KEN McCLURE Trauma "KB" PROLOG John Main wdrapal sie na szczyt wzgorza i spojrzal na rozciagajace sie pod nim miasto, az do zatoki Firth of Forth i dalej na wzgorza Fife. Podczas wspinaczki zadyszal sie tak, ze stracil oddech, a rece mial zablocone od czepiania sie blotnistej ziemi. Znow zaczelo padac, ale nie mialo to znaczenia. Nic nie mialo znaczenia. Nie byl pewny, czego szukal tu w gorze, ale bylo to chyba zwiazane z perspektywa. Wiedzial tylko, ze jej nie znalazl. W glebi duszy czul, ze tak bedzie, ale musial zawierzyc instynktom, ktore go tu sprowadzily. Znalazl glaz i usiadl na nim. Byl mokry i pokryty mchem, ale to rowniez nie mialo znaczenia.Zatoka Forth i wzgorza znikaly powoli z pola widzenia, kiedy deszczowe chmury naplynely z zachodu, zakrywajac horyzont i ograniczajac widok. Kolory roztapialy sie we wszechogarniajacej szarosci, ktora spowijala miasto. Ze swego miejsca mogl widziec szpital, ktory odegral tak wielka role w jego tragedii. Tragedii? Czy to bylo odpowiednie slowo? Czy w ogole mozna bylo opisac slowami to, co czul? Jezeli tak, to on tego nie potrafil. Slowa opisuja wydarzenia poprzez porownanie z innymi wydarzeniami. Ale jak opisac zupelna destrukcje jego zycia, rodziny i wszystkiego, co bylo dlan najdrozsze na swiecie? Ze swego punktu obserwacyjnego nie mogl dojrzec oddzialu intensywnej terapii - byl zbyt daleko, po przeciwnej stronie budynku - ale wiedzial, ze sie tam znajduje i ze jak zwykle panuje w nim wielki ruch. Ambulanse wjezdzajai wyjezdzaja, na wozkach wwoza ludzi z polamanymi konczynami. Zszywanych i opatrywanych pacjentow przed wscibskimi krewnymi zaslaniaja parawany. Dlaczego to wszystko nie zamarlo w bezruchu po tej okropnej nocy, gdy ambulans przywiozl ich troje z zimnej', sliskiej autostrady? Piekne cialo Mary, tak strasznie polamane; Simon w stanie glebokiej spiaczki, a on... tylko lekko poraniony i potluczony. Byl kierowca, a wyszedl prawie bez szwanku. Podniosl twarz do nieba, kiedy przemknela mu przez glowe trudna do wytrzymania mysl: a jesli to byl zlosliwy dowcip jakiegos niewidzialnego bostwa? Wciaz widzial twarz lekarza, ktory oficjalnym tonem oswiadczyl mu, ze Mary nie zyje. Ten czlowiek, nie wiedzac o tym, wydal rowniez wyrok smierci na Johna. Skazal go na egzystencje zywego trupa w bezsensownym piekle samotnosci, ktore rozciagalo sie przed nim jak niezmierzona pustynia. A Simon? - zapytal wtedy. Jest w bardzo zlym stanie. Minie kilka tygodni, zanim bedziemy mogli cos powiedziec. Minelo kilka tygodni i los zadrwil z niego ostatecznie, prowadzac go nieuchronnie w kierunku wlasnej zaglady. Mezczyzna w bialym kitlu, inny tym razem, zawiadomil go ponuro, ze u Simona nie zaobserwowano zadnych funkcji mozgu. Jego trzyletnie cialko utrzymuja w pozornym zyciu skomplikowane aparaty, ale faktycznie Simon jest martwy. Czy maja odlaczyc maszyny? "Tak". To slowo brzmialo w glowie Maina jak oskarzenie. Takie krotkie slowko. Uslyszal je od Mary, gdy zapytal czy za niego wyjdzie. Bylo zrodlem takiej radosci dla obojga, gdy Mary odpowiedziala na pytanie, czy jest w ciazy. Wypowiedzial je dyrektor banku, gdy chcieli sie przeniesc do wiekszego domu; a takze siostra Johna, kiedy zgodzila sie zajac przez kilka dni Simonem, zeby John mogl zabrac Mary do Paryza w rocznice ich slubu. Teraz to slowo zmienialo znaczenie; zabil nim wlasnego syna. Uwage Johna przykuly dwa kruki, ktore sfrunely na ziemie jakies trzydziesci stop od niego. Zauwazyl, ze siedza nad cialem martwego krolika. Main przypomnial sobie te kruki, unosily sie nad wzgorzem, kiedy on wspinal sie na szczyt. Czekaly pewnie, by dokonczyc uczte; widocznie zdecydowaly, ze nawet w poblizu siedzacego mezczyzny sa bezpieczne. Dziobaly teraz zdobycz, rozposcierajac skrzydla dla utrzymania rownowagi. Byly pewne siebie, skoncentrowane na patroszeniu krolika. Dwa kolejne ptaki spadly na ziemie jak zepsute parasolki i miedzy ucztujacymi wybuchla sprzeczka. Jakze rozny byl ten obraz od scen z Disneya na tapecie w pokoju Simona. Antropomorficzna tandeta, ktora tak podobala sie im wszystkim, nieswiadomym tego, co mialo sie wydarzyc. Pewnie wlasnie dlatego zycie tam, w dole, toczy sie normalnie, pomyslal Main. Oni nie wiedza, jak naprawde wyglada rzeczywistosc. Jego wzrok ponownie powedrowal w strone miasta, gdzie znajdowal sie szpital. Wiedzial, ze sprawny personel zrobil wszystko, co bylo mozliwe. To absolutnie nie byla ich wina. Nie rozumial wiec, dlaczego nienawidzil wszystkich i wszystkiego. 1 Edynburg, 14 lutego 1993 McKirrop czul w zoladku goraca zupe, niby wysepke ciepla wsrod otaczajacej go zimnej pustki. Zwlekal z ostatnim kesem chleba tak dlugo jak tylko mogl, az wreszcie wstal, powoli i sztywno. Niespiesznie zapial plaszcz i skierowal sie w strone drzwi. Nadszedl czas, by ponownie zmierzyc sie z zimnem. Znal zasady: wychodziles, jak tylko skonczyles jesc. Pomieszczenie bylo zbyt male, by prowadzic w nim zycie towarzyskie, a kolejka wydluzala sie z kazdym tygodniem. Miejsce nie bylo specjalnie cieple i przytulne, ale dawalo przynajmniej jakie takie schronienie przed lodowatym wschodnim wiatrem, ktory smagal Edynburg. McKirrop wymruczal slowa podziekowania do stojacej w drzwiach dziewczyny z Armii Zbawienia.-Uwazaj na siebie - powiedziala, gdy ja mijal. - Do zobaczenia w srode. McKirrop spojrzal na nia, a potem szybko wbil wzrok w ziemie. Jak to sie dzieje, ze one wszystkie nosza okulary o grubych szklach? - zastanawial sie. Kiedy wyszedl na chodnik, wiatr uderzyl go w lewy policzek, wiec odwrocil sie prawa strona. I tak nie mial dokad pojsc. Uslyszal, ze ktos wykrzykuje jego imie, ale ignorowal ten fakt, dopoki okrzyk sie nie powtorzyl. Teraz uslyszal za soba kroki. To byl Flynn. McKirrop zauwazyl go w stolowce, z tylu kolejki, ale udawal, ze nic nie widzi. -Gdzie do diabla byles? - zapytal Flynn. - Wszyscy o ciebie pytaja. Bella za toba teskni. Flynn przerwal swa wypowiedz wybuchem chrypliwego smiechu. Byl o cala glowe nizszy od McKirropa. Rozczochrana grzywa siwiejacych wlosow nadawala mu cyganski wyglad. Obydwaj mezczyzni mieli brody. Obydwaj tez byli od dawna zrujnowani. Po prostu wyjechalem - mruknal McKirrop. Sciagnales jakas kase, co? - zapytal Flynn. Jasne. A do tej stolowki przychodze tylko z przyzwyczajenia - odrzekl kwasno McKirrop. Flynn znow wybuchnal smiechem, ale jego oczy pozostaly podejrzliwe. -Zawsze byles cwany, McKirrop. McKirrop nie odpowiedzial. Patrzyl na Flynna nieobecnym wzrokiem, jakby myslal o czyms innym. Wiec wrocisz dzis wieczorem do kanalu? Moze. Ty cos knujesz - oskarzycielsko stwierdzil Flynn, mruzac oczy. McKirrop usmiechnal sie niewyraznie i potrzasnal glowa. Nic z tych rzeczy - powiedzial. Coz, twoja strata - odrzekl Flynn, podnoszac kolnierz i chowajac glowe w ramiona. - Figgy i Clark maja troche hajcu. Chca wejsc w kilka butelek i bedziemy celebrowac urodziny Belli. Urodziny Belli? To jutro. Mowila nam o tym od dawna. Ktore to? Jezu, nie wiem - zawolal Flynn. - Kogo to obchodzi? McKirrop znow sie usmiechnal i Flynn wyczytal cos w tym usmiechu. A moze ciebie obchodzi? - zapytal badawczo. Niby dlaczego? Bella cie lubi - w oczach Flynna pojawil sie chytry blysk. - Zawsze o ciebie pyta. Moze to wzajemne? Taki romans w naszym towarzystwie... Jezu - mruknal McKirrop. - Musialbym byc naprawde zdesperowany. Mowia, ze w czasie sztormu kazdy port jest dobry - szepnal konspiracyjnie Flynn. Chryste! - krzyknal McKirrop. - Jesli chodzi o Belle, to musialby byc cyklon. Wiec jak? Przyjdziesz czy nie? Moze. Flynn wzruszyl ramionami. -Jak chcesz. Pewnie nie masz nic do picia? McKirrop odczekal chwile, zanim wyjal piersiowke whisky BelPs z kieszeni plaszcza. Byla w dwoch trzecich pelna. O kurcze, niezle! - wykrzyknal Flynn. Porwal butelke i otworzyl. Zdazyl wypic duzy lyk, zanim McKirrop mu ja odebral. Wystarczy - warknal. Pijemy Scotcha, co? - wymruczal Flynn z wyrazna pretensja. - Nic dziwnego, ze nie chcesz sie wiecej zadawac z takimi jak my. Pewnie nie jestesmy wystarczajaco dobrzy. Nic z tych rzeczy - powiedzial McKirrop. - Popracowalem troche u pewnej kobiety w Braids. To wszystko. Nie wierze ci - rzekl Flynn. - Cos zalapales. Mam w dupie, czy mi wierzysz, czy nie - odpowiedzial McKirrop, ktoremu nagle popsul sie humor. - Wiec spieprzaj, zanim rozwale ci leb. Flynn uniosl rece w gescie udanej kapitulacji. Juz ide, juz ide - powiedzial. - Tylko nie przychodz z placzem, jak to cos ci nie wyjdzie. Spieprzaj - powtorzyl McKirrop, wyprowadzajac cios. Flynn uchylil sie i odskoczyl. Odchodzac obejrzal sie przez ramie. - Dupek - rzucil jeszcze i ruszyl przed siebie. Znow zaczelo padac i McKirrop szedl przez ciemne ulice z rekami gleboko wcisnietymi w kieszenie dwurzedowego wojskowego plaszcza, podarunku od jakiejs instytucji dobroczynnej, ale nie pamietal ktorej. Wszystkie byly takie same. Boze, jak on nienawidzil ich usmiechow. Niewazne zreszta. Wystarczylo, ze mogl tam znalezc schronienie na noc i strzelic pod dachem kilka drinkow. Jezeli jego upadek nauczyl go czegos, to ze liczy sie tylko "teraz". Nie przeszlosc i nie przyszlosc. Kazde zwierze na ziemi to chyba wiedzialo, oprocz czlowieka. Ludzie spedzali zycie na rozpamietywaniu przeszlosci albo planowaniu przyszlosci. McKirrop rzucil ukradkowe spojrzenie za siebie i stwierdzil, ze jest sam. Flynn nie szedl za nim. Rozejrzal sie jeszcze raz, przeszedl przez zelazna brame cmentarza i poczul sie bezpieczny. Stanal na chwile, rozkoszujac sie poczuciem odosobnienia, a potem ruszyl w glab. Cmentarz byl duzy i zaniedbany; wlasciciele pozwolili mu zarosnac, traktujac ten obszar jako dobra inwestycje na przyszlosc. Sciezki ulegaly ekspansji plozacych sie krzewow i pnaczy; trudno bylo sie tedy przedrzec, ale McKirrop dobrze znal droge. Rozgarnial krzaki i przeslizgiwal sie pod nisko zawieszonymi galeziami, az dotarl do swego nowego domu, w ktorym mieszkal od dwoch tygodni: nie uzywanego juz baraku grabarzy. Chociaz czesc cmentarza pelnila jeszcze swoja role, na pozostalym terenie robotnicy w miare potrzeby zasypywali groby i zalewali je betonem. Racjonalizacja pracy, o ile dobrze pamietal ten termin. Grabarze nie musieli juz skladowac w tym miejscu narzedzi i ekwipunku. I tak niezdrowe trendy w Departamencie Robot Publicznych zapewnily McKirropowi dom. Bylo tu cicho, a barak calkiem niezle chronil przed wiatrem i deszczem. Dzieki swojej nowej patronce w Braids McKirrop zgromadzil tu nawet nieco - jak na niego - luksusowych przedmiotow. Podczas sprzatania garazu, nie uzywanego od smierci jej meza, zdobyl latarke, kilka swiec i piecyk gazowy z zapasowymi czesciami. Placila mu uczciwie za robote i uzyskal obietnice, ze na razie pracy nie zabraknie. W garazu trafil rowniez na kilka bardzo porzadnych narzedzi, ktore pewnego dnia mogly ulec translokacji, ale na razie gral swoja role uczciwego rzemieslnika, ktory w tych ciezkich czasach popadl w klopoty. Swojej chlebodawczyni zas pozwalal odgrywac Matke Terese, Dobrego Samarytanina, czy kogo tam jeszcze chciala. Symbioza! To bylo slowo, ktore staral sie zapamietac. On i ta kobieta beda zyli w symbiozie. McKirrop nie mial potrzeby wybiegac dalej w przyszlosc. Zdjal zardzewiala klodke i pchnal drzwi. Trzpien byl zlamany, ale nie bylo tego widac na pierwszy rzut oka, wiec zamek pelnil niezle role odstraszajaca i McKirrop zawsze uwazal, by go ustawic na swoim miejscu, kiedy wychodzil rano. Wewnatrz bylo zimno i wilgotno. Pachnialo tu ziemia i surowym plotnem, ale przynajmniej nie wialo, co samo w sobie stanowilo blogoslawienstwo. Pogrzebal pod workami w rogu, wyciagnal latarke i poswiecil sobie. Po chwili na srodku ustawil piecyk i uruchomil go. Palnik zasyczal; na widok niebieskiego plomienia McKirrop mruknal z satysfakcja. Spojrzal na pojedyncze okno, by sprawdzic, czy zaslona z worka, ktora tam powiesil, nadal jest na miejscu. Bylo raczej nieprawdopodobne, by ktos pojawil sie tu w nocy czy nawet w dzien, ale ostroznosci nigdy za wiele. Barak, maly i kwadratowy, nagrzewal sie szybko. Nie bylo tu wentylacji, ale McKirropowi to nie przeszkadzalo. Lubil zapach gazu. Dawal wrazenie ciepla i pomagal zasnac. Pogotowie gazowe raczej nie powinno sie pojawic, by mu tego zabronic. McKirropa rozbawila ta mysl i wyciagnal butelke, by wypic solidny lyk. Drink przy ogniu we wlasnym domu. Ta mysl rowniez go rozbawila. "Dom" oznaczal kiedys wille z czterema sypialniami nie dalej jak dziesiec mil stad; wille z saabem stojacym przed drzwiami i whisky Laphroaig w barku. Ale to bylo sto lat temu i nie ma sensu o tym wspominac. Kiedys to kiedys, a teraz to teraz i tyle. Bylo mu cieplo, mial dach nad glowa i butelke w reku. Wszystko w porzadku. Te gnojki w kanale mogly sobie poplakiwac nad miniona chwala, jesli znajdowaly w tym przyjemnosc, ale on czul sie po prostu dobrze. McKirrop ocknal sie z pijackiego snu okolo trzeciej nad ranem, chociaz sam nie wiedzial, ktora jest godzina. Wydawalo mu sie, ze zasnal dopiero przed chwila. Probujac sie podeprzec, trafil reka na pusta butelke; kopnal ja pod sciane. Obudzily go halasy dochodzace z cmentarza. Mysl, ze moze to byc policja, dotarla do zamglonego umyslu i postawila go w stan gotowosci. To mogla byc jakas kolejna cholerna oblawa. Odwszawianie, prysznic z mydlem karbolidowym i z powrotem na ulice. Z powrotem do wspolnoty. Przycupnal cicho i nasluchiwal jak nocne zwierze. Slyszal jakies ruchy w pobliskich krzakach i glosne szepty. Nocni goscie zachowywali sie coraz glosniej, dopoki ktorys z nich nie uciszyl reszty. McKirrop kleknal i odsunal odrobine brzeg worka zaslaniajacego okno. W ciemnosciach nic nie bylo widac, ale uslyszal, jak ktos mowi: "Pospieszcie sie". Kilka sekund pozniej zobaczyl blysk latarki pomiedzy drzewami - mniej wiecej trzydziesci jardow od jego baraku, we wciaz jeszcze uzywanej czesci cmentarza. Zadowolony, ze intruzi nie okazali sie policjantami i ze najwyrazniej nie interesuja sie ani nim, ani jego "posiadloscia", McKirrop odprezyl sie, ale jednoczesnie odezwala sie w nim ciekawosc. Uchylil drzwi troche bardziej, by lepiej slyszec, co sie dzieje. Uslyszal szczek lopat, co go zdenerwowalo. Zyl na tym swiecie na tyle dlugo, by wiedziec, ze najlepszym miejscem dla mordercy na ukrycie zwlok jest cmentarz, zwlaszcza taki jak ten, ktorym nikt sie nie interesuje. Jezeli oni - kimkolwiek byli - chowali tu kogos, trzeba by sie zainteresowac. Cos moglo z tego dla niego wyniknac; moze okazja do szantazu? Nagroda za informacje? A moze to wcale nie zwloki? Moze zakopywali tu lup z napadu, ktory daloby sie potem'wykopac i zwiac z nim? Juz prawie czul poludniowe slonce grzejace mu plecy i slyszal kostki lodu pobrzekujace w szklance. Coz, najpierw trzeba sie zorientowac w sytuacji. McKirrop przecisnal sie przez drzwi, przypadl do ziemi i cal po calu zaczal pelznac w strone, z ktorej dochodzily podejrzane odglosy. Uznal, ze jest tam czterech ludzi. McKirrop widzial dwoch kopiacych, podczas gdy dwaj pozostali przyswiecali im latarkami. "Dalej, dalej!", ponaglal ten z latarka, kiedy jeden z kopaczy przerwal prace. "Moze nie powinnismy..." zaczal ten, ktory przestal kopac, ale mezczyzna z latarka skierowal snop swiatla prosto na jego twarz. -Za daleko juz zabrnelismy, zeby przerywac! Zgodzilismy sie wszyscy, prawda? Teraz sie pospieszcie. Faceci od lopat wrocili do roboty. McKirrop zobaczyl teraz, ze oni niczego nie zakopuja; raczej odkopuja cos, lub scislej biorac, kogos. Kopali dokladnie naprzeciwko swiezo ustawionego nagrobka. Scierwa! - mruknal pod nosem McKirrop. Nawet dla czlowieka, ktory upadl tak nisko jak on, zbezczeszczenie grobu wydawalo sie czyms odrazajacym. To prawda, na cmentarzu zdarzaly sie rozmaite akty wandalizmu, najczesciej obsmarowywanie i przewracanie nagrobkow, ale nigdy nie widzial, by ktos posunal sie tak daleko. Patrzyl jak zahipnotyzowany; tamci dalej kopali, a ich towarzysze oswietlali potworny obraz. Nagle uslyszal, ze jedna z lopat uderzyla o drewno. Zapadla cisza. Juz - oznajmil jeden z kopiacych. Wyciagnijcie to - zarzadzil ten z latarka, kucajac. Obydwaj kopacze znikneli z pola widzenia, kiedy pochylili sie, by chwycic trumne. McKirrop wstrzymal oddech, czekajac az wyjma ja z grobu. Zrobili to z zaskakujaca latwoscia; McKirrop zaraz przekonal sie dlaczego. To byla mala, biala trumienka. Trumna dziecka. McKirrop poczul, jak zolc naplywa mu do gardla. Tego bylo juz za wiele. Potrzasnal glowa w bezsilnej zgrozie, patrzac jak trzech z nich siluje sie z wiekiem, podczas gdy czwarty swieci im latarka. Rozlegl sie ostateczny trzask i wieko odskoczylo. McKirrop przygladal sie temu, az w koncu nie wytrzymal. - Gnojki! - wrzasnal, zrywajac sie na rowne nogi. - Brudne, pieprzone gnojki! - Zostawcie to dziecko w spokoju! - Przedzieral sie przez chaszcze, mlocac rekoma jak cepami i krzyczac ile mial sil w plucach, choc po prawdzie brzmialo to jak pienie koguta. Wsrod czterech mezczyzn na moment wybuchla panika, dopoki snop swiatla z latarki nie padl na McKirropa; ten, ktory ja trzymal, krzyknal do swych uciekajacych kompanow: -To tylko jakis stary pijak! Gdy McKirrop dobiegl do niego, mezczyzna odsunal sie zwinnie i uderzyl go latarka w twarz. McKirrop upadl na ziemie obok otwartej trumny. Probowal sie podniesc, ale tamci juz wrocili i otoczyli go. Kopniak pod zebra powalil go na ziemie. -Spojrzcie na tego starego durnia - powiedzial drwiaco jeden z napastnikow. - Co za typek! Cholerne sukinsyny - wymamrotal McKirrop, ale bolala go glowa i nie mogl skupic mysli. Zalatwcie tego starego przyblede i splywajmy stad - powiedzial jeden z mezczyzn. - Jakis ciekawski mogl cos uslyszec. Zabrali sie do kopania McKirropa, ktory turlal sie po ziemi, bezskutecznie probujac uniknac ciosow. Szczegolnie bolesny kopniak w brzuch sprawil, ze zebralo mu sie na wymioty i w ustach poczul smak niedawno wypitej whisky. -Poczekajcie! - zakomenderowal jeden z nich i kopniaki ustaly. Kleknal i przyblizyl twarz do ucha McKirropa. Kiedy ktos cie zapyta, co tu sie dzis dzialo, to nie widziales nikogo. Jasne? McKirrop wymamrotal twierdzaca odpowiedz. Nic nie pamietasz, jasne? McKirrop znow zabelkotal. - Bo inaczej... Kolejne kopniaki spadly na bezwladne cialo i bol ustapil miejsca ciemnosci. McKirrop otworzyl oczy i natychmiast zmruzyl je pod wplywem blasku. Nie musial nikogo pytac, gdzie sie znajduje. Po zapachu, tym niemozliwym do pomylenia z czymkolwiek innym zapachu narkozy i srodkow dezynfekcyjnych, poznal, ze jest w szpitalu. Wokol lozka rozciagnieto zaslony, ale spoza nich dochodzily odglosy krzataniny. Podniosl reke do piersi i stwierdzil, ze jest szczelnie zabandazowana. Poruszenie nogami sprawilo mu bol, a po lewej stronie szczeki mial chyba wielkiego guza. Chryste, ile by dal za drinka. Lezal spokojnie, wpatrywal sie w sufit i myslal o tym, co zdarzylo sie na cmentarzu. Zastanawial sie, czy bedzie mogl tam wrocic, czy tez moze wladze wyczyscily barak i zmienily klodke? Co za parszywy pech. A wszystko szlo juz tak dobrze. Teraz pewnie bedzie musial wrocic do kanalu, do Belli, Flynna i reszty. Flynn moze robic pewne trudnosci po ich ostatniej sprzeczce, ale Bella powita go z radoscia. A w ogole to im szybciej wyniesie sie ze szpitala, tym lepiej. Pielegniarka spojrzala na niego i usmiechnela sie, widzac, ze jest przytomny. Jak sie pan czuje? - zapytala. Dobrze - odrzekl McKirrop. Jego glos, dawno nie uzywany, zabrzmial jak skrzek. Pielegniarka odsunela zaslony, by wpuscic mloda kobiete w bialym kitlu z podwinietymi rekawami i stetoskopem zawieszonym na szyi. -Niezle pan oberwal - powiedziala lekarka, gdy pielegniarka wyszla zaciagajac za soba zaslony. - Jestem doktor Lasseter. McKirrop spojrzal na nia i usmiechnal sie slabo, bo skurcz miesni sprawial mu jeszcze bol. Zdziwil sie, jak mlodo wyglada ta kobieta. Miala jasne i uczciwe oczy, a skore gladka i nieskazitelna. Nosila swieza i elegancka bluzke, a jej ciemne wlosy byly upiete w ciasny kok. Co jednak naprawde uderzylo McKirropa, to ze patrzyla na niego, jakby mu naprawde wspolczula. Speszylo go to. Po raz pierwszy od dawna poczul cos w rodzaju slabosci. Nie pamietal nawet, kiedy ostatnio sie tak czul. Nie lubil tego uczucia; przypominalo mu dawne, bardzo dawne zycie, o ktorym myslal, ze zostawil je za soba na dobre. Sadzil, ze jest juz uodporniony na takie emocje. Dziewczyny z Armii Zbawienia byly oczywiscie uczciwe i robily dobra robote, ale jakos inaczej. Bylo w nich cos bezosobowego, jakby pochodzily z tej samej planety, ale z innego gatunku. Nie postrzegaly cie jak czlowieka, raczej jak walute w prowadzonym przez siebie interesie. Tak jak ci dobroczyncy z klasy sredniej, ktorzy w ogole cie nie zauwazali, nawet kiedy usmiechali sie protekcjonalnie. Wylize sie - mruknal. Moj szef przyjdzie tu za kilka minut, by pana zbadac - powiedziala lekarka. Pani szef? Jestem stazystka. Doktor Stubbs upewni sie, ze niczego nie pominelam. Nie ma potrzeby. Czuje sie dobrze - powiedzial McKirrop, starajac sie uniesc na lokciu. - Niech mi pani tylko poda moje rzeczy. Nie tak szybko - przyhamowala go lekarka. Polozyla go delikatnie z powrotem i dodala: - Jest tu ktos, kto chcialby z panem porozmawiac, zanim pan stad odejdzie.' Kto to taki? -Na poczatek policja. Pisza o panu na pierwszych stronach gazet. McKirrop zdenerwowal sie. Poczul sie osaczony przez spoleczenstwo, ktore postrzegal jako wroga. -Co pani ma na mysli? - zazadal wyjasnien. -Pokaze panu - zaproponowala lekarka, jakby wlasnie przyszedl jej do glowy pewien pomysl. Zniknela i zaraz wrocila z gazeta. Podala ja McKirropowi. "Satanistyczny horror na miejskim cmentarzu" - glosil naglowek. Glowa McKirropa opadla na poduszke. Mloda lekarka zaczela czytac artykul na glos, ale nic do niego nie docieralo. Znow czul buty kopiace jego cialo i slyszal ostrzezenie mezczyzny: "Nikogo nie widziales, jasne?" Ten biedak musi przechodzic pieklo - powiedziala lekarka. Jaki biedak? - zapytal McKirrop. Ojciec dziecka. Nie rozumiem - skrzywil sie McKirrop. Pan Main - wyjasnila lekarka. - Pare miesiecy temu on i jego rodzina mieli wypadek samochodowy. Zona zginela na miejscu, ale ich trzyletni syn zyl jeszcze, kiedy przywieziono go do szpitala. Podlaczono go do respiratora, ale obrazenia mozgu byly zbyt powazne. W zeszlym miesiacu Main przezyl zalamanie, kiedy zgodzil sie na odlaczenie aparatury. Biedny gnojek - mruknal McKirrop. A teraz jeszcze to - westchnela. Polozyla gazete na lozku McKirropa, by sam mogl sobie przeczytac. McKirrop, przegladajac krotka informacje, czul, jak szybko bije mu serce. "Zeszlej nocy w centrum miasta odbyla sie rytualna satanistyczna ceremonia. Wyjeto z trumny cialo niedawno pochowanego malego chlopca. Policja i wladze koscielne moga sie jedynie domyslac, jakie jeszcze przerazajace rzeczy dzialy sie ze zwlokami. Ojciec chlopca, John Main (33) byl zeszlej nocy zbyt wstrzasniety, by skomentowac to wydarzenie. Mezczyzna, ktory "na dziko "mieszkal na cmentarzu i najprawdopodobniej wystraszyl intruzow, zostal przez nich pobity, a nastepnie w ciezkim stanie przewieziony do szpitala. Policja czeka, zeby go przesluchac ". Gazeta opisywala nastepnie szczegoly wypadku, w ktorym zginela Mary Main, a w rezultacie takze jej syn, Simon. Dalej zamieszczono wywiad z wysokim dostojnikiem koscielnym na temat kultu szatana; kaplan ubolewal nad rozprzestrzenianiem sie tych praktyk i ostrzegal, ze sa one znacznie bardziej powszechne, niz sie ludziom wydaje. Artykul nosil tytul "Nasze chore spoleczenstwo" i w konkluzji winil materialistyczne wartosci za upadek obyczajow. -Mysli pan, ze bedzie mogl jakos pomoc policji? - zapytala uprzejmie lekarka, gdy McKirrop skonczyl czytac. Milczal przez chwile, az w koncu rzekl: Nic nie widzialem. Ale przeciez musial pan... Mowilem! Nic nie widzialem - warknal. Lekarka nie wydawala sie urazona nagla zmiana humoru McKirropa. Wzruszyla jedynie ramionami i tym samym spokojnym tonem powiedziala: -Coz, jesli pan twierdzi, ze nic nie widzial, to znaczy ze tak bylo. A teraz przygotujemy pana na wizyte gosci. Gdy sprawnie sie nim zajmowala, McKirrop znow poczul sie bezbronny. -Przepraszam, chyba pania urazilem. Te slowa z trudem przeszly mu przez gardlo. Przeprosiny byly jak placenie rachunkow. Od dawna juz nie robil ani jednego, ani drugiego. Bywalo znacznie gorzej - powiedziala lekarka. Jak sie pani nazywa? Doktor Lasseter. Wazniejsze jest, jak pan sie nazywa. McKirrop spojrzal na nia. Czy to naprawde konieczne? -Obawiam sie, ze tak. Jesli nie powie pan nam, bedzie pan musial powiedziec policji. Nie znalezlismy przy panu portfela ani kart kredytowych. McKirrop zauwazyl, ze lekki usmiech przemknal po jej twarzy i postaral sie odwzajemnic tym samym. McKirrop. John McKirrop. Zadnych krewnych - zaznaczyl. - Nikogo. Jak pan sobie zyczy. McKirropa badal szef oddzialu urazowego, ktory nie probowal specjalnie ukryc obrzydzenia, jakie wzbudzala w nim ta czynnosc, zas mycie rak po wszystkim wygladalo na cos wiecej niz tylko rutynowa procedure. Mial pan lekki wstrzas mozgu. Trzy pekniete zebra i ogolne potluczenia, ale poza tym wszystko w porzadku. Czy to znaczy, ze moge sobie isc? - zapytal McKirrop. Jesli o mnie chodzi, to im szybciej, tym lepiej, ale najpierw chce sie z panem zobaczyc policja. Lekarz wyszedl, odprowadzany wscieklym wzrokiem McKirropa. Dupek - burknal, gdy Sara Lasseter weszla do pokoju. Dr Stubbs jest swietnym lekarzem - zwrocila mu uwage. To nie przeszkadza mu byc dupkiem, prawda? - odpowiedzial McKirrop, zaskoczony, ze dal sie wciagnac w dyskusje. Mysle, ze nie - zgodzila sie Sara, co jeszcze bardziej zdziwilo McKirropa. - Jest pan gotowy na spotkanie z policja? McKirrop kiwnal glowa. Sara Lasseter zrobila kilka krokow i odwrocila sie. -Postara sie pan im pomoc, prawda? Znow skinal glowa. Weszlo dwoch policjantow, by przesluchac McKirropa. Inspektor wygladal tak, jak McKirrop wyobrazal sobie dyrektora banku. Byl maly, schludny, z przystrzyzonym wasikiem i brzuszkiem. Sierzant najwyrazniej mial katar - skora pod nosem byla zaczerwieniona. Obydwaj od poczatku wydawali sie wrogo nastawieni i w oczywisty sposob mieli zamiar poznecac sie nad nim. Gdy ta taktyka nie przyniosla efektu, stali sie jeszcze bardziej agresywni. Wiec co tam, do diabla, robiles? - dopytywal sierzant, odsuwajac na chwile chusteczke od twarzy. Mowilem wam. Moj pokoj w "Holywood Palace" byl akurat remontowany i zdecydowalem sie przeniesc tam. Nie przeginaj, McKirrop - postraszyl inspektor. McKirrop w ogole sie ich nie bal. Uwazal policje za swego naturalnego wroga. Od dawna juz nic, co mowili, nie robilo na nim wrazenia. W koncu najgorsze, co mogli mu zrobic, to zamknac w cieplej, suchej celi z trzema posilkami dziennie i dachem nad glowa, ale chyba zbytnio im na tym nie zalezalo. Znacznie lepiej znosil policyjne pogrozki, niz subtelne zainteresowanie Sary Lasseter. -Musiales cos widziec - nalegal sierzant. McKirrop potrzasnal glowa. Nie mialem szans. Dopadli mnie, zanim zdazylem otworzyc usta. Mam szczescie, ze zyje. Powiedziales "oni". Ilu ich bylo? Trudno powiedziec. Wiecej niz jeden. Mlodzi? Starzy? Bylo ciemno. Nie widzialem. Jakie mieli glosy? Nic nie mowili. Po prostu mnie sprali. A moze byles z nimi, co? O to chodzi? Stales na czatach? Ile ci zaplacili, zebys trzymal jezyk za zebami? - zapytal inspektor, przysuwajac twarz do twarzy McKirropa. Nie wiem, o czym pan mowi. Wiesz, kurwa, wiesz. Kryjesz ich, co? Zastanawia mnie tylko, dlaczego? Te sukinsyny wykopaly cialo dziecka. Dziecka, na milosc Boska. A ty nic nie mowisz. Nic! Czy to dla ciebie nic nie znaczy? Nie potrafisz sobie wyobrazic, jakim koszmarem to bylo dla ojca tego dziecka? Mowilem juz. Nic nie widzialem. Policjanci spojrzeli na siebie i wzruszyli ramionami. -Do zobaczenia wkrotce - zadrwil inspektor. - Nie wiem, czemu tak dlugo tkwie w tym zawodzie. Potrzebuje troche swiezego powietrza. McKirrop nie zareagowal. -Mozemy zawsze zagrac nasza karta atutowa, szefie - powiedzial sierzant. - Dobra, dawaj. Mlodszy mezczyzna, jedna reka caly czas trzymajac przy twarzy chusteczke, druga wyjal z kieszeni mala butelke wodki i postawil na stoliku przy lozku, tak by McKirrop mogl ja widziec. McKirrop siegnal po wodke, ale sierzant powstrzymal go. -Najpierw informacje. McKirrop patrzyl na butelke. To byla tania marka z supermarketu o rosyjsko brzmiacej nazwie, ale potrzebowal jej. Cholernie jej potrzebowal. Nerwowo przejechal jezykiem po wargach i wyobrazil sobie ogien, jaki poczuje w gardle po przelknieciu alkoholu. Meczyl sie. Okropnie chcial sie napic, ale bal sie tamtych mezczyzn. Mogl nie przezyc nastepnego pobicia. Z drugiej strony... Moze nie zaszkodziloby, gdyby... McKirrop polozyl glowe na poduszce i westchnal. -Dobrze. Powiem wam. Sierzant wyjal notes i usadowil sie przy lokciu McKirropa. Inspektor stanal w nogach lozka. McKirrop siegnal po butelke, ale teraz tez go powstrzymano. -Najpierw gadaj. Impreza potem. Bylo ich czterech, ale nie moglem zobaczyc ich twarzy, bo mieli naciagniete kaptury. Kaptury? Biale przescieradla jak Ku-Klux-Klan, z dwoma otworami na oczy i jednym na usta. Wszyscy tak wygladali poza przywodca. A jak on byl ubrany? Mial cos w rodzaju zwierzecej maski, jak baran czy owca, i trzymal jakis kij. Jaki to byl kij? Taki jak ma biskup. Laska? Pastoral - powiedzial McKirrop. Policjant wykrzywil usta, szukajac w twarzy McKirropa sladu drwiny. McKirrop pozostawal bierny. Tylko jego oczy zdradzaly niema bezczelnosc. - Mow dalej. ~ Dwoch kopalo, podczas gdy dwaj inni pilnowali. Stali wokol grobu i spiewali. Co spiewali? Nie wiem - powiedzial McKirrop wzruszajac ramionami. - Nie jestem katolikiem. Czy to znaczy, ze spiewali po lacinie? Mozliwe. Moj Boze - westchnal sierzant. I co dalej? - zapytal inspektor. Potem otworzyli trumne i wyjeli cialo dziecka. Dalej. Polozyli je na wieku i ten przywodca wypowiedzial nad nimi jakies slowa, potem wyjal dlugi noz i... -I co? Nie wytrzymalem - baknal McKirrop. - Probowalem ich powstrzymac, ale bylo ich zbyt wielu i niezle mnie sprali - przerwal na chwile, by ostroznie dotknac palcem zeber. - Ich przywodca powiedzial, ze jesli pisne slowo, to wroca i wyrwa mi serce. Slusznie zrobiles mowiac nam o tym - powiedzial milo inspektor. - Spisales wszystko? - zapytal sierzanta. Jego kolega kiwnal glowa, wstal i z trzaskiem zamknal notes. McKirrop siegnal po butelke, ale sierzant uprzedzil go. Byla umowa - zaprotestowal McKirrop. Wszyscy wiedza, ze picie alkoholu na terenie szpitala jest wbrew prawu - powiedzial sierzant chowajac butelke do kieszeni. -Wy dupki! Powiedzialem wam wszystko! Ryzykuje zycie! Sierzant wzruszyl ramionami. ~ Banda lobuzow - wymamrotal McKirrop. Sierzant spojrzal pytajaco na inspektora, ktory kiwnal glowa. Policjant wyjal butelke z kieszeni i nalal troche wodki do szklanki przy lozku McKirropa. Kiedy chory wypil zachlannie, do dna, policjanci ruszyli ku wyjsciu. Przy drzwiach inspektor odwrocil sie i powiedzial: -A jesli chodzi o te bude, McKirrop, to kazalismy zalozyc nowa klodke. Sara Lasseter przyszla kilka minut pozniej. Wygladala na zadowolona. -Slyszalam, ze bardzo pomogl pan policji - powiedziala. - Ciesze sie. Im predzej zlapia tych ludzi, tym lepiej. McKirrop rzucil jej krotkie spojrzenie, nim odwrocil wzrok. Czy moge juz wyjsc? - zapytal. Jesli pan chce. Chyba nie mozemy pana zatrzymac. Dajmy temu spokoj. A kto by chcial mnie tu trzymac? Gdybym byl Krolowa Matka, przykuliby mnie do lozka zlotymi lancuchami, ale John McKirrop? Zabierzcie stad tego starego, niechlujnego glupka. Mam racje? -Cos w tym rodzaju - przyznala Sara Lasseter. Wytrzymala spojrzenie McKirropa. To on przerwal kontakt wzrokowy, bo niespodziewanie znow poczul sie niepewnie. Sara wyszla i wrocila po chwili, niosac zawiniatko z jego rzeczami i kartke papieru. -Bedzie musial pan to podpisac. - Co to jest? -Potwierdzenie, ze wychodzi pan na wlasne zyczenie. To uwalnia nas od odpowiedzialnosci na wypadek, gdyby panu cos sie potem stalo na skutek odniesionych obrazen. McKirrop szybko podpisal i oddal papier. Te absolro. Te absofoo - westchnal. Dziekuje, ojcze - usmiechnela sie Sara. Pani jest katoliczka? Tak, ale jak slyszalam, pan nie jest katolikiem. McKirrop wzruszyl ramionami, ale nic nie powiedzial. Wroce, jak sie pan ubierze. McKirrop byl gotow do drogi. Wlasnie zapinal ostatni guzik plaszcza, gdy Sara Lasseter wrocila. -Wiem, ze to niewiele - powiedziala - ale mam nadzieje, ze wystarczy na cos do jedzenia. Wyciagnela reke, w ktorej trzymala pieciofuntowy banknot. McKirrop zagapil sie na nia; byla to ostatnia rzecz, jakiej sie spodziewal. -To bardzo milo z pani strony - powiedzial wreszcie, zirytowany wlasna kontuzja. Wzial pieniadze i schowal do kieszeni. Powodzenia - dodala Sara, cofajac sie, aby zrobic mu przejscie. McKirrop chrzaknal i zatrzymal sie niezdecydowany. Zapomnial pan o czyms? - zapytala Sara. McKirrop wahal sie jeszcze przez chwile, w koncu powiedzial: To, co pani mowila... - Tak? Ze ojciec dziecka bardzo cierpi... Co pan chcial jeszcze wiedziec? -Nic - zacial sie McKirrop, gdy wewnetrzna walka dobiegla konca. Stare przyzwyczajenia prawie zatriumfowaly nad nowymi, ale niecalkowicie. Odwrocil sie i wyszedl. 2 McKirrop natknal sie na sklep monopolowy nieopodal szpitala. Piatak od Sary Lasseter wystarczyl mu na dwie butelki bulgarskiego wina ze specjalnej oferty i na puszke mocnego jasnego piwa. Podczas calej transakcji ani on, ani sprzedawca nie odezwali sie slowem. W sklepach udawano, ze takich klientow jak on po prostu nie ma.McKirrop skrecil w pierwsza alejke i otworzyl puszke. Lapczywie wypil piwo, puszke wyrzucil za siebie nie odwracajac glowy, po czym glosno beknal i siegnal do plastikowej torby po butelke wina. Pogrzebal w kieszeni plaszcza i wyciagnal scyzoryk, ktorego uzywal zamiast korkociagu. Praktyka czyni mistrza. Dokladnie wiedzial, pod jakim katem wsunac ostrze w korek. Z pewnoscia mogl konkurowac z kelnerem w "Cafe Royal", ktory otwieral butelki zmyslnym korkociagiem. Teraz, gdy wlal juz w siebie pol butelki wina, zycie wydalo mu sie znosniej-sze i mogl ruszyc w droge. McKirrop juz z mostu dojrzal paczke Belli. Bella siedziala na murku i wladczym tonem wydawala polecenia. Czesto tak robila. -Czyz to nie nasza supergwiazda? - odezwal sie Flynn, gdy ujrzal McKirropa schodzacego w kierunku sciezki przy kanale. McKirrop puscil zgryzliwa uwage Flynna mimo uszu i usiadl obok Belli. Polozyl siatke z butelkami miedzy stopami i spytal: Co slychac, Bella? Uwazaj, Bella - ostrzegl Flynn. - Zaraz zabierze cie swoim porschakiem i niecnie cie wykorzysta. Stul pysk, Flynn! - syknela Bella. Usmiechy, ktore zagoscily na ich twarzach, nagle zniknely. Bella odwrocila sie w strone McKirropa. - Wszystko w porzadku, John. A co u ciebie? Raz lepiej, raz gorzej. Bella byla duza kobieta o jastrzebiej twarzy i rumianej cerze. Miala prawo uwazac sie za przywodczynie grupy, dzieki silnej osobowosci, ktora nie pozwalala jej poddac sie zmiennym kolejom losu. Z nie znanych blizej powodow potrafila obronic sie przed apatia przygniatajaca pozostalych, totez nikt jej sie nie przeciwstawial. Lubila McKirropa i nie starala sie tego ukrywac. McKirropa jej zachowanie bawilo, a czasami przynosilo korzysci. Kiedykolwiek pojawial sie wsrod nich, Bella dbala o to, by jej skrzekliwy zazwyczaj glos brzmial lagodnie, co w skrytosci ducha intrygowalo McKirropa. Czyzby myslala, ze nie mial okazji uslyszec jej w innych sytuacjach? Zmienial sie rowniez sposob bycia Belli. Kokietowala go niemal, przechylajac glowe na bok i odgarniajac wlosy z czola, jak nastolatka podrywajaca kolegow przy szkolnej furtce. -Slyszelismy o tych lajdakach z cmentarza i o tym, co zrobili. Niech ich zlapia i utna im jaja! To gowniarze! Mowie wam, gowniarze! - odezwala sie Bella w imieniu reszty. Niektorzy zareagowali gniewnymi pomrukami, a McKirrop pokiwal glowa. -Byles bardzo odwazny probujac ich zatrzymac - zachwycala sie Bella Flynn parsknal. -Nie przejmuj sie - warknela Bella swym normalnym skrzekliwym glosem. - Jest po prostu zazdrosny. Gdyby sam sie tam znalazl, wialby gdzie pieprz rosnie, slizgajac sie na wlasnym gownie. McKirrop i pozostala czworka zachichotali widzac, jak skrzywiony Flynn probuje uniknac bezlitosnego wzroku Belli. Mocno cie pobili? - zadala Bella kolejne pytanie, tym razem cieplejszym glosem. Zlamali mi kilka zeber - odpowiedzial McKirrop odpinajac koszule, by pokazac bandaze. Sukinsyny! - syknela Bella. - Mamy cos do picia dla tego czlowieka? - zapytala glosno. Spoko, Bella. Sam troche przynioslem. - Wyjal butelke bulgarskiego wina i podal ja Belli. - Napij sie. Bella usmiechnela sie. -Zaslugujesz na cos lepszego po tych przygodach. - Odwrocila sie i krzyknela: Figgy! Dzin! Maly, wychudzony czlowieczek skulony pod wyszmelcowana kurtka podbiegl drobnymi kroczkami. Musiala mu juz stuknac czterdziestka, ale z twarzy - mimo pozolklej cery - zachowala chlopiecy wyraz. Mial odstajace uszy, a przyklejony do twarzy usmiech odslanial zepsute zeby. Przypominal McKirropowi szympansa, ktory ochoczo udowadnia swoja uleglosc przewodnikowi stada. Podal McKirropowi butelke dzinu, a z jego twarzy nie znikal usmiech. -No, dawaj - zachecala Bella. - Rzadko kiedy ktorys z nas zostaje bohaterem. McKirropa nie trzeba bylo dlugo zachecac. Pociagnal potezny lyk dzinu, rozkoszujac sie cieplem rozchodzacym sie po ciele. -Nie zaluj sobie - zachecala go Bella, ktora wziela sie za bulgarskie wino. McKirrop pociagnal kolejny lyk i oddal butelke Figgy'emu. Ten wrocil na swoje miejsce. Wiesz co? - odezwala sie Bella. - Moglbys sprzedac swoja przygode gazetom. Coraz wiecej ludzi interesuje sie satanizmem. Na pewno sporo by ci zaplacili. Tak myslisz? Dziwie sie, ze jeszcze cie nie odnalezli. Wypisalem sie ze szpitala - przyznal McKirrop po namysle. Aaa, to dlatego... - stwierdzila Bella triumfujacym glosem. - Pewnie juz cie szukaja. Moze masz i racje. - Sugestia Belli rozgrzala McKirropa. - Pod koniec tygodnia przerzucilibysmy sie na brandy. Dokladnie, chlopie. Nie zapomnisz o swoich kumplach? McKirrop spojrzal Belli prosto w oczy i odgadl, ze miala na mysli jego dwutygodniowa nieobecnosc. Nie uwierze, dopoki nie zobacze - Flynn podzielil sie z reszta swoja refleksja. Zamknij sie! - warknela Bella, po czym nagle zmienila temat. - Jezu, ale jestem glodna! Kto ma forse? McKirrop wyjal z kieszeni jakies drobniaki, pozostale z alkoholowych zakupow. Bella rzucila ostrzegawcze spojrzenie na pozostalych. -No, co tam macie, gnojki? Milczaca procesja z darami ruszyla ku Belli. Policzyla pieniadze. -Dobra, starczy na kilka rybek z frytkami. Figgy! Pojdziesz do baru i przy niesiesz tu jedzenie. Clark, pojdziesz z Figgym. Przypilnuj, zeby nie prysnal z forsa. Figgy i Clark ruszyli w kierunku baru, a pozostali dopijali resztki wina. Mezczyzna siedzacy obok Flynna zrezygnowal ze swojej kolejki, nerwowo potrzasajac glowa. Pozostali spojrzeli na niego ze zdziwieniem. Zaraz bedzie mial atak - ostrzegla Bella. Niemal w tej samej chwili mezczyzna zaczal sie trzasc. Drzenie, z poczatku umiarkowane, w okamgnieniu przybralo na sile; wszystkie czlonki biedaka drgaly jak podlaczone do pradu, az stracil rownowage i zlecial na sciezke. Wlozcie mu cos miedzy zeby! - krzyknal McKirrop przeszukujac wlasne kieszenie. Niczego nie znalazl, ale Bella nie zdawala sie zbytnio przejmowac. Zostaw go, zaraz mu przejdzie. McKirrop probowal przytrzymac chorego, by ograniczyc jego niekontrolowane ruchy, lecz ten rzucal sie tak gwaltownie, ze moglo to byc dla niego niebezpieczne. Gdy atak zaczal slabnac, McKirrop dojrzal struzke krwi splywajaca po twarzy epileptyka. Przygryzl sobie jezyk! - zawolal przerazony. Nikt nie zareagowal. No juz, chlopcze. Zaraz wszystko bedzie w porzadku - pocieszyla Bella oprzytomnialego epileptyka. Rownie dobrze mogla odczytywac napis z naklejki na butelce. Pomogli mu sie podniesc i zajal swoje miejsce na murku. Co chwila spluwal krwia. Gdzie sa te dranie z zarciem? - zapytala gniewnie Bella. - Poszli do Glasgow czy co? Juz ida - odezwal sie McKirrop widzac sylwetke, ktora pojawila sie u szczytu schodow. To nie Figgy - zaprzeczyla Bella, gdy przybysz zaczal wolno schodzic w ich kierunku. McKirrop musial przyznac jej racje. Schody nie byly zbyt dobrze oswietlone, lecz zdolal zauwazyc, ze ten czlowiek - zbyt wysoki i wyprostowany jak na Figgy'ego czy Clarka - nie mial towarzystwa. Gdy mezczyzna zblizyl sie do grupy, zapanowala cisza. -Zastanawiam sie, czy nie moglibyscie mi pomoc - zabrzmial kulturalny glos. - Szukam Johna McKirropa. McKirrop juz sie mial odezwac, gdy Bella szturchnela go pod zebra. To zalezy. Od czego? - zapytal nieznajomy tym samym tonem. Od tego, ile mozesz zaplacic. Mezczyzna siegnal do kieszeni po portfel i wyciagnal z niego pieciofuntowy banknot, ktory wreczyl Belli. -Bylbym zobowiazany. Bella chwycila banknot i wsunela go miedzy piersi. Odwrocila sie w kierunku McKirropa. Oto on! - poinformowala triumfujaco. Intruz usmiechnal sie niepewnie. To ty jestes John McKirrop? McKirrop mial niejasne podejrzenia. Cos mu sie nie podobalo w tym facecie, lecz nie bardzo wiedzial co. Moze chodzilo o eleganckie ubranie? Moze o to, ze facet byl trzezwy? Wygladal na czlowieka sukcesu i choc nie zachowywal sie wyzywajaco ani lekcewazaco, na czyms mu przeciez zalezalo. Usmiechal sie i przemawial uprzejmie, lecz jego spojrzenie zdradzalo, ze to tylko sprytna gra. Moze. A kto chce wiedziec? Nazywam sie Rothwell. Jestem dziennikarzem. Bella promieniala. -A nie mowilam?! - zwrocila sie do McKirropa, a potem oznajmila pozostalym: - No co, nie mowilam? Wszyscy musieli przyznac jej racje.? Moglibysmy porozmawiac w cztery oczy? - zapytal dziennikarz. Czemu nie - odparl McKirrop. - Moglibysmy na przyklad pojsc na krotki spacer. Ominie cie herbata - ostrzegla Bella. - Zobacz, wraca Figgy. Figgy i Clark nadeszli z cieplym jedzeniem. Oddali papierowy pakunek Belli, by mogla rozdzielic porcje. -Mam propozycje. Nie starczy tego dla wszystkich, wiec pozwolcie, ze sie troche doloze. Wy pojdziecie do baru, a ja porozmawiam z Johnem, dobrze? Czemu nie - zgodzila sie Bella. - Moze zafundujesz nam marynowane cebule? Kupcie sobie co chcecie. - Rothwell znow wyciagnal portfel. Wreczyl Belli trzy pieciofuntowe banknoty i odezwal sie do McKirropa: - Idziemy? McKirrop i dziennikarz spacerowali wolno wzdluz kanalu. Pierwszy odezwal sie Rothwell; poczekal, az znajda sie z dala od grupy. -Przejde od razu do rzeczy, panie McKirrop. Moi czytelnicy chcieliby dowiedziec sie o wszystkim, co pan widzial na cmentarzu wczoraj wieczorem. McKirrop pomyslal chwile, zanim udzielil odpowiedzi. Rothwell z minuty na minute podobal mu sie coraz mniej. Zachowywal sie nieprzyjemnie: wysoko podniesiona glowa, dlonie nonszalancko wsuniete w kieszenie drogiego plaszcza. McKirrop posadzal go nie tyle o arogancje, ile raczej o zadufanie i nadmierna pewnosc siebie. W jego wypolerowanych butach odbijaly sie od czasu do czasu swiatla samochodow przejezdzajacych szosa. McKirrop zaczal nawet watpic, czy Rothwell aby na pewno jest dziennikarzem, choc musial przyznac, ze przeciez nigdy wczesniej nie spotkal zadnego faceta z gazety. Wyobrazenie o dziennikarzach czerpal wylacznie z telewizji, chociaz w swoim czasie spotykal osobiscie wielu policjantow czy adwokatow. Rothwell mial z nimi wiele wspolnego: ustabilizowany gosc z zabezpieczona przyszloscia, czlonek establishmentu, zawodowiec potrafiacy manipulowac ludzmi pokroju McKirropa. Ach tak... Dlaczego? Moi czytelnicy sa, co zrozumiale, zaalarmowani aktywnoscia cmentarnych hien. Chca wiedziec, co sie za tym kryje. Po miescie krazy wiele plotek o czarnych mszach, wiec czytelnicy niecierpliwie czekaja na dokladny opis zajscia. Jak bardzo niecierpliwie? - zainteresowal sie McKirrop. Powiedzmy, ze ich niecierpliwosc jest warta dwiescie funtow. Trzysta - podbil cene McKirrop. Dobra, niech bedzie trzysta. Prosze mi teraz dokladnie opowiedziec, co pan widzial. Najpierw forsa. Nie, najpierw historyjka - przeciwstawil sie spokojnie Rothwell, nie zmieniajac tempa spaceru. Przeszli juz z pol mili i znajdowali sie teraz na wyjatkowo ciemnym odcinku sciezki, ktora zakrecala rownolegle do kanalu. Bylo ich czterech - rozpoczal McKirrop. - Na glowach mieli przescieradla, wiec nie widzialem ich twarzy. Prowadzacy cala ceremonie mial na twarzy maske przedstawiajaca glowe tryka i... McKirrop powtorzyl Rothwellowi historyjke, jaka opowiedzial policji. Zaskoczyl go brak reakcji ze strony Rothwella. Dziennikarz caly czas szedl do przodu spokojnym rownym tempem. Tyle to ja wiem od policjantow. Mialem nadzieje, ze dopowie pan cos wiecej. Umieralem ze strachu, mowie panu - zastrzegl sie McKirrop liczac na bardziej przychylna reakcje Rothwella. Tak, to musialo byc przerazajace, wyjatkowo przerazajace. - Rothwell popatrzyl uwaznie na McKirropa. Okropne - dodal McKirrop z usmiechem, ktory mial stanowic przeciwwage dla spojrzenia Rothwella. Prosze mi cos opowiedziec o zwlokach chlopca. To straszne... - McKirrop pokiwal glowa. - Biedny maly gnojek. Czlowiek zaczyna sie zastanawiac, do czego zmierza ten swiat, gdy widzi cos takiego. To prawda - przytaknal Rothwell. - Prosze mi opowiedziec, co pan dokladnie widzial. Prowadzacy... Mezczyzna w masce? Tak... Wyciagnal dlugi noz i rozcial nim cialo dziecka. -Jak to zrobil? McKirrop zadrzal. Trzymal noz nad cialem chlopaka. Mial wyciagniete rece, o, w ten sposob. - Zademonstrowal i ciagnal dalej: - Potem uniosl go powoli i wbil gwaltownie w cialo. A pozniej? Wykonal jakis taki kolisty ruch... Niezbyt dobrze widzialem, jak to robil, ale... Ale co? Mysle, ze wykroil z ciala serce. McKirrop czekal na reakcje Rothwella, lecz ten wciaz zachowywal sie biernie. Tak biernie, ze wloczega czul coraz wieksze poirytowanie. Dlaczego tak pan mysli? Trzymal cos nad glowa, tak jakby dawal to komus w ofierze. A potem? Co znaczy "a potem"? - krzyknal McKirrop. - Czy to nie wystarczy, na milosc Boska? Zabrali cialo? - zapytal Rothwell nie zwracajac uwagi na pytanie McKirropa. Tak. Wlozyli dzieciaka do takiego wielkiego worka. Rothwell w milczeniu wpatrywal sie w McKirropa, az ten poczul sie nieswojo. Pan niczego nie spisuje - zagadnal dziennikarza. - Myslalem, ze reporterzy robia notatki. Mam bardzo dobra pamiec, panie McKirrop. Jak nasi bohaterowie opuscili cmentarz? Polciezarowka. Polciezarowka... - powtorzyl Rothwell. Czarny ford transit. Kolejne spojrzenie bez slowa. Dostane teraz pieniadze? - zapytal McKirrop. Rothwell wyciagnal portfel i odliczyl trzysta funtow w dwudziestofuntowych banknotach. Domyslam sie, ze nie ma pan drobnych? - Nie. Nie szkodzi - usmiechnal sie McKirrop. - Jakos to przezyje. Jesli ktokolwiek zapyta pana, co pan widzial na cmentarzu... - zaczal Rothwell. Wiem, wiem. Trzymac jezyk za zebami. Wprost przeciwnie. Powie pan dokladnie to samo. Zrozumial pan? Tak, szefie - zgodzil sie McKirrop wzruszajac ramionami. Ciesze sie. Bylbym bardzo niezadowolony, gdyby zdarzylo sie panu zapomniec. McKirropowi ciarki przeszly po plecach, kiedy uslyszal te grozbe. Mial dosc Rothwella. Wroce juz do znajomych. Wrocimy razem - zaproponowal Rothwell uprzejmie. Ryby i frytki byly juz na ukonczeniu, gdy McKirrop i Rothwell wrocili do grupy. -Zostawilam troche dla ciebie - odezwala sie Bella do McKirropa. - Czy pan rowniez ma ochote, panie...? Rothwell odmowil. - Ciesze sie, zesmy sie dogadali, panie McKirrop. - Podali sobie rece i dziennikarz ruszyl schodami w strone ulicy. W tym samym momencie McKirrop zrecznie zahaczyl noga o obcas buta Rothwella. Reporter zachwial sie i upadl. Bella i inni glosno westchneli, a McKirrop pomogl mu sie podniesc. Kiedyz w koncu ta cholerna rada zrobi cos z tymi cholernymi schodami? - zastanawial sie glosno McKirrop otrzepujac Rothwella. - Wszystko w porzadku, panie Rothwell? Mam nadzieje, ze nic powaznego sie nie stalo? Nie, dziekuje za troske - odrzekl Rothwell, bardziej zmartwiony utrata godnosci niz uszczerbkiem na zdrowiu. - Dobranoc. Dobranoc, panie Rothwell. Gdy tylko Rothwell znalazl sie poza zasiegiem sluchu, grupa zgromadzila sie wokol McKirropa. Oczy Belli swiecily jak oczy dziecka, ktore czeka na swiateczne prezenty. No? - nie wytrzymala. - Ile dostales? Stowe - sklamal McKirrop. Stowe!? Szmatlawa stowe? - wykrzyknela Bella. - Twoja historia warta jest tysiace. Ludzie tacy jak on potrafia traktowac nas jak smieci. I nic na to nie poradzimy. Zebrani pokiwali glowami ze zrozumieniem. Nastala chwila milczacej refleksji. -Mamy przynajmniej stowe - rozweselil sie McKirrop. - Co powiecie na mala imprezke? Kupimy kilka butelek dobrego trunku, potem kilka kebabow... no jak? McKirrop byl bohaterem wieczoru. Paczka - z wyjatkiem milczacego Flyn-na - nie mogla sie go nachwalic. Kto pojdzie do sklepu? - zapytala Bella. Moze ty, Flynn? - zaproponowal McKirrop, zanim ktokolwiek zdazyl sie odezwac. Nie ma sprawy. McKirrop dal mu dwie dwudziestofuntowki i Flynn udal sie na zakupy razem z dwojka towarzyszy. McKirrop obserwowal oddalajaca sie grupke z usmiechem. Wiedzial, ze znow go zaakceptowali. Tak jak przypuszczal, Bella dosiadla sie do niego na murku. Wsunela dlon do jego kieszeni, rowniez zgodnie z oczekiwaniami - rzekomo by pomasowac mu udo, choc wiedzial przeciez, czego chciala poszukac. Dlatego wsunal do kieszeni tylko trzy dwudziestofuntowki - reszte ze stu funtow. Dwiescie schowal w kalesonach. -Coz tam mamy? - wykrzyknela Bella dziewczecym glosikiem, udajac zdziwienie. McKirrop lagodnie zabral Belli banknoty. - Moja ciezko zapracowana forse. - Oboje wybuchneli smiechem. McKirrop wreczyl jeden banknot Belli. - Moze bys sie nim zaopiekowala? W koncu nalezymy do jednej rodziny, no nie? Bella energicznie wsunela banknot miedzy piersi. - Jezeli bedziesz w potrzebie, wiesz, gdzie sie zglosic. McKirrop usmiechnal sie i zeskoczyl z murku. - Ide sie odlac. Ruszyl sciezka i po piecdziesieciu metrach skrecil w prawo w zarosla. Zaklal siarczyscie, bo omal nie stracil rownowagi na stoku. Chwycil sie jakichs galezi i dotarl na sam dol grobli. Wybral to miejsce, poniewaz docieralo don slabe swiatlo z pobliskiej fabryki. Chcial sprawdzic, co tez takiego wyciagnal Rothwellowi z kieszeni, pomagajac mu sie podniesc po tym, jak sam powalil go zrecznie na schody. Chcial zabrac mu portfel - zauwazyl, ze zostalo w nim jeszcze co najmniej sto funtow - lecz to okazalo sie zbyt trudne. Musial zadowolic sie tym, co znalazl w prawej kieszeni plaszcza. Wyczul twardy kartonik; mial wielka nadzieje, ze trafila mu sie karta kredytowa Visa albo Access. Niestety, rozczarowal sie; nie byla to ani Visa, ani Access, ani tez zlota karta Amex. Mala niebiesko-biala legitymacja upowazniala do korzystania ze zbiorow biblioteki Uniwersytetu Edynburskiego. Jedynym odkryciem, ktore zainteresowalo McKirropa, bylo nazwisko na karcie. Nie zostala ona wystawiona na nazwisko Rothwell. Wydano ja niejakiemu doktorowi Ivanowi K. Sotillemu, a pozwalala korzystac z biblioteki medycznej uniwersytetu. McKirrop podumal przez chwile, po czym wsunal karte do portfela. Nie mogl tego tak zostawic. Ojciec Ryan Lafferty zauwazyl, ze w jednej z ostatnich law kosciola siedzi nieznajomy mezczyzna. Gdy probowal mu spojrzec prosto w oczy, tamten spuscil wzrok, wiec na razie postanowil zajac sie innymi sprawami. Mijajac oltarz, uklakl i przezegnal sie, po czym ruszyl waskim korytarzem, pachnacym kurzem i kadzidlem, w kierunku przyleglej salki, by sprawdzic stan przygotowan do sobotniej wyprzedazy. Dwie parafianki - jedna w podeszlym wieku, druga mlodsza - segregowaly zgromadzone ubrania. Mlodsza kobieta uniosla zjedzona przez mole kurtke z wydartymi rekawami. Co za ludzie, ojcze! Oni chyba mysla, ze my tu u swietego Ksawerego skladujemy smieci. - Odrzucila zniszczone okrycie. Sa moze troche bezmyslni, pani Tanner - mitygowal ja Lafferty. - Jestem pewien, ze chcieli dobrze. Poblazliwosc nie nalezala do zalet Lafferty'ego. Zareagowal w ten sposob, powodowany najwyrazniej wyrzutami sumienia. W pierwszej chwili posadzil mezczyzne siedzacego w kosciele o zamiar oproznienia skarbonki czy nawet sciagniecia sreber z oltarza, totez kamien spadl mu z serca, gdy uzmyslowil sobie, ze mezczyzna siedzi w tylnej lawie, z dala od koscielnych precjozow. Ta nieprzyjemna mysl nie dawala mu teraz spokoju. Lafferty ocenial siebie bardzo krytycznie; w dodatku przechodzil teraz wyjatkowo trudny okres. Czas, jaki poswiecal na refleksje - a bylo to zazwyczaj o dziesiatej wieczorem, gdy siedzial ze szklaneczka whisky przy kominku - wypelnialy obawy, ze jego Kosciol przestal stanowic wspolnote. Stal sie klubem, na dodatek prywatnym, do ktorego nalezaly przewaznie starsze kobiety. Mysl ta sprawiala mu bol nie tylko dlatego, ze najprawdopodobniej odpowiadala rzeczywistosci, ale takze z tego powodu, ze taka wizja wcale go nie niepokoila. Podczas tych wieczornych rozmyslan w przyplywie szczerosci przyznawal, ze nie ma zamiaru niczego zmieniac, umacniac wspolnoty ani nikogo nawracac. Nie odczuwal takiej potrzeby, bo podejrzewal, ze jego aktywnosc nie przynioslaby zadnych rezultatow. Parafianie w nosie mieli Jezusa Chrystusa i jego nauki i nie zmieni tego, cokolwiek zrobi czy powie. Inna opinie uzasadnialaby jedynie silna wiara w zyczliwe serca zwyklych ludzi, a tej niestety mu brakowalo. Mial trzydziesci osiem lat i byl cynicznym katolickim ksiedzem. Bal sie cynizmu i bronil sie przed nim, poniewaz niczym rak atakujacy organizm oslabial jego wiare. Chcial uwierzyc, ze to tylko choroba, a nie obraz rzeczywistosci, czego sie najbardziej obawial. Co mam zrobic z tym fantem, ojcze? - zapytala kobieta, majac w pamieci upomnienie Lafferty'ego, z nabozna troska podniosla kurtke z ziemi. Prosze wyrzucic ja do kosza, pani Tanner. Nie umylbym nia nawet samochodu - mruknal obojetnie Lafferty. Myslal o mezczyznie w kosciele. Dobrze, prosze ojca. - Kobieta w srednim wieku wzruszyla ramionami. Po co mowil o dobrych zamiarach? - pomyslala. Spojrzala pytajaco na starsza kolezanke. Czy moglybyscie panie popracowac troche beze mnie? - zapytal Lafferty. - Musze cos zalatwic w kosciele. Oczywiscie, prosze ojca. Mezczyzna nie ruszyl sie z miejsca. Lafferty zatrzymal sie na moment za oltarzem, gdzie czesciowo zaslanial go filar, i obserwowal mezczyzne, ktory sie nie modlil ani nic nie czytal; poruszal sie jedynie nerwowo od czasu do czasu, co Lafferty zinterpretowal jako chec ucieczki bez ruszania sie z miejsca. Lafferty zakaslal, by uprzedzic nieznajomego o swojej obecnosci, i wylonil sie zza filara. Udal, ze cos go zatrzymalo w rogu transeptu, po czym podszedl boczna nawa do mezczyzny. -Jestem ojciec Lafferty. Chyba sie nie znamy? Nieznajomy usmiechnal sie niewyraznie i odpowiedzial: ~ Nie, prosze ojca. Mial okolo trzydziestu lat, byl dobrze, choc niezbyt elegancko ubrany i mowil tonem wyksztalconego czlowieka. Sprawial wrazenie wyjatkowo czyms zafrasowanego. Podkrazone oczy zdradzaly nieprzespana noc, a palce w nieustannym ruchu ukladaly sie w coraz to nowe kombinacje. -Widze, ze cos pana dreczy. Czy moge w czyms pomoc? - zapytal Lafferty. Proste, wydawaloby sie, pytanie mialo dla Lafferty'ego glebszy wymiar. Stracil juz pewnosc, czy moze jeszcze komukolwiek pomoc, a nawet powatpiewal, czy zdolal to kiedykolwiek zrobic. Udzielal slubow parom, ktorych nigdy potem nie ogladal, chowal zmarlych, ktorzy urodzili sie w katolickich rodzinach, przewodniczyl grupom modlitewnym i chorowi, w czym z powodzeniem mogl go zastapic robot, gdyby tylko zalozyl odpowiednie szaty. To, ze on - ojciec Lafferty - byl czlowiekiem, nie mialo najmniejszego znaczenia. Mezczyzna potrzasnal glowa, jakby za cos przepraszal. Nie jestem pewien. Czy chcialby sie pan wyspowiadac? Widzi ojciec... ja nie jestem katolikiem. -Ach tak... - szepnal Lafferty, choc chyba nie poruszyl nawet ustami. Nieznajomy podniosl wzrok i Lafferty dostrzegl w jego oczach niewymowny bol. -Nie wiem, co zrobic ani dokad pojsc, aby dostac pomoc... Szedlem przed siebie, zobaczylem kosciol i nagle pomyslalem, ze moze... wlasnie tutaj znajde to, czego szukam. Czy dobrze rozumuje? Lafferty usiadl przy nieznajomym, oparl lewe kolano o lawke i obrocil sie w jego kierunku. Powinien mi pan opowiedziec o swoich problemach. Niewazne, czy jest pan katolikiem. Wystarczy, ze jestem dla pana obcy. Z obcymi latwiej sie rozmawia. Nie bede osadzal ani uprzedzal sie do pana tylko dlatego, ze nie jest pan katolikiem. Prosze mi zaufac; nie musze nawet wiedziec, jak sie pan nazywa. Main, prosze ojca. John Main. Lafferty podal mu reke, a Main uscisnal ja pospiesznie. -Jechalismy do rodzicow Mary. Simon byl ich pierwszym wnukiem i tesciowie czuli do niego wyjatkowa slabosc. Padal deszcz... ulewny deszcz. Pamietam, ze wycieraczki nie nadazaly z odgarnianiem wody, wiec nieco zwolnilem. Mary wlasnie zazartowala, ze w taka pogode bardziej przydalaby sie nam lodka, gdy... stalo sie... Lafferty zauwazyl, ze Main na nowo przezywa swoja tragedie. Nie odzywal sie. -Stracilem kontrole nad samochodem, nie wiem dlaczego; moze zlapalem gume, nie mam pojecia. Teraz wydaje mi sie, ze wszystko wydarzylo sie jakby w zwolnionym tempie. Samochod zjechal na lewa strone jezdni i gdy probowalem zahamowac, wpadlismy w poslizg. Nic by sie nie stalo, gdyby nie wiadukt. Uderzylismy w betonowa podstawe, a tak naprawde to uderzyla w nia lewa strona samochodu, po ktorej siedziala Mary. Sila uderzenia byla tak potworna, ze wylecialem na zewnatrz. Mary niestety zginela na miejscu. Tak mi przykro. A syn? Simon odniosl powazne obrazenia, ale zyl jeszcze, gdy strazacy wyciagneli go z wraka. W szpitalu podlaczono go do respiratora, jednak po wykonaniu wszystkich badan lekarze stwierdzili, ze mozg Simona zostal bezpowrotnie uszkodzony. Musieli odlaczyc syna od aparatu. Lafferty przelknal sline i poczul sie nieswojo. Pogrzeb syna odbyl sie przed piecioma tygodniami. Nigdy wczesniej nie zastanawialem sie, jak to jest byc naprawde samotnym. Teraz, gdy nie ma juz przy mnie Mary i Simona, zycie stracilo dla mnie jakikolwiek sens. Nie moge spac, nie moge pracowac, myslec... A teraz jeszcze ta tragedia. Tragedia? Zbezczeszczono grob mojego syna i zabrano stamtad jego cialo. To byl pana syn! Czytalem o tym w gazetach. Przepraszam, powinienem sie zorientowac, gdy pan sie przedstawil. Nie potrafie sobie z tym poradzic, ojcze. Mowia, ze to robota okultystow, satanistow, a ja nie moge sie z tym pogodzic. Nie jestem glupi, ale czuje sie tak, jakby porwano Simona. Wiem, ze nie zyje, i ze teraz nie ma to zadnego znaczenia, ale dobija mnie swiadomosc, ze nie wiem, co zrobili z cialem. Wydaje mi sie, ze wchodzac tu mialem nadzieje, iz ksiadz bedzie w stanie rozwiac moje watpliwosci. Lafferty czul, ze traci grunt pod nogami. Probowal maskowac zdenerwowanie, szukajac odpowiednich slow. - Moja wiedza o mocach ciemnosci jest ograniczona - zaczal. - Tak naprawde - wyznal - to nic o tym nie wiem. Main pokiwal glowa. Zdawal sie doceniac szczerosc Lafferty'ego. Co wcale nie oznacza, ze tych mocy w ogole nie ma. Wszechswiat opiera sie na istnieniu dwoch przeciwnych, rownowazacych sil. Jesli wierzymy w sily Swiatla i Dobra, musimy uznac, ze Ciemnosc i Zlo tez maja swoich bogow. Boje sie, ojcze. Boje sie o dusze Simona. Ci ludzie zabrali cialo twojego syna, a nie jego dusze. Main spojrzal Lafferty'emu prosto w oczy. - Probowalem to sobie wmowic, ale nie zdolalem. Jesli jest tak, jak ojciec mowi, to po co im cialo? Lafferty poczul, ze ma zupelnie sucho w gardle. - Nie wiem - przyznal. - Obiecuje jednak, ze postaram sie dowiedziec. W miescie jest koscielna biblioteka; mam tez kolege, ktory sie na tym zna. Mozemy sie spotkac, powiedzmy za dwa dni, i wtedy powiem panu, czego sie dowiedzialem. Bylbym zobowiazany, ojcze. Czy nie moglby mi pan podac swojego adresu i numeru telefonu, tak bym mogl sie z panem skontaktowac, gdybym dowiedzial sie czegos wczesniej? Main podal Lafferty'emu swoje dane. 3 Sara Lasseter byla na dyzurze od trzydziestu pieciu godzin, z czego udalo jej sie przespac tylko dwie. Wiedziala, czego sie spodziewac, gdy zaczynala kurs specjalizacyjny, ale w tej chwili nie poprawialo jej to samopoczucia. Byla wykonczona. Co gorsza, nie widziala ku temu zadnej potrzeby. Jak wiele innych zlych obyczajow, stalo sie tradycja, ze mlodzi lekarze powinni zapracowywac sie na smierc. Nikt sie nie staral, zeby cos zmienic. Nieliczne inicjatywy w tej sprawie wychodzily od mlodszych lekarzy, ktorym jednak szybko pokazywano, gdzie jest ich miejsce. Pozostali usuwali sie w cien, obawiajac sie o swoje kariery.Sara byla z tego niezadowolona, ale siedziala cicho po prostu dlatego, ze nie byla przygotowana na jakiekolwiek wspolne akcje. Uwazala, ze ma zbyt wiele pracy, za duzo sie jeszcze musi uczyc, by dodatkowo angazowac sie w przepychanki. Wiedziala tez, ze jako kobieta startuje z gorszych pozycji. Cokolwiek by sie w tej sprawie mowilo, medycyna to byl zdecydowanie meski zawod. Bardzo niewiele wyzszych stanowisk obejmowaly kobiety. Proporcja byla jak siedem do jednego na korzysc mezczyzn. Nie rozmawiala o tym z nikim, bo feministyczna postawa mogla tylko pogorszyc sprawe. Pragmatycznie zaakceptowala sytuacje, uznawszy, ze musi byc lepsza, by byc uwazana za rowna. Podczas obowiazkowej rocznej praktyki w szpitalu odkrywala swoje mocne i slabe strony, swe upodobania i fobie, wszystko pod katem dalszej kariery. Przez pierwsze szesc miesiecy spedzonych na oddziale chirurgii ogolnej sprawdzila sie na tyle, by awansowac do prestizowego Oddzialu Urazow Glowy. Pytana o dalsze plany, Sara niezmiennie odpowiadala, ze ostatecznie zamierza pomoc ojcu w praktyce prywatnej. Dopiero po pewnym czasie uswiadomila sobie, jaki nacisk kladzie na slowo "ostatecznie". Sara dorastala w malym miasteczku w hrabstwie Norfolk jako jedyna corka wiejskiego lekarza; jej matka byla dla meza partnerem w prowadzeniu codziennej praktyki. Sara odziedziczyla po ojcu intelekt, ale (czego bardzo zalowala) nie zostala jej dana niewyczerpana cierpliwosc matki i jej umiejetnosc dostrzegania we wszystkim dobrych stron. Sara uwazala, ze jest znacznie wieksza realistka. W okresie dojrzewania zaczela miec wlasne poglady, czym okropnie denerwowala rodzicow. Przez poltora roku buntowala sie przeciw tradycyjnym warunkom i zyla "na dziko". Ignorowala szkole, zerwala z dotychczasowymi przyjaciolmi i trzymala z ludzmi, ktorzy wydawali sie jej ekscytujacy. Ten nieszczesliwy dla nich wszystkich okres skonczyl sie niemal tak nieoczekiwanie, jak sie zaczal, zanim Sara zdazyla sie wpakowac w powazniejsze klopoty. Chlopcy w skorach, ktorzy pili, palili i "pozyczali" samochody, przestali ja zachwycac. Niemal w ciagu jednej nocy stali sie nudni i nic nie warci. Dobre uklady z rodzicami pozornie powrocily, ale Sara wiedziala, ze zranila ich gleboko, zwlaszcza ojca, ktory byl zupelnie nie przygotowany na jej wybryki. Robila co mogla, by odpokutowac swoje winy, najpierw nadrabiajac zaleglosci w szkole, a potem dostajac sie na wydzial medyczny uniwersytetu w Glasgow. Sara widziala, jak dumny byl ojciec w dniu jej promocji, ale byla tez swiadoma, ze tak naprawde zalezy mu na tym, by pomogla mu w praktyce domowej i pewnego dnia przejela opieke nad pacjentami, ktorzy tyle dla niego znaczyli. Prawie udalo sie jej przekonac sama siebie, ze tego wlasnie chce, ale w glebi duszy zdawala sobie sprawe, ze to poczucie winy kaze jej myslec w ten sposob. W tej chwili jednak Sara myslala nie o tym, ze jest potwornie zmeczona i ze leci z nog, ale o tym, ze bezposredni szef jej nie lubi. Doktor Derek Stubbs nigdy jej w niczym nie pomogl i nie byla pewna dlaczego. Podejrzewala, ze ma to cos wspolnego z jego proletariackim snobizmem. Lubil, gdy ludzie wiedzieli, ze zaczynal z samego dolu drabiny spolecznej i wydawal sie gardzic kazdym, kto mial ulatwiony start. Z drugiej strony jednak, wyraznie odcinal sie od swych korzeni. Sarze trudno sie z nim rozmawialo; zalowala tego bardzo, poniewaz chciala sie jak najwiecej nauczyc. Nie dalo sie tego zrobic bez zadawania pytan, ale pytanie Stubbsa o cokolwiek nieodmiennie wywolywalo wzruszenie ramion i wymijajaca odpowiedz. Za kazdym razem wydawal sie sugerowac, ze Sara sama powinna wszystko wiedziec. Ordynator Oddzialu Urazow Glowy, doktor Murdoch Tyndall, byl modelowym przykladem dobrze urodzonego i wychowanego, czarujacego piecdziesieciolatka; z powodzeniem moglby dubbingowac jakiegos filmowego arystokrate. Wspaniala aparycje uzupelniala swietna reputacja naukowa, ktora zdobyl pracujac wsrod pacjentow z urazami mozgu. Jednak zawodowe sukcesy Murdocha przycmiewaly osiagniecia jego brata. Cyrill Tyndall byl profesorem epidemiologii na wydziale medycznym uniwersytetu i swiatowym autorytetem w dziedzinie szczepionek. Chociaz bracia Tyndall pracowali w roznych dziedzinach medycyny, sukcesy Cyrilla Tyndalla w udoskonalaniu ludzkich i zwierzecych szczepionek wywarly bezposredni wplyw na prace jego brata. Gellman Holland, wlasciciel koncernu farmaceutycznego, ktory zarobil wielkie pieniadze na produkcji opatentowanych szczepionek Cyrilla, nie tylko wspomagal wydzial medyczny duzymi sumami, by zapewnic Cyrillowi najlepsze warunki do kontynuowania prac - co bylo gestem wylacznie komercyjnym - ale rowniez przekazal grant w wysokosci dwoch milionow funtow na szpital kliniczny. Wielu widzialo w tym jedynie chec stworzenia dobrego wizerunku firmy, ale koncern z emfaza zapewnial o swym zaangazowaniu w sprawy nauki, a zwlaszcza medycyny. Ku zaskoczeniu i radosci wszystkich, dar koncernu Gellmana Hollanda zostal uzupelniony przez Ministerstwo Zdrowia w niecodziennej formie bezposredniego grantu. Obie instytucje zgodzily sie, ze fundusze maja byc przeznaczone na stworzenie Oddzialu Urazow Glowy. Pozornie chodzilo o to, by powstalo znakomite centrum leczenia urazow glowy, ale nie bylo tajemnica, ze widziano w tym rowniez cel propagandowy: dobrze bylo ukazac, jak znakomicie publiczne i prywatne inicjatywy moga wspoldzialac na polu opieki medycznej. Rzad wyraznie widzial w tym cel perspektywiczny. W przyszlosci coraz mniej pieniedzy mialo isc na opieke zdrowotna z panstwowej kasy, a coraz wiecej z funduszy firm dzialajacych w przemysle farmaceutycznym. OUG, a scislej biorac, OUG Gellmana Hollanda, choc nikt go tak nie nazywal, zostal otwarty czternascie miesiecy temu i juz zdobyl sobie miedzynarodowa reputacje, zwlaszcza w dziedzinie diagnozowania stopnia urazow mozgu. Stalo sie tak dzieki specjalnej aparaturze monitorujacej, ktorej projektowanie bylo oczkiem w glowie Murdocha Tyndalla. W rezultacie faktyczne kierownictwo OUG przeszlo w rece Dereka Stubbsa. Z punktu widzenia Sary byl to bardzo nieszczesliwy zbieg okolicznosci. Sara mieszkala w czesci szpitala wydzielonej dla mlodych lekarzy, ale praktycznie niemal nie opuszczala OUG; w pokoju spedzala bardzo niewiele czasu. Teraz jednak miala miec troche wolnego. Spojrzala na zegarek i stwierdzila, ze do konca dyzuru zostala jej juz tylko godzina. Potem miala cale dwanascie godzin dla siebie. Przed koncem dyzuru chciala jeszcze zbadac jedna pacjentke. Weszla do dyzurki, by porozmawiac z dyzurna pielegniarka. Problem dotyczyl piecdziesieciokilkuletniej kobiety, siedem miesiecy temu poszkodowanej w wypadku, ktorego sprawca zbiegl. Kobieta powinna tego dnia zostac wypisana ze szpitala. Sara wiedziala, ze wszystko bedzie z nia w porzadku, o ile tylko corka poszkodowanej bedzie sie zajmowac matka, jak zapewniala sama pacjentka. Corka jednak pozostawala nieuchwytna. Sara zapytala pielegniarke, czy nawiazali juz z niajakis kontakt, i czy wedlug jej opinii kobieta poradzi sobie sama. Corka jeszcze nie dzwonila - powiedziala dyzurna - i uwazam, ze jej matka absolutnie sobie sama nie poradzi. Nie wiem, co z tym zrobic - zmartwila sie Sara. - Ona sie zalamie, jesli dzis nie wroci do domu. Moze jeszcze raz sprobuje zadzwonic do corki. W tym momencie do dyzurki wszedl Derek Stubbs i widzac niezadowolona mine Sary, zapytal: -Jakies problemy? Sara powiedziala mu, o co chodzi, a szef pouczyl ja szorstko: -Pani jest lekarzem, a nie pracownikiem opieki spolecznej, doktor Lasseter. Prosze ja wypisac. Tak, doktorze Stubbs - mruknela Sara przez zeby. Prosze zostawic to mnie - powiedziala spokojnie dyzurna, a Sara z wdziecznoscia kiwnela glowa. Tak, doktorze Stubbs. Nie, doktorze Stubbs. Odczep sie, doktorze Stubbs - mruczala Sara. Weszla do sali klubowej dla mlodszych lekarzy i rzucila torbe na krzeslo. W klubie byly jeszcze trzy osoby, jedna kobieta i dwoch mezczyzn. Spojrzeli na nia. Czy mozemy wnioskowac, ze znow posprzeczalas sie z Dyzurnym Satyrykiem Kraju? - zapytal Harry Whitehead, wysoki, chudy lekarz w okularach bez oprawy, z jasnymi wlosami ukladajacymi sie w fale. Koszula w podluzne pasy tylko podkreslala jego chudosc, ale glos mial mocny i gleboki. Zgadza sie - odrzekla spokojnie Sara. - Wedlug niego nic nie robie dobrze. Nie bierz sobie tego do serca, Saro - poradzil Paddy Duncan z oddzialu chirurgicznego. Siadaj, Saro, i uspokoj sie - dodala Louise Vernon, ktora odbywala staz na oddziale ginekologiczno-polozniczym. - Pamietaj, ze to tylko szesc miesiecy. Zaczynam odliczac minuty, a nie powinno tak byc. Pamietam, jak wydawalo mi sie, ze jestem najszczesliwsza studentka z mojego roku, kiedy dostalam prace na OUG, ale teraz... Nic nigdy nie idzie tak jak powinno. Musisz sie nauczyc znosic takie ciosy. Zapomnij o nim na chwile. Latwiej powiedziec niz zrobic - westchnela Sara. Idziemy do chinskiej restauracji. Chodz z nami. Sarze spodobal sie ten pomysl. Niezla mysl. Mam dosc czerstwych kanapek i przeparzonej herbaty. Lafferty zaczal juz myslec, ze Main w ogole sie nie pojawi. Oczekiwal go kolo poludnia, a teraz byla prawie siodma. Zastanawial sie juz, co robic dalej: zadzwonic do Maina do domu czy odpuscic cala sprawe? Ale wlasnie wtedy John Main wszedl do kosciola i rozwazania ksiedza staly sie bezprzedmiotowe. Main strzasnal snieg z ramion. Zimno? - zapytal Lafferty. Mroz - odrzekl Main. - Ale szczerze mowiac, tu nie jest wiele cieplej. - Zatarl rece na potwierdzenie swych slow. -I niestety nie mozemy sobie pozwolic na grzanie przez caly czas. Ale mozemy porozmawiac gdzie indziej - duchowny wskazal na przednia czesc kosciola. - Tam bedzie wygodniej. Main udal sie za Laffertym. Na lewo od filaru, za kazalnica, byly male drewniane drzwi pomalowane na niebiesko. Przechodzac pod kamiennym sklepieniem Main poczul sie jak bohater "Alicji w Krainie Czarow". Potem skrecili jeszcze raz w lewo i znalezli sie w niewielkim pokoju, gdzie na drzwiach wisialy liturgiczne szaty Lafferty'ego. Wszystkie upchnieto na jednym wieszaku, ktory wygladal na przeciazony. Main musial uwazac, by zamykajac drzwi nie zwalic ich wszystkich na ziemie. W pokoju staly dwa fotele, sfatygowane i chyba niezbyt wygodne. Umieszczono je po dwoch stronach starego gazowego kominka. Wzdluz sciany naprzeciwko jedynego okna byla polka obciazona ksiazkami. Pod lukowo sklepionym oknem stal stol, zawalony psalterzami, ktorych przestano pewnie uzywac do mszy ze wzgledu na ich oplakany stan. Liczne obrazy religijne wisialy na scianach pomalowanych na matowy, kremowy kolor. Oprocz zielonego, taki kolor jest ulubiony przez wszystkie instytucje, pomyslal Main. Lafferty zaprosil Maina, by zdjal plaszcz i usiadl; sam uklakl i wzial sie za rozpalanie gazowego kominka. Udalo sie przy trzeciej zapalce. Ogien buchnal do gory, tak ze Lafferty musial szybko cofnac rece. Mimo to Main poczul zapach osmolonych wlosow. Zauwazyl tez, ze jeden z palnikow jest zepsuty. Wydobywal sie z niego zolty, migotliwy plomien, podczas gdy wszystkie inne byly niebieskie. Jak sie pan czuje? - zapytal Lafferty. W porzadku. Znalazl ojciec cos? Lafferty skrzywil sie. -W zlym tego slowa znaczeniu. Spedzilem wiele godzin w koscielnej bibliotece i odbylem dluga rozmowe z ojcem McCandrew z kosciola sw. Agnieszki, ktory zajmowal sie okultyzmem. Jedyny wniosek jest taki, ze nikt nie wie, do czego ci ludzie potrzebowali ciala panskiego syna. Main zamknal oczy i pocieral gorna warge palcem wskazujacym, rozwazajac to, co uslyszal. Wiec nie posunalem sie ani na krok. Nie - przyznal Lafferty. - Ale z drugiej strony dobrze wiedziec, ze w satanistycznym rytuale, ani w zadnych przepisach dotyczacych czarow, nie ma ceremonii, ktora wymagalaby ciala swiezo pogrzebanego dziecka. Domyslam sie - stwierdzil filozoficznie Main. Ale wciaz chce pan wiedziec - bardziej stwierdzil niz zapytal Lafferty. Chce - przyznal Main. Mial pan kontakt z policja, od kiedy to sie stalo? Dlatego sie spoznilem - powiedzial Main. - Bylem na komisariacie, zeby dowiedziec sie, co znalezli. -I co? Main usmiechnal sie gorzko. Nic nie maja, lub, jak to oni okreslaja, "sledztwo jest w toku". Ich pole manewru jest niewielkie. Chyba ze maja informacje o jakichs satanistach dzialajacych w okolicy. Maja? Mowia, ze nie. W takim razie nie beda wiedzieli, od czego zaczac. Ci ludzie, chocby byli nie wiem jak zli, najprawdopodobniej nie sa notowani i nie zadaja sie z kryminalistami, wiec policja moze byc odcieta od informacji. Policja z pewnoscia bedzie ojcu wdzieczna za wlasciwa ocene ich sytuacji - cierpko zauwazyl Main. Lafferty zignorowal jego slowa. Zastanawiam sie, czy nie byloby dobrze pogadac z mezczyzna, ktory byl tamtej nocy na cmentarzu. Opowiesc tego pijaczka jest we wszystkich gazetach. Kazdy sensacyjny szczegol - powiedzial Main. - Czego jeszcze mozna by sie od niego dowiedziec? Nigdy nie wiadomo - Lafferty wzruszyl ramionami. - Moze to byc jakis uzyteczny fakt lub obserwacja, ktora przeoczyl, usilujac dac naszej szacownej prasie to, czego chciala. Main zastanowil sie przez chwile. Moze to nawet dobry pomysl. Przepraszam za moje zachowanie. Jestem bardzo wdzieczny, ze poswiecil ksiadz temu tyle czasu. To zadne poswiecenie - zapewnil go Lafferty - i nie ma za co przepraszac. Zaczne sie rozgladac za tym czlowiekiem od jutra. Nie - ucial twardo Lafferty. - Lepiej ja to zrobie. Dlaczego? Pan jest zbyt... popedliwy. Moglby go pan przestraszyc. Lepiej bedzie, jezeli ja pojde. Kto wie? Moze nawet jest katolikiem, a wtedy nie bedzie mogl sklamac ksiedzu, prawda? Main usmiechnal sie z wdziecznoscia. -Musi to ksiedzu zabierac strasznie duzo czasu. Lafferty posmutnial. -Powinienem myslec o reperacji organow, stanie dachu, o tym, ile nowych psalterzy potrzebujemy, albo jak niewiele mozemy wydac na kwiaty na Wielkanoc, ale wszystkie te sprawy nie sa az tak pilne. Moga poczekac, dopoki nie bedzie pan spokojny o Simona. Religia powinna troszczyc sie o ludzi, a nie o cegly, budzet i zaprawe murarska. Main, wychodzac z kosciola, zapowiedzial, ze wroci za dwa dni, jesli wczesniej nie dostanie od ksiedza wiadomosci. Patrzac za nim Lafferty pomyslal, jakie zamieszanie wprowadzilo jego zaangazowanie w sprawe Maina w dotychczas spokojne funkcjonowanie klubu. Bedzie musial z czapka w garsci pojsc do dwoch dam, ktore obrazil w czasie kwesty dobroczynnej, i zebrac o przebaczenie. Musi rowniez przeprosic Kolo Matek za to, ze nie przyszedl tego popoludnia na ich spotkanie i - z tego samego powodu - starsza klase szkolki biblijnej. Powinien jeszcze porozmawiac z mloda Mary 0'Donnell. Zadala tego jej matka, przerazona nadmiernym zainteresowaniem dziewczyny przeciwna plcia. Spojrzal na zegarek i stwierdzil, ze najlepiej bedzie to zrobic jeszcze tego wieczora. Przeciagnal sie i ziewnal poteznie. Zepsuci chlopcy byli wystarczajacym nieszczesciem, ale zepsute dziewczeta... Obawial sie, ze ta mloda dama moze zlamac niejedno serce. John Main zamknal za soba drzwi. Cisza otulila go jak zimny, nieprzyjazny koc. Smiech, halas, swiatlo i krzatanina ulicy ustapily miejsca milczacej ciemnosci. Postal chwile oparty plecami o drzwi, zanim udalo mu sie pozbyc natretnych mysli. Zapalil swiatla - wszystkie swiatla - a potem wlaczyl telewizor. Bylo mu zimno, wiec zapalil gazowy piecyk, dodatek do centralnego ogrzewania; wreszcie rozgrzal sie troche. Na automatycznej sekretarce zastal kilka wiadomosci. Odsluchal je, zdejmujac plaszcz w korytarzu. Pierwsza byla od Anny, jego siostry. Znow sugerowala, ze powinien sie z nia porozumiec tak szybko, jak to tylko mozliwe; pytala, czy nie chcialby spedzic troche czasu z nia i z jej mezem. Nie kontaktowal sie z Anna od pogrzebu Simona. Nie kontaktowal sie z nikim, od kiedy te lajdaki wykopaly cialo Simona. Nie chcial o tym z nikim rozmawiac. Nie mogli mu pomoc. Zalala go taka ilosc wspolczucia, ze ledwo mogl ja udzwignac w czasie dwoch pogrzebow. Kolejne deklaracje nic tu nie mogly pomoc. Wiedzial ze to okropne i ze wszystkim jest przykro z tego powodu. Pewnie byl niewdzieczny, ale nie obchodzilo go to. Nastepna infonnacja, dokladnie taka sama, byla od matki Mary. Powinien sie skontaktowac. Martwi sie o niego. Main nalal sobie solidna porcje dzinu i stwierdzil, ze jutro bedzie musial kupic nastepna butelke. Tonik tez sie konczyl. Moze powinien wybrac sie do supermarketu i kupic rowniez troche jedzenia, zamiast przedzierac sie przez puszki i opakowania w szafce kuchennej, szperac w lodowce i jadac posilki na wynos. Main usmiechnal sie do siebie. Moze to pierwszy krok na drodze do ozdrowienia? Postanowil unikac supermarketu, gdzie Mary robila zakupy dla calej rodziny. Tego by chyba nie wytrzymal. Trzeci glos na sekretarce nalezal do Artura Close'a, szefa wykladowcow jezyka angielskiego w Merchiston School, gdzie John pracowal. Szef zapewnial, ze Main nie musi sie o nic martwic. Inni chetnie przejma jego lekcje. Wszyscy w szkole, nauczyciele i uczniowie, przesylaja mu wyrazy najglebszego wspolczucia. On, Close, i dyrektor sa absolutnie zgodni, ze powinien miec tyle wolnego, ile mu potrzeba. Main parsknal smiechem, gdy Close mowil o swej calkowitej zgodzie ze zdaniem dyrektora. -Chodzisz z oczami tak blisko dupy dyrektora, Artur, ze chyba cudem widzisz droge - powiedzial glosno. Natychmiast pozalowal swoich slow. Uderzyl sie piescia w czolo. "Jezu, co sie z toba dzieje? To sa zwykli, porzadni ludzie, robia to, co uwazaja za stosowne. Na milosc Boska, oni probuja ci pomoc!" - skarcil sie. Potem zapadl w fotelu i wypil solidny lyk dzinu. -Opanuj sie - powiedzial spokojnie. - Wez sie w garsc. Obejrzal wiadomosci w telewizji; przez ten czas dzin zaczal koic jego zszargane nerwy. Przypomnial sobie, ze wchodzac do domu zauwazyl jakas korespondencje. Przyniosl ja sobie z korytarza i wrocil na fotel, by otworzyc koperty. Zwykly rachunek za elektrycznosc na piecdziesiat siedem funtow i osiem pensow. Propozycja od towarzystwa ubezpieczeniowego, by rozwazyl przyszlosc swej rodziny. Co sie z nimi stanie, kiedy umrzesz? - chcialo wiedziec towarzystwo. Main wyrzucil kartke do kosza. Trzecia koperta z krajowym znaczkiem wygladala tak, jakby w srodku byla kartka pocztowa. Main otworzyl koperte i zobaczyl kwiaty w pastelowych kolorach, a nad nimi zloty napis: "Z wyrazami najglebszego wspolczucia". "Myslimy o tobie. George i Martha Thoronton", przeczytal w srodku. Main zmarszczyl brwi. Kim, do diabla, byli George i Martha Thoronton. Po chwili sobie przypomnial. Poznali te pare razem z Mary na ostatnich wakacjach. On byl sklepikarzem z Leicester, a ona chyba najglupsza kobieta, jaka poznal w zyciu. Main zajrzal na pierwsza strone kartki i pomyslal, jak to dobrze, ze nie robia jeszcze kartek z napisem: "Przykro nam, ze te dranie wykopaly zwloki twojego syna". W koncu przypomnial sobie" ze w lodowce jest jeszcze opakowanie kurczaka z curry. Specjalny status McKirropa utrzymal sie przez trzy dni. Trzech kolejnych reporterow przyszlo z nim porozmawiac. Kazdy mial nadzieje, ze wyciagnie cos jeszcze z satanistycznej historii, ale McKirrop mowil im dokladnie to samo co Rothwellowi. Zarobil na tym kolejne sto funtow. Nie byla to wygorowana cena za historie starego pijaka. Pozostala jeszcze niekonkretna obietnica jakichs pieniedzy dla calej grupy, gdyby zgodzili sie zostac bohaterami spolecznego reportazu dla kolorowego dodatku "Scotland on Sunday". Ale to jeszcze niepredko, powiedzieli. Na razie magazyn zajmowal sie moda na drzewka Bonsai, popularnoscia westernowych klubow w srodkowej Szkocji, gdzie klienci przebieraja sie za kowbojow i glebokimi rozwazaniami nad narkomania. Reporter planowal zajac sie nimi w sierpniu. McKirrop podzielil sie z innymi stu piecdziesiecioma funtami. Zostalo mu dwiescie piecdziesiat, starannie ukrytych. Zastanawial sie, czy gdzies nie wyjechac, na przyklad do Londynu. Na poludniu moglo byc cieplej. Najpierw jednak chcial rozwiazac zagadke karty bibliotecznej, ktora wyciagnal z kieszeni Rothwella. Moze istnialo jakies absolutnie niewinne wytlumaczenie, dlaczego Rothwell mial w kieszeni karte biblioteczna lekarza, ale jezeli tak, to McKirrop chcial je uslyszec. W koncu bedzie go to kosztowalo tyle, ile rozmowa telefoniczna. A dla czlowieka tak zamoznego... McKirrop wyjal karte z kieszeni i spojrzal na nia ponownie. Moze nie powinien od razu dzwonic do Rothwella. Sotillo nie bylo popularnym nazwiskiem. Nie moglo byc ich wielu w ksiazce telefonicznej. Moglby nawet dostac jakas nagrode, jesli powie temu lekarzowi, ze znalazl jego karte na ulicy. Liczyl sie kazdy grosz. W budce nie bylo ksiazki telefonicznej. McKirrop musial zadzwonic do informacji, a potem zapamietac numer, bo nie mial czym ani na czym pisac. Powtarzal go sobie w kolko, szukajac niezgrabnymi palcami klawiszy. Po czwartym sygnale telefon odebrala kobieta. Chcialem rozmawiac z doktorem Sotillo - powiedzial McKirrop. A kto mowi? Prosze mu tylko przekazac, ze dla wlasnego dobra powinien sie o czyms dowiedziec. Czekajac slyszal smiech kobiety gdzies w glebi pokoju. "Tak powiedzial, kochanie". Ktos podniosl sluchawke i zapytal: -Halo, kto mowi? Czego pan chce? McKirrop poczul sie, jakby dostal mlotkiem po glowie. Odlozyl sluchawke, nie mowiac ani slowa. Glos w telefonie nalezal do mezczyzny, z ktorym spacerowal brzegiem kanalu. Nie mial co do tego watpliwosci. To rzucalo na cala sprawe nowe swiatlo. Rothwell wcale nie byl Rothwellem. Oklamal go. Klamal tez zapewne, twierdzac, ze jest reporterem, pomyslal McKirrop. Mial wtedy racje, nabierajac podejrzen. Pytanie brzmialo: dlaczego? Dlaczego doktor Ivan K. Sotillo udawal dziennikarza? Co go naprawde interesowalo w wydarzeniach na cmentarzu? I co najwazniejsze, co z tego moglo wyniknac dla Johna McKirropa? Wracajac w strone kanalu, McKirrop caly czas zastanawial sie, o co chodzilo temu facetowi. O ile pamietal, Sotillo po prostu wysluchal historii, tej samej ktora opowiedzial policji, i wydawal sie usatysfakcjonowany. Zalezalo mu nawet, by McKirrop opowiadal wszystkim te sama bajeczke. I tu byl pies pogrzebany! Sotillo chcial miec pewnosc, ze historia, ktora opowiedzial policji, zostanie w nie zmienionym ksztalcie opublikowana przez prase. To urzadzalo Sotilla, bo tak samo jak on wiedzial, ze bylo inaczej! To, zdecydowal McKirrop, bedzie kosztowalo doktora Sotillo cholerna kupe szmalu. Jezeli rozegra wszystko odpowiednio, bedzie go moze stac na wyjazd w okolice cieplejsze niz Londyn. Przypomnial sobie ksiazke, ktora przegladal w zeszlym tygodniu w bibliotece, gdzie wstapil sie ogrzac. Tytul brzmial "Czar Prowansji". Zdjecia byly cudowne. Prowansja, zadecydowal McKirrop, to miejsce dla niego. Mimo poczucia przewagi, McKirrop nie chcial sie spotkac z Sotillem w cztery oczy. Pamietal nieprzyjemne uczucie, jakie owladnelo nim w czasie spotkania przy kanale, i dziwna atmosfera otaczajaca tego czlowieka. Sotillo mogl sobie byc lekarzem, ale na pewno nie byl mieczakiem. Teraz chodzilo o cos wiecej niz spotkanie z nim w cztery oczy; McKirrop mial przeczucie, ze lepiej nie sprawdzac, o co dokladnie. Ostatecznie doszedl do wniosku, ze bedzie potrzebowal czyjegos wsparcia, nawet gdyby mialo ono polegac tylko na obecnosci w charakterze swiadka. McKirrop musial stwierdzic, ze w ciagu ostatnich kilku lat grono jego znajomych i przyjaciol skurczylo sie w praktyce do zera. By byc ze soba do konca szczery, przyznawal, ze na calym swiecie nie ma ani jednego prawdziwego przyjaciela. Tak bylo juz od pewnego czasu, ale pierwszy raz stanal tak bezposrednio w obliczu tego faktu. I wcale mu sie to nie podobalo. Przez krotka chwile jego z trudem nabyta umiejetnosc blokowania wspomnien z przeszlosci byla powaznie zagrozona. Poczul sie, jakby zaslona spadla mu z oczu. Przypomnial sobie szczesliwego czlowieka z szerokim kregiem znajomych i przyjaciol; powszechnie lubianego, traktowanego jak wesoly, beztroski towarzysz, dusza kazdej zabawy. Ten czlowiek nazywal sie John McKirrop. Nazwisko pozostalo, ale teraz jedynymi ludzmi, z ktorymi utrzymywal kontakt, byly lumpy z towarzystwa Belli. Jesli potrzebowal kogos do pomocy, musial udac sie do nich, a nie byla to zachecajaca perspektywa. McKirrop przeprowadzil w myslach eliminacje czlonkow grupy, jednego po drugim, az zostali mu jedynie Flynn i Bella. Nie wierzyl Flynnowi, ale jesli trzeba bedzie uzyc sily, Flynn byl jedynym, ktory sie do tego nadawal. Czy bedzie mogl miec do niego zaufanie, jesli mu zaplaci? McKirrop chcial zaproponowac Flynnowi dwadziescia funtow, zeby mu towarzyszyl i przyszedl z pomoca na wypadek jakichs klopotow, ale byl niemal przekonany, ze Flynn bez skrupulow zmieni front, jesli uzna, ze mu sie to oplaca. Bella byla kobieta i raczej nie nalezalo na nia liczyc w przypadku jakiejs konfrontacji. McKirrop usmiechnal sie do siebie, uswiadamiajac sobie, ze takie rozumowanie bylo zupelnie chybione - Bella byla prawdopodobnie najtwardsza z nich wszystkich. Zaczal sie przyzwyczajac do pomyslu wykorzystania Belli. W koncu byla mu najblizsza, a jako swiadek mogla odstraszyc Sotilla, ktory raczej nie powinien probowac zadnych sztuczek, widzac ze obserwuje go kobieta. McKirrop postanowil, ze poprosi ja jeszcze tej nocy. Ustalmy cos wreszcie - zazadala Bella. - Chcesz, zebym poszla z toba na spotkanie z tym facetem, a jesli to zrobie, dasz mi dwadziescia funtow, tak? Tak - przyznal McKirrop, nieco zdenerwowany tym, ze Bella mowi tak glosno. Nie chcial, by inni wiedzieli, co sie szykuje. Dlatego odciagnal Belle od grupy. Ten facet jest mi cos winien. Chce, zebys tam byla jako swiadek, ze zalatwilismy sprawe. Kim jest ten facet? Jak to sie stalo, ze wisi ci pieniadze? - zapytala Bella; jej ciekawosc byla rozpalona do czerwonosci. To reporter - odrzekl McKirrop, ktory nagle wpadl na pewien pomysl. - Reporter, ktory przyszedl tu pierwszej nocy, kiedy wrocilem. Pamietasz? Pamietam - powiedziala Bella. - Byl mily. Wiedzial jak sie odnosic do damy. Ale nie zaplacil mi wszystkiego. Nie chce, zeby udawal przed swoim szefem, ze zaplacil, kiedy tego nie zrobil. Ale on dal ci sto funtow - zauwazyla Bella, wykazujac lepsza pamiec do liczb, niz McKirrop mogl sobie zyczyc. Ale mial mi dac nastepne piecdziesiat, kiedy artykul sie ukaze - improwizowal McKirrop. - A musial sie juz ukazac. A ty dasz mi dwie dychy? Tak. Jestesmy przyjaciolmi, nie? Bella usmiechnela sie. To slowo sprawilo jej przyjemnosc. Przyjaciolmi - powtorzyla. - Kiedy zobaczymy sie z tym facetem? Jeszcze sie z nim nie umowilem - powiedzial McKirrop. - Zadzwonie do niego i poprosze, zeby mi oddal pieniadze. -Pojde z toba - powiedziala Bella, wstajac niepewnie. McKirropowi udalo sie wyperswadowac jej ten pomysl, wreczajac banknot. -Lepiej kup nam jakas flaszke i obalimy ja, bo jutro nie bedzie zadnego picia, az dopiero po spotkaniu. Bella w zamysleniu pokiwala glowa. -Masz racje. Zawsze powiadam, ze interesy i gorzala nie ida ze soba w parze. McKirropowi pocily sie dlonie, kiedy kladl drobne na poleczce obok telefonu. Wystukal numer Sotilla, majac w duchu nadzieje, ze nikt nie odbierze. Halo? Chcialbym rozmawiac z panem doktorem. A kto mowi? Doktor McKirrop. Chwileczke. McKirrop usmial sie w duchu ze swego dowcipu. Nie czekal dlugo, a z niepewnego tonu, jakim odezwal sie Sotillo, zorientowal sie, ze ten przeczuwa cos niedobrego. Doktor McKirrop? Po prostu McKirrop. Taki ze mnie lekarz, jak z ciebie dziennikarz, Sotillo. A moze wolisz Rothwell? -Kto to jest? Mysle, ze wiesz bardzo dobrze. Czego chcesz - zapytal Sotillo. Pieniedzy. Duzo pieniedzy. Dlaczego mialbym dawac ci pieniadze? Dalem ci juz dosyc. Coz, jezeli nie dostane wiecej, to zaczne mowic i mam przeczucie, ze nie bylbys z tego specjalnie zadowolony. Mam racje? Zaczalbys mowic? - parsknal Sotillo. - Niby o czym? Kogo by interesowaly brednie takiego degenerata jak ty? Moze policje, moze prawdziwego dziennikarza. W koncu to calkiem niezla historia, nie? Jezeli naprawde myslisz, ze kogos zainteresuja rojenia alkoholika, to prosze, nie zaluj sobie. McKirrop byl na to przygotowany. Zachowal zimna krew i zagral swoja karta atutowa. -Moze na poczatku mi nie uwierza doktorze, ale twoja karta biblioteczna pomoze mi ich przekonac. Potem, kiedy reszta grupy opisze cie jako czlowieka, ktory przyszedl udajac dziennikarza, policja moze przyjsc i poprosic cie o wyjasnienie. Nastapila dluga przerwa, co spodobalo sie McKirropowi. Z mieszkania Sotilla dochodzily stlumione halasy; McKirrop wiedzial, ze lekarz sprawdza, czy jego karty bibliotecznej naprawde nie ma w plaszczu. -Czego konkretnie chcesz? - zapytal wreszcie Sotillo. Mowil teraz gluchym szeptem. Mowilem ci. Pieniedzy i to duzo. Jak duzo? Piec tysiecy funtow - strzelil na slepo McKirrop. Sotillo az sie zakrztusil. To niepowazne. Musisz byc niespelna rozumu. Moge dac ci jeszcze piecset funtow w zamian za zwrot mojej karty, ale piec tysiecy? Chyba zwariowales. Jak chcesz - powiedzial spokojnie McKirrop takim tonem, jakby mial zaraz odlozyc sluchawke. -Poczekaj! - krzyknal Sotillo. - Pozwol mi sie chwile zastanowic. McKirrop byl podekscytowany. Wiedzial, ze jest o krok od osiagniecia celu. Zaczal sie zastanawiac, czy nie powinien zazadac wiecej. Mogly nadejsc inne czasy. Dobrze - zgodzil sie w koncu Sotillo. - Ale potrzebuje czasu, zeby zgromadzic tyle pieniedzy. Jutro - powiedzial McKirrop. To za krotko - zaprotestowal Sotillo. Jutro i bez zadnych sztuczek. - Tak zawsze mowili na filmach. Dobrze - westchnal Sotillo. - Przyjdz do mnie do domu o siodmej. Nie. Nie w domu. Przyjdz nad kanal obok mostu, gdzie rozmawialismy ostatnio. O siodmej. Dobrze. McKirrop odlozyl sluchawke i poczul, ze trzesa mu sie kolana. Zrobil to. Piec tysiecy funtow. W najsmielszych marzeniach nie przypuszczal, ze tyle zdobedzie. Juz byl w drodze do Prowansji. 4 O'Donnellowie mieszkali na osmym pietrze w bloku przy Scotland Road, jednym z czterech ustawionych w kwadracie. Dwa z nich wychodzily na obwodnice biegnaca wokol wschodniej czesci miasta, z dwoch pozostalych roztaczal sie niczym nie zaklocony widok na bocznice kolejowa. Duza wysokosc budynkow sprawiala, ze odglosy z asfaltowego podworka odbijaly sie echem o betonowa bariere.Kilku chlopcow gralo w pilke, gdy Lafferty zblizal sie do Melia Court. Ich smiech przeplatany przeklenstwami roznosil sie daleko w wieczornym powietrzu. Jeden z nastolatkow dojrzal koloratke Lafferty'ego i zaintonowal chichoczac: "Pan Jezus sie zbliza", wyraznie rozbawiajac tym kolegow. -Dobry wieczor, chlopcy - pozdrowil ich Lafferty. Spuscili glowy i powrocili do przerwanej gry. Duchowny wstrzymal oddech podczas jazdy winda, by nie zemdlec od zapachu moczu. Namalowana na metalowej scianie windy sugestia, co powinno sie zrobic z Ojcem Swietym, nie robila na nim wrazenia. Widzial ten napis juz tyle razy. Nie wzruszyl sie rowniez wyznaniem, ze Sharon kocha Billy'ego. Winda zatrzymala sie gwaltownie, drzwi rozsunely sie mozolnie i Lafferty wyszedl na klatke. Skierowal sie ku galerii, by zaczerpnac powietrza i rozejrzec sie dokola. W powietrzu unosil sie zapach smazonej cebuli zmieszany z odorem emulsji. Te kompozycje uzupelnial smrod spalin dochodzacy z obwodnicy. Na czole Lafferty'ego, ktory zatrzymal sie na skrzyzowaniu dwoch galerii, gromadzily sie krople deszczu. Smiech, przeklenstwa, uderzenia plastikowej pilki o asfalt dochodzily tu z dolu, mieszajac sie z telewizyjnym slowotokiem i odglosami klotni mezczyzny z kobieta dochodzacymi z siodmego pietra. Lafferty podszedl do drzwi mieszkania 0'Donnellow i nacisnal dzwonek. Otworzyla mu kobieta wycierajaca rece w fartuch. -Ojcze! - wykrzyknela. - Nie spodziewalam sie ojca dzisiaj. Nie przejmuj sie, Jean. Pomyslalem sobie, ze moglbym porozmawiac z Mary. Jesli nie ma jej w domu, albo gdybym sprawil wam teraz jakis klopot, to nie ma sprawy. Umowimy sie na inny dzien. Alez niech ojciec wejdzie. Mary jest w domu - zachecila go Jean 0'Don-nell, ogladajac sie niespokojnie za siebie. - Zaraz ja poprosze. Lafferty ruszyl za drobna kobieta. W pokoju dwoch blizniakow ogladalo telewizje. Czesc, chlopaki - przywital ich Lafferty siadajac naprzeciw. - Co tam ogladacie? Billa - odpowiedzial jeden z nich tonem, ktory sugerowal, ze obaj nie sa zachwyceni takim przeszkadzaniem w ogladaniu i nie zamierzaja nawet probowac tego ukryc. Neil, wylacz telewizor! - zaordynowala matka. - Przyszedl do nas ojciec Lafferty. - Z twarzy Jean 0'Donnell nie znikal usmiech, jakby chciala zatrzec wrazenie aroganckiego zachowania synow. Moze pojda ogladac do swojego pokoju? - zaproponowal Lafferty. - Maja chyba u siebie telewizor? Jean O'Donnell nie wygladala na zachwycona ta sugestia, ale chlopcy znikneli w okamgnieniu. - Przepraszam za nich, ojcze. Nie powinni ogladac telewizji, gdy ojciec jest u nas. Lafferty zauwazyl w jej glosie dziwna bezsilnosc; wiedzial, o czym myslala. -Czasy sie zmieniaja, Jean. Jean 0'Donnell pokiwala glowa, jakby nie chciala dopuscic do siebie tej mysli, mimo ze byla tak oczywista. -Pojde po Mary. Lafferty rozejrzal sie po pokoju, zwracajac uwage raczej na rozmaite osobliwosci, niz na standardowe meble. Na kominku stala tarcza z wyrytym napisem JOSEPH 0'DONNELL. Rzutki skrzyzowane na srodku nie pozostawialy watpliwosci co do jej przeznaczenia. Obok lezala powiesc Maeve Binchey, a na niej okulary Jean 0'Donnell. Lafferty dostrzegl, ze wypozyczyla ksiazke z biblioteki - na okladce widniala biblioteczna plakietka. Zastanawial sie, ilu jeszcze mieszkancow bloku zaszczyca biblioteke swoja obecnoscia; doszedl do wniosku, ze moglby ich policzyc na palcach jednej reki. W koncu do najblizszej biblioteki trzeba bylo jechac autobusem. Tak naprawde to wszystko bylo stad oddalone o kilka autobusowych przystankow. Dlatego tez okolica nie cieszyla sie duza popularnoscia. Lafferty slyszal zza drzwi ciche odglosy sprzeczki. Wydawalo mu sie, ze minely wieki, zanim do pokoju wpadla, najwyrazniej wepchnieta kilkunastoletnia dziewczyna. -Wlasnie wychodzila, ojcze - usmiechnela sie Jean. - Ale zdazy przed wyjsciem z ojcem porozmawiac. Lafferty wstal i usmiechnal sie. -Milo cie widziec, Mary. Dawnosmy sie nie widzieli. Dziewczyna, ubrana w skorzana kurtke i obcisle dzinsy, spojrzala na Lafferty'ego spomiedzy wlosow luzno opadajacych na oczy. Przepraszam, bylam zajeta. - Jej glos przepelniony byl niechecia. Stracila dlon matki, ktora spoczywala na jej ramieniu. Jean, moglabys nas na chwile zostawic samych? Dobrze, nastawie wode. Usiadz, Mary - zaproponowal Lafferty uprzejmym tonem. - Wybierasz sie gdzies? Jedziemy na motorach na wybrzeze - odpowiedziala dziewczyna. Na motorach? Mary kiwnela glowa. Byla ladna dziewczyna, moze troche za niska jak na pietnastolatke, ale proporcjonalnie zbudowana. Brzmi ekscytujaco. Nie masz jeszcze w tym wieku wlasnego motoru, co? - Jade za Steve'em. To twoj chlopak? Mary pokiwala twierdzaco glowa. Ma GPZ piecset. Kawasaki to fajny motor. Ksiadz zna sie na motorach? - zapytala zaskoczona Mary. To, ze jestem ksiedzem, nie oznacza, ze musze byc nudziarzem - odpowiedzial Lafferty. - Zawsze interesowalem sie motocyklami. Staram sie nadazac za nowinkami, a po drogach jezdzi coraz wiecej interesujacych maszyn. Motor Steve'a jest najlepszy. Steve bardzo dba o niego. Chce zrobic kariere na motocyklach. Jest w tym naprawde dobry. Wszyscy tak mowia. Ile lat ma Steve? - zapytal Lafferty. Dwadziescia trzy czy cos kolo tego. A bo co? - zapytala bunczucznie Mary. Mary, ty masz pietnascie lat. Nie jestem mala dziewczynka! Wiem co robie. Moze i wiesz - zgodzil sie uprzejmie Lafferty - ale twoja matka strasznie sie o ciebie martwi i nie powinnas jej tak denerwowac. Powtarzam jej, by przestala sie tak przejmowac, ale nie chce mnie sluchac. Co jeszcze mam robic? Twoja mama kocha cie i dlatego tak sie o ciebie martwi. Postaraj sie spojrzec na to z jej punktu widzenia. Ale ona nie chce spojrzec z mojego. Moze obie jestescie troche zbyt uparte - zastanowil sie glosno Lafferty. Wybieram sie ze Steve'em na przejazdzke i nietego nie zmieni - upierala sie Mary. Lafferty pokiwal z niezadowoleniem glowa i zapytal: -A co na to wszystko twoj ojciec? -To. - Odgarnela wlosy z czola i pokazala sinoniebieski slad nad prawym okiem. - I mimo wszystko zamierzasz dzis wyjsc z domu? -Skoro on siedzi w barze i gra w rzutki, to ja wychodze ze Stevenem - odparla buntowniczo Mary. -A matka stoi miedzy wami... Mary zareagowala gwaltownie. -Nie powinna! Nie chce, zeby tak bylo! Nie zycze sobie byc taka jak ona! Nie bede siedziec jak pies w budzie czekajac co wieczor, az do domu wroci zalany facet. Chce zyc, chce sie bawic! Co w tym zlego? Prosze nie odpowiadac. Caly wasz Kosciol opiera sie na ludziach takich jak ona! Lafferty poczul sie dotkniety. Co masz na mysli? Ojciec dobrze wie, co. Powiedz mi. Frajerzy. Latwowierni frajerzy. Zawsze przegrywajacy, rozdajacy wszystko co maja, robiacy dokladnie to, co im sie powie. Tak, ojczulku. Nie, ojczulku. Marnuja swoje ponure zycie, poniewaz wmowiono im, ze po smierci wszystko zmieni sie na lepsze. A przeciez tak nie bedzie, co? Bo nie ma zycia po smierci. Bo to cholerne oszustwo. Mary! Opanuj sie! - wybuchnela Jean 0'Donnell wbiegajac do pokoju. - Jak smiesz tak sie odzywac do ojca Lafferty'ego?! Przepraszam, ojcze. Nie wiem, co sie z nia dzieje. Naprawde nie wiem. Lafferty uniosl reke i wstal. -Nie ma za co przepraszac, Jean. Mary ma prawo do wlasnego punktu widzenia i czuje sie pochlebiony, ze odwazyla mi sie go przedstawic. Kwestionujac wszystko, dowodzi, ze ma zdrowe podejscie do rzeczywistosci. Dzieki temu mamy cywilizacyjny postep. -Ojciec jest zbyt wyrozumialy. Lafferty zaprzeczyl. -Mary zaskakuje mnie dojrzaloscia i inteligencja. Jest dziewczyna, ktora umie wyrobic sobie wlasne opinie i probuje dociec, co jest dobre, a co zle. Mysle, ze powinnas jej zaufac. Jean 0'Donnell spojrzala na corke, lecz nie odezwala sie. Lafferty ucieszyl sie widzac, ze oczy Mary rozchmurzyly sie nieco. -A ty, mloda panno, powinnas przekonac matke, ze rzeczywiscie moze ci zaufac. Tak, ojcze. Przepraszam, ale jestem juz spozniona. Musze leciec. Bawcie sie dobrze. Czy moge ci udzielic pewnej rady? Slucham? Znajdz sobie chlopaka z CBR szescset. GPZ piecset nie umywa sie do tej maszyny. Po wyjsciu Mary Jean 0'Donnell podala herbate z ciasteczkami. Prosze sie nie krepowac, ojcze. Lafferty poczestowal sie herbatnikiem. Wygladasz na zmartwiona, Jean. Mysle o tym, co zrobi Joe, gdy dowie sie, ze Mary znowu byla z harleyowcami. Joe nie jest z natury gwaltowny, prawda? Twarz Jean rozchmurzyla sie. Skadze znowu. Ale ta pannica potrafi wyprowadzic go z rownowagi. Jak tamtego wieczora. Widzialem siniaka. Jean 0'Donnell poczerwieniala. -Zasluzyla na to - przyznala cicho. - Powiedziala mu prosto w oczy, ze jest oblesnym chlejusem. Lafferty milczal, wiec Jean ciagnela dalej: - Joe nigdy nie mial specjalnie szczescia. Jest na zasilku od Bog wie jak dawna i moze lubi sobie strzelic jednego czy drugiego kielicha, ale w sumie jest dobrym czlowiekiem. -Moze powinienem z nim porozmawiac? - zapytal Lafferty. Jean zastanowila sie i odpowiedziala: - Nie, nie sadze. Powiem mu jednak, ze ojciec wpadl do nas i porozmawial z Mary. - Spojrzeli sobie prosto w oczy i zrozumieli sie bez slow. Lafferty odmowil krotka modlitwe i skierowal sie do drzwi. Dziekuje, ze ojciec nas odwiedzil. Do zobaczenia w niedziele. Lafferty wyszedl na galerie i zatrzymal sie w tym samym miejscu co poprzednio, by spojrzec na swiatla samochodow pedzacych po obwodnicy. Opuscil mieszkanie 0'Donnellow z ciezkim sercem. Mary byla wyraznie zdenerwowana, ale mimo wszystko jej opinia dala mu wiele do myslenia i jeszcze w mieszkaniu 0'Donnellow musial sie sporo napocic, by nie stracic nad soba panowania. To prawda, Kosciol w duzej mierze opieral sie na kobietach takich jak Jean 0'Donnell - przyzwoitych, ciezko pracujacych i bogobojnych, ktore traktowaly wiare jako podstawe zycia. Tylko czy rzeczywiscie Kosciol szukal w nich jedynie oparcia, co gotow byl przyznac, czy przypadkiem - jak twierdzila Mary 0'Donnell - nie wykorzystywal ich naiwnosci? Wolal teraz nie rozstrzygac tej kwestii, bo nie brakowalo mu innych problemow, choc wiedzial, ze nie ucieknie przed znalezieniem odpowiedzi. Zdecydowal sie odlozyc sprawe na pozniej i ruszyl na poszukiwania pijaczka, ktory widzial "ekshumacje" ciala Simona Maina. McKirrop chodzil tam i z powrotem wzdluz kanalu, nerwowo zacierajac rece. Udawal, ze probuje sie w ten sposob rozgrzac - wciaz powtarzal Belli, jak jest zimno - choc tak naprawde trzasl sie z nerwow i alkoholowego glodu, ktory dokuczal im obojgu. -Zatrzymaj sie, na Boga! - warknela Bella. W odpowiedzi McKirrop energicznie uderzyl rekami w boki i jal narzekac: - Gdzie on, u diabla, jest? Czekamy dopiero piec minut - uspokoila go Bella. A mnie sie wydaje, ze sterczymy tu juz kilka godzin. Bella przyjrzala sie maszerujacemu McKirropowi. Zaczela nabierac podejrzen. Co cie tak drazni? Do czego zmierzasz? Juz ci mowilem. Skurczybyk wisi mi forse. Piecdziesiat funtow. To czemu sie tak denerwujesz? Jest mi cholernie zimno. Daj mi spokoj, dobra? Dwadziescia funtow dla mnie. Slyszysz? Jasne. Przeciez juz sie dogadalismy - odwarknal McKirrop. - Przestan sie martwic. Jestesmy przeciez kumplami, no nie? Jasne, John - odpowiedziala cicho Bella. - Ale jezeli mnie w cos wrabiasz... Nikt cie, do cholery, w nic nie wrabia! Gdziez on, u diabla, jest?! - McKirrop znow zaczal nerwowo spacerowac, ale obrocil sie blyskawicznie, gdy ktos zawolal z mostu: - McKirrop? Spojrzal do gory i zauwazyl ciemna postac stojaca za murkiem. Zaschlo mu momentalnie w gardle. Masz dla mnie forse? Wszystko w swoim czasie. Masz moja karte? Jest w mojej kieszeni. Przynies ja tu. To ty zejdz. O co mu chodzi z ta karta? - zapytala Bella, nie wychodzac z cienia rzucanego przez most. Po prostu wypadla mu karta biblioteczna i tyle - wyjasnil McKirrop, wyraznie niezadowolony, ze Bella sie odezwala. Kto tam z toba jest, McKirrop? - zapytal glos z gory. Moja przyjaciolka, Bella. Bedzie pilnowac, zebys gral uczciwie, zebys oddal mi forse. Jestem swiadkiem - zaszczebiotala Bella. - Oddaj mu forse. - McKirrop zdecydowanie by wolal, zeby Bella trzymala jezyk za zebami. Juz schodze - zapowiedzial Sotillo. McKirrop czul, ze serce wali mu jak oszalale. Tylko kilka sekund dzielilo go od pieciu tysiecy funtow. Piec tysiecy funtow! Uslyszal szuranie butow Sotilla, ktory schodzil stroma sciezka prowadzaca do kanalu. Zblizal sie oto facet, ktory da mu piec tysiecy funtow! McKirropowi zachcialo sie sikac. Scisnal krocze dlonmi wsunietymi do kieszeni przyduzego plaszcza, a jego cialem wstrzasnal dreszcz. Cofnal sie o krok pozwalajac, by Sotillo zszedl bokiem - niemal jak krab - na sam dol sciezki. -Gdzie masz karte? McKirrop nie mogl sie dokladnie przyjrzec w ciemnosci Sotillemu, lecz byl swiadom, ze tamten ma identyczny problem. Zdal sobie sprawe, ze znalazl sie dzieki temu w korzystnej sytuacji, bo o ile glos Sotilla brzmial spokojnie, o tyle miesnie twarzy McKirropa drzaly, jakby podlaczono do nich elektrody. Gardlo mial suche jak pustynne powietrze. -Gdzie pieniadze? - zapytal swiszczacym glosem. Sotillo siegnal do kieszeni plaszcza. Odrobina swiatla docierajaca do tego miejsca wystarczala, by McKirrop dojrzal biala koperte. -Tutaj. McKirrop chwycil ja lewa reka, a prawa wyciagnal biblioteczna karte. Sotillo zabral swoja wlasnosc, a McKirrop otworzyl koperte, by wyczuc raczej niz zobaczyc, co zawiera. Nie mogl sie mylic - to byly banknoty. Pokazny plik banknotow. -Masz je? - zapytala Bella z ciemnosci. McKirrop niemal o niej zapomnial. Pewnosc siebie wrocila momentalnie, jak po zazyciu kokainy. Mam - odpowiedzial spokojnie. Dobrze robi sie z toba interesy - powiedzial do Sotilla. - Moze jeszcze kiedys pokombinujemy razem?... Obawialem sie, ze wpadniesz na ten pomysl - Sotillo mowil wolno, ale glosno, jakby nadeszlo wlasnie to najgorsze, dokladnie jak sie spodziewal. - Nie. Nasze interesy, jak to okresliles, zakonczyly sie tu i teraz. Jak pan sobie zyczy - odpowiedzial cicho McKirrop. Cos przerazajacego w glosie Sotilla, sprawilo, ze McKirrop stracil zaufanie do swojego zwieracza. Cala jego odwaga wyparowala w okamgnieniu. Zaczal zalowac, ze napomknal o przyszlych "interesach". To tylko zart. Spadajmy stad - zachecila go Bella, wyczuwajac cos niedobrego w powietrzu. - Masz forse. Chodzmy sie napic. Bella szarpnela McKirropa za ramie i juz chciala ruszyc sciezka prowadzaca wzdluz kanalu, kiedy nagle McKirrop uslyszal, jak krzyczy: - Kim, u diabla, jestescie?! Co to za gierki? - McKirrop obrocil sie i dojrzal dwie potezne sylwetki wylaniajace sie z ciemnosci i zastawiajace sciezke, aby uniemozliwic im odwrot. -O co ci chodzi, Sotillo? - zapytal McKirrop nader odwaznie. Oddawaj forse - odparl Sotillo glosem, ktory mrozil krew w zylach. Niepokojaca cisze przerwala Bella. Oddaj mu ja. Tyle klopotow przez glupie piecdziesiat funtow. Piecdziesiat funtow? Tak ci powiedzial? - zarechotal Sotillo. - Cos mi sie widzi, ze twoj... przyjaciel nie byl z toba szczery. Ty gnoju! - wrzasnela Bella na McKirropa. - Wiedzialam, ze cos knujesz! "Kumple", mowiles. Juz nie jestesmy kumplami! - Lece po Flynna, by nakopal ci w ten zakuty leb! Ile? - darla sie. - Ile, do cholery?! - Rzucila sie na McKirropa. Dwie ciemne sylwetki probowaly rozdzielic Belle i McKirropa, ktorzy nie szczedzili sobie wyzwisk. -Gdy zlodzieje traca do siebie zaufanie, trudno przewidziec, co sie moze stac - Sotillo zwrocil sie do milczacych postaci, przytrzymujacych pare antagonistow. - Mysle, panowie, ze w tych okolicznosciach powinni zrobic sobie powazna i nieodwracalna krzywde. Lafferty odwiedzal okolice kanalu juz wczesniej, szukajac mezczyzny, ktory - jak sie dowiedzial - nazywal sie John McKirrop. Nie pamietal nazwiska z relacji prasowych, ale jeden z wloczegow, na ktorych natknal sie przy kanale, poinformowal go, ze ten gosc to wlasnie McKirrop i ze pojawi sie w okolicy pozniej. Obaj bezdomni pomagali mu z wyrazna przyjemnoscia, przescigajac sie w udzielaniu informacji o McKirropie. -Odwazny facet - mowil pierwszy. - Slyszal ksiadz, ze probowal zatrzymac tych drani odkopujacych cialo dzieciaka? -Tak. -Powinien dostac jakis medal. Drugi pijaczyna pokiwal ze zrozumieniem glowa. Albo przynajmniej jakies odszkodowanie. Odszkodowanie? Pobili go. Zbili go na kwasne jablko - dodal drugi. Nie wiedzialem... - przyznal Lafferty. Pewnie, ale i tak wszyscy maja nas, za przeproszeniem, w dupie. Bog o was pamieta. Nie zapominajcie o tym. Racja, ojcze - odpowiedzial pijaczyna, wyraznie nie przekonany. Mozecie powiedziec Johnowi, jesli sie tu pojawi, ze chcialbym z nim porozmawiac? Oczywiscie, ojcze. Lafferty, schodzac z mostku w strone kanalu, dojrzal szesc ludzkich sylwetek. Bedac juz na dole zauwazyl, ze jeden z mezczyzn albo spi, albo stracil przytomnosc. Lezal obok grupy na sciezce z lekko uniesiona glowa, oparta o cos, co wygladalo jak kolejowy podklad. Jego palce wciaz zaciskaly sie na pustej butelce. Lafferty pochylil sie nad lezacym czlowiekiem. - Czy on sie dobrze czuje? - zapytal nieznajomych. A kto chce wiedziec? - odpowiedzial pytaniem opryskliwy glos. Jestem ojciec Lafferty od sw. Ksawerego. Bylem tu wczesniej. Szukam Johna McKirropa. Czy jest wsrod was? McKirrop, McKirrop, wciaz ten McKirrop - odpowiedzial glos. - Nie, nie ma go tu. Mozecie mi w takim razie powiedziec, gdzie go znajde? - zapytal Lafferty. McKirrop sie teraz zaleca - poinformowal go drwiacy glos. Zaleca sie? . - Spaceruje ze swoja dama, ojcze. Piekna lady Bella Grassick. I cos mi sie wydaje, ze sa bez przyzwoitki. Pozostali wybuchneli smiechem. Ale mnie naprawde zalezy na rozmowie z McKirropem. Poszli tedy. Jakas godzine temu. Dziekuje, panie...? Niewazne. Wazne, wazne - nalegal Lafferty. Flynn - odpowiedzial glos. Niech pana Bog blogoslawi, panie Flynn. Lepiej, zeby mi sprezentowal kurtke i pare butow - odpowiedzial gorzko Flynn. Inni wsparli Flynna smiechem. W zeszlym tygodniu mielismy wyprzedaz u Sw. Ksawerego. Nie wszystko sprzedalismy. Wpadnijcie jutro po poludniu do kosciola. Zobaczymy, co da sie zrobic. Cisza oznaczala moralne zwyciestwo Lafferty'ego. Ruszyl sciezka w kierunku wskazanym przez Flynna. Ciemnosci gestnialy z kazdym krokiem, ktory oddalal Lafferty'ego od kanalu. Czul wyraznie, ze temperatura spadla ponizej zera. Co Flynn mial na mysli mowiac "zaleca sie"? Chyba McKirrop i ta kobieta, obojetnie jak sie nazywala, nie...? A moze ci przy kanale po prostu nasmiewali sie z niego? Moglo to wynikac z faktu, ze nosil koloratke. Ludzie zwykle utozsamiali celibat z niewiedza. McKirrop ubolewal nad ujemnymi stronami noszenia sutanny. W wielu przypadkach dzialala jak bariera pomiedzy nim a ludzmi, z ktorymi probowal nawiazac kontakt. Wiedzial o kaplanach, ktorzy odkladali sutanne na bok i zamieszkiwali w ubogich dzielnicach, by doswiadczyc, jak tam sie zyje. Lafferty uwazal ten pomysl za chybiony. Siedzenie w zimnym mieszkaniu w ponurej dzielnicy nie wyjasnialo powodow, dla ktorych inni sie tam znalezli. Nie mowilo, co oznacza byc bezrobotnym, bez perspektyw na prace w ciagu najblizszych dwudziestu lat. Udawanie nic nie pomagalo. Musialbys znalezc sie w identycznej sytuacji, by zrozumiec bol tych ludzi. W wodzie kanalu odbijaly sie promienie ksiezyca, ktory wlasnie wychylil sie zza chmur. Lafferty odetchnal, bo slabe ksiezycowe swiatlo odrobine rozpraszalo gestniejacy mrok. Jakies stworzenie czmychnelo przed ksiedzem na druga strone sciezki i zniklo z szelestem w krzakach. Mial nadzieje, ze nie natknal sie na szczura; nie darzyl szczegolna sympatia tych bozych stworzen. Sowa nawolywala z gestwiny drzew. Gdy pokonywal zakret przed kolejnym mostem, zauwazyl za murkiem sylwetki dwoch lub trzech osob. Nie byl pewny, czy dobrze widzi, a zreszta nie musial sie denerwowac, bo nie zidentyfikowani osobnicy oddalali sie od kanalu. Ulzylo mu jednak; perspektywa spotkania przygodnych biegaczy, czy, co gorsza, szalencow pedzacych waska sciezka na gorskich rowerach, nie nalezala do najprzyjemniejszych. W tych egipskich ciemnosciach nie pomoglaby nawet sutanna. Lafferty zatrzymal sie nagle przed mostem. Samotna lampa rzucala wystarczajaco duzo swiatla, by przystosowane do ciemnosci oczy Lafferty'ego dojrzaly dwa ludzkie ksztalty lezace na brzegu kanalu. Czyzby to McKirrop i ta kobieta? Wszystko w porzadku? - zawolal. Gdy nikt sie nie odezwal, krzyknal jeszcze raz. Zadnego dzwieku ani ruchu. Zadnych przeklenstw, zadnego gramolenia sie w trawie. Nic. Halo! - sprobowal jeszcze raz. Odpowiedzialo mu pohukiwanie sowy, ktora wybrala akurat te chwile, by oglosic swoja obecnosc. Lezacy ludzie milczeli. Lafferty uswiadomil sobie, ze mezczyzni, ktorzy poinformowali go o McKir-ropie, byli mocno nietrzezwi. Moze ta para po prostu spila sie do nieprzytomnosci? Podszedl do nich, kleknal i szarpnal mezczyzne za ramie. Glowa McKirropa odskoczyla z gluchym stuknieciem. Lafferty ujrzal zmiazdzone policzki i potworna rane na czole - slad uderzenia ciezkim przedmiotem. Krew zakrzepla w czarna mase we wgnieceniu, ktore powstalo w czaszce McKirropa. Kawalki szkla wokol jego stop mowily wszystko. Cios zadano butelka. -Boze Wszechmogacy! - szepnal Lafferty. Przyjrzal sie kobiecie. Lezala w cieniu ciala McKirropa, wiec lekko je przesunal. Dopiero wtedy zdal sobie sprawe, ze jej glowa nie lezala na brzegu. Zwisala przy krawedzi kanalu, zanurzona w wodzie. Lafferty zbadal najpierw grunt pod nogami, po czym z trudem wyciagnal na brzeg glowe kobiety i odsunal cialo od wody. Jej szeroko otwarte oczy nie widzialy ksiezyca, ktory znow wylonil sie zza chmur. Jedna z kosci policzkowych wgnieciono do srodka, a oko po tej stronie wyplynelo z oczodolu. Jezyk zwisal z ust. Lafferty szeptem odmowil modlitwe. Zamarl, gdy w ciele kobiety nagle cos zabulgotalo. Z jej ust wyplynela woda z glonami, co przypominalo odruch wymiotny. Z pewnoscia nie zyla, lecz jakis spozniony impuls dotarl widac do miesni, ktore ulegly rozkurczeniu. Gdy cialo ponownie znieruchomialo, Lafferty jeszcze raz pomodlil sie za dusze kobiety i zajal sie McKirropem. Zwrot "zaleca sie" nie dawal mu spokoju. Tym razem przyszlo mu na mysl wyrazenie "klotnia kochankow". Z jakiegos powodu nie mogl sie obronic przed tym surrealistycznym skojarzeniem. "Klotnia kochankow"! Dobry Boze, co za nieodpowiednie okreslenie roztaczajacego sie przed nim widoku! Nie mozna bylo jednak wykluczyc, ze gazety tak to opisza. Co doprowadzilo do tragedii? O co sie poklocili? O butelke? O honor kobiety? I znowu przyszly mu na mysl natretne slowa z innej rzeczywistosci. Lafferty odmowil modlitwe nad McKirropem, lecz gdy otworzyl oczy, zauwazyl, ze reka wloczegi sie poruszyla. Obserwowal gmerajace w trawie palce, podobne do bialego pajaka. Swiatlo ksiezyca podkreslalo makabryczna rane na palcu wskazujacym. Lafferty, zahipnotyzowany tym widokiem, byl pewny, ze ma do czynienia z kolejnym skurczem miesni, lecz palce nie nieruchomialy. Wciaz sie poruszaly, jakby McKirrop probowal wydostac sie z bezdennej otchlani. Czyzby ten czlowiek przezyl mimo tak ciezkich obrazen glowy? Lafferty uklakl, by zbadac puls u nieprzytomnego. Nic. Az nagle wyczul slabiutkie drzenie, jakby lekkie trzepotanie motylich skrzydelek. McKirrop zyl! Lafferty zaczal na czworakach gramolic sie stroma, blotnista sciezka na most. Pospiech wyraznie mu nie sluzyl - slizgal sie na oszronionej powierzchni i tracil rownowage. Resztka sil przerzucil cialo na most i zaczal biec ku najblizszym domom, oddalonym o jakies dwiescie jardow. Gdy dotarl do pierwszej furtki, oddychal gleboko. Wbiegl na posesje i tak dlugo walil obiema piesciami w drzwi, az w srodku zapalilo sie swiatlo. Kto tam? - dobiegl go bojazliwy glos kobiety. Trzeba zadzwonic po karetke! - odkrzyknal Lafferty. - To bardzo pilne. Prosze otworzyc drzwi! Uciekaj stad! - zawolal glos zza drzwi. - Uciekaj, albo wezwe policje. ~ Jestem ojciec Lafferty od sw. Ksawerego. Nad kanalem lezy ciezko ranny mezczyzna. Musi natychmiast znalezc sie w szpitalu. Mowie ci, uciekaj stad! Mam dosc tych klamstw. Naprawde zadzwonie na policje. Jezusie Nazarenski! - Lafferty opuscil bezradnie rece i bezglosnie poruszyl wargami, az w koncu dal spokoj i pobiegl, nie zwracajac uwagi na zywoplot, do sasiedniego domu. Znowu z calych sil walil w drzwi. Bez skutku - dom pozostal kompletnie niemy. Szczescie usmiechnelo sie do niego przy trzeciej probie. Drzwi otworzyl mezczyzna z piwem w reku, jeszcze zanim Lafferty do nich dotarl. -Co sie, u diabla, stalo? Lafferty wyjasnil. Kiedy gospodarz wezwal karetke i policje, zapytal Lafferty'ego: Czy moge jeszcze w czyms pomoc? Przydalyby sie koc i latarka. Oczywiscie. Zona mezczyzny szybko przyniosla dwa koce z szafy stojacej w korytarzu, a sam gospodarz poszedl po latarke do garazu. -Prosze wziac te, daje bardzo mocne swiatlo. Czy mam isc z ksiedzem? Nie. Prosze zostac w domu i powiedziec obsludze karetki, gdzie maja dojechac. Bede na sciezce po lewej stronie mostu. Dobra. 5 Pierwszy pojawil sie woz policyjny, ktory akurat krazyl po okolicy, gdy zawiadomiono policja. Na widok dwoch policjantow Lafferty odetchnal z ulga; dosc juz mial nerwowego oczekiwania. Przez ostatnich kilka minut jedyna oznaka zycia ciezko rannego byl slabiutki puls, ktory co chwila sprawdzal u McKirropa. Podswiadomie nie dopuszczal do siebie mysli, ze ktokolwiek moglby przezyc z tak potwornymi obrazeniami glowy.Przejmujemy paleczke, ojcze - poinformowal go starszy policjant. Drugi gliniarz wygladal jak chlopiec. Lafferty wyprostowal kosci, zesztywniale od dlugiego kucania w nie zmienionej pozycji. Jeden z policjantow uklakl i oswietlil ciala latarka, by moc sie im dokladnie przyjrzec. Lafferty uslyszal jego szept: "Chryste! Spojrz na to, Brian". Drugi policjant przykucnal obok kolegi, jeknal i szybko odwrocil glowe, by oszczedzic sobie dalszych wrazen. Ojciec twierdzi, ze jedna z tych osob zyje, tak? - zapytal starszy policjant, gdy dotarl do nich sygnal nadjezdzajacej karetki. To prawda. Mezczyzna jeszcze zyje. Wyczulem tetno na jego szyi. Policjant zdjal rekawiczke i przylozyl reke do szyi McKirropa. Nic nie czuje. Lafferty spogladal na pomarszczona, iskrzaca sie w swietle ksiezyca powierzchnie kanalu, a w jego oczach malowaly sie smutek i zaskoczenie. Policjant ponownie odwrocil wzrok, ale nie zdejmowal dloni z szyi McKirropa, liczac, ze potwierdzi sie przekonanie Lafferty'ego. -Boze! Wyczulem puls! - zawolal. - Mial ojciec racje. Puls jest. Slabiutki, ale jest. Z mostu dobiegly ich liczne glosy. Na miejsce tragedii przybyli pielegniarze i kolejni policjanci. Dwaj ubrani w zielone kombinezony sanitariusze przy-targali skrzynki ze sprzetem reanimacyjnym i zajeli sie McKirropem. Tymczasem nowo przybyly inspektor policji poprosil Lafferty'ego, by zdal relacje z tego, co widzial. Czy ruszal ojciec ciala? Musialem przesunac cialo mezczyzny, by dotrzec do kobiety - przyznal Lafferty. Policjant wzruszyl ramionami. -I tak nie sadze, by moglo to miec jakies znaczenie. Zdaje mi sie, ze po prostu dwoje pijaczkow zrobilo sobie powazne kuku. Ale oczywiscie zajmiemy sie tym, jak zwykle. Gdzie, u diabla, sa koronerzy? Po przybyciu tylu policjantow Lafferty uznal, ze jest tu najmniej potrzebny. Nowi gliniarze mieli na sobie kombinezony i wysokie kalosze. Okolica zatonela w blasku, gdy uruchomiono przywieziony generator, ktory halasowal wprost proporcjonalnie do ilosci wytworzonego swiatla. Caly teren zostal odgrodzony plastikowa tasma z napisami "Policja", a wokol lezacych cial rozstawiono plocienne zaslony. Przy pierwszej nadarzajacej sie okazji Lafferty zagadnal inspektora: Nie bardzo potrafie sobie wyobrazic, kto uderzyl kogo, jesli rozumie pan, o co mi chodzi. Niezupelnie - odezwal sie policjant, wyraznie zajety innymi myslami. Jesli zaklada pan, ze John utopil Belle... Ojciec znal tych ludzi? - policjant ocknal sie, slyszac imiona nieszczesnikow. Po raz pierwszy zainteresowal sie Laffertym. W pewnym sensie. Poszukiwalem McKirropa, by zadac mu kilka pytan dotyczacych Simona Maina, tego, ktorego cialo zniknelo z cmentarza. McKirrop mieszkal tam i widzial, jak wykopywano cialo Maina. Mieszka tam jeszcze? - zapytal po namysle policjant. Lafferty wrocil do swego pytania. - Jesli to McKirrop utopil Belle, to chyba mial z tym wielkie trudnosci z powodu ran, jakie odniosl. Jesli utopil Belle, zanim zostal ranny, to w jaki sposob doznal tych obrazen? Inspektor obserwowal krzatajacych sie pielegniarzy. Musieli sie mocno poklocic i McKirrop uderzyl kobiete - stad wgniecenie kosci policzkowej. Ona w rewanzu uderzyla go butelka, zapewne odruchowo, zanim sama zemdlala i wpadla glowa do wody. Taak... - odpowiedzial Lafferty tonem pelnym zwatpienia. - Na to nie wpadlem. Ojciec bedzie musial zlozyc zeznanie. Oczywiscie. Lafferty zaczekal, az pielegniarze uloza McKirropa na noszach i gdy ruszyli w kierunku mostu, zapytal: Czy moge mu towarzyszyc? Moze lada chwila umrzec. Nie ma sprawy, ojcze. Zanim Lafferty podjal wspinaczke na most, odwrocil sie, by powiadomic inspektora, ze odjezdza z McKirropem, lecz ten akurat udzielal instrukcji fotografowi i zespolowi medycznemu, ktorzy nie skonczyli jeszcze pracy nad kanalem. Z mostu jeszcze raz zerknal na oswietlony obszar ponizej. Pomiedzy zaslonami dojrzal cialo. Oczy Belli wciaz patrzyly na niebo, obojetne wobec wszystkiego, co dzialo sie wokol niej. Lafferty'emu przyszedl na mysl Hieronim Bosch. Karetka nabierala predkosci, a wyjaca syrena oczyszczala z samochodow droge przed nimi. Lafferty przytrzymywal sie bocznej barierki; cialo McKirropa podskakiwalo na nierownosciach, mimo ze bylo unieruchomione pasami. Z ust wloczegi wystawala rurka, a jeden z pielegniarzy nie spuszczal oczu z monitora. Co z nim? - zapytal pomocnik. Pielegniarz wzruszyl ramionami. Ledwo zipie. Czy ojciec udzielil mu juz ostatniego namaszczenia? Lafferty skinal glowa. W trakcie szalenczej jazdy zastanawial sie, czy te wszystkie dzialania wynikaja z dobroci ludzkiego serca. Czy moglby wykorzystac to doswiadczenie do wzmocnienia swojej slabnacej wiary? Albo chociaz do przezwyciezenia rozpaczy, jaka opanowala go, gdy odkryl, jaka krzywde wyrzadzili sobie McKirrop i Bella? Spoleczenstwo, od ktorego odwrocil sie McKirrop, ratowalo mu teraz zycie. Czy to opieka wspolczujacej, troskliwej i kochajacej wspolnoty? A moze po prostu automatyczny odruch? Policja, karetka, lekarze... Tak naprawde nie mialo to wiekszego znaczenia. McKirrop mial niewielkie szanse na przezycie, lecz nawet gdyby mu sie udalo, nie bedzie mogl znowu uciec od spoleczenstwa, ktore nad smiercia Belli tez nie przejdzie do porzadku. Karetka zwolnila i ostro skrecila w prawo. Zajechali pod szpital. Zanim jeszcze samochod sie zatrzymal, otworzono drzwi i nosze z McKirropem zostaly blyskawicznie umieszczone na wozku Oddzialu Intensywnej Terapii. Pielegniarz, ktory czuwal w karetce przy McKirropie, wyrecytowal jednym tchem fakty i liczby zespolowi z OIT. Po chwili znikneli w szpitalnym korytarzu, zostawiajac Laffer-ty'ego, ktory poczul sie bardzo samotnie. Kierowca karetki zamknal drzwi i zapytal Lafferty'ego: -Zyl jeszcze? Lafferty kiwnal glowa. To cholernie niesamowite, jak niektorzy potrafia kurczowo czepiac sie zycia. Cholernie - zgodzil sie Lafferty i ruszyl do drzwi prowadzacych do OIT. Dyzurna usmiechnela sie widzac koloratke. Starala s?ie nie zwracac uwagi na brudna i nieporzadna reszte ubrania Lafferty'ego. -Jak moge ojcu pomoc? Chodzi o mezczyzne, ktory zostal tu przed chwila przywieziony. Nazywa sie John McKirrop. Jest bezdomny. Jesli to mozliwe, chcialbym poczekac, by sie dowiedziec, jak sie czuje. Oczywiscie, ojcze. Prosze usiasc o, tam. Wkrotce powinien przyjsc lekarz, ktory z ojcem porozmawia. Niedlugo potem w poczekalni pojawili sie policjanci, ktorzy pierwsi przyjechali nad kanal. Gdy skonczyli rozmawiac z dyzurna, podeszli do Lafferty'ego. -Nie wiedzialem, ze eskortuje nas policja. -Pedzilismy jak szaleni. Musimy czekac, az odzyska przytomnosc, jesli to w ogole nastapi. Lafferty wzial gleboki oddech. To moze trwac bardzo dlugo. Stad nasze obawy. Pol zycia spedzamy czekajac w szpitalnych poczekalniach i na salach sadowych. Czy ojciec znal tego czlowieka? Niezupelnie, ale pomyslalem sobie, ze poczekam i dowiem sie, jak sie czuje. To okropne nie miec nikogo bliskiego. To nieladne, co powiem, ale gdyby umarl, oszczedzilby nam wielu klopotow - odezwal sie drugi policjant. - Jesli kilku darmozjadow chce sie nawzajem wykonczyc, moge temu tylko przyklasnac. Chyba kazdy rozsadny czlowiek by tak zrobil. Kevin jest dzis zlosliwy, bo cofnieto mu zgode na urlop - wytlumaczyl kolege drugi policjant, najwyrazniej obdarzony wieksza wrazliwoscia niz Kevin. Ach, tak... rozumiem. Sami powiedzcie, jaki to ma sens? - mruknal Kevin. - Caly ten czas, ceregiele i wydatki w zwiazku z pijaczkiem, ktory, jesli stad wyjdzie, znowu sie uchleje do nieprzytomnosci i zrobi to samo albo jeszcze cos gorszego. Po co to wszystko? Hustawka mysli Lafferty'ego znow opadla w dol... Gdy wyczerpaly sie tematy do rozmowy, policjanci odeszli. Poczekalnie podzielono na dwie czesci - jedna dla policji, druga dla odwiedzajacych. Policjanci mieli dostep do obu, lecz Lafferty zostal w poczekalni dla gosci, nie chcac przeszkadzac personelowi. Zreszta nie bardzo wiedzial, w czym moglby ewentualnie pomoc. Probowal poczytac jedno z czasopism, ktore lezaly na stoliku obok drzwi, lecz slabe oswietlenie grozilo bolem glowy. W poczekalni bylo jeszcze kilka osob. Matka i corka, ktore pocieszaly sie wzajemnie, probujac uzbroic sie do walki z przeciwnosciami losu; dwoch nastolatkow, popijajacych coca-cole z puszek - niewiele mowili i nieustannie przerzucali strony czasopism, chociaz nie wygladalo na to, zeby cokolwiek czytali. Starszy mezczyzna w plaszczu przeciwdeszczowym siedzial nieruchomo; rece trzymal w kieszeniach i nie odrywal wzroku od podlogi, jakby sie mocno nad czyms zastanawial. Grupka skladajaca sie z trzech mezczyzn i kobiety przycupnela na uboczu. Wygladali na mieszkancow biedniejszej czesci miasta i bez ustanku szeptali o uzgodnieniu "jednej wersji wydarzen". Najbardziej musialo na tym zalezec jednemu z mezczyzn, czterdziestolatkowi ubranemu w jasnoniebieski, luzny garnitur naszywany sztucznymi brylantami na rekawach i po bokach spodni. Wlosy mial zaczesane do tylu w stylu gwiazd rock-and-rolla z lat piecdziesiatych i brakowalo mu kilku zebow. Lafferty nie potrafil rozpoznac marki jego bialych adidasow z zielonymi fluoryzujacymi sznurowadlami. Nie nalezaly do tych najmodniejszych, noszonych przez "zorientowanych" nastolatkow. Elegancik podniosl sie z krzesla i kleknal przed towarzyszami; instruowal ich pomagajac sobie przy tym zazolconym nikotyna palcem. Lafferty uslyszal jego glosny szept: -Jesli wszyscy opowiemy te sama historie, nie beda mogli sie do nas przyczepic. Musimy sie trzymac razem, jasne? Mezczyzni pokiwali ze zrozumieniem glowami, jednak kobieta wygladala na przestraszona i nie przekonana. Lafferty poznal, ze. nie mogla miec wiecej niz trzydziesci lat, chociaz wyplowiale wlosy i niezdrowa cera zdecydowanie ja postarzaly. Zastanawial sie, dlaczego nie przeprowadzano badan nad zwiazkiem pomiedzy zlymi warunkami zycia a szybszym starzeniem sie. Wiekszosc kobiet, jakie znal, mieszkanki obskurnych blokow, cierpialy na owo cywilizacyjne schorzenie. W wieku trzydziestu lat niedawne urocze panny mlode mialy juz zapadniete policzki. -Jasne? - powtorzyl mezczyzna patrzac na kobiete. Ta pokrecila nerwowo glowa, ale nie odezwala sie. Elegant podniosl wzrok i napotkal spojrzenie Lafferty'ego. Usmiechnal sie niepewnie, udajac ze go nie zauwazyl, i z powrotem usiadl na krzesle. Od czasu do czasu zerkal za siebie, by sprawdzic, czy ktos go nie obserwuje. Nikt z obecnych nie pozdrawial Lafferty'ego. Duchowny wyczul, ze nie chodzi tu o brak sympatii, ale raczej o przekonanie, ze gosc w koloratce jest tu nie na miejscu. Ludzie w poczekalni nie przypuszczali, ze tak jak oni czeka na wiadomosc o pacjencie. Dla nich byl wazna osobistoscia, taka, co powinna dzialac, a nie czekac. W przejsciu pojawila sie pielegniarka. Spojrzala na notatnik. - Pani Simmonds? - zapytala. Matka i corka zareagowaly jednoczesnie; pielegniarka podeszla, by przekazac im jakas informacje. Gdy skonczyla, matka wybuchla placzem. Jej ramiona zaczely nerwowo drzec, Lafferty wstal i podszedl do nich. Czy moge w czyms pomoc? - zapytal cicho corke. Nie, dziekujemy - odpowiedziala sucho corka. Mocniej objela matke, tak jakby chciala oslonic ja przed ksiedzem. Lafferty wycofal sie pospiesznie i znow usiadl na krzesle. Bol glowy narastal z minuty na minute. Po chwili w poczekalni pojawil sie lekarz, Hindus w rozpietym kitlu. Z prawej kieszeni wystawal mu stetoskop. Rozejrzal sie wokol, dostrzegl Lafferty'ego i podszedl do niego. -To ksiadz czeka na wiadomosc o McKirropie? Lafferty zauwazyl, ze lekarz ominal zbedne slowo "pan", Spoleczenstwo z powrotem zaszufladkowalo McKirropa. Tak. Jak sie czuje? Obawiam sie, ze nie za dobrze. Jestem zdumiony, ze w ogole przezyl doznawszy tak powaznych obrazen glowy. Jego stan jest na razie stabilny i jak tylko bedzie to mozliwe, zostanie przeniesiony do oddzialu urazow glowy. Natomiast to, kiedy i czy w ogole odzyska przytomnosc, pozostaje w rekach bogow. Lafferty chcial zapytac: "Panskich czy moich?", ale ugryzl sie w jezyk. Dziekuje za informacje. Pozwole sobie zadzwonic jutro rano. Bardzo prosze. Gdy szykowal sie juz do wyjscia, przy automacie do herbaty zauwazyl jednego z policjantow i podszedl do niego. Pan zostaje? Tak - odpowiedzial zrezygnowany policjant. - Jak juz go podlacza do jednego z tych urzadzen, mozemy tu czekac miesiacami, az odzyska przytomnosc, a szanse sa niewielkie. Panski kolega nie bedzie zachwycony - stwierdzil Lafferty majac w pamieci ich poprzednia rozmowe. Kevin jest w porzadku. Czasami czlowiek ma po prostu dosc tej roboty. Jak sie styka z pewnymi sprawami na co dzien, zaczyna sie na nie patrzec inaczej. Mozna nabawic sie nerwicy. Swieta prawda - przytaknal Lafferty. Spojrzal na zegarek i wyszedl na zewnatrz. Wzdrygnal sie uderzony fala mroznego powietrza. Bylo wpol do dwunastej, a niebo calkowicie sie wypogodzilo. W rezultacie temperatura spadla grubo ponizej zera. Sara Lasseter zareagowala automatycznie na dzwiek pagera, ktory odezwal sie o trzeciej nad ranem. Drzac z zimna nakladala sweter i spodnie - szpital wylaczal ogrzewanie w domu dla lekarzy o jedenastej, a dopiero o szostej rano wlaczal je na nowo. Zanim Sara poszla spac, ulozyla rzeczy obok lozka, tak by mogla sie szybko ubrac, nawet po ciemku, gdyby zaszla taka potrzeba. Siegnela pod lozko po klapki i szybko wsunela w nie stopy. Zalozyla bialy fartuch, do gornej kieszeni wsunela pager i sprawdzila, czy w pozostalych kieszeniach ma wszystko, czego potrzebuje. Zadowolona westchnela: "No to do roboty", i cichutko wyslizgnela sie z pokoju, tak by nie budzic innych, spiacych w korytarzu. Mroz niemal wtlaczal powietrze z powrotem do jej pluc, gdy pokonywala dystans pomiedzy przyszpitalnym domem a sama klinika; musiala ostroznie stapac, bo dwukrotnie o malo sie nie wywrocila na oszronionych kocich lbach. Poczula niemala ulge, gdy otulilo ja cieplo budynku, ale nawet na oddziale, poszukujac dyzurnej pielegniarki, wciaz rozcierala rece. To ty dzwoniles, kapitanie? - zazartowala, gdy juz znalazla pielegniarke. Przepraszam, pani doktor, ale przyjmujemy pacjenta z Oddzialu Intensywnej Terapii. - Podala jej tabliczke z przyczepiona do niej jedna kartka. John McKirrop? - krzyknela zdziwiona Sara. - Ten sam John McKirrop? Niestety. Ale tym razem to nie przelewki. Wgniecenie czaszki polaczone z peknieciem. Wedlug policji uderzenie butelka. Ma najprawdopodobniej powaznie uszkodzony mozg, ale poniewaz jego stan sie wyrownal, OIT z przyjemnoscia nam go przekazuje. Biedak - stwierdzila Sara czytajac notatki. - Juz go przetransportowali? Jedzie winda. Sara uslyszala, jak otwieraja sie drzwi windy; pielegniarz wyprowadzil z niej ruchome lozko. Niezle sie musial napracowac, by zneutralizowac nieposluszenstwo przednich kolek. Towarzyszyla mu pielegniarka. Jest caly wasz - odezwala sie pielegniarka, gdy lozko z Johnem McKirropem znalazlo sie obok Sary Lasseter. - Gdzie go umiescic, siostro? Alfa cztery - odparla pielegniarka i wskazala odpowiednia wneke w jednej z trzech sal, ktore skladaly sie na OUG. Kazda wneka, przeznaczona dla jednego pacjenta, wyposazona byla w supernowoczesne respiratory i urzadzenia monitorujace. O tak wczesnej godzinie w oddziale panowal polmrok, gdyz na noc zostawiano jedynie zielone, ale przyjemne nocne swiatlo. Oddzial noca przypominal Sarze akwarium. Pozostale trzy lozka byly zajete przez pacjentow, ktorzy doznali rozleglych obrazen mozgu. Wymagali oni ciaglej opieki i monitorowania. Po obu stronach kazdego lozka znajdowaly sie elektroniczne urzadzenia i rejestratory. Cisze macil cichy szum klimatyzatora i grzejnika, a takze odzywajace sie co chwila czujniki, ktore decydowaly o tym, kto i kiedy ma zaczerpnac powietrza. Wozek, ktory przywiozl McKirropa z OIT, stanal rownolegle do pustego lozka i nieprzytomny wloczega zostal ostroznie przeniesiony do nowego domu. Pielegniarz wyprowadzil wozek na zewnatrz. W Alfie zostaly Sara i dyzurna pielegniarka wraz z nieruchomym McKirropem. Trzeba go podlaczyc - zarzadzila Sara, przymocowujac pierwsze rurki i elektrody do ciala McKirropa. Pielegniarka wlaczyla lampke nad lozkiem; jej biale punktowe swiatlo padalo na pacjenta nie macac zielonego polmroku panujacego w pozostalych wnekach. Sara i pielegniarka pracowaly w ciszy, az w koncu cala aparatura zostala podlaczona do ciala McKirropa. Na ekranach pojawily sie pierwsze dane, ktore Sara zanotowala w karcie pacjenta. Gdy skonczyla, spojrzala na blada twarz McKirropa. To, ze jeszcze zyjesz, Johnie McKirropie, pozostaje dla mnie tajemnica. Widocznie bardzo chcesz zyc. Bog jeden wie, dlaczego - westchnela pielegniarka. Sara usmiechnela sie. Obie obserwowaly rytmiczny ruch klatki piersiowej McKirropa, reagujacej na fale wtlaczanego przez respiratory powietrza. Moze to jakis ekscentryczny milioner? Albo smiertelnie zakochany? Moze ma rachunki do wyrownania? - zakonczyla wyliczanke Sara i spojrzala na zegarek. - Pacjent przyjety do OUG o trzeciej czterdziesci szesc. - Zanotowala wiadomosc na karcie. Zgadza sie - potwierdzila pielegniarka zerknawszy na zegarek przyczepiony do jej fartucha. Coz, to wszystko, co mozemy na razie zrobic, - Sara odeszla od lozka. - Jak sie czuja inni? Dzisiejszej nocy, przynajmniej dotychczas, wszyscy spisuja sie bez zastrzezen. -I niech tak zostanie. Wracam do lozka. -Sprobuje ci nie przeszkadzac - zapewnila z usmiechem pielegniarka. Szczesliwie nie wydarzylo sie nic nieoczekiwanego i po czterogodzinnym snie Sara znow byla gotowa do pracy. Tego dnia obchod mial Tyndall, totez podenerwowany Stubbs bedzie na pewno nadgorliwy w pilnowaniu, by wszystko szlo jak z platka. Sara zadecydowala, ze wlozy ciemnoszara spodnice i czarny golf. Wlosy spiela w kok. Zalozyla rowniez okulary w grubej oprawce. Doskonale wiedziala, ze w takim zestawie bedzie wygladac jak matrona lub jak Audrey Hepburn grajaca zakonnice, jak to kiedys okreslil Paddy Duncan. Sara uwazala, ze dobrze robi. Wiedziala, ze wyglad tez sie liczy, a chciala, by traktowano ja powaznie. Tyndall zawsze rozpoczynal swoj obchod punktualnie o dziewiatej trzydziesci i dlatego Sara byl zaskoczona, gdy do dziewiatej dwadziescia piec Stubbs nie pojawil sie na oddziale. Juz myslala, ze sama bedzie musiala zreferowac Tyndallowi stan chorych, gdy do dyzurki wpadl zziajany Stubbs rzucajac gromy na rozladowany akumulator. Obiema rekami przygladzil wlosy i podwinal rekawy koszuli, by nie wystawaly spod fartucha. Bez slowa wzial od Sary karty pacjentow, co spotkalo sie z niemym komentarzem personelu, ktory wymieniajac spojrzenia skrytykowal obcesowosc Stubbsa. Zdolal przeczytac zaledwie jeden akapit, gdy do dyzurki - punktualnie o dziewiatej trzydziesci - wkroczyl Murdoch Tyndall. Dzien dobry panstwu - przywital zebranych usmiechniety ordynator rozgladajac sie po pomieszczeniu. Stubbs poczekal, az caly personel odwzajemni pozdrowienie i zabrzmi ostatnie "dzien dobry"; potem sam powital Tyndalla. Dzien dobry panu. Mozemy zaczynac. Tyndall potarl dlonie i wypowiedzial sakramentalne: - No dobra, zaczynajmy. Sara usmiechnela sie do siostry Roche, widzac, jak Tyndall rusza przodem, a za nim jak cien podaza Stubbs. Z tylu rozciagnal sie rzadkiem caly personel. Sarze obchod prowadzony przez Tyndalla przypominal sredniowieczna procesje. Przodem kroczyl feudal, oprowadzajac wasali po swych rozleglych ziemiach. Zatrzymywali sie przy kolejnych lozkach, a Stubbs referowal stan kazdego pacjenta, pomagajac sobie zapiskami ze sluzbowego notatnika. Tyndall kiwal glowa i zadawal pytania Stubbsowi lub pielegniarkom. W sprawie opieki nad pacjentami zwracal sie do siostry Roche, ktora albo sama odpowiadala, albo przekazywala pytania dalej. Gdy grupka dotarla do Alfy cztery, wneki, gdzie lezal McKirrop, Stubbs stracil pewnosc siebie. Przerzucal trzymane w reku kartki. - To jest... - zaczal. Sara dobrze wiedziala, ze Stubbs nie ma pojecia, kim jest pacjent. Nie zdazyla go poinformowac przed przybyciem Tyndalla, a poniewaz Stubbs ignorowal ja podczas obchodu, postanowila dac mu nauczke. Zauwazyla, ze siostra Roche wbila wzrok w podloge, by ukryc wesolosc. Na wypadek, gdyby usmiech pielegniarki mial sie okazac zarazliwy, Sara spojrzala gdzie indziej. Przepraszam, ale wydaje mi sie, ze nie mam zadnych informacji o tym pacjencie - wyjakal Stubbs. Spojrzal na Sare. - Doktor Lasseter, czy moglaby nam pani pomoc? - zapytal. Owszem. - Sara usmiechnela sie niewinnie. - Pan McKirrop zostal przyjety na nasz oddzial wczesnym rankiem. Zostal ciezko raniony w wyniku pijackiej bojki. Odczepila od lozka karte goraczkowa McKirropa, ktorej nie dojrzal Stubbs, i podala mu ja. Nie, niech pani nam o tym opowie - polecil Tyndall. Bardzo prosze. - Zabrala karte od Stubbsa, ktory spiorunowal ja wzrokiem. - Pan McKirrop byl bliski smierci, gdy znaleziono go przy kanale. Zespol OIT zdolal wyrownac jego stan i przekazal go nam ze wzgledu na rozlegle obrazenia glowy. Pacjent doznal wgniecenia czaszki polaczonego z peknieciem. Wgniecenie ma glebokosc trzech centymetrow. Przyjelam go na oddzial kwadrans przed czwarta i podlaczylam do systemu respiratorow na poziomie pierwszym. Tyndall podszedl do lozka i przyjrzal sie McKirropowi. - System na poziomie pierwszym - powtorzyl zamyslony. - Wykonuje za pacjenta wiekszosc czynnosci zyciowych. Czy pani doktor uwaza, ze kiedys nadejdzie dzien, ze aparaty beda mogly zastapic wszystkie czynnosci organizmu? Uplynie jeszcze wiele, wiele czasu, zanim to nastapi. Ale te urzadzenia sa coraz lepsze - podsumowal Tyndall, troche ozieble, jak zauwazyla Sara. Przygryzla wargi, bo przypomniala sobie milosc Tyndalla do technologii. Tyndall zmarszczyl brwi i przyjrzal sie dokladniej nieprzytomnemu McKirropowi. Pacjent wydaje mi sie znajomy. Czy mam racje, pani doktor? Tak, prosze pana. Pan McKirrop byl juz naszym pacjentem. W zeszlym tygodniu trafil do nas, gdy w wyniku bojki doznal wstrzasu mozgu. To on byl swiadkiem zbezczeszczenia grobu na cmentarzu Newington. A tak, mieszkal na cmentarzu. Wloczega - dodal Stubbs. Nie ma zbyt wiele szczescia ten nasz pan McKirrop, prawda? Sam sobie winien - stwierdzil Stubbs. Na Boga, panie Stubbs! Stubbs usmiechnal sie niepewnie. Co pani zamierza dzis zrobic z McKirropem? Sara zerknela na Stubbsa, spodziewajac sie, ze wejdzie jej w slowo, ale ten milczal. Mysle, ze przeprowadzimy rozne badania mozgu. Wydaje sie, ze w wyniku uderzenia doznal rozleglych obrazen. Czy mamy zdjecia rentgenowskie? Tak. OIT przyslal je w nocy. Sa w przegladami. Mozemy rzucic na nie okiem? Grupa przeniosla sie do malego pomieszczenia, w ktorym do sciany przymocowano podswietlone negatoskopy. Sara doczepila do jednego z nich zdjecie czaszki McKirropa. Tyndall poprawil okulary na nosie i syknal:- - Ale masakra! Jak on to przezyl? Moge zerknac na jego karte? Sara podala mu kartke, a Tyndall szybko ja przejrzal. -Tak, mysle, ze trzeba przeprowadzic badania, ale wszelkie plany leczenia McKirropa moga okazac sie bezcelowe. Zgadzam sie z panem - przytaknela Sara. Tyndall ponownie zainteresowal sie dokumentacja. - John McKirrop. Okolo piecdziesiatki, nigdzie nie zameldowany, nie ma krewnych. Znajomi: ojciec Ryan Lafferty? - Spojrzal znad okularow na Sare. Wydaje mi sie, ze ojciec Lafferty towarzyszyl McKirropowi w karetce. Chcial, by go na biezaco informowac o stanie McKirropa i dlatego umieszczono go w karcie jako znajomego. Byl zreszta jedynym kandydatem. Dlaczego ojciec Lafferty interesuje sie pacjentem? Sadze, ze chce z nim porozmawiac o wydarzeniach na cmentarzu. Naprawde? - zapytal obojetnie Tyndall. Policjanci czekaja, az McKirrop odzyska przytomnosc, bo chca go przesluchac w zwiazku z bojka. Drugi uczestnik zajscia nie zyje. Tyndall pokiwal z niesmakiem glowa, a Stubbs wykrzywil pogardliwie usta. Coz, chyba sie rozczaruja, ale... wszystko moze sie zdarzyc. Wielu z nas na tyle dlugo pracuje w tym zawodzie, by wiedziec, do czego zdolny jest ludzki organizm. Prosze mnie na biezaco informowac o stanie pana McKirropa. Tak, prosze pana - odpowiedzieli jednoczesnie Stubbs i Sara. Gdy Tyndall opuscil oddzial, caly zespol odetchnal z ulga. Wszyscy usmiechali sie zrzucajac z siebie napiecie - oprocz Stubbsa. W jego oczach blyskaly iskry gniewu, a Sara nie musiala sie dlugo zastanawiac, co rozjuszylo Stubbsa. Prosze na slowo, pani doktor - syknal po wyjsciu z sali. Sara wzruszyla ramionami i podazyla za Stubbsem. Zauwazyla, ze siostra Roche kieruje oczy ku niebu i podziekowala za ten gest wsparcia slabym usmiechem. Stubbs otworzyl drzwi do przegladami i wepchnal niemal Sare do srodka, nim je ponownie zamknal. - Dlaczego, u diabla, robisz ze mnie idiote? - zapytal przez zacisniete zeby. Nie wiem, o czym pan mowi? - odpowiedziala chlodno Sara. Osmieszylas mnie przy lozku McKirropa. Zrobilas to swiadomie. Zapewniam pana, doktorze, ze tak nie bylo. Po prostu zabraklo czasu, by poinformowac pana o przyjeciu McKirropa. Wszystko sobie zaplanowalas! - grzmial Stubbs. - Zalezalo ci na tym, bym wyszedl przed Tyndallem na glupca! Coz za niedorzecznosc. Powtarzam panu, ze nie bylo czasu. Wszystko zrobilas po to, by wywrzec wrazenie na Tyndallu! Masz mnie za frajera? To, co o panu mysle, nie ma zwiazku ze sprawa i lepiej bedzie, jesli pozostanie nie wypowiedziane. - Po raz pierwszy postanowila nie ulegac Stubbsowi i bardzo jej sie to spodobalo. Zauwazyla, ze na twarzy Stubbsa maluje sie zdziwienie, przechodzace w niepewnosc. Czula sie coraz lepiej. Zaraz pan powie, ze rozladowalam panu akumulator po to, by spoznil sie pan do pracy. Mysle, ze posunela sie pani za daleko, doktor Lasseter - ostrzegl Stubbs Sare podniesionym glosem. Sara wziela gleboki oddech. -Prosze mi wybaczyc, panie doktorze, ale mam duzo pracy - poinformowala Stubbsa szorstkim tonem. Obrocila sie na piecie i po chwili Stubbs zostal sam w przegladami. Sara gotowala sie w srodku, a serce o malo nie wyskoczylo jej z piersi, lecz opanowala sie na tyle, by spokojnie przejsc do dyzurki. Stanela przy oknie. Powoli sie uspokajala, lecz rece wciaz jej drzaly. Wszystko w porzadku? - zapytala siostra Roche. Tak, dziekuje, siostro. 6 Lafferty postanowil odwiedzic Johna Maina w jego mieszkaniu.Zadecydowal, ze musza sie spotkac, a nie chcial spedzic nastepnego dnia czekajac na niego w kosciele. Z poczatku wydalo mu sie, ze Maina nie ma w domu, jednak po drugim dzwonku uslyszal, ze ktos rusza sie w srodku. W drzwiach ukazal sie polprzytomny John Main. Wlozyl bluze z napisem "Merchiston School" i dzinsy. Stopy mial bose, a wlosy nie uczesane. Opuchniete powieki zdradzaly, ze wlasnie sie obudzil. Ojciec Lafferty? A to niespodzianka... Przechodzilem obok i pomyslalem sobie, ze wpadne i opowiem panu jak mi poszlo. Poniewaz Main nie ukrywal zaciekawienia, Lafferty uznal swoje klamstewko za usprawiedliwione. Prosze wejsc - zachecil Main. Cofnal sie i otworzyl szerzej drzwi. - Przepraszam za balagan. Bylbym milionerem, gdybym za kazdym razem, gdy slysze te slowa, dostawal funta - pocieszyl go Lafferty. Wszedl do pokoju goscinnego i zorientowal sie, ze Main nie zartowal. Probowal posprzatac i w efekcie zgromadzil balagan z calego pokoju w jednym miejscu. Brudne talerze, filizanki, kieliszki i sztucce przeniosl po prostu na niski stolik. Lafferty usiadl na wskazanym miejscu, zalujac, ze nie ma zbyt pomyslnych wiesci. Pusta butelka po dzinie i kieliszek z wyschnietym plasterkiem cytryny na dnie wyjasnialy dlaczego John Main wygladal tak kiepsko. Napije sie ksiadz czegos? Kawa? Herbata? Z przyjemnoscia napilbym sie kawy, ale nie chce sprawiac panu klopotu. Zaden klopot. Sam tez sie napije. Oczy Lafferty'ego zatrzymaly sie na butelce. -Mam nadzieje, ze nie bede musial wysluchiwac kazania o niebezpieczenstwach, jakie niesie ze soba picie. -Nawet mi to do glowy nie przyszlo. Czasami drink moze okazac sie zbawienny. Opinia Lafferty'ego zdziwila Maina; byla dziwnie trafna jak na ksiedza. Coraz bardziej lubil Lafferty'ego, ktory juz podczas pierwszego spotkania zrobil na nim dobre wrazenie. Poszedl do kuchni nastawic wode. Lafferty rozejrzal sie po pokoju. Nie trudno bylo odgadnac, ze mieszka tu samotny, nieszczesliwy mezczyzna. Zwrocil uwage na duzy stos posrodku. Lezaly na nim karty - kazda z litera alfabetu - rozlozone wokol stojacej do gory nogami szklanki. Podszedl do stolu, a po chwili do pokoju wrocil Main. -Wywolywanie duchow? - zapytal wyraznie zmieszanego Maina, ktory najwyrazniej zapomnial posprzatac karty. -Tak. - Main probowal odzyskac zimna krew. - Pomyslalem, ze sprobuje. -I co, sprobowal pan? Main tracil nad soba panowanie. Oparl sie obiema rekami o krzeslo i spojrzal na stol. Dlugo nie mogl wykrztusic slowa. -Chcialem... Potrzebowalem... Musialem chociaz sprobowac porozumiec sie z Mary i Simonem. Koniecznie musze wiedziec, co sie wydarzylo. Musze miec pewnosc, co z Simonem. Lafferty widzial bol w oczach Maina. Sam czul dziwna suchosc w gardle. - O ile wiem, do tego potrzeba wiecej niz jednej osoby. Main kiwnal glowa. -Wczoraj w pubie spotkalem kobiete, ktora opowiedziala mi, jak podczas seansu skontaktowala sie z matka. Poprosilem ja, zeby mi pomogla. -Udalo sie? - zapytal Lafferty. -Nie. -Nie? Co prawda wychodzily jakies bzdury o Simonie "spoczywajacym w pokoju", ale wiem, ze to ona poruszala szklanka. No tak. Slyszalem, ze to niebezpieczna gra. Gdy nie masz nic do stracenia, zagrasz o kazda stawke. Lafferty zauwazyl na srodku stolu jakis dokument. Widnial na nim naglowek "Simon Main, Oddzial Urazow Glowy, Beta 2". Pod spodem znajdowaly sie sygnatury i cyfry, a w lewym dolnym rogu litera greckiego alfabetu. -Karta goraczkowa, ktora wisiala na lozku Simona - wyszeptal Main. - Zabralem ja w dniu, gdy postanowili odlaczyc respirator. Pomyslalem sobie, ze podczas seansu przyda sie cokolwiek, co ma zwiazek z Simonem. Lafferty pokiwal glowa. Co z kawa? Juz ja przynosze. Znalazl ksiadz tego pijaczka? - zapytal Main, gdy zabrali sie za kawe. To wlasnie powod mojej wizyty. - przyznal Lafferty. Opowiedzial o wydarzeniach poprzedniej nocy. Gdy skonczyl, Main odchylil glowe do tylu i zasmial sie gorzko. - Coz za zbieg okolicznosci. Jak to? McKirrop laduje na oddziale Urazow Glowy z powaznie uszkodzonym mozgiem. Tam wlasnie umarl Simon. Tak mi przykro... Nie wiedzialem. Oto jedna z niespodzianek, jakie niesie ze soba zycie. Jakie sa szanse na to, ze McKirrop wyzdrowieje? Niestety niezbyt duze. Jest naprawde ciezko ranny. W szpitalu nie wierza, ze odzyska przytomnosc. Zrezygnowany Main potrzasnal glowa. Ale chyba i tak nic wiecej by nam nie powiedzial, co? Raczej nie. Choc, z drugiej strony, byl nasza ostatnia nadzieja. Ziejace pustka oczy Maina wywolaly u Lafferty'ego wyrzuty sumienia. Mogl sobie darowac ostatnie zdanie. Pili kawe w milczeniu, ktore nareszcie przerwal Lafferty. -Czy myslal pan o powrocie do pracy? Mialby pan mniej czasu na rozmyslania. Main probowal sie usmiechnac. -Wiem, ze kieruja ojcem szczere intencje, ale ja naprawde musze sie dowiedziec, co te potwory zrobily z moim synem. Nie ulatwie sobie zadania, gdy wroce do pracy. Lafferty pokiwal glowa i zapytal cicho: - Ma pan juz jakies konkretne plany? Pojde do gazet - oswiadczyl Main. Nie rozumiem. Postaram sie przekonac reporterow, by ponownie podjeli ten temat, tak by nasza kochana policja poczula presje i zaczela wreszcie cos robic! Lafferty juz chcial sie wtracic, lecz Main ciagnal dalej: - A jesli ksiadz chce powiedziec, ze i tak robia co moga, prosze sie nie fatygowac. Mogliby znacznie wiecej. -Nie jest az tak zle. - Lafferty odstawil pusta filizanke i podniosl sie z krzesla. - Jesli McKirrop odzyska przytomnosc i zdolam z nim porozmawiac, natychmiast dam panu znac. A tymczasem podskocze do biblioteki i poszukam czegos na ten temat. Main rozluznil sie nieco, gdy odprowadzil Lafferty'ego do drzwi. - Prosze nie myslec, ze nie jestem wdzieczny. Dziekuje za wszystko. - Podal Lafferty'emu reke. -Jesli bedzie mnie pan potrzebowal, wie pan, gdzie mnie znalezc. Gdy Lafferty wrocil do kosciola, zorientowal sie, ze pani Grogan ugotowala mu obiad. Nie nalezalo to do jej obowiazkow, ale miala tak rozwiniety instynkt opiekunczy, ze oprocz sprzatania i robienia zakupow czesto bawila sie w kucharza. Lafferty byl za to bardzo wdzieczny. Nie znosil gotowac, na czym cierpiala jego dieta. Jedyna zla strona tej przyslugi byla koniecznosc wysluchiwania podczas jedzenia stanowczych opinii pani Grogan na temat wielkiej polityki. Dzisiaj postanowila podzielic sie z nim pogladami na temat wspolnego rynku. Byla przeciw. Po obiedzie Lafferty zajrzal do notesu. Pamietal o dwoch umowionych wizytach, lecz bylby zapomnial o spotkaniu z para narzeczonych, Anne Partland i jej chlopakiem. Umowil sie z nimi na wpol do czwartej. Lubil Anne. Byla bystra dziewczyna, ktora ani we wczesnej mlodosci, ani pozniej, gdy uczeszczala juz do kolegium nauczycielskiego, nie sprawiala rodzicom zadnych klopotow. Rzadkie zjawisko, skonstatowal. Nie znal jeszcze narzeczonego, ale poniewaz Anne i jej rodzice chcieli, by slub odbyl sie w sw. Ksawerym, zaproponowal spotkanie. Chlopak byl katolikiem, wiec Lafferty byl zadowolony, ze nie bedzie musial wyglaszac mowy na temat mieszanych malzenstw i wychowywania dzieci. Sara poczula ulge, gdy zorientowala sie w ciagu dnia, ze Stubbs wyraznie jej unikal. Nie zalowala, ze postawila na swoim, lecz wciaz dostawala gesiej skorki na mysl o incydencie. Mimo ze nic o nim nie wspomniala pielegniarkom, wszyscy wiedzieli o spieciu ze Stubbsem i starali sie na kazdym kroku okazywac jej sympatie. Byli po jej stronie i to dodawalo Sarze sil. Wykonala testy mozgu u pozostalych szesciu pacjentow, ktorych miala pod opieka i na karcie kazdego z nich zaznaczyla poprawe lub pogorszenie. Stan czterech nie zmienial sie, mozg jednego funkcjonowal coraz gorzej, natomiast szosty pacjent, Trevor Brown z Beta 2 wykazywal znaczna poprawe. Odczyty pulsu byly wyraznie lepsze. Spedzil w spiaczce trzynascie tygodni, a Tyndall mimo to przewidzial, ze jego stan sie poprawi. Wielu lekarzy niechetnie stawialo takie diagnozy, gdy mieli do czynienia ze spiaczka, jednak najnowoczesniejszy sprzet, jakim dysponowal OUG, umozliwial personelowi prognozowanie stanu pacjentow na podstawie najmniejszych zmian w funkcjonowaniu mozgu, wykrytych przez aparature. Najlepiej sprawdzil sie aparat Sigma, ktorego ojcem chrzestnym byl Tyndall. W przypadku innych aparatow monitorujacych wystarczalo jedynie przylaczenie zewnetrznych elektrod, podczas gdy dla poprawnego dzialania Sigmy elektrody musialy byc zaimplantowane w mozg pacjenta. Nie u wszystkich chorych taki zabieg byl mozliwy do przeprowadzenia, jednak podlaczenie Sigmy w kazdym przypadku pozwalalo ocenic prace mozgu na podstawie najslabszych nawet impulsow. Tyndall stworzyl tabele odczytow i wypracowal wzor, ktory pozwalal na prognozowanie potencjalnej poprawy stanu zdrowia pacjenta. Sara zastosowala wzor Tyndalla i na podstawie liczb wydedukowala, ze Brown obudzi sie w ciagu najblizszych trzydziestu szesciu godzin. Niosac papiery do dyzurki zauwazyla, ze na lozku McKirropa wciaz wisi karta goraczkowa, co bylo dla niej zaskoczeniem. Spodziewala sie, ze Stubbs sam zechce przeprowadzic testy pracy mozgu McKirropa - tym bardziej ze Tyndall prosil, by go na biezaco informowac o stanie tego pacjenta. Stubbs za pomoca linijki i szkla powiekszajacego dokonywal wlasnie oceny elektroencefalogra-mu. Zakaslala, by zaakcentowac swoja obecnosc. Tak, Slucham? - zapytal Stubbs nie odrywajac wzroku od encefalogramu. Chodzi o testy pana McKirropa. Prosze je wykonac. Wloczega nalezy do pani. Tak, ale doktor Tyndall prosil, by go... Stubbs odwrocil sie. -Zwykla uprzejmosc z jego strony. Ale teraz pani jest jego niebieskooka dziewczynka, wiec prosze wykonac testy i poinformowac Tyndalla o wynikach. Jesli chodzi o mnie, uwazam, ze juz stracilismy McKirropa. Nie bede marnowal czasu na kogos, kto i tak umrze. Jesli dopisze nam szczescie, uzyskamy pozwolenie na wykorzystanie jego organow do przeszczepow. Sara ugryzla sie w jezyk; podejrzewala, ze Stubbs specjalnie ja prowokuje, by palnela jakies glupstwo. Zignorowala jego nieuprzejmosc. -Dobrze, panie doktorze.__. Nie chciala tracic przewagi, jaka uzyskala rano nad Stubbsem, wiec postanowila odniesc sie do niego oschle i oficjalnie. Wrocila do dyzurki i poprosila siostre Roche o przydzielenie jej pielegniarki do pomocy przy badaniach. -Zalatwione. Pomoze ci siostra Barnes. Teraz jest przy konsoli, ale zmiana zajecia jej nie zaszkodzi. "Konsola" nazywano skomputeryzowane stanowisko monitorujace przy wejsciu do sali Beta. Pielegniarka siedzaca na obrotowym krzesle widziala, co dzialo sie we wszystkich trzech czesciach oddzialu: Alfa, Beta i Gamma. Na dwunastu ekranach mogla sledzic zmiany czynnosciowe u wszystkich pacjentow. Dwanascie czerwonych swiatelek i brzeczek czekaly, by ostrzec o kazdym pogorszeniu stanu pacjentow. Siostra Roche zastapila siostre Barnes przy konsoli. Po ustaleniu, ze cisnienie krwi McKirropa jest w normie, a puls rowny, Sara zabrala sie za ozdabianie jego glowy zestawem elektrod. Najpierw razem z siostra Barnes musialy przygotowac glowe McKirropa, aby umozliwic dobre przewodzenie pradu. Ogolily i oczyscily czaszke, posmarowaly ja specjalnym zelem, po czym przymocowaly elektrody. Rany na czole McKirropa uniemozliwialy chirurgiczna implantacje sond Sigmy. Te czynnosci przywodza mi na mysl okrutne eksperymenty, jakie przeprowadzalismy na lekcjach biologii - przyznala siostra Barnes. - No wiesz, krojenie zab... Nic nie mow - zaprotestowala Sara krzywiac sie. - Bylismy banda sadystow. Jak idzie? Wszystko gotowe. Sara dokonala poprawek na kontrolkach oscyloskopa, tak by uzyskac mozliwie najbardziej przejrzysty wykres. Prosze sprawdzac ustawienie rejestratora. Siostra Bames stanela przy rejestratorze. Zaczynamy. Sara odczytywala ustalenia oscyloskopu. Os OX, piec. Zgadza sie. Os OY, piec. - Tak. Amplituda cztery. Pielegniarka obrocila potencjometr o jedna podzialke w prawo. -Dalej. Przyrost dziesiec. W porzadku. Dobra, sprawdzamy. Siostra Barnes nacisnela przycisk START na rejestratorze i wskazowka ruszyla wedlug ustalonego kursu czasowego. Skrzypiac unosila sie i opadala. Na rejestratorze pojawila sie cienka czerwona linia. Zadzwieczal brzeczek i wskazowka powrocila do pozycji wyjsciowej. Sara wyjela wydruk i nastawila aparature na kolejny test... W ciagu czterdziestu pieciu minut uzyskala wszystkie informacje potrzebne do dokonania wstepnej oceny stanu McKirropa. Podziekowala siostrze Barnes i zabrala odczyty z wykresami do pokoju lekarzy, by dokonac dokladnej analizy. ?,Pokoj lekarzy" nie byl tak imponujacy, jak sugerowala nazwa. Przerobiono nan jedno z bocznych pomieszczen, ktorych nie zmodernizowano przy organizowaniu Oddzialu Urazow Glowy. Gabinet znajdowal sie w poblizu drzwi wychodzacych na glowny korytarz i windy. Na umeblowanie skladaly sie trzy krzesla w roznym stopniu zniszczenia, stol i ekspres do kawy. Sara wlaczyla go od razu po wejsciu. Na drzwiach wisial kalendarz reklamujacy pobliska stacje benzynowa, a na scianach tablice nadeslane przez firmy farmaceutyczne; mialo to urozmaicic monotonie wyblaklej zieleni. Jedyna zaleta gabinetu byla cisza, ktora macil tylko plusk wody podczas deszczu - obok okna znajdowala sie rynna. Na razie deszcz nie padal. Na oddziale panowala niepisana zasada, ze osobom pracujacym w pokoju lekarzy nie wolno przeszkadzac bez powodu. Dlatego tez gabinet nazywano "Wieza z kosci sloniowej". Sara stracila rachube czasu analizujac wyniki badan McKirropa. Dochodzila do zdumiewajacych wnioskow, totez przegladala wykres dwukrotnie. Swiadomosc, ze bedzie musiala przedstawic sprawozdanie Tyndallowi, nie ulatwiala zadania. Nie moze sie osmieszyc! Upila troche kawy ze stojacego obok kubka. - No, no, Johnie McKirropie - odezwala sie cicho. -Jesli nie popelnilam bledu, twoje uszkodzenia nie sa tak powazne, jak wszyscy mysleli. Pytanie tylko, dlaczego? Sara przez dobra chwile wpatrywala sie w papiery lezace przed nia, po czym postanowila jeszcze raz przyjrzec sie McKirropowi. Na korytarzu spotkala siostre Roche, ktora skonczyla juz dyzur. Myslalam, ze poszlas juz do domu. Chyba skonczylas na dzisiaj? Musze jeszcze troche popracowac - usmiechnela sie Sara. - A poza tym i tak czeka mnie nocny dyzur. Mam nadzieje, ze bedzie spokojny. Ja tez. Sara przywitala kiwnieciem glowy pielegniarke, ktora miala jej towarzyszyc w nocy. Nowo przybyla zasiadla za konsola, a Sara udala sie do Alfa 4. Z gornej kieszeni fartucha wyjela cienka latarke, odsunela powieki McKirropa i skierowala na jego zrenice punktowe swiatlo. - A jednak! - mruknela odlozywszy latarke. Stanela przy ramie lozka i obserwowala McKirropa szukajac potwierdzenia, lecz elektrody i rurki pozbawialy twarz pacjenta jakiegokolwiek wyrazu. Wloczega, jak nazywal go Stubbs, musial byc w mlodosci przystojnym mezczyzna. Pewnie wciaz kobiety ogladalyby sie za nim gdyby nie tryb zycia, alkohol i brak dachu nad glowa. Snieznobialy bandaz przykrywajacy zmasakrowane czolo i zapach czystosci przydawaly mu troche godnosci. -A moze by tak... - Sara wpadla na pewien pomysl. Udala sie do przegladami i poszukala zdjec czaszki McKirropa. Znalazla fotografie, ktora Oddzial Intensywnej Terapii przyslal razem z pacjentem - te, ktora rano pokazywala Tyndallowi. Miala jednak wrazenie, ze pozniej z oddzialu rentgenowskiego podrzucono jeszcze jakas koperte. Po krotkich poszukiwaniach natknela sie na te przesylke, rzeczywiscie zawierajaca zdjecia. Dopiero teraz przypomniala sobie, ze przyniosl ja salowy, lecz poniewaz zakladala, ze McKirropem zajmuje sie Stubbs, nie zainteresowalo jej to. Stubbs najprawdopodobniej do koperty nie zajrzal. Sara przypiela klisze do negatoskopow i nasunela okulary na nos. Pierwszy rentgen nie wniosl nic nowego do sprawy, jednak drugi zdawal sie potwierdzac jej hipoteze. Rzadko spotykany kat nachylenia czola McKirropa powodowal, ze czolowy plat mozgu znajdowal sie w dalszej czesci czaszki niz u wiekszosci ludzi. Obrazenia, ktore z poczatku wydawaly sie potworne - mimo ze spowodowaly szok i traume, nie wplynely tak mocno na funkcjonowanie mozgu, jak przypuszczali. Dlatego pewnie badania daly optymistyczne rezultaty. Przy odrobinie szczescia McKirrop mial szanse przezyc, a nawet odzyskac przytomnosc do rana. Sara stanela przed dylematem. Mogla albo poczekac, az McKirrop odzyska przytomnosc, co potwierdziloby jej teorie, albo z miejsca podzielic sie z Tyndallem swoja hipoteza. Zdecydowala sie na drugie rozwiazanie mimo uzasadnionych obaw o reakcje Stubbsa. Gdyby to on otworzyl koperte ze zdjeciami, dokonalby pierwszy odkrycia, no i oczywiscie zgarnalby wszystkie laury. Sara zadzwonila do Tyndalla z dyzurki, rozlozywszy przed soba wyniki badan, tak aby bez trudu odpowiedziec na kazde pytanie ordynatora. Zdjecia rentgenowskie polozyla na krzesle. Czekajac, az ktos podniesie sluchawke, poczula suchosc w gardle. -Chcialabym rozmawiac z doktorem Tyndallem - poinformowala kobiete, ktora odebrala telefon. Po chwili uslyszala w sluchawce glos szefa. Tu doktor Lasseter. Prosil pan, by na biezaco informowac pana o stanie McKirropa. Tak, rzeczywiscie. Czyzby umarl, biedaczysko? Nie, panie doktorze, wprost przeciwnie. Uwazam, ze ma szanse wyzdrowiec, co wiecej, bez istotnych zmian w funkcjonowaniu mozgu. Czy aby myslimy o tym samym pacjencie? - zapytal Tyndall. - O tym bezdomnym znad kanalu? Tak, panie doktorze. Sara podzielila sie z ordynatorem swoim odkryciem. -Czy doktor Stubbs widzial wyniki badan, ktore pani przeprowadzila, i zapoznal sie z pani wnioskami? -Nie, oddelegowal mnie do pacjenta. -Ach tak... Sara wyczula, ze Tyndall ma watpliwosci co do wiarygodnosci testow, a jest zbyt uprzejmy, by powiedziec to wprost. -Wydaje mi sie, ze potrafilabym to wyjasnic. Opowiadala zwierzchnikowi, na czym oparla swoja diagnoze. Wyjasnila, ze obrazenia mozgu byly tak nieznaczne wylacznie dzieki nietypowemu nachyleniu kosci czolowej McKirropa, co potwierdzaly kolejne zdjecia jego czaszki. Wyjasnienia Sary trafily Tyndallowi do przekonania. Dobra robota, doktor Lasseter. Bystry umysl to najcenniejsze narzedzie lekarza. Dziekuje, panie doktorze. - Sara nigdy jeszcze nie czula sie tak dobrze podczas praktyki na OUM. John McKirrop wraz ze swoja nietypowa czaszka spowodowal, ze swiat stal sie nagle znacznie przyjemniejszy. Z pani badan wynika, ze jest calkiem prawdopodobne, iz McKirrop odzyska przytomnosc w niedalekiej przyszlosci. Zgadza sie, panie doktorze. Dziekuje, ze skontaktowala sie pani ze mna. Rozmowa z Tyndallem uaktywnila w Sarze uspione dotad zasoby energii. Postanowila, ze poczeka w OUG, az McKirrop odzyska przytomnosc. Dzisiejszy dzien od poczatku byl zdumiewajacy. Najpierw starcie z Derekiem Stubbsem, a teraz oczekiwanie na nagrode - odzyskanie przytomnosci przez Johna McKirropa. Nie potrafila zachowac tego dla siebie, poszla wiec pogadac z dyzurna. -Mimo tej rany glowy? - zdziwila sie pielegniarka, gdy Sara oznajmila jej, ze McKirrop mial szanse na wyzdrowienie. Sara wyjasnila, dlaczego w tym przypadku pozory mylily. Skoro tak twierdzisz - pielegniarka westchnela powatpiewajaco. Mozemy sie zalozyc o pol funta. Zadzwonie do ciebie, jak cos zacznie sie dziac... Chociaz nie. Pol funta to pol funta! Sara wrocila do pokoju lekarzy i sporzadzila dokladne notatki, ktore dolaczyla do akt Johna McKirropa. Miala ladny charakter pisma. Jasne i czytelne notatki staly sie dla Sary niemal obsesja, bo denerwowaly ja stereotypy na temat zawodu lekarza, funkcjonujace w spoleczenstwie. Wielu jej kolegow po prostu uwazalo, ze powinni brzydko pisac, bo sa lekarzami i tego sie wlasnie od nich oczekuje. Mozna tez bylo okreslic, jakie sobie kupia samochody, w jakiej firmie beda sie ubierac i w jakich domach mieszkac, a w skrajnych przypadkach nawet przewidziec, jakich odpowiedzi udziela na dowolnie wybrane pytanie. Ojciec tlumaczyl jej kiedys, ze lekarze, a w ich liczbie rowniez on sam, musza postepowac wedlug pewnych standardow, bo takie sa spoleczne oczekiwania. Sara nie zgadzala sie - przynajmniej na razie - z jego opinia. John Main nie spal. Silnik lodowki wylaczyl sie i juz nic nie macilo ciszy panujacej w mieszkaniu. Spojrzal na elektroniczny budzik, ktory wskazywal godzine trzecia. Ostatnio nie sypial o tej porze. Wczesnoporanne godziny w dziwny sposob intensyfikowaly strach i samotnosc. Czy byl to wplyw ciszy czy moze ciemnosci? Chyba jednak ciemnosci. Moze o tej porze latwiejszy byl dostep czarnych sil do drzacej i bezbronnej duszy, nie ukojonej snem? Swiadomosc utraty Mary sprawiala najbardziej dojmujacy bol w tych godzinach, gdy swit kryl sie jeszcze za horyzontem. Samotnosc przekladala sie na zwykly fizyczny bol. Lecz nawet ten bol byl niczym wobec paralizujacej niepewnosci co do losu ciala Simona. Nie mogl zrozumiec i zapomniec o tej tragedii, moze dlatego ze zastala go bezbronnego i nie przygotowanego. Czy zreszta ktokolwiek mogl sie czegos podobnego spodziewac? Przypomnial sobie podobna historie, o ktorej dowiedzial sie z telewizji. Zamordowano corke pewnej kobiety i nigdy nie odnaleziono ciala. Matka wciaz szukala zwlok corki. Nie zapomnial wyrazu jej twarzy. Teraz wiedzial, co czula. Spotkanie z reporterami nie poszlo po jego mysli; naklonil ich jedynie do krotkiej wzmianki przypominajacej, ze policji nie udalo sie jeszcze trafic na slad sprawcow. Reporter, z ktorym rozmawial, byl sympatyczny i uprzejmy az do przesady, ale uznal, ze "dla gazety historia juz sie zdezaktualizowala". Policja wciaz powtarzala, ze sledztwo jest w toku. Ksiadz Lafferty zrobil, co mogl, ale niczego sie nie dowiedzial. Czyzby znalazl sie w sytuacji bez wyjscia? Main podniosl sie z lozka i poczlapal do kuchni, by zagotowac wode. Chlod podlogi przenikajacy jego bose stopy odwrocil choc na chwile jego mysli od tej sprawy. Przechadzal sie po kuchni w ciemnosci; przypatrywal sie konturom dachow, od czasu do czasu przykladajac palce do czajnika. Gdy metal rozgrzal sie na dobre, przytrzymal reke na dluzej, by bol oderwal jego mysli od Simona. Woda sie zagotowala, czajnik ucichl, czar prysl... Main wrocil z kawa do pokoju i wlaczyl telewizor. Po kilku minutach zorientowal sie, ze oglada czarno-bialy film oparty na noweli Denisa Wheatleya. Pamietal, ze tytul mial cos wspolnego z diablem. Nie, taki film nie pozwoli mu sie zrelaksowac. Zmienil kanal, lecz kolorowa i glosna muzyka rozrywkowa nie usunela z jego glowy czarno-bialych obrazow filmu. Przypomnial sobie, ze przed laty czytywal ksiazki Wheatleya i bardzo je lubil. Chociaz nie wierzyl w sily nadprzyrodzone, to jednak chorobliwie fascynowal go swiat okultyzmu. Moze powinien blizej zainteresowac sie magia, poczytac, dowiedziec sie tego i owego? Co prawda prosil juz o to Lafferty'ego, ktory nawet skonsultowal sie z kolega, znawca czarow i satanizmu. Ale, z drugiej strony, Lafferty byl ksiedzem, a jego wiedza byla akademicka. Z pewnoscia nie orientowal sie w okultystycznych praktykach. Ale nie wiedzial do kogo jeszcze moglby zwrocic sie o pomoc ani jak sie za to zabrac. Musialby znalezc kogos dobrze zorientowanego w tej tematyce. Skoro ani policja, ani Kosciol katolicki nie dysponowaly informacjami o satanistach wsrod lokalnej spolecznosci, powinien sam sie tym zajac. Przygoda z seansem spirytystycznym niewiele przyniosla korzysci, ale gdyby wystapil jakis fachowiec od tych spraw, mial szanse na wyciagniecie przydatnych informacji od ludzi zwiazanych z okultyzmem. Bedzie sie musial powaznie nad tym zastanowic. Main instynktownie przelaczyl telewizor z powrotem na film wedlug Wheatleya. Zabojce miala wlasnie spotkac zasluzona kara. Demon wezwany z piekiel podazal za nim wzdluz torow kolejowych. Wyrok zostanie wykonany z zimna krwia... Main zadrzal i zorientowal sie, ze nie wlaczyl ogrzewania. Lodowate zimno poglebilo poczucie beznadziei. Ryan Lafferty, dreczony watpliwosciami, obudzil sie o trzeciej nad ranem i podreptal do kosciola, by pomodlic sie o pomoc w ich rozstrzygnieciu. Godzina spedzona na kolanach w chlodzie i wilgoci kosciola nie wplynela dobrze na jego fizyczna forme - caly zesztywnial. Poczul sie jednak silniejszy psychicznie, bo podzielil sie z Bogiem swoimi obawami. Dotychczasowe proby pokrzepienia Johna Maina spelzly na niczym. Rownie nie efektywnie pomagal O'Donnellom w rozwiazywaniu rodzinnych problemow. Co gorsza, nie potrafil zapomniec slow, jakie Mary 0'Donnell wypowiedziala na temat Kosciola. Nie mial podstaw, by przyjac jej opinie jedynie za histeryczny wybuch i to go martwilo. Czy Bog poddawal go probie wiary? Jesli tak, to na razie nie wychodzil z niej zwyciesko. Troska o wlasna przydatnosc dla spoleczenstwa przerodzila sie w pytanie, czy w ogole powinien byl zostac ksiedzem. Lafferty przechodzil juz kryzysy, prawdopodobnie takie same jak wiekszosc ksiezy, przynajmniej tych, ktorzy szczerze troszczyli sie o swoja owczarnie. Takim kaplanom nie byla obca krytyczna samoocena. Druga mozliwosc stanowila postawa iscie faryzejska. Pierwszy kryzys przechodzil na trzecim roku seminarium, jednak pomoc rektora pozwolila mu zrozumiec, ze to tylko bezpodstawne leki mlodego czlowieka. Doswiadczony kaplan nie raz spotykal sie z takimi przypadkami i doskonale wiedzial, jak pomoc klerykowi Laffert'emu: - Nikt nie twierdzi, ze kaplanstwo to latwe i przyjemne zajecie, Ryan. Wprost przeciwnie; to jest cholernie trudna profesja i nie ma na to rady. Drugi kryzys okazal sie znacznie powazniejszy. Zakochal sie. Jane Lowry owdowiala zaledwie po trzech latach malzenstwa z pilotem RAF-u, ktory zginal podczas cwiczen. Jego samolot rozbil sie o niewielkie wzgorze. Przyszla do kosciola po pocieszenie i trafila wlasnie na Lafferty'ego. Wyprowadzila sie ze sluzbowego mieszkania i wrocila do rodzicow, ktorzy nalezeli do parafii sw. Piotra, pierwszej placowki Lafferty'ego. Mimo ze oboje byli prawie w tym samym wieku, a on nabieral dopiero doswiadczenia w pelnieniu kaplanskiej poslugi, Lafferty zdolal usmierzyc jej bol po utracie meza; sprawil, ze wyszla z tej tragedii bez psychicznego urazu i nie utracila wiary. Zachowywal sie raczej jak brat pocieszajacy siostre, niz jak ksiadz udzielajacy rad parafiance. Niestety, z czasem wspolczucie przerodzilo sie w cos znacznie glebszego i Lafferty zaczal watpic w swoje powolanie. Podejrzewal, ze Jane darzyla go podobnym uczuciem, ale sam nie zdradzil sie ze swoja miloscia, a ona na szczescie nie zdecydowala sie na wykonanie pierwszego ruchu. Po ciezkiej walce, jaka stoczyl z samym soba, postanowil wyznac wszystko biskupowi. Po raz drugi Swieta Matka Kosciol okazala zyczliwosc wobec nieopierzone-go zoltodzioba. Tym razem posluzyla sie osoba biskupa Patrika Morrisona, ktory widzac udreke Lafferty'ego przyszedl z nieoceniona pomoca. Wyznal, ze sam rowniez przechodzil identyczny kryzys: "Tak, jestes ksiedzem, ale nie przestajesz byc mezczyzna. Bog o tym wie, bo przeciez sam to wszystko zaplanowal". Morrison zapewnil Lafferty'ego, ze jego powolanie zwyciezy, ale zaproponowal przy okazji wyjazd do innego miasta. W rezultacie Lafferty zostal proboszczem parafii pod wezwaniem sw. Ksawerego. Morrison mial racje: milosc do Jane wygasla, a po kilku latach Lafferty ucieszyl sie bardzo, gdy jego dawny parafianin, ktory wciaz przesylal mu swiateczne zyczenia, powiadomil go, ze Jane ponownie wyszla za maz i ma juz dwojke dzieci, Carol i Ryana. Lafferty nie mogl jedynie zrozumiec, dlaczego parafianin postanowil przekazac mu te wiesci. Moze jego twarz zdradzala wtedy wiecej niz przypuszczal. Lafferty, wiedzac, ze nie zasnie, wrocil do kosciola. Tym razem modlil sie za Mary 0'Donnell i o zdrowie dla Johna McKirropa. Nie tylko dlatego, ze McKirrop mogl rzucic troche swiatla na tajemnicze znikniecie ciala Simona Maina. 7 Sara zasnela w pokoju lekarzy, z glowa na stole, z ktorego przedtem posprzatala papiery. Dochodzilo wpol do czwartej nad ranem, gdy siostra dyzurna wyrwala ja ze snu, delikatnie potrzasajac za ramie.Doktor Lasseter? Mmm - zamruczala sennie Sara. Wydaje mi sie, ze pan McKirrop odzyskuje przytomnosc. Na dzwiek tego nazwiska Sara natychmiast sie ocknela. Wstala i zacierajac rece powiedziala: -No to idziemy.. Pielegniarka zapalila wczesniej lampe nad glowa McKirropa, tak ze widac go bylo wyraznie na tle zielonego otoczenia. Sara zobaczyla, ze porusza glowa, jeszcze zanim dotarla do stanowiska Alfa 4. Wydawal sie wyczerpany i niespokojny, jakby meczyly go koszmarne sny. Slyszysz mnie, John? - zapytala Sara, nachylajac sie nad nim. Glowa McKirropa znieruchomiala i to dodalo Sarze odwagi. Chyba mnie slyszy - powiedziala do pielegniarki. McKirrop chrzaknal cicho i przekrecil glowe w lewo. -Jestes w szpitalu, John. W tym samym, w ktorym byles w zeszlym tygodniu, po tym jak pobili cie na cmentarzu. Jestem doktor Lasseter. Pamietasz mnie? - Sara wypowiadala kazde slowo powoli i wyraznie. McKirrop wypowiedzial swoje pierwsze slowo, ktore brzmialo jak "cmentarz". Znowu dostales po glowie. Pamietasz jak to sie stalo? Cmentarz... - wymamrotal McKirrop. - Te lajdaki... mnie pobily. To bylo przedtem, John - przypomniala Sara. Trumna... Oni wykopali... trumne chlopca. To prawda - powiedziala lagodnie Sara. - Byles bardzo odwazny. Probowales ich zatrzymac. Byla zadowolona, bo wygladalo na to, ze McKirrop nie odniosl powazniejszych obrazen mozgu. -Zabrali cialo, John, ale probowales ich powstrzymac. McKirrop znow poruszyl glowa, jakby denerwowalo go powolne artykulowanie slow. -Otworzyli trumne... Otworzyli trumne... Jego glos zaczal slabnac, jakby wyczerpal go wysilek, ktory wkladal w mowienie. Masz racje, John. To wspaniale, ze pamietasz co sie stalo. Pomozemy ci i wszystko bedzie dobrze. Teraz odpocznij - Sara wstala i stanela obok pielegniarki. Poczekala, az McKirrop ponownie zasnie. Masz tu pol funta, ktore ci bylam winna - powiedziala pielegniarka. Zadzwonie do Tyndalla. O tej porze? - zaprotestowala dyzurna. Chcial, zeby go zawiadomic, jak tylko McKirrop odzyska przytomnosc. -Moge tylko miec nadzieje, ze to oznaczalo rowniez trzecia w nocy! Pielegniarka zasiala w umysle Sary watpliwosci. Tyndall przeciez prosil, zeby go zawiadomic natychmiast, jak McKirrop odzyska przytomnosc. Nic nie mowil, zeby czekac z tym do rana. Stukala palcami w aparat, wciaz sie zastanawiajac - zadzwonic czy nie? - Do diabla z tym - powiedziala w koncu i wystukala numer. Tyndall - powiedzial niewyrazny glos po drugiej stronie linii. Sara zorientowala sie, ze szef spal. Doktor Tyndall? Tu Sara Lasseter z OUG. John McKirrop odzyskal swiadomosc dziesiec minut temu. Naprawde? - zapytal Tyndall, odchrzakujac. - Jest przytomny? Sara podziekowala w duchu Bogu. Najwyrazniej Tyndall nie uwazal, ze zadzwonila niepotrzebnie. Tak, panie doktorze. Jest troche oslabiony, ale chyba wszystko bedzie dobrze. Czy pamieta, jak zostal pobity? Nie. Podejrzewam, ze ma amnezje, ale chyba pamieta wydarzenia na cmentarzu przed kilku tygodniami, wiec utrata pamieci nie jest zbyt gleboka. Naprawde? A co mowi? Pamieta, ze go pobito i ze otworzono trumne chlopca. Co jeszcze? - zapytal Tyndall po krotkiej przerwie. To wszystko, prosze pana. Jest bardzo slaby, wiec nie chce go meczyc. W tej chwili spi. Dobrze - powiedzial Tyndall. - Pozwolmy mu odpoczac. Moje gratulacje, pani doktor. -Dziekuje. Co mam zrobic z policja i z ksiedzem? Chcieli, zeby ich o wszystkim informowac. A o co chodzilo? Policja chciala porozmawiac z panem McKirropem, jak tylko odzyska przytomnosc. A, rozumiem. Coz, mysle, ze mozemy z tym poczekac do rana. Pan McKirrop raczej sie nigdzie nie wybiera, prawda? Nie, panie doktorze. Dobranoc, doktor Lasseter. Dziekuje, ze mnie pani poinformowala. Sara zadowolona odlozyla sluchawke. Szybko sprawdzila stan reszty pacjentow i powiedziala pielegniarce, ze wraca do siebie. Opuscila oddzial z usmiechem na ustach i polfuntowka w kieszeni. Weszla do pokoju i zastanowila sie, czy zrobic sobie kawe, czy isc prosto do lozka, wiedzac, ze zostaly jej najwyzej trzy godziny snu. Zwyciezyla druga opcja. Czula, jak opada jej poziom adrenaliny, a na to miejsce pojawia sie zmeczenie. Skladajac starannie rzeczy - na wszelki wypadek - czula, ze oczy same sie jej zamykaja. Reka, ktora gasila nocna lampke, wazyla chyba z tone. Zasnela momentalnie. Sara spala spokojnie cale trzy godziny. Potem zadzwonil budzik, przeciw czemu jak zwykle zaprotestowala. Po kilku probach udalo jej sie go wylaczyc i w pokoju zapanowala cisza. -Jeszcze nie - wymruczala. - To niemozliwe, zeby... To byla jednak twarda rzeczywistosc. Polezala jeszcze chwile, wstala i umyla sie. Cieszyla sie na sama mysl o spotkaniu z Paddym Duncanem na dole przy sniadaniu; nie widziala sie z nim od czasu wspolnego wyjscia do chinskiej restauracji. Ciezka noc? - zapytal Paddy. Niespecjalnie - odrzekla Sara. - No, wlasciwie to i tak, i nie - poprawila sie po namysle. Co to znaczy? Sara opowiedziala mu o McKirropie. -Dobra robota - Paddy zareagowal entuzjastycznie. - Mowisz, ze Stubbs spisal go na straty? Sara kiwnela glowa. Mysle; ze widzial w nim juz bank organow. To jego konik - zgodzil sie Paddy. - Uwaza, ze ludzie nie powinni robic zadnych problemow z pozwoleniem na wykorzystanie swoich organow. Ten punkt widzenia zyskuje zreszta popularnosc. Nie zastanawialam sie nad tym - przyznala sie Sara. A chyba powinnas. Dlaczego? Jesli pracujesz w miejscu takim jak OUG, mozesz miec z tym powazny problem. Dobra uwaga - zgodzila sie Sara. A jak tam nasz drogi doktor Stubbs? - zapytal Paddy. - Poprawilo sie cos? Tego bym nie powiedziala. Ale dalam mu do zrozumienia, ze nie jestem jego sluzaca i chyba do niego dotarlo. Nareszcie - ucieszyl sie Paddy. A co u ciebie? Byles wzywany zeszlej nocy? Dwa razy. Do pacjenta, ktoremu operowalismy przepukline w zeszly poniedzialek. W ranie rozwinela sie infekcja, ktora opoznia rekonwalescencje. Mysle, ze to moze byc pseudomonas, wiec zeszlej nocy, kiedy temperatura podskoczyla mu do stu trzech stopni, przenioslem go na P40PEN. Wyniki testow z laboratorium powinnismy miec dzis rano. Chcieli zrobic test tlenowy bezposrednio na wydzielinie z rany. Mam tylko nadzieje, ze sie nie pomylilem. Na pewno nie - powiedziala Sara. Spojrzala na zegarek i wytarla usta serwetka. Kolejny dzien pracy dla chlopca na posylki. Do zobaczenia. Do zobaczenia, Saro. Choc Sara nie spala zbyt duzo tej nocy, leciala na oddzial jak na skrzydlach. Lekko pokonala schody i obrotowe drzwi wiodace do OUG. Wczorajszy dzien byl pomyslny i miala nadzieje, ze efekty tego podzialaja jeszcze przez jakis czas. Pamietala, co jej ojciec powiedzial ktoregos razu o medycynie: "Pewnego razu przychodzi dzien, ktory wart jest wszystkich twoich wyrzeczen. Jesli raz zakosztujesz sukcesu, staje sie on narkotykiem. Po prostu chcesz sie tak poczuc jeszcze raz. To tak, jakby ktos pozwolil ci na pare godzin zostac Panem Bogiem". Niemal natychmiast wyczula, ze cos jest nie tak. Siostra Roche udala, ze jej nie poznaje. Inna pielegniarka usmiechnela sie, widzac przechodzaca Sare, ale najwyrazniej nie miala ochoty na rozmowe. Sara weszla do dyzurki, ale nikogo w niej nie bylo. Ruszyla wiec do stanowiska Alfa cztery, by rzucic okiem na Johna McKirropa. Jego lozko bylo puste. Zdjeto przescieradlo, a skomplikowana aparatura po obu stronach lozka stala ciemna i milczaca. Sara stala przez chwile oszolomiona, nie mogac pojac, co sie stalo. Dlaczego, do diabla, ktos go przeniosl? Obejrzala sie i zobaczyla siostre Roche, wychodzaca ze stanowiska Beta. Tym razem Roche poznala ja i podeszla. Gdzie jest pan McKirrop, siostro? - zapytala Sara. Czula sie niezrecznie, bo tez i pytanie brzmialo niedorzecznie. Swiadomosc tego malowala sie na jej twarzy. Pan McKirrop zmarl dwie godziny temu - poinformowala ja spokojnie Roche. Alez to niemozliwe! - wykrzyknela Sara. - Odzyskal przytomnosc o trzeciej nad ranem. Czul sie dobrze. Doktor Stubbs chyba uwaza, ze smierc pana McKirropa nie byla nieoczekiwana - powiedziala Roche. Doktor Stubbs? Byl tu, gdy u pana McKirropa nastapil zanik czynnosci mozgu. On i doktor Tyndall zgodzili sie, ze nie ma szans na ich przywrocenie, wiec pozwolili pacjentowi odejsc w spokoju. Dlatego nie zadzwoniono po pania ponownie-dodala Roche, uprzedzajac pytanie Sary. Skad sie tu wzial Stubbs? - zapytala Sara, oszolomiona przebiegiem zdarzen. Mysle ze doktor Tyndall zadzwonil do niego w tej sprawie. Sara z niepokojem potarla czolo. Czy doktor Stubbs jest teraz na oddziale? Chyba jest w wiezy z kosci sloniowej. Sara ruszyla do pokoju lekarzy i weszla bez pukania. O co tu chodzi? - zazadala wyjasnien. Jedynym ustepstwem na rzecz konwenansu byl fakt, ze zadajac pytanie sciszyla glos. Brzmial jak gniewny szept. Wypraszam sobie - odrzekl rownie gniewnie Stubbs. Co to za bzdury o zaniku czynnosci mozgu u McKirropa? Rozmawialam z nim o trzeciej dzis w nocy! Prosze sie uspokoic. Prosze sie uspokoic. Wydawalo sie pani, ze z nim rozmawia. To mogly byc tylko nieskoordynowane odruchy, wystepujace czesto przy takich uszkodzeniach, jakich on doznal. Ale on w ogole nie mial powazniejszych uszkodzen - powiedziala Sara. Co za nonsens - ostro zareplikowal Stubbs. - Jak pani mysl, co mial na srodku czola? Znamie? Wiem, ze to wygladalo zle. Ale McKirrop mial nietypowy uklad kostny. Niezwykly ksztalt czaszki ochronil cofniety plat czolowy mozgu. To widac na zdjeciach rentgenowskich. Nie zauwazylem tego - powiedzial Stubbs. Nie widzial pan innych zdjec. Tych dwoch, ktore przyslano z rentgena dzis rano. Nie zadal pan sobie nawet trudu, zeby je obejrzec. Stubbs zamilkl na chwile, by rozwazyc konsekwencje tego, co powiedziala Sara. Stwierdzajac, ze wchodzi na grzaski grunt, zignorowal ukryta w slowach Sary krytyke i powiedzial: Tak czy inaczej dyskusja jest akademicka. Jego EEG bylo plaskie jak rownina Utah. Nieprawda. Wczorajsze badania mozgu byly bardzo obiecujace. Jesli pani to widziala, to znaczy, ze musiala pani zle ustawic aparature. Jak pan smie! Smiem, boja tu jestem szefem, a pani nieopierzona praktykantka - Stubbs podniosl sie, wsciekly. - Spaprala pani sprawe, Lasseter, i jesli mysli pani o drugiej szansie, to radzilbym natychmiastowa zmiane postawy! Powrotna droge do pokoju widziala Sara jak przez mgle z powodu lez, ktore zalewaly jej oczy - sama nie wiedziala, czy to ze zlosci, czy z zalu. -Nie wierze w to - wymamrotala siadajac na lozku. - Nie wierze. Wszystko mialo byc dobrze. McKirrop musial z tego wyjsc. Jestem pewna. Wlasnie wydmuchiwala nos, kiedy zadzwonil telefon. -Doktor Tyndall chce sie z pania zobaczyc - powiedziala pielegniarka z drugiej strony linii. - Teraz, jesli to mozliwe. Sara obmyla twarz w umywalce, a potem przez dobre trzydziesci sekund trzymala przy niej mokry recznik, starajac sie odzyskac zimna krew. Ostatnia rzecz, ktorej sobie zyczyla, to wybuchnac placzem przed Tyndallem. Kiedy sie troche uspokoila, wziela kilka glebokich oddechow, przygladzila niesforny kosmyk wlosow i ruszyla na OUG. Tym razem bez entuzjazmu. -Prosze, prosze wejsc, doktor Lasseter - powiedzial Tyndall, gdy Sara zapukala i lekko uchylila drzwi, by zajrzec do srodka. - Prosze usiasc. Sara poslusznie usiadla i wygladzila sukienke. Przedtem nie wiedziala, w jakim nastroju zastanie Tyndalla. Teraz rowniez nie byla tego pewna. Tyndall byl grzeczny i usmiechniety jak zwykle. Doktor Stubbs mowil mi, ze jest pani dosyc poruszona smiercia pana McKirropa. To absolutnie zrozumiale. Lubie, kiedy moi lekarze pamietaja, ze ich pacjenci to przede wszystkim ludzie. A smierc zawsze wywoluje gleboki zal. Nie rozumiem - powiedziala Sara gwaltownie. - Bylam pewna, ze z tego wyjdzie. Badania daly efekt pozytywny, a rano odzyskal przytomnosc. Ile razy przeprowadzala pani pelne badania? - zapytal Tyndall. Wciaz sie usmiechal, ale Sara wiedziala, ze pierwsza torpeda zostala odpalona. - Sama - dodal. Torpede uzbrojono. Wczoraj byl pierwszy raz - przyznala Sara. - Ale wiele razy widzialam, jak to robili inni i jestem pewna, ze wszystko poszlo dobrze. Rozumiem, ze siostra Barnas asystowala pani? - Tak jest. Siostra Roche twierdzi, ze byl to rowniez pierwszy raz dla siostry Barnes. Sara nie odezwala sie. Nie wiedziala o tym. -Nie pomyslala pani, zeby poprosic doktora Stubbsa, by potwierdzil pani wyniki? Sara zagryzla wargi. W takim przypadku postapilaby wbrew sobie. Doktor Stubbs uczynil mnie odpowiedzialna za testy pana McKirropa, panie doktorze, i bylam zadowolona z wynikow. Nie bylo problemow na zadnym etapie. Rozumiem - powiedzial Tyndall. - Oczywiscie moze pani miec racje. Mozg McKirropa mogl przez krotki czas dawac oznaki aktywnosci. Ale jest rowniez mozliwe, ze zle ustawila pani aparature. -Jestem pewna, ze wszystko bylo w porzadku - zaprotestowala Sara. Tyndall wzruszyl ramionami. Coz, nie cofniemy zegara, pani doktor. Ale musze powiedziec, ze gdy ja badalem obrazenia glowy pana McKirropa, czulem, ze szanse jego uratowania sa naprawde niewielkie. Ale rentgen, panie doktorze! Kat nachylenia kosci czolowej pana McKirropa sprawial, ze jego mozg byl dobrze chroniony. Tlumaczylam to panu przez telefon. A, tak, rentgen. Ma go pani tu przy sobie? Sara przeprosila na chwile i wyszla, by poszukac zdjec McKirropa. Nie sadzila, ze beda jeszcze potrzebne, by udokumentowac jej punkt widzenia. Przegladala zdjecie jedno po drugim pod swiatlo, az znalazla to, ktorego szukala. Wrocila z nim do Tyndalla. Tyndall ujal zdjecia prawa reka i piorem przejechal po kacie nachylenia kosci czolowej pacjenta. Ten kat jest niezwykly - podkreslila Sara. Rozumiem, o co pani chodzi - powiedzial Tyndall w zamysleniu. - Ale podejrzewam, ze nawet ta ochrona mogla sie okazac niewystarczajaca. Sekcja zwlok da nam ostateczna odpowiedz. Tak jest, panie doktorze. - Sara czula sie ponizona lekcewazacym podejsciem Tyndalla. - Ale odzyskal przytomnosc - przypomniala. - Sama byla zaskoczona swa nieustepliwoscia. Rozumiem, ze pacjent cos mowil, ale czy rzeczywiscie odzyskal przytomnosc, pani doktor? Czy zadawala pani pytania i otrzymywala na nie logiczne odpowiedzi? Sara otworzyla usta, by potwierdzic, ale niespodziewanie zdala sobie sprawe, ze bylaby to nieprawda. McKirrop nie odpowiedzial wprost na zadne pytania. Wypowiadal slowa i zdania, ktore ona zinterpretowala jako konwersacje. Nie, panie doktorze, ale wydawal sie pamietac rzeczy z nieodleglej przeszlosci. To moglo byc zwykle majaczenie, pani doktor. Nie odnioslam takiego wrazenia. Tyndall usmiechnal sie, ale w tym usmiechu bylo juz zniecierpliwienie. Przykro mi, ze ten pani jegomosc umarl. Nabywanie doswiadczenia w medycynie bywa bolesne. Oczywiscie - przytaknela Sara, czujac, ze posluchanie jest skonczone. Doktor Stubbs ma dzis wykonac jedno czy dwa pelne badania mozgu. Moze by mu pani pomogla? Sara wziela gleboki oddech, starajac sie nad soba zapanowac. Czula sie jak niegrzeczna dziewczynka w szkole, ktorej za kare kazano odrobic dodatkowe lekcje. Ale gdyby teraz nie powsciagnela jezyka, jej czas w OUG dobiegly konca. A moze nawet cala kariera medyczna. -Tak jest, panie doktorze - powiedziala. Sara przetrwala ten okropny dzien jak automat. Asystowala Stubbsowi przy badaniu pacjentow, widzac, jak ten rozkoszuje sie kazda sekunda jej przygnebienia. Jest niezwykle wazne, by nastawienie rejestratora zgadzalo sie z tym, co pokazuje monitor. Bardzo latwo cos przeoczyc. Przepraszam, doktor Lasseter, czy zrobilam cos nie tak? - zapytala siostra Barnes, kiedy przyszla na dyzur. Nie, siostro - odrzekla Sara. - Jestem pewna, ze zadna z nas nie popelnila bledu, ale jesli nawet, to odpowiedzialnosc spada na mnie. Moze to byl po prostu pech - podsunela pielegniarka. Moze. - Siostra Barnes miala dobre checi, ale jesli naprawde tak myslala, to bardzo sie mylila. Zanim Sara zeszla z dyzuru, zwrocila jeszcze pielegniarce z nocnej zmiany pol funta. Za co to? - zapytala pielegniarka. Oficjalna wersja jest taka, ze McKirrop nie odzyskal przytomnosci. Wygralas zaklad. Ale ja tam bylam - oburzyla sie. - Widzialam, co sie stalo. Bezsensowne wypowiedzi, bedace skutkiem uszkodzenia mozgu. Kto tak mowi? Doktor Tyndall. Pielegniarka chwile milczala, a wreszcie orzekla: -Tyndall moze sobie byc moim szefem i nie wiem jak bardzo madrym czlowiekiem, ale tym razem mowi bzdury. Sara nagle odzyskala pewnosc siebie. Az do tej chwili nie dotarlo do niej, jak wiele jeszcze miala watpliwosci i do jakiego stopnia sklonna byla uwierzyc w oficjalna wersje wydarzen. -Tak - powiedziala zamyslona - on jest rowniez moim szefem, ale masz racje. Tym razem opowiada glupstwa. Pielegniarka oddala Sarze pol funta. -Przyda ci sie. Chyba tu zostaniesz. Sara zeszla na dol obejrzec wieczorne wiadomosci..Byla sama w swietlicy - duzym kwadratowym pokoju, zapelnionym nie pasujacymi do siebie meblami, ktory zawsze przywodzil jej na mysl poczekalnie u dentysty. Bylo tam jednak kilka wygodnych foteli. Usunela plik gazet z tego, ktory stal najblizej telewizora i usiadla. Poniewaz byla sama, zdjela buty i polozyla nogi na niskim stoliku. Po wiadomosciach krajowych przyszla kolej na prognoze pogody, a potem na przeglad wydarzen lokalnych. Sara juz miala wylaczyc telewizor, gdy powstrzymalo ja uslyszane wlasnie nazwisko McKirrop. Znow zasiadla w fotelu, by zobaczyc, o co chodzi. John McKirrop, wloczega, ktory byl swiadkiem kradziezy ciala malego Simona Maina i zostal ranny podczas odwaznej proby schwytania przestepcow, zmarl w szpitalu dzis rano. Zostal po raz drugi ranny w czasie gwaltownej bojki, w wyniku ktorej zmarla rowniez kobieta. Tym razem obrazenia McKirropa okazaly sie zbyt powazne. Policja poszukiwala swiadkow. Pokazano slady w poblizu kanalu i zespol policyjny przy pracy. Nastepnie podano plan okolicy i przyblizony czas smierci kobiety. Policji jak dotad nie udalo sie aresztowac sprawcow pobicia na cmentarzu. Sara miala nadzieje, ze ogladajac telewizje oderwie sie od wlasnych problemow. Tymczasem znow zaczela myslec o McKirropie. Odrzucila propozycje pojscia z innymi na drinka do "The Quill" - pubu polozonego na terenie szpitala. Czula, ze po takim dniu nie bylaby najlepszym kompanem i wykrecila sie, tlumaczac, ze musi cos pilnie przeczytac. Moze jednak powinnam z nimi pojsc, pomyslala. Poza przypomnieniem sprawy McKirropa, reportaz telewizyjny sklonil ja do zastanowienia sie nad rola alkoholu w roznych srodowiskach. Kontrast miedzy znajomymi lekarzami, rozbawionymi po kilku drinkach w pubie, a Johnem McKir-ropem, ktoremu alkohol zrujnowal zycie, wydawal sie jej bardzo ostry. Na pozor byly to dwa rozne swiaty, ale tylko na pozor. W rzeczywistosci byly sobie o wiele blizsze, niz ktokolwiek z lekarzy odwazylby sie przyznac. Ciagla presja prowadzi do stresu, stres do intensywnego picia, a intensywne picie do uzaleznienia - i tak oto wkracza sie na rownie pochyla. Medycyna byla zawodem, w ktorym zdarzalo sie wiecej przypadkow samobojstw i alkoholizmu, niz w jakimkolwiek innym. Tego dowiedziala sie w akademii medycznej. Sara wstala i nalala sobie kawy z podgrzewanego dzbanka stojacego na kredensie. Lekarze mieli kawe za darmo przez caly dzien, ale Sara nie byla pewna, jak czesto obsluga budynku ja zmienia. Na pewno nie odbylo sie to w ciagu ostatnich kilku godzin, stwierdzila po sprobowaniu. Kawa byla obrzydliwie przypalona. Wypila jeszcze kilka lykow, odstawila kubek i sprobowala sie skupic na ksiazce. Ojciec polecil jej "Rozmowy z naukowcami i medrcami" Renee Webera jako cwiczenie w nabieraniu dystansu. Nie potrafila sie jednak skoncentrowac. Sprawa McKirropa wciaz zaprzatala jej umysl i nic nie mogla na to poradzic. W koncu, kiedy trzykrotnie przeczytala te sama strone i stwierdzila, ze nic z niej nie pamieta, odlozyla ksiazke, przetarla oczy i usadowila sie wygodniej na fotelu. Probowala poukladac wydarzenia w pewnym logicznym porzadku, ale bylo to trudne, poniewaz nie potrafila poradzic sobie z wlasnymi uczuciami. Stanowily one w tej chwili mieszanke niedowierzania, gniewu, smutku i... niepokoju. Tak, zdecydowanie byl w tym wszystkim element niepokoju, jedynego uczucia, do ktorego wczesniej nie potrafila sie przyznac. Teraz, kiedy juz to zrobila, mogla zastanowic sie nad cala sprawa. Przeprowadzila badanie mozgu Johna McKirropa, ktore dalo obiecujacy efekt, bo pokazywalo, ze moze on odzyskac przytomnosc i - przynajmniej jej zdaniem - kilka godzin pozniej rzeczywiscie ja odzyskal. Tak rowniez uwazala pielegniarka, ktora jej pomagala. Ale zamiast wyzdrowiec, tak jak przewidywala, McKirrop umarl, a jej przelozeni twierdzili, ze wyniki badan byly kwestia przypadku, chwilowa anomalia lub po prostu wynikly z jej bledu. Co wiecej, wmawiali jej, ze McKirrop w ogole nie odzyskal przytomnosci. Kolejna pomylka mlodej lekarki. Poukladala sobie te fakty w glowie, ale to nie one wywolaly jej niepokoj - byly raczej przyczyna gniewu i frustracji. Niepokoj byl zwiazany z pytaniem, ktore z nich wynikalo. A jezeli miala racje i McKirrop mial wyzdrowiec, tak jak to przewidywala? Kto w takim razie popelnil blad? A moze ktos... ktos z premedytacja zamordowal Johna McKirropa? Ta mysl byla zdecydowanie niedorzeczna, ale problem pozostawal. Musiala go rozwiazac w sposob naukowy i systematyczny. Sekcja zwlok, gdy juz do niej dojdzie, okresli oczywiscie rozmiary obrazen McKirropa, ale wykona ja najprawdopodobniej patolog Hugh Carfax, przyjaciel Dereka Stubbsa. Nie sadzila co prawda, zeby Carfax sugerowal sie uwagami Stubbsa, ale coz, ludzie sa tylko ludzmi. McKirrop byl nikim; nie znaczyl nic za zycia, dlaczego wiec spoleczenstwo mialoby sie przejmowac jego smiercia i zwiazanymi z nia problemami? Sara zawstydzila sie wlasnego cynizmu. Poczula, ze musi zrobic cos konkretnego - ale co? Co moze zdzialac sama? Nieoczekiwanie nasunal sie jej wlasciwy kierunek. Tyndall powiedzial, ze watpi, by nietypowa budowa czaszki mogla uchronic mozg McKirropa przed powaznymi uszkodzeniami. Stubbs rowniez. Co wiecej, z uporem twierdzili, ze zarejestrowali plaska linie na wykresie pracy mozgu pacjenta, wskazujaca, ze ulegl on rozleglym uszkodzeniom. Czemu nie mialaby rzucic na to okiem? Wyprostowala sie natychmiast w fotelu i poczula przyspieszone bicie serca. Cialo McKirropa powinno lezec w kostnicy. Mogla tam pojsc i przyjrzec sie glebokosci rany. Patolog wcale nie musial sie dowiedziec, ze wtracala sie w sekcje. Ta mysl sprawila, ze Sara sie zdenerwowala. "Wtracac sie w sekcje" - to powazna sprawa. No coz, miala nadzieje, ze istotnie powazna. Dla stazystow badanie zwlok przed oficjalna sekcja bylo powaznym wykroczeniem. "Rzucanie okiem" moglo sie skonczyc zawodowym samobojstwem, gdyby ktos ja nakryl i zdecydowal sie zrobic z tego uzytek. Pomijajac juz fakt, ze nie mialaby wtedy zadnej mozliwosci wplywania na sprawe, sama mysl, ze jej przewinienie rozpatrywalby doktor Derek Stubbs, nie byla specjalnie mila. Co powinna zrobic? Ciekawosc Sary zatriumfowala nad pokusa, by dac sobie swiety spokoj i zapomniec o calej sprawie. Chciala zobaczyc te rane glowy. Spojrzala na zegarek; dochodzila dziesiata. Pozostali nie powinni wrocic przed jedenasta. To dawalo jej duzo czasu, oczywiscie pod warunkiem, ze wszystko pojdzie gladko. Wrocila na chwile do pokoju, by przebrac sie w dzinsy, sweter i zamszowa kurtke. Sara szybko przeszla przez korytarz az do schodow prowadzacych do sutereny, w ktorej znajdowala sie kostnica i pomieszczenia do sekcji zwlok. Uswiadomila sobie jednak, ze kostnica moze byc zamknieta. Mogla wprawdzie wziac klucz z glownego biura, ale gdyby ktos to zauwazyl, wyszloby na jaw, ze byla w kostnicy. Przypomniala sobie na szczescie, ze szpitalni portierzy mieli wlasny klucz, na wypadek gdyby pacjent zmarl w nocy i trzeba go bylo przetransportowac z oddzialu. Klucz byl przechowywany przy "trupim wagoniku", jak nazywano wozek, ktorym przewozono zmarlych z oddzialu. Sam wozek stal w malej przybudowce obok portierni przy glownym wejsciu. Skrecila z korytarza, przeszla przez niskie boczne drzwi i ruszyla w strone portierni. Odcinek miedzy glownym budynkiem szpitala i portiernia byl slabo oswietlony, wiec prawdopodobienstwo, ze ktos ja zobaczy, bylo niewielkie. Mimo to z kazdym krokiem, ktory zblizal ja do wozka, bala sie coraz bardziej. Czula suchosc w ustach, ajakis wewnetrzny glos mowil jej: "Daj sobie spokoj! Nie warto ryzykowac!" Nogi jednak nie chcialy usluchac. Podchodzila juz do portierni. W oswietlonym pokoju zauwazyla trzech mezczyzn. Jeden czytal gazete, dwoch o cos sie klocilo. Slyszala podniesione glosy. W skrytce na wozek panowala bezpieczna ciemnosc. Lekko nacisnela klamke i poczula, ze drzwi ustepuja. Gdy pchnela je mocniej, skrzypnely zawiasy i Sara zamarla z palcami sciskajacymi kurczowo klamke, zastanawiajac sie, co powie, jesli drzwi otworza sie niespodziewanie i portierzy znajda ja tutaj. Ale nic takiego sie nie stalo; w portierni dalej toczyla sie klotnia. Sara ostroznie wslizgnela sie do schowka. Zamknela za soba drzwi; zaciskala zeby, starajac sie uniknac skrzypniecia. Na razie byla bezpieczna. Wiedziala, ze klucz do kostnicy wisi na haku wbitym w sciane, pod rysunkiem czaszki i dwoch skrzyzowanych piszczeli. Jakis portier uznal kiedys, ze taki znak bedzie tu pasowal, i wykonal go czarnym i czerwonym mazakiem. Chyba wlasnie dzieki temu zapamietala, gdzie wisi klucz, gdy wraz z innymi nowymi stazystami oprowadzano ja po szpitalu. Teraz bylo zbyt ciemno, by zauwazyc czaszke i piszczele. Sara dotykajac sciany namacala w koncu klucz i zdjela go. W tej samej chwili uslyszala, ze za sciana dzwoni telefon. Serce zaczelo walic jej jak oszalale na mysl o najgorszej mozliwej ewentualnosci. Pewnie ktos umarl na oddziale i oto wzywaja portierow, by przeniesli cialo. Za chwile otworza drzwi i znajda ja. Stala za drzwiami, sciskajac klucz w reku. Oczy miala zamkniete, jakby sie modlila. Drzwi portierni otworzyly sie i teraz mogla zrozumiec glosy. To juz trzeci raz, jak ta cholerna pielegniarka do nas dzwoni - narzekal jeden. Moze potrzebuje towarzystwa - powiedzial drugi. Juz ja dobrze wiem, czego ona potrzebuje. Glosy cichly w miare jak portierzy sie oddalali. Sara uspokoila oddech i starala sie dojsc do siebie. Gdy tylko wszystko ucichlo, wymknela sie ze schowka, zmuszajac sie, by poruszac sie powoli i ostroznie, choc instynkt podpowiadal jej, by uciekac ile sil w nogach - obok pozostawal jeszcze jeden portier. Rozejrzala sie jeszcze wokol i ruszyla do kostnicy. Kiedy Sara przekrecila wlacznik, fluoroscencyjne swiatlo zamrugalo kilkakrotnie, nim zapalilo sie na dobre. Serce bilo jej tak mocno, ze musiala odpoczac przez chwile, opierajac sie o sciane. Nie ma sie o co martwic, powiedziala sobie, juz prawie ci sie udalo. Spojrzala na rzad chlodni z cialami w srodku. Przede wszystkim musiala znalezc zwloki McKirropa. Na drzwiczkach kazdej chlodni widniala kartka w metalowej oprawce, wskazujaca, kto lezy wewnatrz i na ktorej polce - w kazdej chlodni byly trzy polki. John McKirrop lezal na srodkowej polce, w chlodni numer cztery. Sara odciagnela metalowy zatrzask na drzwiach i odskoczyla gwaltownie, bo w tej samej chwili wlaczyl sie mechanizm lodowki. Zbesztala sama siebie za zbytnia nerwowosc i pochylila sie, by sprawdzic kartke przywieszona do duzego palca u nogi trupa na srodkowej polce. Cialo zawiniete w przescieradlo bylo cialem Johna McKirropa. Sara przyciagnela blizej wozek i ustawila go na odpowiedniej wysokosci za pomoca bocznych pokretel. Gdy juz to zrobila, zaciagnela hamulec, wysunela polke z cialem Johna McKirropa i unieruchomila je na wozku przy uzyciu blokady, ktora wisiala na lancuszku. Odsunela go jeszcze kilka stop dalej i zamknela drzwi chlodni. Trzask rozlegl sie echem po calym pomieszczeniu. Sara przetransportowala cialo McKirropa do prosektorium i zapalila swiatlo. Jednoczesnie z lampami wlaczyly sie wentylatory. Stwierdzila, ze nie musi przenosic zwlok na stol; mogla przeprowadzic badania zostawiajac je na wozku. Watpila zreszta, czy potrafilaby sama umiescic cialo McKirropa na stole. Ustawila jednak wozek rownolegle do jednego ze stolow sekcyjnych, by w razie czego miec dostep do wody i pradu. Wlaczyla wielka lampe nad stolem i ustawila ja w ten sposob, ze cialo McKirropa bylo skapane w bialym blasku. Potrzebne instrumenty ulozyla na metalowej tacce, ktora postawila na stoliku obok siebie. Potem odsunela przescieradlo z glowy McKirropa. Skrzywila sie nieco przy kontakcie z zimna wilgocia. Twarz McKirropa miala pergaminowo biala barwe, a rana posrodku czola wygladala na tym tle jak czarna dziura. Sara poprawila nieco ustawienie lampy, zeby swiecila prosto na czolo. Wziela z tacki metalowa miarke i zbadala glebokosc rany. Serce jej zamarlo. Bylo absolutnie oczywiste, ze wgnieciona kosc czolowa spowodowala obrazenia w przedniej czesci mozgu McKirropa. Ale jak? - mruknela Sara. - Dlaczego ze zdjecia rentgenowskiego wynikalo, ze plat czolowy ocalal? Czemu zdjecie nie wykazalo penetracji mozgu przez kosc? W koncu weszla na glebokosc - Sara sprawdzila dokladnie - poltora centymetra. To nie ma sensu - powiedziala potrzasajac glowa. Kilkakrotnie przejechala powoli metalowa miarka w gore i w dol wewnetrznej czesci kosci, gdy nagle zauwazyla cos dziwnego. Kat nachylenia jest inny! - mruknela. Sprawdzila jeszcze raz i teraz byla juz pewna, ze kat nachylenia czaszki McKirropa jest inny niz na zdjeciu rentgenowskim. Serce Sary uspokoilo sie przez ostatnie dziesiec minut, ale teraz znow zaczelo bic szybciej. Bylo tylko jedno logiczne wytlumaczenie. Czaszka McKirropa zostala wgnieciona dopiero po wykonaniu tego zdjecia. Sara upuscila miarke, ktora spadajac narobila halasu. Przez kilka chwil stala wstrzymujac oddech, a potem zaczela sie zastanawiac, co robic dalej. Potrzebowala dowodu. Potrzebowala solidnego dowodu. Sekcja zwlok wykaze tylko tyle, ze pacjent zmarl na skutek rozleglych obrazen mozgu, ktore powstaly w wyniku zlamania czaszki duzym tepym narzedziem, najprawdopodobniej butelka od wina. Dokladnie tak, jak wszyscy sugerowali. Przeszukala szafke patologow, az znalazla to, czego potrzebowala - aparat polaroida. Jeszcze chwila poszukiwan i miala w reku film. Ustawila sie za wozkiem, by sfotografowac rane, ale po zrobieniu dwoch zdjec przerwala. Co to mialo wykazac? Zdjecie otwartej rany niczego nie udowodni. Zastanawiala sie przez chwile, az wpadla na pewien pomysl. Pobiegla do malego pokoju obok i przetrzasnela szuflade biurka, az znalazla maly plastikowy katomierz. Wrocila szybko i ustawila go na jednej krawedzi rany. Potem ulozyla metalowa miarke tak, ze lezala rownolegle do czaszki. Przysunela katomierz blizej, tak ze pokazywal kat nachylenia kosci do poziomu, i zrobila cztery fotografie. Porownane ze zdjeciami rentgenowskimi czaszki McKirropa pokaza znaczaca roznice miedzy katami nachylenia. 8 Sara zabrala sie teraz za maskowanie sladow swojej obecnosci. Oczyscila okolice rany na glowie McKirropa wacikiem umoczonym w chirurgicznym spirytusie. Nie naruszyla rany w istotny sposob, wiec patolog nie powinien zwrocic wiekszej uwagi na nietypowe zmiany. Wyczyscila instrumenty i odlozyla je na miejsce, a waciki i opakowania wrzucila do kosza, ktorego zawartosc spalano. W koncu zakryla glowe przescieradlem i popchnela wozek w kierunku chlodni.Niestety, zacial sie zatrzask unieruchamiajacy podstawe, na ktorej lezalo cialo na wozku. Sara dwukrotnie probowala zwolnic zatrzask, lecz bezskutecznie; zimny pot wystapil jej na czolo. Nie mogla umiescic ciala w chlodni! Serce bilo jej jak oszalale, a przy kolejnej probie palce zeslizgnely sie z metalu i zlamala sobie dwa paznokcie. Narzedzia! Potrzebowala narzedzi! Z pospiechem wrocila do prosektorium, z ktorego przyniosla dluto i mloteczek. Uzywano ich do rozlupywania kosci, ale dwa uderzenia mloteczka wystarczyly, by zluzowac sworzen. Za trzecim sworzen zadyndal na lancuszku ze zlowieszczym loskotem. Podstawa lagodnie wjechala na polke. Gdy cialo McKirropa znalazlo sie na swoim miejscu, Sara dokladnie sprawdzila, czy niczego nie zostawila na wierzchu, po czym wylaczyla swiatlo i podeszla do wyjscia. Nadsluchiwala przez moment, uchylila drzwi i zanim wyslizgnela sie na korytarz, wysunela glowe, by rozejrzec sie dokola. Wreszcie zamknela drzwi na klucz i podbiegla do schodow prowadzacych na parter. Zatrzymala sie na koncu korytarza, by sie uspokoic. Juz po wszystkim; dala sobie rade. Wykonala plan w stu procentach. Pewnym krokiem ruszyla glownym korytarzem, w ktorym roilo sie od pielegniarek idacych i wracajacych z posilku. Jesli nie bedzie sie zachowywac podejrzanie, nikt nie zwroci na nia uwagi. Sara dotarla do drzwi prowadzacych na zewnatrz. Zatrzymala sie, by przemyslec nastepny ruch. Dotychczas dzialala niemal automatycznie. Teraz jej palce natrafily na klucz do kostnicy schowany w kieszeni. Mimo ze wszystko szlo jak z platka, nie byla pewna, czy zbierze dosc energii, by wykonac ostatnie zadanie. Czy zdola zostawic klucz na wlasciwym miejscu? Po chwili zastanowienia zadecydowala, ze nie da rady. Wyczerpala zapas adrenaliny i nie powinna lekkomyslnie kusic losu. Klucz po prostu sie zawieruszy. Dorobia sobie zapasowy i tyle. Odwrocila sie od drzwi i ruszyla dalej korytarzem. Gdy znalazla sie na placu przed budynkiem, wyrzucila klucz do kratki sciekowej. Gluchy odglos plusniecia oznaczal koniec operacji. Sara zamknela za soba drzwi i poczula, ze nogi sie pod nia uginaja. Opadla na lozko i zauwazyla, ze drza jej rece. Miala spierzchniete usta i zbieralo sie jej na wymioty. Teraz, gdy miala czas na myslenie, czula sie coraz gorzej. Zmeczenie ustepowalo miejsca strachowi. Znajdujac odpowiedz na jedno pytanie otworzyla istna puszke Pandory. McKirrop zostal zamordowany przez kogos z personelu szpitala. Tak, to musial byc ktos z personelu, skoro odwiedzajacym na OUG zawsze towarzyszyl pracownik szpitala. Zreszta McKirropa nikt nie odwiedzal. Lecz komu z personelu - i dlaczego - mogloby zalezec na zabiciu ubogiego alkoholika? Dla kogo McKirrop mogl stanowic istotne zagrozenie? Nie przychodzilo jej do glowy zadne dobre rozwiazanie, wiec na razie zadowolila sie malo prawdopodobnym scenariuszem: McKirropa zabil Derek Stubbs, poniewaz rezultaty testow, ktore przeprowadzila, mogly narazic go na kompromitacje. Dzieki smierci McKirropa uratowal twarz, a teraz ona byla w opalach. Zdyskredytowal wyniki badan przeprowadzonych przez nia i zakwestionowal jej przygotowanie do zawodu. Ale nawet ten wstretny Stubbs nie bylby chyba w stanie dokonac tak potwornego czynu. Sara nie mogla jednak calkowicie wykluczyc tej mozliwosci. Przypomniala sobie, z jakim wstretem Stubbs wyrazal sie o McKirropie. Uwazal go za bezuzyteczna rzecz, ktora tylko zawadza na OUG. Co najwyzej moglby posluzyc jako dawca organow. Lecz czy zycie McKirropa - kimkolwiek byl - mialo tak mala wartosc, ze nadawalo sie tylko, by wykorzystac je w drodze do kariery? Stubbs byl nieprzyjemnym typkiem, ale morderca? Sara watpila w to, lecz musiala znalezc odpowiedzi na kilka dreczacych ja pytan. A moze smierc McKirropa nastapila w wyniku jakiegos fatalnego wypadku? Moze pielegniarki, zmieniajac opatrunki, jeszcze bardziej uszkodzily mozg McKirropa? Sara szybko uznala ten pomysl za niedorzeczny. Tak samo jak podejrzenie kogos z personelu o celowe wcisniecie tepym narzedziem odlamkow czaszki w mozg McKirropa. Po niespokojnej nocy wypelnionej zlymi snami, ktorych glownym bohaterem byl McKirrop, Sara, zjadlszy sniadanie, wrocila na poranny dyzur do OUG. Najpierw zamierzala obejrzec zdjecia pierwotnych obrazen czaszki McKirropa. Stanowilyby one koronny dowod w jej teorii. Z miejsca udala sie do przegladami i jela przerzucac koperty lezace na polce przy negatoskopach. Sprawdzila jeszcze raz. Nie... nie mylila sie: brakowalo koperty ze zdjeciami McKirropa. Tego nie przewidziala. Czula pustke i frustracje. Ponownie przeszukala cale pomieszczenie, po czym obrocila sie na piecie i popedzila prosto do dyzurki, by porozmawiac z siostra Roche. -W przegladami nie ma zdjec pana McKirropa, siostro. Siostra Roche obrocila sie na krzesle i spojrzala na Sare znad okularow. -Zgadza sie, pani doktor. McKirrop nie zyje, wiec jego zdjecia i akta powedrowaly do szpitalnego archiwum. Taka jest procedura. Sara czula, ze czerwienieja jej policzki. No jasne, ale jestem gapa. Czy szuka pani czegos konkretnego? Nie, nie. - Sara usmiechnela sie probujac ukryc zmieszanie. - Niczego szczegolnego. Wpadne tam teraz, poki jeszcze o tym pamietam. - Sara szybko opuscila dyzurke czujac, ze zrobila z siebie idiotke. -McKirrop, John McKirrop - powtorzyla Sara archiwistce, ktora miala wyrazne problemy ze sluchem. - Umarl wczoraj rano. Archiwistka zalozyla okulary, ktore dotad wisialy na zlotym lancuszku. Wodzila palcem po tekturowych teczkach nachylajac odpowiednio glowe, by moc patrzec przez dolna czesc dwuogniskowych szkiel. - 1 mowi pani, ze gdzie lezal? Oddzial Urazow Glowy. Mamy tu niejakiego Johna McCluskeya... Johna Mclntyre'a... McKirrop - powtorzyla Sara przez zacisniete zeby. Ach tak, mam. Szukalam teczki, a byla na wierzchu. - Kobieta zachichotala, wysunela teczke i podalaja Sarze. Sara wyjela koperte ze zdjeciami. W srodku byly tylko dwa. - A gdzie trzecie? - szepnela glosno. Wyjela oba zdjecia i zblizyla je do swiatla. Brakowalo tego, o ktore jej chodzilo. - Brakuje jednego ze zdjec! Przepraszam, czego brakuje? - zapytala archiwistka. Sara spojrzala na nia tepo. - Zdjecia rentgenowskiego - odpowiedziala bez przekonania. Wiedziala, ze to nie przypadek. -Normalka. Ludzie sa teraz tacy zaganiani. Pewnie poniewiera sie gdzies na oddziale. Sara oddala teczke i opuscila archiwum. Czula sie oszolomiona. Dowod na to, ze John McKirrop zostal zamordowany, wyparowal. Tracac zdjecie stracila wszystko. Jesli teraz wystapi z oskarzeniem, zostanie zbojkotowana, a moze nawet uznana za niezrownowazona. Oskarzenia odrzuca jako niedorzeczne. Wloczega zamordowany przez czlonka personelu? Absurd! Przeszukala jednak caly oddzial liczac na to, ze zdjecie nie trafilo do teczki przez przypadek. Bez rezultatu. Miala przeczucie, ze tak bedzie. Ktos ja uprzedzil; ktos przewidywal, ze zdjecie moze sie stac potrzebne. Derek Stubbs wszedl do pokoju lekarzy, gdy Sara wciaz jeszcze szukala zdjecia. Zgubila pani cos? - zapytal szorstko. Poczula, ze ma na karku gesia skorke. Zdjecia rentgenowskiego. Zgubila pani zdjecie? - zapytal sarkastycznie Stubbs, co zirytowalo Sare. Nie ja. Zdjecie zaginelo w drodze z naszego oddzialu do archiwum. Probuje je odnalezc. O czyje zdjecie chodzi? Sara spojrzala mu prosto w oczy. -O jedno ze zdjec czaszki Johna McKirropa. Stubbs odwzajemnil spojrzenie Sary nie spuszczajac z niej wzroku przez dluzsza chwile. Po co pani to zdjecie? - zapytal cicho. Chcialabym je jeszcze raz obejrzec. - Sara wpatrywala sie w twarz Stubbsa szukajac oznak poczucia winy. McKirrop nie zyje - odpowiedzial oschle Stubbs. - Chcialbym, by koncentrowala pani swoja uwage na zyjacych pacjentach, jesli nie chce pani, by dolaczyli do McKirropa. -Oczywiscie, doktorze Stubbs - odpowiedziala Sara przez zacisniete zeby. Zanim ktokolwiek zdazyl sie ponownie odezwac, na konsoli zadzwieczal alarm, a obslugujaca ja siostra zawolala: -Beta Trzy. Zatrzymanie pracy serca! Steven Miles. Stubbs i Sara szybko pobiegli do Bety Trzy, a osobiste animozje ustapily miejsca wspolpracy przy ratowaniu pacjenta. Po chwili w Becie pojawila sie siostra Roche ze specjalistycznym sprzetem i Stubbs przejal kontrole. Na monitorze nad lozkiem pacjenta falisty wykres przeszedl w prosta linie, a pulsacyjny dzwiek zamienil sie w monotonny szum. Siedemnastoletni chlopak wypadl z trzeciego pietra i trafil do szpitala z peknieciem czaszki. Po czterech tygodniach spiaczki nastapily pierwsze komplikacje. Stubbs na przemian wykonywal masaz serca i wstrzykiwal srodek stymulacyjny. Pozniej zastapila go Sara, a Stubbs przygotowywal niezbedny sprzet do elektrowstrzasow. Wysilki Sary zostaly wynagrodzone po dziewiecdziesieciu sekundach pojawieniem sie pojedynczego impulsu. -Pora na elektrowstrzasy - oznajmil Stubbs. Pielegniarki zabraly niepotrzebny sprzet, a Sara podala Stubbsowi elektrody. Prosze sie cofnac! - Wszyscy oddalili sie od lozka, gdy przez elektrody poplynal prad. Cialo zareagowalo na te dawke elektrycznosci bezwolna konwulsja i gluchym uderzeniem o lozko. Pozioma linia na monitorze znow ulegla zalamaniom, lecz tetno bylo bardzo nieregularne: dwa sygnaly, przerwa, kolejne trzy sygnaly i ciagly, monotonny szum. Stubbs ponownie przylozyl elektrody do ciala. Dwa sygnaly i jednostajny szum. Trzecia proba rowniez spelzla na niczym. Stubbs wyprostowal sie i odlozyl elektrody. Stracilismy go. - Monotonny sygnal dzialal juz wszystkim na nerwy. Stubbs wylaczyl monitor i wyszedl. Przy martwym siedemnastolatku zostaly dwie pielegniarki i Sara. Ma podlaczone sondy Sigma. Prosze zadzwonic do laboratorium - odezwala sie siostra Roche do mlodszej pielegniarki. -Ja to zrobie, siostro - zaproponowala Sara. - 1 tak musze ich poprosic o pa-! pier do rejestratorow. Sondy Sigma, zaimplantowane w mozgach pacjentow, po ich smierci mo - I gly zostac oczyszczone, wysterylizowane i ponownie wykorzystane, co mialo duze znaczenie ze wzgledu na ich wysoka cene. Odlaczaniem sond zajmowali sie technicy z Akademii Medycznej. Gdy umieral pacjent z sondami Sigma, OUG dzwonil po fachowcow, ktorzy bezzwlocznie zabierali cialo. Sara wykrecila numer zapisany na kartce obok telefonu i poprosila technikow o natychmiastowe przybycie. Obiecali, ze zjawia sie lada chwila i przy okazji przyniosa papier. Po dziesieciu minutach cialo Stevena Milesa zostalo zabrane z oddzialu. Na OUG zapanowal smutek po smierci mlodego czlowieka. Zawsze tak bylo. To wydawalo sie wyjatkowo niesprawiedliwe, tak jakby popelniono niepotrzebny blad, ktory wszystkich wprawial w podly nastroj. Ale juz o trzeciej po poludniu Beta Trzy znow ozyla. Przyjeto nowego pacjenta. Byl nim czterdziestoczteroletni robotnik pracujacy przy rozbiorkach domow, ktoremu kawalek walacego sie budynku spadl na glowe. Wneka w Beta Trzy szybko przestala emanowac zalem i sklaniac do refleksji. Nowe wyzwanie wypelnilo pustke po niedawno zmarlym chlopaku. Zespol Oddzialu Intensywnej Terapii przeprowadzil wstepne badania przed przewiezieniem pacjenta na OUG. Sara ponownie zbadala cisnienie krwi i sprawdzila puls, by upewnic sie, ze podczas transportu nie pogorszyl sie stan pacjenta. Nastepnie zabrala sie za podlaczenie do glowy pacjenta koncowek monitorujacych. Gdy doczepiala ostatnia, w Beta Trzy pojawil sie Stubbs. Wszystko w porzadku? Jego stan sie ustabilizowal. Co z probkami krwi? Pobrala je pani? Trzydziesci mililitrow. Sa w drodze do laboratorium biochemicznego. Bedzie musial zostac zoperowany. Wyslala pani krew na proby krzyzowe? Tak, tez jest w drodze. Ale pacjent jest chyba zbyt slaby? Zgadzam sie. Co pani proponuje? Calosciowe badania nad ranem. Powinnismy wtedy ustalic stopien uszkodzenia mozgu bez poddawania pacjenta dodatkowemu stresowi. Dobrze. Prosze to zanotowac, a pozniej wykonac. Chyba poradzi sobie pani? Oczywiscie. - Sara nie zareagowala na zaczepke. - Czy dokonamy im-plantacji sond Sigma? Stubbs potrzasnal glowa. Nie sadze. Miejsce urazu jest zlokalizowane i mniej wiecej znamy charakter obrazen. Ostateczna decyzje podejmiemy po obejrzeniu zdjec. Dobrze. Bala sie spojrzec mu prosto w oczy w obawie, ze zauwazy w jej wzroku podejrzliwosc. Z drugiej strony miala nieprzeparta ochote oskarzyc go o przyczynienie sie do smierci McKirropa, totez poczula ulge, gdy Stubbs wyszedl. Po chwili podbiegla do niej siostra Barnes. -Siostra Roche mowi, ze jest telefon do pani. Sara podazyla za pielegniarka do dyzurki, gdzie czekala na nia siostra Roche przykrywajac dlonia mikrofon sluchawki. Ktos w sprawie McKirropa. Zaskoczona odebrala sluchawke. Tu doktor Lasseter. Slucham. -Dzien dobrym, pani doktor. Tu ojciec Lafferty. Dzwonie, by dowiedziec sie, jak sie czuje pan McKirrop. Sara przycisnela dlon do czola, przypominajac sobie nazwisko, ktore widnialo na karcie McKirropa. To Lafferty prosil, by go informowac o stanie pacjenta. -Boze. Czuje sie okropnie, bo powinnam zatelefonowac do ojca wczesniej. Pan McKirrop umarl wczoraj rano. Zadzwonilam na policje, ale o ojcu po prostu zapomnialam. Jeszcze raz przepraszam. Nie widzial ojciec relacji w telewizji? Lafferty wyczul, ze Sarze jest naprawde przykro. Odezwal sie bardzo spokojnie: - Niestety, nie mam telewizora. -Przepraszam, nie wiedzialam. Ale to mnie wcale nie usprawiedliwia. Nie wiem, dlaczego o ojcu zapomnialam. Naprawde jest mi... Lafferty zapewnil Sare, ze nic wielkiego sie nie stalo, az w koncu zapytal: - Pewnie nie odzyskal przytomnosci? Odzyskal - wyjakala Sara, speszona przeoczeniem. - To znaczy, nie... nie odzyskal. Przykro mi, ale nie rozumiem. Przepraszam - Sara czula, ze musi sie usprawiedliwic. - To bardzo dyskusyjna kwestia. Oficjalnie pan McKirrop nie odzyskal przytomnosci. A nieoficjalnie? - zapytal zdezorientowany Lafferty. Wedlug mnie McKirrop odzyskal przytomnosc na krotka chwile - odpowiedziala niepewnie Sara. To smutna wiadomosc. Mam nadzieje, ze w niebie bedzie mu lepiej niz na ziemi. Wlasnie. Dziekuje, pani doktor. Sara odlozyla sluchawke, kiedy uslyszala ciagly sygnal. Zla na siebie ponownie potarla dlonia czolo. Lafferty westchnal ciezko, wpatrujac sie tepo w telefon. Poczul sie zagubiony. McKirrop umarl, zanim zdazyl z nim porozmawiac, a inne sposoby rozwiazania zagadki znikniecia ciala Simona Maina zawiodly. Przeczytal kazda ksiazke o czarnej magii i satanistycznych rytualach, jaka wpadla mu w rece. Gdy tak siedzial zamyslony, pani Grogan weszla do pokoju i postawila przy nim filizanke herbaty. Miala na sobie wyjsciowe ubranie. Lafferty spojrzal na zegarek. Juz pani wychodzi, pani Grogan? Tak, ojcze. Do zobaczenia jutro. Lafferty patrzyl, jak pani Grogan przechodzi przez furtke i macha mu na pozegnanie. Podniosl reke odwzajemniajac gest, po czym siegnal po ksiazke lezaca na stole. "Czarna magia w Szkocji" Nicholasa A. MacLeoda. Nie znalazlszy niczego interesujacego w akademickich ksiazkach o satanizmie, skoncentrowal sie na lokalnych i regionalnych rytualach. Nie wykluczal, ze mogl istniec jakis zwiazek pomiedzy nimi a zniknieciem ciala Simona, tym bardziej ze w wielu wsiach i miasteczkach kultywowano poganskie jeszcze tradycje. John Main wlozyl skorzana kurtke i sprawdzil, czy zabral klucze. Druga noc z rzedu ruszal w kurs po pubach. Smierc Johna McKirropa zainspirowala go do nowych dzialan, totez infiltracje okulistycznej wspolnoty odlozyl na pozniej. O smierci wloczegi mowiono nawet w telewizji, wiec przez jakis czas ludzie beda o tym rozmawiac. W takich okolicznosciach kazdy, kto wie cokolwiek o incydencie, moze powiedziec to i owo, chocby po to, zeby zrobic wrazenie. Main postanowil odwiedzic wszystkie puby w promieniu mili od cmentarza w nadziei, ze uslyszy jakies plotki. Main oparl sie na ryzykownym przypuszczeniu, ze satanisci mieszkajacy w innej dzielnicy wybraliby inny cmentarz. Oczywiscie musial zalozyc, ze sprawcy, a przynajmniej niektorzy z nich, mieszkali w tej czesci miasta. Jesli tak w istocie bylo, ludzie z okolicy mogli cos wiedziec na ten temat; na poczatek wystarczylaby jakas plotka. Zeszlonocny wypad spelzl na niczym. Zostala mu dzisiejsza, a moze i jutrzejsza noc, zanim zainteresowanie wydarzeniem oslabnie i cala historia pojdzie w zapomnienie. Main wszedl do zapelnionego w polowie pubu "Cross Keys Bar". Byl to niewatpliwie bar robotniczy. Przy trzech stolikach toczyly sie partie domina, a w tylnej wnece dwaj mezczyzni w roboczych kombinezonach grali w rzutki. Main skonstatowal, ze tu zapewne nie przychodza satanisci, ale, z drugiej strony, czy tacy ludzie mieli wypisana na czolach przynaleznosc do sekty? Czy wygladali jak Christopher Lee albo Peter Cushing? Moze sie jakos specjalnie ubierali? Nosili czarne jedwabne kominiarki? Jesli tak, to rozpozna ich bez trudu. Co podac? - zapytal barman, gdy Main rozgladal sie wkolo, oparty o kontuar. Male jasne. - Wolalby zamowic duzy dzin, ale noc byla jeszcze mloda, a pubow w okolicy nie brakowalo. Siedemdziesiat piec pensow. - Barman postawil przed nim kufel. Slyszalem, ze McKirrop nie zyje. Barman wygladal na zaskoczonego. Kim byl McKirrop? Starym wloczega, ktory probowal powstrzymac te cmentarne hieny. Mowili o tym w telewizji. Cmentarne hieny? - powtorzyl barman. Main uznal, ze facet nie nadawalby sie do turnieju "Skojarzenia". No wiesz, Brian, ci gowniarze, ktorzy odkopali cialo tego chlopaka na cmentarzu przy drodze - wlaczyl sie inny klient. -Aa, tak... -Smierdzace gnoje - dodal mezczyzna. -No. Nikt wiecej sie nie odezwal. McKirrop dopil piwo i wyszedl. Nie lepiej poszlo mu w drugim i w trzecim barze. W czwartym zamowil dzin z tonikiem, bo dosc juz mial malych piw, ale rowniez dlatego, ze czul sie znuzony. Nieprzyjemne rozczarowanie unaocznilo mu, ze podchodzi do tej sprawy obsesyjnie. Jak sie dobrze zastanowic, zachowywal sie jak desperat, ktoremu zabraklo pomyslow. Czas wziac sie w garsc, wrocic do pracy i probowac na nowo ulozyc sobie zycie. Main wyczytal te madrosci w pustym dnie szklanki, gdy stal oparty o kontuar. Stracil pewnosc siebie, a stad niedaleko juz bylo do popadniecia w calkowita frustracje. Nie czul sie z tym dobrze. Jeszcze jednego? - zapytal barman. Czemu nie. Krotko po jedenastej Main znalazl sie w pubie "Mayfield Tavern". Juz nie liczyl pubow, ktore odwiedzil tego wieczoru. Kazde kolejne niepowodzenie wpedzalo go w coraz wieksza depresje i wplywalo na ilosc wypitego alkoholu. Byl coraz bardziej pijany, a alkohol, jak to alkohol, potegowal przygnebienie. Mial zacisniete usta, a w oczach niewymowny smutek. Dla barmanki byl tylko twarza przy barze, gosciem, ktory saczy w kacie alkohol i zamyka sie przed swiatem. Kolejny smutny facet. Swiat jest ich pelen. W pubie przesiadywala zroznicowana klientela, co zdziwilo Maina. Teraz niemal kazdy pub mial swoja oddana publicznosc, a tu na przyklad przy dwoch stolikach siedzieli studenci. Byli niechlujnie ubrani, ale zdradzal ich sposob mowienia. Wybierali sie na jakies przyjecie i zastanawiali sie, jaki wziac z soba alkohol. Tylko nie ten trujacy sikacz, ktory przyniosles do Mandy - jeden ze studentow wydawal instrukcje dlugowlosemu mlodziencowi, ktory zbieral pieniadze. - Przez tydzien mialem po nim sraczke. To na mysl o egzaminach, a nie po winie - wyjasnil skarbnik. Tylko nie mow mi o egzaminach - zaprotestowala dziewczyna, ktora mimo watlej postury pila piwo z duzego kufla. - Jeszcze nie zajrzalam do ksiazek. Main zainteresowal sie parami rozsianymi po barze. W wiekszosci byli to mlodzi ludzie, ale przy jednym ze stolikow siedzieli mezczyzna i kobieta w srednim wieku, ktorych cera zdradzala upodobanie do alkoholu. Mezczyzna mial na sobie plaszcz, a przy nogach postawil mala teczke. To nie byl zwyczajny neseser; cos takiego w latach piecdziesiatych wczasowicze zabierali ze soba do Blackpool. Podobne teczki nosili niemieccy szpiedzy we wczesnych brytyjskich filmach, a Crippen trzymal w niej swoje chirurgiczne instrumenty. Main nie potrafil odgadnac, czym zajmowala sie ta para. Prowadzila sklep? Na przyklad monopolowy? Przy barze stalo dwoch robotnikow w kombinezonach, ktorzy musieli tu przyjsc prosto z pracy. Swiadczyly o tym rowniez ich rece, umazane czarnym smarem. Pewnie byli mechanikami. Gdyby posluchal jeszcze kawalek ich ozywionej rozmowy, wiedzialby na pewno, ale po pierwszych kilku zdaniach mial dosc ze wzgledu na niewybredne slownictwo. Powiedzialem mu, kurwa, od razu, ze juz, kurwa, nie bede tak kurewsko harowal. Tos dobrze, kurwa, zrobil. Przy stoliku obok automatu z papierosami siedzialo trzech dwudziestoparoletnich mezczyzn. Raz po raz wybuchali smiechem. Main domyslil sie, ze podkpiwali sobie ze studentow. Wyczuwal wrogosc pomiedzy dwiema grupkami. Wiedzial, ze studenci dzialali na pewien typ mlodych ludzi jak czerwona plachta na byka. Jedna ze studentek wstala od stolika i skierowala sie do toalety, przechodzac obok trzech mlodziencow. Jeden z nich, ubrany w skorzana kurtke i dzinsy, przechylil sie i cos jej powiedzial. Main nie uslyszal jej slow, ale dziewczyna poczerwieniala, a towarzystwo wybuchnelo smiechem. Main spojrzal na stolik, przy ktorym siedzieli studenci i zauwazyl, ze jeden z nich - najbardziej wsciekly - juz sie podnosi. Koledzy powstrzymali go: - Daj spokoj, Neil. Nie warto. Dobra rada, pomyslal Main. Chlopak nie bylby zadnym rywalem dla goscia w kurtce; nie pomoglyby nawet szlachetne motywy. Dziewczyna wrocila z toalety unikajac kontaktu wzrokowego z mezczyznami. Nic juz sie nie wydarzylo, a po chwili studenci opuscili pub. Przy drzwiach minal ich zwalisty facet w dzinsowej kurtce. Mial krotko obciete rude wlosy z wyrazna linia strzyzenia nad uszami. Nowo przybyly dojrzal trzech mezczyzn i dosiadl sie do nich. Main tracil juz zainteresowanie ta czworka, gdy nagle zamarl slyszac, co mowi rudzielec. -Slyszalem, ze stary oszust McKirrop nie zyje. Main odwrocil sie w strone kontuaru, ale widzial wszystko w lustrze. - Kto? -Ten stary pijus z trupiarni. Mainowi zrobilo sie sucho w gardle. Gdy juz mial sie poddac, ktos nareszcie wspomnial o McKirropie. Zamarl w bezruchu probujac wylapac kazde slowo. Zartujesz - stwierdzil mezczyzna w skorzanej kurtce. - Mowili o tym w telewizorni. Jakis typek trzepnal go w leb. Zasluzyl sobie na to. Przeciez nie mial zlych zamiarow - odezwal sie jeden z mezczyzn, ale pozostali go usadzili: - Ten stary nygus mogl nas wpakowac w ladne tarapaty! No dobra, dobra. Powiedzmy, ze masz racje. Na pewno mam racje, do cholery! No ale teraz to juz nikogo nie wrobi, co? - odezwal sie ten, ktory osmielil sie przeciwstawic reszcie. Zapadla krotka cisza, przerwana pytaniem jednego z mezczyzn: - Co jeszcze mowili? Niewiele. - Rudy gosc wzruszyl ramionami. - Tylko tyle, ze wlasnie ten lajdak wykazal sie cholerna odwaga na cmentarzu. Gowno prawda! - parsknal mezczyzna w skorzanej kurtce. - Cos jeszcze? -Tak. Ze policja nie wie, co robic dalej. Informacja wywolala usmiechy u pozostalych. Main czul, jak krew pulsuje mu w skroniach. W najsmielszych marzeniach nie spodziewal sie uslyszec wiecej niz jakas plotke, strzep wiadomosci, a tu taka niespodzianka. Szukal dokladnie tych czterech facetow! Ale zeby takie typki byly satanistami? To nie miescilo mu sie w glowie. Oczywiscie mogli okradac groby dla kogos innego, co juz bylo bardziej prawdopodobne, choc wiele nie wyjasnialo. Main uswiadomil sobie, ze gdzies po drodze uznal, ze satanizm czy czarna magia stanowily "rozrywke" klasy sredniej - tak jak tenis czy narciarstwo - a nie wchodzily w orbite zainteresowan robotnikow. Moze sie mylil, a moze po prostu nie wiedzial, jacy ludzie interesuja sie okultyzmem. Jedno bylo pewne: ci goscie - satanisci czy ich najemnicy - cos wiedzieli o zniknieciu ciala Simona. Main zmruzyl oczy obserwujac mezczyzn w lustrze. Wyobrazal sobie, jak wyciagaja z grobu cialo Simona w ciemna noc. Z trudem opanowal chec rzucenia sie na nich. -Dobrze sie pan czuje? - zapytal kobiecy glos. Nie bylo w nim za grosz troski. Main otworzyl oczy. - Tak... Boli mnie troche glowa - zapewnil barmanke. Dziewczyna spojrzala na niego podejrzliwie i Main domyslil sie, ze zastanawia sie nad wezwaniem wlasciciela. Usmiechnal sie w nadziei, ze barmanka odpusci. Migrena. Przeklenstwo mojego zycia. Skoro jest pan pewny, ze nic panu nie jest... Naprawde wszystko w porzadku. Dziewczyna wrocila do swoich zajec, ale co chwila zerkala w jego strone. Widzial, jak szepnela cos klientowi, ktory natychmiast spojrzal w jego kierunku. Odezwal sie do barmanki, a ta wybuchla smiechem, ktory Mainowi przypominal glos kaczki lecacej nad mokradlami. Jeden z mezczyzn udal sie do toalety. Main wiedzial juz, co zrobi. Poczeka, az do toalety pojdzie najslabszy z czworki. Za takiego uznal goscia, ktory wyrazil cos w rodzaju wspolczucia z powodu smierci McKirropa. Podazy za nim i sprobuje wyciagnac z niego jak najwiecej. Wszyscy pili piwo, wiec nie powinien czekac zbyt dlugo. Oby tylko ta glupia baba za kontuarem nie probowala urozmaicac sobie pracy zbytnim zainteresowaniem jego osoba. Zauwazyl, ze znowu gapi sie na niego, i nie bez trudu zdobyl sie na kolejny usmiech. "Wybraniec" Maina poszedl do toalety. Podazyl za nim po trzydziestu sekundach. Powstrzymal sie przed natychmiastowym atakiem, bo zorientowal sie, ze w toalecie jest ktos jeszcze. Nie przewidzial takiej mozliwosci i w jego glowie zadzwieczal alarm: badz ostrozniejszy! Main udawal, ze przyglada sie sobie w lustrze i poprawia fryzure, az w koncu obcy wyszedl z toalety. Gdy tylko drzwi zamknely sie za nim, Main zaszedl od tylu mezczyzne, ktory sikal do pisuaru. Ten wyczul widocznie, ze cos niedobrego wisi w powietrzu i przestal gwizdac. Zdazyl lekko obrocic glowe, gdy Main nagle przycisnal jego twarz do wyglazurowanej sciany. -Co ty, kur... Przegub Maina zeslizgnal sie na policzek mezczyzny uniemozliwiajac mu wymowienie. Facet zamoczyl spodnie i buty, zanim przestal lac. Main czul przemozna ochote, by sprawic lajdakowi bol. Chcial, by tamten cierpial. Walnalby faceta w twarz z calej sily, ale wydalo mu sie to obrzydliwe. Z najwiekszym trudem sie opanowal. -Jestem ojcem chlopaka, ktorego wykopaliscie z grobu, ty pieprzony sukinsynu! Gadaj, albo zrobie z ciebie miazge. Gdzie jest moj syn? W oczach rzezimieszka pojawil sie strach. Main rozluznil uchwyt, tak zeby tamten mogl mowic. -Chlopie, cos ci sie pomylilo! Main znow przycisnal jego twarz do sciany. - Co mi sie pomylilo, dupku?! - wrzasnal. - Slyszalem, co tam mowiliscie o McKirropie. No, gadaj! Dobra, dobra. Bylismy tam wtedy, ale naprawde zles sie pan dowiedzial. To nie bylo tak. Gadaj, gnoju! Nie moge. Za mocno mnie trzymasz. Main pozwolil, by facet sie wyprostowal i odsunal od sciany. To byl blad. Gdy tylko tamten sie obrocil, kopnal Maina kolanem w krocze i nauczyciel upadl na podloge. W tej samej chwili do toalety wszedl czwarty z towarzystwa, ten w skorzanej kurtce. Co tu sie, u diabla, dzieje?! - zapytal kumpla. Ten facet mowi, ze jest ojcem dzieciaka. Jakiego dzieciaka? Co ty pleciesz? Chryste, no, tego dzieciaka z cmentarza. O, cholera! Rozmowa o Simonie dodala Mainowi nowych sil. Mimo bolu rzucil sie na typa, ktory go kopnal, i walnal go w okolice przepony. Facet steknal i upadl na podloge, a Main znalazl sie na nim. Gdzie jest Simon? - zapytal chrapliwym glosem. - Gdzie on jest? Wszystko ci sie popieprzylo, koles! - odezwal sie mezczyzna w skorzanej kurtce, ale Main nie ustepowal. Gdzie on jest? - powtorzyl chwytajac za gardlo typka lezacego na podlodze. Zdejmij go ze mnie, do cholery! - zarzezil lezacy. Jego kumpel kopnal Maina prosto w zebra, zrzucajac go z kolegi; kiedy Main krzywil sie z bolu, dostal nastepnego kopniaka, tym razem w twarz. Bol rozrywal Mainowi czaszke, ale zdolal sie jakos podniesc, by znow zaatakowac. - Gdzie on jest? -Ten koles zwariowal. - Strach spowodowal, ze glos slabszego faceta brzmial niemal dziewczeco. Mezczyzna w skorzanej kurtce uderzyl wsciekle Maina, znowu powalajac go na podloge. Nauczyciel zauwazyl, ze jego przeciwnik chwyta pojemnik ze srodkiem czyszczacym, stojacy na parapecie. Mimo bolu uznal, ze nie jest to niebezpieczna bron - pojemnik byl plastikowy i miekki. Gdy probowal sie podniesc, facet chlusnal zawartosc butelki prosto w jego twarz. W jednej chwili mial oczy pelne plynu. Krzyknal z bolu i uslyszal, jak drzwi zamykaja sie za wybiegajacymi bandziorami. Oczy mial szczelnie zamkniete, ale wiedzial, ze nie uniknie silnego pieczenia galek ocznych. Po omacku dotarl tam, gdzie wedlug niego powinny byc umywalki i wyciagnal reke w poszukiwaniu kranu. Wszystko wydawalo sie odlegle i nieuchwytne. W koncu natknal sie na kran i puscil silny strumien wody. Maniakalnie oplukiwal twarz bojac sie, ze utraci wzrok. Jak przez mgle docieralo do niego, ze w toalecie pojawili sie ludzie. 9 Otepiajacy bol siegal granicy wytrzymalosci. Main byl jednak swiadom, ze nie wolno mu zemdlec. Jesli chcial zachowac wzrok, musial usunac z oczu resztki plynu. Lzawily od gryzacego swinstwa, a pulsujacy bol glowy niemal wypychal je z oczodolow. Zaschlo mu w gardle od cierpkiego zapachu chloru; oddech mial nierowny. Chaotycznie obmywal oczy woda.Z wolna bol zaczal ustepowac i Main uslyszal chor glosow, ktory rozbrzmiewal wprawdzie w toalecie od dluzszego czasu, jednak na skutek obawy, ze straci wzrok, a takze paralizujacego bolu Main do tej pory nie zwracal na to uwagi. Z ogolnego gwaru zaczal wylapywac poszczegolne slowa. -Co tu sie, u diabla, dzieje? Main nie przestawal oplukiwac oczu. Juz znowu oddychal w miare regularnie. Zadalem ci pytanie! Plyn... Mam w oczach plyn do czyszczenia - tlumaczyl sie Main. Madry ty nie jestes. Jezus, pomyslal Main. Nie mial pojecia, co odpowiedziec na taka idiotyczna uwage. Spojrz, jakiego narobiles balaganu! Gdybym tylko, do cholery, mogl!...- Main gwaltownie zareagowal na kolejny przejaw glupoty. Dlaczego, u diabla, masz to swinstwo w oczach? Ktos mi je tam wlal. Jasna cholera! Nie pozwole, zeby cos takiego dzialo sie w moim pubie. To jest porzadny lokal, a nie jakas speluna. Wierze ci - odpowiedzial z przekasem Main. Bol ustapil na tyle, ze zaczal nad soba panowac, jednak nie przestawal plukac oczu. Od kiedy dostalem licencje, ani razu nie musialem tu wzywac policji i teraz tez tego nie zrobie. Wez sie, koles, w garsc i spadaj stad. I nie pojawiaj sie tu wiecej. Moze powinnismy zadzwonic po karetke? - zapytal glos z glebi, jednak bez zbytniego entuzjazmu. Karetki tez nie bede wzywac. Ej, ty! Spadaj stad! Slyszysz? Main poczul czyjas reke na ramieniu. Stracil ja, by moc dalej plukac oczy. -Slyszysz, co mowie? Main nareszcie podniosl glowe znad umywalki i zaczekal, az woda splynie mu z twarzy. Lekko obrocil glowe i ostroznie otworzyl jedno oko. Widzial wszystko jak przez mgle, ale najwazniejsze, ze widzial. Najpierw dojrzal rozmazane ksztalty twarzy wscieklego wlasciciela. Byl tlusciochem o wydatnych szczekach i haczykowatym nosie, lecz Main w przyplywie radosci uznal go za najprzystojniejszego mezczyzne, jakiego kiedykolwiek widzial. Wyprostowal sie i otarl oczy rekawem. Byl dobre trzydziesci centymetrow wyzszy od wlasciciela i ten cofnal sie o krok. Jego glos przybral bardziej pojednawczy ton: - Nie bede wzywal policji ani zadal, zebys pokryl szkody. Chce tylko, zebys sie wyniosl, jasne? Main spojrzal na niego z ukosa; psychicznie czul sie coraz lepiej. Nie stracil wzroku. Ruszyl ku wyjsciu bez slowa. Grupa klientow stojacych przy drzwiach rozstapila sie niczym wody Morza Czerwonego. Gdy wychodzil z pubu, uslyszal jeszcze glos barmanki, ktora wszystkim opowiadala, ze "tamten facet od poczatku zachowywal sie bardzo dziwnie". -Wielu czubkow kreci sie po ulicach - uslyszal jeszcze Main, zanim drzwi zamknely sie za nim. Znalazl sie sam na ulicy, otulony przyjazna ciemnoscia. Poszedl do domu piechota. Wstydzil sie troche swojego wygladu po bojce w pubie, ale mial duzo spraw do przemyslenia i - co najwazniejsze - chlodne powietrze skutecznie usmierzalo bol oczu, ktore lzawiac znieksztalcaly nocne obrazy. Wokol ulicznych swiatel migotaly aureole. Wciaz dotykal zeber chcac sie upewnic, ze zadne nie jest zlamane. Mial szczescie, bo nawet rana policzka, spuchnietego niemilosiernie, okazala sie niegrozna. Na mysl o wlascicielu pubu zaklal pod nosem, choc z drugiej strony wiedzial, ze nie powinien narzekac. Przybycie policji mogloby zainteresowac prase, a z kolei wladze Merchiston School - niezaleznie od lagodzacych okolicznosci - z pewnoscia wyciagnelyby konsekwencje wobec nauczyciela angielskiego, ktory bierze udzial w barowej bojce. Gdy nareszcie znalazl sie w domu, zaparzyl sobie kawe i usiadl na kanapie. Malo brakowalo, zeby dzwonil na policje i podal rysopisy czterech mezczyzn, ale zwyciezyl zdrowy rozsadek. Zdecydowal, ze poczeka do rana. Na policji mieli juz dosc ustawicznego nekania i poganiania przez Maina, wiec nie chcial, by te nowiny uznali za majaki bredzacego pijaczka. Mimo ze wiele wypil - wydawalo mu sie, ze wieki temu - czul sie absolutnie trzezwy; uznal jednak, ze zrobi na posterunku lepsze wrazenie, gdy sie calkowicie uspokoi i uporzadkuje mysli. Lustro w lazience wyraznie mowilo, ze stoczyl nierowna i przegrana walke, i ze stan jego przekrwionych oczu wymaga natychmiastowej interwencji. W szafeczce znalazl krople do oczu - Mary i Simon cierpieli na katar sienny. Przez chwile trzymal fiolke w reku, po czym szybko ja otworzyl, odrzucajac smutne wspomnienia. Umoczyl dwa waciki w chlodnym plynie, odchylil glowe i przylozyl je do oczu. Gdy tak siedzial w ciszy, bol i upokorzenie, doznane w pubie, zeszly na dalszy plan. Odnalazl przeciez mezczyzn, ktorzy odkopali cialo Simona. Uciekli, wprawdzie, ale nie na dlugo. Potwierdzila sie jego hipoteza, ze sprawcami musieli byc miejscowi. Policja na pewno ich odnajdzie i dowie sie, co sie stalo z Simonem. Opuscilo go poczucie beznadziejnosci. Main jal sie zastanawiac nad tym, co mowili mezczyzni. Szczegolnie jedno zdanie nie dawalo mu spokoju. W kolko mu wmawiali, ze wszystko przekrecil. Co przekrecil? Nie chodzilo tylko o slowa, ale takze o wyraz twarzy tych dwoch. Wygladali niemal na zranionych jego posadzeniami, jakby byli zupelnie niewinni, choc przeciez nie ukrywali, ze tamtej nocy byli na cmentarzu. O co im chodzilo? McKirropa nazwali starym oszustem; domyslil sie, ze chodzilo im o zmyslony opis jego odwagi. Choc, z drugiej strony, McKirrop mogl nazmyslac znacznie wiecej. Chyba to nie McKirrop zbezczescil grob Simona? Zmeczenie scielo Maina z nog, lecz zanim poszedl do lozka, zanotowal wszystko, czego sie dowiedzial, lacznie z dokladnym opisem czterech mezczyzn. Pamietal ich dobrze. Twarze co najmniej dwoch z nich zapadna mu w pamiec do konca zycia. Zalowal, ze nie umie rysowac; policja bedzie musiala sie zadowolic ustnym opisem. Ryan Lafferty po raz nie wiadomo ktory przewrocil sie na drugi bok. W koncu musial sie poddac. Nie usnie tej nocy. Znajdowal sie na ziemi niczyjej pomiedzy snem a swiadomoscia, gdzie troski mecza ze zdwojona sila. A wszystko przez ksiazke o czarach, ktora czytal wieczorem. Zatrzymal sie na rozdziale o Aleisterze Crowleyu, jednym z najbardziej nieslawnych czarownikow XX wieku. Crowley, kiedys uznany za najbardziej nikczemnego osobnika na swiecie, znalazl sie w ksiazce o szkockich czarach ze wzgledu na powiazania z "Boleskin House", znajdujacym sie nad Loch Ness. Autor napisal, ze kiedys Crowley i jego uczniowie wyruszyli, by wskrzesic bozka Pana. Crowley i jeden z uczniow zamkneli sie w pokoju, aby odprawic ceremonie, a pozostali czekali na zewnatrz do rana. Nastepnego dnia, gdy otworzyli drzwi, odkryli, ze towarzysz Crowleya nie zyje, a sam Crowley mamrocze cos w lunatycznym transie. Lafferty otworzyl oczy i przyjrzal sie pelzajacym po suficie cieniom nagich galezi buka, poruszanych porywami wiatru. Ukladaly sie w skomplikowany wzor przypominajacy pajecza siec. Brzeczenie telefonu przerwalo mroczne wizje. Siegajac po sluchawke zastanawial sie, ktory z parafian mogl dzwonic o tej porze. Nie przypominal sobie, by ktokolwiek z nich ciezko chorowal. Zdenerwowany glos Jean 0'Donnell postawil go na rowne nogi. Ojcze! Chodzi o Mary! Lafferty wsparl sie na lokciu. - Co sie jej stalo? Och, ojcze... - Glos Jean zalamal sie w szlochu. Uspokoj sie i powiedz, co sie stalo. Wypadek, ojcze. Wypadek... Na motorze? Tak. Zle z nia, ojcze. Bardzo zle. Gdzie sie teraz znajduje? W szpitalu. Wlasnie dzwonili do mnie z policji. Co dokladnie mowili, Jean? Jean 0'Donnell zaniosla sie szlochem. Miala wypadek. Jest ciezko ranna i zawiezli ja do jakiegos Oddzialu Urazow... Oddzialu Urazow Glowy? Chyba tak. W tej sytuacji to najlepsze dla niej miejsce. Tam sa eksperci od urazow glowy. Och, ojcze... Wiem, Jean. Czy jedziesz do szpitala? Joe juz sie ubiera. Ja tez zaraz tam bede. Gdy Lafferty przybyl do szpitala, Jean 0'Donnell i jej maz siedzieli przytuleni w opustoszalej poczekalni. Nie, nie wstawajcie. - Przystawil plastikowe krzeselko i usiadl naprzeciw zrozpaczonych rodzicow. Czy cos juz wiadomo? Wlasnie czekamy na lekarza - poinformowala go Jean. Lafferty wyciagnal reke i chwycil dlonie Jean i jej meza. Odmowil modlitwe, ktora Jean zakonczyla cichym "amen", lecz Joe milczal, wpatrzony tepo w podloge. Lafferty odwrocil glowe w kierunku zblizajacych sie krokow. Szla ku nim kobieta w bialym kitlu. Lafferty wstal z krzesla. Kobieta spojrzala na Lafferty'ego, a potem na malzenstwo. - Pan i pani 0'Donnell? Jestem doktor Lasseter. Sara Lasseter jeszcze raz zerknela na ksiedza, wiec Jean 0'Donnell wyjasnila: - To jest ojciec Lafferty, ksiadz z naszej parafii. Sara poznala nazwisko, a Lafferty usmiechnal sie widzac blysk w jej oczach. Rozmawialismy przez telefon, pani doktor. Jak sie czuje Mary? - zapytala Jean 0'Donnell. Niestety, nie za dobrze. Jest podlaczona do respiratora. Za wczesnie jeszcze na okreslenie, jak powazne sa urazy glowy, jednak zachowalabym sie nielojalnie wobec panstwa, gdybym chciala was bezpodstawnie pocieszac. Jest naprawde ciezko ranna. Jean zaniosla sie szlochem przykladajac chusteczke do ust i Joe objal ja jeszcze mocniej. Czy wie pani, co sie dokladnie wydarzylo? - zapytal Lafferty. Koledzy z OIT powiedzieli mi, ze jechala na tylnym siodelku motocykla. Doszlo do czolowego zderzenia i Mary wyleciala z motoru jak z katapulty. - Sara znizyla glos do szeptu. - Prawdopodobnie uderzyla w drzewo. Joe 0'Donnell, ktory podczas rozmowy nie odrywal wzroku od podlogi, nagle podniosl glowe. -Zabije lajdaka! Zabije go! Jean uspokoila meza, a Lafferty polozyl reke na jego ramieniu. Sara odezwala sie cicho: - Jesli chodzi panu o mlodego czlowieka, ktoiy siedzial z przodu, to obawiam sie, ze nie zyje. Zginal na miejscu. Joe 0'Donnell ukryl twarz w dloniach i potrzasnal glowa targany sprzecznymi uczuciami. Przepraszam. Po prostu... Nic sie nie stalo - uspokoila go Sara cieplym glosem. Czy mozemy ja zobaczyc? - zapytala Jean. Oczywiscie, uprzedzam tylko, ze Mary podlaczona jest do respiratora. Co to znaczy? Najprosciej mowiac oznacza to, ze oddycha za nia aparatura. W jej gardle umiescilismy rurke, przez ktora respirator wtlacza tlen do organizmu Mary - Inne przewody prowadza do jej zoladka i zyly, dzieki czemu mozemy ja karmic i dostarczac do organizmu niezbedne leki. Prosze sie nie przestraszyc tego widoku. Sara poprowadzila wciaz objetych 0'Donnellow i Lafferty'ego do OUG. We wczesnych godzinach porannych klatka schodowa prowadzaca do oddzialu zionela chlodem, choc Lafferty nawet nie zdazyl zadrzec, bo gdy tylko znalezli sie na oddziale, otulilo ich przyjemne cieplo. Bardzo tu cieplo - Jean wyraznie chciala przerwac posepna cisze. To z uwagi na pacjentow. Na oddziale takim jak ten koce czy ubrania bardzo by przeszkadzaly. Lafferty szybko sie zorientowal, co miala na mysli Sara. Mary 0'Donnell ubrana byla w zwykla szpitalna koszule, ktora nie przykrywala szyi ani ramion, by nie utrudniac do nich dostepu. Z jej ust wychodzila sprawiajaca przykre wrazenie plastikowa rurka, a klatka piersiowa unosila sie i opadala w rytm pracy ryczacego i klekoczacego wentylatora. Elektrody wystawaly spomiedzy bandazy na glowie. Na twarzy widniala czerwona prega. Oczy Mary byly zamkniete. Nie zareagowala, gdy zrozpaczona matka uklekla przy lozku i polozyla glowe na jej ramieniu. Juz dobrze... - Joe niezdarnie objal zone i pomogl sie jej podniesc. Czy mozemy zostac przy Mary? - zapytala Jean, gdy juz doszla do siebie. Nie mialoby to wiekszego sensu. W nocy nic juz sie nie moze wydarzyc. Gdy jutro przeprowadzimy wszystkie testy, bedziemy wiedziec wiecej. A jesli jej stan pogorszy sie i... Mary nie umrze. Oddycha za nia respirator. Jean wygladala na zdumiona. - Czy to oznacza, ze Mary nie moze umrzec? -Mozna tak powiedziec. Do chwili gdy nie zostanie odlaczona od respiratora, jej krew bedzie utleniana, co oznacza, ze dzialajacy respirator nie pozwoli Mary umrzec. Jean 0'Donnell kamien musial spasc z serca, gdyz odetchnela gleboko. To wspaniale, co teraz moze medycyna - zachwycil sie Joe. Moze jednak sie okazac - ostrzegla Sara - ze mozg Mary jest nieodwracalnie uszkodzony. Wiec wtedy by tylko wegetowala? - wzdrygnela sie Jean. -Tak. To jest mozliwe. Musimy miec nadzieje, ze wszystko dobrze sie ulozy. - I musimy sie modlic - dodala Jean spogladajac na corke. - Bedzie sie ojciec za nia modlil? - zapytala Lafferty'ego nie odwracajac glowy. Wiesz, ze tak. Prosze teraz isc do domu i sprobowac zasnac. Zadzwonimy do panstwa rano, gdy bedziemy wiedziec cos wiecej. Jean spojrzala na Joego, ktory znowu ja objal. Zanim skierowali sie do drzwi, kiwnieciem glowy wyrazila wdziecznosc Sarze. Lafferty pozostal z lekarka. Ciesze sie, ze nareszcie nadarzyla sie okazja, by ojca osobiscie przeprosic. Naprawde jest mi przykro, ze nie powiadomilam ojca o smierci Johna McKirropa. Nie ma o czym mowic, pani doktor. Prosze juz sobie nie zaprzatac tym glowy. Dziekuje za wyrozumialosc, ojcze. Napije sie ojciec kawy? Z przyjemnoscia. - Podazyl za Sara do dyzurki, gdzie wlaczyla elektryczny czajnik. Mam tylko rozpuszczalna. Nie ma sprawy. Czy na pewno nie powinna pani pojsc sie polozyc? Przywiezienie Mary przerwalo pani sen, prawda? Tak, ale mysle, ze kawa dobrze mi zrobi. Czy nie sadzi ojciec, ze bylam zbyt bezposrednia, zbyt szczera z 0'Donnellami? - Sara spojrzala na Lafferty'ego. Poczul do niej nieklamana sympatie. Chyba nie. Pani slowa odebralem tak, ze szanse na wyzdrowienie Mary sa niewielkie. Niestety tak. - Sara pokiwala smutno glowa. - Miala niewlasciwy kask, ktory w dodatku byl uszkodzony w wyniku wczesniejszego wypadku. Jest naprawde ciezko ranna i dlatego uwazalam za stosowne przygotowac 0'Donnel-low na najgorsze. -Zrobila to pani z duzym wyczuciem. Sara gleboko odetchnela. Nawet ojciec nie wie, jak bardzo mi ulzylo. Wiem, ze to zabrzmi okropnie, ale gdy codziennie widzi sie pokiereszowane glowy i szlochajacych krewnych, trudno jest wzbudzac w sobie... Ciagle wspolczucie? Dokladnie - zgodzila sie Sara. - Czuje, ze ta obojetnosc poglebia sie i mimo wyrzutow sumienia nie potrafie z nia walczyc. Czasami nienawidze siebie za to. Nie ma sie czego wstydzic. Mysle, ze w ten sposob broni sie pani przed smutkiem i gorycza, z ktorymi pani tak czesto tu sie spotyka. Prosze sie nie martwic, kazdy by tak zareagowal. Wciaz jest pani ta sama ciepla i otwarta osoba, jaka byla pani, zanim zaczela tu pracowac. Sara zebrala mysli. -Moze nie powinnam tego mowic, ale po raz pierwszy slysze od duchownego tak pokrzepiajace slowa. Lafferty usmiechnal sie. A ja widze, ze jeszcze potrafie zrobic cos pozytecznego. Jeszcze kawy? Nie, dziekuje. Nie wiem, czy powinienem wracac do historii McKirropa, ale pani watpliwosci co do tego, czy odzyskal przytomnosc, czy tez nie, nie daja mi spokoju. Lafferty zauwazyl, ze Sara zesztywniala slyszac to nazwisko. -Jesli to nie moja sprawa, prosze mi powiedziec, a ja po prostu sie zamkne. Sara wiedziala, ze koniecznie musi komus opowiedziec o okolicznosciach smierci McKirropa, ale najpierw chciala to dobrze przemyslec. Powiadomila Lafferty'ego jedynie o watpliwosciach lekarzy, czy aby McKirrop na pewno odzyskal przytomnosc. -Sadzi pani, ze wiedzial, co mowi? - zapytal Lafferty, gdy skonczyla. -Tak - zapewnila Sara. - Nie pamietal, dlaczego znalazl sie w szpitalu, ale z pelna swiadomoscia opowiadal o tym, co wydarzylo sie na cmentarzu. -O tym wlasnie chcialem z nim porozmawiac - przyznal Lafferty. -Tak? John Main poprosil mnie, bym pomogl mu dowiedziec sie, co sie stalo z cialem syna. Rozumiem. Tak mi go zal. Tyle doswiadczyl, a tu jeszcze taka tragedia. Zna go pani? Osobiscie nie, ale jego syn umarl tu, na OUG. Alez oczywiscie. Zapomnialem... Czy pani pamieta, co McKirrop mowil w przeblysku swiadomosci? Zaledwie kilka zdan, ale zdolal dokladnie opisac "cmentarny incydent". Mowil cos o trumnie, ktora zostala otwarta, o bandzie meneli, ktorzy go pobili. Meneli? - zapytal Lafferty marszczac brwi ze zdziwienia. - Uzyl tego slowa? Tak. Menele. - Cos jeszcze? - Nic, nic wiecej. Jestem wdzieczny, ze zechciala mi pani o tym opowiedziec. Ja tez sie ciesze. -Dobranoc, pani doktor. Na podstawie tego, co mowila pani o Mary, wnioskuje, ze niedlugo znowu mozemy sie spotkac. Sara pokiwala glowa i pozegnala Lafferty'ego. Swit rozowil juz niebo, gdy Lafferty podchodzil do samochodu. Obok szpitalnej bramy przejechal woz z mlekiem. Butelki pobrzekiwaly w skrzynkach, podskakujac na nierownej drodze. "Menele" to dziwne okreslenie na satanistow, pomyslal, gdy po ciemku probowal wsunac kluczyki do stacyjki. Slowo "menele" kojarzylo sie z lobuzami, ktorzy bezmyslnie niszczyli, co im wpadlo w rece, ale na pewno nie bezczescili grobow. To nie bylo w ich stylu. Silnik starego forda eskorta zaskoczyl nareszcie ze zgrzytem, ktory oznaczal, ze sprzeglo wymagalo naprawy. Teoretycznie Sara miala wolny ranek, jednak poranny obchod poprowadzi dzisiaj Tyndall, wiec powinna pojawic sie w szpitalu. Przybyla na oddzial pietnascie minut przed czasem, tak by zdazyc poinformowac Stubbsa o przyjeciu Mary 0'Donnell. Zastala Stubbsa przy pacjentce i zorientowala sie, ze zarzadzil przeprowadzenie testow sonda Sigma. Czy uwaza pan, ze takie testy przyniosa jakiekolwiek korzysci? Mary doznala bardzo powaznych obrazen. U kazdego pacjenta ponizej osiemnastego roku zycia nalezy przeprowadzic badania sonda Sigma. To rutynowa procedura. W przypadku starszych pacjentow badania sa fakultatywne, ale nasza mloda dama nie ukonczyla jeszcze osiemnastki, prawda? -No tak... -Myslalem, ze pani o tym wie. Nikt mi nie powiedzial. Stubbs milczal. Czy pan przeprowadzi testy u panny 0'Donnell? - zapytala Sara. Tak, chyba ze doktor Tyndall wyznaczy kogos innego. Dlaczego pani pyta? W nocy poznalam jej rodzicow i ksiedza z parafii. Stad moje zainteresowanie pacjentka. - Zdawala sobie sprawe, ze mowiac to skazuje siebie na wysluchanie reprymendy Stubbsa, ktory nie omieszkal wykorzystac okazji. I rzeczywiscie. Prosze sie nie angazowac emocjonalnie w sprawy pacjentow - powiedzial. - Chyba juz pani o tym wspominalem. To pania wykonczy i najpozniej za rok nie bedzie juz pani w stanie efektywnie wykonywac swoich zadan. Prosze traktowac pacjentow jak kolejne przypadki chorob i tyle. Robic dla nich wszystko, ale nie angazowac sie emocjonalnie. Moze uda mi sie to wyposrodkowac, doktorze Stubbs - powiedziala Sara tonem, ktory sugerowal, ze zupelnie jej nie zrozumial. Mowie to dla pani dobra. Nie wytrwa pani roku. I tak nie mam zamiaru robic kariery w tej dziedzinie medycyny. No tak. - Stubbs usmiechnal sie. - Slyszalem. Pani postanowila byc lekarzem rodzinnym. Tak jak tatus. Sara zaczerwienila sie, ale trzymala jezyk za zebami. Tak, to inna sytuacja. Ile serca mozna wlozyc w leczenie chorych gardel czy czyrakow na tylku? Zawod lekarza domowego oznacza znacznie wiecej. -Oczywiscie. Zapomnialem o badaniach prenatalnych - mruknal Stubbs. Sara spojrzala na Stubba z pogarda, co nie zrobilo na nim wrazenia. Prosze sie rozejrzec. Oto awangarda nowoczesnej medycyny! Otrzymala pani szanse pracy na przedniej linii medycznego frontu, a spieszy sie pani do pomagania kobietom przechodzacym menopauze! To absurd, to... - Sara nie potrafila zareagowac na drwiny Stubbsa. Najbardziej bolalo ja poczucie nielojalnosci wobec samej siebie, bo w glebi serca przyznawala Stubbsowi racje. Dzien dobry wszystkim - glos Murdocha Tyndalla przerwal sprzeczke Sary i Stubbsa. Dzien dobry - odpowiedzieli jednoczesnie nie odrywajac od siebie wzroku. Mozemy zaczynac? Podczas obchodu Stubbs informowal Tyndalla o postepach leczenia kazdego z pacjentow. Sara odzywala sie tylko wtedy, gdy ja o to poproszono. Na Mary 0'Donnell przyszla kolej na samym koncu, gdyz przyjeto ja jako ostatnia. Tyndall odczytal dane z karty. Nie wyglada to za dobrze, co? Nie, panie doktorze. Czy przeprowadzi pan testy? Tak. A co z sonda Sigma? Czy podlaczy ja pan pacjentce? Zrobie to, zanim wyjde. Mamy sterylny zestaw? Tak - odpowiedziala siostra Roche. Czy znamy krewnych? Stubbs odwrocil sie w kierunku Sary. Nad ranem byli tu jej rodzice. Towarzyszyl im ksiadz z parafii. Troche za szybko. - Tyndall usmiechnal sie z wlasnego dowcipu. Odnioslam wrazenie, ze ojciec Lafferty jest przyjacielem rodziny. Lafferty? Czy to nie on interesowal sie panem McKirropem? Tak. -Jesli tak dalej pojdzie, bedziemy musieli go uczynic oddzialowym kapelanem. Wszyscy usmiechneli sie jak na zawolanie. Mam nadzieje, ze nie dodala im pani niepotrzebnej otuchy? - zapytal Tyndall przybierajac powazny ton. Nie, panie doktorze. Chyba zrozumieli, ze sytuacja jest bardzo trudna. To dobrze - odpowiedzial smutno Tyndall. - Byc moze bedziemy musieli ich wezwac, gdy otrzymamy wyniki badan. Nie chcialbym ciagnac tego w nieskonczonosc, jesli okaze sie, ze pacjentka nie ma szans na wyzdrowienie. Pewnie nie orientuje sie pani, jak ten ksiadz moze zareagowac na ewentualna decyzje o odlaczeniu respiratora? Nie za bardzo - odpowiedziala Sara. - Jednak musze przyznac, ze ojciec Lafferty robil wrazenie pragmatycznego czlowieka. To dobrze. Nie bylbym zachwycony, gdyby jakis faryzeusz w sutannie wywolywal zamieszanie na oddziale. To tyle. Prosze przygotowac sondy, siostro. Oczywiscie, panie doktorze. Tyndall poszedl sie przygotowac do rutynowego chirurgicznego zabiegu polegajacego na implantacji w czaszke Mary 0'Donnell sond Sigma. Po kilku minutach w dyzurce zabrzeczal telefon. Pielegniarka poinformowala, ze dzwoni pani 0'Donnell. -Prosze podejsc do telefonu, a ja przygotuje sprzet do wykonania badan. Prosze ja powiadomic, ze wyniki badan bedziemy mieli w poludnie. Wie pani, co mowic. Sara powiedziala pani O'Donnell, ze stan Mary nie zmienia sie. Nie przypominala Jean, ze dopoki aparatura oddycha za Mary, jej stan nie moze ulec zmianom. Czy to oznacza, ze sa szanse, ze Mary wyzdrowieje? - zapytala Jean O'Donnell z nutka nadziei w glosie. Niestety, jeszcze nie jestesmy w stanie tego stwierdzic. Jej stan sie nie zmienia, ale nie znamy jeszcze charakteru uszkodzen mozgu Mary. Doktor Stubbs zabiera sie wlasnie do wykonania badan. Czy moze pani zadzwonic jeszcze raz w porze obiadowej? Oczywiscie, pani doktor. Jeszcze raz dziekuje. Do uslyszenia. Lafferty spedzil ranek w kosciele. Modlil sie o wyzdrowienie Mary O'Donnell, ale rowniez o sile dla jej zrozpaczonych rodzicow, gdy ewentualnie beda musieli pogodzic sie ze smiercia corki. Po porannej rozmowie z Sara Lasseter mial przeczucie, ze modlitwa w drugiej intencji jest bardziej potrzebna. Zastanawial sie, jak zniesie to Jean. Prosil Boga, by jej niezlomna wiara przetrwala najciezsza probe. Joseph 0'Donnell zgorzknieje, co w polaczeniu z wyrzutami sumienia moze okazac sie wybuchowa mieszanka. Joe potrzebowal kogos albo czegos, na co moglby zrzucic wine. Od tygodni nie mogl dojsc do porozumienia z Mary w sprawie jej chlopaka i nocnych powrotow do domu. Joe oczywiscie kochal corke, ale poniewaz nie potrafil jej o tym zapewnic i poniewaz - jesli Mary umrze - stosunki miedzy nimi nie zdaza ulec poprawie, bedzie czul sie oszukany i dotkniety. Lafferty zadzwonil do 0'Donnellow, by zorientowac sie w sytuacji. Sluchawke podniosl Joe. Wciaz to samo. Zadnej poprawy? Dzis rano robia testy. Zadzwonie pozniej, Joe. Ojcze? Tak? Jesli chodzi o klotnie miedzy mna a Mary i o siniaka na jej twarzy... nie chcialem jej zrobic nic zlego. Ja... naprawde... bardzo ja kocham. Wiem, Joe. Nie zamartwiaj sie, zadzwonie pozniej. - Lafferty rozmyslal o Joem, gdy zadzwieczal telefon. Dzwonil ozywiony John Main. Pomyslalem sobie, ze chcialbys wiedziec, Ryan. Odnalazlem ich. Natknalem sie na nich zeszlej nocy. Lafferty musial sie zastanowic, by odgadnac, kogo ma na mysli Main. Mowisz o facetach, ktorzy zabrali cialo Simona? Tak. Znalazlem cala czworke. Jak, na Boga, ci sie to udalo? Main opowiedzial o pomysle odwiedzenia kilku pubow i o tym, jak to sprawdzilo sie w praktyce. Byli w ostatnim pubie, do ktorego zawitalem. Wlasnie wrocilem z komisariatu, gdzie zostawilem ich rysopisy. Rysopisy? Main opowiedzial o bojce, w wyniku ktorej o malo nie stracil wzroku. Lafferty zmarszczyl brwi. Co z twoimi oczyma? Jeszcze bola, ale widze. Nic sie nie stalo. -Wiec kim sa ci ludzie? Znaja ich na policji? Przejrzalem policyjna kronike, ale nie bylo w niej ich zdjec. Wygladali na zwyklych meneli. Policja zapewnia, ze skoro juz wiedza, gdzie szukac, na pewno ich znajda. Znowu to slowo, pomyslal Lafferty. "Menele". Skad wiesz, ze to wlasnie oni? - zapytal. Nie zaprzeczyli, ze tam byli. Co?! Przyznali sie do zabrania ciala Simona? Nie, tak daleko sie nie posuneli. Probowali mnie przekonac, ze wszystko mi sie pomylilo, ale kojarzyli McKirropa i przyznali, ze byli wtedy na cmentarzu. Dzieki Bogu. Niestety, w bibliotece nie dogrzebalem sie do niczego. Mam nadzieje, ze policja szybko ich zlapie i skonczy sie nareszcie twoj koszmar. Dokladnie. Jestesmy prawie u celu. Niewykluczone, ze ta czworka dziala na zlecenie kogos innego, ale i tego sie dowiem w niedalekiej przyszlosci. Na pewno. Informuj mnie na biezaco. Oczywiscie. Lafferty odlozyl sluchawke i objal dlonmi policzki. Masowal je delikatnie, rozmyslajac nad wiesciami od Maina. McKirrop w swych polprzytomnych majakach uzyl slowa "menele", ktore wtedy wydalo mu sie niewlasciwe. Ale Main tez tak ich okreslil, co oznaczalo, ze McKirrop wiedzial, co mowi. Tymi cmentarnymi hienami okazali sie zwykli mlodzi chuligani. Jal sie zastanawiac nad swoja wczesniejsza hipoteza, ze "menele" nie kradna cial. Co to wszystko moglo znaczyc? A moze Main mial racje? Mogli tam'byc z polecenia kogos innego, choc, z drugiej strony, nie wspomnieli nic o takiej mozliwosci podczas konfrontacji z Mainem. Zapewniali go, jak twierdzi Main, ze wszystko mu sie pomylilo. Mowiac cos takiego oskarzony rozpoczynal zwykle proby dowiedzenia swojej niewinnosci. Lecz jesli ci mezczyzni nie zaprzeczali, ze byli wtedy na cmentarzu, jak mogli twierdzic, ze sa niewinni? Interesujaca zagadka, przyznal Lafferty. 10 Sara zdecydowala sie zostac na testach Mary 0'Donnell, choc teoretycznie mogla zejsc z dyzuru po wyjsciu Tyndalla. Byla obecna, kiedy Stubbs zakonczyl badania. Westchnal gleboko i powiedzial:-Sprawa jest oczywista. Nie ma zadnych oznak zycia. Wreczyl jej wyniki. Zaczela przedzierac sie przez nie uporzadkowana sterte papierow, oddzielajac wpierw wykresy od reszty wydrukow. Nie trzeba bylo duzo czasu, by stwierdzic, ze Stubbs mial racje. Z ktorejkolwiek strony by na to patrzec, Mary 0'Donnell nie zyla. Nawet Sigma, najczulszy test ze wszystkich, nic nie wykazywal. Mloda dziewczyna na lozku, ktorej piers podnosila sie i opadala w rytm elektrycznych impulsow, byla tylko pusta skorupa, w ktorej nie bylo wiecej zycia niz w fotografii. -Zadzwonie do doktora Tyndalla - powiedzial Stubbs. - Moze moglabys przekazac rodzicom, by przyszli dzis po poludniu? Im szybciej to zalatwimy, tym lepiej. Stubbs poszedl do pokoju lekarzy, by zatelefonowac. Wrocil po kilku minutach i oznajmil: - Doktor Tyndall moze przyjsc dzis po poludniu. Teraz wszystko zalezy od rodzicow. Zadzwonie do nich - powiedziala Sara. Doktor Tyndall bedzie tu o wpol do trzeciej. Zapytaj, czy nie mogliby przyjsc o drugiej, dobrze? Chcialbym najpierw z nimi porozmawiac. Sara spojrzala na Stubbsa, ktorzy wytrzymal jej spojrzenie nie spuszczajac wzroku. Dobrze - powiedziala. Przy okazji, doktor Tyndall chce, bys byla obecna przy rozmowie z nimi. To czesc twojego szkolenia. Sara poszla do dyzurki z ciezkim sercem. Wiedziala, ze 0'Donnellowie spedzili cala noc modlac sie i zyjac nadzieja, ze ich corka wyjdzie z tego. Ich nerwy byly napiete jak struny i gdy zadzwoni telefon, sluchawke chwyca niespokojne rece. Wystukala numer palcem wskazujacym, powoli i z rozmyslem, wzdragajac sie przed uruchamianiem lawiny nieszczesc. Telefon odebrano po pierwszym dzwonku. -Tak? - zapytala Jean 0'Donnell glosem pelnym niepokoju. Sara przelknela sline i powiedziala: -Pani 0'Donnell, tu doktor Lasseter ze szpitala. Czy moglibyscie panstwo z mezem przyjsc dzis po poludniu, zeby porozmawiac z doktorem Tyndallem? -Co sie stalo? Czy stan Mary sie pogorszyl? - zapytala Jean O'Donnell. Sara slyszala, jak w glebi pokoju maz pyta, co sie stalo. Przeprowadzilismy kilka testow i teraz chcielismy przedyskutowac z panstwem ich wyniki. Przedyskutowac... - powtorzyla wolno Jean 0'Donnell. Doktor Tyndall wszystko wytlumaczy dzis po poludniu - powiedziala miekko Sara. Rozumiem - odrzekla sztywno Jean. Sara byla pewna, ze Jean 0'Donnell zrozumiala konsekwencje tego spotkania. W jej glosie nie bylo juz niepokoju; mowila spokojnie i bezbarwnie. Czegos nagle zabraklo i Sara wiedziala czego - nadziei. Czy o drugiej bedzie dobrze? Tak. Przyjdziemy. Sara byla zadowolona, ze Tyndall zawsze bral na siebie oglaszanie rodzinom pacjentow zlej nowiny. Byl dobry dla pacjentow i rownie dobry dla ich rodzin. Mial wielkie wyczucie sytuacji, co w przypadkach takich jak ten, bylo niezwykle wazne. Rodzina chetnie rozmawiala z takim czlowiekiem - solidnym, wzbudzajacym zaufanie, dobrze ubranym, z wlosami przyproszonymi siwizna, taktownym, wspolczujacym, rozumiejacym. Podejrzewala, ze Stubbs w takiej sytuacji sprawdzilby sie fatalnie; martwilo ja, ze chce pierwszy porozmawiac z 0'Donnellami. Chyba nie ma zamiaru wyreczac Tyndalla w pytaniu o zgode na przeszczep organow? Rozmowy z pograzonymi w rozpaczy bliskimi byly ta czescia pracy lekarza, ktorej dotad udawalo sie jej uniknac, dzieki temu, ze Tyndall mial zwyczaj zalatwiania tego osobiscie. Nie mogla jednak uciekac przed tymi rozmowami w nieskonczonosc. Podejrzewala, ze Tyndall chcial ja tam widziec wlasnie z tego powodu. Smierc byla czestym gosciem wOUG. Gdy minela druga, a 0'Donnellowie sie nie pojawiali, Sara zauwazyla, ze Stubbs zaczyna sie denerwowac. Patrzyl na zegarek co pol minuty. Po kwadransie najwyrazniej stracil cierpliwosc. -Gdzie oni sa, do diabla? Sara, nie bedac pewna, czy powinna na to odpowiedziec, mruknela cos o spoznieniu. W glebi duszy cieszyla sie, ze 0'Donnellowie nie zdaza porozmawiac z samym Stubbsem. Tyndall przyszedl wczesniej, dwadziescia po drugiej, wiec nie pozostalo co do tego zadnych watpliwosci. Sara uslyszala, jak Stubbs wychodzac przeklal pod nosem. O'Donnellowie przyjechali za piec wpol do trzeciej. Joe tlumaczyl sie, ze musial zmieniac kolo w samochodzie. -Cholerne dzieciaki - mruknal, ale nie rozwodzil sie dalej nad tym wydarzeniem. Tyndall wstal, gdy Jean 0'Donnell weszla do pokoju. Zachowywala sie niepewnie. Najpierw zapukala delikatnie, a potem wsunela glowe. Tyndall usmiechnal sie i uscisnal jej dlon. Sara zauwazyla, ze jego usmiech byl po prostu idealny. Nie tak szeroki, by sugerowac, ze wszystko jest w porzadku i nie taki blady, zeby wygladal ha czysto konwencjonalny. To byl usmiech adresowany do osoby zaufanej, ktora wszystko zrozumie. Tyndall uscisnal dlon Joemu, ktory wszedl drugi, a potem Lafferty'emu, ktory pojawil sie na koncu. Jego widok sprawil, ze Tyndall uniosl brwi. -Pani 0'Donnell prosila mnie, bym tu przyjechal - wyjasnil Lafferty. - Czy to panu nie przeszkadza, doktorze? -Absolutnie nie - odrzekl Tyndall. - Prosze usiasc. Sara przywitala sie z 0'Donnellami i z Laffertym, ktory zapytal: -Czy pani w ogole nie sypia, pani doktor? Odpowiedziala usmiechem. Tyndall zdjal okulary i polozyl je przed soba na biurku. -Bedzie najlepiej, jesli od razu przejde do rzeczy - zaczal lagodnie. - Wykonalismy wszystkie testy i szczerze mowiac, wiadomosci nie sa dobre. Tyndall przerwal; Jean i Joe przysuneli sie do siebie. Sara zauwazyla, ze Jean jest tylko pozornie opanowana, ale trzyma Joego za reke tak mocno, ze pobielaly jej kostki dloni. Tyndall kontynuowal. -Nie jestesmy w stanie wykryc zadnych aktywnych funkcji mozgu Mary, mimo ze wykonalismy wszystkie testy przy uzyciu najlepszego sprzetu, jakim dzis dysponuje medycyna. Zadnych. Sara uznala, ze choc forma tej informacji byla lagodna i subtelna, to jej tresc - brutalnie szczera. Tyndall nie tracil czasu, by przejsc do sedna sprawy. Mozg Mary byl martwy. Nie bylo dla niej nadziei. Czy to nie znaczy, ze ona jest po prostu w spiaczce? - zapytal Joe po krotkiej chwili. W porownaniu ze staranna modulacja Tyndalla, jego glos brzmial twardo i chropowato. Zdawal sie kruszyc powietrze w pokoju. Obawiam sie, ze nie - powiedzial Tyndall. - Na podstawie wszelkich przeprowadzonych badan musze z przykroscia stwierdzic, ze mozg Mary jest martwy. Jean wygladala, jakby czas sie dla niej zatrzymal. Twarz jej zastygla i tylko oczy wygladaly jak dwa lustra, w ktorych odbija sie gleboki smutek. Za to twarz Joego wyrazala kilka uczuc naraz: konsternacje, zaskoczenie, bol. Co to dokladnie znaczy - martwy mozg? - zapytal. To znaczy, ze wasza corka nie odzyska przytomnosci. Nie mozna jej juz uratowac. Jest mi bardzo przykro. -Ale wciaz jest podlaczona do tej maszyny, prawda? - upewnil sie Joe. - Na pewno jest jeszcze czas. Przeciez codziennie czyta sie o ludziach, ktorzy odzyskuja przytomnosc nawet po latach. Tyndall potrzasnal glowa. Przykro mi, ale to nie tak. Mozg tych ludzi wciaz funkcjonuje, choc sa nieprzytomni. Mozg Mary nie dziala. Faktycznie jest martwa. Maszyny podtrzymuja jej oddychanie i pompuja krew, ale to tylko proste mechaniczne procesy. Mary juz nigdy nie bedzie mogla robic tego sama. Ale przeciez... - zaprotestowal Joe, lecz zaraz jego oczy napelnily sie lzami i zaczal potrzasac glowa, jakby w ten sposob chcial zaprzeczyc faktom. Jean wziela jego reke i pocalowala. Sama plakala, ale odezwala sie spokojnie: -Mary odeszla, kochanie. Musimy sie z tym pogodzic. Lafferty zdecydowal sie pozostac z tylu. Chcial pomoc, ale tych dwoje ludzi stanowilo dla siebie nawzajem najlepsze wsparcie. Nie byl im potrzebny. Po kilku chwilach Jean 0'Donnell zwrocila sie do Tyndalla: -Wiec chce pan odlaczyc maszyny, tak? Tyndall skinal glowa. Sara pomyslala, ze nawet ten gest byl starannie dopracowany. Zawsze byl to dla rodzicow najtrudniejszy emocjonalnie moment, ale Tyndall przeprowadzil ich przez niego wprawnie, jakby chodzilo wylacznie o czynnosc techniczna. Joe i Jean, obejmujac sie wzajemnie, wyrazili milczaca zgode. Lafferty tylko patrzyl. Tyndall uniosl reke do glowy, jakby go rozbolala, i powiedzial: - Jest jeszcze jedna rzecz, o ktora musze zapytac. Sara wstrzymala oddech. Jean i Joe 0'Donnellowie wpatrywali sie w Tyndalla uwaznie, ale milczeli. Tyndall mowil dalej, jakby slowa sprawialy mu bol: Istnieje mozliwosc, ze Mary moglaby pomoc jakiemus innemu pacjentowi.. 0'Donnellowie wydawali sie byc zaskoczeni. Pomoc? - zapytala Jean. Tyndall zawiesil na chwile glos, a potem powiedzial: -Jej organy... Twarz Joego 0'Donnella stwardniala, a w jego oczach pojawil sie gniew. Nie ma mowy! - krzyknal. - Nikt nie tknie mojej malej dziewczynki. Czy to jasne? Absolutnie - odrzekl spokojnie Tyndall. - Jesli tego nie chcecie, to wasza wola bedzie uszanowana. Joe uspokoil sie tak samo szybko, jak wybuchnal gniewem i Sara pomyslala, ze Tyndall moglby jeszcze raz sprobowac poprosic o zgode, ale nie zrobil tego. Najwyrazniej uznal, ze sprawa jest przegrana. -Czy moglibysmy ja jeszcze zobaczyc? - zapytala Jean. -Oczywiscie - odrzekl Tyndall. - Pojdzie pani? - zwrocil sie do Sary. Sara kiwnela glowa i zaprowadzila 0'Donnellow do corki. Ze scisnietym gardlem obserwowala, jak rodzice po raz ostatni patrza na swoje dziecko. W pewnym momencie Joe 0'Donnell zwrocil sie do niej i zapytal ochryplym szeptem: - Nie bedzie cierpiala, prawda? -Nie - odrzekla Sara, walczac ze soba, by nie wybuchnac placzem. - To juz jest poza nia. Sara czula, ze sytuacja zaczyna robic sie niezreczna. Zadne z 0'Donnellow nie chcialo opuscic corki, wiedzac, ze widza ja po raz ostatni. Sara zas nie wiedziala, ile czasu powinna im dac, zanim zasugeruje, ze powinni juz isc. Z klopotu wybawil ja Tyndall. Dolaczyl do nich i powiedzial delikatnie: -Obawiam sie, ze jest jeszcze kilka formalnosci, ktorych musimy dopelnic. Wyprowadzil rodzicow, zostawiajac Sare sama. Niemal natychmiast dolaczyl do niej Ryan Lafferty, ktory zauwazyl, ze jest bliska placzu. -Bog dal, Bog wzial - powiedzial. -Czasami nienawidze tej pracy - wybuchnela Sara. Lafferty objal ja ramieniem i pierwsze lzy poplynely po policzkach lekarki. Niech ojciec na mnie spojrzy - lkala. - Mam byc lekarzem, a zachowuje sie jak glupia mala dziewczynka. Wspolczucie nie jest przestepstwem, pani doktor. Swiatu przydaloby sie wiecej "malych glupich dziewczynek". Sara wytarla oczy chusteczka i uspokoila sie, nim powiedziala: - Dziekuje ojcu. Nadszedl czas, by i Lafferty po raz ostatni spojrzal na Mary 0'Donnell. Nastepnym razem mial sie z nia spotkac na nabozenstwie zalobnym. -Czy chce ojciec, zebym wyszla? - zapytala Sara. Lafferty skinal glowa nie odwracajac sie. Sara sie wycofala. Lafferty czul skurcz w gardle, patrzac na mloda twarzy Mary 0'Donnell, taka blada i spokojna. Przeczytal karte identyfikacyjna w nogach lozka: Mary 0'Donnell, urodzona trzynastego stycznia 1978. To wydawalo sie wczoraj. Czas co prawda zdawal sie plynac szybciej wraz z wiekiem, ale pietnascie lat to naprawde bardzo malo. Lafferty zauwazyl grecka litere w dolnym rogu lozka i przypomnial sobie, ze gdzies ja wczesniej widzial. Byla na karcie, ktora zauwazyl w mieszkaniu Johna Maina, na stoliku, ktory sluzyl do wywolywania duchow. Wtedy nie mogl sobie przypomniec, jak sie ta litera nazywa. Teraz niespodziewanie nazwa wrocila do niego. To byla sigma. Lafferty powierzyl dusze Mary 0'Donnell Bogu. Joseph i Jean plakali, a Sara zagryzala wargi. Murdoch Tyndall odlaczyl respirator i piers Mary poruszyla sie po raz ostatni, po czym zastygla w bezruchu. Przez moment cisza wydawala sie niemal nie do zniesienia, ale Murdoch Tyndall szybko sie zakrzatnal i wyprowadzil rodzicow z sali. -Bedzie pani na pogrzebie, doktor Lasseter? - zapytal Lafferty. -Nie, ojcze - odrzekla Sara potrzasajac glowa. - To wbrew regulom szpitala. - Uswiadamiajac sobie, jak bezosobowo to zabrzmialo, dodala: - Jest ich zbyt wiele. Oczywiscie. Co za bezmyslne pytanie. Absolutnie nie! - zapewnila go Sara z nieoczekiwana gwaltownoscia. Z jakiegos powodu bardzo nie chciala zranic tego czlowieka. Moze dlatego, ze byl dla niej taki mily, gdy poczula sie bezbronna, a moze dlatego, ze wyczula w nim taka sama bezbronnosc. Nie przyszlo jej to wczesniej do glowy, ale teraz poczula, ze musi sie komus zwierzyc. Lafferty byl wlasciwym czlowiekiem. Czy moglabym z ojcem porozmawiac? Oczywiscie - odrzekl automatycznie Lafferty, zanim zaczal rozwazac dlaczego. - Teraz? Wolalabym, zebysmy porozmawiali gdzie indziej - powiedziala Sara ogladajac sie przez ramie. Moze przyjdzie pani do sw. Ksawerego? Mieszkam obok - zasugerowal Lafferty. - Albo... Dobrze, bardzo chetnie. Dzis wieczor? Swietnie. Mam wolne. Powiedzmy o siodmej? Do pokoju weszla pielegniarka i glos Sary zmienil sie. -Dobrze, ojcze Lafferty. Tak bedzie doskonale - powiedziala oficjalnym tonem i wyszla z pokoju. Sara przyszla dwie minuty po siodmej. Lafferty otworzyl jej drzwi. Przebral sie w cywilny stroj i mial teraz na sobie ciemnoniebieskie sztruksy i pasujaca do nich koszulke polo. Wprowadzil Sare do wygodnego, choc nieco staroswieckiego pokoju, w ktorym mebli nie zmieniano najwyrazniej od dlugiego czasu. -Herbaty? Kawy? Drinka? - zapytal Lafferty, kiedy sie juz przywitali. Sara usiadla niepewnie na rogu wyplowialej zielonej sofy. Jesli mozna, z przyjemnoscia napilabym sie czegos mocniejszego - odpowiedziala. Do wyboru jest whisky, dzin i sherry - usmiechnal sie Lafferty. Poprosze o dzin. Lafferty otworzyl barek i skrzywil sie, bo miedziane zawiasy zaskrzypialy. Wyjal butelke Beefeater Gin. Kupowalem Gordona, ale zaczeli produkowac slabszy za te sama cene. Nie wiedzialam - usmiechnela sie Sara. Lafferty przez chwile grzebal wsrod butelek, az w koncu stwierdzil: Obawiam sie, ze bedzie bardzo mocny. Nie mam chyba toniku. Nie szkodzi. Lafferty nalal sobie solidna porcje whisky Jamieson's i usiadl naprzeciwko Sary. -Irlandzka whisky? Ofiara skladana moim korzeniom. A zreszta czego sie pani spodziewala po nazwisku Lafferty i po zawodzie takim jak moj? Nie ma ojciec irlandzkiego akcentu. Moim rodzice wyjechali z Irlandii, gdy mialem siedem lat. Wychowalem sie w Liverpoolu. Wiec jest ojciec jednym z tych ludzi, ktorzy maja problemy, komu kibicowac w zawodach rugby? -Nie mam problemow. Pozostaje neutralny. Sara kiwnela glowa i upila nieco dzinu. Jak moge pani pomoc, pani doktor? - zapytal Lafferty, widzac zmartwienie w jej oczach. Na imie mi Sara. W porzadku, Saro. Sara otworzyla usta i juz miala zaczac mowic, ale powstrzymala sie i potrzasnela glowa. Moze powinnam pojsc z tym na policje, ale oni by mi nie uwierzyli. Na policje? Sara przytaknela. Mysle, ze zostalo popelnione przestepstwo. W szpitalu? - Tak. Jakiego rodzaju przestepstwo? Morderstwo. Lafferty otworzyl szeroko usta ze zdziwienia. -Morderstwo? - powtorzyl. - Ale kogo zamordowano? -Jednego z pacjentow w OUG. Johna McKirropa. Jestem pewna, ze zostal zamordowany. Lafferty potrzebowal kilku chwil, by wydobyc sie z szoku po uslyszeniu nazwiska McKirrop. Uspokoiwszy sie, zapytal rzeczowym tonem: Czy dobrze rozumiem? Twierdzisz, ze John McKirrop zostal zamordowany, kiedy przebywal w szpitalu? Tak mysle. A wlasciwie jestem pewna. Ale dlaczego? Jak? Nie wiem dlaczego, ale wiem jak - ciagnela Sara. Opowiedziala Lafferty'emu o badaniu zwlok i dowodzie, ktory znalazla. -Jestes tego absolutnie pewna? Sara przytaknela. -Problem w tym, ze nie moge nic udowodnic bez oryginalnego rentgena czaszki. Bez tego wszystko brzmi absurdalnie. McKirropa przywieziono na OUG z glebokim wgnieceniem czaszki, ktore spowodowalo rozlegle uszkodzenia mozgu. Koniec historii. Teraz tylko morderca i ja wiemy, ze wgniecenie powiekszylo sie znacznie w szpitalu. Lafferty potrzasnal glowa, majac klopoty z ogarnieciem wszystkiego, co uslyszal. Ale dlaczego? - zapytal. - Kto moglby chciec zabic czlowieka takiego jak John McKirrop? Nie musze mowic, ze wiele sie nad tym zastanawialam. Jedyny czlowiek, ktory przychodzi mi na mysl, to moj kolega, Derek Stubbs. Wlasciwie jest moim bezposrednim przelozonym. Sara powiedziala Lafferty'emu, ze Stubbs wyszedlby na glupca, gdyby McKirrop przezyl mimo obrazen. Okreslil stan pacjenta jako beznadziejny, nie sprawdzajac nawet zdjec rentgenowskich. -Rozumiem - powiedzial Lafferty zamyslony. - Komus z zewnatrz, takiemu jak ja, wydaje sie to, lagodnie mowiac, niezwykle. Czy myslisz, ze taki czlowiek jak Stubbs bylby naprawde zdolny do czegos podobnego? Sara westchnela i pokrecila przeczaco glowa. Choc bardzo go nie lubie, to jednak nie sadze, zeby mogl to zrobic. To raczej kwestia tego, ze nie przychodzi mi do glowy zaden inny motyw. Wiec bedziemy musieli poszukac go razem. -Caly czas probuje - powiedziala Sara z kwasnym usmiechem. -I wymyslilas cos jeszcze? Przypuszczam, ze McKirrop mogl wiedziec o czyms, o czym nikt nie powinien sie dowiedziec i jacys inni ludzie nie chcieli, by glosno o tym rozpowiadal. To brzmi sensownie - zgodzil sie Lafferty. - Masz pomysl, co by to moglo byc? To pewnie brzmi glupio, ale mysle, ze moze to miec cos wspolnego z satanistami i tym, co sie stalo na cmentarzu z synem Maina. Lafferty poczul, ze na chwile przestalo mu bic serce. Dlaczego tak uwazasz? - zapytal i upil nieco ze swej szklanki. Pierwszy raz zobaczylem Johna McKirropa, kiedy przywieziono go do szpitala, pobitego przez tamtych mezczyzn na cmentarzu. Zachowywal sie dziwnie. Trudno mi to dokladnie okreslic, ale mialam silne wrazenie, ze wie wiecej, niz kiedykolwiek powiedzial o tej sprawie. Dlaczego tak sadzisz? Na poczatku w ogole nie chcial mowic o tym, co sie stalo. Wygladal na przestraszonego. Musialam go zmusic, by powiedzial policji, co wie, przez wzglad na ojca chlopca. W koncu zrobil to, ale mialam wrazenie, ze mnie chce powiedziec cos innego. Tak jakby... Jakby nie opowiedzial calej historii? - dodal Lafferty. Wlasnie. Skad wiedziales, ze chcialam to powiedziec? Mnie samemu ta sprawa na cmentarzu nie dawala spokoju - powiedzial Lafferty. - Przeczytalem wszystkie ksiazki o okultyzmie, jakie wpadly mi w rece. Rozmawialem ze specjalista od czarnej magii i wciaz nie znajdowalem odpowiedzi, co i dlaczego ta grupa mogla zrobic z cialem dziecka. Dlatego chcialem porozmawiac z McKirropem, gdy odzyska przytomnosc. Chcialem sie dowiedziec, czy jest cos, czego nam nie powiedzial. Jakas dodatkowa wskazowka. Rozumiem - powiedziala Sara. Jest jeszcze cos, co mnie meczy. Mowilas mi, ze McKirrop uzyl slowa "menele", okreslajac ludzi, ktorzy wykopali cialo malego Maina. John Main uzyl tego samego slowa, kiedy zadzwonil dzis rano, by powiedziec, ze znalazl ludzi, ktorzy to zrobili. Z tego co mowil, nie wynikalo raczej, ze byli to wyznawcy kultu szatana: Jestem teraz bardziej pewien niz kiedykolwiek, ze McKirrop nie powiedzial calej prawdy. Powiedziales, ze pan Main znalazl tych ludzi? - przerwala Sara. Lafferty potwierdzil i opowiedzial krotko, jak Main to zrobil. Policja ich poszukuje. Powinnismy wiec poznac cala prawde, gdy ich zlapia - zauwazyla Sara. Lafferty przytaknal. Ale co takiego mogl wiedziec John McKirrop, ze az oplacalo sie go zabic, by zamknac mu usta? - zapytala Sara. Nie mam pojecia - Lafferty potrzasnal glowa. - Moze na cmentarzu byli tamtej nocy jeszcze jacys inni ludzie? Ludzie, o ktorych McKirrop nigdy nie wspomnial? A moze jest cos jeszcze, czego na razie w ogole sie nie domyslamy? Ale musi miec to zwiazek z OUG, jesli z tego powodu McKirrop zostal zamordowany - zastanowila sie Sara. Tak przypuszczam. -Boje sie - wyznala dziewczyna. Lafferty nie zdziwil sie. Czy powiedzialas komus w OUG o swych podejrzeniach na temat smierci McKirropa? Nie. Jestes jedyna osoba, ktora o tym wie. Dobrze. Wiec nikt nie przypuszcza, ze cos podejrzewasz. Stubbs wie, ze szukalam zgubionych zdjec rentgenowskich - przypomniala I Sara. Lafferty zmarszczyl brwi. -Ale nie wie, po co ci byly potrzebne? -Nie. -Wiec proponuje utrzymac wszystko w tajemnicy, dopoki policja nie zlapie tych czterech mezczyzn. Jesli odkryja wystarczajaco silny motyw zabojstwa Johna McKirropa, moze nie bedziesz potrzebowala tych zdjec. Zgadzasz sie ze mna? Sara przytaknela i powiedziala: Jestem wdzieczna, ze zechciales mnie wysluchac. Nie potrafie powiedziec, jaka to ulga podzielic sie wszystkim z druga osoba. Po prostu potrzebna ci byla solidna, rzymskokatolicka spowiedz - usmiech-; nal sie Lafferty. Gdy Sara wrocila do szpitala, wyczula, ze w powietrzu unosi sie atmosfera i podniecenia. Co sie dzieje? - zapytala Paddy'ego Duncana, kiedy spotkala go na korytarzu. Nie slyszalas ostatnich wiadomosci? Jakich wiadomosci? Cyrill Tyndall wynalazl szczepionke przeciwko opryszczce. Podobno jest w stu procentach skuteczna, a Gelmann Holland dostal od rzadu licencje na jej produkcje. Bedzie powszechnie dostepna przed koncem roku. To wspaniala wiadomosc, ale co z testami i ocena skutkow ubocznych? Przeciez nie moga jej tak po prostu dopuscic do produkcji. To juz zrobione. Testy przeprowadzono w tajemnicy, za aprobata rzadu. Ale dlaczego w tajemnicy? I dlaczego rzad na to przystal? To jest dokladnie ten rodzaj badan, ktory rzad chce promowac - usmiechnal sie Duncan. - Gelmann Holland daje Cyrillowi Tyndallowi pieniadze i sprzet. Cyrill nie zawodzi oczekiwan. Rzad toruje im droge, redukujac biurokracje do minimum. Wszyscy na tym korzystaja, a podatnicy placa mniej niz zazwyczaj na badania medyczne. Wartosc propagandowa takich odkryc jest dla rzadu niezwykla. Ale skad ta tajemniczosc? - Sarze nie dawalo to spokoju. O slodka naiwnosci - jeknal zlosliwie Duncan. - Czy zdajesz sobie sprawe, ile pieniedzy moze przyniesc taki produkt? W dzisiejszych czasach zaden naukowiec nie zaczyna badan, nie rozmawiajac najpierw ze swym prawnikiem i biurem patentowym. Niektorzy probuja nawet opatentowac ludzki genotyp. Wiec to nie jest tradycyjna szczepionka? Nie - przyznal Duncan. - To naprawde niesamowite. To wlasciwie w ogole trudno nazwac szczepionka. Cyrill Tyndall podszedl do problemu od zupelnie innej strony i zastosowal rozwiazania z dziedziny hi-tech w walce z cyklicznymi infekcjami. Uzyl technik znanych z inzynierii genetycznej, by zidentyfikowac mechanizm spustowy DNA w ludzkiej komorce, ktory uaktywnia uspionego wirusa opryszczki. Genialne! - krzyknela Sara. - Musial znalezc neutralizator wirusa. Mowisz tak, jakbys cos o tym wiedziala. Interesowalam sie tym tematem w szkole, kiedy badalismy zachowanie bakterii - potwierdzila Sara. - Uderzylo mnie, ze tak samo moze zachowywac sie wirus opryszczki. Powiedz mi cos wiecej na ten temat. Jak wiesz, infekcja objawiajaca sie opryszczka moze wydawac sie zaleczona, ale w rzeczywistosci pozostaje uspiona, az do czasu gdy obudzi ja swiatlo, stres lub cokolwiek innego. Duncan kiwnal glowa i powiedzial: Masz ja raz, masz ja na zawsze? Wlasnie. Teoria mowi, ze wirus pozostaje uspiony przez substancje neutralizujaca, az cos zniszczy lub zdezaktywizuje neutralizator. Kiedy to sie stanie, wirus moze sie spokojnie replikowac i cala infekcja zaczyna sie na nowo. Wydaje sie, ze profesor Tyndall zidentyfikowal mechanizm DNA, ktory jest za to odpowiedzialny, dzieki czemu bedzie mozna utrzymywac wirus w stanie trwalego uspienia. Czy ta metoda dotyczy tylko herpes simplex? Nie i to jest najpiekniejsze. Podobno szczepionka jest rownie efektywna przeciw chorobom przenoszonym droga plciowa i przeciw herpes zoster. Koniec z polpascem. Lekarstwo doskonale. Jest nawet cala szkola, ktora uwaza wirus opryszczki za odmiane raka - powiedziala Sara. - A to ustawia Cyrilla Tyndalla w kolejce do glownej nagrody. Wszyscy tak mowia. I nie chodzi tylko o Cyrilla. Nazwisko Murdocha tez jest wymieniane. Rodzinny interes. Jestes pewny? Absolutnie. Wszystko masz w dzisiejszym wydaniu "Nature". Jest czterech autorow, a jednym z nich jest Murdoch. Ale Murdoch Tyndall nie jest wirologiem - powiedziala Sara dosyc zaskoczona ta informacja. Moze mial w to jakis wklad intelektualny - zasugerowal Duncan. - A moze to po prostu przejaw braterskiej milosci. Cyrill chce, by jego brat rowniez mial swoje piec minut w medycynie. Komitet badan naukowych moze miec watpliwosci co do autorstwa projektu - powiedziala Sara. Komitet badan naukowych ma watpliwosci co do wielu spraw, ktore nikogo innego nie obchodza - odrzekl Duncan. Chyba masz racje - usmiechnela sie Sara. - Najwazniejsze, ze bedziemy miec szczepionke. A twoj szef bedzie w dobrym humorze - dodal Duncan. O tym drobnym dobrodziejstwie jakos nie pomyslalam. Szpital planuje chyba jakas uroczystosc w najblizszym czasie. Kto wie, moze zaprosza nawet takie male misie jak my. Byloby milo. Nigdy nie poznalam Cyrilla Tyndalla. Duncan wygladal na zaskoczonego. Myslalem, ze go znasz. W koncu pracujesz dla jego brata. Najwyrazniej jest bardzo nieprzystepnym czlowiekiem. W wiadomosciach powinno byc cos o szczepionce. Zobaczymy? Sara zgodzila sie i poszli do swietlicy, gdzie juz czekala nieduza grupka w tym samym celu. Wiadomosc o szczepionce zostala podana jako trzecia. Sala glosnymi okrzykami zareagowala na wzmianke o uniwersytecie i szpitalu, choc nie pokazano ani zdjec braci Tyndallow, ani szpitala. Zamiast tego dano panorame miasta. -Pewnie nie zdazyli - uznal Duncan. Wiadomosci krajowe dobiegly konca i zaczely sie informacje lokalne. Ludzie zaczeli wychodzic, ale Sare, bedaca juz przy drzwiach, uderzyl komentarz Duncana: "Boze, co za jatka". Wrocila, by zobaczyc zdjecia spalonego samochodu, wciaz polewanego woda przez otaczajacych go strazakow. Czterech mlodych mezczyzn zginelo, kiedy samochod, ktorym jechali, niespodziewanie stanal w plomieniach. W wypadku nie bral udzialu zaden inny pojazd i policja wciaz starala sie ustalic przyczyny wybuchu. John Main mial wlasnie polozyc sie do lozka, kiedy zadzwonil telefon. Zawahal sie przed podniesieniem sluchawki, obawiajac sie, ze moze to byc jego siostra lub tesciowa. Nie odezwal sie do nich przez ostatnie dwa tygodnie. Poczekal, az automatyczna sekretarka przekaze nagrana wiadomosc i sygnal da znak rozmowcy, ze moze mowic. -Dobry wieczor, panie Main. Tu inspektor Lenny z Komendy Policji. Czy moglby sie pan z nami skontaktowac przy najblizszej okazji? Main chwycil za sluchawke. Tu John Main, inspektorze. Ma pan jakies wiadomosci? Mysle, ze bedzie lepiej, jesli zjawie sie osobiscie. To nie jest rozmowa na telefon. Bardzo dobrze, inspektorze. Jak tylko pan bedzie mogl. Bede mniej wiecej za pietnascie minut. Main poczul, jak narasta w nim podniecenie. Policja prawdopodobnie znalazla tych ludzi. Byl teraz o krok od odkrycia, co sie stalo z Simonem. By zapelnic czyms czas oczekiwania ubral sie i zrobil sobie kawe. Konczyl ja pic, kiedy zadzwonil dzwonek. To byl Lenny. Przepraszam, ze niepokoje pana o tak poznej porze, ale najwyrazniej bardzo pan pragnal jakichkolwiek informacji o swoim synu - powiedzial policjant. Oczywiscie, inspektorze. Znalezliscie tych ludzi? Inspektor nie odpowiedzial. Zamiast tego otworzyl teczke i wyjal z niej skoroszyt. Teczka wygladala na nowa; Main czul zapach skory. Lenny rozlozyl akta. Wybral sposrod papierow fotografie i zapytal: -Czy rozpoznaje pan tego czlowieka? Main wzial zdjecie i przyjrzal sie usmiechnietemu mezczyznie, stojacemu na plazy ze szklanka w dloni. Wznosil ja w strone obiektywu, jakby pil zdrowie fotografa. -Tak, inspektorze. Rozpoznaje. To jeden z mezczyzn, ktorzy byli w pubie tamtej nocy. Jeden z tych, o ktorych panu mowilem. Lenny wyjal ze skoroszytu kolejna fotografie i podal ja Mainowi, zabierajac jednoczesnie pierwsza. -A ten? Main przyjrzal sie migawkowemu zdjeciu. Bylo mniejsze niz pierwsze i wygladalo na duzo starsze, mialo nawet pozaginane rogi. Przedstawialo wysokiego mezczyzne, obejmujacego ramieniem pulchna blondynke w wydekoltowanej bluzce. On mial hawajska koszule, a ona kwiat wpiety we wlosy, ale tlo wskazywalo, ze sa w Wielkiej Brytanii, zapewne gdzies nad morzem - w Blackpool albo w Brighton. -Tak, jego tez poznaje. On byl szefem. Policjant po raz kolejny wymienil z Mainem fotografie. Tym razem byl to mlody czlowiek w wojskowym mundurze. Stal na bacznosc i Main pomyslal, ze ma troche za duza czapke, ktora zdawala sie pomniejszac jego twarz. Zdjecie zrobiono najprawdopodobniej w jednostce wojskowej. Pewnie juz dawno, uznal Main. Twarz byla wyraznie mlodsza, ale latwo bylo rozpoznac w nim kolejnego mezczyzne z pubu. To rowniez jeden z nich, inspektorze. Chcialbym, zeby mi pan opisal czwartego mezczyzne - poprosil Lenny zabierajac fotografie. Main zastanowil sie przez moment. -Niech pomysle. Piec stop dziesiec cali, szeroki w barach, rude wlosy bardzo krotko obciete, gladko ogolony. Chyba mial zloty kolczyk w uchu. Gdy go widzialem, byl ubrany w dzinsy i drelichowa kurtke. Lenny kiwnal glowa i powiedzial: To ten sam. Wiec zlapaliscie ich? - zapytal Main. Nie - powiedzial Lenny. - Obawiam sie, ze nie. Bardzo mi przykro, ale musze panu powiedziec, ze ci czterej mezczyzni zgineli dzisiaj w wypadku samochodowym. Dostalismy te trzy zdjecia od rodzin zmarlych. Z rodzina czwartego nie ma kontaktu, ale panski opis pasuje. Main poczul, jakby swiat wlasnie sie skonczyl. Co to za wypadek, na milosc Boska? Samochod, ktorym jechali, stanal w plomieniach. Zaden sie nie wydostal. Z tego, co na razie wiemy, nie spowodowal tego zaden inny samochod. Main potrzasnal glowa, jakby nie wierzyl, ze los moze byc tak okrutny. -Ale oni byli moja jedyna szansa na odnalezienie Simona - wyszeptal. Wstal i podszedl do okna, jakby probowal uciec przed prawda. Przez chwile wpatrywal sie w ciemnosc, w koncu odwrocil sie do Lenny'ego. Nie rozumiem, jak to sie stalo, ze zaden z nich sie nie uratowal. Samochody nie zapalaja sie ot tak, same z siebie. Jezeli pojawia sie ogien, to czuc zapach spalenizny albo widac dym. Mozna zatrzymac woz i wysiasc. Powiedzial pan przeciez, ze zaden inny samochod nie bral udzialu w wypadku. Chryste, to byli mlodzi, sprawni mezczyzni, a nie sparalizowane kaleki. Nasi ludzie w tej chwili nad tym pracuja. Wydaje sie, ze zbiornik z paliwem eksplodowal z jakiegos powodu. To byl stary samochod, moze mial zniszczona izolacje elektryczna? Badania to wykaza. Czy bedzie pan rozmawial z rodzinami tych ludzi na temat ich udzialu w sprawie znikniecia ciala mojego syna? Tak, jak tylko pogodza sie z ich smiercia. Skad pan wiedzial, ze to akurat ci ludzie, inspektorze? Nie wiedzialem. Jeden z moich kolegow z drogowki polozyl mi na biurku fotografie tych mezczyzn, bym przekazal je do prasy. Uderzylo mnie, ze wszystkie trzy pasowaly do opisu, ktory dal mi pan poprzedniej nocy. -Bardzo sprytne, inspektorze. Jestem wdzieczny, ze mnie pan zawiadomil. -Drobiazg. Odezwe sie, jesli pojawia sie jakies nowe informacje. Main odprowadzil Lenny'ego i zamknal za nim drzwi, powoli i starannie. Stal przez moment z czolem opartym o chlodne drewno i zacisnietymi piesciami. Potem zaczal uderzac glowa o drzwi lekko i rytmicznie, szepczac: "Niech ich pieklo pochlonie". 11 Okolo drugiej w nocy wiatr, ktory wzmagal sie systematycznie od trzech godzin, przeszedl w huragan i sciana deszczu uderzyla w okna sypialni Lafferty'ego z nieublagana sila. Nie spal juz od jakiegos czasu, wiec nie mogl oskarzac pogody o to, ze go obudzila, ale odglosy burzy o tej godzinie nie pomagaly i tak juz przygnebionemu umyslowi. Mial wlasnie wstac, by zrobic sobie herbaty, gdy rozdzwonil sie telefon. Przestraszyl go; przez chwile patrzyl na aparat jak na nieproszonego goscia. Zawsze bylo cos deprymujacego w takich wczesnych telefonach. To nie mogla byc zwykla rozmowa. Chodzilo na pewno o zle wiadomosci. Nalezalo jedynie miec nadzieje, ze to pomylka. Podniosl sluchawke modlac sie, by nie musial sie ubierac i wychodzic na deszcz. ',- Slyszales? Oni nie zyja.Meski glos brzmial belkotliwie, jakby rozmowca byl pijany. Wciaz istniala szansa, ze to pomylka. Kto mowi? - zapytal Lafferty. Nastapila pauza. To ja, John Main. Lafferty zawstydzil sie, ze go nie poznal. Przepraszam, na linii sa zaklocenia. Kto nie zyje? Oni wszyscy. Cala czworka. Lafferty nagle zrozumial, o kim mowi Main i poczul skurcz w gardle. Nie mogl oddychac, jakby stalowa obrecz zaciskala mu sie na piersiach. Mezczyzni z cmentarza? - wykrztusil z trudem. Nie zyja - powtorzyl Main, jakby sam nie mogl w to uwierzyc. - Jak? Pozar. Policja uwaza, ze eksplodowal zbiornik paliwa w samochodzie. Wszyscy zgineli. Rozumiem. A ja nie, do cholery - warknal Main. - Jak to sie moglo stac? Czasami pc prostu nie moge uwierzyc w to moje pieprzone szczescie. Moze szczescie nie ma tu nic do rzeczy - pomyslal Lafferty glosno i zaraz tego pozalowal. Main byl najwyrazniej bardzo pijany i Lafferty wolal z nim nie rozmawiac w takim stanie. Nie rozumiem, co masz na mysli - wybelkotal Main. -Nic - odrzekl Lafferty obojetnym tonem. - Zadzwonie do ciebie rano. Odlozyl sluchawke, by uniknal dalszych dyskusji. Mial nadzieje, ze juz nie zadzwoni. Nie zadzwonil. Lafferty zostal sam, tylko z odglosami wiatru i deszczu, ktory kontynuowal swoj bezlitosny atak na szybe. Co sie do diabla dzieje, zastanawial sie. Czul narastajacy niepokoj. Jezeli Sara miala racje, John McKirrop zostal zamordowany, bo widzial cos na cmentarzu tamtej nocy. Byla rowniez pewna, ze morderca byl z OUG. Teraz czterej mezczyzni, ktorzy tam byli, rowniez nie zyja. Wypadek? Trudno bylo w to uwierzyc. Ale jesli ktos za wszelka cene chcial ukryc to, co wydarzylo sie na cmentarzu, dlaczego zajelo mu to tyle czasu? Lafferty zadrzal, kiedy znalazl mozliwy powod. Morderca, albo mordercy, nie tracili czasu; po prostu cierpliwie czekali, az bedzie mozna dopasc tamta czworke razem tak, by przynajmniej teoretycznie moglo to wygladac na wypadek! Lafferty uznal to za niezwykla bezczelnosc, ale w zwiazku z tym nasuwal sie kolejny wniosek. Jesli mordercy zdecydowali sie czekac, musieli przez ten caly czas czuc sie bezpieczni. Musieli byc pewni, ze tamci mezczyzni nie powiedza niczego z wlasnej woli. A potem, gdy Main ich znalazl i powiedzial o tym policji, mordercy zaczeli dzialac... Byl w tym wszystkim jakis diabelski sens. Czegos nie mogl jednak zrozumiec: mianowicie rodzaju powiazan miedzy ta czworka a OUG. Szczegolnie zaciekly podmuch wiatru uderzyl w okna, az zadygotaly we framugach. Lafferty tez zadrzal i poszedl do kuchni nastawic wode. John Main oprocz depresji, z ktora kladl sie spac, obudzil sie dodatkowo z potwornym bolem glowy. Pamietal, ze dzwonil do Lafferty'go, ale nie mogl sobie przypomniec, co mu powiedzial. Zastanawial sie, czy umowil sie z ksiedzem. Niejasno sobie uswiadamial, ze postanowili porozmawiac pozniej. Najlepiej chyba bedzie, jesli do niego zadzwoni, gdy poczuje sie troche lepiej. Stwierdzil, ze reanimacje zacznie od kawy, ale o malo nie zmienil zdania, gdy usiadl, chcac wstac z lozka. Bol glowy stal sie jeszcze dotkliwszy i na chwile niemal go sparalizowal. Czy powinien jeszcze raz sprobowac wstac, czy po prostu z powrotem sie polozyc? Wbrew sobie Main wybral pierwsze rozwiazanie. Pomalutku dotarl do lazienki; musial odpoczac po tym wysilku z rekami opartymi o umywalke. Spojrzal na siebie w lustrze i zaraz zamknal oczy. Zgroza, pomyslal. Co powiedzialaby Mary, widzac go w tym stanie? Nietrudno bylo zgadnac. Niemal slyszal jej glos, radzacy mu, by wzial sie w garsc. Chlusnal sobie w twarz zimna woda. To przypomnialo mu incydent z czterema mezczyznami w pubie. Wciaz trudno mu bylo uwierzyc, ze oni wszyscy nie zyja. W zyciu bywalo roznie, ale taki przypadek po prostu trudno bylo zniesc. Rozmyslania o zmiennosci losu przywiodly mu na mysl strzepek rozmowy z Laffertym zeszlej nocy. Czy ustalili, ze to nie byl przypadek? Metnie przypomnial sobie, ze ksiadz odwiesil sluchawke zaraz potem. Nie mogl go za to winic. Swiadomosc, ze zadzwonil do niego pijany w sztok sprawila, ze skurczyl sie wewnetrznie nalewajac ciepla wode do umywalki, aby sie ogolic. Nawet skora go zabolala, gdy dotknal jej brzytwa. Jesli smierc tych mezczyzn nie byla kwestia przypadku czy cholernego pecha, jak sugerowal Lafferty? Jezeli to nie byl wypadek, tylko zostali zamordowani? Main zamarl z ostrzem o cal od twarzy. Ten pomysl podekscytowal go. Taka teoria byla znacznie bardziej atrakcyjna niz pech czy zlosliwy figiel losu. Main skonczyl sie golic i uregulowal strumien prysznica. Glowa wciaz go bolala, ale poczucie beznadziejnosci gdzies sie ulotnilo. Jesli ta czworka zostala zamordowana, nie oznaczalo to wcale konca tej historii - a moze dopiero jej poczatek. Najwyrazniej jeszcze jacys ludzie byli zamieszani w wykopanie zwlok jego syna. Teraz musial sie zastanowic, jak ich odnalezc. Main wszedl pod prysznic i wystawil twarz na dzialanie wody, wciaz sie zastanawiajac. Nie widzial sposobu dotarcia do tych ludzi, ale przeciez poczatkowo tak samo wygladalo w przypadku tych, ktorzy wlasnie zgineli. Podkrecil troche kurek cieplej wody. Moze powinien zaczac od malego szumu w mediach? To ich powinno przynajmniej zaniepokoic. Kimkolwiek byli, musieli czuc sie zupelnie pewni teraz, gdy wszyscy, o ktorych wiedzieli, ze byli wtedy na cmentarzu, nie zyli. Gdyby opowiedzial prasie, ze czterej mezczyzni, ktorzy zgineli w pozarze samochodu, to ci sami, ktorzy wykopali jego syna, moze ludzie zaczeliby sie zastanawiac i zadawac pytania. Policja oczywiscie juz o tym wiedziala, ale zrobienie wokol sprawy szumu nie powinno zaszkodzic. Sam pomysl, ze chodzi o morderstwo, mogl wywolac potrzebne reakcje. Main wytarl sie ostroznie, by nie narazac obolalej glowy. Kiedy schylil sie, by wytrzec stopy, bol znow dal o sobie znac. Musial przysiasc na chwile na brzegu wanny, zanim wrocil do sypialni, by sie ubrac. Lafferty byl akurat w bocznej kaplicy, kiedy uslyszal, ze w domu dzwoni telefon. Mala kaplica byla jego ulubionym miejscem w sw. Ksawerym. Nie byla to nawet kaplica w scislym tego slowa znaczeniu, bo nie jej nie oddzielalo od kosciola - po prostu mala wneka w lewej nawie - ale tam wlasnie czul sie dobrze. Byl tam nieduzy oltarz, okryty wyplowiala purpurowa kapa obszyta zlota nicia, szesc krzesel z drewnianymi oparciami i rafiowymi siedzeniami, a nad nimi pojedynczy witraz ze scenami z wojny krymskiej. Kaplice dobudowano do kosciola na zyczenie i koszt bogatej lokalnej rodziny, w czasach gdy zamozni ludzie zyjac we wspolnocie znacznie bardziej angazowali sie w sprawy Kosciola niz obecnie. Prawie cala rodzina fundatorow wymarla i w parafii juz tylko jedna starsza dama, panna Catherine Bell, reprezentowala pierwotnych darczyncow, od ktorych kaplica wziela nazwe. Kaplica Bellow nie miala, jak to czestosadzo-no, nic wspolnego z koscielnymi dzwonami. Kaplica nigdy nie byla popularna wsrod parafian, ani jako miejsce cichej modlitwy, ani do kontemplacji, ale Lafferty przychodzil tam w obydwu tych celach. Z jakiegos powodu, ktorego nie potrafil sobie wytlumaczyc, czul sie tam blizej Boga. Kaplica zapewniala mu absolutna samotnosc. Nietrudno bylo zrozumiec, dlaczego inni nie lubili do niej przychodzic. Znajdowala sie od polnocnej strony, wiec zawsze bylo w niej ciemno i zimno; slonce nigdy nie przebijalo przez witraz, a zreszta gdyby sie to zdarzalo, to sceny z wojny krymskiej napawaly raczej groza niz nadzieja, pokazujac rannych zolnierzy z zabandazowanymi glowami, podpierajacych sie kulami wykonanymi z galezi i wyprowadzanych z pola bitwy przez pielegniarke z duzym czerwonym krzyzem na fartuchu. Lafferty szybko przebyl krotki dystans dzielacy go od domu, podejrzewajac, ze dzwoni John Main. Rzeczywiscie to byl on. Dzwonie, zeby przeprosic... - zaczal Main. Nie ma potrzeby - zapewnil go Lafferty. Czulem sie tak podle zeszlej nocy, ze po prostu zalalem robaka. Naprawde, nie musisz sie tlumaczyc. Dziekuje. Zastanowilo mnie cos, co powiedziales zeszlej nocy - Main niespodziewanie zmienil temat. Co takiego? Wspomniales, ze szczescie czy los nie mialy nic wspolnego z tymi zgonami. Co miales na mysli? Lafferty milczal przez chwile, zastanawiajac sie, do jakiego stopnia moze ujawnic swe podejrzenia. -Sam nie jestem pewny - powiedzial w koncu. Main wydawal sie rozumiec jego rozterki. Wiem, ze trudno cos mowic nie majac dowodow, ale zbieg okolicznosci jest tu po prostu zbyt duzy, by zostawic go bez dalszych pytan. Zgadzam sie - Lafferty z ulga przyjal przejecie inicjatywy przez Maina. Pytanie brzmi: co robimy dalej? No wlasnie. Zdecydowalem popchnac troche sprawy naprzod - oznajmil. W jaki sposob? Powiem gazetom o tych powiazaniach. Co o tym myslisz? Dobry pomysl - odrzekl Lafferty po chwili zastanowienia. - Dzieki temu innym tez zaczna sie nasuwac pytania, nie tylko nam. O to wlasnie chodzi. Musisz byc ostrozny - powiedzial z wahaniem Lafferty. Co masz na mysli? Pomysl tylko... jesli te cztery zgony nie byly dzielem przypadku, to mamy do czynienia z bezwzglednymi mordercami. Mozesz sie w ten sposob sam wystawic na linie strzalu. -Nie pomyslalem o tym - przyznal Main. - Bede sie pilnowal. Lafferty wrocil do kaplicy Bellow. Staral sie zapomniec o Mainie. Musial teraz myslec o pogrzebie Mary 0'Donnell, dlatego przede wszystkim tu przyszedl. Bardzo chcial, by wszystko poszlo gladko. W przeciwienstwie do wielu innych celebrowanych przez niego pogrzebow, kiedy to nie znal ani zmarlego, ani jego rodziny i musial improwizowac kazanie na podstawie kilku szczegolow, byl zwiazany z 0'Donnellami i wiedzial, przez co musieli przejsc. Zwlaszcza ze Jean przezywala kryzys wiary, ktora przez dlugie lata tyle dla niej znaczyla, a Joe zadreczal sie tym, ze nie zdazyl naprawic stosunkow z corka przed jej smiercia. Mial zobowiazania wobec tych ludzi. Musial przedstawic nieuchronnosc smierci Mary w taki sposob, zeby nie poglebic ich watpliwosci i goryczy. Nie tylko powinien podziekowac Bogu za zycie Mary 0'Donnell, ale takze wyjasnic jej bliskim, dlaczego umarla. W rezultacie mial przekonac 0'Donnellow, ze Bog mial swoj cel wyrzucajac Mary nad kierownice i roztrzaskujac jej czaszke o drzewo. Lafferty skulil sie na krzesle i ukryl twarz w dloniach. Nad nim zimne polnocne swiatlo przesaczalo sie przez witraz. Jak ich przekonac, pytal sam siebie, skore sam w to nie wierzyl? . Moment kryzysu minal. Trzeba sie wziac do roboty, stwierdzil. Pozwoli mu to zapomniec o watpliwosciach, przynajmniej na chwile. Byl to najprostszy sposob ucieczki, bo jaki mialo sens uganiac sie za duchowa udreka, skoro ona najwyrazniej sama predzej czy pozniej go znajdzie? Sara przygladajac sie sobie w lustrze wygladzila przod sukienki i lekko przygladzila wlosy. Od wiekow juz nie ubierala sie tak starannie przed wyjsciem i teraz byla z siebie zadowolona. Jak na ironie, tak naprawde to nigdzie nie wychodzila, ale przyjecie na czesc braci Tyndallow bylo wystarczajaco dobrym pretekstem. Paddy Duncan mial z nia isc i wlasnie na niego czekala. Wreszcie czula sie jak czlowiek, a nie - co gnebilo ja przez ostatnie kilka miesiecy - jak automat czekajacy na nastepne wezwanie. Derek Stubbs powiedzial Tyndallowi, ze zostanie na dyzurze w OUG, by "reszta zespolu" mogla wziac udzial w przyjeciu. Sara byla pewna, ze Stubbs kolekcjonuje u Tyndalla kolejne male punkciki, demonstrujac swa bezinteresownosc - podejrzewala nawet, ze rozwazyl w zwiazku z ta impreza wszystkie za i przeciw i stwierdzil, ze szansa zadbania o wlasna kariere nie jest warta proby wywarcia wrazenia na Tyndallu. Nie mialo to jednak znaczenia. Wazne, ze ona wychodzi i znowu czuje sie jak kobieta. Nalozyla warstewke szminki na wargi i odsunela sie nieco, zanim rzucila ostateczne spojrzenie w lustro. "Gotowe", mruknela, slyszac pukanie do drzwi. To byl Paddy Duncan. Fantastycznie! - wykrzyknal Paddy. Dziekuje - odpowiedziala Sara, wziela torebke i otworzyla ja, by sprawdzic, czy ma klucze. Gotowa? Gotowa - usmiechnela sie. Wygladasz tak, ze powinnismy chyba isc do jakiejs drogiej restauracji - powiedzial Paddy. - Bo tu bedzie tylko bulgarskie czerwone wino i szpitalne ulotki. Z niecierpliwoscia oczekuje spotkania z wielkim Cyrillem Tyndallem - powiedziala Sara. - Nieczesto poznajesz kogos, kto przyczynil sie do prawdziwego postepu w medycynie, ba, do wielkiego przelomu. Bez przesady, postep dokonuje sie caly czas. Ale nie prawdziwe odkrycia - odparowala Sara. - Naokolo jest pelno roznych wariatow i bufonow, ktorzy oglaszaja z wielka pompa swe osiagniecia w prasie, a potem, gdy tylko zrobia wokol siebie troche szumu, skromnie przyznaja, ze wszystko jest jeszcze w "bardzo wczesnym stadium". I wtedy zazwyczaj slyszysz o nich po raz ostatni. Ale tym razem jest inaczej. To zdarzylo sie naprawde. Infekcja opryszczki to wielki problem, duzo wiekszy niz wydaje sie wiekszosci ludzi, a to dopiero poczatek! Zawsze bylismy bezbronni w walce z wirusami. Antybiotyki sa wobec nich bezuzyteczne, a inne mozliwe rodzaje "broni" niszcza nasze komorki tak samo jak wirus. Wirusy potrzebuja wspolpracy z DNA w naszych komorkach, zanim sie rozmnoza i spowoduja infekcje; to jest ich jedyny slaby punkt. Techniki genetyki molekularnej, takie jak te, ktorych uzyl Tyndall, moga sie okazac sposobem na pokonanie wirusow ich wlasna bronia. Uwierz mi, Paddy, to dopiero poczatek. Zapewne masz racje - przyznal Paddy, oszolomiony entuzjazmem Sary. - Mam tylko nadzieje, ze nie przesadzasz. Sara zauwazyla, ze wszyscy odwrocili glowy, gdy razem z Paddym Dunca-nem weszla do sali recepcyjnej, znajdujacej sie nad glownymi pomieszczeniami szpitala. Sprawilo jej to przyjemnosc. Robila co mogla, by wygladac nonszalancko i gdy Paddy zaproponowal jej drinka, odpowiedziala: Mysle, ze sami nam go przyniosa. Elegancja Francja - mruknal Paddy widzac zblizajaca sie kelnerke. - Naprawde sie postarali. - Wzial dwa kieliszki z tacy i powiedzial do Sary scenicznym szeptem: Ale moge sie zalozyc, ze to bulgarskie. Sara rozgladala sie popijajac wino i co chwila dorzucala jakas trafna uwage do obserwacji Paddy'ego. Nie mogla nigdzie dostrzec Murdocha Tyndalla i powiedziala o tym. -Tam w rogu - odrzekl Paddy. - Na wpol schowany za Hugh Carfaxem. Patologa nietrudno bylo zauwazyc ze wzgledu na jego ruda czupryne, ale Sara dopiero po chwili zobaczyla za nim fragment siwizny Murdocha Tyndalla. Obok niego stal niewysoki mezczyzna. Czy ten obok to jego brat? - zapytala Paddy'ego. Paddy wyciagnal szyje i odrzekl: Mozliwe. Nigdy go nie poznalem. Niepodobny - orzekla Sara. Murdoch jak zwykle byl dusza towarzystwa. Rozsylal usmiechy w regularnych odstepach jak latarnia morska; otaczajacy go goscie smieli sie z jego dowcipow. Jednak jego nizszy towarzysz wydawal sie dziwnie oderwany od otoczenia. Nie usmiechal sie i nie wygladal na zainteresowanego. Nie jest mistrzem konwersacji, pomyslala Sara. Podejdzmy blizej - zaproponowal Paddy. Sara zgodzila sie z entuzjazmem. Murdoch Tyndall stal obok stolu zjedzeniem, wiec wykorzystali ten fakt, by udac sie w tym kierunku. Paddy wzial plastikowy talerz ze stosu na koncu stolu i ruszyl powoli do przodu, nakladajac sobie potezna gore przekasek. Sara towarzyszyla mu, ale jej talerz pozostal prawie pusty. Najedzenie przyjdzie jeszcze czas. Kilka osob odsunelo sie, zwalniajac miejsce obok grupy Tyndalla. Sara pokierowala Paddy'ego w tamta strone, nie zwazajac na jego protesty, ze jeszcze nie skonczyl zapelniac swojego talerza. Wrocisz tam pozniej - skarcila go Sara. - Chce poznac tego wielkiego czlowieka. Nie badz taka szpitalna klakierka - syknal Paddy. Chce z nim tylko porozmawiac - powiedziala z usmiechem Sara. - Zobaczyc, co jest w nim takiego niezwyklego. Szczescie - odrzekl Paddy. - Znalazl sie we wlasciwym miejscu we wlasciwym czasie. Sara potrzasnela glowa. -Nie, mysle, ze to cos wiecej. -Pietno geniuszu? - usmiechnal sie Paddy. - Nie wierz w to. Zobaczyl, ze Sara posyla komus usmiech ponad jego ramieniem. Odwrocil sie lekko i zauwazyl, ze usmiecha sie do Murdocha Tyndalla, ktory opuscil swoja grupke i kierowal sie w ich strone. Duncan odsunal sie nieco, by Tyndall mogl podejsc do Sary. -Doktor Lasseter, wyglada pani czarujaco - oswiadczyl Tyndall. Jego spojrzenie dowodzilo, ze nie byl to czczy komplement. - Ciesze sie, ze mogla pani przyjsc. - Zwrocil sie do Paddy'ego i dodal: -I pan, doktorze... Duncan, sir. A, tak, doktorze Duncan. Dobrze, ze pan jest. To milo ze strony doktora Stubbsa, ze zostal na dyzurze dzis wieczorem - powiedziala Sara. Rzeczywiscie - zgodzil sie Tyndall. - Ale dam mu pozniej troche wytchnienia, zeby nie stracil calej zabawy. Sara wymienila spojrzenie z Paddym. Wiec to tak, pomyslala. Stubbs gromadzi punkty, a przy okazji nie straci przyjecia. Z pewnoscia pojawi sie po paru godzinach, wciaz w bialym kitlu i odegra role bezinteresownego, pelnego poswiecenia lekarza, ktoremu doslownie na chwile udalo sie oderwac od chorych. -To swietnie - skwitowala Sara. Szybko zmienila temat, na wypadek gdyby Tyndall dostrzegl usmieszek, ktory pojawil sie na twarzy Duncana. -Nie wiedzialam, ze interesuje sie pan immunologia. Tyndall usmiechnal sie skromnie. To moj brat jest tu gwiazda, pani doktor, ale razem dyskutowalismy kazda kwestie i podrzucilem mu kilka pomyslow. Z pewnoscia jest pan zbyt skromny. -Chyba nie poznala pani jeszcze mojego brata? - zapytal Tyndall, obracajac sie w strone grupy stojacej za nim. Paddy poslal Sarze rozbawione spojrzenie, ktore ja zirytowalo. -Niesamowite! - szepnal, gdy Tyndall zawolal brata, by do nich podszedl. Czlowiek, ktory sie do nich zblizal, byl tym niskim mezczyzna, na ktorego Sara wczesniej zwrocila uwage. Wciaz byl powazny; uklonil sie sztywno i uscisnal reke Sarze i Paddy'emu, gdy Murdoch Tyndall ich przedstawial. -Gratuluje, profesorze - powiedziala Sara. - Wspaniale odkrycie. Cyrill Tyndall usmiechnal sie po raz pierwszy, wstydliwym, introwertycznym usmiechem; Sara odgadla, ze czuje sie niepewnie w towarzystwie kobiet. Milo, ze pani tak to ocenia. - odrzekl. - Interesuje sie pani tego typu badaniami? Interesowalam sie biologia molekularna w akademii medycznej, profesorze, ale bylo wiele innych rzeczy, ktorych trzeba sie bylo nauczyc, ze nie moglam temu poswiecic tyle czasu, ile bym chciala - wyjasnila Sara. - Domyslam sie, ze zidentyfikowal pan sekwencje molekularna wirusa. Dokladnie - odrzekl Cyrill Tyndall. Moge zapytac, w jaki sposob? Najkrocej rzecz ujmujac, zidentyfikowalismy substancje, ktora normalnie neutralizuje wirusa. Te, ktora zahamowuje jego rozwoj? - zapytal Paddy Duncan, chcac sie koniecznie wlaczyc do rozmowy. Tak - przyznal Cyrill. - Kiedy juz to zrobilismy, moglismy stworzyc bialko, ktore dzialaloby stale, zamiast podlegac degradacji pod wplywem promieni ultrafioletowych, stresu i tak dalej. Czyli wirus wciaz jest w organizmie? - zapytala Sara. Tak, ale nie podlega juz rozwojowi. Fascynujace. Chyba nas wolaja - mruknal Murdoch Tyndall do swego brata. Spojrzeli wszyscy w tym samym co on kierunku i zauwazyli, ze szef rady nadzorczej i sekretarz szpitala daja znaki obu braciom. Jeden z nich usmiechal sie i wskazywal na zegarek. Obawiam sie, ze przyszedl czas na przemowienia - powiedzial Murdoch Tyndall i zrobil przepraszajaca mine, rozkladajac przy tym bezradnie rece. - Do zobaczenia. Sara i Paddy obserwowali, jak bracia przepychaja sie przez tlum do przodu sali. Murdoch z zadowoleniem przyjmowal pozdrowienia i gratulacje, podczas gdy jego brat byl wyraznie tym wszystkim zmieszany. Glowe mial zwieszona, jakby musial dokladnie widziec, gdzie stawia stopy. Rozlegly sie spontaniczne oklaski, gdy bracia weszli na male podwyzszenie, by wymienic usciski dloni z prezesem rady nadzorczej i kilkoma innymi osobistosciami. Sara nie znala ich, ale domyslala sie, ze maja cos wspolnego z zarzadem. Sekretarz szpitala wyglosil krotka mowe, gratulujac Tyndallom ich osiagniecia. Podzielil sie rowniez refleksja, ze wielka slawa splynie na szpital po tym odkryciu. Prezes rady nadzorczej opowiedzial, jak bardzo byl dumny, mogac jako pierwszy z wielu - czego byl pewny - pogratulowac Tyndallom. Ta sugestia co do nastepnych nagrod wywolala goracy aplauz i szepty: "Sluchajcie, sluchajcie". W odpowiedzi Murdoch Tyndall wyglosil mowe, w ktorej bagatelizowal wlasny udzial, wkladajac laur na glowe swego brata. Dodal, ze najwieksza przyjemnosc wynika dla nich ze swiadomosci, ze maja swoj wklad w walce z chorobami. Zerwaly sie kolejne oklaski i juz bylo po przemowieniach. Tlum znow rozbil sie na male grupki, wsrod ktorych krazyl Murdoch Tyndall, smiejac sie i zabawiajac towarzystwo. Jego brat potulnie szedl za nim. No to co myslisz o tym wielkim czlowieku? - zapytal Paddy. Uwazam, ze jest uroczy - odrzekla Sara. - To dziwne, jak dwoch braci moze sie-od siebie roznic. Ogien i woda - zgodzil sie Paddy. Ale obydwaj sa wybitni. Nie ma sprawiedliwosci. Dwoch takich geniuszy to troche za duzo jak na jedna rodzine. Czlowiek zaczyna wierzyc w genetyke - usmiechnela sie Sara. Juz miala pojsc za Paddym w strone bufetu, gdy niespodziewanie dostrzegla, ze Cyrill Tyndall odkleil sie od swojego brata i idzie w jej strone. Zawahala sie przez moment, uznajac, ze chyba zmierza do kogos innego, ale w koncu polecila Paddy'emu: -Idz, ja zaraz przyjda. Tyndall stanal obok Sary i usmiechnal sie do niej zacisnietymi wargami. -Chyba nie skonczylismy rozmowy, doktor Lasseter. Sara poczula, ze oblewa sie rumiencem. Potencjalny zdobywca Nagrody Nobla podszedl specjalnie, by z nia porozmawiac. Pochlebilo jej to niezmiernie. To naprawde bardzo milo z pana strony, profesorze - wyjakala. Zawsze przyjemnie porozmawiac z kims, kto ma analityczny umysl. Czy ma pani zamiar zajac sie badaniami naukowymi? Po raz pierwszy w swojej karierze Sara czula opor przed wyznaniem, ze zamierza zajac sie ogolna praktyka. Nie lubila tego uczucia i winila za nie Stubbsa, czujac, ze zdradza swego ojca. Powiedziala Tyndallowi o swych planach. Szkoda - powiedzial profesor Tyndall. - Moj brat mowil mi, ze jest pani niezwykle utalentowanym lekarzem. To bylby wstyd nie wykorzystac takiego potencjalu. Bardzo sie ciesze, ze pan profesor tak uwaza - odrzekla Sara, przytloczona faktem, ze bracia Tyndall rozmawiaja na jej temat. Moze chcialaby pani wkrotce odwiedzic moje laboratorium? Moglibysmy jeszcze porozmawiac - zaproponowal profesor. Bardzo dziekuje, profesorze. Szalenie bym chciala. Wiec prosze do mnie zadzwonic. Murdoch da pani moj prywatny numer. Jeszcze raz dziekuje, panie profesorze - powiedziala Sara, czujac sie oniesmielona przebiegiem rozmowy. Profesor Tyndall przeprosil i wrocil do swojego brata, a Paddy nadciagnal z kolejnym talerzem pelnym jedzenia. Swietnie ci idzie -~ powiedzial, zanim wzial do ust pierwszy kes. Profesor Tyndall zaprosil mnie do swojego laboratorium - pochwalila sie mu Sara, wciaz lekko oszolomiona. -Nie dziwie sie. W tej sukience tez bym cie zaprosil. Sara odwrocila sie do niego z gniewnym blyskiem w oku. Co to za seksistowskie bzdury? - warknela, starajac sie, by jej glos brzmial cicho, ale dosadnie. Czyzby? - zdziwil sie Paddy. - Mnie nie zaprosil. Profesor Tyndall przekonal sie, ze to ja jestem zainteresowana badaniami. Ja! Dlatego mnie zaprosil. Oczywiscie - zgodzil sie ironicznie Paddy. Jestem pewna, ze profesor nie mialby nic przeciwko temu, gdybys przyszedl ze mna, jezeli to cie w ogole obchodzi. Nic z tego. Nie lubie grac roli przyzwoitki - usmiechnal sie zlosliwie Paddy; cieszyl sie, ze udalo mu sie rozwscieczyc Sare. Zorientowawszy sie, ze Paddy ja prowokuje, Sara uspokoila sie i zamknela dyskusje: Dosc tego. Jestem glodna. Przynajmniej raz John Main mial szczescie. Tego dnia nikt w miescie nie zostal zamordowany ani zgwalcony, banki i poczty pozostaly nietkniete, i nic duzego sie nie spalilo. Jedynym tematem krajowym byla ostatnia awantura we Wspolnocie Europejskiej o dotacje dla rolnictwa - niezbyt atrakcyjny material dla lokalnej popoludniowki. Tak wiec, choc poranne wydanie rozpoczynalo sie od historii procesu, jaki jeden z mieszkancow wytoczyl radzie miasta za zawilgocone mieszkanie, to drugie i ostatnie krzyczalo tytulem: "CZWORKA Z CMENTARZA GINIE W MASAKRZE". Main kupil gazete u sprzedawcy na rogu swojej ulicy i przeczytal ja na chodniku. Pod tytulem widniala fotografia cmentarza, na ktorym byl pochowany Simon. Byla to ta sama fotografia co poprzednio, ale tekst pod zdjeciem wyjasnial, o co chodzi. Historia zaczynala sie od przypomnienia, jak wykopano zwloki jego syna i jak policji nie udalo sie nikogo aresztowac. Main byl zadowolony z artykulu. Dokladnie o to mu chodzilo. Drugie zdjecie przedstawialo wypalony wrak samochodu, w ktorym zgineli mezczyzni. W wypadku nie uczestniczyl zaden inny samochod, a okolicznosci sprawy pozostawaly bardzo tajemnicze. Policja odmowila komentarzy na tym etapie dochodzenia, ale zapowiedziala jego kontynuowanie. Pytany, czy w gre moze wchodzic zbrodnia, komendant policji Hamish Anderson oznajmil, ze nie chce sie oddawac spekulacjom. Maina najbardziej ucieszyl ostatni akapit artykulu. Zawieral on zeznanie naocznego swiadka pozaru samochodu. Main nie wiedzial, ze ktos taki w ogole istnial. Gazeta musiala wyslac reportera, by troche popytal w domach polozonych niedaleko miejsca pozaru. Spisal sie na medal. Pani Katherine Donaldson wychodzila wlasnie z domu po zakupy, kiedy samochod przy jej bramie eksplodowal. "To bylo straszne - opowiadala. - Wybuch byl tak glosny, ze zatrzesly sie szyby w moich oknach. Z samochodu wystrzelily plomienie. Wszedzie bylo pelno szkla. Nikt sie nie uratowal". Main poczul satysfakcje. A wiec byl wybuch. Teraz byl bardziej pewny niz kiedykolwiek, ze ta masakra nie wydarzyla sie przypadkowo. Ci faceci zostali zamordowani. Zadzwonil do Ryana Lafferty'ego i zapytal go, czy widzial artykul. -Jeszcze nie. Co pisza? Main opowiedzial mu i Lafferty gwizdnal cicho. To powinno potrzasnac policja. Dobra robota. Mialem szczescie. Teraz musimy czekac i patrzec, co sie stanie. Najwazniejsze - powiedzial Main - ze gazety pewnie beda drazyc ten temat. To wywrze presje na policje. O to chodzi - odrzekl Lafferty. Po chwili zapytal: - Jak sie czujesz? Lepiej. Duzo lepiej. To dobrze. Mysle o powrocie do pracy. Milo mi to slyszec. Najwyzszy czas. Main usmiechnal sie do sluchawki. Masz racje. Chce ci podziekowac. Naprawde nie masz powodu. Alez mam - upieral sie Main. - Bylem bliski porzucenia nadziei i ty mnie powstrzymales. Wreszcie cos zaczelo sie dziac i to twoja zasluga. Mysle, ze uda sie ostatecznie rozwiklac te sprawe. Mam nadzieje - powiedzial Lafferty. - Ale podtrzymuje to, co powiedzialem na poczatku. Jestem pewny, ze dusza twojego syna jest bezpieczna. Szkoda, ze nie moge w to uwierzyc, Ryan. Rozumiem. Przespij sie troche - powiedzial delikatnie Lafferty. 12 Main zdecydowal sie nie wkladac garnituru; czulby sie zbyt oficjalnie, jakby znow przychodzil starac sie o prace. Zamiast tego ubral sie w sportowa marynarke, koszule w kratke i uniwersytecki krawat. Stroj zwykly, ale do przyjecia. Zaparkowal samochod przed brama szkoly i przeszedl zwirowym podjazdem wzdluz boiska, gdzie trzecia klasa grala w rugby. Hangreave, glowny trener sportowy namawial ich do wspolnych akcji w miejsce indywidualnych popisow.Podaj ja, glupku! - krzyczal do wysokiego blondyna. - Po to masz kolegow! Tak, prosze pana - wymamrotal chlopak, kiedy juz wstal i wbil wzrok w ziemie. - Rugby jest gra zespolowa, chlopcze! Zycie jest gra zespolowa! Coz za celna uwaga, pomyslal Main. Odwrocil sie i ruszyl dalej. Hangreave podsumowal w ten sposob stulecie rozwoju filozofii. Mogli mnie o to zapytac, pomyslal Main zartobliwie. Po pieciu minutach obowiazkowego czekania - wazni ludzie nigdy nie przyjmuja cie od razu, zauwazyl Main - dyrektor uscisnal mu reke na powitanie i zaproponowal sherry. Main grzecznie odmowil, obawiajac sie, ze moze to byc test na jego pociag do alkoholu; ta paranoiczna mysl wynikala z poczucia winy za alkoholowe wybryki w ciagu ostatnich kilku tygodni. -Jak sie pan czuje, Main? -Dziekuje, dyrektorze. Duzo lepiej. Mial pan trudny okres - zauwazyl dyrektor z sympatia. - Dobrze, ze juz jest w porzadku. Wiec moze pan do nas wrocic? Tak, prosze pana. Chcialbym wrocic, jesli nie ma pan nic przeciwko temu. Coz, naturalnie bylibysmy szczesliwi widzac tu pana z powrotem - zaczal dyrektor. - Ale czy na pewno czuje sie pan wystarczajaco dobrze? Ostatnio mial pan tyle ciezkich przejsc, wiecej niz czlowiek powinien przezywac. Wczoraj bylo spotkanie Rady Glownej i przez te cala historie w gazetach - naprawde nie mogla sie przytrafic w gorszym momencie - wszyscy pomyslelismy o panu. Bardzo panu wspolczujemy. Pan Close mowil o tym wczoraj. Wczoraj? - zapytal Main, niespodziewanie zaalarmowany skrepowaniem, jakie wyczul w glosie dyrektora. - Rozumiem. Cala ta sprawa z czarami, a teraz sugestia, ze w zwiazku z tym popelniono morderstwo, i w dodatku jeszcze smierc panskiej biednej zony... Wszyscy uwazamy, ze byloby najlepiej, gdyby odlozyl pan jeszcze swoj powrot. Moze moglby pan pojsc na urlop, az ta niefortunna historia sie wyjasni. Uwaza pan, ze wszystko to jest nieco krepujace dla Rady Glownej? To troche niegrzeczne, co pan mowi, Main - dyrektor wydawal sie dotkniety. Ale prawdziwe - odparowal Main. Dyrektor pochylil sie do przodu i oparl rece na biurku. Czlonkowie Rady Glownej musza brac pod uwage rodzicow, John, a sa to najbardziej zmienne i delikatne istoty pod sloncem. Recesja sie poglebia, zaczynaja sie trudnosci z rekrutacja. Nastepny rok bedzie decydujacy. Musimy uniknac - dyrektor szukal przez chwile wlasciwego slowa - laczenia szkoly z jakakolwiek... nieprzyjemnoscia. Rozumiem - odrzekl zwiezle Main. Ta sprawa eksplodujacych samochodow i plonacych ludzi ma posmak... kryminalny. A pan za wszelka cene chcialby uchronic swoich uczniow przed ta strona zycia. -Naprawde, spodziewalem sie po panu czegos wiecej, Main - dyrektor wygladal na obrazonego. - Myslalem, ze zrozumie pan, o co mi chodzi. Rozumiem, panie dyrektorze. Rozumiem az za dobrze. Wiec jestem zawieszony? Czy moze wolalby pan, zebym zlozyl rezygnacje? O tym nie moze byc mowy, Main. Poczekajmy po prostu troche, a przy odrobinie szczescia uwolnimy sie od tego do konca semestru. -A jesli nie? Dyrektor znow polozyl rece na stole. Mial przepraszajaca mine. Wtedy bedziesz musial zrobic to, co uwazasz za stosowne, John. Co jest najlepsze dla szkoly i dla nas wszystkich. Ale na razie nawet o tym nie mysl. W porzadku, sir - powiedzial Main, wyczuwajac, ze powinien juz wyjsc. Wstal i uscisnal reke dyrektorowi, unikajac jednak jego wzroku. Kiedy otwieral drzwi, dyrektor zawolal za nim: -I nie zapominaj, John, ze wszyscy jestesmy z toba. Main zamknal za soba drzwi i zatrzymal sie na chwile. -Oczywiscie - mruknal. - Zycie jest gra zespolowa. Bylo po dziewiatej wieczorem, kiedy wrocil do domu. Nogi mial bolesnie po-obcierane i byl glodny. Po wyjsciu ze szkoly pojechal za miasto, odstawil samochod i poszedl na dlugi spacer. Chodzil przez trzy godziny w butach, ktore sie do tego zdecydowanie nie nadawaly. Poczatkowo o tym nie myslal, ale trudny teren zrobil swoje i niebawem spocone nogi i obtarte kostki przypomnialy mu o sobie. Zaczelo rowniez padac, wiec ubranie szybko mu przemoklo. Przez pierwsza godzine nie zwracal jednak uwagi na niewygody, tak byl zagniewany i zagubiony. Czul, ze jest na skraju zalamania nerwowego. Kiedy juz zaczelo mu sie wydawac, ze wychodzi powoli na prosta, wizyta w szkole wpedzila go w glebsza depresje niz kiedykolwiek. Znalazl sie zupelnie sam na swiecie, gdzie kazdy gra swoja role i nikt nie mowi tego, co naprawde mysli. Zaczal sie zastanawiac nad wartosciami, w ktore zawsze wierzyl. Jaki pozytek, do diabla, byl ze szkoly? Do czego przygotowywala uczniow? Mieli byc tak samo nic nie warci jak Arthur Close? Bezmyslne kukly egzystujace w swoim wlasnym malym swiecie, oddzielonym od rzeczywistosci morzeni "fajnosci"; ignorujace wszystko, co "okropne", w twardym i stanowczym przekonaniu, ze jesli nie bedzie sie tego dostrzegac odpowiednio dlugo, to samo zniknie? Boze! Main staral sie uspokoic, wchodzac po schodach do mieszkania. Szukal w kieszeni kluczy, ale mial z tym klopoty, bo mokry material lepil sie do ciala. Zaklal glosno i nagle slowa zamarly mu na ustach. Zobaczyl, ze drzwi sa otwarte. Spojrzal na zamek, szukajac sladow odlupanego drewna, ale wydawal sie nie zniszczony. Przyszlo mu do glowy, ze moze nie zamknal drzwi wychodzac, ale niemal natychmiast odrzucil ten pomysl jako bezsensowny. Pamietal, jak zamykal drzwi i sprawdzal, jak zwykle. Okradziono mu mieszkanie niespelna dwa lata temu i wciaz pamietal okropne uczucie, ze ktos obcy chodzil po jego domu, zabieral, co mu sie spodobalo, otwieral wszystko, dotykal przedmiotow. Pamietal wyraz twarzy Mary, gdy zorientowala sie, ze wlamywacz grzebal w jej ubraniach. To bylo jak posredni gwalt. Fakt, ze zniknelo troche gotowki i sprzetu elektronicznego mial mniejsze znaczenie, niz psychiczny szok wywolany przez wlamanie. Nie bylo mowy, by zostawil dzis drzwi nie zamkniete. Ale oto znow ktos wszedl do jego mieszkania. W srodku palilo sie swiatlo. Czy wlamywacz juz sobie poszedl? Uchylil lekko drzwi i poczul sie niepewnie. To swiatlo bylo jakies dziwne: zbyt nikle, by moglo pochodzic z jednej z lamp w pokoju, i w dodatku... mrugalo. O Boze, pali sie, pomyslal Main, otwierajac drzwi na osciez, ale instynktownie od razu odrzucil ten pomysl. Nie bylo slychac ognia - trzaskow ani hukow - nie dochodzil go tez zapach dymu. Mieszkanie bylo zimne i absolutnie ciche. Wciaz posuwajac sie ostroznie, na wypadek gdyby ktos byl jeszcze w srodku, Main ruszyl cicho korytarzem w strone zrodla swiatla. Znajdowalo sie ono w salonie. Przez chwile nasluchiwal pod drzwiami, zanim otworzyl je powoli. Swiatlo rzucaly swiece, umieszczone na czyms w rodzaju swiecznika stojacego na srodku podlogi. Swiec bylo piec, a swiecznik wygladal jak ludzka reka. Plomienie zachwialy sie gwaltownie pod wplywem przeciagu i na scianach pokoju pojawily sie tanczace cienie. Main zajrzal do pozostalych pokoi, zanim wrocil do salonu i wlaczyl swiatlo. Wydawalo sie, ze wszystko poza tym bylo w porzadku, choc bedzie to musial sprawdzic dokladniej. Na razie wygladalo na to, ze nic nie zostalo zniszczone; wszystkie szuflady byly na swoich miejscach. Ostatnim razem kazda szuflade wyciagnieto, a jej zawartosc wyrzucono na podloge. Telewizor i sprzet hi-fi staly na swoich miejscach, a pieciofuntowy banknot, ktory wsunal pod popielniczke na kominku, wciaz sie tam znajdowal. -Wiec po co, do diabla, to wszystko? - mruknal, gdy podszedl blizej, by przyjrzec sie swiecznikowi. Pochylil sie i zdmuchnal plomienie. W powietrzu wciaz unosil sie silny zapach wosku z dymiacych swiec, gdy podnosil dziwny przedmiot. Byl ciezszy niz oczekiwal, o malo go nie upuscil. Gdy odwrocil swiecznik, by przyjrzec mu sie od spodu, ogarnelo go przerazenie. To nie wygladalo jak ludzka reka; to byla ludzka reka. Main poczul, ze robi mu sie niedobrze. Upuscil przerazajacy przedmiot i automatycznie zrobil krok do tylu. Dlon powedrowala do ust, starajac sie powstrzymac wymioty. Minelo kilka sekund, nim zdobyl sie ponownie, by spojrzec na te rzecz. Nie bylo watpliwosci. To byla ludzka reka, ktora odrabano u nadgarstka i pokryto woskiem. I niewatpliwie najbardziej makabryczny obiekt, jaki Main kiedykolwiek widzial. Main podniosl sluchawke, by zadzwonic na policje, ale zmienil zdanie. Zamiast tego zadzwonil do Ryana Lafferty'ego. Czy moglbys tu przyjechac? Cos sie wydarzylo. Musze z toba porozmawiac - Main prawie nie mogl mowic. Szok zacisnal mu gardlo. Mozesz mi powiedziec cos wiecej? - zapytal wyraznie zaskoczony Lafferty. Nie przez telefon - odrzekl Main, nie spuszczajac oczu z reki lezacej na podlodze. - Bardzo cie prosze, przyjedz. Zaraz u ciebie bede - zakonczyl Lafferty. Zjawil sie w ciagu pietnastu minut. Zdziwil sie, gdy zobaczyl otwarte drzwi od mieszkania. Zapukal leciutko; nie bylo odpowiedzi, wiec sprobowal jeszcze raz, tym razem wolajac Maina. Tutaj jestem - uslyszal odpowiedz. Glos byl slaby, jakby dochodzil z daleka. Lafferty wszedl do salonu, gdzie znalazl Maina siedzacego na krawedzi fotela i wpatrujacego sie w jakis przedmiot na podlodze. Dobrze sie czujesz? - zapytal Lafferty. Main wskazal na podloge; Lafferty spojrzal w to miejsce i az sie wzdrygnal. O Boze - wyszeptal cicho. - Ona jest... Tak, tak, prawdziwa. Obejrzyj z drugiej strony. Nie dotykajac reki Lafferty przeszedl do miejsca, z ktorego mogl zobaczyc odrabana czesc nadgarstka, nie pokryta woskiem. Ostre swiatlo nadawalo rece matowobrazowy kolor, ale byla bez watpienia prawdziwa. Napilbym sie - powiedzial. - A ty? Main, wciaz wpatrujac sie w reke, odrzekl: Probuje przestac pic. Lafferty spojrzal na niego, nie bardzo rozumiejac. Main byl najwyrazniej w stanie szoku. Podszedl do barku i wrocil z dwiema duzymi brandy. Main pil nie odrywajac oczu od reki. -Czyja... - wychrypial. Lafferty usiadl w drugim fotelu. - Reka mordercy. Ta odpowiedz najwyrazniej wyrwala Maina z transu. Cos ty powiedzial? Wedlug zwyczaju powinna byc to reka skazanego mordercy. Wiec wiesz, o co tu chodzi? - zapytal z niedowierzaniem Main. Chyba tak. To Reka Chwaly. Main powtorzyl po nim jak echo, najwyrazniej wciaz zamroczony. -To symbol magiczny. Reka Chwaly otwiera kazde zamkniete drzwi. Temu, kto ja posiada, daje dostep do wszystkiego, co chce osiagnac. Nikt mu nie przeszkodzi. Main rozwazal przez chwile to, co uslyszal, wreszcie powiedzial: Chca teraz dostac mnie. Mysle, ze to jest ostrzezenie - zgodzil sie Lafferty. - Mowia ci, zebys sie wycofal, bo moga cie dostac, kiedy tylko zechca. Skad to wszystko wiesz? -Natknalem sie na to w tej ksiazce o szkockich czarach, o ktorej ci mowilem. Ostatni raz uzyto czegos takiego w Nort Berwick, nie dalej jak dwadziescia piec mil stad... cztery wieki temu. -Nort Berwick? - zdziwil sie Main. - Ale to jest... -Wiem - przerwal mu Lafferty. - To senne nadmorskie miasteczko, do ktorego latem dzieci jezdza budowac zamki z piasku, a biznesmeni w niedziele graja w golfa. Ale nie zawsze tak bylo. W dawnych czasach znajdowal sie tam silny osrodek czarnej magii. -Boze. Pod koniec szesnastego wieku w North Berwick zwolano Wielki Sabat. W owym czasie byly tam trzy pelne zgromadzenia, to znaczy trzydziesci dziewiec czarownic. Wielkim Mistrzem Sabatu byl mezczyzna nazwiskiem John Fian, nauczyciel z pobliskiego Prestorpans. Mowi sie, ze potrafil otworzyc kosciol w Nort Berwick za pomoca Reki Chwaly. Tam odbywaly sie ich spotkania. Jego wyznawcy chodzili na cmentarz i wykopywali ciala do swych obrzedow. Myslisz, ze to wlasnie zrobili z Simonem? Lafferty nie wiedzial, co powiedziec. Widzial bol w oczach Maina, ale nie przychodzilo mu do glowy nic uspokajajacego. Dodal tylko: -To bylo bardzo dawno temu. Jezeli rzeczywiscie wykorzystali Simona, nie zmienia to faktu, ze dusza twojego syna jest bezpieczna. Ci ludzie nie moga jej tknac. Main potrzasnal glowa. Wciaz nie moge uwierzyc, ze to sie dzieje naprawde. Chryste! Przeciez to nie jest sredniowiecze, a my siedzimy tutaj i rozmawiamy o czarach. To szalenstwo! Przeciez takie rzeczy dzialy sie wieki temu! Jezus Chrystus zyl prawie dwa tysiace lat temu, a caly czas ma swoich wyznawcow. Musimy chyba przyjac, ze trwajarowniez wyznawcy ciemnosci. Co powinienem zrobic, Ryan? Lafferty widzial, ze Main jest zupelnie bezradny, ale ostatecznie wzruszyl ramionami i powiedzial: -Szczerze mowiac, nie wiem. Main usmiechnal sie. Zaskoczylo to Lafferty'ego. -Dobry stary Ryan. Zadnego mydlenia oczu. Chyba to lubie w tobie najbardziej. Lafferty odwzajemnil usmiech. -Zawsze uwazalem, ze to jest moje przeklenstwo. Prawda bywa najgorszym tyranem. -Doceniam to - powiedzial Main. - Zaden z nas nie wie, co robic. -Nie moge zrozumiec, dlaczego probuja cie nastraszyc tym magicznym symbolem. To wydaje sie nie miec zadnego sensu.' Moze staraja sie zrobic na mnie wrazenie? Pokazuja mi swoja potege, bym zaczal sie ich bac i szanowac? W koncu frontowe drzwi sa nie naruszone, a oni weszli do srodka! Ale po co to wszystko? - zapytal Lafferty. - Nie masz juz mozliwosci wplywania na sprawe. Powiedziales gazetom wszystko, co wiesz, a policja prowadzi dochodzenie, wiec przed czym cie ostrzegaja? Main zastanowil sie przez chwila. Moze uwazaja mnie za kolo zamachowe, animatora sledztwa? Tego, ktory nie zrezygnuje. Niewykluczone - przyznal Lafferty, ale nie wydawal sie przekonany. Nie widze zadnego innego powodu. Ja rowniez. Chcesz wrocic ze mna do sw. Ksawerego? Sanktuarium? - usmiechnal sie Main. Cos w tym rodzaju - przyznal Lafferty. Nie, ale w kazdym razie dziekuje za propozycje. Zostane tu i podejma wyzwanie. Gdy sie dobrze zastanowic, nie mam wiele do stracenia, prawda? Lafferty usmiechnal sie gorzko. Z twojego punktu widzenia... rzeczywiscie nie masz. Co z tym zrobimy? - zapytal Main, wskazujac na reke. - Nie widze powodu, by wzywac policja, a ty? Jest jeszcze pytanie, czyja to reka. Z tego, co mowiles wynika, ze najprawdopodobniej zostala odcieta od zwlok. Prawie na pewno - powiedzial Lafferty powoli. - Powinni uzywac reki skazanego mordercy. Zgodnie ze zwyczajem odcinano reke, gdy zbrodniarz wisial jeszcze na szubienicy. Jesli zawiadomimy policje i sprawa przedostanie sie do gazet, prasa bedzie miala uzywanie. Lafferty przytaknal. -Ciekawe, czy o to im chodzi? Ale to niespecjalnie pasuje do proby zastraszenia mnie. - Nie, zupelnie nie. Masz jakas torbe? Chyba tak. Chcesz to zabrac? -Spale to w piecu w Sw. Ksawerym. Main poszedl do kuchni i oproznil foliowa torbe z Tesco, w ktorej wciaz byly zakupy. Wreczyl ja Lafferty'emu, ktory ostroznie podniosl makabryczny rekwizyt i wrzucil do torby. Reka uderzyla o dno z miekkim klapnieciem, az Main sie wzdrygnal. -Rozumiem - powiedzial Lafferty. - Ja tez to czuje. Bylo piec minut po pierwszej w nocy, kiedy Lafferty wrocil do sw. Ksawerego. W domu bylo zimno; ogrzewanie wylaczono o dziesiatej. Zapalil kominek gazowy w pokoju i postal przed nim chwile, by ogrzac rece. Nie patrzyl na torbe lezaca za nim na podlodze, ale w nieprzyjemny sposob byl swiadom jej obecnosci. Stwierdzil, ze im szybciej sie tego pozbedzie, tym lepiej. Chcial wyniesc to paskudztwo do starej szopy, stojacej miedzy kosciolem a jego domem. Znajdowal sie tam piec centralnego ogrzewania, choc to urzadzenie nie zaslugiwalo na taka nazwe, sugerujaca cos nowoczesnego. System grzewczy byl zabytkowy - tak stary, ze zadna firma w miescie nie chciala sie podjac jego remontu. Wszedzie dostawal te sama odpowiedz. W koncu, gdy ogrzewanie praktycznie przestalo funkcjonowac, poratowal ich pewien parafianin, emerytowany inzynier z Marynarki, ktory zrobil co mogl. Czujac sie tak, jakby ciemnosc kryla obserwujace go oczy, Lafferty wyszedl z domu i zaniosl torbe do szopy. Otworzyl drzwi; uderzyl go zapach oleju i stechlizny. Zapalil swiatlo - naga czterdziestowatowa zarowke, zaczepiona na przewodzie ciagnacym sie pod podporka dachu. Serce walilo mu jak oszalale; nieuchronnie zblizal sie moment, gdy bedzie musial dotknac tej rzeczy. Nie byl pewny, czy nie przydalby sie przy tym jakis rodzaj "nabozenstwa", wiec zaimprowizowal krotka modlitwe, proszac o wieczny odpoczynek dla wlasciciela tej reki. Gdy wyjmowal dlon z torby, wstret przed fizycznym kontaktem sprawil, ze niechcacy upuscil ja na podloge. Woskowa skorupa pekla i zobaczyl blizne po jednej stronie. Co wiecej, rozpoznawal te blizne. Kiedy ostatnio widzial te reke, jej palce zaciskaly sie kurczowo w swietle ksiezyca na brzegu kanalu. To byla reka Johna McKirropa. Lafferty zmusil sie, by nie rozmyslac teraz o swoim odkryciu, ale zobaczyl w tym jakas przerazajaca logike. Gdyby McKirrop przezyl, bylby najprawdopodobniej sadzony za zamordowanie tej kobiety, Belli. Przedmiot u jego stop byl tak bliski pojecia "reka mordercy", jak tylko tworcy Reki Chwaly mogliby sobie zyczyc. Tak dokladne przestrzeganie rytualu przestraszylo Lafferty'ego. Zarysowalo sie wyraznie jeszcze jedno polaczenie tego koszmaru z Centrum Urazow Glowy. Lafferty zmusil sie, by uchwycic reke McKirropa miedzy palcem wskazujacym a kciukiem. Otworzyl male metalowe drzwiczki i wrzucil ja do pieca. Odpoczywal przez chwile, by odzyskac rownowage. Boze, jak potrzebowal drinka! Zamknal barak i wrocil do domu; nalal sobie solidna porcje brandy i zabral ja do sypialni. Dzieki gazowemu kominkowi bylo tam nieco cieplej. Lafferty powoli saczyl brandy i rozwazal wydarzenia minionego wieczoru; byl pewien, ze nigdy ich nie zapomni. Jaki byl powod tego wszystkiego? To pytanie nie dawalo mu spokoju. Po co wskazano na udzial czarnej magii w sprawie Simona Maina? Jesli ani policja, ani nikt inny nie mogl dowiedziec sie niczego o dzialalnosci satanistow w okolicy, bylo oczywiste, ze ludzie ci dzialaja w absolutnej tajemnicy. I nagle wychodza z ukrycia. Musieli chyba zdawac sobie sprawe, ze prasa rozpocznie dociekania, jezeli Main zawiadomi policje; tak samo bylo, gdy McKirrop sprzedal im swoja historyjke o rytualnej ekshumacji. Dlaczego zachowali sie tak nielogicznie? Lafferty odkryl prawde tak nieoczekiwanie, ze az zaparlo mu dech w piersiach. To, co jeszcze przed chwila wydawalo sie skomplikowane jak bizantyjska mozaika, nagle stalo sie proste i straszliwie oczywiste. Nerwowo potarl policzek, zabierajac sie do skonstruowania zupelnie nowej hipotezy. Pociagajac lyk brandy zauwazyl, ze reka mu lekko drzy. Musial to wszystko przemyslec, ale wewnetrzny glos domagal sie jak najszybszego dzialania. Nowa teoria, choc prosta, byla na swoj sposob przerazajaca. Na stole obok starego psalterza lezal notes, w ktorym wczesniej zapisywal sobie, co powinien powiedziec rano na pogrzebie Mary 0'Donnell. Polozyl go sobie na kolanach i usiadl niedaleko kominka, by moc wygodnie notowac. McKirrop byl tamtej nocy na cmentarzu i widzial wszystko, co sie wydarzylo; Lafferty nie mial co do tego watpliwosci. Widzial tam czterech mezczyzn, "meneli", jak ich okreslil zarowno McKirrop, jak i Main. Ci czterej przyznali sie do tego Mainowi. Wygladalo na to, ze wszyscy zostali zamordowani, by sie nie wygadali co widzieli tamtej nocy. McKirrop cos ukrywal, choc tak chetnie opowiadal prasie o swojej przygodzie; "menele" zapewniali Maina, ze myli sie w swoich podejrzeniach. Co wiec naprawde widzieli na cmentarzu? Lafferty doszedl do wniosku, ze musieli tam byc jeszcze jacys ludzie; na tyle wazni, ze nie chcieli, by ich zidentyfikowano. Ludzie, ktorzy gotowi byli zabic, by utrzymac swoje zwiazki z czarna magia w tajemnicy. To bylo mozliwe i nawet w jakis sposob tlumaczyloby ponure ostrzezenie w postaci Reki Chwaly, ale Lafferty wolal inne wyjasnienie. Reka Chwaly to byla sztuczka wymyslona przez kogos, kto znal sie dobrze na magicznych rytualach. Makabrycznego obiektu uzyto po to, by utrzymac jego i Maina - a w takim razie rowniez policje - na tropie wyznawcow szatana. Ale tamtej nocy na cmentarzu nie bylo Czarnej Mszy ani zadnych innych satanistycznych obrzadkow. Cialo Simona Maina zniknelo z grobu, poniewaz... ni gdy go tam nie bylo. Lafferty rozwazal i analizowal konsekwencje wyplywajace z jego nowej teorii. Wynikalo z niej, ze ludzie, ktorzy stali za cala ta okropna sprawa, najprawdopodobniej nie mieli nic wspolnego z kultem diabla i czarna magia. Ktokolwiek zabil "meneli", wiedzial dobrze, ze Simona Maina nigdy nie pochowano - i dlaczego. Lafferty przemyslal to jeszcze raz i upewnil sie, ze wszystko pasuje. Historyjka o Czarnej Mszy byla najprawdopodobniej wymyslem Johna McKirropa. Zrobil to, by zwrocic na siebie uwage, a kto wie, moze mu nawet za to zaplacono? Jesli sie nad tym zastanowic, to mogl byc powod, dla ktorego po raz drugi wyladowal w szpitalu. Moze zrobil sie chciwy i zazadal wiecej? Czterech meneli tez pasowalo. Pijane prostaki, ktore wykopaly trumne w poszukiwaniu mocnych wrazen - czego wedlug Maina nawet nie ukrywali - ale trumna byla pusta. Dlatego powiedzieli Mainowi, ze sie myli, gdy oskarzyl ich o kradziez zwlok swego syna. I dlatego nazwali McKirropa klamca, kiedy Main pierwszy raz znalazl ich w pubie. Ale nie mogli opowiedziec swojej wersji, bo po historii, ktora sprzedal McKirrop, kto by im uwierzyl? Najwazniejsze pytanie brzmialo teraz: co sie stalo z cialem Simona Maina? Moze jakas pomylka w kostnicy? Takie rzeczy sie zdarzaly. 1 to zdarzaly sie prawdopodobnie czesciej, niz ktokolwiek mial odwage przyznac. Jezeli malzenstwa od czasu do czasu opuszczaly szpital z cudzym dzieckiem na tylnym siedzeniu, to z pewnoscia dopilnowanie, by wlasciwe zwloki znalazly sie we wlasciwej trumnie, nastreczalo jeszcze wiecej mozliwosci pomylek. Lafferty zdyskwalifikowal ten pomysl niemal rownie szybko, jak przyszedl mu do glowy. Jesli pieciu ludzi zostalo zamordowanych, nie moglo to miec nic wspolnego z zadna zamiana czy innym tego typu bledem, nawet gdyby byl on bardzo klopotliwy. Tu chodzilo o cos znacznie powazniejszego - i lepiej zorganizowanego. Spojrzal na zegarek i zobaczyl, ze jest za kwadrans druga. Za osiem godzin mial poprowadzic kondukt pogrzebowy. Po nieznacznej zmianie barwy nieba na wschodzie Lafferty poznal, ze nadchodzi ranek. W ogole nie kladl sie do lozka, wiec dzienne swiatlo przynioslo mu ulge - w ciemnosciach wszystkie problemy wydaja sie trudniejsze. Wstal z krzesla, na ktorym spedzil ostatnie kilka godzin, zastanawiajac sie, co powinien zrobic ze swym nowym odkryciem. Podszedl do okna, by spojrzec na szary, zimny swiat. Nogi mial zdretwiale, a kilkudniowy zarost szorowal o kolnierzyk, gdy odwracal glowe. Przyszlo mu na mysl, zeby napuscic cieplej wody i ogolic sie, ale zaraz przypomnial sobie, jakie to paliwo grzeje dzis wode w piecu od centralnego ogrzewania. To, co sie dzialo w nocy, to nie byl sen. Zadrzal i roztarl rece, zanim w samych skarpetkach powlokl sie do lazienki. Zdjecie butow bylo jedynym kompromisem, na jaki sie zdobyl. Po goleniu i goracej kapieli Lafferty poczul sie lepiej. Zrobil sobie grzanke, nalal herbaty i usiadl przy kuchennym stole, by podczas jedzenia rzucic okiem na notatki sporzadzone przed pogrzebem Mary 0'Donnell. Nie, zeby byly specjalnie obszerne. Nie znalazl zadnej magicznej formuly, ktora mialaby w tych warunkach jakis sens. Nie mial pojecia dlaczego Bog pozwala na takie rzeczy. Bedzie musial zaimprowizowac jakas wariacje na temat, jak niezbadane sa wyroki Boskie: "Miejcie wiare i ufnosc w Nim; sa rzeczy, ktorych dzis jeszcze nie sposob zrozumiec". Znow zaczal sie zastanawiac. Wciaz nie byl zdecydowany, czy powiedziec Johnowi Mainowi o swej nowej teorii. Ten czlowiek byl na skraju wytrzymalosci nerwowej, wiec Lafferty musi byc absolutnie pewny, zanim powie mu cokolwiek. Postanowil jednak skontaktowac sie z Sara Lasseter i powiedziec jej o swych podejrzeniach. Jezeli mial racje i Simon Main nigdy nie zostal pochowany, to punktem wyjscia do jakiegokolwiek dalszego sledztwa bedzie szpital, w ktorym chlopiec zmarl. Nagle zorientowal sie, ze znalazl motyw zamordowania Johna McKirropa przez kogos z Oddzialu Urazow Glowy; zastanawiali sie nad tym z Sara w czasie ich ostatniej rozmowy. Byl teraz pewniejszy niz kiedykolwiek, ze jest na wlasciwym tropie. Ale czas naglil. Zaczal szukac odpowiedniego ornatu na pogrzeb. 0'Donnellowie zdecydowali, ze cialo ich corki ma byc skremowane, ale wyrazili rowniez zyczenie, by w kosciele Sw. Ksawerego odbylo sie krotkie nabozenstwo przed udaniem sie do krematorium. Lafferty zgodzil sie chetnie, majac nadzieje, ze jest to znak, iz wiara Jean zwyciezyla. Jego nadzieje jednak rozwiala sama Jean, wyjasniajac, ze nienawidzi kaplicy w krematorium. -Wyglada jak publiczna toaleta - powiedziala, gdy Lafferty zapytal ja o powod tej niecheci. Mogl ja zrozumiec. Kaplicaw krematorium nie miala zadnej atmosfery. W tym pustym, okraglym pomieszczeniu drzwi umieszczono naprzeciwko siebie, tak ze zalobnicy wchodzili jednymi drzwiami i wychodzili drugimi. Dzieki temu harmonogram dnia pozostawal nie zaklocony. Gdy tylko jedno nabozenstwo sie skonczylo, zaczynalo sie drugie, a zalobnicy nie zderzali sie ze soba w drzwiach. Nie bylo zadnych dekoracji. To miejsce bylo anonimowe jak pokoj hotelowy. Nawet kwiatow nie bylo tu na stale. Po kazdym pogrzebie wynoszono wience razem z nieboszczykiem. Zaczynalo padac, gdy trumne Mary 0'Donnell wniesiono do kosciola sw. Ksawerego i polozono ostroznie na katafalku, przy ktorym stal Lafferty. Przygladal sie zgromadzonym zalobnikom. Zdumiala go rozmaitosc strojow, od ciemnoszarych garniturow po zolte odblaskowe kurtki o wojskowym kroju. Niektorzy krewni najwyrazniej nie widzieli sie od dluzszego czasu i gdy ich oczy sie spotkaly, wymieniali przesadne usmiechy na znak, ze sie poznaja, zanim jeszcze wypowiedzieli ciche slowa powitania. Kilka kobiet szlochalo i Lafferty zorientowal sie, ze to bedzie trudne nabozenstwo. Placz, tak jak smiech, bywal zarazliwy. Jean 0'Donnell nie plakala. Stala obok Joego, ktory mial zaczerwienione oczy i wygladal bardzo bezbronnie. Byla zupelnie opanowana. Lafferty rzucil na nia ukradkowe spojrzenie i zobaczyl, ze jej oczy sa suche i zimne. Podtrzymywala ja gorycz. W tym momencie dalby wiele, by lzy poplynely jej po policzkach. -Zebralismy sie tu dzisiaj, by podziekowac za zycie Mary O'Donnell - zaczal. 13 Lafferty zachowywal sie jak automat, dopoki pierwszy hymn nie wyrwal go z letargu. Gdy piesn sie skonczyla, lkanie w kosciele stalo sie glosniejsze. Nawet kilku mezczyzn przytykalo chusteczki do oczu. Tylko Jean 0'Donnell pozostawala chlodna i opanowana. Lafferty czul, ze jej zachowanie zaczyna wywierac na niego jakis hipnotyczny wplyw. Kiedy przebrzmial ostatni akord organow, zdecydowal, ze czas przejsc do sedna sprawy.-Jest moim zadaniem, jako waszego kaplana, wytlumaczyc wam rzeczy, ktore nie dla wszystkich sa oczywiste. Oczekujecie ode mnie, bym wam wyjasnil, dlaczego to mlode zycie, zycie Mary O'Donnell, zostalo przerwane w taki sposob. I musze wam powiedziec, ze nie wiem. Szlochy wyraznie przycichly, ustepujac miejsca zaskoczeniu. Po kaplicy przeszedl pomruk. Lafferty napotkal wzrok Jean 0'Donnell i zobaczyl w nim cien reakcji. -Musze wam wyznac, ze nie mam pojecia, dlaczego Bog powolal do siebie Mary. Jest to dla mnie taka sama tajemnica jak dla was. Tak jak wy, mam nadzieje, ze byl ku temu powod; ze istnieje przyczyna, chociaz na razie nie mozemy jej pojac. Jedyna pociecha, jaka moge wam ofiarowac, jest niewatpliwie fakt, ze istnieje we wszechswiecie wiele rzeczy dla nas niezrozumialych, przynajmniej podczas naszego zycia. Byloby z naszej strony arogancja udawac, ze jest inaczej, choc wciaz temu zaprzeczamy; chyba lezy to w naszej naturze. Naukowcy oferuja nam wytlumaczenia, ktore rzadko wytrzymuja probe czasu. Astrologowie wypowiadaja przepowiednie, ktore gubia sie w uogolnieniach, rozni eksperci narzucaja nam swoje opinie. Akceptujemy je, poniewaz nie mozemy zniesc naszej niewiedzy. Musze was przeprosic, ze nie stac mnie na nic lepszego. Jestem pewny, ze oczekiwaliscie ode mnie czegos wiecej i jest mi przykro. Wybaczcie mi, to wszystko, co moge wam ofiarowac. Kiedy Lafferty mowil, Jean 0'Donnell patrzyla w podloge. Gdy skonczyl, wolno podniosla glowe i spojrzala na niego. Jej wzrok jakby odtajal i poslala mu lekki usmiech. Lafferty poczul, jak ogarnia go cieple uczucie ulgi. Odwzajemnil usmiech i kontynuowal nabozenstwo. Lafferty jechal wraz z 0'Donnellami w pierwszym samochodzie za karawanem. On i Jean nie mowili zbyt wiele, ale wiedzial, ze miedzy nimi znow wszystko jest w porzadku. Joe nie sprawial takich problemow, jak sie mozna bylo obawiac; wzmianka o "kochajacym ojcu Mary" najwyrazniej mu sie spodobala. Pochlipywal troche, obejmujac jednoczesnie ramieniem Jean, ale Lafferty uznal to za dobry znak. Lzy byly takim swietnym zaworem bezpieczenstwa. Szkoda, ze mezczyzni nie mogli stosowac go czesciej. Gdy karawan przejechal przez brarne krematorium, Lafferty odwrocil sie do Jean i szepnal: -Zalatwie to tak szybko, jak tylko bede mogl. Jean kiwnela glowa i Lafferty pierwszy pospieszyl do kaplicy, by zobaczyc, czy wszystko jest gotowe. Bylo. W powietrzu unosil sie ciezki zapach perfum pozostawiony przez poprzednich zalobnikow, ale kaplica byla czysta, a karawaniarze fachowo ustawili trumne na hydraulicznym podnosniku, by moc ja we wlasciwym momencie opuscic bez klopotow pod podloge. Na razie byla przykryta purpurowa kapa obszyta zlota nicia, poprzecierana w paru miejscach od ciaglego uzywania. Na rogach trumny byla juz prawie dziurawa. Jedyna funkcja tej kapy bylo przykrycie dziury w podlodze, kiedy trumna zjezdzala na dol, do pomieszczenia z piecami. Lafferty wypowiedzial ostatnie slowa i podniosl reke do blogoslawienstwa. Rozlegl sie cichy szmer, gdy elektryczny silnik uruchomil windy i czerwona kapa zaczela zsuwac sie na podloge. Lafferty patrzac na to nagle zbladl. Naszla go straszliwa mysl: czy Mary 0'Donnell rzeczywiscie jest w tej trumnie? Mary zmarla na Oddziale Urazow Glowy... tak jak Simon Main. Lafferty oddychal ciezko, jakby zaraz mial dostac ataku nerwowego. To absurdalne, powtarzal sobie, ale w zaden sposob nie potrafil zapomniec. Calkiem niespodziewanie zatrzasnal z hukiem modlitewnik i nie mowiac nic do nikogo, wybiegl z kaplicy i zaczal rozgladac sie za kims z obslugi. Zobaczyl jednego z pracownikow, rozmawiajacego z kierowca. Podbiegl do niego i zapytal, gdzie znajduje sie pomieszczenie kremacyjne. Zaskoczony mezczyzna przydeptal niedopalek i poinformowal ksiedza: -Tuz za tymi krzakami sa schody. Lafferty zakasal sutanne i pognal we wskazanym kierunku. Schody prowadzace do krematorium byly niebezpiecznie wyszczerbione i wilgotne. Nigdy nie dochodzilo tu slonce, co sprawilo, ze obrosl je zielony mech i Lafferty o malo sie nie przewrocil zbiegajac po nich. Wobec tego zwolnil, zeby sie zastanowic. Zadal sobie pytanie, jak zamierza osiagnac swoj cel. Przystanal na chwile na dole schodow i odpoczywal oddychajac ciezko, z rekami opartymi o drewniane drzwi. Trumna musiala byc teraz w sali kremacyjnej. Nie bylo czasu, by wymyslic jakis przekonujacy pretekst, jesli chcial sprawdzic, czy wszystko jest w porzadku. Otworzyl drzwi. Uslyszal jakies glosy, wiec pobiegl w tym kierunku rozgrzanym korytarzem. Dobiegl go szczek metalu i oczyma duszy ujrzal zamykajace sie drzwi krematoryjnego pieca. Czy przybyl za pozno? Czy trumna zostala juz wrzucona do ognia? Wpadl do pomieszczenia spalarni, gdzie zaskoczyl swym widokiem dwoch pracownikow. -Czy trumna 0'Donnell jest juz w piecu? Nawet nie zapytali kim jest, kiedy zauwazyli jego sutanne. Jeszcze nie, ojcze. Jest jakis problem? Prosze mi powiedziec, gdzie ona jest? Jeden z mezczyzn wskazal mala salke po lewej rece Lafferty'ego. Zajrzal tam i zobaczyl nieruchoma winde. Zauwazyl tez zapadkowe drzwi na suficie, prowadzace do kaplicy. Na podlodze stala trumna Mary 0'Donnell. Chce ja otworzyc - powiedzial Lafferty. Pracownicy, zdezorientowani, spojrzeli po sobie. Nie rozumiem - powiedzial jeden. - Co sie dzieje? Mozg Lafferty'ego pracowal na najwyzszych obrotach. Nie mogl powiedziec tym ludziom, ze chce sprawdzic, czy w trumnie znajduje sie cialo, bo gdyby sie o tym dowiedzieli, wywolalby reakcje lancuchowa. Nie mogl wymagac od pracownikow, by zachowali milczenie, a trudno bylo sobie wyobrazic, jak taka wiadomosc mogla podzialac na Jean i Joego O'Donnellow. Obiecalem cos tej dziewczynie - sklamal. Co takiego? - zapytal jeden z mezczyzn niepewnie. Obiecalem jej, ze sprawdze, czy nie zapomnieli wlozyc jej krzyzyka w dlonie. Lafferty odwrocil sie plecami wpatrujac siew trumne. Uznal swoja wymowke za tak kiepska, ze az zamknal oczy z przejecia, czekajac, co bedzie dalej. -Myslalem, ojcze, ze ona zginela na miejscu - powiedzial jego rozmowca. -Nie - sklamal drugi raz Lafferty. - Odzyskala na krotko przytomnosc w szpitalu. Rozmawialem z nia. Zawsze tak jest, pomyslal. Powiesz jedno klamstwo i zanim sie zorientujesz, juz znowu musisz klamac. -Rozumiem. Coz, w takim razie... -Dziekuje-powiedzial Lafferty. Odetchnal gleboko i odwrocil sie do nich. - To nie potrwa dlugo. Macie srubokret? Na gorze graly organy. Jeden z pracownikow, ktory dotad sie nie odzywal, wyciagnal srubokret i podal Lafferty'emu. Najwyrazniej mial ochote zostac i przyjrzec sie calej operacji, podobnie zreszta jak jego towarzysz. -Panowie, czy przez wzglad na te biedna dziewczyne moglbym zostac sam? Wymamrotali cos, co zabrzmialo jak zgoda, wyszli z pomieszczenia. Lefferty przymknal drzwi tak, by nie mogli zagladac do srodka, i zaczal odkrecac sruby przytrzymujace wieko. Odkrecil wszystkie, ale wieko pozostalo nieruchome. Lafferty, ktoremu puls podskoczyl do stu trzydziestu, zaklal pod nosem. Zauwazyl, ze to wina lakieru, ktory dzialal jak klej. Wieko polozono, kiedy byl jeszcze miekki, a potem zastygl. Wsunal plaskie ostrze srubokreta miedzy wieko i trumne i popchnal go energicznym ruchem. Musial powtorzyc te operacje wzdluz calej dlugosci trumny, az poczul, ze lakier puscil. Lafferty znieruchomial na chwile, wyszeptal: "Wybacz mi, Mary" i odsunal wieko. Ciala nie bylo. Podejrzewal wprawdzie cos takiego, ale mimo to doznal szoku. W srodku znalazl kilka plastikowych workow wypelnionych jakas ciecza, by mogly udawac ciezar zwlok. Wyjal jeden taki worek i kucnal, zastanawiajac sie, co robic dalej. Jeden z czekajacych na zewnatrz zakaslal i to przypomnialo Lafferty'emu, ze nie ma zbyt wiele czasu. Musial podjac decyzje i zrobil to. Wlozyl z powrotem do trumny plastikowa torbe i ustawil prosto wieko. Szybko przykrecil sruby, zaczekal chwile az odzyska panowanie nad soba, wyszedl i odezwal sie do grabarzy: -Zrobione, panowie. Dziekuje. -Dobrze, ojcze. Zaczynamy. Lafferty patrzyl, jak wyciagaja trumne Mary 0'Donnell z bocznego pokoju i klada ja na wozku naprzeciwko drzwi pieca. Cofnal sie troche, gdy otwarto drzwiczki i dosiegla go fala goracego powietrza. Trumne ustawiono we wlasciwej pozycji i wepchnieto do pieca. Jeden z mezczyzn zamknal drzwi i podkrecil gaz. Dziekuje, panowie - zwrocil sie do nich Lafferty. - Jestem wam wdzieczny. Przepraszam, Jean - usprawiedliwil sie Lafferty, podchodzac do 0'Donnellow. Czy cos sie stalo, ojcze? - zapytala Jean. Spojrzal jej w oczy i odpowiedzial: -Nie, Jean. Absolutnie nic. Maly klopot techniczny. Klamstwo z minuty na minute przychodzi mi latwiej, pomyslal. Jean 0'Donnell miala najwyrazniej jakies watpliwosci, ale w koncu zapytala tylko: Pojedzie ojciec do nas? Oczywiscie - zgodzil sie Lafferty przepuszczajac Jean do samochodu. Byla druga po poludniu, kiedy Lafferty wrocil do sw. Ksawerego. Pani Gro-gan zapytala go, czy chce cos zjesc. Lafferty odpowiedzial, ze nie jest glodny. U 0'Donnellow zjadl kilka kanapek z szynka. Ksiadz sam poslal sobie dzis lozko - zauwazyla pani Grogan. To nie tak. Po prostu w ogole sie nie kladlem. - Rozumiem. Dobrze sie ksiadz czuje? Dlaczego pani pyta? Ostatnio cos blado ksiadz wyglada. Lafferty usmiechnal sie, podziekowal pani Grogan za troske, a w koncu powiedzial: Wszystko jest w porzadku. Po prostu duzo ostatnio myslalem. Rozumiem, prosze ksiedza. Nie, pani Grogan, pomyslal patrzac na nia. Z pewnoscia pani nie rozumie. Lafferty zamknal sie w gabinecie i nalal sobie drinka. Czul sie jak krolik zlapany przez reflektory rozpedzonej ciezarowki. Mial wielka ochote pojsc na policje i zrzucic na nich caly ten ciezar. Jezu, jakby to bylo dobrze! Jednym posunieciem pozbylby sie calego tego koszmaru. Ale nie mogl. Musial wziac pod uwage, jak podzialaloby to na Johna Maina i 0'Donnellow, gdyby ten okropny sekret ujrzal swiatlo dzienne. Zreszta pozwalajac na spalenie trumny Mary 0'Donnell zniszczyl dowod, ze byla ona pusta. Podniosl sluchawke i zadzwonil do szpitala. Poprosil, by go polaczono z Sara Lasseter z Oddzialu Urazow Glowy. Powiedziano mu, ze Sary nie ma. Kiedy bedzie na dyzurze? - zapytal. Doktor Lasseter zaczyna o szostej. Moge wiedziec, kto mowi? - Ojciec Lafferty. -Powtorze jej, ze ojciec dzwonil. Znowu czekanie, pomyslal Lafferty oprozniajac szklanke. Nie mogl siedziec az do szostej w zamknietym pomieszczeniu. Potrzebowal fizycznego wysilku; gdyby sie porzadnie zmeczyl, moze zapomnialby na chwile o swoich problemach. Nie biegal co najmniej od dwoch lat. Byly czasy, kiedy na charytatywnych imprezach bieganie bylo bardzo modne; Lafferty nie tylko w poczuciu obowiazku, dolaczal wtedy do mlodych parafian, ktorzy scigali sie o nagrode. Lubil wtedy trenowac; bral nawet udzial w najwazniejszym wydarzeniu - polmaratonie. Mial zamiar systematycznie uprawiac sport, ale postanowienie to, tak jak wiele innych, ustapilo przed nawalem pracy. Usilowal sobie przypomniec, gdzie moze byc dres, ktory kiedys kupil. W koncu zapytal pani Grogan. -Dres? - zdziwila sie. -Granatowy, z zielonym pasem na spodniach, o ile pamietam - powiedzial Lafferty, lekko zirytowany, ze jego zamiar pobiegania budzi takie zdziwienie. Pani Grogan wolno pokrecila glowa, ale zaraz twarz jej sie rozjasnila; przypomniala sobie. A, juz wiem - ucieszyla sie. - Przyniose go. Prosze mi tylko powiedziec... - zaczal, ale bylo za pozno; pani Grogan wybiegla. Potrzasnal glowa. Ostatnio dzialala mu na nerwy. Doszedl do wniosku, ze jest to raczej odzwierciedlenie jego stanu ducha. Nerwy mial napiete jak postronki. Liczyl, ze bieganie mu pomoze. Pani Grogan wrocila z dresem. Lafferty wzial go od niej i podziekowal. Wiedzial gdzie sa sportowe buty: w kartonowym pudle w szafie w korytarzu, razem z zestawem do tenisa stolowego. Po pieciu minutach wybiegl z kosciola i zwawo ruszyl w strone parku. Przez pierwsza mile Lafferty mogl myslec tylko o tym, jak bardzo bola go nie rozruszane miesnie. Gdy jednak jego cialo przyzwyczailo sie do biegu i zaakceptowalo fakt, ze to sie tak zaraz nie skonczy, koszmar wrocil. Odkrycie, ze trumna Mary 0'Donnell byla pusta, potwierdzilo jego podejrzenia co do losu Simona Maina. Uznal, ze nie powinien miec wyrzutow sumienia i stanowczo zawiadomic Johna Maina. Pytanie tylko, kiedy i gdzie mu to powiedziec. Moze dobrym pomyslem byloby zorganizowanie spotkania ich trojga - Sary Lasseter, Maina i jego. Mogliby zadecydowac, co robic dalej. Kiedy Lafferty zaczal pokonywac szczegolnie stromy odcinek, przestal myslec, dopoki nie dotarl na szczyt i nie uspokoil oddechu. Jedno tylko przemawia przeciwko wtajemniczaniu Johna Maina, pomyslal, jego osobiste zaangazowanie. Moglo to pozbawic go rozsadku i sprawic, ze narazilby sie na niebezpieczenstwo. Z drugiej strony ten czlowiek mial prawo wiedziec, co sie stalo z jego synem, a fakt, ze satanizm i czarna magia nie maja z tym nic wspolnego, z pewnoscia mu pomoze. Main jest czlowiekiem inteligentnym i na pewno da sie go sklonic do wspolnego dzialania. Lafferty zdecydowal, ze tak zrobi. Zadzwoni do Maina, ale najpierw porozmawia z Sara Lasseter. Pocil sie teraz obficie, a ostry poczatkowo bol miesni przeszedl w lekkie odretwienie, gdy zmeczenie zaczelo dawac znac o sobie. O to mu chodzilo. Ma spokoj na najblizsze pol godziny. Sara Lasseter zadzwonila o szostej trzydziesci. -Odebralam twoja wiadomosc-powiedziala. Czy mozemy sie spotkac? - zapytal Lafferty. - Musimy porozmawiac. Jestem na dyzurze do rana. A potem bedziesz sie musiala troche przespac. Moze jutro wieczorem? Zaluje, ale jutro zaczynam dyzur o drugiej po poludniu. Moj Boze, nie wiedzialem... Wiekszosc ludzi nie wie, ojcze. Jestes dzisiaj jedynym lekarzem na dyzurze w OUG? Tak, a dlaczego pytasz? Czy moglbym tam przyjsc? Ten pomysl zaskoczyl Sare. Chyba tak - powiedziala niepewnie. Nie chce sprawiac zadnych klopotow - zapewnil szybko Lafferty. - Jesli uwazasz, ze to zly pomysl, to powiedz. Nie - zadecydowala Sara po chwili zastanowienia. - Nie sadze, by ktos mial cos przeciwko temu. Mozemy porozmawiac w pokoju lekarzy, a gdyby ktos mnie potrzebowal, bede pod reka. Dobrze. O ktorej bedzie najlepiej? Niech sie zastanowie... Powiedzmy o jedenastej. Dyzurne juz sie zmienia i wszystko powinno byc przygotowane na noc. Przy odrobinie szczescia nikt nam nie przeszkodzi. Przyjde o wpol do dwunastej. W porzadku. Do zobaczenia. Aha, jeszcze jedno. - Tak? Chce kogos ze soba przyprowadzic. Kogo? Johna Maina. Ojca Simona Maina? - Tak. -Nie powiesz mi, o co tutaj chodzi? - zapytala Sara. Potem - obiecal Lafferty. Dobrze - westchnela. Lafferty zadzwonil do Johna Maina. Dlugo czekal, ale nikt nie podnosil sluchawki. Pomyslal, ze Main mogl przeciez wyjsc i postanowil dzwonic co pol godziny, dopoki nie bedzie musial wyjsc do szpitala. Main odebral o wpol do dziesiatej. Dzwonie do ciebie od dawna - oznajmil Lafferty. Bylem na seansie - wyjasnil Main. Rozumiem. - Lafferty zaczal sie zastanawiac, czy wtajemniczenie Maina w tym stanie umyslu bylo dobrym pomyslem. Myslalem, ze moze spotkam kogos, kto mi poradzi, gdzie szukac tych gnojkow - usprawiedliwial sie Main. - Ale to byla po prostu gromadka starych papug, ktore urzadzily sobie zabawe. Mialy tyle wspolnego z satanizmem, co Matka Teresa. Lafferty odetchnal z ulga. Main nie poszedl zatem na seans chcac sie za wszelka cene skontaktowac z synem, tak jak to robil poprzednio; byl to logiczny krok w prowadzonym sledztwie. Spotkajmy sie. Dzisiaj? - Main byl wyraznie zaskoczony. To wazne. Chce zebys poszedl ze mna do szpitala spotkac sie z jedna z lekarek. Mam wam obojgu cos do powiedzenia. Wiesz cos o Simonie? Tak - odrzekl Lafferty. - Wiem. Main przyjechal do sw. Ksawerego pietnascie po jedenastej. Lafferty zaproponowal mu drinka, ale Main odmowil. Zapytal Lafferty'ego, co takiego odkryl. -Poczekaj troche. Chce, zebyscie uslyszeli tojednoczesnie-ty i doktor Las-seter. Nie powiesz chociaz ogolnie, o co chodzi? - zapytal Main, wyraznie zdenerwowany. To nie potrwa dlugo - uspokoil go Lafferty. - Umowilem sie z nia o wpol do dwunastej. Main spojrzal na zegarek. Wiec jedzmy. Twoim samochodem czy moim? Moim - zadecydowal Lafferty. Przed szpitalem o tej porze bylo pusto i Lafferty nie mial problemu z zaparkowaniem za brama. Zostawil samochod w jednej z trzech zatoczek z napisem TYLKO DLA LEKARZY. -O tej porze na pewno nie ma tu zbyt wielu lekarzy - zapewnil Maina. Sara Lasseter czekala na nich. Kiedy tylko pojawili sie w drzwiach OUG, wpuscila ich do srodka. Przywitala sie z Laffertym, ktory przedstawil jej Johna Maina. Sara mowila prawie szeptem, wiec i oni zachowywali sie cicho. -Tutaj - powiedziala wpuszczajac ich do pokoju lekarzy. Pielegniarka podniosla glowe znad konsoli, by zobaczyc co sie dzieje, ale Sara nie zaszczycila jej zadnym wyjasnieniem. Czy ktos chce kawy? - zapytala. Lafferty czul, ze jest zdenerwowana. Podziekowal za kawe, Main tak samo. Sara nalala sobie i usiadla naprzeciwko nich przy stole. Wszystko to jest bardzo tajemnicze - zaczela. Jezeli to pania pocieszy, ja rowniez nie mam pojecia, o co chodzi - rzekl Main. Oboje spojrzeli na Lafferty'ego, ktory nie bardzo wiedzial, od czego zaczac. Po pierwsze - powiedzial - musze sie upewnic, ze to, co tu uslyszycie, zostanie miedzy nami, chyba ze wszyscy troje postanowimy inaczej. Sara i Main wymienili spojrzenia i wyrazili zgode. Lafferty wzial gleboki oddech i zaczal: -Wczoraj odprawialem nabozenstwo zalobne na pogrzebie mlodej dziewczyny, nazwiskiem Mary 0'Donnell. Zmarla tutaj, na Oddziale Urazow Glowy, tak jak Simon. Miala wypadek motocyklowy. - Lafferty wbil wzrok w podloge i zapadla chwila ciszy. W koncu dodal: - Tylko ze nie moglem. -Nie rozumiem - zdziwila sie Sara. Ja tez nie - dodal Main. - Czego nie mogles? Nie moglem odprawic prawdziwego nabozenstwa, bo Mary nie bylo. Nie bylo jej w trumnie. Sara otworzyla usta. Main tez wydawal sie zszokowany. Co wiecej, uwazam, ze twojego syna, Simona, tez nie bylo w trumnie - kontynuowal Lafferty zwracajac sie do Maina. Ale to jest... - Main nie mogl znalezc odpowiedniego slowa. Nie do uwierzenia? - zapytal Lafferty. - Tez tak myslalem, kiedy pierwszy raz wpadlem na ten pomysl, ale teraz juz nie mam watpliwosci. Ciala Simona, Mary i Bog wie ilu jeszcze innych... coz, nie bylo ich na pogrzebach. Ale co sie z nimi stalo? - goraczkowala sie Sara. Lafferty spojrzal na nia i odrzekl: Mialem nadzieje, ze to raczej ty mi powiesz. Ja? Rozwiazanie znajduje sie tutaj, na oddziale. Zarowno Simon, jak i Mary tu umarli-przypomnial jej Lafferty. Skad wiesz, ze Mary nie bylo w trumnie? - zapytala Sara. Sprawdzilem. Ale jak mozesz miec pewnosc co do Simona? - zapytal Main, zatopiony we wlasnych myslach. Nie wiem tego na pewno - przyznal Lafferty - ale jesli sie logicznie zastanowic, wszystko na to wskazuje. Powiedzial Mainowi o swoich podejrzeniach, ktore zrodzily sie po zajsciu z odcieta reka. -Tego bylo juz zanadto. Ktos bardzo chcial, bysmy uwierzyli w te satanistyczna wersje. McKirrop musial im podsunac ten pomysl, kiedy naklamal policji i prasie na temat tamtej nocy. Jedyna rzecza, jaka widzial wtedy na cmentarzu, byla pusta trumna. Dlatego zostal zabity; zamilkl na zawsze i w ten sposob satanistyczna wersja zostala jedyna mozliwa. To ironia losu. Podejrzewam, ze wymyslil cala te historie z zakapturzonymi postaciami, by nie kazano mu identyfikowac tamtych lumpow; pewnie go zastraszyli. Prawdziwym sprawcom bylo to bardzo na reke. Nie musieli sie tlumaczyc ze znikniecia ciala, a lumpy siedzialyby cicho, poniewaz po historii McKirropa nikt by im nie uwierzyl. Ten nieszczesny wloczega musial grozic, ze powie prawde i dlatego stal sie niebezpieczny. Zabili go, a kiedy John znalazl tamtych obwiesiow i zawiadomil policje, oni rowniez stali sie niebezpieczni. To ma sens - oznajmila Sara. Wiec co sie stalo z cialem Simona? - zapytal Main. Nie wiem - przyznal Lafferty. - Tego wlasnie musimy sie dowiedziec i mysle, ze mamy szanse, szczegolnie jezeli nie damy po sobie poznac, ze cokolwiek podejrzewamy. Od czego zaczniemy? - zapytala Sara. Powiedz nam, co sie dzieje, gdy pacjent umrze na Oddziale Urazow Glowy - poprosil Lafferty. Sara wzruszyla ramionami. Pielegniarki przygotowuja cialo, wzywa sie szpitalnych portierow i oni przewoza cialo do kostnicy. Krewni powiadamiaja firme pogrzebowa, ktora zabiera stad cialo. Jak to wyglada? - chcial wiedziec Main. Pracownicy firm albo sami mierza cialo, albo zlecaja to komus z kostnicy. Wtedy przyjezdzaja od razu z trumna, pakuja w nia cialo i odjezdzaja. Czyli ludzie z firm pogrzebowych ogladaja zwloki? - upewnil sie Lafferty. -Tak - odrzekla Sara. - Chyba ze... -Tak? Chyba ze pacjent zmarl na wyjatkowo zakazna chorobe. W takim przypadku cialo pakuje sie do specjalnego worka i umieszcza w odpowiednio skonstruowanej trumnie. Powinien ja dostarczyc pracownik firmy, ale nie musi byc obecny przy wkladaniu do niej ciala. Ale tak nie bylo w naszych przypadkach, prawda? - zapytal Main. Nie bylo - zgodzila sie Sara. Niespodziewanie drzwi do pokoju otworzyly sie i stanal w nich Derek Stubbs. Sara zamarla. Przepraszam - powiedzial Stubbs, ale jego ton wskazywal, ze wcale nie jest mu przykro. - Nie wiedzialem, ze ma pani gosci, doktor Lasseter. Myslalem, ze jest pani na dyzurze. Jestem, doktorze Stubbs. Czy cos sie stalo? Przyszedlem rzucic okiem na malego Keegana. Testy dzis rano wskazywaly, ze jego stan sie pogarsza. Ale jesli jest pani zajeta... Sara wstala, przeprosila Maina i Lafferty'ego, po czym wyszla ze Stubbsem z pokoju. Napiecie miedzy nimi utrzymywalo sie caly czas, nawet kiedy stali po dwoch stronach lozka pacjenta i razem odczytywali wyniki z monitora. Kiedy Stubbs skonczyl notowac, odezwal sie: -Czy pani nie wie, ze lekarz na dyzurze musi poswiecac cala uwage pacjentom? Jestem na miejscu, w razie potrzeby - odpowiedziala Sara, ale wiedziala, ze Stubbs ma nad niaprzewage. Nie zamierzal zbyt latwo zrezygnowac. Nie sadze, zeby spedzajac czas na pogaduszkach z przyjaciolmi mozna bylo jednoczesnie "poswiecac cala uwage" pacjentom. To nie byly zadne "pogaduszki", jak pan to okreslil. Pan Main i ojciec Lafferty chcieli cos ze mna przedyskutowac. Main? - zapytal Stubbs. Ojciec Simona Maina. Pamieta pan? Simon byl pacjentem naszego oddzialu. Nie zyje. Przypominam sobie. Czego oni od pani chca? - zapytal. Byl teraz bardziej zaskoczony niz zirytowany. Niestety, nie moge powiedziec - odrzekla Sara, zaintrygowana zmiana w zachowaniu Stubbsa. Jesli w jakikolwiek sposob dotyczy to oddzialu, powinienem o tym wiedziec - powiedzial gniewnie Stubbs. - Nie musze chyba przypominac, ze jest pani mlodszym lekarzem na oddziale. Nie musi pan - odciela sie Sara - ale i tak przypomina mi to pan na kazdym kroku. - Zycze sobie, zeby mi pani powiedziala, o co chodzi. Powtarzam, ze nie moge. Nie pozostawia mi pani wyjscia. Bede musial poinformowac o tym doktora Tyndalla - ostrzegl Stubbs. Jak pan sobie zyczy, doktorze - odrzekla zimno Sara. Stubbs wyskoczyl z pokoju. Sara westchnela gleboko. Pielegniarka za konsola wprawdzie nie slyszala ich wymiany zdan, ale zauwazyla ze cos poszlo nie tak. Kiwnela jej glowa wspolczujaco. Sara wrocila do pokoju lekarzy. Lafferty wstal zza stolu i oswiadczyl: -To wszystko przeze mnie. W ogole nie powinnismy tu przychodzic. Moze porozmawiam z doktorem Tyndallem i powiem mu, ze to nie twoja wina? Sara usmiechnela sie z uznaniem. Doktor Stubbs i ja mamy ze soba na pienku. Chcial wiedziec, co tu robicie. Nie powiedzialas mu? - zapytal Lafferty. Nie, i dlatego byl taki wsciekly. Moze powinnismy stad pojsc? - zasugerowal Main. Nie - odrzekla twardo Sara. - Zdecydowal juz, ze doniesie na mnie do doktora Tyndalla, ale to nie powinno miec dalszych konsekwencji. Musimy sie dowiedziec, co sie stalo z Simonem i Mary. Na czym stanelismy? Lafferty spojrzal na Sare z podziwem. -Zastanawialismy sie, czy pracownicy przedsiebiorstw pogrzebowych moga wiedziec, ze ciala zniknely. -Jest jeszcze cos, o czym nie chcieliscie rozmawiac ze wzgledu na mnie - powiedzial Main. Lafferty i Sara wymienili ukradkowe spojrzenia. -Nie zastanawialismy sie jeszcze, dlaczego ciala zniknely - kontynuowal Main. - 1 kto moglby ich potrzebowac. Rzeczywiscie, nie - zgodzil sie Lafferty spokojnie. Zastanawial sie jednak, do czego dazy Main i czy nie straci panowania nad soba. Zakladam, ze wszyscy wiemy po co medycynie potrzebne sa swieze zwloki? - powiedzial Main. Gdy tamci milczeli, dodal: - Zapasowe organy. Lafferty zauwazyl, ze chociaz Mainowi troche trzesa sie rece, to on sam wydaje sie zupelnie spokojny. Musze przyznac, ze przyszlo mi to do glowy - powiedzial Lafferty. Mnie takze - dodala Sara. Odmowilem zgody, gdy mnie w swoim czasie o to pytano - powiedzial Main. Tak samo jak O'Donnellowie - przypomniala Sara. Ale jakies dranie uznaly, ze zgoda nie jest im potrzebna - podsumowal gorzko Main. Obawiam sie, ze mozesz miec racje - powiedzial Lafferty. Main polozyl rece na stole i w przyplywie zniechecenia wzruszyl ramionami. -Najsmieszniejsze, ze nie mam o to pretensji. Gdy mnie o to pytano, bylem zanadto zrozpaczony, by zniesc mysl, ze ktos bedzie grzebal w ciele Simona. Odmowilem z miejsca. To bylo prawie automatyczne. Gdyby ktos mnie zapytal troche pozniej, albo w nieco innych okolicznosciach, mysle, ze powiedzialbym "tak". Ale nikt nie pytal... Lafferty skinal glowa ze zrozumieniem, a Sara poslala Mainowi usmiech, ktory mial mu dodac odwagi. -To smieszne - powiedzial Main - ale po pogrzebie czulem sie winny, ze odmowilem. Lafferty byl zadowolony, ze Main tak otwarcie mowi o swoich uczuciach. Najwyrazniej bardziej odpowiadalo mu nowe wytlumaczenie losow syna, niz tamte historie okultystyczno-satanistyczne. Wygladalo na to, ze poczul ulge. -Tak wiec mamy tu nielichy skandal - powiedzial Main. -Ale z tym skandalem wiaze sie morderstwo - przypomnial mu Lafferty. - Myslicie, ze to wszystko jest zorganizowane... dopasowywanie organow do zamowien? - zastanawial sie Main. Mozliwe - zgodzila sie ostroznie Sara - ale czy wiecie, w jaki sposob to sie odbywa? Powiedz nam - zachecil Lafferty. -Przed smiercia nasi pacjenci musza byc dokladnie dopasowani do "zamowien". Po zgonie organy powinny byc przeniesione bardzo szybko, a to oznacza koniecznosc postawienia w stan pogotowia chirurgow i natychmiastowy dostep do sal operacyjnych. Dochodzi jeszcze transport. Nie wiem, jak mozna by to wszystko przeprowadzic w tajemnicy. -Moze jestem cyniczny - powiedzial Main - ale mysle, ze jesli w gre wchodza odpowiednio duze pieniadze, wszystko da sie zorganizowac. Wiec kto to robi? - Lafferty zadal Sarze niespodziewane pytanie. Stubbs - odparla niemal automatycznie. Jestes pewna? Wiem, ze jestem nieobiektywna, bo wyjatkowo nie lubie tego faceta, ale wszystko na to wskazuje. Ma obsesje na punkcie zgody na transplantacje. Uwaza, ze Tyndall powinien wywierac silniejsza presje na krewnych i denerwuje sie, gdy tego nie robi. Slyszalam, jak narzekal, ze w kilku przypadkach Tyndall okazal sie zbyt miekki. Taak... chyba masz racje - powiedzial Main. - Pamietam, ze Stubbs chcial zamienic ze mna slowo po smierci Simona, ale doktor Tyndall go powstrzymal. Nie wiedzialem wtedy, o co chodzi, ale teraz to nabiera sensu. Tyndall powiedzial Stubbsowi, ze "sprawa jest zamknieta" i ze "podjalem decyzje". To bylo po tym, jak odmowiles pozwolenia na przeszczep organow? - zapytal Lafferty. -Wlasnie. -Widze takze zwiazek ze smiercia McKirropa - powiedziala Sara. - Jestem pewna, ze to byl on. Lafferty opowiedzial Mainowi o podejrzeniach zwiazanych z okolicznosciami smierci Johna McKirropa. Czy Stubbs nas rozpoznal? - zapytal Main. Powiedzialam mu, kim jestescie. A zatem grozi ci niebezpieczenstwo - uznal Main. - Nie mowilam mu, dlaczego tu jestescie. Sam do tego dojdzie - stwierdzil Lafferty. Moze wymyslimy jakis inny powod naszej obecnosci? - zasugerowal Main. O polnocy? Ojciec chlopca, ktorego cialo zniknelo i ksiadz zainteresowany zarowno Johnem McKirropem, jak i Mary 0'Donnell? Uwierzylbys w inne wytlumaczenie? - zapytal Lafferty. Nie - przyznal Main. - Nie uwierzylbym. 14 -No to co zrobimy? - zapytal Main.Bede musiala byc bardzo ostrozna - westchnela Sara. Uwazam, ze to nie wystarczy - stwierdzil Lafferty. Co masz na mysli? Bedziesz musiala przerwac prace na oddziale - wyjasnil ksiadz. Sara wygladala na zaskoczona, a Main wstrzymal oddech. A jej kariera?... - zapytal. Tu chodzi o jej zycie. - Lafferty spojrzal na Sare. - Moze poszlabys na urlop albo postarala sie o tymczasowe przeniesienie? Ryan ma racje. Narazilabys sie na duze niebezpieczenstwo, gdybys tu dalej pracowala. Musisz to wziac pod uwage. Sara pokiwala niezdecydowanie glowa, gdy nagle zaswital jej pewien pomysl. -Na przyjeciu w szpitalu wydanym z okazji odkrycia szczepionki poznalam brata doktora Tyndalla. Mysle, ze moglabym jakis czas popracowac w jego laboratorium w akademii medycznej. Trzymalabym sie z dala od Stubbsa, a nie stracila bym kontaktu z wami. -Niezly pomysl - przyznal Lafferty, a Main dodal: - Porozmawiasz jutro z doktorem Tyndallem? Sara obiecala, ze tak zrobi. -Jak sie zabierzemy do udowodnienia tego procederu? - zapytal Main. - Nie mozemy isc na policje bez konkretnych dowodow. Podejrzewam, ze nie wystarczy im?zapewnienie Ryana, ze trumna Mary O'Donnell byla pusta, czy domysly, ze trumna Simona tez. Lafferty zgodzil sie. -Stubbsowi musi ktos pomagac. To nie ulega watpliwosci. Moze powinnismy isc w tym kierunku; poszukac kogos, kto zaczalby spiewac. Z tego, co Sara mowila o zasadach postepowania z cialem zaraz po smierci wynika, ze ktos - oczywiscie nie bezinteresownie - przymyka oko na pewne niezgodnosci z regulaminem. Czy przypadkiem nie ten sam zaklad pogrzebowy zostal wynajety do zorganizowania dwu pogrzebow - Mary i Simona? -Ja skorzystalem z uslug Maitland Stroud z Morningside - poinformowal Main. Lafferty zgarbil sie. -O'Donnellowie wynajeli zaklad Granby's z Dalkeith Road. Wszystkie zaklady nie moga byc wmieszane w te afere. Lafferty spojrzal na zegarek, ktory pokazywal pierwsza z minutami. Warto by polozyc sie do lozka. Nie wszyscy moga sobie na to pozwolic - Sara usmiechnela sie. Przykro mi. Zadzwonisz do mnie jutro po rozmowie z doktorem Tyndallem? Sara kiwnela glowa. Odprowadzila Maina i Lafferty'ego do drzwi, gdzie sie pozegnali. Main i Lafferty nie odzywali sie do siebie, dopoki nie znalezli sie w samochodzie. Przestali juz uwazac szpital za przyjazne miejsce. Stal sie obcy i grozny; wywolywal strach, zamiast budzic zaufanie. Myslisz, ze warto popytac ludzi z zakladu pogrzebowego, czy widzieli przed pogrzebem cialo Simona? - zapytal Main. Nie - odpowiedzial stanowczo Lafferty. Dlaczego? Jesli je widzieli, donikad nas to nie zaprowadzi; a jesli zauwazyli, ze ciala nie ma i nic nie powiedzieli, to znaczy, ze sa w to wmieszani i nic nie zdradza. Po co afiszowac sie z podejrzeniami? Predzej czy pozniej dowiedzialby sie o nich Stubbs. Main nie odzywal sie przez chwile, wpatrujac sie w kreta, pusta niemal o tej porze droge. -Masz racje. Juz nie potrafie trzezwo myslec. Lafferty usmiechnal sie i wlaczyl wycieraczki, bo zaczela padac nieprzyjemna mzawka. Dobrze sobie radzisz. Przeciez to nie sa dla ciebie latwe sprawy. Wiesz, chyba jestem zadowolony z naszego odkrycia. Ciesze sie, ze jakas czesc Simona zyje w innym ciele. To dobrze. -Nawet gdyby sie okazalo, ze jego cialo wykorzystano w brudnej aferze na miliony dolarow, nie zmienilbym zdania. Niewazne, kim jest pacjent - synem arabskiego szejka czy teksanskiego milionera naftowego. Wazne, ze Simon uratowal mu zycie. Mysle, ze tak wlasnie nalezy na to patrzec. Zaluje tylko, ze nie zgodzilem sie od razu. Nie musialbym przechodzic przez to pieklo. Doktor Tyndall zapytal mnie w zupelnie nieodpowiednim momencie. Lafferty zatrzymal sie przed domem Maina. -Wpadniesz na kawe albo na drinka? Ksiadz potrzasnal glowa. -Sadze, ze obaj potrzebujemy snu. W drodze do kosciola wrocil myslami do niebezpieczenstwa, w jakim znalazla sie Sara Lasseter. Pocieszal sie, ze Stubbs nie moze sobie pozwolic na skrzywdzenie Sary, dopoki wie, ze sa przy niej on i Main. Zdemaskowalby sie. Zapewne wymysli cos innego, sprobuje sie jakos zabezpieczyc. Nie bedzie podejmowal zadnego ryzyka, dopoki ze sceny nie znikna wscibscy przyjaciele Sary. To im na pewno utrudni dochodzenie. Moga tylko liczyc na to, ze Stubbs popelni blad, a oni go wykorzystaja. Lafferty postanowil zaparkowac samochod na ulicy, bo nie chcial o tej porze otwierac bramy wjazdowej do posesji. Poszedl na skroty przez stary dziedziniec. Kamienie skrzypialy mu pod butami, gdy okrazal kosciol, by dojsc do domu. Kiedy mijal ostatni naroznik, zatrzymal sie nagle, a serce podeszlo mu do gardla. Mimo niklego swiatla dojrzal, ze cos wisi na drzwiach wejsciowych. Gdy podszedl blizej, zorientowal sie, ze ktos przybil do nich kota. Z rozcietego brzucha zwisaly wnetrznosci. Smrod sprawil, ze Lafferty zatkal nos. Odwrocil wzrok od ohydnego widoku i znieruchomial. W cieniu przy drzwiach lezalo cialo kobiety. Kucnal i przewrocil je na plecy, by moc zobaczyc twarz. To byla pani Grogan! Na szczescie znalazl puls - jego gospodyni po prostu zemdlala. Lafferty przeniosl ja do bocznych drzwi; zaraz potem zadzwonil na policje i wezwal Alana Jarvisa, jej lekarza domowego, ktory zreszta leczyl tez i jego. Lafferty rzadko jednak korzystal z jego uslug. Pani Grogan oprzytomniala, zanim ktokolwiek zdazyl przybyc. Musial ja uspokajac, bo ogarnela ja panika, gdy przypomniala sobie, co tez ujrzala na drzwiach. -Przyszlam kolo dziesiatej. Zapomnialam zabrac swoje czasopisma, wiec pomyslalam sobie, ze wpadne po nie w drodze powrotnej od siostry. Ale gdy doszlam do drzwi... - Pani Grogan przytknela chusteczke do ust, a Lafferty objal ja ramieniem. Slychac bylo nadjezdzajace samochody. Lafferty spojrzal na zegarek: zblizala sie druga. Zanosilo sie na kolejna bezsenna noc; czul, ze przez ten brak snu traci nerwy. Lekarz podal pani Grogan srodki uspokajajace, a policjanci zgodzili sie odwiezc ja do domu. Jednak jeden z nich zostal na plebanii, by zadac mu mnostwo glupich i niepotrzebnych, jak uznal Lafferty, pytan. Myslal, ze przysla tylko policjantow z patrolu, a tymczasem towarzyszyli im inspektor i sierzant z Wydzialu Sledczego. Inspektor - Lenny - uczestniczyl rowniez w akcji przy kanale. Dlatego, ze ksiadz jest w to wmieszany - odpowiedzial Lenny na pytanie Lafferty'ego dlaczego przyslali tak wysokiego ranga oficera. Nie rozumiem - zdziwil sie podenerwowany Lafferty. -Juz ksiedzu tlumacze. - Inspektor nie spuszczal wzroku z duchownego, jak by probowal wybadac jego odpornosc. - Ksiadz szukal McKirropa, bo chcial z nim porozmawiac o czarnej mszy, ktora miala miejsce na cmentarzu - i znalazl go martwego. Teraz na drzwiach tej plebanii wisi zdechly kot. Ksiadz musi prowadzic ekscytujacy tryb zycia. Lafferty milczal. -A teraz ksiadz na pewno powie, ze nie wie, kto to zrobil i dlaczego. Mam racje? -Najzupelniej. Nie mam bladego pojecia, kto to zrobil. Teraz inspektor zamilkl, przygladajac sie Lafferty'emu. Nie jestem ekspertem, ale wydaje mi sie, ze koty przybija sie do drzwi podczas czarnych mszy czy innych satanistycznych rytualow. Chyba sie nie myle? Tez bym tak powiedzial. Po kolejnej dluzszej przerwie Lenny kontynuowal: Powiem ksiedzu szczerze, ze my - to znaczy policja - mamy duze problemy z ustaleniem, co sie stalo z cialem malego Maina. Nie mozemy ruszyc z punktu wyjscia, bo nikt nie chce z nami rozmawiac o czarnej magii czy satanizmie. Tak, to nie jest latwe. W istocie, prosze ksiedza. Przez zainteresowanie ta sprawa zaczynam wpadac w obsesje. Sklonny jestem nawet podejrzewac ksiedza o to, ze wie ksiadz znacznie wiecej, niz chce powiedziec. Lafferty wzruszyl ramionami. Zapewniam pana, inspektorze, ze o tych wszystkich rzeczach wiem tyle, co pan. Ksiedza sprzataczka doznala dzis szoku - policjant zmienil temat. Tak, rzeczywiscie. Moj kierowca powiedzial, ze jeszcze w samochodzie byla bardzo roztrzesiona. Wspominala ksiazki o czarach, ktore widziala na plebanii; mowila, ze ksiadz nie sypia w swoim lozku. - Policjant przerwal, by sprawdzic, jakie wrazenie wywarly na Laffertym jego slowa. - Zdaje sobie sprawe, ze byla zdenerwowana i jej opowiesc mogla byc... -...zlepkiem niedorzecznosci - dokonczyl Lafferty. - 1 niczym wiecej. -Jesli ksiadz tak twierdzi... Lenny wymienil spojrzenia z sierzantem i podniosl sie z krzesla. -My juz pojdziemy. Gdyby ksiadz chcial nas o czyms poinformowac, prosze sie z nami skontaktowac. -Oczywiscie. Inspektor usmiechnal sie. -W koncu jestesmy po tej samej stronie, prawda? - rzucil na odchodnym. Policjant sadzil, ze Lafferty juz sie nie odezwie, jednak ten zatrzymal ich przy drzwiach. -Czy otrzymaliscie juz raport koronera na temat pozaru samochodu, w ktorym zginelo tych czterech mezczyzn? Pytanie wyraznie zaskoczylo inspektora. Tak, otrzymalismy. Nie bylo w nim nic odkrywczego. Zawinilo zwarcie w elektrycznym ukladzie pomp paliwowych, spowodowane wyciekiem paliwa. Palec bozy, jak by ksiadz powiedzial. Nie sadze, zeby Bog radosnie bral na siebie wina za spowodowanie tego wypadku, inspektorze. Co ksiadz ma na mysli? Nic, inspektorze. Powiedzmy, ze nie tylko pan ma problemy z psychika. Lafferty obserwowal odjezdzajacy woz. Jego wzrok zatrzymal sie na plastikowej torbie, w ktorej umieszczono kota majacego sie kojarzyc z czarna msza. Lafferty usmiechnal sie zlowieszczo. -Oj, nie jestem przekonany - mruknal. - Ani troche. Sara nie miala czasu na rozmyslania. Dla wielu pacjentow byla to niespokojna noc i co chwila wzywano jado nich. W wiekszosci przypadkow chodzilo o wyregulowanie respiratorow, ale stan jednego z pacjentow - Martina Keegana - znacznie sie pogorszyl. To do niego byl wzywany Stubbs, gdy na oddziale byli Lafferty i Main. Keegan ulegl wypadkowi samochodowemu. Jego woz wpadl w poslizg, przejechal przez barierki na srodku autostrady i zderzyl sie czolowo z nadjezdzajaca ciezarowka. Doznal powaznych uszkodzen mozgu, a jego lewa noga ulegla zmiazdzeniu. Stubbs mial racje; stan Keegana pogarszal sie. Przed siodma rano jego mozg przestal funkcjonowac. Sara przeprowadzila badania sonda Sigma nastawiona na najwyzsza czulosc - zadnych oznak pracy mozgu. Nic? - zapytala dyzurna. Sara potrzasnela glowa. Niestety. -Doktor Stubbs byl przekonany, ze nie wyjdzie z tego - przyznala dyzurna. - Prosil, zeby sie z nim skontaktowac, kiedy sprawy przybiora zly obrot. Tak? Nie mowil mi o tym. Pielegniarka wygladala na zdenerwowana. Zostawil wiadomosc w pokoju pielegniarek. Ach tak... Orientujesz sie moze, dlaczego doktorowi Stubbsowi tak na tym zalezy? Chyba chce osobiscie porozmawiac z krewnymi. Ale przeciez z krewnymi zawsze rozmawia doktor Tyndall. Dyzurna wzruszyla ramionami dajac do zrozumienia, ze nie ma zamiaru kontynuowac tej rozmowy. -Dziekuje, siostro - usmiechnela sie Sara. - Niech siostra do niego zadzwoni, ale najpierw prosze mi dac piec minut. Sara wrocila do pokoju lekarzy. Do czego, u diabla, zmierzal Stubbs? Wymyslil nowy plan? Pewnie chcial jako pierwszy porozmawiac z krewnymi i wymusic na nich wyrazenie zgody na pobranie organow, zanim Tyndall zdazy sie z nimi skontaktowac. W ten sposob nie musialby wykradac ciala. Krew zalala Sare; podniosla sluchawke i wykrecila numer Tyndalla. -Doktor Tyndall? Tutaj Sara Lasseter. Przepraszam, ze panu przeszkadzam, ale moze chcialby pan wiedziec, ze mozg Martina Keegana przestal funkcjonowac. Doktor Stubbs zostawil u pielegniarek wiadomosc, ze chcialby byc o tym natychmiast poinformowany. Rozumiem, ze chce skontaktowac sie z krewnymi i umowic sie na spotkanie. Pomyslalam sobie, ze pan tez chcialby byc obecny. -To bardzo rozsadne z pani strony. Oczywiscie chcialbym uczestniczyc w tej rozmowie. Prosze poinformowac o tym doktora Stubbsa, zanim skonczy pani dyzur. Prosze mu powiedziec, ze chce, tak jak zwykle, skontaktowac sie z krewnymi. -Dobrze, panie doktorze. - Umowila sie na spotkanie z Tyndallem na szesnasta i odlozyla sluchawke, zadowolona z przebiegu rozmowy. - Szach-mat, doktorze Stubbs - szepnela z ulga. Dzwonek do drzwi wyrwal Sare z glebokiego snu. Wlasnie minelo poludnie. Juz, juz - jeknela gramolac sie z lozka niezdarnie wkladajac szlafrok. Na progu stal Derek Stubbs, czerwony ze zlosci. Co ty wyrabiasz? - krzyknal. Wszedl gwaltownie do pokoju i Sara musiala sie cofnac, by uniknac stratowania. Stubbs zamknal za soba drzwi i dziewczyna przestraszyla sie nie na zarty. -Nie wiem, o co panu chodzi - wyjakala. Dzwonilas do Tyndalla. Do czego zmierzasz? - Naprawde nie rozumiem. Prosze wyjsc z mojego pokoju! Powiedzialas Tyndallowi o Keeganie, prawda? - Tak. Po co? Zeby mogl sie zobaczyc z rodzicami. Szczerosc odpowiedzi Sary zbila Stubbsa z tropu. - NaBoga, dlaczego?! Poniewaz pan zachowuje sie jak slon w skladzie porcelany - odpowiedziala Sara wykorzystujac resztki odwagi. - Nie chce, by rodzice byli narazeni na panskie nietaktowne zadania dotyczace ciala ich syna. Jezu Chryste! - mruknal Stubbs ochryplym glosem. - Wzywasz swietego Murdocha, a ten bez zmruzenia oka zwalnia ich z podjecia odpowiedzialnych decyzji. Jak pan sobie zyczy, panie Keegan. Moze pan poddac zwloki kremacji, panie Keegan. Z sondami Sigma, zdrowymi nerkami, plucami, oczami i czym tam jeszcze, prosto w ogien! To ich prawo. To ich prawo - przedrzeznial Sare Stubbs cienkim glosem. - Czy ty nigdy nie myslisz? Nigdy sie nie zastanawialas, ile dobrego mozemy zrobic dzieki tym organom? Albo ile pieniedzy zarobic, dodala w myslach Sara. -Czy wiesz, ile uzyskalismy zezwolen na przeszczepy w ciagu ostatnich osiemnastu miesiecy? Sara potrzasnela glowa. -Zadnego! - powiedzial Stubbs. - Zadnego! Sara milczala. A wszystko przez naszego szlachetnego szefa, ktoremu bardziej zalezy na kreowaniu siebie na ludzkiego pana, To niesprawiedliwe! - zaprotestowala Sara. Czyzby? Ani jednego zezwolenia przez osiemnascie miesiecy! To przerazajacy rekord. Nie wszyscy lekarze sa fanatykami technologii przeszczepow - odpowiedziala Sara, ale bez wiary w to, co mowi. Stubbs spojrzal na nia z wyrzutem. -Daj spokoj. Pacjenci z przeszczepami przezywali dziesiec minut, ale tak bylo dwadziescia lat temu. Oboje wiemy, ze proporcje zmienily sie zdecydowanie na lepsze. Dlaczego on nie nalega mocniej? Sara nie odpowiedziala. Zastanawiala sie, o ile prosciej byloby dla Stubbsa prowadzic ten proceder za oficjalnym przyzwoleniem. Nagle zmienil sie wyraz twarzy doktora, ktory zaczerpnal glosno powietrza, jakby nagle sobie o czyms przypomnial. Obrocil sie na piecie i wypadl z pokoju, zostawiajac Sare odretwiala, troche ze zmeczenia, ale glownie ze strachu. Usiadla na lozku czujac, ze nogi odmawiaja jej posluszenstwa i odetchnela z ulga. Po wyjsciu Stubbsa zapanowala cisza, ktora macily jedynie odglosy codziennosci: szum ulicy, wycie policyjnej syreny, stukot kol wozka z zywnoscia ciagnietego przez podworze. Nie bylo mowy o zasnieciu. Polozy sie na lozku i sprobuje odpoczac przed spotkaniem z Tyndallem. Stubbs byl na nia wsciekly, ale nie skrzywdzil jej. Gdy wpadl do pokoju, zaczela sie obawiac nawet o swoje zycie, lecz ku jej zdziwieniu slowem nie wspomnial o wizycie Lafferty'ego i Maina na oddziale. Nawet nie probowal wydusic z niej, co wie. Skupil sie natomiast na nieudanych prosbach Tyndalla o zezwolenie na przeszczepy. Czy w ten sposob probowal wytlumaczyc swoje postepowanie? Na koncu tez sie dziwnie zachowal. Co sprawilo, ze tak nagle wyszedl? Probowala nie myslec o Stubbsie; zaczela sie zastanawiac, co powie Murdochowi Tyndallowi. Miala nadzieje, ze nie bedzie robil problemow, poniewaz juz cieszyla sie na kolejne spotkanie z jego bratem, Cyrillem. W przyplywie szczerosci przyznawala, ze dzieki konfliktowi ze Stubbsem moze otrzymac niepowtarzalna szanse przekonania sie, czy naprawde chcialaby wykorzystac sugestie Cyrilla Tyndalla i poswiecic sie karierze naukowej. Przyznawala, ze moglo to byc szczesliwe zrzadzenie losu. Probowala wprawdzie wmowic sobie, ze nadal chce, tak jak ojciec, zostac lekarzem domowym, ale nie mogla zaprzeczyc, ze profesor Tyndall roztoczyl przed nia zupelnie inna, ekscytujaca wizje przyszlosci. Przypomniala sobie, jak Paddy Duncan uznal ja zartobliwie za szpitalna girl-laske. Zdenerwowalo jato. Murdoch Tyndall sprawil, ze Sara uspokoila sie zaraz po przekroczeniu progu jego gabinetu. Slucham, Saro. Jak moge ci pomoc? To troche skomplikowane - zaczela Sara. Widze, ze cos jest nie w porzadku. Musze na jakis czas zrezygnowac z pracy na oddziale. Chce odpoczac... zmienic klimat. Tyndall przypatrywal sie przez chwile Sarze w milczeniu, polozywszy rece na biurku. -Tylko tyle? Zadnych wyjasnien? -Nie jest mi latwo o tym mowic... Coz, ciezko mi sie wspolpracuje z doktorem Stubbsem. Czuje sie coraz bardziej przemeczona. Konflikt charakterow? Tak by to mozna okreslic. -I co chcialabys robic podczas tej przerwy? Jesli pan sie zgodzi, mam pewna propozycje. Slucham. Sara opowiedziala Tyndallowi o swojej wczesniejszej rozmowie z jego bratem i zapytala, czy uzyskalaby pozwolenie na prace przez pewien czas w laboratorium Cyrilla Tyndalla w akademii. -Tak... Jestes pewna, ze chcesz sie zajac medycyna laboratoryjna? -Nie, ale bardzo chcialabym sprobowac. Ale skoro to ma byc tylko tymczasowe przeniesienie, to po powrocie problem nadal bedzie istnial, prawda? Mam nadzieje, ze nie. Bardzo jestes tajemnicza. - Tyndall usmiechnal sie. - Czy jest cos, o czym nie wiem? -Tak, panie doktorze, ale teraz nie moge powiedziec panu nic wiecej. Tyndall skrzyzowal palce. Doktor Stubbs doniosl mi, ze podczas dyzuru przyjmowalas gosci. Normalnie przymknalbym na to oko, ale gdy dopytalem dokladniej, dowiedzialem sie, ze byli to ksiadz Lafferty i ojciec Simona Maina. Zgadza sie. Wiem, ze nic wiecej mi nie powiesz, totez nie bede nalegal, ale interesuje mnie, czy ich wizyta miala cos wspolnego z twoim konfliktem z doktorem Stubbsem? Tak, miala. Tyndall wyprostowal sie na krzesle. -Dobrze, doktor Saro. Zorientuje sie, co da sie zrobic. Przed wyjsciem zadzwonie do brata. -Dziekuje bardzo. Nawet pan nie wie, jaka jestem wdzieczna. - Musze myslec o pacjentach. Brak porozumienia miedzy czlonkami personelu nie wrozy nic dobrego. Sara zadzwonila do Lafferty'ego i poinformowala go o przebiegu spotkania. Myslisz, ze jego brat sie zgodzi? Jesli nie zmienil zdania... Wspaniale. Sara zrelacjonowala mu niespodziewana wizyte Stubbsa. Lafferty powiazal ten incydent ze smiercia kolejnego pacjenta na oddziale. -Powiedz mi cos o tym Keeganie. Sara w skrocie przedstawila historie jego przypadku. Mamy szanse zlapac Stubbsa na goracym uczynku. Mlody pacjent, ktorego rodzina nie zgodzila sie na przeszczep organow... Jego cialo znajduje sie pewnie w szpitalnej kostnicy? Tak mi sie wydaje - odpowiedziala Sara, lecz po chwili namyslu dodala: - Chociaz nie jestem pewna. Teraz dopiero zdalam sobie sprawe, ze zapomnialam o pewnym szczegole. -Tak? Niektorym pacjentom wszczepiamy w czaszke monitorujace sondy Sigma. Jesli tacy pacjenci umieraja, technicy odlaczaja te sondy, zanim cokolwiek stanie sie z cialem. Gdzie to robia? Nie wiem - przyznala Sara. - Przychodza i zabieraja cialo z oddzialu. Wydawalo mi sie, ze gdy odlacza sondy, oddaja cialo do kostnicy, a stamtad zabiera je zaklad pogrzebowy, ale wcale nie musi tak byc. Nie musi - zgodzil sie Lafferty. Czy sadzisz, ze... - zaczela Sara podekscytowanym glosem. - Niewykluczone. Moglabys sie dowiedziec, gdzie odlaczaja te sondy? Sprobuje. Badz ostrozna! Ja tymczasem sprobuje sie dowiedziec, ktory zaklad pogrzebowy organizuje pogrzeb Keegana. Ty tez badz ostrozny. Oboje musimy miec sie na bacznosci. Im dluzej Lafferty sie zastanawial, tym bardziej byl przekonany, ze rzeczywiscie odkryli, w jaki sposob dokonywano kradziezy. W proceder musieli byc wmieszani technicy, o ktorych wspomniala Sara. Na tym jednak konczyla sie rola szpitala czy akademii. OUG zalezalo jedynie na odzyskaniu sond Sigma, ale nawet jesli ich brak uzupelnial Stubbs z wlasnej kieszeni, byly to minimalne koszty w porownaniu ze stawkami, o jakie toczyla sie gra. Ci sami technicy byli zatem odpowiedzialni na pieczetowanie trumien, w przeciwnym razie zaklad pogrzebowy wykrylby caly szwindel. Moglby to sprawdzic, gdyby dowiedzial sie, ktory zaklad organizowal pogrzeb Keegana. Poszedl kupic popoludniowa gazete. W powrotnej drodze zatrzymala go parafianka, ktorej wyraznie zalezalo na przyblizeniu mu historii jej piecioletniej choroby. Lafferty cmokal i wzdychal w odpowiednich, wydawalo mu sie, momentach, lecz przestraszyl sie, ze zbyt wyraznie okazuje zniecierpliwienie. -Nie masz latwego zycia, Telmo - powiedzial do niskiej, krepej kobiety stojacej przed nim - ale masz za to wspaniala rodzine. Pamietaj tez, ze Bog cie kocha. Zobaczymy sie w niedziele. -Tak, ojcze - odpowiedziala zaskoczona kobieta, bo Lafferty nie czekal nawet na odpowiedz. Otworzyl gazete na stronie nekrologow i po chwili znalazl nekrolog Keegana. ZMARLY TRAGICZNIE W WYPADKU SAMOCHODOWYM MARTIN JOHN KEEGAN NAJUKOCHANSZY SYN JAMESA IEDW1NY KEEGANOW Pogrzeb odbedzie sie na cmentarzu Mortonhall w czwartek, 18 tego miesiaca, o godz. 11.Kwiaty przysylac do zakladu pogrzebowego "Harkness and Glen-nie", Causewayside Lane. Lafferty dowiedzial sie z ksiazki telefonicznej, ze "Harkness and Glennie" swiadcza uslugi pogrzebowe dwadziescia cztery godziny na dobe. Pojdzie tam i wypyta o cialo Martina Keegana. Najpierw jednak zadzwoni do Maina i opowie mu o wydarzeniach ostatniego dnia. Dobra robota. Pewnie tak to wlasnie wyglada - uslyszal od Maina. Tez mi sie tak wydaje. Jesli tylko bedziemy w stanie udowodnic, ze cialo Martina Keegana zniknelo, mozemy dzwonic na policje. Jak to zrobimy? Lafferty powiadomil go o zamiarze wizyty w zakladzie pogrzebowym. Chcesz, zebym ci towarzyszyl? Lepiej bedzie, jesli pojde tam sam. Ksieza w dosc oczywisty sposob kojarza sie ze smiercia. Jesli bede sam, nie wzbudze podejrzen. Jak chcesz. Bede czekal na wiadomosci. Sara udala sie do szpitala o szostej. Poszla tak pozno, bo chciala uniknac spotkania z Derekiem Stubbsem. I rzeczywiscie nie bylo go w salach ani w dyzurce, do ktorej zajrzala. Dobry wieczor, siostro - przywitala pielegniarke siedzaca w srodku. - Co slychac? Doktor Stubbs dyskutuje z doktorem Tyndallem - odpowiedziala dyzurna tak, jakby zdradzala tajemnice. - Od dziesieciu minut prowadza ostra wymiane zdan. - Pielegniarka przylozyla palec do ust i Sara nadstawila uszu. Z gabinetu Tyndalla dochodzily podniesione glosy. Wzruszyla ramionami, zdezorientowana. Co tam sie dzieje? -Nie wiem. Nagle pojawil sie Stubbs i jak burza wpadl do gabinetu doktora Tyndalla. Sara zrobila zaskoczona mine. Juz miala sie odezwac, gdy glosy zza sciany zabrzmialy glosniej. Kiedy otworzyly sie drzwi i pojawil sie w nich Stubbs, obie udaly, ze sa zajete zupelnie czyms innym niz podsluchiwanie. -To jeszcze nie koniec! - krzyknal Stubbs, czerwony jak burak. Zamykajac drzwi do gabinetu Tyndalla zauwazyl Sare. Obrzucil ja takim spojrzeniem, ze ciarki przeszlyjej po plecach. Mowili cos na twoj temat? - zapytala szeptem pielegniarka. Chyba tak - odrzekla Sara. Zaschlo jej w gardle. Dwadziescia minut pozniej, gdy Sara badala pacjenta w Beta 4, podszedl do niej Murdoch Tyndall. Klotnia ze Stubbsem nie pozostawila na nim sladu. Sara uznala to za ceche dzentelmena. -Rozmawialem z bratem o twojej prosbie. Proponuje, zebys wpadla do niego jutro po dyzurze, jesli nie sprawi ci to problemu. -Dziekuje, panie doktorze. Tyndall podal jej kartke z numerem telefonu. To jego prywatny numer. Prosi o telefon, zanim sie spotkacie. Jeszcze raz dziekuje. Jestem naprawde bardzo wdzieczna. Tyndall usmiechnal sie i wyszedl z Beta 4. Zanim opuscil oddzial, pozegnal sie z pielegniarkami. Sara w wolnej chwili probowala dodzwonic sie do Lafferty'ego, ale nie bylo go w domu. Krotko po siodmej trzydziesci Lafferty odnalazl zaklad pogrzebowy "Hark-ness and Glennie". Przysloniete okna kamienicy w kolorze brudnoszarym - jak przystalo na taka instytucje - wychodzily na polnoc. Drzwi byly zamkniete, lecz Lafferty widzial przez szpare miedzy zaslonami, ze wewnatrz pali sie swiatlo. Nacisnal dzwonek i po chwili uslyszal szurajace kroki. Ktos otworzyl zamki i drzwi lekko sie uchylily. -Tak? - odezwal sie niski glos. -Jestem ojciec Lafferty ze sw. Ksawerego. Moglibysmy zamienic kilka slow? Lafferty uslyszal szczek odsuwanego lancucha. Drzwi sie otworzyly i oczom ksiedza ukazal sie niski mezczyzna w spodniach w prazki i w samej koszuli. Trzeba teraz bardzo uwazac, ojcze. - Gestem zaprosil Lafferty'ego do srodka. To prawda - przytaknal Lafferty czekajac, az mezczyzna ponownie zarygluje drzwi. Co mozna stad ukrasc? - zastanawial sie ojciec Ryan. Tedy prosze. - Wlasciciel przeszedl na tyly zakladu, do malego pokoiku. W rogu stal telewizor, na srodku pare krzesel i stolik, na ktorym wsrod porozrzucanych gazet tkwil czajnik i oprozniona do polowy butelka mleka. Musial to byc pokoj dla pracownikow zakladu. Mezczyzna wylaczyl telewizor i wlozyl marynarke. Slucham, co moge dla ojca zrobic? Chodzi o Martina Keegana. Biedaczek - westchnal wlasciciel kiwajac smutno glowa. - Mial tylko osiemnascie lat. Tak, to prawda. Czy chlopak lezy w waszej kaplicy? Nie, prosze ojca. Nie? - zdziwil sie Lafferty liczac na to, ze dowie sie czegos wiecej. Jest jeszcze w akademii. Ach tak - powiedzial Lafferty czekajac na dalsze informacje. Chyba musza wyjac z ciala jakies medyczne urzadzenia, wiec dostarczylismy im trumne i ludzie stamtad powiadomia nas, kiedy bedziemy mogli ja zabrac. Czyli nie bedziecie nic robic z cialem? Nie. Po prostu odbierzemy trumne z akademii, gdy nadejdzie czas pogrzebu. Rozumiem. - Teraz czesci ukladanki pasowaly do siebie. - Przepraszam za klopot. 15 Sara zdolala wyciagnac od dyzurnej z nocnej zmiany, ze sondy Sigma usuwano w specjalnym laboratorium, mieszczacym sie w wydziale Cyrilla Tyndalla w Akademii Medycznej. Zaraz po polnocy zadzwonila do Lafferty' ego, by przekazac mu ta wiadomosc. Ojciec Ryan nie byl zaskoczony; powiedzial, ze domyslil sie tego po wizycie w zakladzie pogrzebowym. Dodal, ze technicy w akademii odpowiadali za umieszczanie zwlok w trumnach.Chyba juz wszystko wiemy. Mysle, ze tak - odpowiedzial Lafferty niepewnym glosem. Jakas watpliwosc? Dlaczego nie wkladaja... - Czego? -Dlaczego nie wkladaja cial z powrotem do trumien, kiedy juz usuna organy? Po co zatrzymuja zwloki? -No tak, masz racje - odpowiedziala po namysle Sara. - Rozsadniej byloby umieszczac je w trumnach. Co oni robiaz tymi cialami? -No wlasnie. Cholera! A juz mielismy wszystko tak ladnie ulozone. Sluchaj, przeciez ty masz zamiar pracowac w laboratorium Tyndalla. Tak. I co z tego? Moze byc tak, ze wpadniesz z deszczu pod rynne. Bede bardzo uwazac - zapewnila Sara. Wciaz nie jestem pewien, czy to dobry pomysl. Mozesz sie znalezc w duzym niebezpieczenstwie. Postaram sie wyczuc sytuacje. I tak nie podjeli jeszcze zadnych decyzji. Profesor Tyndall prosil, by najpierw do niego zadzwonic. Pewnie po to, zeby sie umowic dokladniej. Jesli juz dotrzesz do laboratorium, postaraj siejak najwiecej dowiedziec o odlaczaniu sond Sigma. Jasne, chociaz nie bardzo wiem, jak sie za to zabrac. -Najlepiej, jak mowilas, najpierw wyczuc sytuacje. Jesli nam sie poszczesci, Stubbs i tak jest skonczony. - Opowiedziala mu o podsluchanej klotni Tyndalla ze Stubbsem. Uslyszalas, o co sie klocili? Niestety nie. Badz naprawde ostrozna. Jesli Stubbs poczuje sie zagrozony, moze stac sie niebezpieczny. Bede uwazac - jeszcze raz obiecala Sara. Po spokojnej nocy w OUG Sara wrocila do domu i spala do drugiej, a potem zadzwonila do Tyndalla, by umowic sie z nim jeszcze tego samego dnia. Dzien dobry, panie profesorze, mowi Sara Lasseter. Spodziewal sie pan telefonu ode mnie? Tak, brat mowil mi, ze chcialaby pani u nas troche popracowac. Sarze wydalo sie, ze Tyndall ma glowe zaprzatnieta czyms zupelnie innym i nie ma ochoty zajmowac sie jej sprawa. Jesli oczywiscie istnieje taka mozliwosc. Musze to przemyslec, pani doktor. Moglibysmy spotkac sie najpierw i zastanowic razem, jaki aspekt badan interesuje pania najbardziej. Myslalam, ze moze odwiedzilabym pana profesora dzis po poludniu. Chyba lepiej bedzie, jesli zaczekamy kilka dni. Na razie jestem bardzo zajety. Prosze do mnie zadzwonic za dwa dni. Dobrze, panie profesorze. Sara srodze sie zawiodla. Zainteresowanie Tyndalla jej kariera zdecydowanie oslablo. Chcac nie chcac, zaczela rozmyslac nad opinia Paddy 'ego Duncana, ktory przypuszczal, ze Tyndall zainteresowal sie bardziej j ej uroda i suknia niz zawodowymi umiejetnosciami. Postanowila podejsc do problemu filozoficznie, ale mimo to wciaz czula sie glupio. Nie mogla zapomniec slow ojca: "Zycie to ciagla nauka, Saro...Niestety, bez wakacji". Sara nie wiedziala co robic dalej. Planowala, ze po poludniu zobaczy sie z Cy-rillem Tyndallem, tymczasem musi jeszcze wytrzymac cale dwa dni. Zastanawiala sie kiedy bedzie pogrzeb Martina Keegana. Zadzwonila do Lafferty'ego, zeby sie dowiedziec. -Pogrzeb odbedzie sie w czwartek - poinformowal ja Lafferty. - Gosc z zakladu pogrzebowego powiedzial mi, ze cialo zabiora dopiero tuz przed pogrzebem, wiec pewnie do tego czasu zostanie w kostnicy Akademii Medycznej. Czyli mamy trzy dni - obliczyla Sara. Niewiele, zwazywszy ze najwczesniej w srode bedziesz mogla tam poj sc. Moze nawet pozniej. Wszystko zalezy od tego, kiedy bede miala dyzury. Dlatego tak zalezalo mi na tym, by spotkac sie z Tyndallem juz dzisiaj. Do pracy ide dopiero jutro rano. -Sluchaj, Saro, wieczorem wpadnie do mnie John Main. Moze tez przyjedziesz? -O ktorej? - Wszystko jedno. Kiedy przybyla na plebanie sw. Ksawerego, bylo po siodmej. Zastala Laffer-ty'ego robiacego "male porzadki", jak sam to okreslil. -Moja sprzataczka pojawi sie dopiero za kilka dni. Nie moze dojsc do siebie po szoku, jakiego doznala. Main dobil o wpol do osmej i dopiero wtedy Lafferty opowiedzial o przygodzie pani Grogan. -To obrzydliwe - skrzywila sie Sara. - Kolejne ostrzezenie. Wiec obaj mamy to juz za soba. Dobra strona takiej sytuacji jest to, ze ciagle probuja nas przekonac do wersji satanistycznej. A zla? - zapytala Sara. Wiedza, ze dzialamy wspolnie. Pewnie dlatego, ze Stubbs widzial nas razem. Saro, przygotuj sie na podobny "prezent". Nie mozemy wykluczyc takiej mozliwosci. Sara wykrzywila sie ze wstretem., - A w ogole to mamy coraz mniej czasu. Jak to? - zdziwil sie Main. Pogrzeb Keegana odbedzie sie w czwartek i Sara uwaza, ze do tego czasu nie zdazy sie rozejrzec po wydziale. -To moze ja bym sprobowal? - zaproponowal Main. Lafferty i Sara spojrzeli na siebie zdziwieni. -W jaki sposob? -Sama mi powiesz. Jacy ludzie przychodza do akademii? Sara wzruszyla ramionami. Przedstawiciele roznych firm, inzynierowie z obslugi technicznej, pracownicy zakladow pogrzebowych, dostawcy... No to jest w czym wybierac - stwierdzil z przekonaniem Main. - Musimy sie tylko zastanowic, kogo moge udawac. -I w ktorej czesci budynku chcesz sie znalezc. To duzy gmach.. Slusznie. Pewnie wszystkie ciala w koncu trafiaja do kostnicy - zastanawial sie Lafferty. Chyba tak - zgodzila sie Sara. Zreszta to rowniez wynika z informacji, jakie uzyskalem od pracownika zakladu pogrzebowego. Czyli moglbym podac sie za karawaniarza? Wtedy potrzebowalbys karawanu. Niekoniecznie. Wspomnialas kiedys, ze zaklady pogrzebowe mierza ciala, prawda? -Tak - odpowiedziala Sara, juz troche bardziej przekonana, odkad zorientowala sie, do czego zmierza Main. - Wiekszosc zakladow placi obsludze kostnicy, by zmierzyli cialo, a potem tylko przysylaja odpowiednia trumne. Niektore zaklady wola to jednak robic same. Moglbys pojsc do kostnicy zmierzyc cialo. Main pokiwal glowa. Jestes pewien, ze dasz sobie rade? - zaniepokoil sie Lafferty. Na pewno. Ale czyje cialo bedziesz chcial zmierzyc? Przede wszystkim musze sie dostac do kostnicy. Jesli podam zmyslone nazwisko i okaze sie, ze nikogo takiego nie ma, ktos bedzie musial sie skontaktowac ze zwierzchnikiem i tak dalej. Wiadomo jaki balagan i niekompetencja panuja w publicznych instytucjach. Podczas gdy tamci beda szukac ciala, ktorego tam nie ma, ja przyjrze sie cialu, ktore tam bedzie. To sie moze udac - zgodzil sie Lafferty. W miescie nie ma wielu zakladow pogrzebowych. Mozliwe, ze obsluga kostnicy zna je wszystkie. Od razu rozpoznaja w tobie oszusta - zwrocila mu uwage Sara. Main odezwal sie po chwili namyslu: -Przeciez nie musze byc z miasta. No wlasnie! W szpitalu na pewno lecza sie pacjenci z calego kraju. Moge sie podac za pracownika zakladu pogrzebowego, na przyklad, z Aberdeen czy z Inverness albo jeszcze innej miejscowosci. Sarze nie przychodzily juz do glowy zadne zastrzezenia. Spojrzala na Lafferty'ego, ktory wzruszyl tylko ramionami. Mysle, ze gra warta jest swieczki. W porzadku, czyli wszystko mam juz ustalone. Sara idac przez podworze do szpitala zauwazyla, ze przed oddzialem stoi ciemnozielony jaguar Murdocha Tyndalla. Jesli Tyndall zjawil sie w szpitalu o tak wczesnej porze, musialo sie stac cos niedobrego. Dlatego nie zdziwila sie, gdy siostra Roche powiadomila ja, ze szef chce sie z nia widziec. -Prosze wejsc, Saro. Sara usiadla przy biurku. Zorientowala sie, ze nie uslyszy od Tyndalla zwyczajnych grzecznosci. Niestety, doktor Stubbs musial nas na jakis czas opuscic. Sprawy rodzinne, jak rozumiem. Trudno powiedziec, kiedy wroci. Tak mi przykro - odparla Sara z mieszanymi uczuciami. Goraczkowo probowala domyslic sie, dlaczego Stubbs zniknal. Czyzby sprawy wymykaly mu sie spod kontroli? Oczywiscie nieobecnosc doktora Stubbsa komplikuje nasza sytuacje. Nie rozumiem - Sara myslala akurat o czyms innym. Niestety, w tej sytuacji nie moge zgodzic sie na twoje przejscie do akademii. Caly doswiadczony personel oddzialu bedzie nam teraz potrzebny. Oczywiscie. Zreszta skoro powodem twojej prosby byly nieporozumienia ze Stubbsem, nie sadze, bys czula sie jakos szczegolnie rozczarowana. Nie, oczywiscie, ze nie. - Wciaz sie zastanawiala, co moze wyniknac z odejscia Stubbsa. Jesli on po prostu uciekl, czy zdolaja go jeszcze dopasc? Tylko wtedy jezeli zdolaja udowodnic, iz zniknelo cialo Martina Keegana. Wygladalo na to, ze John Main jest ich ostatnia szansa. Jestem w trakcie zalatwiania zastepstwa, bylbym jednak wdzieczny, gdybys nadal pracowala w OUG z takim samym zaangazowaniem jak dotychczas. Gdy tylko uporam sie z formalnosciami, sam przejme zadania doktora Stubbsa. Postaram sie, panie doktorze. Skoro juz przyszlas, sam postaram sie cos wskorac w administracji. Wezme pager. Gdybym ci byl potrzebny, po prostu mnie przywolaj. Tyndall pierwszy wyszedl z gabinetu. Sara sprobowala pozbierac mysli; poszla do dyzurki, w ktorej zastala siostre Roche siedzaca przy biurku. Doktor Tyndall wlasnie poinformowal mnie o odejsciu Stubbsa. Pewnie chodzi o jego syna - stwierdzila Roche nie odrywajac wzroku od papierow. -Syna? - zapytala Sara, nieswiadoma, ze Stubbs jest zonaty. Roche odlozyla pioro. -Zona odeszla od niego i zabrala dzieciaka. - Mieszkaja na poludniu Anglii. O ile wiem, chlopak ma problemy z nerkami. Czeka na przeszczep od dwoch lat. -Nie wiedzialam - szepnela Sara. Ta informacja wiele wyjasniala. Sara zaglebila sie w karcie pacjenta, by zaraz oderwac od niej wzrok i zerknac na scienny zegar, ktory pokazywal dziewiata trzydziesci. Zastanawiala sie, czy John Main jest juz w drodze do akademii. Main sprawdzil - po raz trzeci w ciagu ostatnich czterech minut - czy wlozyl do kieszeni wszystko, czego potrzebowal. Z zadowoleniem stwierdzil, ze portfel, klucze i centymetr krawiecki - jedyny profesjonalny rekwizyt - sa na miej scu i wyruszyl w ekscytujaca przygode. O dziesiatej uliczny ruch malal juz po godzinach szczytu, jednak w drodze do akademii Main odstal w dwoch korkach, spowodowanych niesumiennoscia pracownikow pogotowia gazowego. Main podejrzewal, stojac w drugim juz czterominuto-wym zatorze, ze panowie robotnicy popijaja sobie herbatke i czytaja gazety w swoich samochodach. Z poczatku zamierzal zaparkowac samochod na terenie szpitala - jechal przeciez w sprawach sluzbowych - ale szybko zrezygnowal z tego pomyslu. Nie mial zadnego dokumentu, ktory moglby okazac portierowi. Krazyl po pobliskich uliczkach, az w koncu znalazl miejsce zwolnione przez samochod dostawczy. Czas parkowania byl wprawdzie ograniczony do dwudziestu minut, jednak postanowil zaryzykowac. Jesli uda mu sie zrealizowac plan, ewentualny mandat nie bedzie wygorowana cena za powodzenie. Spytal o droge do kostnicy umundurowanego portiera, ktory ustne wskazowki uzupelnial zywa gestykulacja. Main zauwazyl, ze portier mowiac "na lewo" wskazal reka w prawa strone, ale postanowil sie tym nie zrazac. Wykorzystujac wiekszosc jego wskazowek szybko znalazl drzwi, na ktorych widnial napis KOSTNICA. W poblizu nie zauwazyl portierni ani biura. Postanowil nacisnac klamke. Drzwi sie otworzyly i Main wszedl do srodka. Kostnica byla wieksza niz sie spodziewal; nie wzial pod uwage faktu, ze pomieszczenie to spelnia rowniez role naukowa. Wiele z lezacych tutaj cial posluzy studentom jako material do przeprowadzania sekcji zwlok na zajeciach z anatomii. Wyrazajac zgode na wykorzystanie swoich cial po smierci, obecni nieboszczycy kierowali sie zapewne szlachetnymi motywami wspierania medycznych badan. -W czym moge panu pomoc? - zapytal meski glos. Main o malo nie podskoczyl z wrazenia. Nie slyszal, by ktos za nim szedl. Obrocil sie i stanal twarza w twarz z niziutkim, chudym czlowieczkiem w bialym kombinezonie i plastikowym fartuchu; mial na nosie okulary o tak grubych szklach, jakby wazyly co najmniej kilogram. Jego twarz wygladala jak opalona, jednak w Szkocji panowala teraz zima. Ten koloryt mogl miec jakies patologiczne podloze, pomyslal Main. -Jestem z zakladu Magrawa i Littlejohna. Przyszedlem zmierzyc cialo Andrew Lamonta, bo mamy przygotowac dla niego trumne. Oczy przypatrywaly mu sie pilnie zza okularow; czul sie jak owad obserwowany przez szklo powiekszajace. -Powiedzial pan, ze skad pan jest? - Magraw i Littlejohn, Aberdeen. Jeszcze jedno uwazne spojrzenie. -O ile wiem, nie ma tu zadnego Lamonta. Malcolm! - zawolal czlowieczek. - Jest tu u nas jakis Lamont? Z przyleglego pomieszczenia wyszedl mezczyzna ubrany tak samo jak pierwszy. Trzymal duza igle z przewleczona plastikowa zylka. Najwyrazniej przerwano mu jakies zajecie - Main wolal sie nie zastanawiac, jakie. Sprawdziles w rejestrze? - zapytal przybyly. Nie. Myslalem, ze ty bedziesz wiedzial. Jeden z mezczyzn poszedl sprawdzic, czy cialo Lamonta lezy w kostnicy, a drugi zniknal w swoim pomieszczeniu. Main zostal sam. Rozejrzal sie po sali. Wiekszosc cial lezala w chlodniach, ale Maina interesowaly trumny. Stalo ich tu cztery; jedna w przeciwleglym narozniku, a pozostale trzy - jedna na drugiej - na drewnianej podstawie przy koncu szeregu chlodni. Main bezszelestnie przemiescil sie na drugi koniec sali, by obejrzec z bliska trumne stojaca na posadzce. Na wieku nie bylo zadnej tabliczki z nazwiskiem. Sprobowal popchnac trumne noga. Nie stawiala oporu - byla pusta. Zmierzal wlasnie do pozostalych trumien, kiedy do kostnicy powrocil facet w okularach. Zrobil to znowu absolutnie bezszelestnie; Main przez moment nawet sie nie domyslal, ze juz nie jest sam. -Duzo tu miejsca - odezwal sie po chwili z rozbrajajacym, mial nadzieje, usmiechem. Okularnik przypatrywal mu sie chwile w milczeniu, po czym przemowil: W rejestrze nie ma nikogo o nazwisku Lamont. Musi byc, do cholery! - wykrzyknal Main. - Nie po to jechalem taki kawal, by zastac balagan w papierach. Moze ktos zapomnial wpisac jego nazwisko do rejestru? Gdyby facet tam byl - wskazal na chlodnie - wiedzialbym o tym. - Stwierdzil to z pelnym przekonaniem. Main zrezygnowal z agresywnego tonu. Podniosl rece do gory. Dobrze, w porzadku. Wierze panu. Ale jezeli tam go nie ma, to gdzie moze byc? Lezyjeszcze w szpitalu? Cholera, nie moge powiedziec szefowi, ze cialo sie zgubilo i ze ma zadzwonic do krewnych z prosba, zeby przelozyli pogrzeb. Poczekaj pan chwile - odezwal sie ten w okularach po namysle i poszedl naradzic sie z kolega. Main uznal, ze nie zdazy teraz sprawdzic pozostalych trumien. Nie mylil sie; tamten po chwili byl z powrotem. Pojde do glownego biura i tam sprawdze - oznajmil. Bede wdzieczny. Gdy tylko drzwi zamknely sie za facetem, Main na palcach podszedl do pozostalych trzech trumien. Na wieku pierwszej zauwazyl mosiezna tabliczke: ISABEL-LA HARTLEY, UR. 1910,ZM. 1993. NIECH SPOCZYWA W POKOJU. Papierowa plakietka, rowniez doczepiona do wieka, informowala, jaki zaklad organizuje pogrzeb i kiedy zostanie zabrana trumna. Isabella Hartley miala byc pochowana o drugiej trzydziesci tego samego dnia. Main odczytywal wlasnie dane z trzeciej trumny, gdy otworzyly sie drzwi i do kostnicy wszedl elegant w garniturze i brokatowej kamizelce. W reku trzymal teczke dwa razy wieksza od normalnej, a pod pacha sciskal zwinieta gazete. Dojrzal Maina i zapytal: - Kim pan jest? - tonem, ktory sugerowal, ze mial prawo zadawac takie pytania. Main przedstawil sie i dodal, ze w papierach nie mozna znalezc nazwiska nieboszczyka, ktorego mial zmierzyc. Mezczyzna zmarszczyl brwi. A kogo ma pan mierzyc? Keegana - odpowiedzial Main, decydujac sie w mgnieniu oka na zmiane taktyki. Twierdzi pan, ze on umarl w szpitalu? - Tak. To dlaczego mialby sie znajdowac tutaj, a nie w szpitalnej kostnicy? Musieli wyjac z jego czaszki jakis monitorujacy aparat, chyba sondy Sigma - odpowiedzial Main, zastanawiajac sie kim jest ten wscibski facet. Ubior i pewnosc siebie sugerowaly, ze musi nalezec do medycznego personelu. Moze byl patologiem? Ach, sondy Sigma. To wszystko wyjasnia. Pewnie zmarly do tej pory lezy w laboratorium Sigma. Jeszcze nam go nie przekazali. Rozumiem. Moge tam pojsc? Dlaczego nie? Wie pan, gdzie miesci sie laboratorium? Main zaprzeczyl. Wysluchal uwaznie wskazowek i kiedy upewnial sie co do szczegolow wrocil pracownik kostnicy. Wiedzial, ze musi sie odezwac, zanim tamten to zrobi. -Problem rozwiazany. Ten pan byl tak mily i wyjasnil mi, co sie stalo. Przepraszam, ze sprawilem tyle klopotu - powiedzial. Pracownik zauwazyl eleganta. Dzien dobry panu. Czesc, Claude. Ten pan szuka nieboszczyka z sondami Sigma, ktory prawdopodobnie jeszcze jest na gorze. Trzeba bylo od razu mowic - mruknal Claude. Przepraszam, nie pomyslalem. Pojde juz do laboratorium. - Wyszedl z kostnicy, ale zaraz sie zatrzymal, zeby podsluchac, czy tamci rozmawiaja na jego temat. Drzwi byly za grube. Mial nadzieje, iz nie wyszlo na jaw, ze podawal rozne nazwiska. Main zdal sobie sprawe, ze bajeczka o mierzeniu zwlok na pewno nie wystarczy do wejscia na teren laboratorium. Technicy z laboratorium Sigma sami pewnie informuja zaklady pogrzebowe; nie moga sobie pozwolic na wpuszczanie do laboratorium osob z zewnatrz, zwlaszcza w celu zmierzenia nie istniejacych cial. Musi wymyslic cos innego. Szybko znalazl wlasciwy budynek - nowoczesny, trzypietrowy betonowy, dostawiony do starszego, zbudowanego z ciemnego kamienia. Na scianie, dwadziescia metrow od drzwi z przyciemnianego szkla, wisiala tablica z napisem: "Instytut Badan im. Gelmana Hollanda". Dodano tez wyjasnienie, ze instytut powstal dzieki wydatnej finansowej pomocy Gelmana Hollanda, a badania prowadzone sa pod kierownictwem profesora Cyrilla Tyndalla. Instytut otworzyla uroczyscie siodmego czerwca 1991 roku ksiezniczka Malgorzata, o czym swiadczylo wiszace obok zdjecie z ceremonii przeciecia wstegi. Wszystkie te informacje nie pomogly Mainowi w wymysleniu pretekstu, ktory pomoglby mu dostac sie do srodka. Znalazl miejsce, z ktorego - nie rzucajac sie w oczy - mogl obserwowac wchodzacych i wychodzacych z budynku. Nie czekal dlugo - w ciagu dziesieciu minut trzy osoby weszly do instytutu. Dwie otworzyly drzwi za pomoca elektronicznych kart, a trzecia - nie majaca widac takiego "klucza" - nacisnela dzwonek. Drzwi otworzyl umundurowany portier, dokladnie obejrzal okazany dokument, po czym wpuscil interesanta do srodka. Nie ma szans, pomyslal Main. Zrezygnowal z wejscia glownymi drzwiami i obszedl budynek w bezpiecznej odleglosci, szukajac innej drogi. Zauwazywszy otwierajace sie boczne drzwi i wychodzacego z budynku pracownika, uznal, ze ma szczescie. Czlowiek wynosil na smietnik duze pudlo i aby nie odcinac sobie odwrotu, zablokowal drzwi deska. Main powiedzial sobie, ze wslizgnie sie do budynku, gdy tamten wyjdzie drugi raz. Niestety, nie bylo drugiego razu. Drzwi zamknely sie z glosnym trzaskiem. Main zaklal pod nosem i podjal swoj obchod. Natknal sie na kolejne drzwi, ale te rowniez byly zamkniete; nie dostrzegl zadnej klamki ani uchwytu. Po kolejnych dziesieciu minutach zamierzal juz zrezygnowac, gdy zauwazyl, ze przed instytutem zatrzymuje sie polciezarowka. Na boku samochodu widniala nazwa firmy, ktora dostarcza urzadzenia do laboratoriow. Kierowca najwyrazniej nie znal tego miejsca, bo powoli okrazyl budynek i zatrzymal sie przed glownym wejsciem. Wysiadl z samochodu i zadzwonil do drzwi. Pokazal dokumenty portierowi, ktory wyszedl z budynku, starannie sprawdzil dokumenty i skierowal kierowce do drzwi po drugiej stronie instytutu. Main wyczul swoja szanse. Znalazl sie przy drzwiach, zanim dostawca zdolal do nich podjechac. Obserwowal kierowce, ktory czekal, az mu otworza. Tym razem dokumenty sprawdzil mezczyzna w brazowej marynarce, z przetluszczonymi wlosami uczesanymi a la Elvis Pre-sley, ktorego Main uznal za magazyniera. Wskazal reka wnetrze budynku. Kierowca kiwnal glowa i otworzyl tylne drzwi polciezarowki; przez ten czas magazynier wrocil do srodka. Dostawca zniknal w samochodzie, po czym zabral sie za przesuwanie pudel na tyl polciezarowki. Gdy naszykowal z dziesiec opakowan, zeskoczyl z samochodu, wzial dwa z nich i zaniosl do instytutu. Main czul przyspieszone bicie serca. Czy powinien zaryzykowac, podkrasc sie do samochodu i zaniesc nastepne dwa pudla do budynku? Gdy w koncu podjal decyzje, kierowca zdazyl wrocic po kolejne kartony. Main musial poczekac na okazje. Gdy tylko dostawca zniknal w instytucie po raz trzeci, Main wybiegl z kryjowki. Chwycil dwa pudla z czerwonym napisem OSTROZNIE. SZKLO LABORATORYJNE i wszedl do budynku przez otwarte drzwi. Stwierdzil, ze nie powinien miec problemow z wydostaniem sie z instytutu, bo po drugiej stronie drzwi zauwazyl manetke do awaryjnego otwierania. Zdazyl zauwazyc, ze dostawca skrecil w prawo na koncu korytarza. W polowie drogi, nie natknawszy sie na nikogo, Main dojrzal schody po lewej stronie. Los byl dla niego laskawy; postawil skrzynki jakies dwadziescia metrow dalej, cofnal sie do schodow i ruszyl do gory. Mial nadzieje, ze kierowca pomysli, iz pomogl mu jakis uczynny pracownik. Main zdawal sobie sprawe, ze w razie czego nie bedzie mogl w zaden sposob usprawiedliwic swojej obecnosci w instytucie. Znajdowal sie teraz na pierwszym pietrze. Po obu stronach korytarza miescily sie laboratoria. Przez szklane drzwi Main widzial pracownikow w bialych kitlach, skupionych na swoich zajeciach. Jeden z nich podniosl wzrok i przyjrzal sie Mainowi, ale nie zdawal sie zdziwiony jego obecnoscia. Zreszta dlaczego niby mialby sie dziwic? Przeciez Main znalazl sie w zwyklym naukowym instytucie, a nie w pilnie strzezonym laboratorium nuklearnym. Szukal niegodziwych lekarzy w skadinad wielce szanowanej instytucji. Rozgladal sie za jakas tablica informacyjna; natknal sie na niaprzy schodach prowadzacych do glownego wejscia. Niestety, nie bylo na niej wzmianki o laboratorium Sigma. Takiemu laikowi jak on nazwy "Kultura tkanek", "Laboratorium wirusowe", "CSSD", "Pracownia analiz" nic nie mowily, chociaz ktoras z nich mogla oznaczac poszukiwane przez niego laboratorium. Zastanawial sie co robic dalej, gdy uslyszal kroki na schodach. Ktos nadchodzil z dolu. Przerazony Main rozejrzal sie za kryjowka. Nie znalazl niczego odpowiedniego. Juz chcial zwiac na wyzsze pietro, ale zrezygnowal z tego pomyslu. Nie ruszy sie z miejsca i stawi czolo nieznajomemu, kimkolwiek by sie okazal. Odwrocil sie plecami do schodow i otworzyl teczke. Niewidoczny na razie czlowiek zblizal sie coraz bardziej, zaczal wiec udawac, ze szuka Czegos w teczce. Katem oka dojrzal postac w bialym kitlu; minela go i szla dalej lewa strona korytarza. Juz mial odetchnac z ulga, gdy nieznajomy - na pewno lekarz - zatrzymal sie i odwrocil. -Moge w czyms pomoc? - zapytal tonem, ktory dawal do zrozumienia, ze nastepne pytanie bedzie brzmialo: "Kim pan jest i co pan tu robi? Main usmiechnal sie z wysilkiem. Chyba sie zgubilem. Szukam laboratorium Sigma. Laboratorium Sigma? - powtorzyl mezczyzna podchodzac do Maina, ktory zwrocil uwage na jego akcent i brazowa skore. Mogl pochodzic z Bliskiego Wschodu. Po co panu, na Boga, laboratorium Sigma? Moja firma produkuje sondy - sklamal Main. - Poniewaz bylem w okolicy, pomyslalem sobie, ze wpadne, by sprawdzic, czy czegos od nas nie potrzebuja. Mezczyzna nie wygladal na przekonanego. Spojrzal na teczke Maina, a potem znowu na jego twarz. -Laboratorium Sigma znajduje sie w suterenie. Nie rozumiem, jak mogl pan sie zgubic i dojsc az tutaj. Kto pana wpuscil? Main tracil grunt pod nogami. W panice chcial odepchnac mezczyzne i uciec z instytutu, ale watpil, czy by mu sie to udalo. Zreszta nie mial zamiaru rzucac sie na Bogu ducha winnego czlowieka, ktory po prostu wykonuje swoje obowiazki, a tym bardziej nie chcial wyladowac w wiezieniu. Postanowil ciagnac swoja malo wiarygodna historyjke. -Nikt mnie nie wpuszczal. Drzwi byly otwarte, wiec po prostu wszedlem do srodka. Poniewaz na nikogo sie nie natknalem, sam zaczalem szukac jakiejs tabliczki informacyjnej i wlasnie ja znalazlem. Lekarz nadal mial watpliwosci. Mowi pan, ze drzwi byly otwarte? Tak. Prosze pojsc za mna. Czlowiek w bialym kitlu ruszyl schodami w dol, a Main poszedl za nim. Mial wielka ochote zepchnac go ze schodow i uciec gdzie pieprz rosnie, lecz znow przerazil sie konsekwencji takiego czynu. W dolnym holu w recepcji siedziala jakas kobieta, a przy drzwiach rozmawialo dwoch straznikow. -Jean, czy opuszczalas recepcje przez ostatnie pol godziny? Kobieta spojrzala na pytajacego, a potem na Maina. -Nie, doktorze Salman. Lekarz przywolal obu straznikow. Ten pan mowi, ze tak po prostu wszedl sobie do budynku. Czy to mozliwe? Nie, doktorze - odpowiedzial jeden z nich. Drugi tylko potrzasnal glowa. Salman spojrzal pytajaco na Maina. Co pan na to? Main usmiechnal sie i sprobowal jeszcze raz zablefowac. Obrocil sie w strone straznikow. -Staliscie panowie na zewnatrz i udzielaliscie wskazowek dostawcy. Nie zauwazyliscie mnie, gdy wchodzilem do budynku. Nie przypuszczalem, ze robie cos zlego. Niestety, w recepcji nie bylo nikogo, wiec nie moglem spytac o droge do laboratorium. Salman przeniosl wzrok na recepcjonistke za biurkiem; ta wzruszyla ramionami. -Moze poszlam do toalety. Nie pamietam. Main poczul obezwladniajaca ulge, jednak jeden ze straznikow szybko sprowadzil go na ziemie. -Aleja na pewno bym go zauwazyl. Main nie mial sie juz jak bronic, ale z pomoca przyszedl mu kolega straznika. Kiedy ja rozmawialem z kierowca, ty poszedles nastawic wode, pamietasz? Ano rzeczywiscie - odpowiedzial glupawo straznik. Main nie wierzyl swemu szczesciu. Prowadzimy badania, przy ktorych najwazniejsze sa czystosc i sterylnosc, a okazuje sie, ze kazdy moze sobie wejsc do instytutu - skarcil Salman podwladnych, ktorzy potulnie wbili wzrok w ziemie. To sie juz nigdy nie powtorzy - obiecal jeden ze straznikow. Mam taka nadzieje. A teraz, panie...? Main. - Nie mial juz ochoty na kontynuowanie gry. Poprosze ludzi z Sigmy. - Salman oparl sie na biurku i podniosl sluchawke. Wystukal cztery cyfry i czekal. Pan Mace? Tu doktor Salman. Obok mnie stoi czlowiek, ktory twierdzi, ze jest z firmy produkujacej sondy Sigma. Czy moglby pan tu przyjsc i z nim porozmawiac? Main patrzyl, jak Salman odklada sluchawke. -Dziekuje-powiedzial czujac sie jak sredniowieczny rabus drwiacy z kata. Po chwili w holu pojawili sie dwaj mezczyzni w bialych spodniach i kitlach z przypietym logo GELMAN HOLLAND. Main wywnioskowal, ze byli pracownikami firmy, a nie akademii. Obaj nosili identyfikatory. Panska wizytowka? - poprosil ten, ktory nazywal sie Mace. Przepraszam, ale skonczyly mi sie. Ciagle zapominam upomniec sie o nie w biurze. - Juz nie mial sily sie usmiechac. Zastanawial sie, czy patrzy na ludzi, ktorzy zabrali cialo jego syna. Z jakiej jest pan firmy? - zapytal Mace spogladajac watpiaco na drugiego, nazwiskiem Pallister. Main Electronics. ' - Dlaczego nigdy nie slyszelismy o takiej firmie? - zapytal Pallister. -Sondy produkowane sa przez naukowa jednostke naszej firmy, ktora jeszcze nie ma nazwy. Mozna powiedziec, ze wciaz przechodzi okres probny. Mace spojrzal na Pallistera, ktory potrzasnal z niedowierzaniem glowa. Sadzilem, ze sondy wykonuja ludzie profesora Tyndalla. Ta tez. Poczekaj. - Mace skorzystal z telefonu. -Pan Sotillo? Tutaj Mace. Czy moglby pan przyjsc na moment do recepcji? Main czul sie nieswojo; co tu ukrywac - byl przerazony, ale pocieszal sie, ze wciaz jest w publicznym miejscu i jego wrogowie nie moga sobie pozwolic na zrobienie mu krzywdy. Po chwili przybyl dystyngowany wysoki mezczyzna; spojrzal na Maina tak, jakby ten byl psia kupa na chodniku. Zatrzymal sie po drugiej stronie holu, a Mace wyszeptal mu do ucha jakies wyjasnienia. Gdy skonczyl, Sotillo podszedl do Maina. -Sondy produkujemy tu, w akademii. Kim pan, do cholery, jest? Main zauwazyl, ze Sotillo tez mial przyszyte do fartucha logo GELMAN HOLLAND. Nie odezwal sie. -Mowi, ze nazywa sie Main. Mainowi wydalo sie, ze dojrzal w oczach Sotilla blysk, gdy ten uslyszal jego nazwisko. Czyzby je znal? Tak twierdzi? Czy mam wezwac policje? - zapytala recepcjonistka. - Ostatnio mielismy kilka drobnych kradziezy. Slyszalam, ze pewna kobieta z patologii... Sotillo usmiechnal sie lekko i polecil Mainowi: - Prosze otworzyc teczke. Main otworzyl. W srodku byla jedynie gazeta i centymetr krawiecki. -A teraz prosze oproznic kieszenie. Main wykonal polecenie Sotilla, a ten pogrzebal w jego portfelu szukajac dokumentu potwierdzajacego jego tozsamosc. Gdy upewnil sie, ze czlowiek stojacy przed nim to rzeczywiscie Main, oddal mu portfel. -Ten pan niczego nie zabral. Mysle, ze nie musimy dzwonic na policje. Pozostaje pytanie, kto go tu wpuscil. -Juz o tym rozmawialismy - odezwal sie Salman. Sotillo spojrzal na Maina. -A teraz prosze stad zmykac. Nastepnym razem nie bedzie pan mial tyle szczescia. Maina nie trzeba bylo dwa razy zachecac. Wybiegl z budynku nie odwracajac sie za siebie i od razu poczul ogromna ulge. Wiedzial, ze musi natychmiast zadzwonic do Lafferty'ego. Misja sie nie powiodla, ale przynajmniej teraz wie, gdzie miesci sie laboratorium Sigma i kto w nim pracuje. Kiedy wydostal sie z terenu Akademii Medycznej, ruszyl w lewo, w kierunku budek telefonicznych. Grzebal wlasnie w kieszeni szukajac nastepnej monety, kiedy ktos otworzyl drzwi, a na sluchawce spoczela reka w rekawiczce, uniemozliwiajac mu dalsza rozmowe. Nagle poczul ostry bol w prawym posladku. Po chwili uginaly sie pod nim nogi, a swiat zaczal wirowac przed oczyma, zlewajac sie w jeden mglisty krag. Tracac przytomnosc uswiadomil sobie, ze chyba umiera. W martwej ciszy widzial syna Simona... ale cos okropnego bylo w tej wizji. Nie trafil do nieba... to bylo pieklo. 16 Lafferty wpatrywal sie w trzymana w reku sluchawke. Polaczenie urwalo sie i dobrze wiedzial dlaczego. Main zostal zlapany. Zamknal oczy i pomodlil sie o jego bezpieczenstwo; wiedzial, ze moze obawiac sie najgorszego. Odlozyl sluchawke, czujac, ze to koniec, ze wszystkie szanse stracone. Rzucil okiem na rozlozony notatnik przed soba i przeczytal to, co zdazyl zapisac podczas rozmowy z Mainem.Laboratorium Sigma miescilo sie w suterenie wydzialu Cyrilla Tyndalla, bardziej znanego jako Instytut Badawczy im. Gelmana Hollanda. Cialo Martina Keegana nie zostalo jeszcze przeniesione do kostnicy, wiec wciaz musialo sie znajdowac w instytucie. Wejscie do instytutu umozliwiala karta magnetyczna, ktora nosili ze soba czlonkowie personelu. Do budynku mozna sie bylo rowniez dostac przez dwoje innych drzwi, ale raczej ich nie otwierano. Technicy zajmujacy sie sondami Sigma nazywali sie Mace i Pallister, choc Main odniosl wrazenie, ze nadzor nad wszystkimi sprawowal niejaki doktor Sotillo. Cala trojka pracowala prawdopodobnie dla Gelmana Hollanda, choc czesc wladzy musiala spoczywac w rekach doktora Sotilla - to on wypuscil Maina z instytutu. Main powiedzial, ze telefonuje z budki przy instytucie, a zatem byl sledzony. Dlaczego wypuscili go z budynku, skoro sam im wpadl w rece? Lafferty sprobowal odpowiedziec na to pytanie: albo Sotillo nic nie wiedzial o procederze Stubbsa, albo chcial, aby inni pracownicy instytutu widzieli, ze Main wyszedl z instytutu caly i zdrowy. Najprawdopodobniej sledzili go Mace i Pallister, ale Lafferty nie byl pewien, czy zrobili to z polecenia Sotilla. Nie mogl wykluczyc, ze dzialali na wlasna reke. Lafferty postawil przy nazwisku Sotilla znak zapytania. Stanal przed nieuniknionym pytaniem, co robic dalej. Czy powinien zadzwonic na policje i o wszystkim ich poinformowac, czy tez przeciwnicy przewidzieli to i dobrze ukryli Maina? Jesli nawet policjanci zjawia sie w instytucie, dowiedza sie tylko, ze owszem, Main tam byl, ale szybko wyszedl. Wielu ludzi widzialo, jak opuszczal instytut. Mogli go przeciez ukryc gdziekolwiek. Lafferty musial ustalic, co sie naprawde stalo z Mainem. Czy przypadkiem nie byl w bledzie przypuszczajac, ze po prostu go uwiezili? Moze stalo sie cos gorszego? Lafferty gryzmolil bezmyslnie po notatniku zastanawiajac sie nad losem Maina. Nie wykluczal mozliwosci, ze technicy domyslili sie, dlaczego Main odwiedzil instytut. Pewnie mial ze soba portfel, wiec nawet jesli podal falszywe nazwisko, szybko to zweryfikowali. Przypomnial sobie nawet, jak Main opowiadal, ze zostal przeszukany, zanim go wypuscili. Jesli zorientowali sie, ze Main podejrzewal ich o nielegalne praktyki i ze szukal ciala Martina Keegana, beda zmuszeni ukrywac go tak dlugo, az pozbeda sie obciazajacego ich dowodu. Main mowil, ze w kostnicy nie bylo trumny, wiec technicy pewno juz ja tam zaniesli, bo spodziewali sie, ze niebawem przyjedzie karawan. Gdy juz odbedzie sie pogrzeb, beda mogli znow spac spokojnie, ale czy wypuszcza Maina? Lafferty nie znal odpowiedzi na to pytanie. Nie wiedzial, co robic. Zadecydowal, ze przede wszystkim musza wraz z Sara odnalezc trumne z cialem Martina Keegana jeszcze przed pogrzebem. Bylo wtorkowe popoludnie - mieli czas do czwartku rano. Zadzwonil do szpitala. Mozesz rozmawiac? - zapytal, gdy Sara podniosla sluchawke. Tak. Jestem sama. Stubbs poszedl na urlop okolicznosciowy, o czym poinformowal mnie dzis rano profesor Tyndall. Teraz poszedl na urlop? - zapytal Lafferty zastanawiajac sie, jak dopasowac te informacje do tego, co juz wiedzieli. - Sadzisz, ze zwial? W pierwszej chwili tez tak pomyslalam, ale siostra Roche powiedziala mi, ze Stubbs ma chorego syna. Chlopak mieszka z matka i od dwoch lat czeka na przeszczep nerki. Dobry Boze - westchnal Lafferty, zaskoczony tym wszystkim. Nie wiem, co o tym myslec. To by wyjasnialo zdenerwowanie Stubbsa, kiedy krewni odmawiali pozwolenia na wykorzystanie organow do przeszczepow, ale to jeszcze nie wszystko. -Nie mam pojecia, o co tu chodzi. Niestety, John wpadl im w rece. - Chryste! Lafferty zauwazyl, ze Sara mowi szeptem, chociaz zapewniala, ze moze swobodnie rozmawiac. -Na pewno nie ma nikogo w poblizu? -Na razie nie ma, ale doktor Tyndall moze wrocic w kazdej chwili. Lafferty opowiedzial o przerwanej rozmowie z Mainem. -Jak myslisz, co mu zrobili? - zapytala wstrzasnieta Sara. -Mam nadzieje, ze go gdzies ukryli i przetrzymaja go do pogrzebu Keegana, az znikna wszystkie dowody. Mam nadzieje, ze sie nie mylisz. - Lafferty poznal po glosie, ze Sara ma watpliwosci. Saro, nie mozemy pozwolic, by uszlo im to na sucho! Wiem, ale co mamy robic? Wciaz zamierzasz odwiedzic Cyrilla Tyndalla? Juz nie. Odejscie Stubbsa zmniejszylo liczebnosc personelu. Doktor Tyndall powiedzial rano, ze nie moze sie zgodzic na moje przeniesienie. No tak, nie pomyslalem o tym. To byla nasza ostatnia szansa na spenetrowanie tego cholernego laboratorium. Tak mi przykro. Pozostaje nam tylko odwiedzic szpitalna kostnice w czwartek rano. Myslisz, ze to mozliwe? Nie bedzie latwo - przyznal Lafferty. - Technicy zapewne odloza przeniesienie trumny do ostatniej chwili, a nawet wtedy beda sie mieli na bacznosci. Gdybysmy dysponowali oddzialem sluzb specjalnych, moze dostalibysmy sie w poblize trumny. Z tego wynika, ze Stubbs i spolka wywina sie gladko. Przykro mi to mowic, ale chyba tak. Doktor Tyndall zwolni mnie pewnie okolo czwartej. Moge wpasc do ciebie po pracy? Bardzo prosze. Sara zjawila sie w sw. Ksawerym kwadrans przed piata. Zapukala do drzwi Lafferty'ego, zaczekala chwile, ale nikt nie otwieral. Gdy zapukala po raz drugi i dalej nic sie nie dzialo, zaczela sie niepokoic. Czy to mozliwe, ze dopadli nie tylko Maina, ale i Ryana? Postanowila zajrzec do kosciola. Drzwi zamknely sie za nia z gluchym loskotem, ktory rozniosl sie echem po pustym kosciele. Zapalone swiece na oltarzu i dlugim stole po lewej ledwo rozjasnialy polmrok. Lampy wiszace nad bocznymi nawami dawaly tak slabe swiatlo, ze filary rzucaly ledwie widoczne cienie. Sara podeszla glowna nawa do oltarza. Ryan? - zawolala, bo wydalo jej sie, ze uslyszala jakis szmer; jednak nikt nie odpowiedzial. Spojrzala na ciemny, zamkniety konfesjonal po prawej stronie. Czy mogl w nim byc Ryan? Chciala podejsc blizej, ale nogi odmowily jej posluszenstwa. Jej wyobraznia pracowala intensywnie. Ryan? - powtorzyla, tym razem glosniej. Uslyszala za soba jakis szelest i blyskawicznie sie obrocila. Ujrzala Lafferty'ego, ktory wynurzal sie z zacienionej lewej nawy. -Sara? Przepraszam. Stracilem rachube czasu. Bylem w kaplicy. Sara odetchnela gleboko. -Myslalam... Myslalam, ze... -Ze co? -Nic. Chodzmy do mnie. Dobrze, za chwile. Czy moge najpierw zapalic swiece za Johna? Oczywiscie. - Podszedl za nia do stolu i podal jej swieczke. Sara zapalila ja od innej, stojacej juz na stole, i ustawila na podstawce. Pochylila glowe, a Lafferty polozyl jej reke na ramieniu. Niedlugo bedzie po wszystkim - pocieszyl ja lagodnie. Poszli do domu, przylegajacego do kosciola. Jadles juz obiad? - Nie. Ja tez nie. Co masz w lodowce? Nie mam pojecia - przyznal Lafferty. Moge zajrzec do kuchni? Prosze bardzo. Po przetrzasnieciu kuchennych szafek i lodowki Sara zameldowala Lafferty'emu, co znalazla. -Mam pol torebki platkow kukurydzianych, bochenek chleba i siedem jaj. -Pani Grogan jeszcze ma wolne, a ja nie mialem czasu pojsc na zakupy - wyjasnil Lafferty. Sara usmiechnela sie, widzac skruszona mine ksiedza: -Wyskocze po jakies jedzenie. Lafferty juz otwieral usta, by zaprotestowac, ale Sara uprzedzila go: -Nie chce o niczym slyszec. Podgrzej talerze. Pani doktor wrocila po dziesieciu minutach z plastikowa torba wypchana chinskimi daniami na wynos. Wyjela dwa talerze z piekarnika i nalozyla jedzenie. Chwycila gorace talerze przez sciereczke do naczyn i zaniosla je do pokoju. -Jedzmy. Pozniej porozmawiamy. Nie zdawalem sobie sprawy, ze bylem az tak glodny - przyznal z zadowoleniem Lafferty, gdy skonczyl jesc. - Naprawde mi smakowalo. Trudno sie dziwic. Jak dlugo mozna zywic sie jajkami i czerstwym chlebem? Z tego, co mowiles, wynika, ze musimy zdobyc karte elektroniczna, ktora otwiera sie drzwi do laboratorium. Gdybysmy ja mieli, moglibysmy sie dostac do budynku w nocy. Nikt by sie wtedy tam nie krecil i spokojnie mozna by rozejrzec sie po laboratorium - stwierdzila Sara, gdy popijali kawe. Sek w tym, ze nie mamy takiej karty. A co gorsza, nie mam pojecia, jak jazdobyc. Wiec co zrobimy? Musze sprobowac dostac sie do trumny z cialem Martina Keegana, zanim zabiora je w czwartek do kostnicy. Przeciez sam mowiles, ze beda sie mieli na bacznosci. Nie ma szans - ostrzegala Sara. Lafferty nie mial co przeciwstawic temu argumentowi. Powiedzial jedynie: -Musze sprobowac, Saro. Sara dostrzegla determinacje w jego oczach. Wciaz patrzyla na niego, chociaz odwrocil wzrok. Juz zaczela sie martwic. Istnieje chyba jeszcze jeden sposob - odezwala sie cicho. Jaki? - zapytal z niedowierzaniem Lafferty. Moglabym mimo wszystko sprobowac umowic sie z Cyrillem Tyndallem. Ale przeciez sama mowilas, ze nie puszcza cie z oddzialu, poki nie wroci Stubbs. Tak - zgodzila sie Sara po krotkim wahaniu - ale moze uda mi sie chociaz umowic z nim na spotkanie. Lafferty wygladal na zdezorientowanego. Nie rozumiem cie, Saro. Jaki podasz powod? Bylam na tyle naiwna, by sadzic na przyjeciu w szpitalu, ze Cyrill jest zainteresowany rozwojem mojej kariery, a to wcale nie musi byc prawda - wyznala zazenowana Sara. Lafferty wciaz nie wiedzial, do czego zmierza. Wybacz, ale nadal nie rozumiem, o co ci chodzi. Sara usmiechnela sie poblazliwie. Ryan, on byl bardziej zainteresowany mna jako kobieta. Ach tak... No coz, nie dziwie mu sie. Jestes bardzo atrakcyjna. Komplement wprawil Sare w zaklopotanie. -Dziekuje. Lafferty przez dluzszy - zdecydowanie za dlugi - moment wpatrywal sie w jej oczy. Sara ciagnela: -Gdybym pod jakims zmyslonym pretekstem spotkala sie z Cyrillem, sprobowalabym "pozyczyc" jego karte elektroniczna. Lafferty otworzyl szeroko oczy. To moze byc bardzo niebezpieczna gra, Saro. Nie powinnas uwodzic mezczyzny takiego jak on. Cyrill to gapa. Nie umie sobie radzic z kobietami. Jest niesmialym, akademickim introwertykiem. Wszystko jedno, uwazam, ze to kiepski pomysl. Spojrzmy prawdzie w oczy, Ryan. To nasza jedyna szansa. Lafferty podrapal sie po glowie. Przyznawal Sarze racje, ale plan wciaz mu sie nie podobal. Sara usmiechnela sie widzac jego zaklopotanie. -Nie martw sie. Wszystko bedzie dobrze. W koncu Lafferty wzruszyl z rezygnacja ramionami. Moge skorzystac z telefonu? - spytala Sara. Jasne. -Wiesz, wolalabym byc sama. Lafferty wstal i wyszedl z pokoju. Telefon odebrala sekretarka Tyndalla. Czy moge rozmawiac z profesorem Tyndallem? Mowi Sara Lasseter. Przykro mi, pani doktor, ale profesor wlasnie wyszedl... Chociaz nie, prosze poczekac. Sara uslyszala, jak kobieta glosno wola Tyndalla. Po chwili znow podniosla sluchawke. -Zdazylam jeszcze go zlapac, pani doktor. -Dziekuje. - Sara spojrzala na zegarek. Nie zdawala sobie sprawy, ze zrobilo sie tak pozno. -Tyndall. Slucham. Pan profesor? Tu Sara Lasseter. Bardzo pana przepraszam, ze nie zadzwonilam wczesniej. Alez nic sie nie stalo, pani doktor. Brat wyjasnil mi sytuacje na oddziale. Wszystko rozumiem. Jest mi bardzo przykro, panie profesorze. Mialam wielka nadzieje, ze odnowimy nasza znajomosc. - Sara starala sie mowic uwodzicielskim glosem. - Panskie badania mnie fascynuja. - Skrzywila sie, gdy uzmyslowila sobie, co robi. Nie pamietala, kiedy ostatni raz czula sie tak glupio. Ale najwazniejsze, zeby Tyndall polknal haczyk. Tak pani sadzi? - Tyndall zdawal sie rozwazac rozne mozliwosci. - Bylbym zachwycony, gdybym mogl pani opowiedziec cos wiecej o mojej pracy, pani doktor. Szkoda, ze nie bedzie pani u mnie pracowac, ale mimo wszystko moglibysmy sie przeciez spotkac. Sara poslala bezglosny pocalunek w strone sluchawki. Nie mialam odwagi sama tego zaproponowac - zagruchala slodko. Kiedy moglaby pani przyjsc? - zapytal wyraznie speszony Tyndall. Och, jak najszybciej - zaszczebiotala Sara krzywiac sie. - Ale pan na pewno jest bardzo zajety... W istocie - zgodzil sie Tyndall. - Ale mozna by... zastanawiam sie, czy nie moglibysmy sie spotkac po godzinach. Znakomity pomysl! - wykrzyknela Sara, w duchu dziekujac Tyndallowi. - Moze dzisiaj wieczorem? Nastala krotka cisza. Wreszcie Tyndall odchrzaknal i glosno sie zastanowil: -Dzis wieczorem? Dlaczego nie? Czy moglaby pani do mnie przyjechac? -Oczywiscie - powiedziala Sara spokojnie, starajac sie ukryc uczucie triumfu. - Niestety, mieszkam za miastem. -Nic nie szkodzi. Przyjade samochodem. Moze byc o osmej? Dobrze, o osmej - powtorzyla Sara i zanotowala adres. Otworzyla drzwi i zawolala Lafferty'ego. Udalo sie! - oznajmila triumfalnie. - Jade do niego dzis wieczorem! Lafferty nie wiedzial, czy cieszyc sie, czy smucic, ale usmiechnal sie widzac entuzjazm Sary. Jesli uda mi sie zdobyc karte, wroce do ciebie i jeszcze dzis w nocy bedziemy mogli pojechac do instytutu. Saro, nie wolno ci az tak ryzykowac. Przede wszystkim musisz miec na uwadze swoja kariere. Wodzisz za nos profesora, masz zamiar dopuscic sie kradziezy, a procz tego chcesz sie wlamac do instytutu. Sara nagle posmutniala. -Po co mi to mowisz? Jeszcze mozesz zmienic zdanie. Jade! - oznajmila stanowczo. Lafferty odprowadzil Sare do samochodu i zyczyl jej szczescia. Jeszcze raz poprosil ja, by nie dzialala zbyt pochopnie, a ona obiecala mu, ze bedzie ostrozna. Na pozegnanie pomachala mu reka. Samochod zniknal za zakretem, a Lafferty stal jeszcze przez jakis czas przy krawezniku zalujac, ze pozwolil jej pojechac. Sara skierowala sie w strone obwodnicy i kiedy wjechala na nia z drogi dojazdowej, mocno przyspieszyla. Jechala z optymalna predkoscia szescdziesieciu pieciu mil, a poniewaz ruch na obwodnicy zdecydowanie zmalal o dziewietnastej pietnascie, mogla sie troche rozluznic. Wlaczyla radio, ale dopiero trzecia zlapana przez nia stacja nadawala muzyke, jaka lubila. Nie znala tytulu utworu, ale wiedziala, ze to Mozart. W miare jak fiesta polykala szose, Sara przekonywala sie, ze slusznie wybrala obwodnice, ktora ominela miasto. W okolicy wioski Longniddry mogla juz zjechac na szose wijaca sie wzdluz wybrzeza. Musiala wprawdzie zwolnic z uwagi na liczne zakrety, ale zerknawszy na zegarek upewnila sie, ze ma jeszcze sporo czasu i ze przed osma zdazy dotrzec do nadmorskiego miasteczka, w ktorym mieszkal Tyndall. Mimo ze zapadl juz zmrok, widocznosc byla dobra i nie zanosilo sie na deszcz, zapowiedziany w popoludniowej prognozie pogody. Za piec osma wjechala na ulice, przy ktorej mieszkal Tyndall, i zaczela szukac jego domu. "Wiazy", wielka wiktorianska willa, nie wygladala przytulnie w ciemnosci. Gdyby nie mdle swiatlo na zewnatrz, dom tonalby w mroku. Zdziwilo to Sare, ale uznala, ze dobrze trafila - byla przed domem Tyndalla. Na kolumience bramy - nie zamykanej zreszta od lat - widniala wyryta nazwa domu. Zamknela samochod i ruszyla zwirowa sciezka ku drzwiom wejsciowym. Na scianie zauwazyla potezny dzwonek z brazu. Nacisnela go i uslyszala brzeczenie wewnatrz domu. Juz po chwili uslyszala kroki; poczula, ze ma scisniete gardlo. Drzwi otworzyl Cyrill Tyndall. O, doktor Lasseter. Jak milo - przywital ja wyciagajac reke. Sara uscisnela jego dlon i zorientowala sie, ze jest wilgotna od potu; Tyndall tez sie denerwowal. Pomyslalem sobie, ze mozemy porozmawiac tu na dole. - Tyndall skierowal Sare do schodow wylozonych chodnikiem prowadzacych do sutereny. Sara domyslila sie, dlaczego wczesniej nie zauwazyla zadnych swiatel. Tyndall otworzyl pomalowane na bialo drzwi i zaprosil dziewczyne do srodka. Znalezli sie w dlugim i niskim pokoju urzadzonym jak salon. Przyjemne cieplo pozwalalo zapomniec o temperaturze na zewnatrz. Mieszkam sam - wyjasnil Tyndall. - Wlasciwie nie korzystam z gornej czesci domu. Latwiej i taniej ogrzac suterene. To wielki dom. - Zdenerwowanie sprawilo, ze Sara usmiechala sie szerzej niz zazwyczaj. To nasz rodzinny dom. Tu sie wychowalismy - ja i Murdoch. - Aha. Zrobic pani drinka, doktor Lasseter? Moge mowic do pani Sara? -Prosze - zgodzila sie Sara, ale wcale nie poczula sie przez to pewniej. Nie lubila pokojow bez okien. - Z przyjemnoscia napilabym sie dzinu z tonikiem. - Przygladala sie, jak Tyndall odmierza spora porcje dzinu; skonstatowala, ze jak na znanego naukowca i potencjalnego nobliste zachowuje sie wyjatkowo niezrecznie. Z usmiechem wziela szklanke i skosztowala drinka. Tyndall nalal sobie mala whisky, rozcienczyl ja woda i usiadl na krzesle, ktore przysunal blizej Sary. Saro, co chcialabys wiedziec o moich badaniach? Wszystko. - Sara usmiechnela sie. - Udoskonalenie szczepionki jest wielkim osiagnieciem. To jest tak fascynujace, ze nie wiem, od czego zaczac. Tyndall usmiechnal sie nieznacznie, jakby sie tego spodziewal. Sara zauwazyla kropelki potu nad jego gorna warga, a w oczach podejrzane iskierki, co ja nieco zaalarmowalo. Zakladala, ze Tyndall bedzie sie zachowywal niesmialo i niezrecznie. Czyzby sie mylila? -Prosze opowiedziec, w jaki sposob wyzwolil pan te ceche wirusow. Wygladalo na to, ze Tyndall nie ma specjalnej ochoty rozmawiac o sprawach zawodowych. Sara zaczela sie zastanawiac, czy nie przesadzila z seksownym glosem podczas telefonicznej rozmowy. Wolalaby teraz, by miedzy nia a Tyndallem utrzymywal sie dawny dystans. W koncu profesor zaczal: -Wykorzystujac technike, ktora wypracowalismy w laboratorium, zdolalismy wydzielic nierozerwalny lancuch DNA w utajonej postaci. Nastepnie udalo nam sie otrzymac prawoskretna sekwencje DNA, a w niej z kolei odkrylismy bialko, ktore odwracalnie zawiazywalo sie w sekwencji. Brak bialka powodowal, ze wirus ulegal replikacji doprowadzajac do infekcji. Lecz gdy bialko ponownie zawiazywalo sie w sekwencji, wirus ulegal dezaktywacji. Prace w laboratorium doprowadzily do wytworzenia bialka, ktore nieodwracalnie laczyloby sie z sekwencja DNA. -To cudowne! Ale skad pewnosc, ze bialko laczy sie nieodwracalnie? Tyndall znow spojrzal dziwnie na Sare. - Kultura tkanek. Walczylismy z wirusem w srodowisku kultury tkanek. -Niewiele wiem o kulturze tkanek, profesorze, ale o ile sie orientuje, polega to na hodowaniu ludzkich komorek w sztucznym srodowisku. - Zgadza sie. Czy mozna powiedziec, ze to jest to samo, co przeprowadzanie testow na ludziach? Niezupelnie - odrzekl Tyndall od niechcenia, jakby go ten temat przestal interesowac. Patrzyl na Sare w taki sposob, iz zaczela zalowac, ze w ogole do niego przyjechala. Jednak stalo sie - juz tu byla. Tlumaczyla sobie, ze ma wazne zadanie do wykonania, podczas gdy Tyndall przysuwal sie coraz blizej. Sara wstala. Alez tu cieplo. Pozwoli pan, ze zdejme marynarke? Tyndall usmiechnal sie. Oczywiscie. Oboje powinnismy poczuc sie swobodniej. - Sam tez zdjal marynarke i rzucil janiedbale na wersalke. Sara zauwazyla, ze z zewnetrznej kieszeni wystaje portfel. O wiele lepiej. - Ponownie usiadla na krzesle. Prawie nie ruszyla pani drinka. - Wskazal kiwnieciem glowy na jej szklanke. Bardzo chce mi sie pic - wytlumaczyla Sara przykladajac reke do gardla - ale wolalabym najpierw cos bezalkoholowego. Ma pan moze sok pomaranczowy? Cole? Oczy Tyndalla zdradzaly zniecierpliwienie, zaproponowal jednak sok pomaranczowy. -Chyba jeszcze cos zostalo w lodowce. Tyndall wyszedl z pokoju, a Sara natychmiast poczula, ze wzrasta jej poziom adrenaliny - z podniecenia i ze strachu. Oto nadarza sie jedyna byc moze okazja; nie wolno jej zmarnowac. Ostatkiem sil opanowala paralizujace zdenerwowanie i siegnela do kieszeni marynarki, by wyjac portfel. Zesztywnialymi palcami sprawdzala jego zawartosc w poszukiwaniu karty. Bala sie, ze zemdleje ze strachu, gdy nagle natknela sie na to, czego szukala: czarno-biala plastikowa karte z napisem ENTACARD. Wsunela ja do kieszeni spodnicy, a portfel wlozyla z powrotem do marynarki. Serce wciaz walilo jej jak oszalale, gdy Tyndall wrocil ze szklanka soku w dloni. Wziela ja od niego z usmiechem; miala nadzieje, ze nie zauwazyl jak drzy jej reka. Tyndall obserwowal ja niemal jak sowa wypatrujaca myszy. -Lepiej? -Znacznie lepiej. - Sara usmiechnela sie. - Zastanawiam sie, profesorze, jak udalo sie wam wyprobowac szczepionke w praktyce. Oczywiscie jezeli... - Nagle przerwala, bo poczula reke Tyndalla na swoim kolanie. -Pozniej - mruknal. Sara chwycila jego dlon i odsunela ja. -Mysle, ze za duzo pan sobie pozwala, profesorze. Miala nadzieje, ze uda jej sie go pohamowac i utrzymac te wizyte na towarzyskiej plaszczyznie, ale przestraszyla sie nie na zarty. Nie docenila Tyndalla, a teraz byla z nim sam na sam w suterenie wielkiego i pustego domu. Oczy Tyndalla blysnely gniewnie. -Daj spokoj - szepnal przysuwajac sie jeszcze blizej. - Oboje dobrze wiemy, po co tu przyszlas, wiec skoncz te gierki. Ja jestem ci potrzebny, a ty mi sie podobasz, wiec przestan sie w koncu droczyc. Sara krzyknela z bolu, gdy znow chwycil ja za kolano. Coz za mily dzwiek - mruczal uczony, przyciskajac ja calym soba do krzesla. - Taki kobiecy, taki zachecajacy. Zlaz ze mnie! - wrzasnela Sara. Poczula zapach whisky w oddechu Tyndalia, gdy przycisnal twarz do jej twarzy. Szamotala sie, lecz Tyndall okazal sie zbyt silny. Sciskajac za oba nadgarstki sciagnal ja z krzesla. - Tutaj bedzie nam wygodniej. - Sapiac ciezko popchnal ja na lozko i przygniotl ciezkim cialem. Na policzkach poczula szorstkosc jego brody. Prawa reka zaczal podciagac jej spodnice. Uslyszala odglos rozdzieranego materialu. Nic j uz nie zaslanialo jej nog. Sara wolna reka walila Tyndalla po plecach, ale bez zadnego skutku. Byla coraz bardziej przerazona; na przemian szlochala i wymyslala Tyndallowi. -Wynos sie, ty bydlaku! - Poczula kolano wpychajace sie miedzy jej uda. Tyndall znieruchomial na moment, podniosl glowe i popatrzyl na Sare. -Slyszalem, ze niektore kobiety lubia mocne doznania. Masz to jak w banku. Sara nie mogla uwierzyc, ze tak blednie ocenila Tyndalla. Nie potrafila sobie wyobrazic, ze potwor lezacy na niej to ten sam niesmialy i nieporadny czlowieczek, ktorego spotkala na przyjeciu. Byla taka pewna, ze sobie z nim poradzi. Maska niesmialosci ukrywala pewnie arogancje, a pozorny brak zaufania we wlasne sily oznaczal pogarde dla wszystkich wokol. Czemu nie posluchala Ryana? Krzyknela, gdy Tyndall przez warstwe ubran ugryzl ja w sutek, a jego prawa reka zeslizgnela sie miedzy uda, by zedrzec z niej bielizne. Lafferty spojrzal na zegarek i zorientowal sie, ze minelo dopiero pol godziny. Od wyjazdu Sary byl tak spiety, ze mogl tylko chodzic w kolko po pokoju. Nie pomagalo tlumaczenie sobie, ze niepotrzebnie sie denerwuje, ze Sara miala racje: jest dorosla kobieta i wie, co robi. Jednak wcale go to nie uspokajalo. Znow spojrzal na zegarek. Nagle uswiadomil sobie, ze nawet nie wie, w ktorym kierunku ona pojechala. Poczul sie jeszcze gorzej, jesli to w ogole bylo mozliwe. Nie bylo go w pokoju, gdy Sara rozmawiala z Tyndallem, wiec nie slyszal, jak powtarza adres. Kiedy tak zastanawial sie, co robic, nagle wpadl na pewien pomysl. Przypomnial sobie stara harcerska sztuczke. Chcac sie dowiedziec, co napisano na wyrwanej kartce, trzeba pocieniowac olowkiem nastepna kartke. Sara zapisala adres w jego notatniku. Lafferty przeszukal kilka szuflad, zanim w koncu znalazl olowek, ktory okazal sie jednak zlamany. Nie mogl znalezc temperowki, wiec uzyl kuchennego noza. Wrocil do pokoju. Trzymal olowek niemal prosto, gdy delikatnie zamalowywal kartke w notatniku. Odlozyl olowek, a kartke przesunal do swiatla. Zdolal odczytac adres: "Wiazy", Seaforth Road, North Berwick. Lafferty zesztywnial z kartka w dloni, widzac nazwe. North Berwick? Tyndall mieszkal w North Berwick? Powiedzial sobie, ze to zbieg okolicznosci. Przeciez wielu ludzi mieszka w tym nadmorskim miasteczku i dojezdza do pracy. Czy Cyrill Tyndall nie mogl byc jednym z nich? Lafferty'emu trudno jednak bylo uwierzyc w taki zbieg okolicznosci. Tyndall, dyrektor Instytutu Badan im. Gelmana Hollanda, mieszkaniec North Berwick, miasteczka zwiazanego od dawna z czarna magia, a przede wszystkim z Reka Chwaly... To nie mogl byc zwykly przypadek. Lafferty czul, ze nie wytrzyma dluzej napiecia. Chwycil plaszcz i pobiegl do samochodu. Mial zamiar odnalezc Sare. Sprzeglo zazgrzytalo gniewnie, gdy Lafferty ruszyl szybciej, niz pozwalal na to stan samochodu. "Blagam, nie zawiedz mnie. Wytrzymaj jeszcze jedna noc. O nic wiecej nie prosze" - apelowal Lafferty. Sprzeglo zdecydowalo sie pojsc na kompromis; zepsulo sie dopiero przy wjezdzie do North Berwick. Lafferty zjechal na pobocze, zatrzymal sie i natychmiast wysiadl. Zapytal pierwsza napotkana osobe, jak dotrzec do Seaforth Road. Mezczyzna wskazal wzgorze, w ktorego kierunku prowadzila glowna ulica: - To nie dalej niz pol mili. - Lafferty ruszyl biegiem. Nie obchodzilo go, ze to moze dziwnie wygladac. Gdy dotarl do Seaforth Road, zatrzymal sie, zeby odpoczac. Nie musial szukac domu; wskazowka byl samochod Sary. Lafferty uspokoil oddech. Teraz dopiero zwrocil uwage na cisze spowijajaca dom. Przy Seaforth Road stalo zaledwie kilka duzych willi otoczonych rozleglymi ogrodami. Posesje odgradzaly wysokie mury. Wiatr oslabl, jakby noc wstrzymala oddech. Gdy Lafferty ruszyl w kierunku "wiazow", uslyszal, jak pierwsze krople deszczu rozbijaja sie o gesty wawrzynowy zywoplot. Poczul krople na policzkach. Lada chwila rozpada sie na dobre. Zacisnal kolnierz plaszcza. Zatrzymal sie przy wejsciu na posesje, zaskoczony calkowita ciemnoscia panujaca w domu. Co to moglo oznaczac? Czy Sara z Tyndallem gdzies wyszli? To wydawalo sie raczej nieprawdopodobne. Podszedl do drzwi i nacisnal dzwonek. Cisza. Zadzwonil jeszcze raz i jeszcze... Nie bardzo wiedzial, co dalej robic. W koncu uslyszal jakies odglosy za drzwiami. W holu zapalilo sie swiatlo. Co sie stalo? - odezwal sie niezadowolony glos i drzwi sie otworzyly. Profesor Tyndall? - zapytal Lafferty zaskoczony widokiem mezczyzny w rozchelstanym ubraniu. Tak. O co chodzi? - warknal Tyndall. Szukam doktor Sary Lasseter - odpowiedzial spokojnie Lafferty. - Chyba jest u pana. Tyndall udal zaskoczonego. Nerwowo przygladzal zmierzwione wlosy. Dlaczego pan tak twierdzi? Przy bramie stoi samochod Sary. Tyndall wyraznie nie wiedzial, jak sie zachowac. Byl bardzo speszony, co jeszcze umocnilo Lafferty'ego w jego podejrzeniach. - Gdzie jest Sara? -Sara jest u mnie - przyznal w koncu profesor. Cofnal sie, by duchowny mogl wejsc do holu. - Prosze tu poczekac. Powiem jej, ze pan przyszedl. Lafferty czekajac ogladal obrazy i fotografie wiszace na scianie. Jedna z nich przedstawiala port w North Berwick. Lafferty zblizyl twarz do fotografii, by sprawdzic date, kiedy uslyszal zgrzyt zamka. Tyndall otwieral drzwi. Sara byla wieziona! Lafferty bezszelestnie zbiegl po schodach i nadstawil ucha. Z pomieszczenia, w ktorym zniknal Tyndall, dobiegaly jakies glosy. Przylozyl ucho do bialych drzwi i uslyszal zgrzytliwy glos profesora: -Podpuscilas mnie! Zrobilas mnie na szaro, ty glupia dziwko! W razie czego wszystkiemu zaprzecze, a ty bedziesz musiala pozegnac sie z kariera, wiec dobrze sie zastanow. Teraz wez sie w garsc! Lafferty otworzyl drzwi i zobaczyl zaplakana Sare w podartej sukience. Tyndall obrocil sie i juz otwieral usta, by cos powiedziec, ale nie zdazyl. Prawy hak, w ktory Lafferty wlozyl sto kilogramow zywej wagi i caly gniew, ktory go przepelnial, dosiegnal twarzy profesora. Tyndall zachwial sie i upadl bezwladnie na podloge. Sara rzucila sie Lafferty'emu w ramiona. -Och, Ryan. - lkala. - Bylam taka glupia! Lafferty objal ja mocno, obserwujac jednoczesnie Tyndalla. - Wszystko w porzadku, Saro? - zapytal lagodnie. - Czy on... Sara potrzasnela glowa. Gdybys przyjechal troche pozniej... Ty wredna dziwko! - warknal Tyndall z podlogi. Obmacal zakrwawione usta. - Zaden sad w tym kraju nie uzna twoich slow za bardziej wiarygodne niz moje. - Strach mignal mu w oczach, gdy spojrzal na Lafferty'ego, ktory zostawil Sare i zblizal sie do niego. Zostaw mnie! - syknal Tyndall. Nie, Ryan, nie! - zawolala Sara, probujac powstrzymac ksiedza, polozyla mu reke na ramieniu. - Nie rob tego. Lafferty zawahal sie i spojrzal na Tyndalla z pogarda. -A wiec tak wyglada potencjalny noblista - mruknal. - Najbardziej swiatly umysl swego pokolenia! -Zabierz mnie stad, Ryan - poprosila Sara nie zdejmujac reki z jego ramienia. Pociagnela go w kierunku drzwi. Juz byli prawie na gorze, gdy uslyszeli za soba glos Tyndalla: -Stojcie! Lafferty obejrzal sie. Tyndall stal przy schodach z wycelowanym w nich pistoletem. -Boze Swiety! - wykrzyknela Sara. - To szalenstwo, profesorze. Niech pan odlozy bron. Tyndall ruszyl po schodach. Z pistoletem w dloni odzyskal pewnosc siebie. Po cos tu przyjechala? - zapytal Sare. - Cos ty uknula?! I czemu powiedzialas ksiedzu, ze jedziesz do mnie? To jest... - Sarze zabraklo slow, bo zobaczyla, ze Tyndall przyklada Lafferty'emu pistolet do brzucha. - Niech pan sie opamieta, profesorze! Na stoliku obok Lafferty'ego stala ozdobna chinska waza. Tyndall dostrzegl, ze ksiadz spoglada na nia katem oka. -Nawet o tym nie mysl. To M i n g. Lafferty rzeczywiscie rozwazal taka mozliwosc. Wartosc i pochodzenie wazy nic nie znaczyly wobec jej rozmiarow. Oczy Tyndalla zatrzymaly sie na moment na antyku, a Sara wykorzystala ten moment, by cisnac w niego torebka. Otworzyla sie w locie, a na Tyndalla spadl deszcz kluczy i monet, szminka i szpitalny pager Sary. Bardziej zaskoczenie niz sila uderzenia sprawilo, ze stracil rownowage i stoczyl sie ze schodow. Z reki wylecial mu pistolet i z gluchym lomotem upadl przy jego nieruchomych stopach. -O Boze - jeknela Sara przykladajac dlon do ust. - Czy cos mu sie stalo? Lafferty nie byl pewny, czy Tyndall stracil przytomnosc, czy tylko symulowal. Bez problemu moglby dosiegnac pistoletu... Przez moment wahal sie, czy zejsc, lecz w koncu troska o drugiego czlowieka przezwyciezyla podejrzenia. Ruszyl powoli w kierunku Tyndalla. Gdy znalazl sie na dole, ostroznie chwycil pistolet za lufe i polozyl go z dala od profesora. Tyndall wciaz sie nie ruszal. Lafferty przylozyl dlon do jego szyi, by znalezc puls. Niczego nie wyczul. -Saro - zawolal nieglosno - powinnas chyba mu sie przyjrzec. Sara zeszla po schodach i uklekla przy Tyndallu. Po chwili spojrzala na Lafferty'ego. -Ma zlamany kark. Nie zyje. 17 -Lafferty zamknal Tyndallowi powieki, a potem pozbieral rzeczy Sary. Sama Sara zachowywala sie jak w transie; nie mogla oderwac wzroku od ciala. Lafferty polozyl jej reke na ramieniu i lekko scisnal.-To wszystko moja wina - powiedziala cicho Sara. - Gdybym nie byla taka glupia, nic zlego by sie nie wydarzylo. -Nie obwiniaj sie, Saro. To los pociagnal za sznurki. Sara potrzasnela glowa. Nie chciala sluchac, ale Lafferty zmusil ja, by na niego spojrzala. -To nie twoja wina - powtorzyl. - Stalo sie, to wszystko. Jego smierc byla przypadkowa. Sara jeszcze raz spojrzala na martwe cialo Tyndalla. -Byl wielkim czlowiekiem. Bez wzgledu na to, co chcial mi zrobic. Moze - powiedzial chlodno Lafferty. Sara spojrzala na niego pytajaco. Czy wiesz, ze on i jego brat wychowali sie tutaj. To dom rodzinny. -To jest przeciez North Berwick. Inteligentny czlowiek, ktory przezyl tu cale swoje zycie, musial wiedziec o dawnych zwiazkach tego miejsca z czarami i Reka Chwaly. -Myslisz, ze Cyrill byl w to wmieszany? - Sarze az dech zaparlo ze zdziwienia. - Przeciez on byl genialnym naukowcem. Po co, u licha, mialby sie pakowac w kryminalna afere? -Nie wiem - Lafferty potrzasnal glowa. - Nie podejrzewalas tez, ze jest gwalcicielem. Sara milczaco przyznala mu racje. -Ryan - wyszeptala, a jej glos zdradzal bezsilnosc. - To wszystko jest zbyt straszne. Lafferty przyciagnal ja do siebie i trzymal tak przez chwile, nim wolno ruszyli po schodach do gory. Co teraz zrobimy? Powinnismy zadzwonic na policje - uznal Lafferty. Sara rozwazala to przez chwile, a potem powiedziala z namyslem: -Mam klucz do instytutu... Lafferty spojrzal na nia, jakby nie wierzac w to, co slyszy. Chyba zartujesz. Po tym wszystkim, co przeszlas? Chce, zebysmy razem odkryli prawde - odrzekla zdecydowanie Sara. - Za-szlismy juz zbyt daleko. Jesli jestes absolutnie pewna... - powiedzial Lafferty glosem, w ktorym pobrzmiewala nuta watpliwosci. Jestem - zapewnila Sara, ale widac bylo, ze i ona sie waha. - Jesli zadzwonimy na policje, ci ludzie moga zdazyc uciec. Musimy dopilnowac, zeby im sie to nie udalo. Jestesmy to winni Johnowi McKirropowi, 0'Donnellom. Johnowi Mainowi i Bog wie komujeszcze. Lafferty zobaczyl determinacje w oczach Sary i serce zabilo mu mocniej. W glowie zadzwieczal dzwonek alarmowy, ale nic nie mogl na to poradzic. -Chodzmy - zadecydowal. - Musimy pojechac twoim samochodem. Moj do niczego sie juz nie nadaje. Na zyczenie Sary Lafferty prowadzil forda fieste. Nie rozmawiali ze soba, dopoki nie znalezli sie na peryferiach North Berwick. Wtedy Sara zapytala ksiedza, w jaki sposob zjawil sie na miejscu. -Martwilem sie o ciebie - odrzekl. Opowiedzial jej o triku z notatnikiem telefonicznym. Ryan? - Tak? Czy moglbys zdjac koloratke? Lafferty rozejrzal sie na boki, a potem bez slowa spelnil jej prosbe. Polozyl koloratke na tylnym siedzeniu. Sara oparla glowe na jego ramieniu. -Tak jest lepiej. Ryan? - Tak? -Zastanawiasz sie pewnie teraz, co powinienes powiedziec. Odpowiedz brzmi: nic. Po prostu nic nie mow. Lafferty milczal. Sara opierala glowe na ramieniu Lafferty'ego przez reszte drogi. Nie spala, ale oczy miala zamkniete, az do chwili gdy uslyszala, ze silnik zwalnia. Dojechali na rondo. Usiadla prosto i wyjrzala przez okno. -Jak sie czujesz? - zapytal Lafferty. Sara zastanowila sie przez chwile, a potem odpowiedziala: -Chyba nigdy w zyciu tak sie nie balam. Kiedy wjechali na przedmiescia, Sara zapytala: -Czy moglibysmy sie na chwile zatrzymac przy szpitalu? Chcialabym sie przebrac - dotknela podartej sukienki. -Oczywiscie. Lafferty zaparkowal samochod Sary na parkingu przed domem. Byl zadowolony, ze wciaz padalo. Dawalo mu to poczucie bezpieczenstwa. Wydawalo sie, ze w ciemna, mokra noc wiekszosc ludzi powinna siedziec w domu. Byla mala szansa, ze zauwazy ich jakis przypadkowy przechodzien. W koncu Sara wybiegla z budynku, ubrana w dzinsy i zamszowa kurtke. Zbiegla po schodach i wsiadla do samochodu, strzasajac reka krople deszczu z wlosow. -Przepraszam, ze tak dlugo - powiedziala. Lafferty zignorowal jej przeprosiny i rzekl: -Saro, naprawde nie musisz tego robic. Moge pojsc do instytutu sam. Moze po prostu poczekasz tutaj, a ja skontaktuje sie z toba pozniej? Lafferty z zaskoczeniem spostrzegl gniew na twarzy Sary. Wciaz blyskal w jej oczach, gdy mowila: Ryan, nie probuj traktowac mnie jak malej kobietki, jasne? Jasne - odrzekl Lafferty, nieco skolowany. Ale Sara jeszcze nie skonczyla. -To jest tak samo moj problem jak i twoj, a ja tu jestem lekarzem; duzo latwiej mi bedzie poruszac sie po laboratorium medycznym i predzej zorientuje sie, o co chodzi. Jesli ktos ma zostac, to ty. Mozesz sobie byc mezczyzna, ale jestes takze ksiedzem, a dla mnie znaczy to tyle... - Sara przerwala na chwile, czujac, ze nie kontroluje tego co mowi. -Ze jestem tak przydatny jak plastikowy mlotek? - zasugerowal Lafferty. Sara zobaczyla w jego oczach iskierki humoru i caly jej gniew wyparowal. Pojawily sie natomiast wyrzuty sumienia. Rozluznila napiete miesnie, spojrzala do gory i powiedziala: Co ja robie? Jak ja sie odzywam do czlowieka, ktory jechal w nocy, by uratowac mnie przed losem gorszym niz smierc, czlowieka, ktory powalil napastnika ciosem, jaki wpedzilby w kompleksy Johna Wayne'a. On sie dla mnie naraza, a ja zgrywam sie tu na jakas skrzywdzona feministke - Sara potrzasnela glowa. Nie bylo to zupelnie niezasluzone - przyznal Lafferty. - Twoje uwagi byly chyba dosc sluszne. Dlaczego musisz byc taki cholernie odpowiedzialny? - wybuchnela Sara. Lafferty zrobil zdziwiona mine i Sara rozesmiala sie. Co ja mam z toba zrobic? Lafferty wciaz wygladal na zaskoczonego, wiec Sara zaproponowala spokojnie: Pojedzmy razem do instytutu, dobrze? Spowaznieli. Wiedzieli, ze zarty sie skonczyly. Masz latarke? - zapytal Lafferty. -Jest w przegrodce - odpowiedziala. Lafferty uruchomil samochod i ruszyli do Akademii Medycznej. Zegar koscielny wybil pierwsza, gdy Lafferty i Sara jechali do instytutu. W Akademii Medycznej jedyna ochrone stanowili portierzy, ktorzy siedzieli tu po to, by odbierac pozne telefony i miec oko na wszystko. Mimo poznej godziny w glownych budynkach tu i owdzie palilo sie swiatlo. -To sluzby laboratoryjne - wyjasnila Sara. Gdy dotarli do instytutu, Lafferty zaproponowal, by poczekali chwile w cieniu i upewnili sie, ze w budynku nikogo nie ma. Byl nowoczesny i mocno przeszklony. Z miejsca, w ktorym stali, zauwazyliby nawet swiatlo w pokoju na tylach budynku. Sara zatarla rece z zimna. Lafferty kiwnal glowa i zarzadzil: - idziemy. Przemkneli sie do drzwi instytutu i Sara wlozyla karte w elektroniczny zamek. Rozleglo sie ciche klikniecie i zapadka odskoczyla. Sara wpuscila Lafferty'ego do srodka i ostroznie zamknela za soba drzwi. Obydwoje padli na kolana tak, by nikt z zewnatrz nie mogl ich zobaczyc, i odczekali chwile, by uspokoic nerwy. Sara wskazala na schody za recepcja i Lafferty skinal glowa. Jednak gdy sie do nich zblizyli, okazalo sie, ze prowadza tylko do gory. Nie bylo schodow do podziemi. Lafferty spojrzal w lewo i zauwazyl drzwi ze szklanym okienkiem. Podszedl do nich, podczas gdy Sara sprawdzala druga strone korytarza. Zajrzal przez okienko i zobaczyl schody prowadzace w dol. -Tutaj - szepnal. Sara dolaczyla do niego i Lafferty otworzyl drzwi, by wpuscic ja pierwsza. Rzucil szybkie spojrzenie za siebie, by upewnic sie, ze wszystko jest w porzadku, i wszedl za nia. Zeszli do podziemnego korytarza. Palilo sie tam swiatlo - pojedyncza zarowka pokryta druciana siatka; spojrzeli po sobie ze strachem. Stali przez moment nieruchomo, nasluchujac, ale nie dochodzil ich zaden dzwiek; nic nie wskazywalo, ze jest tam ktos jeszcze. -Moze to fragment zabezpieczenia? - szepnal Lafferty. Sara wzruszyla ramionami. Szli powoli korytarzem, sprawdzajac pomieszczenia po obydwu stronach w poszukiwaniu laboratorium Sigma. Znalazla je Sara. Na drzwiach widniala plastikowa tabliczka z zielonym napisem: LABORATORIUM SIGMA. WEJSCIE TYLKO DLA UPOWAZNIONYCH. Nacisnela klamke, ale drzwi nie ustapily. Spojrzala na Lafferty'ego i usmiechnela sie zawstydzona, ze nie wziela pod uwage takiej mozliwosci. Lafferty obmacal drzwi, chcac sie zorientowac, czy sa solidne. Pokrecil glowa, dajac do zrozumienia, ze przeszkoda nie wydaje mu sie specjalnie mocna. Poszukal wzrokiem czegos, czego moglby uzyc jako lomu, ale nic nie znalazl. -Coz - westchnal cofajac sie. - Gdy sie powiedzialo "a" Lafferty uderzyl barkiem o drzwi i z satysfakcja uslyszal trzask. Powtorzyl atak jeszcze dwukrotnie i w koncu drzwi ustapily. Moze zaryzykujemy i zapalimy swiatlo? - zapytala Sara. - Nie ma tu zadnych okien. Lepiej nie - przestrzegl Lafferty. - Te otwory wentylacyjne moga prowadzic prosto na zewnatrz. - Oswietlil latarka dwa pokryte siatka otwory w scianie, a potem skierowal snop swiatla na podloge. Pokoj byl wiekszy niz sie spodziewali. Byly to wlasciwie dwa pomieszczenia z dwojgiem drzwi prowadzacych na korytarz. Jedna czesc byla najwyrazniej przeznaczona do pracy nad zwlokami. Na centralnym postumencie stal stol operacyjny, a nad nim wisiala lampa chirurgiczna. Instrumenty lezaly rowniutko na metalowej tacce, postawionej na bocznym stoliku. Pod sciana zamontowano dwa zlewy z nierdzewnej stali. Jeden z nich byl zaopatrzony w guziki wciskane za pomoca lokci, tak ze lekarz mogl wlaczac i wylaczac wode nie uzywajac dloni. Myslisz, ze to tutaj usuwaja organy? - zapytal Lafferty. Nie - odrzekla zdecydowanie Sara. - Nie ma tu odpowiedniego sprzetu. Ten zestaw sluzy jedynie do odzyskiwania sond Sigma. Nic nietypowego? - zapytal Lafferty. Sara potrzasnela glowa. Mineli przepierzenie i znalezli sie w drugiej czesci pokoju. Po lewej stronie stala mala chlodnia, w ktorej mogly zmiescic sie dwa ciala. Lafferty nerwowo przelknal sline, gdy snop swiatla z latarki natrafil na trumne pod przeciwlegla sciana. Sara scisnela go za ramie; podeszli blizej i spojrzeli na wieko. Przyczepiono do niego mosiezna tabliczke z napisem: MARTIN KEEGAN. NIECH SPOCZYWA W POKOJU. Wieko nie bylo umocowane i Lafferty odsunal je. Trumna byla pusta. -Cialo zniknelo-powiedzial. -Zobaczymy w zamrazarce. Lafferty odciagnal zatrzask i otworzyl drzwi do chlodni. W srodku bylo ciemno, wiec Sara trzymala latarke, podczas gdy on sprawdzal, co jest w srodku. Bylo tam tylko jedno cialo, owiniete w biale przescieradlo. Na nalepce przyczepionej do duzego palca lewej nogi przeczytal nazwisko: Martin Keegan. Lafferty wyprostowal sie, gleboko zniechecony. No to koniec - powiedzial, wymyslajac sobie w duchu. - Mylilismy sie. Mylilismy sie zupelnie. Niekoniecznie - sprzeciwila sie Sara. - Skoro Stubbs wyjechal, moze nie zdecydowali sie uzyc ciala Martina Keegana. Ale to nie znaczy, ze nie ukradli innych. Pewnie tak - zgodzil sie Lafferty. - Ale to byla nasza ostatnia szansa, by to udowodnic. Mial wlasnie zamknac drzwi chlodni, gdy Sara krzyknela: -Poczekaj! -O co chodzi? - zapytal Lafferty, zaalarmowany tonem jej glosu. W swietle latarki widzial, ze Sara patrzy na cos w glebi chlodni, ale nie wiedzial na co. Reka drzala jej lekko, a snop swiatla z latarki drgal w tym samym rytmie. Jego stopa - powiedziala Sara. Co z nia? Jego lewa stopa jest nietknieta, podczas gdy stopa Martina Keegana zostala ciezko poraniona w wypadku. Lafferty chwycil za koniec wozka, na ktorym lezalo zawiniete w przescieradlo cialo, i wyciagnal go z chlodni. Przescieradlo, ktore sciagnal z glowy zmarlego, bylo zimne i wilgotne. Gdy skonczyl, uslyszal, ze Sara gwaltownie probuje zlapac oddech. -O Boze - wykrztusila. - To Derek Stubbs. Lafferty przyjrzal sie zwlokom i stwierdzil, ze ma racje. Pamietal Stubbsa z nocy, gdy przylapal ich troje w szpitalu. Nieslusznie oczerniony doktor Stubbs - powiedzial zamyslonym tonem. Sara byla kompletnie zszokowana. Nie rozumiem - wyznala. - O co tu chodzi? Mysle, ze powinnismy zwrocic honor doktorowi Stubbsowi - powiedzial Lafferty. - Wyglada na to, ze bylismy zupelnie slepi. Uwazasz, ze nie byl zamieszany w kradziez cial? - zapytala zaskoczona Sara. - Ale to on zawsze narzekal na brak organow do transplantacji i na to, ze Murdoch Tyndall nie naciska na krewnych wystarczajaco mocno. Nie wiedzielismy o jego synu - powiedzial Lafferty. - Powinnismy sluchac uwazniej, na co narzeka Stubbs. Mysle, ze Murdoch Tyndall nie naciskal na krewnych, by wydali zgode, bo wcale tego nie chcial. Co takiego? Teraz to wszystko nabiera sensu. John Main mowil, ze Tyndall zapytal go w najmniej odpowiednim momencie. Ty twierdzilas, ze tak samo bylo w przypadku 0'Donnellow. Zrobil tak, poniewaz nie chcial, by krewni zgodzili sie na wykorzystanie organow. Ale dlaczego? -Dlatego, ze on i jego brat wykorzystywali ciala do czegos zupelnie innego. Sara szeroko otworzyla usta. -Jak myslisz, do czego? - zapytala. Jej glos pod wplywem szoku brzmial jak szept. -Nie wiem, Saro. Ale po co zabili Stubbsa? - zapytala Sara, desperacko szukajac jakichs luk w argumentacji Lafferty'ego. Mysle, ze kiedy Stubbs przyszedl do ciebie w sprawie rozmowy z Tyndallem, nagle zorientowal sie, ze cos tu smierdzi. Rozmawiajac z toba uznal, ze Tyndallowi musialo zalezec wlasnie na tym, by krewni mowili "nie". Wtedy poszedl do Tyndalla, by cala sprawe z nim wyjasnic - to ta klotnia, ktora slyszalas. Kiedy rozmowa nie przyniosla skutku, prawdopodobnie, tak samo jak my, doszedl do wniosku, ze usuwanie sond Sigma stwarza najlepsza okazje do "znikania" cial. Przyszedl do instytutu i oto rezultat. Obydwoje spojrzeli na cialo Stubbsa. -Dobry Boze - westchnela Sara. Niespodziewany warkot przestraszyl ich. -Co to jest? - zapytala Sara glosem, w ktorym brzmiala panika. -Winda! - krzyknal Lafferty. Zobaczyl blysk swiatla dochodzacy ze szczeliny w jednej ze scian. Odciagnal Sare i pokazal jej, by weszla pod lawke. Gdy tylko sie schowala, dolaczyl do niej. Kilka sekund pozniej uslyszeli, jak winda sie zatrzymuje. Sciana sie rozsunela. Lafferty nie widzial, kto wchodzi, zauwazyl tylko, ze to mezczyzna w bialych lekarskich spodniach i bialych plaskich butach na gumowej podeszwie. Mezczyzna przeszedl do laboratorium i az krzyknal, gdy zobaczyl, ze drzwi na korytarz maja wylamany zamek. -Chryste! - wrzasnal i puscil sie pedem w glab korytarza. - Jestesmy w pulapce - jeknela Sara. -Chodz! - ponaglil jaLafferty. -Ale dokad? Lafferty wskazal na winde i popchnal Sare w strone drzwi. -Jesli chce sprawdzic suterene, mozemy byc przy frontowych drzwiach przed nim. Otworzyl drzwi do windy i weszli do srodka. Winda byla waska i dluga. Lafferty nie musial byc geniuszem, by domyslic sie dlaczego. Nacisnal "gora", ale nic sie nie stalo. Nacisnal ponownie, potem jeszcze cztery razy. Wciaz nic. Rozejrzal sie na jakims hamulcem albo alarmem, ktory mogl blokowac winde, ale niczego takiego nie bylo. Byl tylko jeszcze jeden guzik ze strzalka skierowana w dol. Byli w suterenie, ale jechali w dol! Sara tulila glowe do piersi Lafferty'ego, a on wyczul, ze jest bliska zalamania. Lafferty odsunal od siebie Sare i zacisnal piesci. Nie mial pojecia, co zobaczy, gdy dojada na miejsce, ale byl gotowy walczyc. Drzwi sie otworzyly, lecz na zewnatrz nie bylo nikogo. Tylko pomalowane na zielono gladkie sciany. Weszli w waski korytarz prowadzacy do podwojnych wahadlowych drzwi. Nie bylo sensu wsiadac do windy. Nie docierala na gorne pietra. Laczyla po prostu laboratorium z jeszcze nizszym poziomem. Dluga, waska winde zaprojektowano specjalnie do przewozenia trumien. Znikajace ciala nie trafialy wcale do jakiejs egzotycznej prywatnej kliniki. Najwyrazniej pozostawaly na miejscu. Sara pierwsza spojrzala przez przeszklone drzwi i gwizdnela z przejecia. Lafferty rowniez zajrzal do srodka i zrozumial, co mu to przypomina: Oddzial Urazow Glowy. W lagodnym zielonym oswietleniu staly lozka, a przy kazdym aparatura podtrzymujaca zycie. Pacjenci tkwili w plastikowych workach wypelnionych powietrzem. Nie bylo widac nikogo z personelu, wiec weszli do srodka i podeszli do najblizszego lozka. O Boze! - powiedziala Sara, przytykajac dlon do ust. - To syn Johna! To Simon Main! Alez on nie zyje! - wykrzyknal Lafferty. - Skad on sie tu wzial! Wszyscy oni nie zyja - powiedziala Sara rozgladajac sie. - Brak czynnosci mozgu. Ale maszyny karmia ich i oddychaja za nich. W nastepnym lozku znalezli Martina Keegana. Przy wtorze sykow i trzaskow pompy tloczyly w niego sztuczne zycie. Nie rozumiem - powiedzial Lafferty. - Jaki to ma sens? Jesli ich mozgi sa martwe, po co utrzymywac cala te aparature? Nie jestem pewna - szepnela Sara. - Moze to nam cos powie. Zobaczyla plastikowa tabliczke wiszaca na scianie miedzy dwoma stanowiskami. Zdjela ja z haczyka i przeczytala: MAIN INFEKCJA 5 VARICELLA ZOSTER 10,7PFONAML. -Mowi ci to cos? - zapytal Lafferty. Zamyslona Sara pokiwala glowa i przewrocila strone. KEEGAN OCHRONA 1 PIERWSZA KOMPLETNA, DRUGA 2, INFEKCJA 1 DO 14 H. SIMPLEX. - No i co? - naciskal Lafferty. Uzywaja tych ludzi jako kultur ludzkich tkanek - wyjasnila Sara, nie kryjac obrzydzenia. - Ich cial uzywa sie jak zwierzat doswiadczalnych. Co to znaczy? Wirusy nie rozwijaja sie poza zywymi komorkami - powiedziala Sara. - Jezeli chcesz je badac, potrzebujesz jakiejs kultury komorek, by utrzymac wirusy przy zyciu. Zazwyczaj przybiera to formy kultury tkanek - najczesciej sa to komorki zwierzece, wyhodowane sztucznie w szklanych naczyniach za pomoca plynnej odzywki. Nie sa tak dobrejak ludzkie komorki, ale dostep do nich jest oczywiscie limitowany. Poza tym ludzkie komorki zle znosza sztuczne warunki. Zazwyczaj umieraja po kilku dniach. Ale jesli masz calego czlowieka... - powiedzial Lafferty, patrzac na Martina Keegana. Wlasnie. Uzywaja calych cial jako zyjacych kultur tkanek dla wirusow. Ale po co? Karta wskazuje, ze cialo Simona Maina zaszczepiono szczepionka przeciw opryszczce, a nastepnie pieciokrotnie zainfekowano wirusami, ostatnio wirusem Vericella zoster. A Martin Keegan? Ten kod prawdopodobnie oznacza, ze dostal pierwsza porcje szczepionki, a za dwa dni dostanie druga. Potem zainfekuja go wirusem Herpes simplex w ciagu czternastu dni. Moj Boze - Lafferty byl najwyrazniej wstrzasniety. - To odrazajace. W ten sposob mogli bardzo szybko udoskonalic i przetestowac swoja szczepionke - mowila dalej Sara. - Uzywali cial ludzkich od poczatku, wiec nie musieli wykonywac prob na malych zwierzetach, a nastepnie czasochlonnych testow na naczelnych. Ale przeciez Ministerstwo Zdrowia na pewno sie tym interesowalo - zastanawial sie Lafferty. - Jezeli wydali licencje na produkcje szczepionki, musieli wiedziec, jak ja testowano i udoskonalano. -To ty tak myslisz. Przeciez musiala byc jakas dokumentacja? Polowa pieniedzy na Oddzial Urazow Glowy pochodzi od rzadu - przypomniala cicho Sara. Nie do wiary - szepnal Lafferty, gdy zrozumial, co sugeruje. - Caly czas wiedzieli, co sie dzieje z tymi ludzmi. Kolejny przyklad, ze cel uswieca srodki. To nieprawdopodobne. -Pamietam, jak moj ojciec opowiadal mi o szoku, jaki przezylo srodowisko medyczne, gdy po wojnie ujawniono cala prawde o medycznych eksperymentach nazistow. O bolu i cierpieniu ludzi, ktorych poddano tym eksperymentom. A wszystko to rzekomo w imie postepu medycyny. Najgorsze, mowil tata, bylo nie to, ze ludzie mieniacy sie lekarzami dopuszczali sie takich okrucienstw, ale to, ze rzeczywiscie dokonali postepu w medycynie. Robiac to, co robili, uzyskali wyniki, ktore uczciwi naukowcy zdobyliby dziesiec razy pozniej. To bylo jak... -Triumf zla. -Tak. -Zlo czasem triumfuje - przyznal Lafferty. - Najwazniejsze, bysmy zawsze umieli je rozpoznac i nie szukali dla niego usprawiedliwienia. A to, co sie tutaj dzieje - powiodl wzrokiem dookola - jest zlem. Glosy dochodzace z drugiego konca sali przerwaly im i przypomnialy, w jak beznadziejnym polozeniu sie znajduja. Lafferty rozejrzal sie i wskazal lozko, na ktorym lezal Martin Keegan. -Wlaz pod spod - szepnal. Sara wslizgnela sie pod lozko; Lafferty wczolgal sie za nia, ledwo sie mieszczac. W rezultacie tuz obok jego twarzy znalazl sie szklany zbiornik z wydzielinami ciala Martina Keegana. Glosy byly juz tak bliskie, ze mogli uslyszec, o czym rozmawiano. Murdoch Tyndall byl wsciekly. Tak nie moze byc, Sotillo. Trzeba bedzie opoznic wprowadzenie szczepionki. Nonsens - sprzeciwil sie Sotillo. - To sie zdarza raz na milion reakcji. Nie mozemy pozwolic, by jeden wyizolowany przypadek zrujnowal caly projekt. Stawka jest zbyt wysoka. Nie wiemy, czy to tylko ten jeden przypadek, Sotillo - zaprotestowal Tyndall. - Nie mamy wystarczajacych danych. Dwaj lekarze staneli przed lozkiem Martina Keegana. Po ukladzie ich stop Lafferty zorientowal sie, ze patrza na siebie. Posluchaj - powiedzial Sotillo. - Nie mozemy sobie pozwolic na panike. Z kazdym rodzajem szczepionki wiaze sie ryzyko. Po prostu mielismy malego pecha. To wszystko. A jesli nie byl to tylko maly pech? - argumentowal Tyndall. - Powinnismy sie powstrzymac, zanim nie bedziemy mieli pewnosci. -Nie-ucial Sotillo. - Idziemy dalej zgodnie z planem. Lafferty zobaczyl, jak jedna para nog odwraca sie i kieruje w strone windy. Druga podazyla za nia. Tyndall dalej przekonywal Sotilla. O co chodzilo? - szepnal Lafferty do Sary. Chyba cos poszlo nie tak ze szczepionka. Widziales, skad przyszli? Gdzies stamtad - powiedzial Lafferty wskazuj ac glowa na przeciwlegly kraniec pokoju. Moze jest tam jakas droga na gore? - zastanowila sie Sara. Sprawdzmy. Wypelzli spod lozka i pobiegli w drugi, prawie ciemny koniec. Znalezli waski korytarz po lewej stronie, ktorym, jak wydedukowali, musieli przyjsc Tyndall i Sotillo. Lafferty szedl ostroznie, opierajac sie plecami o sciane. Kiedy korytarz skrecil w prawo, powoli wychylil glowe, by zbadac sytuacje. Serce mu zamarlo, gdy zobaczyl, ze za zakretem korytarz konczy sie drzwiami z napisem "Izolatka". Wyprostowal sie i zaczekal na Sare. Nie ma wyjscia - powiedzial. Sprawdz drzwi. Lafferty kiwnal glowa, wiedzac, ze i tak nie maja nic do stracenia. Droga do windy byla odcieta. Pomyslal, ze Tyndall i Sotillo musieli juz zostac poinformowani o wlamaniu. Pchnal drzwi i otworzyl je. Pokoj byl pograzony w ciemnosciach, ale slyszal znajomy odglos respiratora i widzial kolorowe swiatelka migajace na konsoli. Namacal reka sciane i znalazl wlacznik. Zobaczyl jeszcze jeden zestaw podtrzymujacy zycie, podobny do poprzednich, ale zanim mogli przyjrzec sie pacjentowi, uslyszeli podniesione glosy i Lafferty znowu wylaczyl swiatlo. Musza wiedziec, ze tu jestesmy - wyszeptala Sara. Niekoniecznie - odpowiedzial cicho Lafferty. - Moze po prostu sprawdzaja na wszelki wypadek. Wlaz pod lozko. Sara opadla na podloge i zaczela sie czolgac, usilujac dotrzec jak najdalej. Lafferty ruszyl za nia, poganiajac ja, bo glosy byly coraz wyrazniejsze. -Sprobuj z boku - popedzal j a Lafferty. Sara wpelzla z drugiej strony i udalo jej sie zmiescic pod lozkiem, ale dla Lafferty'ego nie bylo juz miejsca. -Te pudla sa za ciezkie. Nie moge ich przesunac. Lafferty o malo nie wpadl w panike. Glosy byly juz bardzo blisko, a on nie mial sie gdzie schowac, chyba ze... Odsunal plastikowy namiot okrywajacy pacjenta. Wczolgal sie do srodka, wymacujac droge. Pod plastikowym przykryciem bylo ciemno, ciemno i wilgotno. Polozyl sie obok ciala. Jezeli poszukiwacze zapala tylko swiatlo i rzuca okiem na pomieszczenie, nie powinni go zauwazyc. Lafferty czul wyraznie, jak piers pacjenta unosi sie i opada wraz z pompowanym przez maszyny powietrzem. On sam lezal nieruchomo jak trup. Staral sie oddychac tak rzadko jak to tylko mozliwe, czesciowo ze strachu, a czesciowo dlatego, ze w plastikowym namiocie panowal slodki, mdly zapach, ktory atakowal jego nozdrza. Nie mogli sie tu dostac - uslyszal pod drzwiami glos Tyndalla. - To pewnie jakies mety sie wlamaly. Szukaja narkotykow. A nawet jezeli to jacys ciekawscy, nie mogli niczego odkryc w laboratorium Sigma. A nic nie wskazuje na to, ze znalezli winde. Musisz sie upewnic - nalegal Sotillo. Lafferty uslyszal, ze drzwi sie otwieraja i w chwile potem w pokoju zrobilo sie widno. Po raz pierwszy zobaczyl, obok kogo lezy - i doznal wstrzasu. Mimo obrzydzenia nie mogl oderwac wzroku od twarzy, ktora znajdowala sie zaledwie kilka centymetrow od jego wlasnej. Przez chwile myslal, ze to jakies zwierze, ale szybko stwierdzil, ze jest to twarz ludzka. Skora na niej byla zupelnie pokryta ropiejacymi krostami; to one byly zrodlem slodkawego zapachu. Nawet oczy byly owrzodzone, a smierdzaca zolta wydzielina wyciekala spod zaropialych powiek. Twarz drgala rytmicznie pod wplywem powietrza pompowanego do pluc przez aparature. Lafferty czul, ze zaraz zwymiotuje. Zaciskal usta, starajac sie do tego nie dopuscic. Z jakiegos powodu zmuszal sie, by patrzec na twarz przed soba i rozpoznawac obrzydliwe, znieksztalcone kontury. Poczucie winy zaczelo w nim walczyc z obrzydzeniem. To byla kiedys ludzka istota, mowil sobie. Powinien czuc raczej zal i wspolczucie, a nie strach i wstret. Gdy tak przygladal sie temu makabrycznemu widokowi, cos mu nagle zaswitalo... i po chwili sens tego odkrycia eksplodowal w jego glowie. To nie byla pierwsza lepsza ludzka istota. Bylo cos znajomego w linii czola i policzkow. Oczy o malo nie wyszly mu z orbit, gdy odkryl prawde. To cuchnace, owrzodzone cialo, lezace obok niego, nalezalo do Mary 0'Donnell! To bylo juz ponad sily Lafferty'ego. Rzucil sie desperacko w lewo i zerwal plastikowa oslone. Zsunal sie na podloge tuz przed Tyndallem, Sotillem i jakimis dwoma mezczyznami ubranymi na bialo. Sara wyczolgala sie spod lozka i polozyla mu reke na ramieniu. -To Mary - powiedzial do niej bez tchu, zaslaniajac reka usta. - To Mary O'Donnell. Sara wstala, zeby spojrzec na cialo pod namiotem. Cofnela sie gwaltownie, a potem odezwala sie cicho: Opryszczka rozsiana. To wina nowej szczepionki, prawda? - spojrzala pytajaco na Tyndalla i Sotilla. Nieszczesliwy wypadek - odrzekl spokojnie Sotillo. - To sie czasem zdarza ze szczepionkami. Jestes lekarzem, powinnas o tym wiedziec. Z tego wynika, ze nie jestescie pewni skutecznosci nowej szczepionki. Zgadza sie? - zapytala Sara. Tyndall i Sotillo spojrzeli po sobie. Zorientowali sie, ze Sara musiala slyszec ich poprzednia rozmowe. Jak mogles zaangazowac sie w cos takiego? - zazadala Sara wyjasnien od Tyndalla. Przeciez nie eksperymentujemy na zywych pacjentach - odparl niecierpliwie Tyndall. - Czy nie widzisz, jaki postep mozemy osiagnac dzieki tym hodowlom komorek? Hodowle komorek? - wybuchnela Sara. - Na milosc Boska, to byli ludzie, a nie komorki. Frazesy! - warknal Sotillo. - Byli martwi, kiedy ich uzylismy. Czy nie mozesz sie pozbyc tej malostkowosci? Jestes lekarzem. Nie moze i Bogu niech beda dzieki - wtracil sie Lafferty. Podniosl sie i stanal przy Sarze. - Potrafi rozpoznac zaklamanie i chciwosc, nawet jezeli stroja sie w szaty postepu medycznego. Ludzi takich jak wy nie obchodzi nic poza wlasna chwala i kariera. Pieniadze i nagrody... o to chodzi, prawda? Czego innego moglismy sie spodziewac po takim relikcie jak ty? - zadrwil Sotillo. - Ty i tobie podobni... jestescie spoznieni o dwa tysiace lat. Lafferty ruszyl do przodu, ale dwoch osilkow w bialych kitlach zastawilo mu droge. -Doprawdy, ojcze - drwil dalej Sotillo. - Przemoc nie przystoi czlowiekowi w sutannie. -Patrze w twarz zlu, Sotillo - odparl Lafferty. - 1 mysle ze nie mialbym najmniejszych problemow z rozgrzeszeniem, gdybym mu teraz rozwalil leb. Sotillo speszyl sie lekko, patrzac w oczy Lafferty'emu. -Przygotuj dwa stanowiska - polecil jednemu z pomocnikow. Lafferty usmiechnal sie ponuro. -A teraz dwa kolejne morderstwa popelnione w imie postepu medycyny, prawda? Sotillo nie odpowiedzial, a Tyndall w milczeniu przygladal sie swoim. -No jak, doktorze? - zwrocila sie do niego Sara. - Ma pan zamiar nas zamordowac? Tyndall, zmieszany, nie wiedzial co powiedziec. To nie powinno byc zbyt trudne. W koncu to nie pierwszy raz, prawda? O co ci chodzi? - zapytal Tyndall. John McKirrop - ciagnela dalej Sara. - Main i Stubbs. Zabiles ich wszystkich, moze nie? Przyjechales do szpitala tamtej nocy, po moim telefonie i wgniotles czaszke McKirropa. A potem, kiedy Stubbs odkryl zbyt duzo, a Main znalazl laboratorium, ich tez zalatwiles., McKirrop byl bezwartosciowym lumpem - powiedzial Tyndall. - Pewnie tak czy inaczej zapilby sie na smierc w ciagu roku. A jezeli chodzi o Maina i Stubbsa, ich rowniez nie moglismy wypuscic. Nie rozumiesz? Ta praca jest zbyt wazna, bysmy mogli sobie pozwolic na jakies zaklocenia. Szczepionka przeciw opryszczce to dopiero poczatek. Jestesmy bliscy tego, by wyleczyc wszelkie wirusy na poziomie molekularnym. To moze byc koniec chorob! Sara i Lafferty milczeli. -Tracimy czas - stwierdzil Sotillo. - Zamknijcie ich tutaj, dopoki stanowiska nie beda gotowe. 18 Gdy Tyndall i Sotillo odwrocili sie, by odejsc, Lafferty rzucil sie przez pokoj w ostatnim desperackim odruchu. Wiedzial, ze nie ma wielkich szans, ale czul, ze jest winny te probe Sarze i sobie. Sotillo i Tyndall byli zaskoczeni, ale Mace, ktory zostal na miejscu, podczas gdy Pallister poszedl przygotowac stanowiska, byl na to najwyrazniej przygotowany. Gdy Lafferty rzucil sie do przodu, po prostu usunal sie na bok, jak matador walczacy z niezdarnym bykiem, i uderzyl Lafferty'ego piescia w glowe. Lafferty upadl i znieruchomial na podlodze.-Prosze, zadnych wiecej glupstw - powiedzial Sotillo, patrzac na lezacego twarza ku ziemi Lafferty'ego. Gdy Lafferty odzyskal przytomnosc, zobaczyl, jak Sara przesuwa ciezkie pudla pod drzwi. Usiadl powoli i zainteresowal sie, co tez ona robi. Sara odwrocila glowe i powiedziala: Swietnie. Doszedles do siebie. Wszystko w porzadku? Chyba tak - odrzekl Lafferty, zdziwiony jej aktywnoscia. Mozesz mi pomoc? - zapytala Sara. Lafferty wstal niepewnie i roztarl bolace miejsce. Co ty u licha wyprawiasz? -Barykaduje drzwi. Stwierdzilam, ze nie mam zamiaru isc pokornie jak owca na rzez. Chce zyc tak dlugo, jak to tylko mozliwe. Mysle, ze powinnismy podjac walke. A ty? Sara nie czekala na odpowiedz. Lafferty patrzyl, jak przesuwa kolejny respirator pod drzwi. Jej determinacja wzbudzila w nim podziw. Nie bylo chyba sensu przypominac, w jak beznadziejnej sytuacji sie znalezli. Spojrzal na miejsce obok lozka Mary, gdzie wczesniej znajdowala sie aparatura. -Odlaczylas ja? -Mary jej nie potrzebuje. Nie zyje - odrzekla Sara. - A my owszem. Dalej, pomoz mi. Przenies nastepna czesc. Lafferty zrobil, o co go prosila. Wciaz byl zaskoczony, ale czul sie o wiele lepiej robiac cos, niz siedzac bezczynnie. Otrzasnal sie z resztek sennosci i zabral sie do pracy. Wyciagnal spod lozka reszte ciezkich pudel, starannie unikajac przy tym kontaktu ze szklanym zbiornikiem na odchody. Przekonal sie, ze w pudlach pelno bylo czesci do respiratorow: diafragm, filtrow i pomp. Wyciagnal je pojedynczo na podloge, a potem dostawil do barykady. Kiedy wykorzystal ostatnia czesc, Sara cofnela sie i spojrzala na zapore. Skrzywila sie. -Nie jest wystarczajaco solidna - powiedziala niecierpliwie. Lafferty musial sie z nia zgodzic. Zastanowil sie chwile, a potem powiedzial: -Tu sa potrzebne kliny. Wyrwal kilka plastikowych rurek z maszynerii i zaczal wpychac je pod drzwi. -Dobry pomysl - ocenila Sara, ale najwyrazniej wciaz jeszcze nie byla zadowolona. A moze by tak lozko? - zapytal Lafferty, gdy skonczyl. Sara rozejrzala sie i skinela glowa. Przenies Mary. Rozerwala plastikowa folie i uzyla jako przescieradla, by owinac Mary. -Wciaz nie rozumiem, co sie z nia stalo - oswiadczyl Lafferty. Nowa szczepionka nie zadzialala. Wywolala efekt kompletnie odwrotny od zamierzonego. Zupelnie pozbawila ja odpornosci. Tak wiec wszczepiony wirus opanowal cale jej cialo. Ale to moze sie przytrafic rowniez innym ludziom. Wlasnie. O to klocili sie Tyndall i Sotillo. Sotillo chcial zakwalifikowac sprawe Mary jako przypadek jeden na milion. Tyndall spanikowal i chcial wycofac szczepionke. -Rozumiem-powiedzial Lafferty, przenoszac delikatnie cialo Mary z lozka na podloge. Kiedy to robil, glebokie westchnienie wydobylo sie z jej gardla i Lafferty omal jej nie upuscil. -Nie boj sie - powiedziala Sara kladac mu reke na ramieniu, by go uspokoic. - To tylko powietrze uszlo z pluc. Lafferty nerwowo kiwnal glowa i pomogl Sarze przetoczyc lozko. Gdy tylko ustawili je pod drzwiami, uslyszeli glosy z drugiej strony. Drzwi uchylily sie nieco, ale kliny zablokowaly je na tyle skutecznie, ze barykada pozostala niemal nietknieta. Napastnicy napierali na drzwi, zanim Sotillo zrozumial co sie stalo. -Co wy sobie wyobrazacie, idioci? Nie uciekniecie stad - krzyknal. Nie odpowiedzieli. Z calej sily przytrzymali oparcie lozka. Sara pochylila glowe, by spojrzec na zegarek. Lafferty nie zapytal dlaczego^ choc zdziwilo go to. Nie mogl sobie wyobrazic czegos mniej istotnego w ich sytuacji, niz chec dowiedzenia sie, ktora godzina. Przestal sie nad tym zastanawiac, kiedy uslyszal glosny trzask. Pallister i Mace przypuscili wspolny atak. Drzwi uchylily sie na kilka cali, ale nie zdolaly pokonac klinow i ciezaru barykady. Lafferty naparl z calej sily, usilujac ponownie zamknac drzwi. Zauwazyl jednoczesnie, ze ktorys z dwoch osilkow - Pallister lub Mace wsunal reke w szczeline, by znalezc jakis punkt podparcia na framudze. Pod nogami Lafferty'ego lezalo pudlo z zapasowymi czesciami do pomp. Wyjal najsolidniej wygladajacy - okragly chromowany dysk - i walnal nim w palce napastnika. Rozlegl sie wrzask bolu i reka natychmiast zniknela. Razem z Sara usilowali zamknac drzwi, ale kliny sie przesunely. Lafferty upadl na kolana, by wcisnac je na miejsce. Wciskal wlasnie ostatni, gdy na skutek energicznego kopniaka drzwi jeszcze raz cofnely sie o cal czy dwa i przytrzasnely mu palec, zdzierajac cala skore az do paznokcia. Tym razem to on zawyl z bolu. Skoczyl na rowne nogi, przyciskajac zraniony palec do ust; ostatni klin wbil noga. Nic ci sie nie stalo? - zapytala niespokojnie Sara. W porzadku - odrzekl Lafferty, na moment odrywajac palec od ust. Przyniescie narzedzia! - krzyknal Sotillo z drugiej strony. Ataki ustaly. Widocznie Mace albo Pallister, lub jeden i drugi, poszli poszukac narzedzi. Uslyszeli glos Sotilla: Kiedy wreszcie przestaniecie sie wyglupiac? Wiecie, ze nie uda sie wam uciec. Lepiej bedzie dla was, jak pogodzicie sie z losem. Obiecuje, nie bedzie zadnego bolu. Po prostu zastrzyk z substancji neurotoksycznej i koniec. Nic nie poczujecie. Jakos nie mam ochoty na zastrzyk z substancji neurotoksycznej - szepnela Sara do Lafferty'ego. - A ty? Lafferty podziwial odwage Sary i zalowal, ze nie potrafi jej dorownac. Umial sie zdobyc tylko na slaby usmiech. -Jezeli dalej bedziecie sie upierac - ciagnal Sotillo, a w jego glosie brzmiala grozba - to moge nie byc taki laskawy. Podyskutujemy sobie o nowych rodzajach bolu, zanim z wami skoncze. Lafferty zauwazyl, ze tym razem Sara zbladla. Paradoksalnie dodalo mu to odwagi. -Trzymaj sie - powiedzial. - Niech wiedza, za co biora pieniadze. Sara usmiechnela sie do niego. -Jestes niezwyklym czlowiekiem, Ryan. W tych okolicznosciach wolno mi to powiedziec. Lafferty tylko kiwnal glowa. -Moze juz pora, zebysmy zdobyli sie na odrobine szczerosci? - zapytala niepewnie Sara. Lafferty, oparty o lozko, spojrzal na nia. Chyba masz racje. Ja tez mam dosc niedomowien, a teraz... Musisz wiedziec, co do ciebie czuje, Saro. Nie powinienem pozwolic, zeby tak sie stalo, ale sie stalo i nie wstydze sie tego. Ciesze sie - westchnela Sara - bo ja czuje to samo. Lafferty zorientowal sie, ze Mace i Pallister wrocili, musial wiec razem z Sara znow zaczac pilnowac swego posterunku. Metalowy przedmiot zaczal rytmicznie uderzac o zewnetrzne obicie drzwi. Chyba nie byla to siekiera - odglos nie byl wystarczajaco silny - ale i tak Lafferty slyszal trzask lupanego drewna. Zobaczyl, ze wewnetrzna warstwa drzwi zaczyna sie wybrzuszac pod ciosami. Pojawila sie dziura, ktora stopniowo sie powiekszala, kiedy Pallister szarpal drewno metalowym hakiem. Lafferty dopadl do kontaktu i zgasil swiatlo, by przeciwnicy nie mogli ich widziec. On natomiast doskonale widzial dziure. Poczatkowo byla rozmiarow pilki tenisowej, ale rosla z kazda chwila. Gdy osiagnela wielkosc futbolowki, Lafferty wzial do reki nastepna pompke i czekal na swoja szanse. Wiedzial, ze lada chwila jeden z oblegajacych bedzie musial sprawdzic, jak wyglada barykada. Zrobil to Pallister. Przestal pracowac hakiem i jego twarz wypelnila dziure, gdy probowal zajrzec do srodka. Lafferty rzucil pompe i trafil Pallistera dokladnie miedzy oczy. Rozlegl sie nieprzyjemny trzask i facet upadl nie wydajac glosu. Lafferty pomyslal, ze najprawdopodobniej nigdy sie juz nie podniesie. Wlozyl w rzut cala swoja sile. Sotillo byl wsciekly. Wrzeszczal na Mace'a, kazac mu dalej rozbijac drzwi, a w przerwach zapewnial Sare i Lafferty'ego, ze poznaja, co to bol, zanim z nimi skonczy. Lafferty musial zwalczyc ogarniajaca go fale zniechecenia. Przeciez to, co robili, nie mialo sensu. Nie mogli sie juz bronic zbyt dlugo, a wszystko, co osiagneli, to najprawdopodobniej smierc czlowieka i wywolanie sadystycznej furii Sotilla. Ale nie bylo odwrotu. Musieli walczyc az do gorzkiego konca. Uzbroil sie w kolejne czesci i ciskal nimi przez dziure w drzwiach, ale Mace trzymal sie teraz z daleka od linii ognia. Atakowal drzwi hakiem raczej z boku niz od frontu. Lafferty'emu konczyla sie amunicja. Rozejrzal sie, ale w ciemnosciach nie potrafil dojrzec nic uzytecznego, a nie mogl zapalic swiatla. Jego uwage przykul jeden z akumulatorow, ktore przedtem przesuneli pod drzwi. Swiatlo padajace przez dziure oswietlalo napis na skrzynce: UWAGA! WYSOKIE NAPIECIE. To poddalo mu pewien pomysl. -Teraz twoja kolej - szepnal Lafferty do Sary. Pchnal noga pudlo z czesciami w jej strone i dodal: - Odwroc ich uwage. Sara rzucila pierwszy pocisk, a Lafferty znalazl kable wy staj ace z akumulatora i zaczal zebami zdzierac z nich izolacje. Kiedy uznal, ze ma juz dosyc kawalkow golego drutu, podlaczyl koncowki z wtyczkami do akumulatora. Przywiazal jedna z takich koncowek do metalowej ramy lozka, a potem zaczal po omacku szukac gniazdka w scianie. Znalazl jedno, ale oddalone o dobre dwa metry. Czy wystarczy kabla? Zaczal przesuwac akumulator w strone gniazdka, ale stwierdzil, ze przeszkadza rama lozka. Brakowalo pol metra. Lafferty wzniosl oczy do gory i mruknal przez zacisniete zeby: "Zlituj sie". Ciagnal i szarpal akumulator, az pot zaczal lac mu sie z twarzy, ale kabel zablokowal sie na amen. -Niedobrze - wydyszal Lafferty. - Nie moge go ruszyc. -Zostaly tylko dwa - powiedziala z niepokojem Sara, kiedy kolejny pocisk przelecial przez dziure i odbil sie od sciany, nie trafiajac nikogo. - Boze, Ryan, chyba nie starczy czasu. Lafferty spojrzal na nia ale w ciemnosciach nie mogl dostrzec jej twarzy. -Czasu na co? - zapytal. Sara odpowiedziala dopiero po chwili: Nie powiedzialam ci o tym, ale kiedy poszlam sie przebrac do pokoju, zadzwonilam do Paddy'ego Duncana. Powiedzialam mu dokad idziemy i dlaczego. Jest szansa, ze kiedy dlugo nas nie bedzie, zadzwoni na policje. Im dluzej sie utrzymamy, tym wieksze prawdopodobienstwo, ze nadejdzie pomoc. Czemu nie powiedzialas mi o tym wczesniej? Kiedy ci powiedzialam, ze nie chce byc traktowana jak mala dziewczynka, wolalam sie nie przyznawac, ze sie boje i ze komukolwiek powiedzialam co zamierzamy. Lafferty potrzasnal glowa, ale swiadomosc, ze jednak maja niewielka szanse, by z tego wyjsc, dodala mu nowej energii. Przykucnal przy lozku i przygotowal sie do ostatecznej proby. Chwycil obiema rekami za rame lozka, przycisnal do niej policzek i zaczal pchac. Zyly wystapily mu na czolo z wysilku, ale pod zamknietymi powiekami mial obraz samochodu z migajacym niebieskim sygnalem, ktory pedzi im na ratunek. Rama przesunela sie odrobine i wiedzial juz, ze udalo mu sie uwolnic kabel. Nie bylo czasu na odpoczynek. Przesunal akumulator blizej kontaktu i umiescil pod nim wtyczke. -Odsun sie, Saro - syknal. Sara odeszla od drzwi, a Lafferty ostroznie polozyl koncowke drutu na podlodze przy drzwiach. Drut nie chcial lezec plasko; uparcie zawijal sie do gory. W ostatnim desperackim odruchu Lafferty zdjal but i przycisnal nim kabel. Uznal, ze wszystko gotowe. Podkrecil woltomierz do maksimum i wlozyl wtyczke do kontaktu. Naciskajac przelacznik wstrzymal oddech. Pojedyncze czerwone swiatelko wskazywalo, ze kable ozyly. Lafferty przeczolgal sie do Sary i zajal pozycje za szklanym zbiornikiem z nieczystosciami, ktory poprzednio stal pod lozkiem Mary 0'Donnell. Zdjal plastikowa pokrywke i Sara zrozumiala, co on chce zrobic. Usiadla po drugiej stronie zbiornika, by mu pomoc, a potem zaczeli czekac w milczeniu. -Skonczyla im sie amunicja! - krzyknal Sotillo do Mace'a. - Wchodzimy! Mace zajrzal przez dziure, a potem szybko ja powiekszyl, tak ze mogl sie teraz dokladnie przyjrzec, jak wyglada ich barykada. Lafferty wzial Sare za reke i szepnal: -Uda nam sie. - W odpowiedzi poczul palce delikatnie zaciskajace sie na jego dloni. Gdy Mace zaczal otwierac drzwi, Lafferty rozpoczal ostatnia rozgrywke. Mace zapalil swiatlo i z jego twarzy zniknela niepewnosc. Sara i Lafferty przykucneli pod najdalsza sciana, jakby w pelnej strachu rezygnacji oczekiwali na swoj los. Drzwi otworzyly sie i stanal w nich Sotillo. Zatrzymal sie na moment, patrzac na nich z usmiechem. Lafferty obserwowal rece tych dwoch stojacych w przejsciu. Mace chwycil za rame lozka, chcac poszerzyc przejscie. Sotillo ruszyl, by mu pomoc i wtedy Lafferty wydal komende: "Teraz!" Razem z Sara przechylili zbiornik. Fala smierdzacej cieczy rozlala sie po podlodze i dotarla do stop mezczyzn. To zamknelo elektryczny obwod miedzy rama lozka a przewodem lezacym na podlodze. Sotillo i Mace zostali porazeni pradem. Do panujacego w sali smrodu doszedl obrzydliwy swad spalonego ciala. Ocalal tylko Murdoch Tyndall, a jego twarz zastygla w maske przerazenia. Lafferty wstal i ruszl w jego kierunku. Tyndall podniosl z ziemi hak, ktorego uzywal Mace do forsowania drzwi, i rzucil nim. Lafferty byl zbyt wyczerpany, by sie uchylic. Trzonek trafil go prosto w czolo. Tyndall rzucil sie do ucieczki, a ksiadz osunal sie na podloge. Sara krzyknela z rozpaczy i upadla przy nim na kolana. Rana nie wydawala sie zbyt powazna, ale Lafferty byl nieprzytomny. Sara zorientowala sie, ze zostali sami. Slyszala, ze winda rusza, uwozac Tyn-dalla do laboratorium Sigma, i odprezyla sie nieco. -Udalo sie - powiedziala spogladajac na Lafferty'ego. Byla tak wyczerpana, ze glowa opadla jej na piersi. Zamknela na chwile oczy i szeptala cicho nieprzytomnemu ksiedzu, ze juz po wszystkim. Nagle Sara uslyszala gwaltowne trzaski. Szybko otworzyla oczy: to zapalil sie akumulator. Plomienie rozprzestrzenialy sie blyskawicznie. Panika zastapila ulge. Sara wstala z wysilkiem i zaczela ciagnac bezwladne cialo Lafferty'ego w strone drzwi. Ogien ogarnal juz ich plastikowa powloke i w powietrzu zaczely sie rozchodzic trujace opary. Sara z najwyzszym trudem ciagnela ciezkiego Lafferty'ego. Udalo sie jej jednak oczyscic droge do drzwi i wyciagnac go z pokoju. Probowala zamknac drzwi, by zatrzymac ogien, ale przeszkadzalo jej lozko, a plomienie byly coraz blizej. Wrocila do Lafferty'ego i zaczela go ciagnac wzdluz stanowisk dla pacjentow, w strone windy. Wsciekala sie, czujac, ze opada z sil, a jej walka nie przynosi efektow. Posuwala sie teraz bardzo wolno, a ogien przedostal sie juz do glownego pomieszczenia. Gonil ich. Gdyby tylko udalo sie jej zamknac drzwi! To daloby jej kilka dodatkowych minut. Plomienie dosiegaly juz pierwszego stanowiska. Zapalil sie plastikowy namiot. Sara zapierala sie stopami z calej sily, ciagnac powoli Lafferty'ego. Zaczela kaslac od dymu. Puls miala nieregularny i bala sie coraz bardziej. Spiecie, ktore wywolal Lafferty, musialo chyba uszkodzic system wentylacyjny. Kiedy dotarl do niej smrod palonego ciala, ogarnela ja panika, ale ten dodatkowy zastrzyk adrenaliny sprawil, ze udalo sie jej otworzyc wahadlowe drzwi. Jeszcze jedno szarpniecie i uda sie jej rowniez dotransportowac Ryana do windy i beda bezpieczni. Ogien byl teraz w polowie oddzialu, ale ma duzo czasu, by sciagnac winde. A w razie czego wahadlowe drzwi dadza im jakas ochrone przed ogniem. W powietrzu unosil sie coraz silniejszy smrod spalenizny. Sara sprawdzila puls Lafferty'ego i stwierdzila, ze jest slaby, ale wyrazny. -Obudz sie - przemawiala do niego. - Juz prawie jestesmy. Nie bylo odpowiedzi, wiec dociagnela go do windy i nacisnela guzik, zeby ja przywolac. Serce jej zamarlo, gdy zobaczyla, ze swiatelko nad guzikiem sie nie zapala. Patrzyla, nie mogac w to uwierzyc. Naciskala jeszcze kilkakrotnie, ale nic sie nie dzialo. To nie byla tylko przepalona zarowka. Nie slychac bylo odglosu zjezdzajacej windy. Prawda byla bolesna jak noz wbity pod zebro. Tyndall wylaczyl zasilanie. Sara stracila resztki sil i opadla na podloge obok Lafferty'ego. Po raz pierwszy lzy poplynely jej po policzkach. Wszystko na nic. Oboje tu umra. Lafferty jeknal, jakby odzyskiwal przytomnosc, ale Sara uspokoila go. -Cii - wyszeptala przez lzy. - Spij, Ryan, spij. Prawie nie bylo czym oddychac. Ogien pochlanial caly dostepny tlen, a powietrze pelne bylo trujacych oparow. Sara cieszyla sie tylko, ze gdy plomienie ich ogarna, beda juz obydwoje nieprzytomni albo nawet martwi. Zamknela oczy i oparla glowe o sciane za soba. Glowa Lafferty'ego spoczywala na jej kolanach. Tracila juz przytomnosc, gdy uslyszala, ze winda rusza. Otworzyla oczy i zamrugala, nie bedac pewna, czy nie jest to wytwor jej wyobrazni. Lafferty jeknal glosno. Uciszyla go energicznie. To nie byla wyobraznia: winda zjezdzala na dol. Sarze udalo sie podniesc na kolana i juz zaczela wstawac, kiedy drzwi do windy otworzyly sie i wyszedl z nich Paddy Duncan, a razem z nim dwoch policjantow. -Sara? Co u diabla... -Och, Paddy... Dzieki Bogu, ze zdazyles. Stracilam juz nadzieje. Myslalam, ze tu umrzemy - jeknela Sara, ciezko dyszac. Probowala wstac, ale upadla w rozwarte ramiona Paddy'ego Duncana. Jeden z policjantow wciagnal Lafferty'ego do windy, podczas gdy Paddy pomagal Sarze. Drugi policjant poszedl sprawdzic, co dzieje sie za drzwiami. Trzymal przy nosie chusteczke. Co z pacjentami? - krzyknal. Nie zyja - powiedziala Sara slabym glosem. - Wszyscy nie zyja. Zostawcie ich. Uciekajmy stad. Swieze powietrze nigdy nie smakowalo rownie slodko jak teraz. Sara i Lafferty lezeli na ziemi przed budynkiem instytutu, czekajac na przybycie karetki. Straz pozarna robila co mogla, by ugasic pozar, ale bylo to beznadziejne zadanie. Tajna winda byla j edyna droga do podziemi, co powodowalo, ze nie mogli dostac sie do zrodla ognia. Parter byl oswietlony; chodzilo raczej o to, by uniemozliwic przedostanie sie ognia na inne budynki, niz o uratowanie instytutu. Jak sie czujesz? - zapytala Sara. Uratowalas mi zycie - szepnal Lafferty, biorac j a za reke. To i tak niewiele, po tym wszystkim co dla mnie zrobiles... Chyba dobrze opiekowalismy sie soba nawzajem. Lafferty spojrzal na jej twarz oswietlona przez plomienie. -Chyba tak - zgodzil sie, sciskajac jej reke. Odwrocil sie, by spojrzec na pozar. Zaczal sie zastanawiac, co powiedza na policji. Czy ktokolwiek im uwierzy? Sotillo i jego pomocnicy nie zyli. Cyrill Tyndall rowniez nie zyl, a wszystkie dowody przeciw Murdochowi Tyndallowi na jego oczach szly z dymem. Oprocz tego dreczylo go niepokojace pytanie: dlaczego Gelman Holland tak latwo uzyskal od rzadu licencje na nowa szczepionke? Sara zwrocila mu uwage, ze polowe pieniedzy na Oddzial Urazow Glowy dawal rzad. Gelman Holland dawal reszte. Czy ta wspolpraca siegala glebiej? Czy to mozliwe, zeby rzad wiedzial, ze martwi pacjenci byli wykorzystywani jako ludzkie swinki doswiadczalne, aby przyspieszyc badania nad szczepionka? Katem oka dostrzegl Murdocha Tyndalla, ktory nieopodal rozmawial z grupa policjantow. Nie usilowali go zatrzymac, zachowywali sie z szacunkiem, a popatrujac na plomienie, wyrazali wspolczucie dla straty, jaka poniosl. Sara i Lafferty zobaczyli dystyngowanego mezczyzne w ciemnym plaszczu, ktory zostal przepuszczony przez policyjne barierki i dolaczyl do grupy. Lafferty nie poznal go, ale Sara owszem. -Widzialam go w telewizji - powiedziala. - To wiceminister do spraw Szkocji. Lafferty kiwnal glowa, ale nic nie powiedzial. Zastanawial sie, czy obecnosc ministra stanowi odpowiedz na jego wczesniejsze pytania. Zauwazyl, ze rozmawiajac z czlonkiem rzadu, Tyndall odzyskal cala poprzednia pewnosc siebie. Tyndall nie wie, ze zyjemy - powiedzial. Skurwiel - splunela Sara. Moze sie okazac, ze to bedzie nasze slowo przeciwko jego - Lafferty wypowiedzial na glos swoje obawy. Nie wywinie sie z tego - powiedziala Sara z przekonaniem. - Chocby to mialo oznaczac przekopywanie sie przez popioly i sprawdzanie kartotek dentystycznych przez nastepny rok, by ustalic tozsamosc pacjentow. Lafferty nie odpowiedzial od razu. Myslal o przeszkodach, ktore napotykaja na swojej drodze, i o niemal pewnym braku wspolpracy ze strony wladz. Wyczul, ze Sara chce cos powiedziec. -Jestes ze mna? - zapytala. Lafferty spojrzal na Sare i usmiechnal sie. -Tak, jestem z toba. "KB" This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2009-11-30 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/