Trauma - McCLURE KEN
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Trauma - McCLURE KEN |
Rozszerzenie: |
Trauma - McCLURE KEN PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Trauma - McCLURE KEN pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Trauma - McCLURE KEN Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Trauma - McCLURE KEN Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
KEN McCLURE
Trauma
"KB"
PROLOG
John Main wdrapal sie na szczyt wzgorza i spojrzal na rozciagajace sie pod nim miasto, az do zatoki Firth of Forth i dalej na wzgorza Fife. Podczas wspinaczki zadyszal sie tak, ze stracil oddech, a rece mial zablocone od czepiania sie blotnistej ziemi. Znow zaczelo padac, ale nie mialo to znaczenia. Nic nie mialo znaczenia. Nie byl pewny, czego szukal tu w gorze, ale bylo to chyba zwiazane z perspektywa. Wiedzial tylko, ze jej nie znalazl. W glebi duszy czul, ze tak bedzie, ale musial zawierzyc instynktom, ktore go tu sprowadzily. Znalazl glaz i usiadl na nim. Byl mokry i pokryty mchem, ale to rowniez nie mialo znaczenia.Zatoka Forth i wzgorza znikaly powoli z pola widzenia, kiedy deszczowe chmury naplynely z zachodu, zakrywajac horyzont i ograniczajac widok. Kolory roztapialy sie we wszechogarniajacej szarosci, ktora spowijala miasto. Ze swego miejsca mogl widziec szpital, ktory odegral tak wielka role w jego tragedii. Tragedii? Czy to bylo odpowiednie slowo? Czy w ogole mozna bylo opisac slowami to, co czul? Jezeli tak, to on tego nie potrafil. Slowa opisuja wydarzenia poprzez porownanie z innymi wydarzeniami. Ale jak opisac zupelna destrukcje jego zycia, rodziny i wszystkiego, co bylo dlan najdrozsze na swiecie? Ze swego punktu obserwacyjnego nie mogl dojrzec oddzialu intensywnej terapii - byl zbyt daleko, po przeciwnej stronie budynku - ale wiedzial, ze sie tam znajduje i ze jak zwykle panuje w nim wielki ruch. Ambulanse wjezdzajai wyjezdzaja, na wozkach wwoza ludzi z polamanymi konczynami. Zszywanych i opatrywanych pacjentow przed wscibskimi krewnymi zaslaniaja parawany. Dlaczego to wszystko nie zamarlo w bezruchu po tej okropnej nocy, gdy ambulans przywiozl ich troje z zimnej', sliskiej autostrady? Piekne cialo Mary, tak strasznie polamane; Simon w stanie glebokiej spiaczki, a on... tylko lekko poraniony i potluczony. Byl kierowca, a wyszedl prawie bez szwanku. Podniosl twarz do nieba, kiedy przemknela mu przez glowe trudna do wytrzymania mysl: a jesli to byl zlosliwy dowcip jakiegos niewidzialnego bostwa? Wciaz widzial twarz lekarza, ktory oficjalnym tonem oswiadczyl mu, ze Mary nie zyje. Ten czlowiek, nie wiedzac o tym, wydal rowniez wyrok smierci na Johna. Skazal go na egzystencje zywego trupa w bezsensownym piekle samotnosci, ktore rozciagalo sie przed nim jak niezmierzona pustynia.
A Simon? - zapytal wtedy.
Jest w bardzo zlym stanie. Minie kilka tygodni, zanim bedziemy mogli cos powiedziec.
Minelo kilka tygodni i los zadrwil z niego ostatecznie, prowadzac go nieuchronnie w kierunku wlasnej zaglady. Mezczyzna w bialym kitlu, inny tym razem, zawiadomil go ponuro, ze u Simona nie zaobserwowano zadnych funkcji mozgu. Jego trzyletnie cialko utrzymuja w pozornym zyciu skomplikowane aparaty, ale faktycznie Simon jest martwy. Czy maja odlaczyc maszyny?
"Tak". To slowo brzmialo w glowie Maina jak oskarzenie. Takie krotkie slowko. Uslyszal je od Mary, gdy zapytal czy za niego wyjdzie. Bylo zrodlem takiej radosci dla obojga, gdy Mary odpowiedziala na pytanie, czy jest w ciazy. Wypowiedzial je dyrektor banku, gdy chcieli sie przeniesc do wiekszego domu; a takze siostra Johna, kiedy zgodzila sie zajac przez kilka dni Simonem, zeby John mogl zabrac Mary do Paryza w rocznice ich slubu. Teraz to slowo zmienialo znaczenie; zabil nim wlasnego syna.
Uwage Johna przykuly dwa kruki, ktore sfrunely na ziemie jakies trzydziesci stop od niego. Zauwazyl, ze siedza nad cialem martwego krolika. Main przypomnial sobie te kruki, unosily sie nad wzgorzem, kiedy on wspinal sie na szczyt. Czekaly pewnie, by dokonczyc uczte; widocznie zdecydowaly, ze nawet w poblizu siedzacego mezczyzny sa bezpieczne. Dziobaly teraz zdobycz, rozposcierajac skrzydla dla utrzymania rownowagi. Byly pewne siebie, skoncentrowane na patroszeniu krolika. Dwa kolejne ptaki spadly na ziemie jak zepsute parasolki i miedzy ucztujacymi wybuchla sprzeczka. Jakze rozny byl ten obraz od scen z Disneya na tapecie w pokoju Simona. Antropomorficzna tandeta, ktora tak podobala sie im wszystkim, nieswiadomym tego, co mialo sie wydarzyc. Pewnie wlasnie dlatego zycie tam, w dole, toczy sie normalnie, pomyslal Main. Oni nie wiedza, jak naprawde wyglada rzeczywistosc. Jego wzrok ponownie powedrowal w strone miasta, gdzie znajdowal sie szpital. Wiedzial, ze sprawny personel zrobil wszystko, co bylo mozliwe. To absolutnie nie byla ich wina. Nie rozumial wiec, dlaczego nienawidzil wszystkich i wszystkiego.
1
Edynburg, 14 lutego 1993 McKirrop czul w zoladku goraca zupe, niby wysepke ciepla wsrod otaczajacej go zimnej pustki. Zwlekal z ostatnim kesem chleba tak dlugo jak tylko mogl, az wreszcie wstal, powoli i sztywno. Niespiesznie zapial plaszcz i skierowal sie w strone drzwi. Nadszedl czas, by ponownie zmierzyc sie z zimnem. Znal zasady: wychodziles, jak tylko skonczyles jesc. Pomieszczenie bylo zbyt male, by prowadzic w nim zycie towarzyskie, a kolejka wydluzala sie z kazdym tygodniem. Miejsce nie bylo specjalnie cieple i przytulne, ale dawalo przynajmniej jakie takie schronienie przed lodowatym wschodnim wiatrem, ktory smagal Edynburg. McKirrop wymruczal slowa podziekowania do stojacej w drzwiach dziewczyny z Armii Zbawienia.-Uwazaj na siebie - powiedziala, gdy ja mijal. - Do zobaczenia w srode. McKirrop spojrzal na nia, a potem szybko wbil wzrok w ziemie. Jak to sie dzieje, ze one wszystkie nosza okulary o grubych szklach? - zastanawial sie.
Kiedy wyszedl na chodnik, wiatr uderzyl go w lewy policzek, wiec odwrocil sie prawa strona. I tak nie mial dokad pojsc. Uslyszal, ze ktos wykrzykuje jego imie, ale ignorowal ten fakt, dopoki okrzyk sie nie powtorzyl. Teraz uslyszal za soba kroki. To byl Flynn. McKirrop zauwazyl go w stolowce, z tylu kolejki, ale udawal, ze nic nie widzi.
-Gdzie do diabla byles? - zapytal Flynn. - Wszyscy o ciebie pytaja. Bella za toba teskni.
Flynn przerwal swa wypowiedz wybuchem chrypliwego smiechu. Byl o cala glowe nizszy od McKirropa. Rozczochrana grzywa siwiejacych wlosow nadawala mu cyganski wyglad. Obydwaj mezczyzni mieli brody. Obydwaj tez byli od dawna zrujnowani.
Po prostu wyjechalem - mruknal McKirrop.
Sciagnales jakas kase, co? - zapytal Flynn.
Jasne. A do tej stolowki przychodze tylko z przyzwyczajenia - odrzekl kwasno McKirrop.
Flynn znow wybuchnal smiechem, ale jego oczy pozostaly podejrzliwe.
-Zawsze byles cwany, McKirrop.
McKirrop nie odpowiedzial. Patrzyl na Flynna nieobecnym wzrokiem, jakby myslal o czyms innym.
Wiec wrocisz dzis wieczorem do kanalu?
Moze.
Ty cos knujesz - oskarzycielsko stwierdzil Flynn, mruzac oczy. McKirrop usmiechnal sie niewyraznie i potrzasnal glowa.
Nic z tych rzeczy - powiedzial.
Coz, twoja strata - odrzekl Flynn, podnoszac kolnierz i chowajac glowe w ramiona. - Figgy i Clark maja troche hajcu. Chca wejsc w kilka butelek i bedziemy celebrowac urodziny Belli.
Urodziny Belli?
To jutro. Mowila nam o tym od dawna.
Ktore to?
Jezu, nie wiem - zawolal Flynn. - Kogo to obchodzi? McKirrop znow sie usmiechnal i Flynn wyczytal cos w tym usmiechu.
A moze ciebie obchodzi? - zapytal badawczo.
Niby dlaczego?
Bella cie lubi - w oczach Flynna pojawil sie chytry blysk. - Zawsze o ciebie pyta. Moze to wzajemne? Taki romans w naszym towarzystwie...
Jezu - mruknal McKirrop. - Musialbym byc naprawde zdesperowany.
Mowia, ze w czasie sztormu kazdy port jest dobry - szepnal konspiracyjnie Flynn.
Chryste! - krzyknal McKirrop. - Jesli chodzi o Belle, to musialby byc cyklon.
Wiec jak? Przyjdziesz czy nie?
Moze.
Flynn wzruszyl ramionami.
-Jak chcesz. Pewnie nie masz nic do picia?
McKirrop odczekal chwile, zanim wyjal piersiowke whisky BelPs z kieszeni plaszcza. Byla w dwoch trzecich pelna.
O kurcze, niezle! - wykrzyknal Flynn. Porwal butelke i otworzyl. Zdazyl wypic duzy lyk, zanim McKirrop mu ja odebral.
Wystarczy - warknal.
Pijemy Scotcha, co? - wymruczal Flynn z wyrazna pretensja. - Nic dziwnego, ze nie chcesz sie wiecej zadawac z takimi jak my. Pewnie nie jestesmy wystarczajaco dobrzy.
Nic z tych rzeczy - powiedzial McKirrop. - Popracowalem troche u pewnej kobiety w Braids. To wszystko.
Nie wierze ci - rzekl Flynn. - Cos zalapales.
Mam w dupie, czy mi wierzysz, czy nie - odpowiedzial McKirrop, ktoremu nagle popsul sie humor. - Wiec spieprzaj, zanim rozwale ci leb.
Flynn uniosl rece w gescie udanej kapitulacji.
Juz ide, juz ide - powiedzial. - Tylko nie przychodz z placzem, jak to cos ci nie wyjdzie.
Spieprzaj - powtorzyl McKirrop, wyprowadzajac cios. Flynn uchylil sie i odskoczyl. Odchodzac obejrzal sie przez ramie. - Dupek - rzucil jeszcze i ruszyl przed siebie.
Znow zaczelo padac i McKirrop szedl przez ciemne ulice z rekami gleboko wcisnietymi w kieszenie dwurzedowego wojskowego plaszcza, podarunku od jakiejs instytucji dobroczynnej, ale nie pamietal ktorej. Wszystkie byly takie same. Boze, jak on nienawidzil ich usmiechow. Niewazne zreszta. Wystarczylo, ze mogl tam znalezc schronienie na noc i strzelic pod dachem kilka drinkow. Jezeli jego upadek nauczyl go czegos, to ze liczy sie tylko "teraz". Nie przeszlosc i nie przyszlosc. Kazde zwierze na ziemi to chyba wiedzialo, oprocz czlowieka. Ludzie spedzali zycie na rozpamietywaniu przeszlosci albo planowaniu przyszlosci.
McKirrop rzucil ukradkowe spojrzenie za siebie i stwierdzil, ze jest sam. Flynn nie szedl za nim. Rozejrzal sie jeszcze raz, przeszedl przez zelazna brame cmentarza i poczul sie bezpieczny. Stanal na chwile, rozkoszujac sie poczuciem odosobnienia, a potem ruszyl w glab. Cmentarz byl duzy i zaniedbany; wlasciciele pozwolili mu zarosnac, traktujac ten obszar jako dobra inwestycje na przyszlosc. Sciezki ulegaly ekspansji plozacych sie krzewow i pnaczy; trudno bylo sie tedy przedrzec, ale McKirrop dobrze znal droge. Rozgarnial krzaki i przeslizgiwal sie pod nisko zawieszonymi galeziami, az dotarl do swego nowego domu, w ktorym mieszkal od dwoch tygodni: nie uzywanego juz baraku grabarzy.
Chociaz czesc cmentarza pelnila jeszcze swoja role, na pozostalym terenie robotnicy w miare potrzeby zasypywali groby i zalewali je betonem. Racjonalizacja pracy, o ile dobrze pamietal ten termin. Grabarze nie musieli juz skladowac w tym miejscu narzedzi i ekwipunku. I tak niezdrowe trendy w Departamencie Robot Publicznych zapewnily McKirropowi dom.
Bylo tu cicho, a barak calkiem niezle chronil przed wiatrem i deszczem. Dzieki swojej nowej patronce w Braids McKirrop zgromadzil tu nawet nieco - jak na niego - luksusowych przedmiotow. Podczas sprzatania garazu, nie uzywanego od smierci jej meza, zdobyl latarke, kilka swiec i piecyk gazowy z zapasowymi czesciami. Placila mu uczciwie za robote i uzyskal obietnice, ze na razie pracy nie zabraknie. W garazu trafil rowniez na kilka bardzo porzadnych narzedzi, ktore pewnego dnia mogly ulec translokacji, ale na razie gral swoja role uczciwego rzemieslnika, ktory w tych ciezkich czasach popadl w klopoty. Swojej chlebodawczyni zas pozwalal odgrywac Matke Terese, Dobrego Samarytanina, czy kogo tam jeszcze chciala. Symbioza! To bylo slowo, ktore staral sie zapamietac. On i ta kobieta beda zyli w symbiozie. McKirrop nie mial potrzeby wybiegac dalej w przyszlosc.
Zdjal zardzewiala klodke i pchnal drzwi. Trzpien byl zlamany, ale nie bylo tego widac na pierwszy rzut oka, wiec zamek pelnil niezle role odstraszajaca i McKirrop zawsze uwazal, by go ustawic na swoim miejscu, kiedy wychodzil rano. Wewnatrz bylo zimno i wilgotno. Pachnialo tu ziemia i surowym plotnem, ale przynajmniej nie wialo, co samo w sobie stanowilo blogoslawienstwo. Pogrzebal pod workami w rogu, wyciagnal latarke i poswiecil sobie. Po chwili na srodku ustawil piecyk i uruchomil go. Palnik zasyczal; na widok niebieskiego plomienia McKirrop mruknal z satysfakcja. Spojrzal na pojedyncze okno, by sprawdzic, czy zaslona z worka, ktora tam powiesil, nadal jest na miejscu. Bylo raczej nieprawdopodobne, by ktos pojawil sie tu w nocy czy nawet w dzien, ale ostroznosci nigdy za wiele.
Barak, maly i kwadratowy, nagrzewal sie szybko. Nie bylo tu wentylacji, ale McKirropowi to nie przeszkadzalo. Lubil zapach gazu. Dawal wrazenie ciepla i pomagal zasnac. Pogotowie gazowe raczej nie powinno sie pojawic, by mu tego zabronic. McKirropa rozbawila ta mysl i wyciagnal butelke, by wypic solidny lyk. Drink przy ogniu we wlasnym domu. Ta mysl rowniez go rozbawila. "Dom" oznaczal kiedys wille z czterema sypialniami nie dalej jak dziesiec mil stad; wille z saabem stojacym przed drzwiami i whisky Laphroaig w barku. Ale to bylo sto lat temu i nie ma sensu o tym wspominac. Kiedys to kiedys, a teraz to teraz i tyle. Bylo mu cieplo, mial dach nad glowa i butelke w reku. Wszystko w porzadku. Te gnojki w kanale mogly sobie poplakiwac nad miniona chwala, jesli znajdowaly w tym przyjemnosc, ale on czul sie po prostu dobrze.
McKirrop ocknal sie z pijackiego snu okolo trzeciej nad ranem, chociaz sam nie wiedzial, ktora jest godzina. Wydawalo mu sie, ze zasnal dopiero przed chwila. Probujac sie podeprzec, trafil reka na pusta butelke; kopnal ja pod sciane. Obudzily go halasy dochodzace z cmentarza. Mysl, ze moze to byc policja, dotarla do zamglonego umyslu i postawila go w stan gotowosci. To mogla byc jakas kolejna cholerna oblawa. Odwszawianie, prysznic z mydlem karbolidowym i z powrotem na ulice. Z powrotem do wspolnoty. Przycupnal cicho i nasluchiwal jak nocne zwierze. Slyszal jakies ruchy w pobliskich krzakach i glosne szepty. Nocni goscie zachowywali sie coraz glosniej, dopoki ktorys z nich nie uciszyl reszty.
McKirrop kleknal i odsunal odrobine brzeg worka zaslaniajacego okno. W ciemnosciach nic nie bylo widac, ale uslyszal, jak ktos mowi: "Pospieszcie sie". Kilka sekund pozniej zobaczyl blysk latarki pomiedzy drzewami - mniej wiecej trzydziesci jardow od jego baraku, we wciaz jeszcze uzywanej czesci cmentarza.
Zadowolony, ze intruzi nie okazali sie policjantami i ze najwyrazniej nie interesuja sie ani nim, ani jego "posiadloscia", McKirrop odprezyl sie, ale jednoczesnie odezwala sie w nim ciekawosc. Uchylil drzwi troche bardziej, by lepiej slyszec, co sie dzieje.
Uslyszal szczek lopat, co go zdenerwowalo. Zyl na tym swiecie na tyle dlugo, by wiedziec, ze najlepszym miejscem dla mordercy na ukrycie zwlok jest cmentarz, zwlaszcza taki jak ten, ktorym nikt sie nie interesuje. Jezeli oni - kimkolwiek byli - chowali tu kogos, trzeba by sie zainteresowac. Cos moglo z tego dla niego wyniknac; moze okazja do szantazu? Nagroda za informacje? A moze to wcale nie zwloki? Moze zakopywali tu lup z napadu, ktory daloby sie potem'wykopac i zwiac z nim? Juz prawie czul poludniowe slonce grzejace mu plecy i slyszal kostki lodu pobrzekujace w szklance. Coz, najpierw trzeba sie zorientowac w sytuacji.
McKirrop przecisnal sie przez drzwi, przypadl do ziemi i cal po calu zaczal pelznac w strone, z ktorej dochodzily podejrzane odglosy. Uznal, ze jest tam czterech ludzi. McKirrop widzial dwoch kopiacych, podczas gdy dwaj pozostali przyswiecali im latarkami. "Dalej, dalej!", ponaglal ten z latarka, kiedy jeden z kopaczy przerwal prace. "Moze nie powinnismy..." zaczal ten, ktory przestal kopac, ale mezczyzna z latarka skierowal snop swiatla prosto na jego twarz.
-Za daleko juz zabrnelismy, zeby przerywac! Zgodzilismy sie wszyscy, prawda? Teraz sie pospieszcie.
Faceci od lopat wrocili do roboty. McKirrop zobaczyl teraz, ze oni niczego nie zakopuja; raczej odkopuja cos, lub scislej biorac, kogos. Kopali dokladnie naprzeciwko swiezo ustawionego nagrobka.
Scierwa! - mruknal pod nosem McKirrop. Nawet dla czlowieka, ktory upadl tak nisko jak on, zbezczeszczenie grobu wydawalo sie czyms odrazajacym. To prawda, na cmentarzu zdarzaly sie rozmaite akty wandalizmu, najczesciej obsmarowywanie i przewracanie nagrobkow, ale nigdy nie widzial, by ktos posunal sie tak daleko. Patrzyl jak zahipnotyzowany; tamci dalej kopali, a ich towarzysze oswietlali potworny obraz. Nagle uslyszal, ze jedna z lopat uderzyla o drewno. Zapadla cisza.
Juz - oznajmil jeden z kopiacych.
Wyciagnijcie to - zarzadzil ten z latarka, kucajac.
Obydwaj kopacze znikneli z pola widzenia, kiedy pochylili sie, by chwycic trumne. McKirrop wstrzymal oddech, czekajac az wyjma ja z grobu. Zrobili to z zaskakujaca latwoscia; McKirrop zaraz przekonal sie dlaczego. To byla mala, biala trumienka. Trumna dziecka.
McKirrop poczul, jak zolc naplywa mu do gardla. Tego bylo juz za wiele. Potrzasnal glowa w bezsilnej zgrozie, patrzac jak trzech z nich siluje sie z wiekiem, podczas gdy czwarty swieci im latarka. Rozlegl sie ostateczny trzask i wieko odskoczylo.
McKirrop przygladal sie temu, az w koncu nie wytrzymal. - Gnojki! - wrzasnal, zrywajac sie na rowne nogi. - Brudne, pieprzone gnojki! - Zostawcie to dziecko w spokoju! - Przedzieral sie przez chaszcze, mlocac rekoma jak cepami i krzyczac ile mial sil w plucach, choc po prawdzie brzmialo to jak pienie koguta.
Wsrod czterech mezczyzn na moment wybuchla panika, dopoki snop swiatla z latarki nie padl na McKirropa; ten, ktory ja trzymal, krzyknal do swych uciekajacych kompanow:
-To tylko jakis stary pijak!
Gdy McKirrop dobiegl do niego, mezczyzna odsunal sie zwinnie i uderzyl go latarka w twarz. McKirrop upadl na ziemie obok otwartej trumny. Probowal sie podniesc, ale tamci juz wrocili i otoczyli go. Kopniak pod zebra powalil go na ziemie.
-Spojrzcie na tego starego durnia - powiedzial drwiaco jeden z napastnikow. - Co za typek!
Cholerne sukinsyny - wymamrotal McKirrop, ale bolala go glowa i nie mogl skupic mysli.
Zalatwcie tego starego przyblede i splywajmy stad - powiedzial jeden z mezczyzn. - Jakis ciekawski mogl cos uslyszec.
Zabrali sie do kopania McKirropa, ktory turlal sie po ziemi, bezskutecznie probujac uniknac ciosow. Szczegolnie bolesny kopniak w brzuch sprawil, ze zebralo mu sie na wymioty i w ustach poczul smak niedawno wypitej whisky.
-Poczekajcie! - zakomenderowal jeden z nich i kopniaki ustaly. Kleknal i przyblizyl twarz do ucha McKirropa.
Kiedy ktos cie zapyta, co tu sie dzis dzialo, to nie widziales nikogo. Jasne? McKirrop wymamrotal twierdzaca odpowiedz.
Nic nie pamietasz, jasne? McKirrop znow zabelkotal. - Bo inaczej...
Kolejne kopniaki spadly na bezwladne cialo i bol ustapil miejsca ciemnosci.
McKirrop otworzyl oczy i natychmiast zmruzyl je pod wplywem blasku. Nie musial nikogo pytac, gdzie sie znajduje. Po zapachu, tym niemozliwym do pomylenia z czymkolwiek innym zapachu narkozy i srodkow dezynfekcyjnych, poznal, ze jest w szpitalu. Wokol lozka rozciagnieto zaslony, ale spoza nich dochodzily odglosy krzataniny. Podniosl reke do piersi i stwierdzil, ze jest szczelnie zabandazowana. Poruszenie nogami sprawilo mu bol, a po lewej stronie szczeki mial chyba wielkiego guza. Chryste, ile by dal za drinka.
Lezal spokojnie, wpatrywal sie w sufit i myslal o tym, co zdarzylo sie na cmentarzu. Zastanawial sie, czy bedzie mogl tam wrocic, czy tez moze wladze wyczyscily barak i zmienily klodke? Co za parszywy pech. A wszystko szlo juz tak dobrze. Teraz pewnie bedzie musial wrocic do kanalu, do Belli, Flynna i reszty. Flynn moze robic pewne trudnosci po ich ostatniej sprzeczce, ale Bella powita go z radoscia. A w ogole to im szybciej wyniesie sie ze szpitala, tym lepiej.
Pielegniarka spojrzala na niego i usmiechnela sie, widzac, ze jest przytomny.
Jak sie pan czuje? - zapytala.
Dobrze - odrzekl McKirrop. Jego glos, dawno nie uzywany, zabrzmial jak skrzek.
Pielegniarka odsunela zaslony, by wpuscic mloda kobiete w bialym kitlu z podwinietymi rekawami i stetoskopem zawieszonym na szyi.
-Niezle pan oberwal - powiedziala lekarka, gdy pielegniarka wyszla zaciagajac za soba zaslony. - Jestem doktor Lasseter.
McKirrop spojrzal na nia i usmiechnal sie slabo, bo skurcz miesni sprawial mu jeszcze bol. Zdziwil sie, jak mlodo wyglada ta kobieta. Miala jasne i uczciwe oczy, a skore gladka i nieskazitelna. Nosila swieza i elegancka bluzke, a jej ciemne wlosy byly upiete w ciasny kok. Co jednak naprawde uderzylo McKirropa, to ze patrzyla na niego, jakby mu naprawde wspolczula. Speszylo go to. Po raz pierwszy od dawna poczul cos w rodzaju slabosci. Nie pamietal nawet, kiedy ostatnio sie tak czul. Nie lubil tego uczucia; przypominalo mu dawne, bardzo dawne zycie, o ktorym myslal, ze zostawil je za soba na dobre. Sadzil, ze jest juz uodporniony na takie emocje. Dziewczyny z Armii Zbawienia byly oczywiscie uczciwe i robily dobra robote, ale jakos inaczej. Bylo w nich cos bezosobowego, jakby pochodzily z tej samej planety, ale z innego gatunku. Nie postrzegaly cie jak czlowieka, raczej jak walute w prowadzonym przez siebie interesie. Tak jak ci dobroczyncy z klasy sredniej, ktorzy w ogole cie nie zauwazali, nawet kiedy usmiechali sie protekcjonalnie.
Wylize sie - mruknal.
Moj szef przyjdzie tu za kilka minut, by pana zbadac - powiedziala lekarka.
Pani szef?
Jestem stazystka. Doktor Stubbs upewni sie, ze niczego nie pominelam.
Nie ma potrzeby. Czuje sie dobrze - powiedzial McKirrop, starajac sie uniesc na lokciu. - Niech mi pani tylko poda moje rzeczy.
Nie tak szybko - przyhamowala go lekarka. Polozyla go delikatnie z powrotem i dodala: - Jest tu ktos, kto chcialby z panem porozmawiac, zanim pan stad odejdzie.' Kto to taki?
-Na poczatek policja. Pisza o panu na pierwszych stronach gazet. McKirrop zdenerwowal sie. Poczul sie osaczony przez spoleczenstwo, ktore postrzegal jako wroga.
-Co pani ma na mysli? - zazadal wyjasnien.
-Pokaze panu - zaproponowala lekarka, jakby wlasnie przyszedl jej do glowy pewien pomysl. Zniknela i zaraz wrocila z gazeta. Podala ja McKirropowi.
"Satanistyczny horror na miejskim cmentarzu" - glosil naglowek.
Glowa McKirropa opadla na poduszke. Mloda lekarka zaczela czytac artykul na glos, ale nic do niego nie docieralo. Znow czul buty kopiace jego cialo i slyszal ostrzezenie mezczyzny: "Nikogo nie widziales, jasne?" Ten biedak musi przechodzic pieklo - powiedziala lekarka.
Jaki biedak? - zapytal McKirrop.
Ojciec dziecka.
Nie rozumiem - skrzywil sie McKirrop.
Pan Main - wyjasnila lekarka. - Pare miesiecy temu on i jego rodzina mieli wypadek samochodowy. Zona zginela na miejscu, ale ich trzyletni syn zyl jeszcze, kiedy przywieziono go do szpitala. Podlaczono go do respiratora, ale obrazenia mozgu byly zbyt powazne. W zeszlym miesiacu Main przezyl zalamanie, kiedy zgodzil sie na odlaczenie aparatury.
Biedny gnojek - mruknal McKirrop.
A teraz jeszcze to - westchnela. Polozyla gazete na lozku McKirropa, by sam mogl sobie przeczytac. McKirrop, przegladajac krotka informacje, czul, jak szybko bije mu serce.
"Zeszlej nocy w centrum miasta odbyla sie rytualna satanistyczna ceremonia. Wyjeto z trumny cialo niedawno pochowanego malego chlopca. Policja i wladze koscielne moga sie jedynie domyslac, jakie jeszcze przerazajace rzeczy dzialy sie ze zwlokami. Ojciec chlopca, John Main (33) byl zeszlej nocy zbyt wstrzasniety, by skomentowac to wydarzenie. Mezczyzna, ktory "na dziko "mieszkal na cmentarzu i najprawdopodobniej wystraszyl intruzow, zostal przez nich pobity, a nastepnie w ciezkim stanie przewieziony do szpitala. Policja czeka, zeby go przesluchac ".
Gazeta opisywala nastepnie szczegoly wypadku, w ktorym zginela Mary Main, a w rezultacie takze jej syn, Simon. Dalej zamieszczono wywiad z wysokim dostojnikiem koscielnym na temat kultu szatana; kaplan ubolewal nad rozprzestrzenianiem sie tych praktyk i ostrzegal, ze sa one znacznie bardziej powszechne, niz sie ludziom wydaje. Artykul nosil tytul "Nasze chore spoleczenstwo" i w konkluzji winil materialistyczne wartosci za upadek obyczajow.
-Mysli pan, ze bedzie mogl jakos pomoc policji? - zapytala uprzejmie lekarka, gdy McKirrop skonczyl czytac.
Milczal przez chwile, az w koncu rzekl:
Nic nie widzialem.
Ale przeciez musial pan...
Mowilem! Nic nie widzialem - warknal.
Lekarka nie wydawala sie urazona nagla zmiana humoru McKirropa. Wzruszyla jedynie ramionami i tym samym spokojnym tonem powiedziala:
-Coz, jesli pan twierdzi, ze nic nie widzial, to znaczy ze tak bylo. A teraz przygotujemy pana na wizyte gosci.
Gdy sprawnie sie nim zajmowala, McKirrop znow poczul sie bezbronny.
-Przepraszam, chyba pania urazilem.
Te slowa z trudem przeszly mu przez gardlo. Przeprosiny byly jak placenie rachunkow. Od dawna juz nie robil ani jednego, ani drugiego.
Bywalo znacznie gorzej - powiedziala lekarka.
Jak sie pani nazywa?
Doktor Lasseter. Wazniejsze jest, jak pan sie nazywa. McKirrop spojrzal na nia.
Czy to naprawde konieczne?
-Obawiam sie, ze tak. Jesli nie powie pan nam, bedzie pan musial powiedziec policji. Nie znalezlismy przy panu portfela ani kart kredytowych.
McKirrop zauwazyl, ze lekki usmiech przemknal po jej twarzy i postaral sie odwzajemnic tym samym.
McKirrop. John McKirrop. Zadnych krewnych - zaznaczyl. - Nikogo.
Jak pan sobie zyczy.
McKirropa badal szef oddzialu urazowego, ktory nie probowal specjalnie ukryc obrzydzenia, jakie wzbudzala w nim ta czynnosc, zas mycie rak po wszystkim wygladalo na cos wiecej niz tylko rutynowa procedure.
Mial pan lekki wstrzas mozgu. Trzy pekniete zebra i ogolne potluczenia, ale poza tym wszystko w porzadku.
Czy to znaczy, ze moge sobie isc? - zapytal McKirrop.
Jesli o mnie chodzi, to im szybciej, tym lepiej, ale najpierw chce sie z panem zobaczyc policja.
Lekarz wyszedl, odprowadzany wscieklym wzrokiem McKirropa.
Dupek - burknal, gdy Sara Lasseter weszla do pokoju.
Dr Stubbs jest swietnym lekarzem - zwrocila mu uwage.
To nie przeszkadza mu byc dupkiem, prawda? - odpowiedzial McKirrop, zaskoczony, ze dal sie wciagnac w dyskusje.
Mysle, ze nie - zgodzila sie Sara, co jeszcze bardziej zdziwilo McKirropa. - Jest pan gotowy na spotkanie z policja?
McKirrop kiwnal glowa. Sara Lasseter zrobila kilka krokow i odwrocila sie.
-Postara sie pan im pomoc, prawda? Znow skinal glowa.
Weszlo dwoch policjantow, by przesluchac McKirropa. Inspektor wygladal tak, jak McKirrop wyobrazal sobie dyrektora banku. Byl maly, schludny, z przystrzyzonym wasikiem i brzuszkiem. Sierzant najwyrazniej mial katar - skora pod nosem byla zaczerwieniona. Obydwaj od poczatku wydawali sie wrogo nastawieni i w oczywisty sposob mieli zamiar poznecac sie nad nim. Gdy ta taktyka nie przyniosla efektu, stali sie jeszcze bardziej agresywni.
Wiec co tam, do diabla, robiles? - dopytywal sierzant, odsuwajac na chwile chusteczke od twarzy.
Mowilem wam. Moj pokoj w "Holywood Palace" byl akurat remontowany i zdecydowalem sie przeniesc tam.
Nie przeginaj, McKirrop - postraszyl inspektor.
McKirrop w ogole sie ich nie bal. Uwazal policje za swego naturalnego wroga. Od dawna juz nic, co mowili, nie robilo na nim wrazenia. W koncu najgorsze, co mogli mu zrobic, to zamknac w cieplej, suchej celi z trzema posilkami dziennie i dachem nad glowa, ale chyba zbytnio im na tym nie zalezalo. Znacznie lepiej znosil policyjne pogrozki, niz subtelne zainteresowanie Sary Lasseter.
-Musiales cos widziec - nalegal sierzant. McKirrop potrzasnal glowa.
Nie mialem szans. Dopadli mnie, zanim zdazylem otworzyc usta. Mam szczescie, ze zyje.
Powiedziales "oni". Ilu ich bylo?
Trudno powiedziec. Wiecej niz jeden.
Mlodzi? Starzy?
Bylo ciemno. Nie widzialem.
Jakie mieli glosy?
Nic nie mowili. Po prostu mnie sprali.
A moze byles z nimi, co? O to chodzi? Stales na czatach? Ile ci zaplacili, zebys trzymal jezyk za zebami? - zapytal inspektor, przysuwajac twarz do twarzy McKirropa.
Nie wiem, o czym pan mowi.
Wiesz, kurwa, wiesz. Kryjesz ich, co? Zastanawia mnie tylko, dlaczego? Te sukinsyny wykopaly cialo dziecka. Dziecka, na milosc Boska. A ty nic nie mowisz. Nic! Czy to dla ciebie nic nie znaczy? Nie potrafisz sobie wyobrazic, jakim koszmarem to bylo dla ojca tego dziecka?
Mowilem juz. Nic nie widzialem.
Policjanci spojrzeli na siebie i wzruszyli ramionami.
-Do zobaczenia wkrotce - zadrwil inspektor. - Nie wiem, czemu tak dlugo tkwie w tym zawodzie. Potrzebuje troche swiezego powietrza.
McKirrop nie zareagowal.
-Mozemy zawsze zagrac nasza karta atutowa, szefie - powiedzial sierzant. - Dobra, dawaj.
Mlodszy mezczyzna, jedna reka caly czas trzymajac przy twarzy chusteczke, druga wyjal z kieszeni mala butelke wodki i postawil na stoliku przy lozku, tak by McKirrop mogl ja widziec. McKirrop siegnal po wodke, ale sierzant powstrzymal go.
-Najpierw informacje.
McKirrop patrzyl na butelke. To byla tania marka z supermarketu o rosyjsko brzmiacej nazwie, ale potrzebowal jej. Cholernie jej potrzebowal. Nerwowo przejechal jezykiem po wargach i wyobrazil sobie ogien, jaki poczuje w gardle po przelknieciu alkoholu. Meczyl sie. Okropnie chcial sie napic, ale bal sie tamtych mezczyzn. Mogl nie przezyc nastepnego pobicia. Z drugiej strony... Moze nie zaszkodziloby, gdyby... McKirrop polozyl glowe na poduszce i westchnal.
-Dobrze. Powiem wam.
Sierzant wyjal notes i usadowil sie przy lokciu McKirropa. Inspektor stanal w nogach lozka. McKirrop siegnal po butelke, ale teraz tez go powstrzymano.
-Najpierw gadaj. Impreza potem.
Bylo ich czterech, ale nie moglem zobaczyc ich twarzy, bo mieli naciagniete kaptury.
Kaptury?
Biale przescieradla jak Ku-Klux-Klan, z dwoma otworami na oczy i jednym na usta. Wszyscy tak wygladali poza przywodca.
A jak on byl ubrany?
Mial cos w rodzaju zwierzecej maski, jak baran czy owca, i trzymal jakis kij.
Jaki to byl kij?
Taki jak ma biskup.
Laska?
Pastoral - powiedzial McKirrop.
Policjant wykrzywil usta, szukajac w twarzy McKirropa sladu drwiny. McKirrop pozostawal bierny. Tylko jego oczy zdradzaly niema bezczelnosc. - Mow dalej. ~ Dwoch kopalo, podczas gdy dwaj inni pilnowali. Stali wokol grobu i spiewali.
Co spiewali?
Nie wiem - powiedzial McKirrop wzruszajac ramionami. - Nie jestem katolikiem.
Czy to znaczy, ze spiewali po lacinie?
Mozliwe.
Moj Boze - westchnal sierzant.
I co dalej? - zapytal inspektor.
Potem otworzyli trumne i wyjeli cialo dziecka.
Dalej.
Polozyli je na wieku i ten przywodca wypowiedzial nad nimi jakies slowa, potem wyjal dlugi noz i...
-I co?
Nie wytrzymalem - baknal McKirrop. - Probowalem ich powstrzymac, ale bylo ich zbyt wielu i niezle mnie sprali - przerwal na chwile, by ostroznie dotknac palcem zeber. - Ich przywodca powiedzial, ze jesli pisne slowo, to wroca i wyrwa mi serce.
Slusznie zrobiles mowiac nam o tym - powiedzial milo inspektor. - Spisales wszystko? - zapytal sierzanta.
Jego kolega kiwnal glowa, wstal i z trzaskiem zamknal notes. McKirrop siegnal po butelke, ale sierzant uprzedzil go.
Byla umowa - zaprotestowal McKirrop.
Wszyscy wiedza, ze picie alkoholu na terenie szpitala jest wbrew prawu - powiedzial sierzant chowajac butelke do kieszeni.
-Wy dupki! Powiedzialem wam wszystko! Ryzykuje zycie! Sierzant wzruszyl ramionami. ~ Banda lobuzow - wymamrotal McKirrop.
Sierzant spojrzal pytajaco na inspektora, ktory kiwnal glowa. Policjant wyjal butelke z kieszeni i nalal troche wodki do szklanki przy lozku McKirropa. Kiedy chory wypil zachlannie, do dna, policjanci ruszyli ku wyjsciu. Przy drzwiach inspektor odwrocil sie i powiedzial:
-A jesli chodzi o te bude, McKirrop, to kazalismy zalozyc nowa klodke.
Sara Lasseter przyszla kilka minut pozniej. Wygladala na zadowolona.
-Slyszalam, ze bardzo pomogl pan policji - powiedziala. - Ciesze sie. Im predzej zlapia tych ludzi, tym lepiej.
McKirrop rzucil jej krotkie spojrzenie, nim odwrocil wzrok.
Czy moge juz wyjsc? - zapytal.
Jesli pan chce. Chyba nie mozemy pana zatrzymac.
Dajmy temu spokoj. A kto by chcial mnie tu trzymac? Gdybym byl Krolowa Matka, przykuliby mnie do lozka zlotymi lancuchami, ale John McKirrop? Zabierzcie stad tego starego, niechlujnego glupka. Mam racje?
-Cos w tym rodzaju - przyznala Sara Lasseter. Wytrzymala spojrzenie McKirropa. To on przerwal kontakt wzrokowy, bo niespodziewanie znow poczul sie niepewnie. Sara wyszla i wrocila po chwili, niosac zawiniatko z jego rzeczami i kartke papieru.
-Bedzie musial pan to podpisac. - Co to jest?
-Potwierdzenie, ze wychodzi pan na wlasne zyczenie. To uwalnia nas od odpowiedzialnosci na wypadek, gdyby panu cos sie potem stalo na skutek odniesionych obrazen.
McKirrop szybko podpisal i oddal papier.
Te absolro. Te absofoo - westchnal.
Dziekuje, ojcze - usmiechnela sie Sara.
Pani jest katoliczka?
Tak, ale jak slyszalam, pan nie jest katolikiem. McKirrop wzruszyl ramionami, ale nic nie powiedzial.
Wroce, jak sie pan ubierze.
McKirrop byl gotow do drogi. Wlasnie zapinal ostatni guzik plaszcza, gdy Sara Lasseter wrocila.
-Wiem, ze to niewiele - powiedziala - ale mam nadzieje, ze wystarczy na cos do jedzenia.
Wyciagnela reke, w ktorej trzymala pieciofuntowy banknot. McKirrop zagapil sie na nia; byla to ostatnia rzecz, jakiej sie spodziewal.
-To bardzo milo z pani strony - powiedzial wreszcie, zirytowany wlasna kontuzja. Wzial pieniadze i schowal do kieszeni.
Powodzenia - dodala Sara, cofajac sie, aby zrobic mu przejscie. McKirrop chrzaknal i zatrzymal sie niezdecydowany.
Zapomnial pan o czyms? - zapytala Sara.
McKirrop wahal sie jeszcze przez chwile, w koncu powiedzial:
To, co pani mowila... - Tak?
Ze ojciec dziecka bardzo cierpi...
Co pan chcial jeszcze wiedziec?
-Nic - zacial sie McKirrop, gdy wewnetrzna walka dobiegla konca. Stare przyzwyczajenia prawie zatriumfowaly nad nowymi, ale niecalkowicie. Odwrocil sie i wyszedl.
2
McKirrop natknal sie na sklep monopolowy nieopodal szpitala. Piatak od Sary Lasseter wystarczyl mu na dwie butelki bulgarskiego wina ze specjalnej oferty i na puszke mocnego jasnego piwa. Podczas calej transakcji ani on, ani sprzedawca nie odezwali sie slowem. W sklepach udawano, ze takich klientow jak on po prostu nie ma.McKirrop skrecil w pierwsza alejke i otworzyl puszke. Lapczywie wypil piwo, puszke wyrzucil za siebie nie odwracajac glowy, po czym glosno beknal i siegnal do plastikowej torby po butelke wina. Pogrzebal w kieszeni plaszcza i wyciagnal scyzoryk, ktorego uzywal zamiast korkociagu. Praktyka czyni mistrza. Dokladnie wiedzial, pod jakim katem wsunac ostrze w korek. Z pewnoscia mogl konkurowac z kelnerem w "Cafe Royal", ktory otwieral butelki zmyslnym korkociagiem.
Teraz, gdy wlal juz w siebie pol butelki wina, zycie wydalo mu sie znosniej-sze i mogl ruszyc w droge.
McKirrop juz z mostu dojrzal paczke Belli. Bella siedziala na murku i wladczym tonem wydawala polecenia. Czesto tak robila.
-Czyz to nie nasza supergwiazda? - odezwal sie Flynn, gdy ujrzal McKirropa schodzacego w kierunku sciezki przy kanale.
McKirrop puscil zgryzliwa uwage Flynna mimo uszu i usiadl obok Belli. Polozyl siatke z butelkami miedzy stopami i spytal:
Co slychac, Bella?
Uwazaj, Bella - ostrzegl Flynn. - Zaraz zabierze cie swoim porschakiem i niecnie cie wykorzysta.
Stul pysk, Flynn! - syknela Bella. Usmiechy, ktore zagoscily na ich twarzach, nagle zniknely. Bella odwrocila sie w strone McKirropa. - Wszystko w porzadku, John. A co u ciebie?
Raz lepiej, raz gorzej.
Bella byla duza kobieta o jastrzebiej twarzy i rumianej cerze. Miala prawo uwazac sie za przywodczynie grupy, dzieki silnej osobowosci, ktora nie pozwalala jej poddac sie zmiennym kolejom losu. Z nie znanych blizej powodow potrafila obronic sie przed apatia przygniatajaca pozostalych, totez nikt jej sie nie przeciwstawial. Lubila McKirropa i nie starala sie tego ukrywac. McKirropa jej zachowanie bawilo, a czasami przynosilo korzysci. Kiedykolwiek pojawial sie wsrod nich, Bella dbala o to, by jej skrzekliwy zazwyczaj glos brzmial lagodnie, co w skrytosci ducha intrygowalo McKirropa. Czyzby myslala, ze nie mial okazji uslyszec jej w innych sytuacjach? Zmienial sie rowniez sposob bycia Belli. Kokietowala go niemal, przechylajac glowe na bok i odgarniajac wlosy z czola, jak nastolatka podrywajaca kolegow przy szkolnej furtce.
-Slyszelismy o tych lajdakach z cmentarza i o tym, co zrobili. Niech ich zlapia i utna im jaja! To gowniarze! Mowie wam, gowniarze! - odezwala sie Bella w imieniu reszty. Niektorzy zareagowali gniewnymi pomrukami, a McKirrop pokiwal glowa.
-Byles bardzo odwazny probujac ich zatrzymac - zachwycala sie Bella Flynn parsknal.
-Nie przejmuj sie - warknela Bella swym normalnym skrzekliwym glosem. - Jest po prostu zazdrosny. Gdyby sam sie tam znalazl, wialby gdzie pieprz rosnie, slizgajac sie na wlasnym gownie.
McKirrop i pozostala czworka zachichotali widzac, jak skrzywiony Flynn probuje uniknac bezlitosnego wzroku Belli.
Mocno cie pobili? - zadala Bella kolejne pytanie, tym razem cieplejszym glosem.
Zlamali mi kilka zeber - odpowiedzial McKirrop odpinajac koszule, by pokazac bandaze.
Sukinsyny! - syknela Bella. - Mamy cos do picia dla tego czlowieka? - zapytala glosno.
Spoko, Bella. Sam troche przynioslem. - Wyjal butelke bulgarskiego wina i podal ja Belli. - Napij sie.
Bella usmiechnela sie.
-Zaslugujesz na cos lepszego po tych przygodach. - Odwrocila sie i krzyknela: Figgy! Dzin!
Maly, wychudzony czlowieczek skulony pod wyszmelcowana kurtka podbiegl drobnymi kroczkami. Musiala mu juz stuknac czterdziestka, ale z twarzy - mimo pozolklej cery - zachowala chlopiecy wyraz.
Mial odstajace uszy, a przyklejony do twarzy usmiech odslanial zepsute zeby. Przypominal McKirropowi szympansa, ktory ochoczo udowadnia swoja uleglosc przewodnikowi stada. Podal McKirropowi butelke dzinu, a z jego twarzy nie znikal usmiech.
-No, dawaj - zachecala Bella. - Rzadko kiedy ktorys z nas zostaje bohaterem. McKirropa nie trzeba bylo dlugo zachecac. Pociagnal potezny lyk dzinu, rozkoszujac sie cieplem rozchodzacym sie po ciele.
-Nie zaluj sobie - zachecala go Bella, ktora wziela sie za bulgarskie wino. McKirrop pociagnal kolejny lyk i oddal butelke Figgy'emu. Ten wrocil na swoje miejsce.
Wiesz co? - odezwala sie Bella. - Moglbys sprzedac swoja przygode gazetom. Coraz wiecej ludzi interesuje sie satanizmem. Na pewno sporo by ci zaplacili.
Tak myslisz?
Dziwie sie, ze jeszcze cie nie odnalezli.
Wypisalem sie ze szpitala - przyznal McKirrop po namysle.
Aaa, to dlatego... - stwierdzila Bella triumfujacym glosem. - Pewnie juz cie szukaja.
Moze masz i racje. - Sugestia Belli rozgrzala McKirropa. - Pod koniec tygodnia przerzucilibysmy sie na brandy.
Dokladnie, chlopie. Nie zapomnisz o swoich kumplach?
McKirrop spojrzal Belli prosto w oczy i odgadl, ze miala na mysli jego dwutygodniowa nieobecnosc.
Nie uwierze, dopoki nie zobacze - Flynn podzielil sie z reszta swoja refleksja.
Zamknij sie! - warknela Bella, po czym nagle zmienila temat. - Jezu, ale jestem glodna! Kto ma forse?
McKirrop wyjal z kieszeni jakies drobniaki, pozostale z alkoholowych zakupow. Bella rzucila ostrzegawcze spojrzenie na pozostalych.
-No, co tam macie, gnojki?
Milczaca procesja z darami ruszyla ku Belli. Policzyla pieniadze.
-Dobra, starczy na kilka rybek z frytkami. Figgy! Pojdziesz do baru i przy niesiesz tu jedzenie. Clark, pojdziesz z Figgym. Przypilnuj, zeby nie prysnal z forsa.
Figgy i Clark ruszyli w kierunku baru, a pozostali dopijali resztki wina. Mezczyzna siedzacy obok Flynna zrezygnowal ze swojej kolejki, nerwowo potrzasajac glowa. Pozostali spojrzeli na niego ze zdziwieniem.
Zaraz bedzie mial atak - ostrzegla Bella. Niemal w tej samej chwili mezczyzna zaczal sie trzasc. Drzenie, z poczatku umiarkowane, w okamgnieniu przybralo na sile; wszystkie czlonki biedaka drgaly jak podlaczone do pradu, az stracil rownowage i zlecial na sciezke.
Wlozcie mu cos miedzy zeby! - krzyknal McKirrop przeszukujac wlasne kieszenie. Niczego nie znalazl, ale Bella nie zdawala sie zbytnio przejmowac.
Zostaw go, zaraz mu przejdzie.
McKirrop probowal przytrzymac chorego, by ograniczyc jego niekontrolowane ruchy, lecz ten rzucal sie tak gwaltownie, ze moglo to byc dla niego niebezpieczne. Gdy atak zaczal slabnac, McKirrop dojrzal struzke krwi splywajaca po twarzy epileptyka.
Przygryzl sobie jezyk! - zawolal przerazony. Nikt nie zareagowal.
No juz, chlopcze. Zaraz wszystko bedzie w porzadku - pocieszyla Bella oprzytomnialego epileptyka. Rownie dobrze mogla odczytywac napis z naklejki na butelce.
Pomogli mu sie podniesc i zajal swoje miejsce na murku. Co chwila spluwal krwia.
Gdzie sa te dranie z zarciem? - zapytala gniewnie Bella. - Poszli do Glasgow czy co?
Juz ida - odezwal sie McKirrop widzac sylwetke, ktora pojawila sie u szczytu schodow.
To nie Figgy - zaprzeczyla Bella, gdy przybysz zaczal wolno schodzic w ich kierunku.
McKirrop musial przyznac jej racje. Schody nie byly zbyt dobrze oswietlone, lecz zdolal zauwazyc, ze ten czlowiek - zbyt wysoki i wyprostowany jak na Figgy'ego czy Clarka - nie mial towarzystwa.
Gdy mezczyzna zblizyl sie do grupy, zapanowala cisza.
-Zastanawiam sie, czy nie moglibyscie mi pomoc - zabrzmial kulturalny glos. - Szukam Johna McKirropa.
McKirrop juz sie mial odezwac, gdy Bella szturchnela go pod zebra.
To zalezy.
Od czego? - zapytal nieznajomy tym samym tonem.
Od tego, ile mozesz zaplacic.
Mezczyzna siegnal do kieszeni po portfel i wyciagnal z niego pieciofuntowy banknot, ktory wreczyl Belli.
-Bylbym zobowiazany.
Bella chwycila banknot i wsunela go miedzy piersi. Odwrocila sie w kierunku McKirropa.
Oto on! - poinformowala triumfujaco. Intruz usmiechnal sie niepewnie.
To ty jestes John McKirrop?
McKirrop mial niejasne podejrzenia. Cos mu sie nie podobalo w tym facecie, lecz nie bardzo wiedzial co. Moze chodzilo o eleganckie ubranie? Moze o to, ze facet byl trzezwy? Wygladal na czlowieka sukcesu i choc nie zachowywal sie wyzywajaco ani lekcewazaco, na czyms mu przeciez zalezalo. Usmiechal sie i przemawial uprzejmie, lecz jego spojrzenie zdradzalo, ze to tylko sprytna gra.
Moze. A kto chce wiedziec?
Nazywam sie Rothwell. Jestem dziennikarzem. Bella promieniala.
-A nie mowilam?! - zwrocila sie do McKirropa, a potem oznajmila pozostalym: - No co, nie mowilam?
Wszyscy musieli przyznac jej racje.? Moglibysmy porozmawiac w cztery oczy? - zapytal dziennikarz.
Czemu nie - odparl McKirrop. - Moglibysmy na przyklad pojsc na krotki spacer.
Ominie cie herbata - ostrzegla Bella. - Zobacz, wraca Figgy.
Figgy i Clark nadeszli z cieplym jedzeniem. Oddali papierowy pakunek Belli, by mogla rozdzielic porcje.
-Mam propozycje. Nie starczy tego dla wszystkich, wiec pozwolcie, ze sie troche doloze. Wy pojdziecie do baru, a ja porozmawiam z Johnem, dobrze?
Czemu nie - zgodzila sie Bella. - Moze zafundujesz nam marynowane cebule?
Kupcie sobie co chcecie. - Rothwell znow wyciagnal portfel. Wreczyl Belli trzy pieciofuntowe banknoty i odezwal sie do McKirropa: - Idziemy?
McKirrop i dziennikarz spacerowali wolno wzdluz kanalu. Pierwszy odezwal sie Rothwell; poczekal, az znajda sie z dala od grupy.
-Przejde od razu do rzeczy, panie McKirrop. Moi czytelnicy chcieliby dowiedziec sie o wszystkim, co pan widzial na cmentarzu wczoraj wieczorem.
McKirrop pomyslal chwile, zanim udzielil odpowiedzi. Rothwell z minuty na minute podobal mu sie coraz mniej. Zachowywal sie nieprzyjemnie: wysoko podniesiona glowa, dlonie nonszalancko wsuniete w kieszenie drogiego plaszcza. McKirrop posadzal go nie tyle o arogancje, ile raczej o zadufanie i nadmierna pewnosc siebie. W jego wypolerowanych butach odbijaly sie od czasu do czasu swiatla samochodow przejezdzajacych szosa.
McKirrop zaczal nawet watpic, czy Rothwell aby na pewno jest dziennikarzem, choc musial przyznac, ze przeciez nigdy wczesniej nie spotkal zadnego faceta z gazety. Wyobrazenie o dziennikarzach czerpal wylacznie z telewizji, chociaz w swoim czasie spotykal osobiscie wielu policjantow czy adwokatow. Rothwell mial z nimi wiele wspolnego: ustabilizowany gosc z zabezpieczona przyszloscia, czlonek establishmentu, zawodowiec potrafiacy manipulowac ludzmi pokroju McKirropa.
Ach tak... Dlaczego?
Moi czytelnicy sa, co zrozumiale, zaalarmowani aktywnoscia cmentarnych hien. Chca wiedziec, co sie za tym kryje. Po miescie krazy wiele plotek o czarnych mszach, wiec czytelnicy niecierpliwie czekaja na dokladny opis zajscia.
Jak bardzo niecierpliwie? - zainteresowal sie McKirrop.
Powiedzmy, ze ich niecierpliwosc jest warta dwiescie funtow.
Trzysta - podbil cene McKirrop.
Dobra, niech bedzie trzysta. Prosze mi teraz dokladnie opowiedziec, co pan widzial.
Najpierw forsa.
Nie, najpierw historyjka - przeciwstawil sie spokojnie Rothwell, nie zmieniajac tempa spaceru.
Przeszli juz z pol mili i znajdowali sie teraz na wyjatkowo ciemnym odcinku sciezki, ktora zakrecala rownolegle do kanalu.
Bylo ich czterech - rozpoczal McKirrop. - Na glowach mieli przescieradla, wiec nie widzialem ich twarzy. Prowadzacy cala ceremonie mial na twarzy maske przedstawiajaca glowe tryka i... McKirrop powtorzyl Rothwellowi historyjke, jaka opowiedzial policji. Zaskoczyl go brak reakcji ze strony Rothwella. Dziennikarz caly czas szedl do przodu spokojnym rownym tempem.
Tyle to ja wiem od policjantow. Mialem nadzieje, ze dopowie pan cos wiecej.
Umieralem ze strachu, mowie panu - zastrzegl sie McKirrop liczac na bardziej przychylna reakcje Rothwella.
Tak, to musialo byc przerazajace, wyjatkowo przerazajace. - Rothwell popatrzyl uwaznie na McKirropa.
Okropne - dodal McKirrop z usmiechem, ktory mial stanowic przeciwwage dla spojrzenia Rothwella.
Prosze mi cos opowiedziec o zwlokach chlopca.
To straszne... - McKirrop pokiwal glowa. - Biedny maly gnojek. Czlowiek zaczyna sie zastanawiac, do czego zmierza ten swiat, gdy widzi cos takiego.
To prawda - przytaknal Rothwell. - Prosze mi opowiedziec, co pan dokladnie widzial.
Prowadzacy...
Mezczyzna w masce?
Tak... Wyciagnal dlugi noz i rozcial nim cialo dziecka.
-Jak to zrobil? McKirrop zadrzal.
Trzymal noz nad cialem chlopaka. Mial wyciagniete rece, o, w ten sposob. - Zademonstrowal i ciagnal dalej: - Potem uniosl go powoli i wbil gwaltownie w cialo.
A pozniej?
Wykonal jakis taki kolisty ruch... Niezbyt dobrze widzialem, jak to robil, ale...
Ale co?
Mysle, ze wykroil z ciala serce.
McKirrop czekal na reakcje Rothwella, lecz ten wciaz zachowywal sie biernie. Tak biernie, ze wloczega czul coraz wieksze poirytowanie.
Dlaczego tak pan mysli?
Trzymal cos nad glowa, tak jakby dawal to komus w ofierze.
A potem?
Co znaczy "a potem"? - krzyknal McKirrop. - Czy to nie wystarczy, na milosc Boska?
Zabrali cialo? - zapytal Rothwell nie zwracajac uwagi na pytanie McKirropa.
Tak. Wlozyli dzieciaka do takiego wielkiego worka.
Rothwell w milczeniu wpatrywal sie w McKirropa, az ten poczul sie nieswojo.
Pan niczego nie spisuje - zagadnal dziennikarza. - Myslalem, ze reporterzy robia notatki.
Mam bardzo dobra pamiec, panie McKirrop. Jak nasi bohaterowie opuscili cmentarz?
Polciezarowka.
Polciezarowka... - powtorzyl Rothwell.
Czarny ford transit. Kolejne spojrzenie bez slowa.
Dostane teraz pieniadze? - zapytal McKirrop.
Rothwell wyciagnal portfel i odliczyl trzysta funtow w dwudziestofuntowych banknotach.
Domyslam sie, ze nie ma pan drobnych? - Nie.
Nie szkodzi - usmiechnal sie McKirrop. - Jakos to przezyje.
Jesli ktokolwiek zapyta pana, co pan widzial na cmentarzu... - zaczal Rothwell.
Wiem, wiem. Trzymac jezyk za zebami.
Wprost przeciwnie. Powie pan dokladnie to samo. Zrozumial pan?
Tak, szefie - zgodzil sie McKirrop wzruszajac ramionami.
Ciesze sie. Bylbym bardzo niezadowolony, gdyby zdarzylo sie panu zapomniec.
McKirropowi ciarki przeszly po plecach, kiedy uslyszal te grozbe. Mial dosc Rothwella.
Wroce juz do znajomych.
Wrocimy razem - zaproponowal Rothwell uprzejmie.
Ryby i frytki byly juz na ukonczeniu, gdy McKirrop i Rothwell wrocili do grupy.
-Zostawilam troche dla ciebie - odezwala sie Bella do McKirropa. - Czy pan rowniez ma ochote, panie...?
Rothwell odmowil. - Ciesze sie, zesmy sie dogadali, panie McKirrop. - Podali sobie rece i dziennikarz ruszyl schodami w strone ulicy. W tym samym momencie McKirrop zrecznie zahaczyl noga o obcas buta Rothwella. Reporter zachwial sie i upadl. Bella i inni glosno westchneli, a McKirrop pomogl mu sie podniesc.
Kiedyz w koncu ta cholerna rada zrobi cos z tymi cholernymi schodami? - zastanawial sie glosno McKirrop otrzepujac Rothwella. - Wszystko w porzadku, panie Rothwell? Mam nadzieje, ze nic powaznego sie nie stalo?
Nie, dziekuje za troske - odrzekl Rothwell, bardziej zmartwiony utrata godnosci niz uszczerbkiem na zdrowiu. - Dobranoc.
Dobranoc, panie Rothwell.
Gdy tylko Rothwell znalazl sie poza zasiegiem sluchu, grupa zgromadzila sie wokol McKirropa. Oczy Belli swiecily jak oczy dziecka, ktore czeka na swiateczne prezenty.
No? - nie wytrzymala. - Ile dostales?
Stowe - sklamal McKirrop.
Stowe!? Szmatlawa stowe? - wykrzyknela Bella. - Twoja historia warta jest tysiace.
Ludzie tacy jak on potrafia traktowac nas jak smieci. I nic na to nie poradzimy.
Zebrani pokiwali glowami ze zrozumieniem. Nastala chwila milczacej refleksji.
-Mamy przynajmniej stowe - rozweselil sie McKirrop. - Co powiecie na mala imprezke? Kupimy kilka butelek dobrego trunku, potem kilka kebabow... no jak?
McKirrop byl bohaterem wieczoru. Paczka - z wyjatkiem milczacego Flyn-na - nie mogla sie go nachwalic.
Kto pojdzie do sklepu? - zapytala Bella.
Moze ty, Flynn? - zaproponowal McKirrop, zanim ktokolwiek zdazyl sie odezwac.
Nie ma sprawy.
McKirrop dal mu dwie dwudziestofuntowki i Flynn udal sie na zakupy razem z dwojka towarzyszy. McKirrop obserwowal oddalajaca sie grupke z usmiechem. Wiedzial, ze znow go zaakceptowali. Tak jak przypuszczal, Bella dosiadla sie do niego na murku. Wsunela dlon do jego kieszeni, rowniez zgodnie z oczekiwaniami - rzekomo by pomasowac mu udo, choc wiedzial przeciez, czego chciala poszukac. Dlatego wsunal do kieszeni tylko trzy dwudziestofuntowki - reszte ze stu funt