mauzoleum przebrzmiały napu- szone mowy sławiące przeszłość burską i życzące narodowi panów tak samo jurnych epok jutra, kiedy butnie przema- szerowały już kolumny chłopców i dziewcząt z organizacji Voortrekker Scout, a premier Daan van Klerk odjechał w historycznym powozie pierwszego prezydenta, Paula Kr�gera - napuszony fanatyzm ustąpił atmosferze więk- szej zwyczajności. Ludzie poczęli się rozchodzić, by w swoich domach mówić i marzyć o dniach jeszcze bardziej brutalnych, światowo-mocarstwowych dla Afryki Połud- niowej ; o przyszłości bogactwa Burów, przygniatającego resztę planety. Pomiędzy tysiącami samochodów, ustawionych w rzędy na rozległym parkingowym półkolu u stóp wzgórza, po- dążało trzech mężczyzn w sile wieku. Postawni, trochę przesadnie wyprostowani, nawet w wyrazie twarzy mieli coś jednakowego, niemal teatralnie wspólnego w tym dniu wszystkim Burom - jakby czuli się, jeszcze bardziej niż codziennie rycerzami nadrasy, w sposób oczywisty i jedyny pasowanymi przez Boga. Najwyższy wzrostem Hendrik van Louv miał przebiegły uśmiech i chłodny wzrok tępego afrykanerskiego polityka; w istocie, nie pragnął rozumieć niczego, co wykraczało poza kodeks moralny wypracowany przez kilka rządzących pokoleń nacjonali- stów oraz "Myśli" premiera Daana van Klerka, będące prawem i sumieniem Burów. Szedł przodem - ale dziś wyłącznie dlatego, że chciał poprowadzić gości do swego wozu. Starał się nie akcentować wobec nich pozycji, jaką dawała mu teka ministra do spraw apartheidu. Idący z nim dwaj Afrykanerzy zdawali sobie sprawę z tej sytuacji i stwarzali pozory, że nie zamierzają jej wykorzy- stywać. Hendrik van Louv był autorytetem politycznym nadzorującym ich pracę - z racji profesorskich stanowisk jakie piastowali w SABRA, instytucie rządowym, który stanowił trust mózgów kierujących ideologią apartheidu. Stąd wychodziły projekty dyskryminacyjnych rozporzą- dzeń tu powstawały elaboraty usiłujące za każdą cenę, choćby oczywistego absurdu, dać naukowe i filozoficzne uzasadnienie wprowadzonych już w życie rozlicznych segregacyjnych ustaw, nakazów i zakazów. Był to jedyny urząd w Burskiej Republice Apartheidu, gdzie komputery nie odgrywały znaczniejszej roli. Po prostu nie wierzono w możność skonstruowania maszyn o tak wykrętnej argu- mentacji, do jakiej potrafią się wyćwiczyć tępi fanatycy idei. Jak wielu czołowych pracowników SABRA - obaj towa- rzyszący ministrowi wykładali na uniwersytecie w Stellen- bosch eksponowanej uczelni, z której murów wychodzili niemal wszyscy pol‹tyczni przywódcy. Kolegowali tam on- giś z Hendrikiem van Louvem co ich upoważniało być po imieniu z tym dygnitarzem. Starszy z nich, Hans Swart, zdobył wykształcenie medyczne, a zajmował się antropolo- gią ludów Bantu oraz tworzeniem filozoficznych uzasadnień rzekomej konieczności oddzielenia Murzynów nieprze- kraczalnym murem od wszystkiego, co choćby o ton mniej czarne. Jasnowłosy Willem du Plessis był paleontologiem i genetykiem. W Stellenbosch kierował katedrą kopalnych kręgowców Czarnego Lądu. Ponieważ na terenie SABRA ta specjalność nic nie znaczyła - zajmował się tam prahi- storią Bantu, z której wysnuwał karkołomne rasistowskie uogólnienia. Kiedy minister odszukał swój samochód i zasiadł za kie- rownicą - Swan zaproponował aby pojechali do niego. Przejechawszy całą Pretorię, kilkunastoma spośród sławnych czterystu kilometrów jej ulic wysadzanych pali- sandrami, znaleźli się na rozległym willowym przedmieściu, zbudowanym jako luksusowa dzielnica białych po ogłosze- niu w roku 1958 ustawy o Group Areas: rasowo wydzie- lonych partiach miast. W tym getcie panów - dom Swarta, piętrowy, z tara- sem na dachu, zbudowany solidnie ze starej holenderskiej cegły, wtulał się w pieczołowicie utrzymany park, który w ciągu siedemdziesięciu lat porósł wysokimi drzewami. Przy podtrzymujących bramę plastykowych słupach, ustro- jonych bluszczem, stały uformowane romboidalnie dwa krzewy ligustru, ciemne i sztywne jak strażnicy tego obej- ścia. Strzegły go ciężkie kute w żelazie lwy, tworzące masywną bramę, oraz gruba kratownica wokół posiadłości, u góry zabezpieczona imitującymi kwiaty ozdobami z listw ostrych jak brzytwy. Cały system dzwonków alarmowych i urządzeń włączających prąd elektryczny w razie otwarcia furtki przez kogoś niepowołanego - został tak obmyślony, że nawet zdobywszy klucz do patentowego zamka, nikt obcy nie zdołałby tam wtargnąć. Znacznie prościej mogły spełnić tę rolę komputery, ale już na przełomie tysiącleci ustaliła się w Afryce Południowej moda używania ich w prywatnych domach jedynie do nadzorowania i doraźnego karania służby murzyńskiej. Swart otworzył wrota sezamu i zapraszającym gestem wprowadził gości na starannie wygracowaną alejkę. Coś zaszeleściło w niskim żywopłocie bukszpanu obok prze- chodzącego ministra, który uskoczył w obawie przed wę- żem. Była to jednak zwykła mysz; spłoszona, z trudem przemykała niziutko przystrzyżonym trawnikiem, podob- nym do puszystego dywanu. Czerwono-brunatny motyl w białe cętki, zwany tu afrykańską królową, usiadł na żół- tych kwiatach kaprifolium oplatających smukłe tęczowe tralki wiodące na werandę, i przez nią do hallu pozbawio- nego drzwi, gdzie po wypukłościach hebanowych boazerii ślizgały się długie wiotkie pędy pnączy z gankowej balu- strady, a niektóre nawet z kolumn ażurowego daszka per- goli, wiodącej do altany z drzew, krzewów i kwitnących ziół, z okrągłym wejściem wystrzyżonym w listowiu tak, aby trzeba było przez nie się przeciskać. Widziany z bawialni na piętrze, ten właśnie ciemny otwór ziejący w różnobarwnej zieleni, szczególnie się odznaczał. Zauważył to minister i rzucił swobodnie, byle zagaić czymś zdawkowym zanim przejdą do poważnych rozmów: - Wygląda to jak dziura, przez którą dzioborożec karmi małżonkę, gdy zamurował ją w dziupli na okres lęgowy. -Istotnie - odparł gospodarz. - Ja tam wprawdzie nikogo nie zamurowuję, ale chętnie zaglądam do tego moc- nego cienia, gdy skwar dokucza. Znudziło mi się stale ko- rzystać z klimatyzacji w pokojach; w altance bije zimne źródełko, a mogę je jeszcze zamrażać. Z przypominającym kwiat pomarańczy silnym zapa- chem gardenii, której białe kielichy podobne do jaśminu zaglądały przez okno, zmieszała się aromatyczna woń ko- niaku. Obok, w jadalni, dwóch służących nakrywało do stołu.Trzeci uwijałsięztacami przekąsek; kiedy przeszedł przez salon w drodze do kuchni, Hendrik van Louv zauwa- żył z przejęciem: - Pożera mnie ciekawość. Napomknęliście, moi mili, bardzo obiecująco o finale waszej egzotycznej misji. Nie- stety, w tych warunkach - obrzucił wzrokiem drzwi wej- ściowe - można mówić tylko o zwyczajnych sprawach ; o pogodzie, albo wczorajszej pacyfikacji w Osiedlu Wolności. - Jasne - odparł Swart. - Temat nie nadaje się dla uszu tych czarnuchów. - To co Odłożymy rozmowę na później - spytał du Plessis. Minister przecząco poruszył głową. - Za trzy godziny mamy audiencję u premiera. Wpraw- dzie trzeba mu szczerze przedstawić nasz sukces, ale - tu jakoś zagadkowo się uśmiechnął - musimy ujednolicić opinie. Dobrze rozumieli, że obecność niepożądanych świadków jest wykluczona. Nie chcieli mówić po angielsku, gdyż by- łaby to kapitulacja przed Murzynami. A ponadto - jak co roku - nawet prasa wychodząca w języku angielskim .na- woływała, by w tym uroczystym dniu naród mówił wy- łącznie po afrykanersku. Byli rzecznikami wszystkiego co aż wrzeszczało burską pychą, więc w pierwszym rzędzie właśnie ich obowiązywało to patriotyczne przykazanie. Minister połączył się przez radio ze swym przyjacielem, komendantem wojskowej uczelni i zamówił dwóch zau- fanych kadetów. Skoro przyjechali, Swart poinstruował ich co mają podać i w jakiej kolejności, zapoznał z wyposa- żeniem podręcznego kredensu-chłodni i zaprowadził do kuchni - aby, broń Boże, nie zhańbili munduru zasię- ganiem informacji od Murzynów. Teraz trzej biesiadnicy bez obaw popuścili wodze języ- kowi. Nawiązali do tego, co stanowiło genezę ich triumfu: historii wyprawy w głuszę kongijskich puszcz. Swart i du Plessis byli jej uczestnikami, chociaż wahali się długo nad wzięciem udziału w tej ryzykownej eskapadzie. Znie- chęcały ich też opory w rządzie. Zwłaszcza minister skarbu długo sprzeciwiał się wydatkowaniu znacznej sumy na tak niepewne przedsięwzięcie. Również Hendrik van Louv uważał wtedy całą sprawę za marnotrawienie środków, czemu dał wyraz na jednej z debat w parlamencie. Teraz za nic w świecie nie przyznałby się do tego. Starczyło mu siły i znaczenia, aby przypisać sobie zasługę dojścia tej misji do skutku, usuwając w cień rzeczywistych jej pro- jektodawców, organizatorów i orędowników. Ani trochę się nie dziwił, że nie był wtedy dość prze- widujący. Bądź co bądź, pierwszą podnietę działania stano- wiły zwykłe plotki. Niejedna spośród ekspedycji, które z różnych pobudek penetrowały centralne obszary Afryki w dorzeczu Konga, aż do masywu Ruwenzori i Jeziora Tan- ganika - spotykała się z pogłoskami, że w głębi dżungli przebywa niesamowity stwór, otoczony boską czcią Murzynów. Początkowo ta informacja trafiła do opisów animistycz- nych wierzeń, baśni, legend i przekazywanych ustną tra- dycją opowieści plemiennych. Z coraz liczniejszych repor- taży, esejów i szkiców afrykanistycznych - sylwetka ta- jemniczej istoty przenikała do opracowań naukowych. Tymczasem znawcy przedmiotu zaczęli sobie nawzajem wytykać sprzeczności, spłycenia, czerpanie z niepewnych źródeł i przenoszenie wiary w tajemniczego smoka" z jednych plemion na inne, nieraz bardzo odległe. Sprawa skomplikowała się nieoczekiwanie, gdy paru etnografów doszło do przekonania, że źródłem wszystkich opisów są relacje Pigmejów. Z wielu względów wydawało się to nieprawdopodobne. Zamiast odpowiadać na zarzuty oponentów, uczeni nabrali wody w usta z obawy przed kompromitacją. Mit "totemu Pigmejów", już głośny w świecie, szybko stał się przedmiotem żartów przedzierzgnął się w symbol czegoś niepoważnego, przenikał powiedzonka i porzekadła. Wzmianki o nim zaczęto skwapliwie usuwać z prac nauko- wych i podręczników. Ośmieszony w dziedzinie kulturowych i religioznaw- czych badań ludów Czarnej Afryki - "kongijski smok" nagle zaabsorbował przyrodników, choć autorytety zwle- kały z wypowiedzeniem się. Umiejscawiano to dziwo przeważnie na północ od ol- brzymiego łuku, jaki zakreśla rzeka Kongo w środkowym biegu - co przywodziło na myśl wypatrywanie igły w stogu siana. Ta pierwotna puszcza, jedna z najrozleglej- szych na Ziemi, od niepamiętnych czasów była ostoją leśnych koczowników: Pigmejów. Pyszniła się rzadkimi okazami zwierząt, gdzie u schyłku dziewiętnastego wieku odkrywano jak w rogu obfitości nieznane gatunki ssaków i ptaków, a na przełomie stuleci oczom Europejczyków objawiła się tam okapi poprzedzona nurtem opowieści, którym mało kto chciał zawierzyć. Nie omieszkano tego przypomnieć teraz, zwracając u- wagę, że sławna wylęgarnia odkryć zoologicznych w pusz- czach nad Ituri zapewne ukrywa jeszcze zdumiewające niespodzianki. Dlaczego nie miałaby przechować w swoim opiekuńczym cieniu posłańca pradziejów życia, jakiegoś brontozaura czy iguanodona. Dobrze pamiętano, iż w dwudziestym wieku w tym rejonie świata, w Kanale Mozambickim, wyłowiono po raz pierwszy latimerię - rybę z grupy trzonopłetwych, poczytywaną za wymarłą właśnie równocześnie z wielkimi gadami ery mezozoicznej, siedemdzie- siąt milionów lat temu. Powszechny rozgłos zdobyła wyprawa dwóch francus- kich dziennikarzy w poszukiwaniu kongijskiego dziwu. Wątpiąc w ich sukces, komplikacje przedsięwzięcia po- równywano z odnalezieniem Livingstone'a przez Stanley'a nad jeziorem Tanganika sto sześćdziesiąt lat wcześniej. Podniosła się jeszcze większa wrzawa skoro słuch o Fran- cuzach zaginął - gdyż informacje, jakie zdążyli przekazać ze szlaku, dolewały oliwy do ognia. Kiedy reporterzy dopłynęli w górę Konga powyżej bagien ciągnących się aż do Lisali, ich notesy pęczniały od łapczywie spisywanych rewelacJi. Chociaż były sprzeczne i ukwiecone ozdóbkami pasującymi do przygód Gilgamesza czy Odysa, cechował je istotny wspólny rys: wszystkie te drogowskazy celowały na wschód. Ponieważ koryto rzeki już stamtąd lekko wygina się ku południu - wypłynęli w niewielki jej dopływ, Rubi, a potem przedostali się na wody znaczniejszej, także równoleżnikowo płynącej UeIe. Podejrzewali, iż upragnione miejsce znajduje się gdzieś w okolicy Dungu. Liczyli na pomoc fachowców z pobliskie- go Parku Narodowego. Nie widziano ich wszakże nawet w leżącym wcześniej na tym trakcie osiedlu Niangara. W rejonie poprzedzają- cych je dwóch groźnych katarakt i mniejszych progów skalnych szukano szczątków łodzi, ale daremnie. Mit począł blednąć, gdy wojskowa ekspedycja kongiJsk�, wysłana dla odnalezienia niefortunnych Francuzów, zgro- madziła przy sposobności taki balast sensacyjnych relacji, że trudno było spodziewać się wyłowienia z niego choćby ziarenka prawdy. Początkowo wzmagała się ilość poszlak, co tak podnieciło uczestników wyprawy, iż kiedy główne jej zadanie spaliło na panewce - w uzgodnieniu ze swym rządem postanowili dotrzeć do źródła legend, które wywo- łało tyle szumu w świecie. Przebadali, myszkując tu i tam, rozległe leśne rewiry aż po granice Rwandy i Burundi. Daremnie! Legendarny smok jakby się zapadł we wszechobecną zieleń, szydząc z ludzkich trudów. Poszukiwaczy gnębił nastrój zmowy milczenia - być może związanej z bliskością celu. Kiedy brnęli przez dżunglę, Pigmeje na trasie znikali jak kamfo- ra- i ci obozujący tradycyjnie,w puszczy, i ci nieliczni, na- mówieni do pracy na specjalnie utworzonych plantacjach. Przybywających nie witał ludzki głos i tylko wiatr gwarzył nad ich głowami : zastawali ciepły jeszcze popiół, czasami nie dogotowaną strawę. Wcześniej w ludniejszej okolicy mogli się upajać żniwem swoich indagacji. Była to jednak radość zaprawiona zwątpieniem. Murzyni z wiosek na leśnych wyrębach chętnie częstowali ich w oratorskim za- pale mrowiem opowieści barwnych jak greckie mity. Uparcie powtarzała się wersja o zwierzęciu jedynym w swoim rodzaju które od lat przesiaduje pod rozrosłym drzewem bawełnianym niby pomnik samego siebie, a Pig- meje dniem i nocą wielbią je pieśniami jako boga puszczy. Rzadziej spotykani przedstawiciele lokalnej administra- cji nieliczni czarni i biali chrześcijańscy księża, lekarze i kupcy, niewiele trzeźwiejszym okiem patrzyli na tę spra- wę. Przeważnie traktowali rdzeń legendy jak rudę, z któ- rej każdy wedle osobistych wyobrażeń wytapiał postać nie budzącą krzty zaufania. Poetycki obraz żywego boga pod świętym drzewem niektórzy komentowali w ten spo- sób, że Pigmeje od dawna przyzwyczajeni do spotykania w puszczy wielkich drapieżnych zwierząt nie znanych nauce - jedno z nich schwytali i udomowili tak, iż karmią je z ręki, a czczą po to by jego pobratymcy przestali ich pożerać. W niektórych wersjach oswojony potwór miał być bardzo starym, dwunastometrowym krokodylem, jakie jeszcze sto pięćdziesiąt lat wcześniej spotykali euro- pejscy odkrywcy Czarnego Lądu. Moda na smoka niebawem przeżyła się, a ludzie, opa- nowani przez własne kłopoty w coraz bardziej obłędnie wirującej karuzeli cywilizacji, mieli dość swoich ma- łych codziennych problemików. Kogo było stać jeszcze na luksus posiadania szerszych horyzontów, śledził pierwsze lądowanie kosmonautów w układzie Saturna, budowę wielkiej jak świat kriotronowej centrali cybernetycznej na Amaltei - wewnętrznym księżycu jowisza, bądź wyniki wierceń płaszcza Ziemi do głębokości stu kilkudziesięciu kilometrów. Tylko czasami, w okresie kanikuły, obok klasycznego repertuaru takich sensacji jak potwór z Loch Ness albo Uranidzi z latających spodków, gdzieś przez ko- goś podpatrzeni - na równych prawach wynurzał się z owego gąszczu totemiczny smok Pigmejów. W tym czasie w Afryce Południowej znalazła się grupa ludzi przeświadczonych, że kongijskie dziwo nie jest czczym wymysłem. Wprawdzie i oni opierali się na zasły- szanych opowieściach, ale uważali je za wystarczające, by podjąć trudy i koszty solidnie przygotowanej wyprawy. Miała ona za wszelką cenę odsłonić przed światem źródło, z którego zaczerpnęła moc życia ta zwiewna, tęczowa mgiełka fantazji, która przez kilkadziesiąt lat - jak błędna fatamorgana - podniecała wyobraźnię. Nie uwierzono w jej prawdziwość, a mimo to zapadła w serca, zapłodniła wiele głośnych dzieł malarstwa i rzeźby, stworzyła dwie znane w świecie opery, a co najistotniejsze - wskrzesiła uważaną za nie do uratowania tradycję wielkich bohater- skich eposów, by pod piórem najświetniejszego poety swego czasu opowieścią o Goreusie przeniknąć ciałem i krwią w krąg tej literatury, której przeznaczone wieczne życie. Odtąd nie dbano o personalia smoka - tak samo jak drobne buzie od dziesięciu pokoleń kraszone uśmiechem nad kartkami "Robinsona Crusoe" za nic by miały zgłę- bianie, kim był naprawdę ich bohater. Kiedy burska ekspedycja wreszcie wyruszyła, badaczy przepojonych mieszanymi uczuciami żegnały ironiczne słowa podobne do tych, które Schliemannowi udającemu się odszukać Troję ziemią przysypaną - radziły, aby za wierzchowca wziął sobie Pegaza. Nim jednak do tego do- szło, Afrykanerzy musieli zwalczyć mur niechęci, a często i wrogości. Teraz, pragnąc to powetować, pozowali na bohaterów narodowych. Uśmiechnął się do nich przypa- dek, że negocjacje z Rarrrą, postacią z innego świata, aż dziwnie współbrzmiały z przygodami Goreusa, przerzu- conego ponad przepaścią tysiącleci z zatopionej Atlantydy w afrykański ocean ciemnozielonej kniei. U źródeł tej wielkiej akcji tkwiły zarówno ambicje oso- biste jak chęć przysporzenia laurów ojczyźnie, która fajer- werkami znamienitych odkryć, wynalazków, rzadziej arcy- dzieł sztuki - mogła chwilowo zyskać jaką taką, choćby iluzoryczną przeciwwagę wobec tych przekleństw, które z wszystkich trybun Ziemi kierowały się ku południowemu cyplowi afrykańskiego kontynentu. Ostatni na planecie bastion jawnej tyranii, jedyne państwo, które wyznawało rasizm, na całym świecie zgodnie odrzucony w nauce, po- gardzany w filozofii, napiętnowany przez historię - uczy- niło z tej zbrodniczej doktryny biblię wierzeń i kodeks postępowania. W dość unormowanej globalnej sytuacji geopolitycznej był to wrzód nienawistny i groźny - tym bardziej, że Burska Republika Apartheidu, jak przemiano- wano Republikę Południowej Afryki, nie zamierzała po- przestać na tym co osiągnęła. Jej apetyty szły dwoma to- rami: wyniszczyć u siebie resztę Murzynów, w miarę za- stępowania maszynami rąk ludzkich, a następnie zawojo- wać kontynent. Afrykanerzy pragnęli wykorzystać sła- bości Czarnego Lądu, który wprawdzie od dawna poza granicami BRA wyzwolił się z przeżytków kolonializmu, ale wyczerpany wojnami plemiennymi, przewrotami, kryzy- sami, a także nadmiarem klęsk żywiołowych, nie raz zawi- nionych przez rabunkową gospodarkę - pod wieloma względami niŠ nadążał za resztą świata. Istniał jeszcze jeden nurt tych niewybrednych marzeń, ale o nim mówiono szeptem i wyłącznie w zaufanym gronie, gdyż tak nakazywały niedawne dramatyczne doświadczenia światowej polityki. Był to burski sen o brutalnej potę- dze, zaczepiony korzeniami o rzeź Pretoriusa nad Krwawą Rzeką - Blood River, sen pomny, w czasach o wiele póź- niejszych, wieców i kazań sławiących niemieckie ludobój- stwo jako ideał do naśladowania, chociaż ówczesny Zwią- zek Południowej Afryki, będąc jeszcze członkiem Brytyj- skiej Wspólnoty Narodów, uczestniczył w ostatniej wojnie światowej po stronie sprzymierzonych. W Muzeum Zasług dla BRA, ufundowanym przez premiera Daana van Klerka, wiele uwagi poświęcono cytatom z wypowiedzi ówczes- nych ministrów, wyrażających sympatię i moralne poparcie dla hitleryzmu. Wśród plansz obrazujących prześladowanie Burów ze strony Anglików, jedna głosiła, że internowano za działalność nazistowską tych patriotycznie nastawionych księży burskich, którzy odmawiali chrzczenia dzieci żołnie- rzy. Na honorowym miejscu świeciły złotymi literami w czarnym marmurze słowa księdza J.W. Vorstera, wypo- wiedziane na wiecu studentów w Kapsztadzie w roku 1940:" "Mein Kampf' Hitlera wskazuje drogę do wielko- ści, drogę Afryki Południowej. Musimy iść za jego przykła- dem, bo tylko przez taki święty fanatyzm naród Burów może wypełnić swe powołanie". Nie ostudziła tych bałamutnych rojeń nawet najświeższa przestroga historii, którą van Klerk przez ostrożność po- minął w swoim muzeum. Te wydarzenia pochodziły z innego rejonu świata i zakończyły się upadkiem czołowego mocarstwa zachodniej półkuli. Wyczerpawszy swe siły zbrojnymi interwencjami oraz wszelkimi knowaniami wy- wiadu i dyplomacji na różnych kontynentach - Stany Zjednoczone poszukiwały, z pomocą komputerów w du- żym stopniu zawiadujących aparatem państwowym. nowo- cześniejszych sposobów zdławienia wszelkich przejawów liberalnego ducha ludzkości. Z unifikacji kilku wpływo- wych gangów, w oparciu o Ku-Klux-Klan i pokrewne zbrodnicze ugrupowania powstała rozgałęziona na cały świat organizacja terrorystyczna pod nazwą Klubu Rewol- werowców. Ofiarami mordów kapturowych padali teraz w różnych krajach nie tylko mężowie stanu oraz postępowi ideolodzy, lecz ludzie wszelkich zawodów. Raz po raz ginęli głośni intelektualiści, którzy nawoływali do postawienia tamy szerzącemu się złu "made in USA". Coraz śmielej podnosiły się głosy przerażonej ludzkości za fizycznym zdławieniem wściekłego potwora. Jedynym krajem, skąd wzrokiem pełnym aprobaty przy- glądano się bezprawiu rozciągającemu macki na całą pla- netę - była Afryka Południowa. Wyraziło się to nawet w uchwale parlamentu o udzielaniu azylu amerykańskim rewolwerowcom. Rozzuchwaleni przykładem zza oceanu, rasiści jeszcze zaostrzyli reżim, co uwidoczniło się w pro- wokacyjnej zmianie nazwy państwa. Niebagatelną częścią dochodu narodowego, którego wskaźnik na głowę białej ludności był tam najwyższy w świecie - wsparto wywiad zaczepny we wszystkich kraj…ch afrykańskich, szkolenie zamachowców oraz ćwiczenia spadochroniarzy wzorowa- nych na hitlerowskich bojówkach SA. Kiedy program opanowywania Afryki miał już być wcie- lony w życie - potęga amerykańskiego strażnika prze- mocy zachwiała się i wkrótce potem runęła. Pod egidą ONZ rozczłonkowano niebezpiecznego kolosa, każdemu z jego stanów nadając status samodzielnego państwa, bez prawa wiązania się jakimkolwiek sojuszem z sąsiadami. Te wypadki bezpośrednio poprzedziły ekspedycję w puszcze nad Ituri, zorganizowaną przez grupę politykują- cych uczonych, którzy pod naporem przeszkód stracili do niej serce. Gdy w końcu uzyskała aprobatę i fundusze, pokierowali nią Swart oraz du Plessis, obaj przedtem tylko współdziałający w opracowywaniu metod i programu badań. Hendrik van Louv przypomniał sobie teraz gorączkową atmosferę tamtych dni, ekwipowanie wyprawy i jej odlot samolotami do Konga, co zresztą znał tylko z prasy. Przeł- knąwszy kęs skalara w sosie kaparowym, zapatrzony w rozłożystą gałąź figowca ocierającą się o pancerną szybę otwartego okna, z zaciekawieniem słuchał opowieści le- karza o tym, jak zabezpieczywszy samochody i część wypo- sażenia, z wynajętą kolumną tragarzy zapuścili się pieszo w dżunglę. - Szkoda, że nie byłem tam z wami - przerwał. - Ma- rzyłem o wzięciu udziału w tej porywającej epopei, której z taką pasją patronowałem - kłamał jak z nut. - Cóż. obowiązki członka rządu... Zresztą - tu zdobył się na szczerość - gdybym opuścił ministerstwo na kilka miesię- cy, nie miałbym już tam czego szukać. Co gorsza, może mój następca nie doceniłby znaczenia tych zapobie- gawczych dekretów, które właśnie uchwaliłem i gorącz- kowo wcielałem w czyn. W naszym kraju trzeba się spie- szyć ze wszystkim, żeby potem nie było za późno. Kuć żelazo póki gorące - jak to ze świetną przenikliwością nasz premier aż trzy razy powtórzył w przykazaniach dla narodu. - Nie masz czego żałować - odparł Swart. - Wielu rzeczy byś nie wytrzymał, a wtedy upadłoby całe przedsię- wzięcie. Du Plessis, widząc nieprzyjemnie zdziwiony wzrok van Louva, szybko wyjaśnił : - Hans ma rację. I to jest komplement pod twoim ad- resem. Chcę sobie wyobrazić ciebie, podającego rękę tuzinowi czarnuchów! - Czyś zwariował Lekarz i paleontolog blado uśmiechnęli się do wspom- nień niedawnych przeżyć. Minister powiedział z powagą: - Nie posądzam was, rzeczników apartheidu, o czu- lenie się z Murzynami, choćby na obczyźnie. - Przed wyruszeniem sądziliśmy tak samo. W Kongo wszystko się pokiełbasiło, Nagle uświadomiliśmy sobie, że mamy do wyboru: zawrócić, albo pójść na kompromi- tujące ustępstwa. Tercium non datur. Zacisnęliśmy zęby i pomyśleliśmy: cel uświęca środki. To także maksyma z .,MYśli naszego premiera. Dopiero teraz potrafimy oce- nić, że wycofując się - bylibyśmy zaprzepaścili niepowta- rzalną szansę dla narodu Burów. Kto wie, może za kilka lat rozwścieczony światowy liberalizm dobrałby się nam do skóry tak samo, jak rozprawił się z Ameryką walczącą o rzecz najbardziej naturalną: o przyrodzone prawo silnego do panowania nad słabym. Barbarzyńcy nawet się nie zasta- nowili, co niszczą; nie struchleli, że przecież sam Bóg usta- nowił taki porządek na Ziemi. Ale co dla nich Bóg... Rów- ność, demokracja - to ich biblia. W tym szale równości gotowi wszystko zniżać, zniżać... aż do poziomu zwierząt. Mocno to uzasadniłem w jednej ze swoich rozpraw. Ale cóż, na szerokim świecie nikt nas nie chce czytać; nawet ci, których traktujemy jako sprzymierzeńców i popieramy - dokończył ze smutkiem. Hendrik van Louv zastanowił się. - Teraz pojmuję. Mój pradziadek, minister spraw za- granicznych w rządzie Verwoeda w latach sześćdziesiątych po powrocie z jakiejś sesji ONZ dał taką wypowiedź w wywiadzie, który zamieścił "Star" - cytuję dosłownie z jego pamiętników: "Cieszę się, że wróciłem po trzech miesiącach ocierania się o Syjamczyków, Hindusów, Rosjan i Bóg wie kogo". Z pewnością w tej podróży niejednemu kolorowemu z obrzydzeniem musiał podać rękę, chociaż ze względów wychowawczych i prestiżowych nie mógł o tym napisać. - No właśnie - zakonkludował gospodarz. - Byliśmy na cudzej ziemi, w kraju rządzonym przez Murzynów. Zaraz po przekroczeniu granicy, kiedy powitała nas dele- gacja władz - na nic się zdały wyniki moich badań o ro- dzajach moralnych i fizycznych szkód, jakie ponosi lekko- myślny biały podczas ściskania czarnej łapy. - Wiem - odparł van Louv. - Kontakt przez pory skóry. Czytałem twoją publikację. Kiedy doszło do opisu spotkania i pierwszych dni pobytu w Apa Rarrra, minister wtrącił: - To znam z waszych meldunków radiowych. Dziwiło mnie wtedy, że mówicie tylko o sprawach powierzchownych. Czy obawialiście się, że obcy wywiad przechwyci szyfrogramy - Ani trochę - odparł Swart. - Początkowo mogli- śmy wyłącznie opisywać sceny, które rzucały się w oczy. Oczywiście medytowaliśmy nad tym szalonym spotkaniem, ale były to tylko subiektywne sugestie uczestników wy- prawy, swego rodzaju nie sprawdzone spekulacje myślowe. Ten roboczy materiał zaciekawiłby raczej tamtego códaka: jakimi drogami mózg ludzki docieka prawdy Kiedy prze- zwyciężaliśmy pierwsze ogromne trudności, ty spędzałeś urlop na jachcie. - A co robiły.wasze komputery Lekarz uśmiechnął się blado. - Doprowadzały nas do szału. "Boy'a" miałem szczerą ochotę rozwalić. Hendrik von Louv zrobił zdziwioną minę. "Boy'a" Konstruktorzy uważają go za najbardziej udaną z przenośnych maszyn myślących. - I słusznie - zauważył du Plessis. - Właśnie dlatego tak skutecznie psuł nam nerwy. Choć nie jestem cybernetykiem, wiem, że budując kom- puter przeznacza się go do określonych zadań. W sytu- acjach nie przewidzianych kiedy on musi wyjść poza swoje ramy - jego sprawność działania wielokrotnie się obniża. Wtedy analityczny rzeczoznawca bajdurzy. Twórcy "Boy'a" zapatrzyli się w hipotezę Willema, że zastaniemy w puszczy jakiegoś mezozoicznego gada, prawdopodobnie iguanodona. - Co za szczęście, że się pomyliłem! - wyznał paleontolog. - O tak, należy ci się order - rzucił minister z uśmie- chem pełnym aprobaty. - Gdybyś był twierdził, jak nie- którzy, że to obłaskawiony przez Pigmejów olbrzymi kro- kodyl - parlament nie zaakceptowałby kosztownej wy- prawy. Bo po co Wiedza "czysta" jest nic nie warta. Nau- kowe badania winny służyć nam i przywrócić utraconą hegemonię białych na kontynencie. Pośrednio osiągają ten cel już wtedy, gdy budzą podziw świata dla osiągnięć burskich mózgów. Argumentują naszą rasową wyższość. Wracając do sedna sprawy - podjął lekarz - "Boy" nie był przysposobiony do opracowywania istoty rozum- nej. Oprócz swej inteligencJi, stanowił kompendium wiedzy paleontologicznej z naciskiem na mezozoik. Nikt nie wtłoczył do magazynów jego pamięci podstaw dla eru- dycji egzobiologicznej. Był na tyle giętki, że dostosowując się do okoliczności sobie nie znanych, sam stwarzał wiedzę o nich, klasyczną metodą prób i błędów. Łatwo pojąć. jak przyjemnie było mieć do czynienia z takim jego "mózgo- wym przedszkolem". Tym razem, materiał do studiów nad samokształceniem robotów. A nas zżerało pragnienie wykorzystania tej wielkiej szansy - najprostszą drogą i w najkrótszym czasie. Minister dyskretnie spojrzał na zegarek. Zauważywszy to, Swart przystąpił do decydujących wyjaśnień. - Osiągnęliśmy jednak wkrótce cel, jaki nam przy- świecał. Zresztą - dorzucił, siląc się na skromność - istotna w tym zasługa nie nasza, lecz idei, która nas uskrzy- dla. Choć ten stwór wyprzedza - o jakiś bardzo długi, wielowiekowy odcinek drogi - ludzki poziom rozumienia i wykorzystywania świata, musiał uznać wyższość naszego ducha, naszego statusu pomazańców bożych. Oceniamy go tak, jak Bura żyjącego, powiedzmy, za tysiąc lat, ale po- zbawionego i tytułu do władania obcymi narodami, i nawet - tu się wzdrygnął na bluźnierczą fantazję - nieśmier- telnej burskiej duszy. - Dobrze to określiłeś - przytaknął du Plessis. - Ja bym powiedział, że Rarrra - to niby-Murzyn, który jakimś niepojętym sposobem okazał się mądrzejszy i pozor- nie nawet bardzieJ wartościowy od białego. W niczym by to jednak nie umniejszyło faktu, że jest czarnuchem. Rarrra, to typ psychozoa o mózgu tak sprawnym, że musiał w lot zrozumieć nadrzędną pozycję człowieka we Wszechświecie, a na Ziemi - uprzywilejowanie Bura nad innymi ludźmi. - Macie dowody - rzeczowo spytał minister. Czując na sobie zgorszony wzrok obu rozmówców, wyjaśnił: - Nam wystarczy wiedza i wiara, że taki jest porządek nieba i ziemi. Ale zgódźmy się, że tuż za granicami BRA prawie nikt nie chce słyszeć o naszej wyższości. W ten spo- sób rozumują nie tylko komuniści. Na północy nawet biali księża stale tłumaczą Murzynom, że Bóg jednakowo kocha wszystkich ludzi i że wszystkim rasom użyczył tych samych uprawnień nie tylko po śmierci ale nawet tu, na Ziemi. Jeśli przemocą nie rzucimy ludzkości na kolana, z własnej chęci nikt przed nami nie uklęknie. - Rzucimy ludzkość na kolana - powiedział Swart z głębokim przekonaniem. - A potem klęczących dobi- jemy. On to obiecał. I na pewno dotrzyma. Nie uwierzę, że przyszedłby nam z pomocą gdyby nie rozumiał, że jest od nas niższy; że jest tylko narzędziem Opatrzności, ma- jącym wypełnić burskie posłannictwo, burskie prawo do całej planety. Perliczki na przenośnym rożnie wyzłociły się jak należy iSwart dał znak kadetom, aby je podali. Przy okazji napeł- nili kieliszki. Van Louv miał zadowoloną minę. Był tu pierwszy raz, przypadło mu do gustu śniadanie i urządze- nie domu. Chciał ucieszyć gospodarza jakimś słowem uzna- nia, ale ten go ubiegł dalszymi rozważaniami : - Istnieje w filozofii zasada, którą nazywamy "brzytwą Oekhama' - "Nie tworzyć dodatkowych bytów, ponad niezbędną konieczność" - wyrecytował minister. - Właśnie. Gdybym się z tym nie zgadzał, mógłbym spekulować w najrozmaitszy sposób. Komputery podsu- wały wiele hipotez, czasami opatrując je znacznym stop- niem prawdopodobieństwa. Wszystkie odrzuciłem. Uwa- żam bowiem, że moc i siła naszej rasy - podniósł głos, a miał na myśli tylko Burów - jest tym szczytem dosto- jeństwa, do którego winniśmy sprowadzić wszystko inne. Nasza ideologia użycza nam najwyższej mądrości. Gdybym był liberałem. słabeuszem wierzącym w równość i w tym podobne dyrdymałki - rozpatrywałbym stosunek Rarrry do ludzi jako coś równorzędnego; jako wzajemne pozna- nie się dwóch pełnoprawnych kultur. Wtedy bylibyśmy partnerami. - Mówiliście mu wręcz o swojej wyższości - spytał van Louv. - Bez ogródek - odparł paleontolog. - Jakże inaczej Za żadną cenę nie zhańbiłbym god- ności ludzkiej. - Co on na to - zainteresował się minister. - On Uznał odwieczny porządek rzeczy. Pewnie czuł się szczęśliwy i zaszczycony, że trafił akurat na Ziemię, planetę ludzi. Uświadomiliśmy go i przekonali o posłan- nictwie, którym Bóg obdarzył Burów. - Co on wiedział o Bogu - niespodziewanie spytał van Louv. Po chwili milczenia, du Plessis odparł, rozkładając ręce: - Tego nie wiemy. - Jak to Nie mieliście sposobności zapytać go o to - Chyba pytaliśmy - odparł lekarz. - Nie pamiętam dokładnie. Ale wiesz, jego odpowiedzi można było różnie tłumaczyć. Ich opracowanie wymagało dużego skupienia, wysiłku myślowego, pochłaniało czas komputerom. My. Burowie, nigdy zbytnio nie trudziliśmy się nawracaniem Murzynów; tak samo mnie osobiście nie zależało na jego wierzeniach, ani co by sądził o naszej biblii kalwińskiej, gdybyśmy go z nią zaznajomili. Wprawdzie nie wiem, po co Bóg go stworzył, ale na pewno nie nobilitował go duszą. Zgoła niepodobny do człowieka, więc tym samym nie może być podobny do Stwórcy. - To jasne, po co został stworzony - zapalił się du Plessis. - Ma nam oddać Ziemię we władanie. Moglibyśmy też skolonizować jego planetę, gdyby nie była tak odległa. - Skąd przybył - spytał minister. - Czy ja wiem... - odparł Swart. - Twierdzi, że z trasy trzynastu lat świetlnych. Jego statek pokonuje tę przestrzeń w niespełna trzy dziesięciolecia. Minister zasępił się. - Długo. Że też nie może lecieć z prędkością pod- świetlną... - A jednak to lepiej - zauważył Swart. - Cóż z tego, że on by leciał znacznie krócej, ale na Ziemi upłynęłyby długie stulecia Relatywistyczny aspekt względności czasu. Nieubłagane prawo przyrody... - Czy jesteście pewni, że on przybył sto lat temu - spytał van Louv po chwili milczenia: - Tak. Ponad sto lat. - Że też wtedy go nie odkryliśmy... - Nas jeszcze nie było. Nie było BRA, ani nawet RPA. Stanowiąc Związek Południowej Afryki, należący do Bry- tyjskiej Wspólnoty Narodów, dopiero toczyliśmy świętą walkę o niepodzielne władztwo Burów na własnej ziemi. Kto wie, może Rarrrę odkryliby wtedy Anglicy, wykorzy- stując go do własnych celów..: Bóg ustrzegł swój naród. Nie w smak było ministrowi, że drugi raz z rzędu palnął głupstwo. Chcąc zatuszować swą niezręczność spytał: - Powiedzcie mi, moi mili, dlaczego Rarrra przez sto lat nie wytknął nosa poza rejon wylądowania - On nie ma nosa - drwiąco uśmiechnął się du Plessis. Odczytawszy niezadowolenie na twarzy przełożonego, szybko dodał : - Mówiąc poważnie, z początku wydawało się to nam najbardziej intrygujące. Potem wyłoniły się inne problemy, ważkie dla ojczyzny i przyszłości. Hendrik van Louv nie dał za wygraną. - Ale co prywatnie o tym sądzicie? Mnie to pasjonuje. Nie-człowiek, nie ma duszy - zgoda. Ale rozumny. Nad czym on medytował tyle czasu ? Ekologia puszczy tak go zafascynowała? - I ja to podejrzewałem z początku - odrzekł Swart. - Dopatrywałem się w tym nawet jakiejś formy obłędu, może wywołanego kosmicznymi wpływami długotrwałej podróży, samotności, zagrożeniem albo czymś jeszcze, o czym nie wiemy... Dziś patrzę inaczej. To wyjątkowo złożony problem. Zahacza zresztą o wszystkie ważne dla nas aspekty spotkania. Dlatego mamy wyrobiony sąd o tej sprawie. - Odpowiedz choćby pobieżnie - nalegał van Louv. Po krótkim namyśle i wzniesieniu toastu za przylot Rarrrów na burską ziemię Swart rozpoczął: - Zafascynowanie puszczą? Chyba także. Przyroda Ziemi musiała go zaskoczyć. O ile przekład jednej z konsultacji jest popraw- ny - jego planeta, którą wedle systemu transkrypcji syków tego potwora na afrikaans nazywamy Danbig, w ogóle nie posiada sza- ty roślinnej. A więc glob pustynny, suchy, nieciekawy. Podob- nie wyglądałby Mars, gdyby miał gęstszą atmosferę. - Zanim porozumieliśmy się z nim samym - ciągnął - zrobiliśmy wywiad u Pigmejów... - Muszą być zabawni - przerwał van Louv. - Żadnego nie widziałem na oczy. Takie głupie, prymitywne krasnoludki. Trochę mniejsi od Buszmenów - wtrącił du Plessis. -Lepiej obejrzeć szympansa w Zoo, przynajmniej nie pnie się do godności człowieka. - Szympans stworzenie boże, i karzeł też - sentencjonalnie stwierdził minister. - Czy tłumacz dobrze ich rozumiał? - Jako tako. On znał język innej grupy Pigmejów. Ci mówią podobnie do murzyńskiego plemienia Balese z wschodniego Sudanu. Ale dogadali się, to przecież jeden i ten sam świat czarnych. Z kosmitą szło stokroć oporniej. - Pigmeje zapewniali - ciągnął Swart, - że Rarrra siedzi na tej polanie odkąd istnieje puszcza. To mnie zdu- miało, gdyż inne ich wyobrażenia o tym bydlaku okazały się zgodne z przewidywaniami. Uważają go za bożka albo świętego, składają mu ofiary, honorują go śpiewem. Za- staliśmy ich właśnie przy tym śpiewaniu i dzikim trąbie- niu; robili więcej hałasu niż stado słoni. Dalszą prawidło- wością powinna być legenda, jak on stworzył świat, albo przynajmniej w jaki sposób pojawił się między nimi. Na przykład arizońscy Indianie w pobliżu Canion Diablo, wiel- kiego krateru meteorytowego sprzed pięciu tysięcy lat, głoszą twardo, że dawno, niezmiernie dawno temu, w tym miejscu ognisty bóg spadł z nieba. - A co Rarrra mówił o swoim pobycie w lesie? - inda- gował van Louv. - NaJcenniejsze jest to, że zdobyłem mocne argumenty za wyjątkowością człowieka we Wszechświecie. Bo prze- cież są tacy, wśród nich jeden laureat Nobla, którzy bez- wstydnie głoszą, że ludzkość jest tylko jedną z wielu cywi- lizacji rozsianych po galaktyce i podobnych wyspach gwiezdnych; że nie jest najdoskonalsza, ani w ogóle niczym nie góruje nad innymi. Ja im teraz pokażę! Jeśli mało im tego, że posiadanie rozumu nie przeszkadza mieć opance- rzony ogon, mackami opatrzone pęki wici zamiast rąk, nawet oczy bez żadnego wyrazu - niech się zastanowią: jaka uduchowiona postać wytrzymałaby siedzenie przez sto lat w jednym miejscu, urozmaicone tylko chowaniem się do szałasu przed deszczem! - On nie zwiedzał okolicy? - zdumiał się minister. - Zdaje się, że nie: - A czy coś badał? Chociażby puszczę? - Zrozumiał ją gruntowniej niż zoologowie, botanicy, geolodzy... - Jak to możliwe? - Zagadkę rozpracowują nasze komputery. Jest pasjonu- jąca, ale dla nas nie najważniejsza. Istotne, że Rarrrowie przybędą za sześćdziesiąt lat z wyposażeniem potrzebnym aby oddać świat Burom we władanie. Może załatwią to we własnym zakresie i nawet nie będziemy wiedzieli jak. Minister zamyślił się. - Czy można ufać temu opancerzonemu mądrali? - Można. To nie jest zaufanie do niego, tylko do nas samych, do naszej burskiej ideologii. Cóż ona byłaby warta, gdyby nie wprawiła w uniżony podziw tego przybłędę? - A czemu on nie wyłożył wszystkiego, na przykład swoich metod badawczych ? - Wyjaśniam to - odparł Swart bardzo poważnie - wyższością ludzi nad nim. Jego myślenie jest w każdym calu inne. Rarrra posiada ogromną wiedzę, ale to mądrość hermetyczna. Nie mam pewności, czy on sam wie, w jaki sposób ją zdobywa. Van Louv zrobił zdziwioną minę. - Pomyśl: w miliardach miliardów komórek twojego ciała dzieją się w tej sekundzie procesy bardziej zawiłe niż we wszystkich zakładach przetwórczych kuli ziemskiej. Gdybyś musiał świado- mie sterować całą swoją fizjologią, aż do poziomu molekularne- go - wątpię, czy wystarczyłby ci mózg wielkości planetoidy. To wszystko odbywa się samo, bez twojej ingerencji. - Jak sprawdziłeś rzetelność jego wiedzy o puszczy! Mówisz, że tłumaczenia komputerów zawodziły. - Najwierniejsze były przy operowaniu konkretami. Zapytany o skład chemiczny bambusa, którego żerdź tkwiła w szkielecie namiotu - Rarrra podał go natych- miast wyliczając całą tablicę Mendelejewa prócz trans- uranowców. Komputer połączył się z Centralną Informacją Naukową w Kapsztadzie. Błędów nie było. Natomiast nie wiemy, czy bambus rzeczywiście zawiera kilkadziesiąt atomów technetu w kubiku. Ale Jeśli zgadzało się tamto, miejmy zaufanie do takich szczegółów, których nie wykry- wają dzisiejsze technologie. - Co on sądził o Pigmejach, zanim was poznał? - spy- tał minister. Swart zastanowił się. - Parokrotnie zmieniałem pogląd na tę bardzo ważną sprawę - pod wpływem wypowiedzi Rarrry, a także za- chowania się leśnych karzełków. Oni nam dopomogli. Kosmita przekonał się, jak nieodpowiedzialni są ludzie gorszej rasy. Dla uproszczenia, przedstawiłem mu ich jako zwierzęta puszczy, inteligentniejsze od szympansów. Nawet znalazłem zgodny z prawdą argument, że niegdyś belgijska administracja Konga pozostawiała Pigmejów w Parkach Narodowych, obok innej fauny. - Mam czyste sumienie - ciągnął. = Z początku zda- wało mi się, chyba niesłusznie, że ten cudak traktuje na równi wszystko, cokolwiek chodzi na dwóch nogach i używa artykułowanych dźwięków. Wyobrażasz sobie, jak mnie to oburzyło! Później starałem się spojrzeć obiektyw- nie, od strony jego wylądowania, kontaktów z Pigmejami i złośliwego wprowadzenia go w błąd przez tych karłów. Wyobraź sobie, oni przyjęli za święty obowiązek zataić przed nim istnienie czegokolwiek poza ich zdechłą pusz- czą! Puszcza- to świat; oni- to ludzie. Kropka. - Za święty obowiązek? - zdziwił się minister. - Co im strzeliło do głowy? - Każda bzdura może się zalęgnąć jak wesz w czarnej łepetynie - rzucił du Plessis. Lekarz kontynuował: - To nie jedyne tabu, jakie wymyślili w związku z tym kosmitą. Najbardziej mnie ubawiło tabu przeciwalkoho- lowe. Pod koniec naszego pobytu w dżungli jeden z traga- rzy dowiedział się, że uchwalili zakaz picia wódki, wina palmowego, nawet piwa w obecności Rarrry. Mało tego zabronili sobie pokazywania mu się przez dwa dni po wy- piciu trunku ! - Także to było wodą na nasz młyn - ciągnął Swart. - Przysłowie mówi, że skoro Pan Bóg chce kogoś szczególnie ukarać, to mu rozum odbiera: Daleko mi do alkoholika, ale pomyślcie: jak bardzo wódka może ułatwić niektóre finezyjne pertraktacje! Pigmeje byli zbyt głupi aby wyko- rzystać, że Rarrra. nie mogąc przyjmować stałych pokar- mów, właśnie wchłania płyny. Pochlebiam sobie, iż jego zgodę na udzielenie nam wszelkiej pomocy osiągnęliśmy w chwilę po tym, kiedy na moje usilne nalegania zgodził się wypić kieliszek koniaku. Przy drugim i ostatnim, wznio- słem toast za wygubienie wszystkich nie-Burów. Wiedzia- łem, że stawiam na tę śmiałą kartę powodzenie misji i z przyzwyczajenia wpatrywałem się w jego małe oczka, dla nas absolutnie bez wyrazu. Nie zapomnę tych pięknych sekund kiedy on powoli, jakby z namaszczeniem, pociera- jąc trąbką ścianki kieliszka, zlizywał zawartość do osta- tniej kropelki. Powtórz yli ten sam toast, po czym Swart ciągnął: - Jakże trudno człowiekowi wczuć się w wewnętrzne doznania nie-człowieka! Dlatego psychologia zwierząt drepcze w miejscu, wciąż nie potrafi nam przedstawić naj- prostszego obrazu: co znaczy - być świerszczem, ptakiem albo krokodylem; jakie to uczucie, jak się wtedy odbiera zadowolenie, przestrach, nieszczęście? Nie sądź, że łatwo było ogarnąć choćby powierzchownie świat przeżyć i wy- obrażeń Rarrry. Dla dobra sprawy musiałem się skupić nad tym zagadnieniem, wycinkowo dawać je komputerom do rozpracowania, zestawiać ich wnioski i hipotezy, prze- bierać, szacować,-zdawać się na intuicję. Potrzebowałem wiedzieć o nim więcej niż on sam chciał przekazać, i niż jego podopieczni potrafili. Swart westchnął. - Chcąc poznać stosunek Rarrry do Pigmejów, uważałem za najsłuszniejsze zacząć od relacji: on a puszcza. Przy tej sposobności musiałem głęboko zastanawiać się jakie czyn- niki w nas samych tworzą nasze właściwe człowieczeństwo; co zawdzięczamy posiadaniu duszy, a co wiąże się z rozumem i wychowaniem. Potrzebowałem oddzielić esencję duchową od tego, co może być wspólne rozmaitym psychozom. Nie ma czasu na przytaczanie tych rozważań. Wspomnę, że samo zaintere- sowanie światem, niedosyt poznawania nowego - stwierdziliśmy nawet u wyższych zwierząt. Rarrrę cechuje ta ciekawość; chyba nie opuszczała go przez cały czas pobytu w puszczy. Sądzę, że już piękny zielony las mu zaimponował. Mam podstawy do przypuszczeń, iż na jego rodzinnej Danbig wszystko Jest szare, banalne, pozbawione tej iskry twór- czego talentu, którą Bóg tchnął w przyrodę Ziemi, pragnąc ją błogosławić na siedlisko człowieka. Tam nie miał dla kogo się wysilać. Rarrra, istota bardzo inteligentna, musiał odczuć to przy pierwszym zetknięciu z bogactwem drzew, ziół i kwiatów. Później poznał ciekawe zwierzęta i po- kracznych Pigmejów. Analizował otoczenie, wyciągał wnio- ski, a także - co bardzo istotne - nabierał emocjonal- nego stosunku do obcej, oszałamiająco pięknej krainy. Na tym tle - rażąca brzydota Pigmejów pozwoliła mu pojąć, że ten czarowny świat nie został stworzony dla nich. Na nic się zdały matactwa leśnych karłów, którzy w przystępie euforyczneJ pychy przedstawili mu się samo- zwańczo jako gospodarze planety. - Czy masz dowody, że przejrzał to oszustwo zanim was zobaczył? - spytał minister. - Niejeden - chełpliwie odparł lekarz. - Przytoczę najważniejszy : on maltretował Pigmejów! - W jaki sposób? - Łajać ich nie mógł, bo nie rozumieli jego syków... Musiał więc czynnie ich znieważać. Robił to przy lada okazji, aż ustanowił pewien rytuał. Żadna ogólna uro- czystość, żadna rodzinna feta na Świętej Polanie, jak Pig- meje nazwali tę spłacheć wolną od puszczy - nie mogły się obyć bez jego zniewag, dotkliwych i jakże bolesnych. Minister parsknął śmiechem. - Widzę to tak: młodzi biorą ślub, a on ich w mordę! Zaniósł się obleśnym chichotem. - Ani trochę się nie mylisz - wtrącił du Plessis. - Ba, nikt z nas nie wyobraża sobie, co to znaczy być obitym splotami jego wici. Gdyby Danbig była bliżej, minister policji kazałby używać tych rarrrowskich elastycznych biczysk zamiast batogów, z którymi gruboskórni Bantu zdążyli tak się oswoić, że je czasami lekceważą. - A co Pigmeje? Znosili to? - Jak najlepiej. Mało tego, co mówiłem : on nawet u- marłych okładał razami. Minister rozpromienił się. - To jest w bardzo dobrym stylu. My zachowujemy więcej umiaru, chyba niesłusznie. Policja ma przykazane, że jeśli któryś z czarnuchów nie wytrzyma śledztwa - nad zwłokami już nie wolno się natrząsać. Zostawia się je w spokoju, często nawet oddaje rodzinie. - Pigmeje opowiadali tłumaczowi, że każdy trup grze- bany w ziemi miał z dwóch stron czoła po sześć czerwo- nych znaków - piętno przylg Rarrry. Mówili to zupełnie naturalnie, jakby właśnie tak musiało być. Przy tym wszystkim, uważali go za swój totem, za przodka całej grupy tworzącej obóz Rarrry. - Jak to wyjaśnić? - spytał minister. - Z pozycji kosmicznegostwora-świadczytodobrze o jego inteligencji. Przyrównując do stosunków ludzkich -jest on takim samym rasistą jak my. Kiedy doszedłem do tego wniosku, przez moment pożałowałem go, że nie jest człowiekiem... Minister zatarł ręce z uciechy. - To wspaniałe. A więc uzyskaliśmy zupełnie nowy, aż kosmiczny argument dla naszej doktryny: co we Wszechświecie głęboko rozumne, musi być rasistowskie! - Uwzględniłem to już w moich pracach - odparł Swart bez namysłu. - Z drugiej strony, Pigmeje sami kładą głowę pod gilotynę: są tak przekonani o swej niż- szości, że nawet nie-człowiekowi dają się spotwarzać... - Z tym argumentem bądź ostrożny. Rzecz jasna, że leśne karły stanowią dno ludzkich ras. Ale cokolwiek bym odczuwał prywatnie - nie porównywałbym ich z Rarrra. Śliski temat. Nie zapominaj, że dość modne w zeszłej dekadzie odmawianie Murzynom duszy nieśmiertelnej spotkało się ze sprzeciwem Narodowego Synodu Kalwiń- skiego BRA. Nie wywarłem nacisku aby temu zapobiec. Zbyt wielu kłopotów dostarczyłby problem kolorowych przeróżnych mieszańców, konieczność arbitralnego orzekania kto ma duszę a kto jej nie ma, wypadki wątpli- we... Co za tym idzie: kogo chrzcić, kogo grzebać na po- święconej ziemi, komu dać znak krzyża w nekrologu. Nam zupełnie wystarczy orzekać kogo tu, na tym świecie, uzna= jemy za swojego. Zabrzmiał sygnał wizofonu. Spostrzegłszy na małym polowym ekranie twarz swego sekretarza, Hendrik van Louv wstał od stołu i nacisnął guzik. - Szczęśliwie, że odszukałem szefa - odezwał się cichy, bardzo wyraźny głos. - Premier przyspieszył audiencję. - Kiedy nas oczekuje? - spytał van Louv zaskoczony. - Za kwadrans. Kadeci skończyli obkładanie cieniutkich naleśników plasterkami cytryn i pomarańcz. Właśnie mieli je polać arakiem i zapalić ale Swart kazał im się zbierać do wyjścia. Du Plessis pożądliwie spojrzał na suflet jabłeczny z bitą śmietaną, który miał na talerzu, wszakże nie zdążył już go skosztować. 3 Parlamentariusz z daleka, gość nigdy nie zaproszony przez Ziemian - prawym poszóstnym splotem swoich wici uczepił się statku ; przylgami na zakończeniach macek mocno przywarłszy do wypukłej ściany kuli, na pozór wszędzie jednakiej - rozsunął ją i wszedł do wnętrza. Nie spojrzawszy za siebie, bezchwili namysłu zczepił otwór; tak odgrodzony od wielkiej zieleni masywną płytą. szaroniebieską jak pancerz na jego ciele - uruchomił lam- pę pokarmową. Świat deszczu, teJ największej zmory trapiącej Cyrko- litę, był poza nim. Pomyślał, że zmókł jak nikt z Rarrrów, ale ludzie miast także i za to zapłacą najwyższą cenę. Włą- czył klimatyzacyjny wywietrznik, który osuszył go natych- miast. Teraz patrzył z lubością w lampę i zaspokajał głód. Przeżycia ubiegłych miesięcy zmąciły u Rarrry stuletni marazm bytowania w roli boga-stworzyciela pośród Świętej Polany. Dojmująco czuł, jak ogarnia go niecierpliwość dzia- łania. Nie doznawał jej aż tak mocno nawet wówczas, gdy opu- szczał swoich w zaszczytnej misji galaktycznego zwiadowcy - oko w oko z samotnością kosmicznych pustkowi. Znów dobiegała kresu pora sucha. Rokrocznie Cyrkolita zżymał się w oczekiwaniu, kiedy chmury na długo zaciągną niebo, urągając mu głodem słońca. Obrócił masywny grzbiet pod żywiące go strugi blasku i cieszył się dla siebie, chyba pierwszy raz od przybycia na Planetę Puszcz. Wie- dział, że z nastaniem deszczów nie dozna już przekleństwa wilgoci, które nie istniało w jego ojczyźnie. Choć utwierdził się w postanowieniu odlotu - miał czas; mnóstwo czasu. W myślach wyłaniał mu się bliski i dobrze pamiętny - obraz tego, co przeżywał z górą sto lat temu. Gdy wtargnął w Układ Słoneczny zdążył ustalić, że pod względem temperatury tylko trzecia planeta jest obiektem nie do pogardzenia. Skierował się prosto ku niej. Stwier- dził, iż atmosfera nie ma gazów trujących, natomiast obfi- tuje w tlen w nadmiernym stężeniu. Oglądana z bliska, Ziemia kryła w oparach chmur i zamgleń swoje prawdziwe oblicze. Rarrra nie wiedział, że był to dzień wyjątkowo słotny, zwłaszcza w tropikach. Chwilami zdawał się do- strzegać tu i ówdzie nagi grunt, tonowany od żółci do ciem- nego brązu - ale później skomentował to jako różną lub zmienną barwę lasów. A gospodarze globu ? Już znacznie wcześniej sądził, że istnieją. Z odległości paru lat świetlnych mierząc natężenie radiowego promie- niowania Słońca, stwierdził obok niego słabe radioźródło, które przemieszczało się wraz z trzecią planetą. Jeśli tam- tejsze zwierzęta dysponują zmysłem radiowym - roz- ważał - może to być emisja całej biosfery. Prostszym wyjaśnieniem wydawały mu się sztuczne radiostacje. Zbli- żywszy się na kilka miliardów kilometrów, już odróżniał audycje poszczególnych rozgłośni. Trzydzieści lat później doszła do tego - nasilająca się z roku na rok - lawina metrowych fal radiowych, stosowanych w telewizji. Przez wiek cały ta sprawa nadal pozostawała dla przybysza za- gadką, gdyż Pigmeje, nie korzystający z radiofonii, udawali że nic nie wiedzą na ten temat. Co było poza puszczą, było już poza światem. Tabu! Rarrra odkrył więc Ziemian zanim wylądował. Nie znał ich kultury, nie przeczuwał czy go zachwycą, czy też roz- czarują. Wiedział, że będzie bacznie rejestrował i kojarzył f�kty. Racja stanu jego społeczeństwa kazała typować do kolonizacji każdą nadającą się planetę - o ile nie posiada- ła dostatecznie rozumnych gospodarzy. Owo "dostatecz- nie" było trudne, wręcz niemożliwe do uściślenia. Tym- czasem on miał ocenić ludzi i skorzystać z przywileju za- decydowania o ich losie. Na miejscu zorientował się, że Rarrrowie i Ziemianie - to zbyt odrębne szczepy przyrody, by mogły żyć w plenerze na wspólnym gospodarstwie. Cyrkolita sądził tak według swoich doznań: klimat wy- raźnie go męczył. Tlen w takim stężeniu był toksyczny dla jego organizmu, a dwutlenku węgla mu brakowało. Najdo- tkliwiej odczuwał głód światła. Gdyby lądując nie wypa- trzył terenu tak osłoniętego, że przynajmniej w pogodne południe mógłby pławić się w promieniach Słońca - - wróciłby na statek, aby wzlecieć jeszcze raz i szukać dogodniejszego miejsca. Nie wiedział, czy dużo jest takich wesołych światłem polanek na Planecie Puszcz. Było to dla jego misji o tyle obojętne, że osiedlenie się Rarrrów nie mogło oznaczać przycupnięcia kilku spośród nich to tu, to tam, na Jakichś wolnych skrawkach gleby czy skały w rozrośniętym, wrogim żywiole wszechobecnej zieleni. Trzeba by także zmienić panujące ciśnienie i chemiczny skład atmosfery. Wprawdzie on sobie z tym radził od biedy, stosując rozmaite terapie, ale co innego zwiadowca, który nieraz musi się poświęcić, a co innego tysiące Rarrrów,mających założyć na Ziemi nową społeczność. Mijały tygodnie. Przybysz zdążył nabrać pewności, że przekształcenie planety na modłę Cyrkoli pociągnęłoby hekatombę zwierząt. A spotykał ich każdego dnia więcej, poznawał wciąż ciekawsze okazy; coraz częściej patrzył ze smutkiem na ten bujny świat- bardziej ruchliwy i zróżni- cowany niż w jego oJczyźnie - jak na arenę, przez którą ma powiać śmierć. Jedyne, co mogło go powstrzymać od zgła- dzenia biosfery Ziemi - to uznanie gospodarzy globu za równorzędnych partnerów. Cyrkolita nie od razu zdał sobie sprawę, że wśród fauny jego puszczy inteligencją wyróżniały się ssaki. Najpierw położył nacisk na stratygrafię i klimatologię. Potem badał kopiec termitów. Wyższe zwierzęta z początku tylko po- dziwiał; miał przecież w perspektywie mnóstwo czasu. To sprawiało, że w pytonie mógł dopatrywać się Rozumu. Zachwyt Rarrry nad leśnymi zwierzętami Ziemi i szczera sympatia rosnąca w miarę, jak je lepiej poznawał - miały głębokie psychologiczne uzasadnienie. Na Cyrkoli istniała brutalna przepaść pomiędzy Rarrrami a całą fauną. Cho- ciaż pochodzili ze wspólnego pnia - konar mający wy- strzelić światłem intelektu oddzielił się pół miliarda lat temu, a wszystkie jego odrośle dawno obumarły. Najbar- dziej rozwinięte zwierzę cyrkoliczne dorównywało inteli- gencją zaledwie żółwiom. Rarrrowie odbierali tę sytuację nie najlepiej. W swej ojczyźnie dojmująco odczuwali coś w rodzaju dostojeństwa wielkiej pustki ; było to smutne wywyższenie samotnością. Jedyny raz odwiedził Rarrra planetarny matecznik wyso- ko rozwiniętych zwierząt - Protachię, którą jego rodacy milion lat temu potraktowali jako rezerwat przyrodniczy. Życie nie wytworzyło tam form rozumnych i glob zostałby skolonizowany gdyby nie to, że był zbyt zimny. Nawet pod równikiem zdarzały się nocne przymrozki, co dla zmiennocieplnych Cyrkolitów stanowiło śmiertelne nie- bezpieczeństwo. Nie nęciło ich budowanie sztucznych sie- dzib, gdyż w tym okresie swej historii przestawiali się na nieustające obcowanie z przyrodą. Gremialnie opuszczali miasta na rzecz odsłoniętych naturalnych parków, zdob- nych pseudoroślinnością, a technikę celowali głównie ku zaspokojeniu głodu piękna, ciesząc się, że nie potrzebują produkować ani żywności ani odzieży. Tym wciąż rosnącym wymaganiom estetycznym oraz intelektualnym miała rów- nież służyć Protachia, jako teren rekreacji oraz indywidu- alnych badań naukowych. Chociaż w późniejszych epokach dostosowanie jej do życiowych potrzeb Rarrrów było wy- konalne poniechano tego przez wzgląd na decyzję z za- mierzchłych czasów, zwyczajem tego społeczeństwa trak- towaną jako testament przodków. Tymczasem najbardziej reprezentatywna grupa zwierząt protachijskich wytworzyła aż dwa gatunki, zdolne- przy sprzyjających okolicznościach - przekroczyć próg psycho- zoicznej inteligencji już w toku nadchodzących kilkuset tysięcy lat. Chociaż nikt z współczesnych nie miał tego do- czekać - snuto prognozy i czyniono zakłady do rozstrzyg- nięcia odległym pokoleniom. Przeważał pogląd, że zwy- cięstwo jednego gatunku odetnie drugiemu tę błogosła- wioną szansę. Chodząc w skafandrze po uroczyskach Protachii przed trzystu laty - Rarrra fascynował się tym pytaniem po swo- jemu: brał je za punkt wyjścia dla dalekosiężnych wnios- ków filozoficznych. Obojętne, który z konkurujących do Rozumu, monol czy też karada, obejmie władzę nad pla- netą - chciałby znaleźć się w jego skórze. Wcale nie prze- rażała go obcość tych istot. Upajał się myślą jak przyjemnie byłoby spotykać o krok bliższych i dalszych kuzynów, na tyle podobnych, że przypominaliby własny rodowód, wła- sny triumf w maratonie przyrody. Wiodąca gromada oljo- tów była bowiem na Protachii młodym i prężnym gronem ewolucji. Od kiedy Cyrkolici zarzucili przemysłowy charakter swej cywilizacji na korzyść ustroju naturalnego - biegu- nowo zmieniła się rola ich samych w nowym społeczeń- stwie. Przestało być potrzebne zarządzanie wielkimi prze- twórniami, a także inne zawody straciły rację bytu. Nie miało już sensu szkolnictwo które dotąd przygotowywało do najrozmaitrzych zajęć. Wtedy zbudowano odpowiednie centrale cybernetyczne, magazynujące wiedzę wszystkich pokoleń Rarrrów. Konieczne wykształcenie każdego Cyr- kolity polegało teraz na opanowaniu systemu korzystania z tych banków informacji. Zdobywszy tę umiejętność w młodości - Rarrra kształcił umysł wedle osobistych chęci. Wyróżniał się by- strością. więc tym mocniej parła go chęć dorzuceni� włas- nych osiągnięć do skarbnicy ojczystej kultury. Mając nie- skrępowany wybór prac twórczych - zwrócił swe zainte- resowanie ku filozofii, z pietyzmem nazywanej na Cyrkoli królową sztuk. W tym duchowo wysoko rozwiniętym społeczeństwie pola filozofii były tak rozmyte, że co krok zlewały się z nur- tami wiedzy i życia, które ją wspomagały i które ona wspo- magała - podobnie jak to się działo w starożytnej Grecji. Jeszcze ściślej niż u ludzi, rarrrowska filozofia prze- nikała wszelką sztukę, jej pałace i jej zakamarki. Wiązało się to z także nieostrą granicą sposobów utrwalania myśli. Zanim Rarrrowie stworzyli cybernetykę, która ujednoli- ciła zapis informacji - czynili to w różny sposób, nieko- niecznie wymową dzieł literackich i naukowych. Pisma nie uważali za jedyną ani wyróżnioną formę notowania o- siągnięć i rozważań. Najwcześniej czynili to w plastyce, później w muzyce i architekturze, wreszcie w śpiewie będącym syczeniem, który nie dawał się tłumaczyć bez- pośrednio na język mówiony, ale mógł wyrażać treści jeszcze bogatsze. Rarrrowie dobrze wiedzieli, że świadome uprawianie sztuki było tym, co ongiś wyniosło ich ponad zwierzęcy poziom instynktu. Żywili więc dla niej bezgra- niczny sentyment i mieli ją za jedyną godną psychozoa formę utrwalania wszelkich treści, nawet abstrakcji ma- tematycznych. Nie zarzucili tego poglądu i wówczas, kiedy komputery, najprzód zaliczone do nowego przejawu dzia- łalności artystycznej jako swoista hipertrofia kojarzenia i komasowania różnych osiągnięć, poglądów i przemyśleń - stały się wielkimi zbiorami informacji, a także źródłem uogólnień wiedzy i piękna. Filozoficzne ambicje parły Cyrkolitę do zrozumienia is- toty i sensu nieprzeliczonych cywilizacji, które rodzą się, bujają i umierają we Wszechświecie. Osłuchał się z mnie- maniem że poszczególne gniazda życia - samorodne wyspy oddzielone bezkresem galaktycznej pustki - z racji odrębnych dróg rozwojowych nie mają właściwie żadnych punktów stycznych; że nic ich nie łączy, a wszystko dzieli; że zwodnicze jest uwydatnianie wspólnego im lśnienia intelektem - tak samo jak nie ma sensu podkreślać podo- bieństwa wszelkich ciał kosmicznych tylko z tej racji; że składają się z jednakowych pierwiastków. Rarrra podejrzewał, iż psychiką jakichkolwiek istot myślących rządzą pewne prawidłowości, może wcale nie rzucające się w oczy, niemniej na tyle ważne, iż wykrycie ich pozwoli wnikliwiej spojrzeć w głąb życia jako ogólnego procesu warunkującego rozwój Wszechświata. Zdawał sobie jednak sprawę, że brakuje mu przekonujących ele- mentów. Daremnie szukałby potwierdzenia swych tez na Cyrkoli. Wizyta na Protachii dała mu wiele materiałów do przemyśleń ; wskazała kierunki poszukiwań. Za milion lat ten glob może nadawałby się dla badań, wszakże to nie stanowiło żadnej pociechy. Nie mógł studiować praw rządzących intelektem, który dopiero miał się narodzić. Cyrkolita uznał, że powinien znaleźć taką planetę, gdzie dość młoda cywilizacja współistnieje z blisko spokrewnio- nymi gatunkami zwierząt bądź prawie psychozoów. Chciał najpierw przebadać wzajemne relacje form życia zamieszkujących ten sam teren - z których jedna zawład- nęła planetą, inne zaś, niezbyt odległe od niej pochodze- niem ale przegrane w wyścigu ewolucji, muszą teraz by- tować w warunkach sztucznych przekształceń środowiska przyrodniczego i są coraz bardziej uzależnione od łaski lub niełaski gospodarzy. Ponieważ Rarrrowie nigdy nie mieli takich doświadczeń ani z pozycji władania ani też niewoli - zadał sobie trud zasięgnięcia opinii wielu swych rodaków o tym, jak czuliby się i zachowywali w takiej uprzywilejowanej sytuacji. Zebrawszy plon ankiety, na- kazał komputerowi sporządzenie wypadkowej; wynik opu- blikował przed odlotem do układu Słońca. Wnioskując z pośrednich danych oraz statyztycznych prognoz, był to obiecujący teren dla jego poszukiwań. W związku z uchwa- leniem przez Radę Planetarną dokonania tam rekonesansu kolonizacyjnego, postarał się aby misja przypadła właśnie jemu. Upłynęły lata pobytu na Ziemi, zanim kosmiczny od- krywca przekonał się, jak szczęśliwy był wybór miejsca badań. Puszcza przemówiła doń życiem bogatym i różno- rodnym. Jego wstręt do wody sprawił, że tylko o rybach nic nie wiedział - aż Pigmeje zaczęli przynosić je z rzeki i gotować sobie na strawę w naczyniach z tykw. Już wcześ- niej Cyrkolita uznał, że jeśli Ziemianie wchodzą w skład którejś z poznanych przez niego gromad - muszą być ssakami. W sytuacji ziemskiej biosfery nie wydawało się prawdopodobne, aby szczep Rozumu powstał z jakiejś innej linii rozwojowej i na ścieżkach swej genealogii potracił wszystkich krewni�ków - jak to się przydarzyło Rarrrom. Dysponując metodami dedukcyjnych analiz, o jakich ludziom jeszcze się nie śniło, przybysz ustalał stopień pokrewieństwa poszczególnych gatunków, a nadto wypro- wadził domniemany ich rodowód - wstecz z dużą do- kładnością, a w przyszłości jako pęk prawdopodobnych modeli, uzależnionych od rozmaitych zmiennych. Wszyst- kie zwierzęta, jakie zbadał, zbyt dobrze przystosowały się do prowadzonego trybu życia, by mogły bez sztucznej zmiany informacji dziedzicznej stać się istotami myślącymi. Szczególnie dotyczyło to małp. Rozwój mózgu tej grupy posunął się najdalej spośród znanych mu ssaków. Kiedy z niewielkich , czarno-białych kolobusów, których stadko nieraz krzykliwie buszowało w gałęziach nad jego głową, przeniósł badania na szympansy - doznał olśnienia. Wyda- ło mu się, że znalazł właściwą drogę do tajemnicy intelektu na planecie. Choć to przejście nie wyprowadzało wprost na kruż- ganki cywilizacji, gra była warta świeczki. Rarrra zstępo- wał w rozumowaniach w głęboki szyb: w otchłanie milion- leci. Pierwsze, drugie, trzecie... dziewiąte... Na osiem- nastym zatrzymał go model zwierzęcia wielkości pawiana. Była to małpa, od której ze względu na jej budowę i tryb życia, można było wyprowadzić aż do naszych czasów wiele odrębnych linii rozwojowych. Niektóre z nich znacznie odbiegały od modelu szym- pansa. Cyrkolita skojarzył to z niedawnym spotkaniem w dżungli, które dobitnie wraziło mu się w pamięć. Natrafił wtedy na olbrzymią małpę, może jemu dorównują- cą ciężarem, która wychynęła z zarośli, a zobaczywszy dziwnego stwora stanęła na tylnych łapach i bijąc się w piersi zaciśniętymi pięściami, wydała donośny ryk. Nie zaatakowana, śpiesznie wycofała się, łamiąc gałęzie. Później już nigdy nie ujrzał goryla, który wzbudził w nim wiele refleksji. - Czy jest inteligentniejszy od szympansa? Przybysz wiedział, że tam, w osiemnastym milionleciu, odnalazł wspólnego protoplastę tych obu gatunków. - Czy z tego praźródła dotrwały jeszcze inne formy? - jedną z nich mogli być właśnie Ziemianie. Wśród rozmaitych ich modeli, Rarrra uznał za najprawdopodobniejszą sylwetkę wielkości szympansa, trochę masywniejszej budowy, o wyprostowanej postawie i pionowo wysklepionej czasz- ce. Nie wykluczał także postaci wzrostu goryla, lecz w jego schemacie małpiej ewolucji dążność do gigantyzmu niŠ sprzyjała powstaniu udanej istoty rozumnej. Spotkanie Cyrkolity z Ziemianami zaszło w okolicz- nościach tak szokujących, że pierwszą myślą przybysza było poniechać dalszych badań zwariowanej planety i odlecieć do swoich. Niech skolonizują Ziemię! Nie żałował ludzi : wszak zaprezentowali mu się jako mordercy. Nie wiedział, czy zabijają z głodu. Radosne okrzyki przy dźganiu dzidami bezbronnej leśnej antylopy sugerowały, że ta czynność ich podnieca i raduje. Jeśli, mimo wszystko, ostała się wtedy w Cyrkolicie więź sympatii do tego obcego świa- ta - był nią zachwyt nad urodą zwierząt, drzew, puszczy jako takiej, błękitu nieba i strzępiastych obłoków. Nie potrafił pochopnie się zdecydować na zagładę tych cudow- ności. Kiedy jego myśli, telepatycznym łączem wzmocnione przez komputer na statku kłębiły się wokół Ziemian i ich krwawego dzieła - raptownie dostrzegł w tym dramacie nowy wątek: skupił całą uwagę na chudych, parchatych psach Pigmejów. Jeszcze okrutniejsze od swoich panów, chciwie chłeptały ciepłą krew i usiłowały szarpać trzewia dogorywającego zwierzęcia, ale Ziemianie serią brutalnych kopnięć odpędzali je od swej zdobyczy. Gościowi ze świata wielkiego umiaru niełatwo było przywyknąć do faktu, że tutaj podstawowym obycza- jem jest zjadanie słabszego. Rarrra musiał jednak uci- szyć głos serca: dobrze już wiedział, że właśnie taki jest obieg materii na Ziemi - proces kołowy, nieodłączny od specyfiki powstania i rozwoju życia w przyrodzie tej nie- pojętej planety. Na tych samych prawach, co lamparty i inne drapieżniki = gospodarze globu zabijali, aby móc żyć. Te same przepisy natury sięgnęły do państwa roślinnego. Wyuzdane piękno niektórych storczyków służyło właśnie mordowaniu zwierząt: jaskrawe szpony-pułapki kwiatowe zwierały się pewnie i nieustępliwie, kiedy jakiś niebaczny owad wtargnął do ich wnętrza. Symptomatyczne dla okrutnej walki, toczonej na Ziemi, były w oczach Rarrry te pnącza z rodzaju fikusów, które duszą swoje podpory. Zaraz po wyjściu ze statku zauważył smukły kauczukowiec, ginący w objęciach roślinnego du- siciela. Dolna część pnia żyła Jeszcze, ściskana zwartymi obręczami korzeni liany. ale góra próchniała w dławiącym uścisku. Później spotykał fikusy, których sploty i pierście- nie pozrastały się wokół uśmierconej podpory i wytworzy- ły własny zwarty pień tylko po zgrubieniach i smugach na jego powierzchni Cyrkolita wnioskował, że ma przed sobą osobliwą roślinę, która za młodu była poroślem wy- kiełkowanym na liściu, później pnączem, aż przekształciła się w normalne drzewo. Mijały dziesięciolecia. Rarrrą targały mieszane uczucia dla leśnych ludzi, z których codziennością zbratał kawał własnego życia. Mocno odczuwał przywiązanie Pigmejów do swojej osoby; ich przyjaźń, głęboką i rzetelną, uważał za absolutnie bezinteresowną, początkowo nie zdając sobie sprawy z moralnych korzyści posiadania żywego totemu. Ponieważ Cyrkolita sprowadzał każdą kwestię do zgodności z naturą - musiał uznać, że Pigmeje polują aby żyć, więc trudno ich obwiniać o brak względów dla zdobyczy. Ich pogardę wobec zwierząt, a zwłaszcza gru- biańskie traktowanie łowczych psów, oceniał jako'wulgar- ną cechę ludzkiego charakteru. Wątpił jednak, by istniał jakiś gatunek psychozoów , będący w odczuciach Rarrrów etycznym ideałem. Natomiast zachwycały go przymioty Pigmejów związane z ich życiem społecznym: łagodność życzliwość i gościnność, dobry humor, a zwłaszcza ser- deczność i wyrozumiałość wobec dzieci. Te wartościowe cechy ludzi rzetelnie analizował, wa- żąc w swym sumieniu, czy patriotyzm pozwala mu przyznać Ziemianom immunitet nieingerencji. Od kiedy stwier- dzono, że jedno z trzech słońc Cyrkoli zacznie się rozra- stać już za sto tysięcy lat, czyniąc planetę zbyt gorącą dla organizmów białkowych - podjęto dramatyczne poszu- kiwania dogodnych terenów osiedleńczych. Wytypowano kilka globów o rozmaitym stopniu przydatności. Naj- atrakcyjniejszy był nieosiągalny ze względu na wysoki intelekt gospodarzy. Nadto stawiliby oni zacięty opór, a jeśli słuszne były domniemania o wygórowanej dumie tych istot, w razie klęski groził Cyrkoli bezwzględny i okrutny odwet. Natomiast Ziemianie byliby dla Rarrrów tym, czym za- jąc wobec myśliwego. Cyrkolita zżymał się na myśl o zgła- dzeniu bezbronnych. Jednakże nie mógł lekceważyć racji stanu własnej ojczyzny. Sprawa Ziemi przedstawiała się bardziej zawile niż Protachii - uznanej za rezerwat przy- rodniczy, co nie było decyzją bezinteresowną. A daleka Ziemia nie mogła służyć systematycznym badanion nau- kowym ; turystyka odpadała tym bardziej. Nadto, w ra- mach ruchów własnych gwiazd układ planetarny, do którego należała Protachia, przybliżał się ku Cyrkoli i za siedemnaście tysięcy lat miał dotrzeć w jej najbliższe są- siedztwo. Natomiast System Słoneczny oddalał się w każdej sekundzie o trzydzieści dziewięć kilometrów. Dla ewentualnej decyzji oszczędzenia planety - fakt istnienia ludzi nie był mocniejszym argumentem niż per- spektywa powstania psychozoów na Protachii za tysiące wieków. Wręcz przeciwnie w pojęciu Rarrrów uzasad- niona szansa narodzin inteligentnego gatunku stwarzała więcej skrupułów moralnych niż społeczność już istniejąca: nie sposób było wykluczyć, że zalśni ona takimi wartościa- mi, jakie nie przypadły w udziale tamtej poznanej i spraw- dzonej. już okrzepłej kulturze. Nauka i filozofia Rarrrów wzierały w taką panoramę zdarzeń, na której rozdzielanie przeszłości od przyszłości miało poważne ograniczenia. Wiązało się to nie z względnością czasu dla różnych ciał kosmicznych - ale z innym, niezależnym zagadnieniem : jedności czasu w‚ Wszechświecie. Ten pułap sięgał da- leko poza ludzkie rozumienie przyrody w dwudziestym pierwszym stuleciu. Kiedy Rarrra zaczerpnął od Afry- kanerów opisy kosmogoniczne, oparte dopiero na wnio- skach z teorii Einsteina - wreszcie wyjaśnił sobie intry- gujący fakt z gruntu fałszywego stawiania przez Ziemian wielu pytań, w rodzaju : czy Wszechświat powstał. jak powstał, czy grozi mu kiedyś śmierć cieplna, albo skur- czenie się w kolejneJ pulsacji - do nadgęstego "atomu pierwotnego"?... pojął też, w jego odczuciach wręcz mania- kalne, wzbranianie się uczonych przed rozpatrywaniem licznych, zupełnie konkretnych zagadnień, które walkowe. rem odstępowali metafizycznym spekulacjom, a nawet religianckim dysputom. Dla Cyrkolity operowanie chrono- logią traciło wszelki sens, ilekroć była mowa o Kosmosie jako całości. Rarrra zżył się z tą świetną kipielą zieleni, która go otaczała. To była jego puszcza. już nie mógł uważać się tu za obcego. Każdy nerw tego dźwięcznego, kolorowego świata miał w odczuciach kosmicznego wędrowca wyraz bliski i przyjazny. Znał puls przyrody tak dobrze, jak może go rozumieć tylko ktoś umiejący określać wszystko, co- kolwiek go otacza, aż do najniższych pięter: komórek, drobin, atomów. Metodyka badań, jaką dysponował dzięki zmysłowi telepatii, zwielokrotnionemu przez dostrojenie do niego komputerów w statku - dawała mu olbrzymią przewagę nad ziemskimi uczonymi. Chociaż Cyrkolita wrósł w ten świat, choć jako stary jego lokator nabył prerogatyw zasiedziałożci - nie było to wszystko, o czym marzył. Mógł być tutaj obserwatorem, szperaczem bogiem puszczy. Z ludźmi mógł żyć w przy- jaźni ale była to przyjaźń podobna do tej, która łączy czło- wieka i psa. Nieuchwytne ale nieubłagane rafy, za którymi w mgłach rozpłyniona inność, będąca ekstraktem obcości opierała się telepatii Rarrry i umiejętnościom analizy kosmograficznej - odgradzały od siebie dwa niezawisłe państwa emocji. W zaborczym władztwie jego myśli - oznaczało to niezrozumienie, więc i nienasycenie. Duszny przeddeszczowy zmrok, który wniknął do pig- mejskich klechd jako Bardzo Zły Wieczór - otworzył oczy kosmicznego zwiadowcy na zupełnie nowe obszary rozumienia Ziemi i jej spraw. Skoro tylko się upewnił, że to nie jest aktorska maskarada, postanowił jak najspiesz- niej wykorzystać wizytę jasnolicych Ziemian dla zaokrąg- l‚nia swojego obrazu ludzkiej kultury. - Czas już zakoń- czyć stuletni rekonesans! - Uświadomił sobie, jak niena- wistnie doskwiera mu nawrót pory deszczowej. Zrazu nie dostrzegł cywilizacyjnej wyższości Afryka- nerów nad Pigmejami, a tylko przypuszczał, iż podróżują zwiększym rozmachem niż Ziemianie z jego obozu. Nie- bawem stwierdził, że istotnie przybyli z daleka Poznał też mnóstwo innych spraw, z których wynikało, że Ziemia nie jest Planetą Puszcz. Porozumiewanie się Rarrry z PigmeJami było dalekie od doskonałości. Niemniej z upływem dziesięcioleci po- trafił nagiąć zmysł telepatii do stosunków z Ziemianami, a mowę ich także rozumiał, choć nie jako dźwięk, tylko wyraz oczu i twarzy, w mniejszym stopniu - poruszenia warg. Pigmeje podświadomie zdali sobie z tego sprawę dość wcześnie; żyjący członkowie Apa Rarrra byli pewni, iż tabu zwracania się do swego totemu z twarzą silnie w niego wpatrzoną i z pozycji dobrze naświetlonej - jest tak stare jak puszcza, bóg lasu i Pigmeje. Słowa wydawały się Cyrkolicie jeszcze trudniejsze do odróżnienia niż Pigmejom syczące monologi - które po- nawiał codziennie jakby w obawie że zapomni tradycyj- ną, zresztą nie używaną na co dzień, mowę ojczystą. Wysykiwał teksty telepatowane komputerom, choć one przejmowały wyłącznie jego myśli: Plenery Cyrkoli najdobitniej charakteryzowała cisza, owiana przemożnym spokojem i nutką melancholii. Zwie- rzęta najczęściej porozumiewały się telepatycznie, a Rar- rrowie syczeli raczej od święta. Dlatego gwar lasu, ten koncert niezliczonych tonów wciąż zmienny, zależnie od pory dnia i pogody - urzekał przybysza swoją oryginal- nością. Pogwarki, śpiewy i trąbienia Pigmejów, nie mó- wiące mu więcej niż trzaskanie polan w ognisku, też odbie- rał bardzo przyjemnie i wespół ze wszystkimi dźwiękami obozu, z odgłosami kroków czy gotującej się strawy, włą- czał w orkiestralny zew puszczy. Ten pulsujący hałas był dla niego głosem planety, tak nieodłącznie z nią związa- nym jak Słońce, którego promieniami się karmił, i po- wietrze, którym oddychał. Świat roztętniony życiem, radosny a gniewny w ekspre- sji stawania się osz�łamiał Cyrkolitę. Czasami mar zyciel- sko sobie wyobrażał, iż ta wykwintna obfitość dojrzewania jest wielkim, bijącym sercem przyrody, które otula go sobą, bo on sam gości w tym owocu urodzajnego piękna. Język afrykanerski nie mógł być dla Rarrry ani brzyd- szy, ani ładniejszy od języka Pigmejów. Obydwa odbierał jak szum o modulowanej tonacji. Wkrótce jednak zaszło do- niosłe wydarzenie: jasnoskórzy parlamentariusze pierwsi wyciągnęli rękę do przełamania bariery wzajemnego nie- zrozumienia. Koleopterami lądującymi na Świętej Polanie, uprzątniętej z pigmejskich szałasów, sprowadzili sprzęt elektroniczny, sztuczne mózgi wraz z obsługującym je per- sonelem, a także speca od kontaktów z psychozoami. Taki bieg spraw był dla Cyrkolity bardzo wygodny. On sam nie zaangażowałby swoich komputerów, bo nie mając zaufania do wysokich jasnoskórych Ziemian - postanowił nie zdradzić im ani posiadania statku, ani możliwości zwią- zanych z jego wyposażeniem. W miarę jak środki kontaktu, przebrnąwszy przez ścisły krąg pojęć matematycznych, zaczęły wybiegać w dziedziny związane z obydwoma kulturami, z ich bytowaniem na Ziemi i na Cyrkoli - szybko wyrastał mur olbrzymich trudności, niepewnych ocen, wątpliwego rozumienia takich spraw, które dla strony nadającej były oczywiste. Coraz więcej problemów ujawniało swoją umowność i partykularyzm, ograniczając ich wartość oraz sens do jednej jedynej społeczności, w której powstały. Znajomość Rarrry z przybyszami z Południa była zbyt świeża, aby od razu mógł telepatią dopomóc w tłumacze- niach. A ludzie ani nie posiadali tej umiejętności, ani nie podejrzewali jej u kosmicznego zwiadowcy. Dobrze to rozumiejąc - Cyrkolita za wszelką cenę starał się dostroić swój zmysł telepatii do przeniknięcia psychiki partnerów wielkiego dialogu; do czytania w ich oczach, do przejmo- wania ich myśli. Tymczasem bytność wyprawy z Burskiej Republiki Apart- heidu w puszczy nad Ituri przedłużała się. Afrykanerzy uczynili ze Świętej Polany swe obozowisko, ustawiwszy nadmuchiwane domki w kształcie struktur geodezyjnych. To leśne biwakowanie uprzyjemnili sobie komfortem, do jakiego przywykli na co dzień. Cyrkolita uparł się po- zostać w dawnym namiocie, choć i jemu chciano wznieść elegancki apartament. Dla Rarrry nie byłby to żaden luksus. Stylowe przy- ćmione lampy, jakie Ziemianie zainstalowali w swych po- mieszczeniach. sączyły poświatę zbyt delikatną, aby mógł się nią nakarmić. Widok wanny napawał go przerażeniem ; tymczasem goście z Południa właśnie ciepłą kąpiel uważali za oznakę wygody i kulturalnego stylu życia. Nieprzema- kalny szałaz, pieczołowicie wypleciony wielkimi liśćmi mongongo przez wypróbowanych przyjaciół Cyrkolity, wciąż odnawiany i przebudowywany, dobrze mu służył sto lat. Przywykł do swego domu i nie zamieniłby go na żaden inny; zwłaszcza teraz, kiedy - bardziej niż w spo kojnej codzienności pigmejskiego obozu, okrzykniętego Jego imieniem - czuł własną odrębność i tymczasowość w zielonym, buzującym kotle obcej przyrody. Nadal fascy- nowało go piękno Ziemi, ale teraz inaczej; był to nastrój urzeczenia wzpaniałym płótnem, które warto obejrzeć w galerii sztuki podumać przed nim w zachwyceniu - ale po to, by wrócić do domu podniesionym na duchu. Zie- mia stawała się dla Rarrry genialnym dziełem �rtyzmu, wartym podziwiania raz w życiu. Tymczasem kosmiczny zwiadowca przyswajał sobie rze- czy trudne i bardzo dziwne. Gdyby nie konsultacje z kom- puterami na ztatku - często byłby w kropce, co brać poważnie, a co potraktować jako żart; co powinno na- prawdę go oburzać. a co jest niegodziwe tylko z pozoru. jednak coraz więcej dylematów przekraczało granicę poza którą myślące maszyny nie mogły mu pomóc Była to przepastna kraina etycznego wartościowania spraw. Mimo podnoszonych czasami kontrowersji, Rarrrowie wzbraniali się przed tworzeniem filozofujących maszyn; oceny mo= ralne i estetyczne zawarowali wyłącznie dla siebie. Pierwszym wstrząsem było dla przybysza stwierdzenie, że Ziemianie rozpadli się na odrębne formacje etniczne. U Rarrrów nie doszło do tego w ciągu miliona lat. Nie zn�ł takich pojęć jak naród, plemię, szczep. Obcy był mu również podział na zawody oraz funkcje w społeczeństwie, z których wynikała uprzywilejowana pozycja jednych w stosunku do drugich. To był pierwszy punkt, w którym widział zdecydowaną wyższość społecznych stosunków pigmejskiej grupy łowieckiej nad przedstawicielami rozwi- niętej cywilizacji. Cyrkolicie przyszło jednak trochę poczekać na prawdzi- wy szok, który stał się punktem zwrotnym w jego ocenie Ziemian; w przeciwstawieniu Pigmejów - intruzom z Po- łudnia. Siedząc teraz w swoim statku, od stóp do głów napromieniowany lampą pokarmową, spokojny już i psy- chicznie gotów opuścić Ziemię - gość z Kosmosu drgnął na myśl o tamtej niedawnej chwili. Właśnie wtedy uświa- domił sobie nagle pewne charakterystyczne właściwości ludzkich cywilizacji dosadniej, niż dzięki lawinie kompute- rowych opracowań przefaszerowanych inwokacjami o religii siły. ideologii siły, polityce z pozycji siły, nawet o burskim posłannictwie wygubienia słabszych narodów przez naród silny, bogaty, bezwzględny - naród z łaski Boga Białego Człowieka wybrany do władzy nad wszystkimi krajami i nad wszystkimi ludźmi. 4 Pora deszczowa rozpanoszyła się wówczas na całego. Pigmeje, ilekroć im szczęście łowieckie dopisywało, ze śpiewami dźwigali zdobycz do nowego obozowiska, zgod- nie z obyczajem obdzielając nią krewnych i powinowa- tych oraz czcigodnych starców; każdy wiedział, która część tuszy jemu przypadnie w udziale. Natomiast Afry- kanerzy, cierpiąc niedosyt świeżego mięsa, z odrazą od- rzucali puszki najwymyślniejszych frykasów. Tymczasem leśni ludkowie, zepchnięci na tarasowate zbocze doliny Ituri - uzurpatorom Świętej Polany wzbraniali się ofia- rowywać bądź sprzedawać ubitą zwierzynę. Burowie nie odważyli się zmusić ich do tego, bo przebywali w obcym państwie rządzonym przez Murzynów. Rarrra, poznawszy te kłopoty jasnolicych Ziemian - dorastające w ich oczach do rangi dramatu - wielce się zdziwił, dlacze- go nie rozkażą podwładnym coś upolować. Niesamowitym szokiem było dla niego stwierdzenie, że szefowie wyprawy nigdy nie pozwalali służbie ani tragarzom brać do rąk broni palnej. - Czyżby się bali? W takim nastroju wstał w puszczy słotny dzień, prze- moczony mżawką, ponury i ciemny. Zły humor Afryka- nerów jeszcze pogłębił ich komputer, który zaciął się w momencie, kiedy przedkładali kosmicznemu parlamen- tariuszowi kolejną propozycję, jedną z ważniejszych: we- zwanie o pomoc w zgładzeniu ludności ościennych państw murzyńskich. Dochodziło południe, na obiad miał być kawior i pie- czone perliczki z konserw. Nagle jeden z tragarzy przybiegł oznajmiając, że w pobliżu Pigmeje tropią dwa bawoły. Swart, du Plessis oraz rozmawiający z nimi cybernetyk skrzyknęli kilkunastu Murzynów i niosąc sztucery zagłębili się w las. Nawykli polować wśród rozległych stepów, tylko gdzieniegdzie porośniętych kępami buszu - myśliwi stracili głowę w gęstym poszyciu puszczy i nie potrafili należycie rozwinąć nagonki. Spotkawszy pigmejskich łowców, kazali im zmykać. Wkrótce zobaczyli raptownie bawoły w najbardziej niespodziewanej sytuacji, kiedy tuż obok zaszarżował na naganiacza. Jedynie Swart nie stracił zimnej krwi i zrobił użytek ze swej broni - ale tak niefor- tunnie, że postrzelił Murzyna, który obskakując pień kauczukowca chronił się przed rogami byka. Tętent ucieka- jącego zwierzęcia rozwiał nadzieje upragnionej pieczeni. Rarrra uważnie obserwował myśliwych powracających do obozu. Szczelnie otuleni przezroczystymi płaszczami, szli przez polanę wprost ku niemu. Z ich twarzy emanowa- ła złość, coś pokrzykiwali - może przekleństwa, których Cyrkolita nie rozumiał. Nagonka trzymała się w pewnej odległości. Trzej biali przystanęli kilka kroków od kosmity, którego dziwiło czemu nie idą przebrać się i wypocząć. Tymcza- sem, sądząc z ich gestykulacji, uradzali coś ważnego. Swart wydawał rozkazy czarnym boyom. Machaniem rąk Afry- kanerzy przywołali inżyniera obsługującego komputer, naprawiony w czasie ich pechowego polowania. Przenośną jego aparaturę, podłączoną do urządzeń zasilających, Mu- rzyni ustawili obok Rarrry. Seans rozpoczął się, jak zwy- kle, od określenia o czym będzie mowa. W pierwszej chwili przypominało to anonsowanie tematu wykładu. Opracowana przez specjalistę od kontaktów z psychozo- ami - metoda ta była skuteczna, gdyż wprowadzała w sedno sprawy widzianej oczami ludzi, a także w jej powią- zania z przyjętymi normami bycia, upodobaniami, tra- dycją, techniką, historią, wartościowaniem dobrych i złych stron poruszanego zjawiska. Wachlarz dygresji i skojarzeń zaokrąglał i spajał ten obraz, ułatwiając zrozumienie go komuś nie obeznanemu ani z duchem języka, ani w ogóle z kulturowym kręgiem Ziemian. Bardzo się tu przydawała zdolność umysłu Rarrry do równoczesnego chłonięcia wielu wątków i błyskawicznego syntetyzowania tych in- formacji. Awaria komputerowego tłumacza Ziemian była dla Cyr- kolity nader wygodna. Zyzkując na czasie, mógł spokojnie rozważyć, jakie stanowisko ma zająć wobec natarczywych coraz bardziej zdumiewających roszczeń ludzi miast - bo tak zaczął określać jasnoskórych przybyszów z Południ�, w odróżnieniu od , swoich" ludzi lasu. Za namową cyber- netycznych doradców ze statku, których opinię podzielał, postanowił w dalszym ciągu nie zdradzać się ani ze swą moralną oceną morderczych zamierzeń Rarrrów, ani z oczy- wistością nie mieszania się R�rrrów do wojen na obcej planecie. Sądząc, że naprawiony tłumacz nawiąże do przer- wanych indagacji o udzielenie przez Cyrkolę technicznej pomocy w zgładzeniu narodów murzyńskich - Rarrra miał przy- gotowaną kolejną wypowiedź, równie wymijającą jak po- przednie. Wtedy ludzie miast zaskoczyli go niekonsekwen- cją, która w jego poczuciu ładu graniczyła z obłędem. Był to raptowny przezkok z jednego, nie dokończonego tema tu. na zupełnie inny. Alkohol... to pojęcie padło wtedy pierwszy raz w dia- logu z Ziemianami. Cyrkolita wi‚dział już wcześniej. że Afrykanerzy przy różnych okazjach wchłaniają napoje wyskokowe większej mocy. Dobrze pamiętał, jak kiedyś Swart, zdrowo sobie podchmieliwszy, nieopatrznie wy- krzykiwał, że skoro tylko Rarrrowie spełnią burskie marzenia o wielkich podbojach - oni, panowie świa- tów jako ludzie i panowie ludzi jako Burowie, zamkną takie pokraki w specjalnym rezerwacie. Lekarz nie był aż tak pijany, by tę przechwałkę dać komputerom do tłumacze- nia, lecz kosmicie niespodziewanie udało się ją przejąć, co uznał za wielki sukces w dostrojeniu swojej telepatii do rozumienia ludzi miast. Rarrra już dawniej zdawał sobie sprawę z oddziaływania trunków na ustrój żywy. W jego ojczyźnie chemiczne prze- twórnie destylowały alkohole, lecz nikomu nie postało w myśli pić coś takiego. Cyrkolita pamiętał zasłyszaną hi- potezę o psychozoach wsączających w siebie rozcieńczony spirytus w charakterze źródła kalorii. Wrażenie, jakie na nim wywarła, jeszcze wzmocniła wręcz anegdotyczna su- gestia, że może gdzieś indziej istoty rozumne spożywające bądź gazy z atmosfery, czy nawet organiczne pokarmy - raczą się alkoholem, by wpadać w trans podekscytowa- nego oszołomienia. Choć znał żelazną regułę, że w nieskoń- czonym Wszechświecie nie tylko może, ale nawet musi dziać się wszystko, co nie koliduje z prawami przyrody - nie potrafił się skłonić do traktowania tej supozycji inaczej niż jako humoreskę wymyśloną w konwencji absurdu. Żachnął się, że trzeba było przylecieć na Ziemię, tę naj- bardziej zwariowaną planetę, by zostać zaproszonym do spełnienia toastu szklaneczką mocnego alkoholu. Oczy- wiście mógł odmówić. Nie odmówił. Wyssał piekącą ciecz aż do dna, jak tego chcieli. Jeszcze raz powtórzył tę wstręt- ną ceremonię, bez ociągania się. Potem demonstracyjnie uniósł kieliszek w górę, na całą długość pęku wici, którymi go obejmował. Dla Rarrry ten wódczany toast był, od początku do koń- ca, znaną tylko jemu odpowiedzią na wcześniejsze i póź- niejsze petycje. których szczytowa faza dotyczyła wytępie- nia ludności Afryki poza granicami BRA, z zachowaniem kontynentu w stanie zdatnym do zasiedlenia przez Burów i eksploatacji bogactw. Była to odpowiedź diaboliczna, lecz w odczuciach Cyr- kolity usprawiedliwiona moralnie. Ostatnio gnębiła go słabość rozterki: nie potrafił się zmusić do rozstrzyg- nięcia losu Ziemi. A był to zarazem problem jego samego - ta więź bolesna, która przytrzymywała go w obcym świe- cie. Potrzebował mocnego uderzenia z zewnątrz. Kiedy wykwintnym koniakiem uchodzącym tu za coś wyrafi- nowanie dobrego, spełnił toast sojuszu z jednymi gospo- darzami planety przeciwko innej grupie tubylców - mimo fizycznej odrazy, jaką wzbudził w nim alkohol, poczuł się wewnętrznie oczyszczony, wolny od resztek skrupułów wobec jasnolicej odmiany wyższych wzrostem Ziemian, owych krwiożerczych ludzi miast, co sami siebie uważają za sól ziemi i pępek świata. Był na tyle egoistą, że bez- względność wobec intruzów z Południa wolał oprzeć na własnej krzywdzie niż na ich ludobójczych marzeniach. 5 Pozornie nic się nie działo za szeroką, lekko wypukłą szybą wkomponowaną w pancerz statku, która oddzielała Rarrrę od puszczy, na zielono parującej wilgocią. Liście ziół, krzewów i lian połyskiwały mokrym przycieniem, pę- kate kropelki na pajęczynie rozciągniętej pośród dzikiego bananowca wyglądały jak przydymione perły. Wysoko nad lasem niebo chwilowo rozpogodniało; w dole lepiła się milcząca parność. Gdyby R�rrra nie dbał o swój pojazd, bujna roślinność bardzo szybko wchłonęłaby go w zaborczy gąszcz. Dlatego raz w roku zdalnie włączał działko ultradźwiękowe, które omiatało sąsiedztwo, żłobiąc wyrwę ogołoconą z wszyst- kiego, co zdążyło narosnąć. Kilka metrów od obserwacyjnego stanowiska Cyrkolity pleniła się liściasta zapora, tworząc niszę wokół gwiazdolo- tu - od ziemi zwartą i harmonijną jak wklęsło przystrzy- żony szpaler, a wyżej pełną mrocznych dziur zionących wiecznością puszczy. Ucho człowieka daremnie wschłuchiwałoby się w tętno życia lasu ; mogłoby najwyżej uchwycić plaśnięcie zapóź- nionej kropli wody, spadającej z podniebnych pięter. Rarrra też nie słyszał nic szczególnego. Za to natężył swój najcenniejszy zmysł tak silnie, że aż poczuł w mózgu ucisk półprzewodnikowych płytek krzemowych, których setki tysięcy tworzyły nadawczo-odbiorczy system telepatycznej więzi z niektórymi przejawami zewnętrznego świata. Chociaż żaden listek kotary nie został rozchylony tak nieostrożnie. aby to mogło wzbudzić podejrzenie i pod stąpnięciami wytrawnych leśnych szperaczy nie trzasnęła zeschnięta gałązka, a niczyj szept nie podniósł się o ton za wysoko - głusza otaczająca kosmiczny pojazd była prze- pojona ludzkim życiem, pełna przemyśleń i troski o przy- szłość. Wielkim cieniem skrywała pigmejski obóz- milczą- cy, zatajony, jakiego nigdy dotąd nie oglądała knieja. W miejscu ani przedtem wytypowanym, ani odpowiednim do tego celu - stanął pod naporem dramatycznych zdarzeń. Działo się tó po tamtym deszczowym dniu, kiedy Pigme- je klęli na czym świat stoi, że owe niezdarne łamagi, nie umiejące chodzić po lesie, zepsuły im łowy i obraziły pusz- czę wypłaszając bawoły, zamiast je zabić na ucztę. Potem patrzyli szeroko otwartymi oczami, jak uzurpatorzy Apa Rarrra nie tylko pili wódkę przed obliczem boskiego to- temu Pigmejów, ale nawet - o zgrozo! - jego samego na- mówili, aby wypił. Zawrzało świętym oburzeniem na sto- kach rzecznej doliny. Zdjęci trwogą wobec tak bezczelnego pogwałcenia tabu, leśni ludzie gwarzyli do późnego wie- czoru, pełni najgorszych przeczuć. Zły los nie kazał na siebie długo czekać. Tej nocy Rarrra zniknął jak kamfora. Z nastaniem świtu, kiedy Afrykanerzy jeszcze spali błogo, murzyńska służba spostrzegła nieobec- ność Cyrkolity. Biali szefowie podnieśli raban. Nie byli zgodni co do'dalszych swoich poczynań. Po przeanalizowaniu rozmaitych projektów zarządzili poszukiwania. Totemiczni synowie Rarrry, wyzuci z piędzi twardej śródleśnej ziemi, która im, ich dziadom i pradziadom owo- cowała błogosławieństwami, bo określała ich miejsce w świecie, rangę i sens życia, pozbawieni teraz obcowania twarzą w twarz ze swoim bogiem puszczy, uszczelniania jego namiotu, znoszenia mu w hołdzie najurodziwszych kwiatów i najsmakowitszych owoców - pełnili straż w ukryciu. Z zielonych gąszczy dniem i nocą wpatrzeni w nowe życie polany, wielbili Rarrrę serdecznym śpiewem, ściszonym aby nie rozdrażnić intruzów; przy wiecznym ogniu snuli opowieści o dobrych czasach puszczy, które znowu nastaną, kiedy ich żywy totem przywróci dawny szczęśliwy ład. Nawykli do podchodów i zasadzek, tropienia leśnej antylopy lub omijania milczkiem legowiska śpiącego lam- parta, umiejący wykryć i odczytać wszelki puls życia pusz- czy - Pigmeje, obsadziwszy skalne tarasy poniżej polany, mieli ją ustawicznie na oku. Afrykanerzy byli widoczni i głośni. Każdej ich czynności towarzyszyło dużo ruchu i przygotowań, krzątania się służby, gromkie wydawanie poleceń. Mali, zwinni obserwatorzy usadowili się wysoko w rozgałęzieniu wielkiego kauczukowca - skąd, niby z myśliwskiej ambony, widzieli jak na dłoni obóz wyprawy, a także wejście do namiotu swojego totemu. Dumni z roli opiekunów puszczy - zwiad sprawowali ci młodzieńcy, którzy dawniej pełnili straż honorową na ścieżkach wiodących do Apa Rarrra. Ponadto ścisły grzebień chasz- czy na szczycie skarpy, miejscami jeszcze bardziej zbity kępami wielkich liści mongongo i wachlarzami paproci - sprzyjał podpatrywaniu całego obejścia. Nigdy nie brakło tam wielu par oczu skierowanych w prześwit gołoborza. Dzieci uznały to za świetną zabawę i co chwila znosiły starszym sensacje. W tych warunkach żadne wydarzenie w królestwie Rarrry, anektowanym przez najeźdźców z Południa, nie mogło ujść uwagi zepchniętych ku rzece leśnych ludzi. Również tamtej nocy, która po złamaniu tabu trzeźwo- ści przez Afrykanerów zdawała się w swojej mokrej ciemni skrywać najgorsze wróżby- pigmejskie czaty ani na chwi- lę nie zeszły z ociekających wodą stanowisk. Dzieci już spały. Czuwali tylko odpowiedzialni strażnicy. Uznawszy sytuację za wyjątkową, Pigmeje wzmocnili warty. Kilku przyczołgało się aż na skraj polany. W blaskach reflektorów, których nie gaszono do świtu, parowały delikatne mgły. Obóz spał twardym snem. Wtedy zaszło coś, czego nie pamiętali najstarsi ludzie: Rarrra wysunął się na deszcz i cichym, elastycznym truchcikiem ruszył przed siebie. Wyminąwszy rozstawione urządzenia oraz namioty, zniknął w gąszczu. W chwilę później rozbudziła się cała brać pigmejska. W nastroiu konspiracji szeptem radzono co czynić. Wyczulony instynkt dzieci przyrody mówił im nieomyl- nie, że zaszło coś bardzo ważnego. Nie stawiali sobi‚ zbęd- nych pytań. Wystarczyło, że ich bóg działa sam, niewymu- szenie. On, wcielona mądrość puszczy, przecież wie co robi. Należało tylko - wypróbowaną dewizą tych silnych duchem, co w różnych czasach i pod rozmaitym niebem szkodzili tyranom swoim biernym oporem - w niczym nie pomóc gwałcicielom spokoju i praw puszczy. Toteż kiedy nazajutrz Pigmeje stwierdzili słuszność domysłów, że bóg lasu wyniósł się bez uprzedzenia kogokolwiek - nie znęciła ich ogromna zapłata, jaką Afrykanerzy oferowali za odszu- kanie go. Biali intruzi dobrze wiedzieli, że w puszczy kongijskiej tylko Pigmej odnajdzie każdy ślad. Jednak i dalsze obietnice nie poskutkowały. Skoro w trzy dni później zwinięto obóz wyprawy, leśni ludzie rozbili szałasy w gęstwinie otaczającej bezkresny szyb, który zdawał się prowadzić aż do środka Ziemi. To najdziwniejsze uroczysko nazwali Czeluścią Rarrry. Dowiedzieli się o nim tamtej pamiętnej nocy, kiedy dwaj tropiciele - Njobo i jego zięć Ekianga, szli po śladach boskiego totemu. Kierując się wskazaniami zdeptanych liści bądź połamanych gałęzi, a jeśli te symptomy zawodziły - węchem, dostrzegli subtelne świecenie powietrza. Nie było w tym obrazie ani deszczu, ani mgły. Rozpierzchły blask nie spływał z żadnego kierunku, nie oświetlał niczego. Pośród żywiołu dżungli otwierał próżnię, która w dół i wgórę zdawała się wyrażać nieskończoność. Za dnia Czeluść Rarrry wyglądała inaczej. Leciutka, przezroczysta mgiełka wypełniała pionowy walec przest- rzeni, bez dna pod stopami, bez nieba nad głową. Dojścia wzbraniało naelektryzowanie gruntu, szybko wzrastające blisko krawędzi - tam, gdzie rozpraszał się znajomy świat puszczy. Leśni ludzie wiedzieli, że właśnie tu Cyrkolita zakończył wędrówkę, kiedy opuścił Świętą Polanę. Więc i oni po- niechali wiernego stróżowania u jego stóp na tarasach nadrzecznej skarpy. Nie powrócili już na Apa Rarrra- te- raz bezludną, nikomu nieprzydatną, zwyczajną idu w le- sie. Stąd wypromieniowała kultura ich małej społeczności - jedynej pigmejskiej grupy, która dzięki posiadaniu totemu odczuwała swoją plemienną odrębność. Ponieważ nie byli fetyszystami i wagę przywiązywali tylko do treści spr�w, lekceważąc formę - nawet nie pomyśleli, jak uczcić miejsce opróżnione przez boga puszczy. Został po nim szałas, ograbiony tylko z ciosów słoniowych - ale ich nie obchodził, gdyż był pusty. Gromadnie otoczyli Czeluść Rarrry - "dziurę świata" tajemniczą i niezrozumiałą, ale serdecznie im bliską. Tu stanął nowy obóz. Podczas przygotowań do jego bu- dowy, ścinania żerdzi bambusów, zrywania w pęki liści mongongo na poszycie dachów - wypłoszona mała anty- lopa płynnymi susami pomknęła wprost na urwisko zwod- niczej, bezdennej przepaści. Kiedy raptownie zawróciła, dosięgła ją dzida. Przyglądający się temu Njobo, obyty z wróżebnym tłu- maczeniem wydarzeń leśnego życia, godnie wypiąwszy pierś oznajmił cicho, jak oni wszyscy czynili w tym uświę- conym ostępie : - Puszcza ofiarowała nam świeże mięso, zanim roz- biliśmy szałasy. To będzie syty, dobry, bardzo dobry obóz. Wyjątkowo uroczysty ton zabrzmiał w słowach leśnego wygi, znającego knieję i jej prawa tak, jak może znać tylko ten kto nigdy nie widział bezdrzewnej przestrzeni dość rozległej; aby kamienia nie przerzucić ponad nią. Oglądając stawianie obozu, potem okrzepnięcie do jakiej takiej zwyczajności, dniem i nocą okrążanie przez starych i młodych "przegrody z niczego", dodatkowo pod- kreślonej obwodem elektrycznym - Rarrra snuł swe roz- ważania, od spraw planety odseparowany gwiazdolotem, który każdej chwili mógł go unieść do swoich. Póki Cyrkolita obcował z Pigmejami - sądził, że zdoła ` bezpośrednio poznać ludzkość. Dopiero najście Burów podważyło to jego przeświadczenie. Komputerowy dialog ukazał mu, że większość cech związanych z ludzką psychiką nie posiada analogii u Rarrrów. Spośród problemów nurtujących Ziemian, docierały do przybysza wyłącznie te, o których Afrykanerzy chcieli go poinformować. Rarrra szybko przejrzał ten kunsztownie spreparowany melanż prawdy i kłamstwa. Nie usiłował zgłębić, czy grupa jasnych Ziemian pragnie przedstawić mu się w gorszym, czy w lepszym świetle. Za to obchodziło go, do jakiego stopnia odrębna jest psychika ludzi lasu i ludzi miast. Od tego zależała treść postanowień, które chciał powziąć przed odlotem. W pojęciu Rarrrów, krąg kulturowy jakichkolwiek psy- chozoów trwa wyłącznie w ich duchowym wnętrzu i wcale nie musi sprawdzać się w działaniu. Jedynym materialnym jego pomnikiem jest informacja dziedziczna. Dlatego kiedy jedna z wypraw odkryła glob pełen znamion cywilizacji wymarłej od milionów lat - uczeni tylko opisali i zanali- zowali te pamiątki Rozumu, nie próbując odtworzyć władztwa myśli ich budowniczych. Przez długie dziesięciolecia kosmiczny wędrowiec znał jeden odosobniony ziemski krajobraz: puszczę, dzieło na- tury: Pigmej‚ rozumieli ją, wielbili, korzystali z jej dobro- dziejstw. Nie deformowali tutaj niczego, nie wpływali na charakter lasu. Byli jego częścią, tak samo jak dzikie zwie- rzęta, pszczoły, kwiaty, skały. Cyrkolita właśnie w tym widział prawdziwą ich mądrość - tę samą, do której do- szli i jego rodacy. Dopiero przybysze z Południa odsłonili przed nim na barwnych stereoskopowych filmach wielkie metropolie i centra przemysłów, autostrady, wiszące mosty przerzu- cone nad górami, porty - morskie, lotnicze i komunikacji międzyplanetarnej. Pokazali mu wspaniale wyposażone instytuty naukowe, wykwintne parki, ogrody zoologiczne i botaniczne, komfortowe sanatoria na sztucznych sateli- tach, gdzie leczono terapią nieważkości. Zobaczył rów- nież zbytkowne osiedla bogaczy na wodzie i pod wodą, a w jednym z nich dumę Burskiej Republiki Apartheidu: niedawno ukończone w pobliżu Kapsztadu głębinowe oceanarium o tak olbrzymich basenach, że pływały w nich nawet kaszaloty i większe od nich walenie fiszbinowe, z ryb - rekiny wielorybie, a spośród głowonogów - kała- marnice dwudziestometrowej długości. Burom nie wystarczyło chwalić się własnymi sukcesami. Młody ich kraj zwłaszcza w sztuce nie mógł konkurować z ekstremalnymi kreacJami piękna. Najprzód włączyli do rodzimej afrykanerskiej historii arcydzieła swych euro- pejskich przodków, zwłaszcza niderlandzkiego i flamandz- kiego baroku, mimochodem dokonując tego typu szal- bierstw, że "Polowanie na Iwy" Rubensa przenieśli w swo- im komentarzu na pustynię Kalahari. Jednak i to służyło im ledwie za preludium do ukazania siebie w szczytowej re- prezentacji ludzkości. Chcąc zachwycić kosmicznego parlamentariusza, sobie przypisali wszystkie światowe lśnienia piękna - od starożytności po czasy najnowsze. Przedstawiając kolekcje Luwru, Ermitażu bądź British Museum - umieszczali je w Burskiej Republice Apart- heidu, zaś eksponaty anektowali dla burskiej kultury. Cyrkolicie nie zaimponowali. Mimo długich, choć męt- nych tłumaczeń, nie rozumiejąc na czym mogłaby się zasa- dzać wyższość białej rasy wśród ludzi oraz wyjątkowość Burów w panteonie narodów - Rarrra nie przejął się twórczością ludzi miast, choć niektóre zaprezentowane dzieła przypadły mu do gustu. Co więcej, nie dostrzegał jakiejkolwiek supremacji ich intelektu nad wiedzą małych mieszkańców puszczy. Natomiast był bezwarunkowo przeświadczony o moralnej niższości przerafinowanych modnisiów - jak w myślach nazywał rzeczników kultury zdegenerowanej zbytkiem i nieróbstwem. Rarrra był synem cywilizacji bardzo starej, która milion lat temu przyswoiła sobie taki kunszt rozpracowywania przyrody i takie rozwiązania techniczne, że dalsze wspi- nanie się po tej stromiźnie musiałoby wywieść na drogi, o których myślał ze zgrozą. Wiadomości uzyskane od Afrykanerów nasunęły mu wniosek, że ludzie miast dotarli właśnie na ten ryzykowny zakręt, z którego ongiś Rarrrowie wycofali się w spokoj- ność natury. Dostrzegł to w symptomach pewnych dzia- łań. Z powodzi statystycznych informacji zapamiętał, że przed stuleciem ludzką wiedzę pomnażało dwadzieścia tysięcy uczonych, po siedemdziesięciu latach liczba ich osiągnęła iuż cztery miliony, a do okresu, kiedy to notował, potroiła się jeszcze. Cyrkolici umieli ongiś temu zapobiec: prócz katastrofalnego wzrostu zapotrzebowania na ener- gię, za taki sam dzwon alarmowy potraktowali nieokiełzna- ną progresję zamówień na wciąż nowe, ściślejsze, bardziej specjalistyczne pojmowania dynamiki otaczającego świata. O tym, iż ludzie miast nie są warci immunitetu nietykal- ności - Rarrra był już przekonany na tyle, że przestał się wahać, jaki los ma im zgotować. Gnębiło go, co począć z Pigmejami - ludźmi właściwymi, jak ich nazywał. Wytypowanie odkrytego globu do kolonizacji było szczy- towym marzeniem każdego cyrkolicznego zwiadowcy i zapewniało mu miejsce w historii. Rarrra strawił kawał życia w tej kosmicznej podróży, więc z całego serca rad był otworzyć przed rodakami arenę przyszłej ekspansji. Nie mógł jednak powziąć takiej decyzji za wszelką cenę. W jego społeczeństwie inspiracją jakichkolwiek działań była zgodność z etyką, która w filozofii Rarrrów zajmowała pozycję pryncypialną. Wyłoniona z długiej ewolucji myśli, ich moralność nie zawsze pokrywała się z podstawowymi kryteriami ugruntowanymi wśród ludzi. Ponadto Cyrkolita czuł ciążącą nad nim odpowiedzialność - tak wielką, jaka na Ziemi tylko niegdyś była udziałem samodzierżnych władców głoszących, że ze swych czynów zdają rachunek przed Bogiem i historią. Rarrrowie pielęg- nowali tradycyjny zwyczaj, iż odkrywca planety miał głos decydujący w stanowieniu o jej losie. Nie mógł wprawdzie żądać skolonizowania globu, jeśli przedsięwzięcie było nieopłacalne, ale mógł go wyłączyć z planowanej działal- ności osiedleńczej lub gospodarczej. Choćby go uznano za pomyleńca, szkodnika lub zdrajcę - nikt nie wywarłby nawet presji moralnej, aby zmienił swój werdykt. Wyra- żało się w tym głębokie poszanowanie Cyrkolitów dla zasług jednostki, w prostej linii wypływające z ich założeń filozoficznych. Olbrzymia wiedza Rarrrów opierała się na wnikliwej metodyce badań najsubtelniejszych struktur i procesów materii. Osiągali to przy pomocy synchrotronowych roz- ruszników inteligencji, w oparciu o sztuczną hodowlę informacji. Nic więc dziwnego, że ludzkie sukcesy wyda- wały się Cyrkolicie zaledwie niemrawym raczkowaniem. Było to jednak bez znaczenia. Kulturę planetarną jako taką Rarrrowie oceniali po swojemu, wcal‚ nie według ciężaru gatunkowego naukowych osiągnięć i technicznych dokonań. Bardzo istotne dla -Rarrry, zbadanie stopnia przysto- sowań do naturalnego środowiska - niwelowało jaskrawą w ziemskim pojęciu różnicę wiedzy oraz poziomu życia rozwiniętych społeczeństw i koczujących pigmejskich gromad. Nie dostrzegał przepaści pomiędzy wyzwalaniem energii nuklearnej a przenoszeniem gorącego węgielka w żaroodpornych liściach na miejsce nowego obozu. Drugie kryterium oceny społeczeństwa było wartościo- waniem etycznym: dotyczyło pojmowania własnej pozycji w łonie przyrody, a także rozumienia celu i zadań rozkwi- tania na różnych planetach, to tu, to tam, biologicznych soczewek materii rozumiejącej siebie; istot uprzywilejo- wanych intelektem, w których lustrzanym odbiciu podzi- wia siebie Wszechświat, sam siebie odczuwa, spełnia swój byt nieograniczony w continuum czasoprzestrzeni. Takie szerokie ujęcie miało dać wyraz kosmologicznej ideologii badanych istot. Wyjściowe spojrzenie Rarrry było jednak znacznie skromniejsze: dotyczyło stosunku człowieka do człowieka. Na tym wstępnym progu trudności Afrykanerzy zdyskredytowali siebie, wraz pogrążając wszystkie cywi- lizowane narody, których wielką rodzinę w oczach kosmi- cznego przybysza reprezentowali, odcinając się od prymi- tywnych leśnych ludzi. Dla Cyrkolity tak samo oczywista była zbrodniczość uśmiercania zwierząt, jak bombardowania ludzkich sie- dzib. Pigmejskie polowania uważał za zło konieczne, po- dobnie jak łowy lamparta. Te akcje potępiał w czambuł i określał je zapożyczonym od ludzi mianem wojny, która w jego odczuciu wyrażała bezceremonialne niszczenie ży- cia. Pchnięcie do tego celu specjalnie wydoskonalonych metod technicznych uważał za ewolucyJną degradację pod- stawowych wartości. Wszystkich mięsożerców nazywał zbójami z natury, dziedzicznie obciążonymi. A najwszech- stronniejszym, najbardziej wyrafinowanym drapieżnikiem był człowiek. Tymczasem pojęcia Ziemianina nie traktował jako coś jednolitego. Nie chodziło mu o sam wygląd. Gdyby za- równo biali Jak Pigmeje identycznie postępowali w życiu - miałby ich za tych samych gospodarzy planety, na modelu których zaważyły ekologiczne warunki regionu. Różnice sięgały jednak w głąb, w sam miąższ działań określających kulturowy zrąb społeczeństwa. Na tej podstawie uważał białych za gatunek - mimo, iż pochodzący w prostej linii od Pigmejów - duchowo tak zdegenerowany, że nazwał ich quasi-ludźmi. Mniej zajmował się problemem Murzy- nów. Wprawdzie i słyszał, i widział na własne oczy, jak bez- względnie są podporządkowani Burom, ale wobec pogardy, jaką okazywali leśnym koczownikom - zaliczał ich do przewrotnego gatunku ludzi miast. Wiedział o nierówności panującej w ucywilizowanym społeczeństwie Ziemian. Dlatego sądził, że Murzyni stanowią tam kastę, przez dzierżców władzy zepchniętą do pośledniejszych robót i posług. U źródeł odrębności ludzi lasu i ludzi miast Rarrra po- strzegał niejednakowe sukcesy w przystosowaniu siebie do środowiska. W pojęciu Cyrkolitów, synchronizacja ze światem zewnętrznym stanowiła podstawowy, niezbędny warunek uchronienia się gatunku od generalnej klęski. To jeden z tych kanonów biologicznych, które dotyczą życia na wszystkich piętrach, od wirusa do psychozoa. Pigmeje byli cząstką puszczy, naturalną i najzupełniej zro- zumiałą. Nie wyodrębniali się z tła, nie podważali praw rządzących tą potężną zieloną krainą. Nie pragnęli tu niczego zmieniać, niczym komenderować. Tak samo jak dla innych mieszkańców lasu - był on ich domem, protek- torem, wychowawcą. Żywił ich, chronił i cieszył. Biegunowo różne stanowisko zajęli rośli jasnoskórzy przybysze z Południa. Rarrra odniósł wrażenie, iż wysilili całą inwencję i umiejętności na bezwzględne odcięcie się od przyrody, która ich stworzyła. Budowali komforto- we siedziby mieszkalne, nieraz o kilkudziesięciu kondygna- cjach - gdzie wszystko urządzali wbrew naturze, począw- szy od klimatyzacji oraz zimnej i gorącej wody, doprowa- dzanej z odległych miejsc, a kończąc na tysiącu drobiazgów, które wynaturzały ich samych, od podstaw wykoślawiały prostą, niezafałszowaną radość iztnienia Chcąc utrzymać się na tym poziomie, uruchomili gigantyczne przemysły, nieobliczalnie dewastując zasoby planety. Zachciewało się im jeszcze więcej : wygodzie życia i złudnym pozorom własnej beztroski podporządkowywali trud innych, także rozumnych współmieszkańców globu. Mało tego: najbardziej wpływowa grupa ludzkości - za jaką Rarrra uznawał Afrykanerów na podstawie ich wypo- wiedzi - skupiwszy w swym ręku bogactwa. wysoką technikę i strategię uciskania drugich, poczuła się dosta- tecznie groźna, by słabszych współplemieńców traktować jak rzecz, niszczoną z całą obojętnością skoro tylko prze- stanie być potrzebna właścicielowi. Wprawdzie Cyrkolita nie znał ukutej gdzie indziej sentencji: ...Murzyn zrobił swoje, murzyn może odejść" - ale tu sprawy przebiegały o wiele bardziej drastycznie. Rarrra wiedział, że pacyfi- kacje Bantustanów i slumsów biedoty przycupniętych u podwoi strojnych metropolii, oraz inne przedsięwzięcia eksterminacyjne wobec nie-Burów - bywały codziennym zajęciem policji. Wiedział także, iż siewcy terroru tylko wyczekiwali sposobnej chwili, aby metody zarządzania wypracowane w swoim państwie przenieść poza granice Burskiej Republiki Apartheidu, porazić nimi kontynent, a później - jeśli się powiedzie - cały ziemski świat. Znał te ich apetyty z pierwszego źródła: jego samego znie- ważyli przecież petycją o wykonanie takiej katowskiej roboty. Na marginesie całej ohydy tej propozycji, której cierpki smak najpełniej mógł odczuć syn cywilizacji nie posiada- jącej w całej swej historii ani jednej morderczej rozprawy na ojczystej planecie - Rarrra podziwiał przenikliwość ludzi. Zastanawiało go, w jaki sposób wyrozumowali, że jego wojna nie miałaby nic wspólnego z armatami ani z gazami bojowymi, z chemią i bakteriologią, czy nawet z bombami nuklearnymi. Tworzenie sztabów opracowu- jących strategiczne plany, rozdymanie potężnych prze- mysłów zbrojeniowych, wreszcie przymusowa służba wojskowa i wielkie armie-w oczach Rarrry miały posmak fanfaronady. Gdyby on wojował, przebudziłby od podstaw siły i żywioły przyrody; wulkany bluzgałyby lawą i zatru- wały powietrze kłębami gazów, oceany szarpane podwod- nymi wstrząsami zatapiałyby lądy, wiry atmosferyczne zdzierałyby glebę i wszystko na niej, aż do litej skały. Tak rozmyślając w gwiazdolocie, Cyrkolita przerzucił główną uwagę na obóz pigmejski, który i przedtem obser- wował telepatyczną metodą. Dużo się tam wydarzyło od czasu, kiedy leśny zwiad dotarł po śladach totemu na skraj zdumiewającej prze- szkody, najdziwniejszej, jaką Pigmej kiedykolwiek napot- kał. Czas płynął, zmieniały się zwyczaje w tym szczególnym obozie, który nazwali tak jak poprzedni, imieniem boga puszczy. Czuli jego kojącą obecność, spierając się czy stąd wzleciał do nieba, czy też w tej próżni niepojętej mieszka przy nich lśnieniem czystym, takim zwiewnym oddechem puszczy jak duchy ich przodków. Wybudowali mu szałas podobny do ich własnych, tylko solidniejszy i przestron- niejszy, aby wygodnie w nim zamieszkał, kiedy wróci do swoich dzieci i będzie błogosławił las. Deszcze nie ustawały, więc solidnie wypletli dach i czu- wali nad suchością wnętrza. Nie straciły mocy obowiązu- jącej także inne tabu, związane z istotą totemu, niektóre nawet obostrzono. Wino palmowe i piwo Pigmeje przesta- li pić w ogóle, nawet z dala od świętego miejsca. Chcąc mocniej rozkoszować się duchową bliskością Cyrkolity, złagodzili zakaz mówienia o nim na co dzień. Życie leśnych ludzi upływało w podniosłym nastroju roz- pamiętywania tego, co zaszło w ostatnich miesiącach. Coraz częściej trafiały się, w obozie rzeczy niezwyczajne, wystąpienia zgoła niespodziane. Raz ktoś z młodzieży napomknął, że gdyby znali pismo - wielkie przeżycia, jakie ich nawiedziły, utrwaliliby dla wnuków, prawnuków i pra-pra-pra, aż po kres istnienia puszczy i kres Pigmejów. Tęsknota za słowem pisanym nie zrodziła się dotąd w światku najmniejszych ludzi. Skutecznie opierali się każdej próbie uczenia ich - gdyż w tym, i w innych nowinkach spoza puszczy, widzieli zagrożenie swojego stylu życia. Przecież kochali las ojczysty i rozumieli go, jak nikt inny. Cóż nadto potrzebowali do szczęścia? Więc i teraz starzy skarcili młodzika, którego dopiero w tym roku zaliczono w poczet dorosłych mężów; Amabosu, zabójca słoni i ba- jarz niezrównany, powiedział szorstko a dobrotliwie - jak to w przedziwny sposób potrafią Pigmeje: - Na cóż by się zdało nam tutaj, w lesie, umieć. spisy- wać historie dobre i złe na ubitych płachtach kory, na liś- ciu albo innym nietrwałym materiale? Albo byśmy to po gubili, albo wiatr by rozwiał. ogień strawił, zamoczył deszcz i pobieliła pleśń. Gdybyśmy w sercach nie pielęgno- wali pamięci żywej i wiernej o tym, co się działo za naszych dziadów i dawno przed nimi - jakże ciężko byłoby żyć... Westchnął głęboko. Trąba molimó zagrała gdzieś w gą- szczu, bardzo blisko. Z naprzeciwka zawtórował jej śpiew, echem odbijając refren pochwały puszczy: "Jeśli ciemność istnieje, ciemność jest dobrem." Amabosu zaczął opowiadać: - Kiedy chmury zasnuły niebo i nadciągał pierwszy deszcz a niczego srogiego nie spodziewaliśmy się, nad- szedł Bardzo Zły Wieczór. Biali ludzie z dalekiej krainy, którym źle z oczu patrzyło na dziesięć rzutów dzidą, na- prowadzeni przez swoich murzyńskich przewodników (też nie lepszych, oby ich lampart pożarł!) - butnym kro- kiem, jak gdyby byli u siebie, wmaszerowali na Świętą Polanę. Spadły pioruny, zagniewała się puszcza. Zagnie- wała się nie na jeden dzień. Zwierzyna łowna uszła gdzieś daleko, jak przed zarazą, nasze kobiety przestały rodzić. a drzewa wydaw�ć owoce, grzyby pochowały się do ziemi, pszczoły wyniosły się w inne strony... Mówiłby-tak jeszcze długo, ale uderzyło go nadzwyczajne poruszenie w obozie. Grupka chłopców, dla których prze- znaczył tę opowieść, nagle zapatrzyła się w coś za jego plecami; któryś z nich wydał krótki okrzyk, ale śpiesznie zakrył usta dłonią - jakby w strachu, że pogwałcił należną ciszę. Dziewczyna niosąca wodę do szałasu upuściła naczynie z tykwy, rozdziawił… usta i siadła na ziemi, nieruchomo wpatrzona w to samo miejsce, gdzieś za nim. Amabosu odwrócił się: Pomyślał, że śni. Nic innego nie przychodziło mu do głowy, bo Pigmeje nie wierzą w czary. Czeluść Rarrry zniknęła. Tuż przed nim, gdzie dopiero co zionęła tamta zagadkowa próżnia, nieskończona w górę i i w dół - rosła trawa i niskie zioła. Żadnej przegrody. - Nie, to nie może być prawdą! - Amabosu przetarł oczy, potem przygryzł język. Bajeczny widok trwał. Na polance, doskonale okrągłej, spoczywała wielka szaro- niebieska kula. Nigdy nie słyszał o czymś takim. Nie miał pojęcia co to jest, komu i do czego służy. Stał jak urzeczony nie śmiąc postąpić kroku. Szałas, do którego Pigmeje zaprosili swój totem, nie różnił się niczym od poprzedniego. Tyle tylko, że tkwił w cieniu drzew, niby wielka termitiera. Leśni ludzie świę- towali jak umieli najwznioślej radość spełnionych wy- roczni serc. Wieczysty zielony matecznik, zawsze hojny i łaskawy dla ludu puszczy - wydał im się teraz jeszcze we- selszy, jeszcze bardziej szczodrobliwy. Z dziecięcą ufno- ścią patrzyli w przyćmione nieczytelne oczy stworzyciela; starali się rozumieć go tak jak wyłącznie pierwotna mąd- rość, nie przerafinowana filtrami cywilizacji, jest zdolna wchłaniać sens świata. Wierzyli, że kiedy on powrócił, aby zbudzić las do pełni sił - życie potoczy się bardzo szczę- śliwie. Obozem zawładnął taki nastrój wesela, jakiego nikt nie pamiętał. Plemię synów Rarrry skupiło się wokół swego boga do tego stopnia, że zaniedbywali łowy, a je- dynie rankiem kobiety na krótko rozbiegały się, aby uzbie- rać nieco grzybów. Dorośli i dzieci wydeptywali ścieżki ku gąszczom, gdzie można było znaleźć najpiękniejsze kwiaty ; inny zwiad odszukiwał wysoko w konarach te storczyki, których mięsiste, fantazyjnie rozwzorowane korony Rarrra dawniej szczególnie upodobał sobie do wysysania nektaru. Znosili mu też soczyste owoce i radowali się myślą, że pszczoły coraz śmielej polatują nad obozem. Pierwszy raz od wielu mi‚sięcy zjawił się miodojad. Tylko czekać, kiedy ten mały ptaszek charakterystycznym podfruwywaniem i upartym świergotem naprowadzi Pigmejów na pszczele roje, by mieć zasłużony udział w biesiadzie. Znów nadejdą szczęśliwe dni miodobrania i leśny bóg będzie chciwie są- czył słodki dar kniei, gdy dokuczy mu niepogoda. Tylko Rarrra wiedział, że już wkrótce pożegna Ziemię. Przedtem chciał uzupełnić pewne dane, by zaokrąglić swój obraz Planety. Do tego nie wystarczyło mu jednostronne telepatyczne porozumienie z pupilami. Nadto musiał ich nakłonić, aby zwinęli obóz przed startem, kiedy gwiazdo- lot wytworzy własne pole elektrograwitacyjne. Wykorzystując doświadczenie zdobyte przy łączności zAfrykanerami, Rarrra dostroił jeden z komputerów do transponowania swoich myśli na ludzki głos. Z mową Pig- mejów oswoił się na tyle, że choć bezpośrednio nie rozu- miał słów, potrafił dźwięki przyporządkować poruszeniom warg, wyrazowi oczu, prądom elektrycznym mózgu - odbie- ranym z dużą wprawą. Sam rozgościł się w szałasie, przed którym ustawił aparaturę ze statku. Nie żałował lat spędzonych w puszczy. Ani w czasie krót- szym, ani w jakikolwiek inny sposób nie mógłby zgłębić tego, co rarrrowska filozofia przyrody mieniła nastrojem planety. Ludzi i quasi-ludzi także nie potrafiłby przejrzeć, gdyby kontaktował się z nimi ad hoc i w okolicznościach narzuconych im przez siebie. Do raportu, jaki miał złożyć rodakom, właściwie nie brakowało mu niczego. Od Afrykanerów dostał mnóstwo szczegółowych danych, będących swoistym kompendium zarówno historii kultury materialnej Ziemian, jak też właściwości globu, który zamieszkiwali. Jednostronność otrzymanych informacji wcale go nie przerażała. Cywili- zatorzy odsłonili przed nim swoje prawdziwe oblicze pod tymi względami, na podstawie których ocenił wartość ga- tunku ludzi miast. Droga dziejowa i wszystkie okolicz- ności, które uczyniły ich takimi, jakimi są - mogły być pouczające, ale stanowiły oderwane zagadnienie. Trudna przeszłość nie rehabilitował� dnia dzisiejszego. Dla Rarr- rów liczyła się u psychozoów jedynie wewnętrzna treść: duchowe bogactwo i zróżnicowanie chęci. Dialog z przybyszami z Południa dał Cyrkolicie tylko mgliste pojęcie o tych sprawach. Sądził, że z pomocą komputerów potrafi jedne problemy odtworzyć dość prze- konująco, inne zaś pozostaną w kręgach domysłów i nie- ugruntowanych hipotez. Właściwości klimatu Ziemi, jej topografia, specyfika różnych regionów, rozmieszczenie wód i lądów - były bardzo ważne dla ekip mających tu przybyć. Jednak dopiero ci pionierzy rozproszą niejasno- ści, już w toku przeprowadzanych zmian, brutalnie rujnu- iących dotychczasową harmonię w przyrodzie- na rzecz nowego ładu. Rarrra zgromadził ogólne, niepodważalne dowody, że Ziemię można przystosować do życiowych wy- mogów jego pobratymców. Zadanie zwiadowcy nie wykra- czało poza takie stwierdzenie. Informacje, które chciał wysondować od Pigmejów były potrzebne tylko jemu osobiście. Leśni ludzie opo- wiadali mu dużo, jeden przez drugiego. Tymczasem kos- miczny gość znowu uświadomił sobie. że jest skazany na wiadomości niepewne, często nawet zmyślone. Wpraw- dzie skłonił ich do anulowania tabu, które zabraniało powiadamiać totem o wszystkim, co się dzieje poza pusz- czą. jakaż mogła być wszakże dokładność relacji o świecie, którego sami nie znali - spędziwszy całe życie przy nim, w sanktuarium jego imienia? Rarrra bolał nad tym. Chętnie polatałby teraz tuż nad powierzchnią Ziemi, nad jej kontynentami, wodami i ar- chipelagami wysp. zatrzymywał się w powietrzu oglądając ciekawsze miejsca, tu i tam lądował zwiedzał krajobrazy niepodobne do tropikalnej kniei, której zieloną twarz przez sto lat brał za portret globu. Wiedział, iż się nie ujawni. Pomarzył więc tylko, że gdyby podjął taki rekonesans i mógł do woli sycić się oso- bliwościami egzotycznej planety - to omijałby Ziemian, ich siedziby i kręgi wzmożonej ich działalności. Ci spośród nich, których sobie upodobał - ludzie właściwi, otaczali go teraz. Z ucywilizowaną resztką nie chciał mieć nic wzpólnego. Tym serdeczniej ujmował się za przyrodą. Jak Achilles woła do Lykaona: - Przyjacielu ! - zadając mu cios śmierci, tak Cyrkolita chciał jasno ogarnąć i trzeźwo sobie uświadomić zasięg swojego ponurego dzieła. W powzię- tym programie zniszczenia ostro widział zło, równie ogro- mne jak konieczne. Ten wyrok chciał zpełnić z otwartymi oczami, bez jakichkolwiek samouzprawiedliwień. Tylko w jednym nie postrzegał zła: w zgładzeniu rasy cywilizatorów, którzy zdegradowali się niegodziwościami wobec samych siebie. Również nie traktował zagłady quasi- -ludzi w kategoriach kary. Obce było Rarrrom pojęcie wymiaru sprawiedliwości: uważali, iż wymuszanie dobra jest także bezprawiem. To upodabniało ich mentalność do Pigmejów, którzy nigdy nie mieli wodzów. W odczuciach Cyrkolity - wygubieni‚ tysięcy, a może nawet milionów gatunków, jedynych i niepowt�rzalnych, byłoby barbarzyństwem i wobec nauki i wobec harmonii Wszechświata. Jego rodacy, gdzie tylko mogli, konsekwen- tnie ocalali od zagłady wszelkie, nawet efemeryczne dzieła niezliczonych prób ewolucji, które ona bądź wytępiła bezpotomnie, bądź z nurtem epok przekształciła w formy pochodne. Do takich zabiegów nie musieli na żadnej pla- necie tworzyć Arki Noego. Z jednej komórki, pobranej z dowolnej części ciała, odtwarzali gatunek powielając po- trzebną ilość egzemplarzy. W wypadku Ziemi - nie rugo- wało to wszakże dramatu przepadnięcia biosfery nawet w sensie odtwórczości informacji genetycznej, zresztą wiernej na równi z dziedzicznością naturalną. Mogły się ostać tylko okruchy wspaniałego zróżnicowania form biologicznych. Pomijając trudność zaopiekowania się tak nieprze- liczonym mrowiem Życia - humanitaryzm Rarrrów wymagał, aby proces przetwarzania klimatu Ziemi trwał bardzo krótko. Był to wzgląd na psychozoów - jedyny w natu- rze szczebel organizacji żywej świadom swego losu, świa- dom powszechności śmierci osobników i śmierci gatun- ków. Nie godzi się torturować skazańców. Nie tylko z tej przyczyny fauna i flora Ziemi przyku- wały uwagę kosmicznego zwiadowcy. Nade wszystko ciekawił go świat przyrody w jej najszerszym ujęciu, od atomu do galaktyki, od kryształu do białka, poprzez patos , mocy tkwiących w samej materii - od hoylowskiego pola tworzenia aż po szczyty - po wymiar Życia, rozkwitający realną wiecznością w puli treści istnienia. Takie ujęcie świata wyrastało z samych korzeni rarrrow- skiej kosmogonii, która - odmiennie od ludzkich przemyśleń - opierała się na estetyce. Filozofia Cyrkolitów miała imponujący żywot przeszło miliona lat. Nie rodziła się z kulturowo izolowanych, od- rębnych ognisk myśli, nie wstrząsnęły nią te wszystkie, dobrze znane na Ziemi, z reguły krótkotrwałe zrywy, unie- sienia i upadki; nikt nie forsował jej przemocą, uniknęła także prześladowań, gdyż nie mogła służyć władzy bądź zagrażać porządkowi przez nią ustanowionemu; nigdy nie wspierała ani dogmatycznej religii, ani arbitralnej polityki - pojęć obcych temu społeczeństwu. Za to przewodziła i nauce i jednostkowemu życiu - w sposób zupełnie naturalny, wynika- jący z umysłowości Cyrkolitów. W odległych pradziejach u Rarrrów, mieszkańców na- słonecznionych równin-istot jeszcze pierwotnych, a swo bodnych i beztroskich - na czoło wszystkich doznań , starań i uwielbień wysunęło się chłonięcie piękna: W epo- kach swej dojrzałości, naznaczonej pismem opartym o al- fabet barw, doskonalonej nauką, rękodziełem, później techniką - badawczą, przemysłową, komunikacyjną, nie strącali oczarowania pięknem na służebne pozycje luksu- sowego hobby. Przeciwnie, jako zmysł gustu uznali je za naturalny fundament postrzegań, doznań i światopoglądu. Najpierwsi mędrcy na Cyrkoli, podobnie jak myśliciele Hellady, poszukiwali czegoś, co byłoby pewnego rodzaju esencją - arche świata. U kolebki europejskiej filozofii rozgorzały spory, z czego powstał świat: z wody? ziemi? powietrza? ognia? liczby? Nigdy nie uzyskano zgody, a czasy późniejsze odgrodziły się od tych rozważań, spy- chając je do lamusa historii myśli; szacownego, ale skost- niałego skarbca. Więcej szczęścia miał ojciec filozofii Rarrrów. Był nim twórca kosmogonii piękna, postać jak najbardziej auten- tyczna, ale tak porosła legendą, że przypisano mu w ciągu miliona lat wszelkie możliwe i niemożliwe zasługi, nazy- wając go po prostu Wielkim - jedyny raz w całej historii Rarrrów, nieskłonnych do panegirycznych egzaltacji. To on za arche świata uznał piękno. Potomni nigdy nie zeszli z tej drogi: wyjaśnienie patosu, myśli w patosie wszech- rzeczy odnosili do tej prawdy, rozwijając ją twórczo. W uogólnieniu zupełnym, kosmologicznym - Rarr- rowie utożsamiali piękno z różnorodnością. Brzydota po- legałaby na monotonii identycznych obrazów i dokonań, powielających się stale w czasie i w przestrzeni. A tego nie obserwuje się nigdzie. U samej podstawy, w mikrostru- kturach, wieczny ruch burzy każdy obraz w miliardowych częściach sekundy; fundamentalne prawo przemian nie zanika na żadnym szczeblu : ani kosmicznej wielkości, ani skomplikowania biologicznych procesów. Piękno jest więc wyrazem wszystkiego co trwa. Z tak obranej postawy rozkwitła specyfika rarrrowskich gustów - żywych w sztuce w zamiłowaniach, w spojrzeniu na rzeczy i zjawiska. Ich filozofia owocowała kultem piękna - pojmowanego w ten sposób, że pięknem jest każdy przejaw świata. Ponieważ niełatwo byłoby wielbić wszystko - szczy- towy zachwyt Cyrkolitów skupiał się na sprawach i obrazach szczególnie osobliwych. A cóż może silniej zaciekawiać i wzruszać niż misterium rodzenia się biosfer, grup i gatunków - taniec najbardziej zawiłych procesów, potem zgiełk głosów, rytm gestów, czarodziejska księga trwań i przemijań przeista- czających się w nowe trwania, jeszcze bardziej zdumiewające? Stąd wywodziła się głęboka wrażliwość Rarrrów na przyrodę żywą, urzeczenie każdym jej drgnieniem, każ- dym oddechem. Fauna ich ojczyzny była dość uboga, a flora ograniczała się do karłowatych form ni to mchów, ni po- roztów, albo pękatych kształtów wyrastających jak gąb- czaste narośla wprost ze skał. Dlatego odkrywanie cudzo- ziemskich gniazd życia dostarczało Cyrkolitom przejmu- jących emocji. Nie inaczej też patrzył Rarrra na ziemskie zwierzęta. Podziwiał je wszystkie, od muszek aż po słonia - mocarza zielonej dżungli. Również drobnoustroje do- pełniały egzotycznej urody planety. W soczystej roślinnej oprawie - ta pyszna bujność eksplodowała taką krasą drgających barw, pulsujących zapachów, niespodzianych kształtów, istnień i znaczeń, jakiej Rarrra nigdy przedtem nie widział i nie spodziewał się ujrzeć. Nawet Protachia, ińtensywna dorodnym życiem, musiała się zdać wypłowia- ła w zestawieniu z Ziemią. Cyrkolita bolał, że nie wchłonął piękna innych okolic. tak samo ciekawego choćby przez swoją przyrodniczą wyjątkowość. Pocieszał się, iż wylądowanie w puszczy było nadzwyczaj szczęśliwym trafem. Dzięki temu odkrył jedyny na planecie matecznik ludzi właściwych - wartoś- ciowego reliktu rasy ongiś zapewne szeroko rozprzestrze- nionej, która wszędzie indziej, może pod wpływem mniej korzystnego środowiska naturalnego zdegenerowała się duchowo. Ponadto, znośny był dla niego tutejszy klimat. Mało gdzie wytrzymałby w różnych porach dnia i roku bez ska- fandra, którego noszenie wydawało mu się torturą. Nie mógłby przemierzyć ośnieżonej tundry syberyjskiej lub Antarktydy, ani trawersować alpejskich lodowców. Mierziła go sama myśl o zanurzeniu się pod wodę. Nawet Saharę uznałby za zdradziecką, bo zdarzają się tam nocne przy- mrozki, których nie wytrzymywał jego zmiennocieplny organizm. Było już za późno. by pomieszkać gdzieś w buszu, na pustyni albo górskim stoku, i dopiero poznawać nowe oto- czenie. Kosmiczny zwiadowca sposobił się do odlotu. W ostatnich tygodniach Pigmeje opowiedzieli mu, co mogli, o faunie innych rejonów. Była to poniekąd sztuka dla sztuki: Cyrkolita słusznie podejrzewał, że w tym buj- nym zwierzyńcu nie brakowało nawet okazów całkiem zmyślonych. Inne, o których istnieniu wiedział, zostały zmitologizowane. Pigmeje, nie przeczuwający jeszcze żadnej złej odmiany, zaczęli powracać do zwykłego trybu życia. Polowali, łowili ryby, szukali pszczelich rojów, bacząc tylko - podobnie jak w dawnym Apa Rarrra - by nie oddalać się zbytnio. Przynajmniej połowa dorosłych mężczyzn zostawała w o- bozie, a wojownicy czuwali na leśnych ścieżkach. Z tym większym przerażeniem przyjęli nagłe żądanie boga pusz- czy, aby zabrawszy rodziny i dobytek usunęli się na od- ległość trzech rzutów kamieniem - poza obręb strefy niebezpiecznej w chwili startu. Zbliżyła się pora deszczowa. Wtedy uszczelnianie poszy- cia szałasu totemu bywało zadaniem najważniejszym - zawsze, jak tylko sięgała pamięć. Grupa młodzieży przy- niosła naręcza liści mongongo, intonując nieskompliko- waną pieśń, w której synowie Rarrry wielbili puszczę i jego samego, owej puszczy kwiat nieśmiertelny... Raptownie umilkli, wyczuwając nastrój podniecenia w obozie. Kiedy usłyszeli straszną wieść, że boski patron ma zaraz odlecieć swoim statkiem - upuścili wiązki liści, bezładnie, każdy w miejscu na którym się zatrzymał. Powoli wysunęła się na przód Kamaikan - ta sama którą w pamiętny Bardzo Zły Wieczór zranił w głowe cios sło- niowy, strącony z daszku szałasu Rarrry. Szeroka blizna aż po środek czoła odcinała się jaśniejszym refleksem. Kamaikan kucnęła na trawie tuż przed Rarrrą, błagalnie wpatrując się w niego. O krok dalej stanął jej mąż. młody Ageronge, łucznik nad łucznikami. Nieruchomy, tak samo milczący, uosabiał dramatyczne wyczekiwanie. Ludziom wydawało się. że małe, przyćmione oczy Cyrko lity nie wyrażały niczego. A on z serdeczną troską patrzył ostatni raz na przyjaciół, wśród których spędził stulecie. Rozważał, co ma im jeszcze powiedzieć. Pigmeje zaczęli gromadzić się coraz większymi grupkami, rozprawiając nerwowo, ale tak cicho, że łatwiej było ich dy- skusje obserwować aniżeli słyszeć. Dzieci przerwały zwykłe zabawy. Te, które kołysały się na huśtawkach z pną- czy, zeszły i posmutniałe zbiły się w gromadkę. Psy odtrą- cone przez swych panów rozbiegały się, a kilka przysiadło pod wielką kulą gwiazdolotu, skomląc przejmująco. Tymczasem zapełniał się lilipuci ocieniony placyk przed Rarrrą, powstały z usunięcia poszycia i paru drobniejszych drzewek. Popychali się i gnietli w gęstniejącym ścisku we- terani życia i myśliwi w kwiecie sprawności, kobiety z dziećmi przy piersi, wyrostki i dziewczęta na wydaniu. Nie zabrakło nawet pełniących świętą straż młodzieńców, których przywołano. Cyrkolita przewidział, że cześć dla boga puszczy, uwznio- ślona wzruszeniem i nieszczęściem rozstania, nie pozwoli Pigmejom na ich zwykłą wylewność ani szczodrą wymowę. Komputerom telepatował myśli, przechwycone ze zgru- powania rosnącego przy nim w coraz ciaśniejsze półkole. Z rojowiska nie wymówionych modlitewnych pytań, ży- czeń i próśb wyłuskiwał te, na które chciał odpowiedzieć. Rychło pojął, że górowała nad wszystkim przemożna chęć odlotu ze swoim bogiem. Nie do nieba - bo cóż by tam robili leśni ludzie? - ale w jego puszczę, która przecież musi rosnąć za tamtym nieciekawym, i mdłym niebem, reklamowanym przez białych księży. W tej puszczy nad pusz- czami nigdy nie zachodzi słońce; które on kocha, i nigdy nie pada deszcz, znienawidzony przez niego. A zwierzęta za- wsze wychodzą z gąszczu, na pieczyste dla Pigmejów. Bóg puszczy wyjaśnił swym dzieciom, dobrotliwie a sta- nowczo, że musi odlecieć sam. Tuż przed Rarrrą płonęło ognisko, wplatając białawe war- kocze dymu w konary, które obsiedli spóźnieni. Z prześwitu polany wokół gwiazdolotu sączył się blask słonecznego dnia. Koniec Opracowano w maju 1997r. kraj zwłaszcza w sztuce nie mógł konkurować