Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Stoker Bram - Dracula PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Bram Stoker
Dracula
przepisał: Kesek -
[email protected]
* * *
Rozdział 1 - Notatnik Jonathana Harkera (zapis stenograficzny)
3 maja, Bystrzyca
Pierwszego maja o godz. 20:30 opuściłem Monachium i wczesnym rankiem
przybyłem do Wiednia. Pociąg miał godzinne opóźnienie. Z Wiednia pojechałem do
Budapesztu. Tam, wykorzystując krótki postój, zwiedziłem okolice dworca.
Wszystko, co ujrzałem, świadczyło, iż posuwam się w kierunku wschodnich obrzeży
Europy. Po przebyciu mostu nad Dunajem, znalazłem się nagle w otoczeniu licznych
śladów niedawnego zaboru tureckiego. Przed zmrokiem nasz pociąg zatrzymał się na
całonocny postój w mieście Kluż. Postanowiłem spędzić noc w hotelu "Royal". Na
kolację zamówiłem paprykarz z drobiu. To pyszna potrawa (muszę zdobyć dla Miny
przepis), z tym, iż później trudno ugasić pragnienie. Kelner pouczył mnie, że
danie ma nazwę "paprika hendl". Tę narodową potrawę można spotkać wzdłuż Karpat
wszędzie. Oj! jak bardzo przydawała mi się znajomość niemieckiego; mogłem się
jako tako porozumiewać z obsługą hotelu.
Jeszcze będąc w Londynie odwiedziłem Muzeum Brytyjskie, gdzie
przestudiowałem wszystkie znajdujące się tam książki i mapy dotyczące
Transylwanii; zakładałem bowiem, iż podczas spotkania z tamtejszym szlachcicem
przydadzą mi się chociażby podstawowe wiadomości o jego ojczyźnie. Dowiedziałem
się, że cel mojej podróży znajduje się na pograniczu Transylwanii, Mołdawii i
Bukowiny, w samym sercu Karpat - w jednym z najdzikszych i najmniej znanych
zakątków Europy. Nie natrafiłem jednakże na żadną mapę, ani na żadną książkę,
ani w ogóle nic, co by mi pomogło bliżej zlokalizować zamek hrabiego Draculi.
Dowiedziałem się tylko tyle, iż miasto Bystrzyca (w pisowni oryginalnej
"Bistrica"), które hrabia Dracula podaje jako ostatnią pocztę, znane jest
szeroko i daleko.
W tym miejscu pragnę zanotować kilka uwag, które odświeżą pamięć, gdy
będę Minie opowiadać o mojej podróży.
W skład mieszkańców Transylwanii wchodzą przedstawiciele czterech różnych
narodów: na południu żyją Sasi i zmieszani z nimi Wołosi, którzy są potomkami
Draków; na zachodzie Węgrzy, a na wschodzie Sekele. Udaję się do tych ostatnich,
którzy twierdzą o sobie, iż są potomkami Attyli i Hunów. Myślę, że jest w tym
trochę prawdy, albowiem kiedy w jedenastym wieku ziemie te zdobyli Madziarzy -
zastali tu Hunów. Czytałem gdzieś, że w tej karpackiej podkowie przetrwały
wszystkie przesądy, jakie wymyślono od początku świata. Jeżeli to prawda, moja
podróż zapowiada się ciekawie. (Muszę o to wszystko wypytać hrabiego.).
Pomimo wygodnego łoża nie wyspałem się dobrze. Miałem dziwne, męczące
sny, a poza tym pod moim oknem wyło jakieś paskudne psisko. Na dodatek miałem po
paprykarzu nieustanne pragnienie: wypiłem cały dzban wody i wciąż chciało mi się
pić. Zasnąłem dopiero nad ranem. Na śniadanie znów był paprykarz, jakaś
kukurydziana kasza zwana "mamaliga", bakłażan faszerowany mielonym mięsem, czyli
"impletata" (i na to wziąć receptę!). Musiałem się spieszyć, ponieważ pociąg
miał odchodzić o ósmej. Miał... Na stacji byłem już o wpół do ósmej, lecz
jeszcze godzinę przesiedziałem w wagonie, zanim ruszyliśmy w dalszą drogę. Zdaje
się, że im dalej na wschód, tym gorzej z punktualnością pociągów. Jak w takim
razie muszą kursować w Chinach? Przez cały dzień oglądałem cudowne krajobrazy.
Mijaliśmy miasteczka i wsie, niektóre z nich jakby przylepione do stromych
zboczy, na wysokich wzgórzach widniały zamki i pałace, twierdze i prastare
warownie, przejeżdżaliśmy nad rzekami i bystrymi potokami, które - sądząc po
podmytych brzegach - często wylewają. Na stacjach można było obserwować grupy
ludzi w bardzo kolorowych strojach. Niektórzy wyglądali zupełnie jak nas chłopi,
albo jak ci, których widziałem we Francji i w Niemczech: mieli na sobie krótkie
szuby, okrągłe kapelusze i własnoręcznie załatane spodnie, wyglądali bardzo
oryginalnie. Kobiety, z większej odległości, mogły się nawet podobać, ale z
bliska uwidaczniał się ich brak elegancji i jakaś niemrawość w ruchach. Miały
długie, białe rękawy, szerokie fartuchy z mnóstwem kolorowych wstążek,
fruwających na wietrze jak spódnica baleriny. Wśród tłumu wyróżniali się
Słowacy, którzy przedstawiali się bardziej barbarzyńsko niż cała reszta: nosili
duże, pasterskie kapelusze, szerokachne, zwisające luźno i brudne jak
nieszczęście spodnie, białe, lniane koszule i masywne, na pięść szerokie pasy,
nabijane mosiężnymi ćwiekami. Na nogach wysokie buciory z cholewami, zaś włosy i
wąsy mieli długie i czarne, zawsze w okropnym nieładzie. Na scenie można by ich
wziąć za bandę wschodnich zbójców, ale ja wyczuwalem, iż są raczej nieszkodliwi
i że brak im bojowości.
Ściemniało się, kiedy dotarliśmy do Bystrzycy, ciekawego, historycznego
miasta. Bystrzyca leży właściwie tuż nad granicą - przez przełęcz Borsza (tutaj
piszą: Borsa) można stąd przedostać się bezpośrednio do Bukowiny. W mieście do
dziś widać liczne ślady burzliwej przeszłości. Przed pół wiekiem szalało tu
kilka dużych pożarów. Na początku siedemnastego stulecia, podczas oblężenia,
życie straciło tu trzynaście tysięcy osób, przy czym pewna liczba mieszkańców
zginęła wskutek głodu i chorób.
Zgodnie z instrukcją hrabiego skierowałem się do zajazdu "Golden Krone".
Ku mojemu zadowoleniu zajazd był przyzwoicie wiekowy: pragnąłem przecież poznać
jak najwięcej tutejszych osobliwości. Jeśli o to chodzi, pewnie się nie zawiodę.
Gdy tylko zbliżyłem się do wejścia, wyszła mi na spotkanie starsza kobieta,
odziana w ludowy strój chłopski: białą, luźną kieckę i długą, podwójną zapaskę,
z przodu i z tyłu ciasno przylegającą do ciała.
- Czy pan raczy być Anglikiem? - zapytała, wykonując komiczną figurę,
mającą być chyba reweransem.
- Tak - odpowiedziałem - odwzajemniając ukłon. Nazywam się Jonathan
Harker.
Gospodyni uśmiechnęła się do mnie, odwróciła się do stojącego w progu
mężczyzny i w jakimś niezrozumiałym języku wydała mu krótkie polecenie. Chłopina
zniknął w środku i po chwili wrócił, wręczając mi list:
"Drogi przyjacielu!
Witam w Karpatach. Nie mogę się pana doczekać. Proszę się dobrze wyspać.
Jutro o trzeciej odchodzi dyliżans do Bukowiny, ma pan w nim zarezerwowane
miejsce. Na przełęczy Borsza będzie na pana oczekiwał mój kocz, który przywiezie
pana do mnie. Ufam, iż miał pan dobrą podróż z Londynu i że spodoba się panu
moja ojczyzna.
Z przyjacielskim pozdrowieniem
Dracula"
4 maja
Dowiedziałem się, że mąż gospodyni otrzymał od hrabiego list, a w nim
polecenie, żeby mi w dyliżansie zapewnił najlepsze miejsce, lecz gdy zacząłem
wypytywać o szczegóły, człowiek ten przejawiał niezrozumiałą wprost
powściągliwość i udawał, iż wcale nie rozumie mojego niemieckiego. Byłem
zdumiony, albowiem przedtem rozumiał doskonale, poprawnie odpowiadając na
wszystkie moje pytania. Spojrzał bojaźliwie na swoją żonę, ową starszą kobietę,
która mnie powitała. Wymamrotał tylko, że razem z listem otrzymał pieniądze i że
niczego więcej nie wie. Następnie zapytałem, czy zna hrabiego Draculę i czy
mógłby mi opisać jego zamek. Wtedy oboje się przeżegnali, oświadczając, że o
zamku nic im nie wiadomo i zwyczajnie odmówili rozmowy na ten temat. Wkrótce
musiałem udać się w dalszą drogę, nie miałem więc czasu wypytać kogoś jeszcze. W
każdym razie zachowanie gospodarzy oddziaływało na mnie dziwnie przygnębiająco.
Zanim wyszedłem, starsza pani wpadła do mojego pokoju, zwracając się do
mnie niemal histerycznie:
- Czy koniecznie musi pan tam jechać? Mój Boże, młodzieńcze, czy to
naprawdę konieczne?!
Była tak zdenerwowana, iż od razu plątała swój mierny niemiecki z jakimś
innym, niezrozumiałym dla mnie językiem. Chcąc wiedzieć o czym gada, musiałem
jej przerywać pytaniami. Kiedy jej wyjaśniłem, że moja wizyta w zamku ma
charakter zawodowy, klasnęła w dłonie i zapytała troskliwie:
- A czy pan wie, jaki dziś dzień?
Odpowiedziałem, że czwarty maja. Kiwnęła potakująco głową.
- Jutro będzie świętego Jerzego. Czy pan się orientuje, że dzisiejszej
nocy, gdy zegar wybije północ, świat opanują wszelkie złe moce? Czy pan w ogóle
wie, dokąd jedzie i do kogo?
Bez wątpienia bardzo się o mnie martwiła. Próbowałem ją uspokoić, ale bez
skutku. W końcu padła przede mną na kolana, prosząc w imię wszystkich świętych,
bym nigdzie się nie wybierał, żebym zaczekał chociaż dwa dni. Sytuacja była po
trosze komiczna, a ja czułem się zażenowany. Nie mogłem przecież dopuścić, żeby
coś przeszkodziło w wykonaniu mojej misji. Przybrałem poważną minę i
oświadczyłem, że moja sprawa wymaga natychmiastowego załatwienia, i dlatego
muszę do zamku udać się bezzwłocznie. Kobieta, widząc moją zdecydowaną postawę,
wstała z podłogi, zdjęła ze swojej szyi krzyżyk i zawiesiła mi go na piersi. Nie
bardzo wiedziałem jak się zachować, ponieważ, jako członek Kościoła
Anglikańskiego, uważałem wszystkie dewocjonalia za bałwochwalstwo - ale nie
mogłem obrazić tak szczerze przejętej moim losem kobiety, działała w jak
najlepszej wierze! Myślę, że zauważyła moje wątpliwości, gdyż powiedziała: "Na
pamięć pańskiej matki" - i z tymi słowami wyszła.
Notuję to zdarzenie czekając na dyliżans, który oczywiście się spóźnia.
Krzyżyk wciąż wisi na mojej szyi. Nie wiem, czy tylko z powodu wyrażonych przez
starszą panią obaw, jakoś nielekki mi na duszy. Nadjeżdża dyliżans.
5 maja, w zamku
Poranna, siwa mgiełka opadła, nad horyzontem pojawiło się słońce. Nie
czuję się senny, a ponieważ mogę spać jak długo zechcę, będę pisał do chwili,
dopóki nie zmorzy mnie sen. Muszę zanotować wiele dziwnych rzeczy. Zacznę od
mojego wyjazdu z Bystrzycy.
Po obfitym śniadaniu, na które składała się specjalność tamtejszej
kuchni, potrawa zwana "zbójecką", a przypominającą londyńską koninę przyrządzoną
specjalnie dla kotów, wsiadłem w dyliżans. Woźnica jeszcze przez chwilę
rozmawiał z właścicielką zajazdu. Co chwila zerkali w moją stronę, wkoło nich
zebrało się kilka osób i wszyscy bez wyjątku kierowali ku mnie litościwe
spojrzenia. A zatem, z niewiadomych przyczyn, dyskutowano o mnie. Niektóre słowa
często się powtarzały, ale nie rozumiałem ich znaczenia. Sięgnąłem po zabrany z
Londynu słownik, odnalazłem angielskie odpowiedniki i dech mi zaparło.
Stwierdziłem bowiem, że ludzie ci mielą językami takie paskudztwa, jak diabeł,
piekło, strzyga, wilkołak. Te dwa ostatnie terminy oznaczają mniej więcej to
samo - upiora czy wampira. (Muszę o to wypytać hrabiego.).
Kiedy wreszcie mieliśmy ruszyć, tłum przed zajazdem był już dość spory.
Wówczas nastąpiło w nim dziwne poruszenie, wszyscy się żegnali znakiem krzyża i
wysuwali w moim kierunku dwa palce. Zwróciłem się do jednego z współpasażerów o
wyjaśnienie tego symbolu, lecz nie chciał o tym rozmawiać. Dopiero kiedy
powiedziałem, iż jestem Anglikiem, przełknął ślinę i bąknął półgębkiem, że
ludzie wypowiadają zaklęcie przeciwko złym duchom. Nie była to dla mnie
przyjemna informacja. Przecież udaję się do obcego kraju, gdzie mam mieć do
czynienia z nieznanym mi bliżej człowiekiem - a wszyscy dookoła okazują mi
wprost wzruszające współczucie z oznakami sympatii. Nie wiedziałem, co o tym
wszystkim sądzić. Jeszcze raz zerknąłem w stronę zebranych przez zajazdem
postaci. Wszyscy żarliwie kreślili znak Krzyża i wypowiadali swoje zaklęcia.
Zajazd zniknął za zakrętem, woźnica - którego szerokie płócienne spodnie,
zwane tu gaciami, zasłaniały cały przód kozła - teraz strzelił z bata, a
czterokonny zaprzęg ruszył z kopyta, unosząc mnie ku przeznaczeniu.
Droga była wyboista, pędziliśmy z diablim pośpiechem. Widocznie woźnica
chciał jak najprędzej dotrzeć do przełęczy Borsza. Po prawej i po lewej ciągnęły
się urocze pagórki, za które powoli chowało się popołudniowe słońce. Na
horyzoncie bieliły się malownicze, zaśnierzone szczyty. Tu i tam srebrzyły się
górskie wodospady. Od czasu do czasu mijaliśmy grupki Czechów i Słowaków.
Odziani byli w barwne stroje ludowe i prawie wszyscy - co stwierdziłem z
prawdziwą przykrością - byli garbaci. Wzdłuż drogi stało wiele krzyży, na widok
każdego z nich pasażerowie żegnali się z powagą. Przy kapliczkach Męki Pańskiej
klęczeli wieśniacy, tak pogrążeni w żarliwych modlitwach, iż nie zwracali na nas
najmniejszej uwagi. Mijaliśmy wozy drabiniaste - zwykłe chłopskie wozy o
podługowatym szkielecie. Siedzieli na nich ludzie w barwnych kożuchach.
Mężczyźni mieli zarzucone na plecy długie jak lanca ciupagi. Wieczór był
chłodny. W gęstniejącej szarości mgła opadała na dęby, buki, sosny. Z jasną
jeszcze zachodnią połacią nieba dziwnie kontrastowały ciemne chmury o
poczwarnych kształtach. Doliny zaczęły tonąć w ciemnościach, w Karpaty wkraczała
noc. Droga stawała się miejscami tak stroma, że konie tylko z największym
wysiłkiem posuwały się do przodu. Chciałem, zanim ściemni się na dobre, zejść z
kocza, by ulżyć zziajanym koniom i trochę rozprostować kości, ale woźnica nie
chciał o tym nawet słyszeć.
- Proszę tego nie robić - zawołał do mnie z kozła. - Pełno tu
wałęsających się wściekłych psów! - Następnie, niby żartem, ponieważ odwrócił
się od pasażerów, wymuszając na ich twarzach aprobujący uśmiech, dodał: - Zanim
się pan dzisiaj położy, będzie miał przygód po dziurki w nosie!
Zatrzymaliśmy się tylko raz, i to na krótko, by woźnica mógł zapalić
latarnie. Po zapadnięciu nocy wśród pasażerów zapanował niepokój. Nieustannie
ponaglali woźnicę, który i tak wyciskał z koni siódme poty, strzelał z bata i
pokrzykiwał wściekle. Hen przed nami błysnęło jakieś zielone światełko i prawie
natychmiast zgasło. Niepokój pasażerów wzrastał z każdą chwilą. Dyliżans - w
szalonym pędzie - kołysał się na boki niczym łódka miotana sztormem. Musiałem
mocno trzymać się uchwytu, by nie wypaść na zewnątrz. Droga przez chwilę
prowadziła równiną i wtedy wydawało się, że lecimy ponad nią. Nagle, z obu
stron, wyrosły wysokie góry. Wjechaliśmy w przełęcz Borsza. Kilku pasażerów
zaczęło mi wręczać dziwaczne prezenty. Robili to z taką powagą, że bez słowa
przyjmowałem wszystko, co i dawali. Tym bardziej, że obdarowywali mnie w dobrej
wierze, z przyjaznym słowem i tym dwupalcowym symbolem, jakim żegnano mnie przed
zajazdem w Bystrzycy. Wszyscy, razem z woźnicą, rozglądali się bojaźliwie
naokoło, jakby w tym ciemnościach można było cokolwiek wypatrzyć. Wpijali
wytężony wzrok w czarną knieję, a kiedy ich zapytałem o źródło tego
niesamowitego zatrwożenia, unikali odpowiedzi.
W ponurych nastrojach wjechaliśmy w przełęcz. Gdzieś tutaj powinien na
mnie czekać kocz hrabiego Draculi. Od teraz i ja zacząłem się wpatrywać w
ciemność, spodziewając się w każdej chwili zobaczyć światło lamp zapowiedzianego
powozu. Czas mijał, a żadnego kocza jak nie było, tak nie było. Podróżni
odetchnęli z ulgą. Sprawiali wrażenie, jakby cieszył ich taki właśnie stan
rzeczy i jakby mój zawód był źródłem ich radości. Woźnica spojrzał na zegarek,
odwrócił się do moich współtowarzyszy i powiedział przytłumionym głosem:
- Jesteśmy o godzinę za wcześnie - po czym zwrócił się do mnie po
niemiecku: Nikt tu na pana nie czeka, nie ma żadnego powozu. Najlepiej pan
zrobi, jeżeli pojedzie z nami do Bukowiny i wróci tu jutro, albo pojutrze.
Lepiej pojutrze.
Ledwie skończył, konie niespodziewanie zadrżały i zaczęły się płoszyć. W
tej samej chwili usłyszeliśmy zbliżający się turkot kół. Pasażerów ogarnęła
trwoga, zaczęli kreślić znak krzyża i - w tym dziwnym języku - odmawiać
modlitwy, czy może zaklęcia, nie wiem. Nie wiedzieć jak dopędził nas czterokonny
zaprzęg, zrównał się z nami, wyprzedził i ostro zahamował. Był to kocz. Od razu
odgadłem, że będę miał ostatnią przesiadkę na mojej trasie z Londynu. W świetle
latarń zauważyłem, że konie w tamtym zaprzęgu są czarne jak węgiel. Powoził nimi
wysoki mężczyzna z długą brodą, którego twarzy, ukrytej pod szerokim kapeluszem,
nie można było dostrzec. Zauważyłem tylko błysk jego oczu, które - w bladym
świetle kilku lamp - miały jakby czerwonawy odcień. Przybysz odwrócił się w
stronę naszego woźnicy, wołając:
- Dzisiaj przyjechałeś grubo przed czasem, przyjacielu!
- Temu Anglikowi bardzo się śpieszy - odrzekł woźnica, wskazując mnie
końcem bata.
- I dlatego chciałeś go odstawić do Bukowiny? - warknął nieznajomy. -
Mnie, bracie nie oszukasz! Wiem wszystko, a konie mam szybkie - roześmiał się i
latarnie oświetliły jego usta o grubych, jasnoczerwonych wargach, zza których na
moment błysnęły ostre i białe jak kość słoniowa zęby. Jeden z moich
współpasażerów wyszeptał fragment z "Leonory" Bürgera:
- Tylko śmierć ściga się z wiatrem...
Nieznajomy to chyba usłyszał, bowiem podniósł wzrok na recytującego
mężczyznę i uśmiechnął się szyderczo. Pasażer odwrócił głowę, przeżegnał się i
podniósł w górę dwa palce.
- Podajcie mi bagaże tego pana - zawołał rozkazująco tajemniczy przybysz,
na co wszyscy moi towarzysze podróży zareagowali bardzo żywo, pomagając mi
ochoczo przełożyć walizy do drugiego powozu. Ponieważ kocz niemalże dotykał boku
naszego dyliżansu, mógłbym bez trudu przejść z jednego powozu do drugiego nie
dotykając ziemi, lecz nieznajomy wychylił się z kozła, złapał mnie w pół, uniósł
w górę jak piórko i miękko posadził w swoim koczu. Potem potrząsnął lejcami,
konie zawróciły i skierowały się w ciemną przełęcz. Obejrzałem się za siebie:
pasażerowie, jeszcze widoczni w blasku latarń, wciąż żegnali się trwożliwie.
Woźnica strzelił z bata i dyliżans wyruszył w dalszą drogę do Bukowiny.
Poczułem się nagle bardzo senny. Drżałem na całym ciele, nie mogłem się
uspokoić, słowem bałem się. Nieznajomy zarzucił mi na plecy płaszcz, na kolana
położył ciepły pled i czysto po niemiecku powiedział:
- Noc jest chłodna, mein Herr, a hrabia polecił, żebym pana przywiózł nie
tylko całego, ale i zdrowego. Gdyby miał pan ochotę, to pod siedzeniem jest
flaszka śliwowicy.
Zrobiło mi się niedobrze. Gdybym miał jakąkolwiek inną możliwość, chętnie
bym zrezygnował z tej nocnej przejażdżki. Kocz przez chwilę jechał na wprost,
potem nawrócił i znów popędził przed siebie. Zdawało mi się, że już drugi raz
przemierzamy ten sam odcinek drogi. Kiedy minęliśmy powtórnie zapamiętany przeze
mnie uprzednio charakterystyczny punkt, byłem tego pewien. Miałem ochotę
zapytać, co znaczy ten manewr, lecz bałem się otworzyć usta. Zakładałem zresztą,
że ów nieznajomy i tak moje uwagi puści mimo uszu. Przy świetle zapałki
spojrzałem na zegarek: za parę minut północ. Przeszył mnie dreszcz. Ostatnie
wydarzenia nie pozwoliły mi ani na chwilę zapomnieć o przesądach, związanych z
tą nocną godziną.
Gdzieś w oddali, pewnie w jakiejś chłopskiej zagrodzie, zaszczekał pies.
Zaszczekał raz jeszcze i przeraźliwie zawył, jakby się bał. Na to odezwały się
inne psy i po chwili wściekłe ujadanie i jego tysiąckrotne echo wypełniło całą
przełęcz. Konie zarżały, szarpnęły i stanęły dęba, ale nieznajomy szybko je
uspokoił. Zaczęły biec równo, chociaż nieustannie strzygły uszami i nerwowo
prychały. Potem gdzieś w okolicy zawyły wilki, co w jednakowym stopniu
wystraszyło i konie, i mnie - chciałem wyskoczyć z kocza i pobiec w nieznane.
Całkiem oszalałem konie rżały ze strachu i każdy z nich szarpał w inną stronę.
Nieznajomy z najwyższym trudem zatrzymał powóz, zszedł z kozła, poklepywał konie
po szyjach i coś do nich mówił. Uspokoiły się na tyle, że mogliśmy jechać dalej,
niemniej bez przerwy drżały jak w febrze. Pędziliśmy teraz jak z wiatrem w
zawody i niedługo osiągnęliśmy przeciwną stronę przełęczy, gdzie konie ostro
skręciły w prawo, w boczną, o wiele węższą, leśną ścieżkę. Pochylone nad dróżką
drzewa łączyły się koronami, tworząc jakby długi, ciemny tunel. Z obu stron
jeżyły się strome skały, a za nimi wyrastały wysokie szczyty. Ochłodziło się
jeszcze bardziej. Wysoko nad konarami zahuczał ostry wiatr i zaczął padać śnieg.
Dochodziło nas jeszcze słabnące ujadanie psów, za to wzmocniło się wycie wilków;
wydawało mi się, że te bestie otaczają nas z wszystkich stron. Konie - a mnie
także - znów ogarnął paniczny strach. Tajemniczy stangret zdawał się być
niewzruszony. Rozglądał się tylko na prawo i lewo, jakby czegoś szukał.
Nagle z lewej strony błysnął płomyczek. Stangret dostrzegł go także.
Ostro zatrzymał zaprzęg, zeskoczył z kozła i wtopił się w mrok. Czułem się
bezsilny, wycie wilków było coraz bliższe. Zanim zdążyłem ocenić swoje tragiczne
położenie, z ciemności wynurzył się mój towarzysz, wskoczył na kozioł i
kontynuowaliśmy podróż. Zatrzymywaliśmy się kilkakrotnie, tam, gdzie tylko
zabłysło światełko. Raz płomyczek błysnął tuż przy drodze, wówczas pomimo
ciemności, mogłem śledzić poczynania mojego przewodnika. Pobiegł tam, gdzie
pojawił się ów płomyczek i ułożył w tym miejscu z kamieni coś na kształt
piramidki. Na nic się to zdało, blady płomyk hasał nadal, co mnie wielce
zdziwiło. Pędziliśmy dalej, wycie wilków dochodziło już z wszystkich stron.
Wydawało mi się, iż kręcimy się w kółko. Kolejne światełko, i kolejny postój.
Tym razem nieznajomy zapuścił się o wiele dalej. Konie znów zaczęły rżeć i
parskać, a nawet wierzgać kopytami. Nie rozumiałem, co je tak zaniepokoiło, gdyż
od jakiegoś już czasu nie słychać było wilków. Nagle, zza czarnych chmur,
wyszedł księżyc, zalewając okolicę bladą poświatą. To, co ujrzałem, ścięło mi
krew w żyłach. Kocz otoczony był przez sforę wilków. Szczerzyły zęby, wywalały
czerwone jęzory, a na wygiętych grzbietach jeżyła się gęsta sierść. Na widok
tego milczącego stada omalże nie postradałem zmysłów.
Jak na komendę bestie zaczęły wyć do księżyca. Oddając się wiecznemu
rytuałowi, nie zwracały uwagi ani na mnie, ani na szalejące konie. Wilków było
tak dużo, że otaczały kocz gęstym kołem. O ucieczce nie było zatem mowy, żaden
desperat nie przedostałby się przez ich oblężenie.
Krzycząc, wzywałem nieznanego. Potem waliłem pięścią w bok kocza, myśląc,
że tym wilki odstraszę i umożliwię woźnicy powrót do bryki. Wtem usłyszałem jego
głos. Zobaczyłem go stojącego na drodze i machającego długą ręką. Coś wołał,
jakby wydawał rozkazy. To niewiarygodne, ale wilki od razu się uspokoiły! W tej
samej chwili księżyc znów zasłoniły chmury i zapanowała okropna ciemność. A gdy
znów się wynurzył, stangret wdrapywał się na kozioł, a po wilkach ani śladu!
Wszystko to zrobiło na mnie tak niesamowite wrażenie, że bałem się odezwać,
bałem się poruszyć. Strach unieruchomił mnie jak kaftan bezpieczeństwa i
zamurował mi usta. Księżyc znów zniknął na chmurami, a droga zdawała się nie
mieć końca. Ścieżka wiła się coraz to wyżej i wyżej. W końcu konie stanęły na
drodze. Stwierdziłem, że znaleźliśmy się na dziedzińcu dużego, częściowo
zburzonego zamku. Wszystkie okna były ciemne, nigdzie nie zauważyłem ani jednego
promyka światła. Na wpół rozwalone mury obronne ciemniały wysoko na tle
jaśniejszego skrawka nieba, na kształt grzebienia z powyłamywanymi zębami.
Rozdział 2 - Notatnik Jonathana Harkera (ciąg dalszy)
5 maja
Musiałem się zdrzemnąć, bowiem wcale nie zauważyłem kiedy wjechaliśmy do
zamku. W mroku podwórze wydawało mi się być o wiele większe, niż w
rzeczywistości było. Za dnia jeszcze go nie widziałem.
Kocz zatrzymał się, nieznajomy zeskoczył z kozła i pomógł mi wysiąść. Raz
jeszcze doznałem jego niezwykłej siły. Palce woźnicy miały uchwyt stalowego
imadła, aż dziw, że nie zmiażdżył mi ramion. Następnie wyładował moje bagaże i
ustawił je przed masywną, obitą różnym żelastwem i obsadzoną w kamiennym
obramowaniu bramą. Pomimo panującego mroku zauważyłem wyciosane w kamieniu
jakieś symbole, nadgryzione zębem czasu i erozją, wywołaną zapewnie surowym
klimatem. Nieznajomy wrócił na miejsce woźnicy, szarpnął lejcami, konie ruszyły
i bryka zniknęła w jakimś ciemnym otworze.
Stałem przed bramą jak przykuty, nie wiedząc co robić. Nie widziałem
żadnego dzwonka, ani kołatki; nawet gdybym zawołał, mój głos nie byłby w stanie
przeniknąć przez ponure mury i ciemne otwory okienne. Wydawało mi się, że stoję
już wieki całe i znów opadły mnie wątpliwości i strach. Gdzież to się znalazłem?
Do jakich ludzi przybyłem? Jakaż przygoda stała się moim udziałem? Czyżby i to
miało należeć do zwykłych obowiązków adwokata, który otrzymał zlecenie
pośredniczenia w kupnie pewnej londyńskiej nieruchomości na rzecz nieznajomego
obcokrajowca? Adwokat! Mina nie byłaby zachwycona. Adwokat! No właśnie... Tuż
przed wyjazdem z Londynu otrzymałem wiadomość, że mój egzamin końcowy oceniany
został pozytywnie, a zatem zostałem pełnoprawnym adwokatem!
Przecierałem oczy i szczypałem się w policzek, by ostatecznie stwierdzić,
czy nie śnię. Wszystko to wydawało mi się być senną marą i wciąż miałem
nadzieję, że nagle obudzę się w swoim pokoju, do którego przez okno wpadają
pierwsze promienie porannego słońca. Ale ani moje ciało, ani oczy nie kłamały.
Naprawdę nie śniłem i naprawdę znajdowałem się w Karpatach. Nie pozostało mi nic
innego oprócz uzbrojenia się w cierpliwość i czekania, co ranek przyniesie.
Nagle moje myśli zostały przerwane... Zza bramy dały się słyszeć ciężkie
kroki, w szparze zabłysło światełko, zabrzęczały łańcuchy, zazgrzytały ciężkie
zasuwy. W od dawna nie używanym zamku zaskrzypiał klucz i brama się uchyliła.
Za progiem stał wysoki starzec z długą siwą brodą, od stóp do głów
odziany na czarno. W ręku trzymał staroświecką latarnię bez żadnych osłonek, tak
że drgający w przeciągu otwarty płomyk rzucał na ściany kamiennego korytarza
dziwaczne cienie. Starzec eleganckim ruchem ręki zaprosił mnie do środka, po
czym poprawną, lecz nieco dziwnie akcentowaną angielszczyzną rzekł:
- Witam pana w moim domu! Proszę dalej!
Nie wyszedł do mnie. Stał w półmroku jak posąg jakby w swoim powitalnym
geście nagle skamieniał. Ledwie przekroczyłem próg, podał mi rękę. Była trupio
zimna, lodowata. Uścisk miał tak silny, że aż przeszył mnie ból. Powtórzył raz
jeszcze:
- Witam pana w moim domu! Proszę dalej! I proszę przynieść mi okruch
szczęścia, które z panem tu wkracza.
Jego stalowe palce przypominały mi woźnicę, którego twarzy ani razu
dobrze nie widziałem.
Przez chwilę uległem wrażeniu, że mam do czynienia z tym samym
człowiekiem. Zapytałem grzecznie:
- Czy pan hrabia Dracula?
Skinął głową na znak, że tak jest.
- Hrabia Dracula. I serdecznie witam w moim domu, panie Harker. Proszę
wejść, noc mamy chłodną, a pan pewnie głodny i zmęczony.
Odstawił latarnię na kamienną półkę, wyszedł przed bramę i zanim zdążyłem
mu w tym przeszkodzić, wniósł moje bagaże do środka. Na moje protesty
odpowiedział dobrodusznie:
- O, nie mój panie. Pan raczy być moim gościem. Jest późno i nie mam pod
ręką służby. A zatem proszę przyjąć moją osobistą pomoc.
Podniósł moje walizy jak gdyby nic nie ważyły. Polecił jak gdyby nic nie
ważyły. Polecił mi iść za sobą wzdłuż długiego, kamiennego korytarza. Na jego
końcu otworzył ciężkie drzwi. Ujrzałem jasną komnatę z rozpalonym kominkiem i
nakrytym stołem. Widok ten prawdziwie mnie ucieszył. Hrabia odstawił bagaże,
przeszedł przez całą komnatę i otworzył drugie drzwi, prowadzące do sąsiedniego,
ośmiokątnego pokoiku, chyba pozbawionego okien, oświetlonego tylko jedną
latarnią. Dał mi znak ręką, żebym podszedł. Z przyjemnością stwierdziłem, że to
sypialnia, dobrze ogrzana własnym kominkiem.
Hrabia przeprosił mnie na chwilę, ale zanim zamknął za sobą drzwi,
odwrócił się w moim kierunku mówiąc:
- Proszę się rozgościć. Po tak długiej podróży musi się pan odświeżyć i
odpocząć. Mam nadzieję, że znajdzie tu pan wszystko, co mu potrzeba. Wieczerza
czeka obok w komnacie.
Światło, ciepło i wyszukane maniery hrabiego rozwiały uprzednie moje
wątpliwości i towarzyszący mi nieustannie strach. Kiedy już otrząsnąłem się z
pierwszych, mocno mieszanych uczuć, uświadomiłem sobie jak bardzo jestem głodny.
Pośpiesznie dokończyłem toaletę i wkroczyłem do przyległej do mej sypialni
komnaty.
Kolacja już stała na stole. Mój gospodarz, opierając się plecami o surową
obudowę okazałego kominka, jakby od niechcenia wskazał ręką w kierunku nakrytego
stołu:
- Pan łaskawie zajmie miejsce i naje się do syta. Proszę wybaczyć, nie
zasiądę z panem razem, jestem bowiem po sutym obiedzie i z zasady nie
wieczerzam.
Podałem mu opieczętowany list, który mu przywiozłem od pana Hawkinsa.
Złamał pieczęcie i czytał z powagą. Kiedy skończył, uśmiechnął się do mnie
zachęcająco, bym i ja zapoznał się z treścią tego pisma. Jeden akapit połechtał
mnie w sposób szczególny:
"Niestety, ale ostatnie ataki mojego chronicznego artretyzmu
uniemożliwiają mi podróżowanie, lecz na szczęście mam pod ręką bardzo zdolnego
zastępcę, którego wysyłam w moim imieniu. To człowiek ze wszech miar godny
zaufania. Tego młodziana rozpiera energia, posiada ogromny talent, doskonałe
maniery i umiejętność dotrzymywania danego słowa. Jest przy tym dyskretny i
kiedy trzeba potrafi milczeć jak grób - sam go wykształciłem. Na pewno wykona
wszystkie pana polecenia".
Hrabia podszedł do stołu i zdjął pokrywę z dużego srebrnego półmiska.
Pieczone kurczęta! Wbrew temu co zostało napisane w liście o moich manierach,
rzuciłem się na jadło z zapałem wygłodniałego wilka. Po kurczętach kosztowałem
wybornego sera, pysznej sałatki, zapijając wszystko wspaniałym, starym tokajem.
Podczas gdy z przyjemnością popełniałem grzech obżarstwa, hrabia wypytywał mnie
o szczegóły podróży, a ja - kawałek po kawałku - odpowiadałem mu wszystkie swoje
przygody i spostrzeżenia.
Kiedy zaspokoiłem głód, hrabia zaprosił mnie bliżej kominka.
Usiedliśmy w staroświeckich, lecz bardzo wygodnych fotelach. Zaproponował
mi cygaro, usprawiedliwiając się jednocześnie, że on sam nie pali. Wreszcie
miałem okazję przyjrzeć mu się bliżej. Stwierdziłem, że hrabia ma bardzo ciekawą
fozjonomię. Jego twarz jest pociągła, noc cienki z wysoko wzniesioną nasadą i
wydatnymi nozdrzami, czoło znaczne, a włosy - poza skroniami - raczej gęste.
Podobnie gęste miał i brwi, niemalże łączące się nad nosem. Usta - o ile były
widoczne spod bujnych wąsów - miał przeważnie zaciśnięte, jak u osobników
bezwzględnych; jaśniały w nich białe, anormalnie ostre zęby, ba, niektóre z nich
nawet wystawały zza warg, warg nienaturalnie czerwonych. Uszy zaś blade,
spiczaste. Brodę miał szeroką i mocną, policzki raczej chude. Najbardziej
rzucała się w oczy jego niezwykła bladość. Do tego momentu widziałem dłonie
hrabiego tylko z wierzchu - tak jak trzymał je na kolanach. W świetle kominka
wydawały się białe i delikatne, ale kiedy przyjrzałem im się nieco bliżej,
zauważyłem, że w rzeczywistości są one szorstkie, szerokie, o chudych palcach. A
co najdziwniejsze - wnętrza obu dłoni miał porośnięte włosami. Wrażenie
wywierały także jego długie i ostre paznokcie. Kiedy pochylał się ku mnie i
dotykał mnie ręką odczuwałem odrazę, połączoną z nieprzyjemnym mrowieniem. W
dodatku ten jego niezdrowy, cuchnący chuch, przyprawiał mnie o mdłości, czego
nie potrafiłem przed nim ukryć, chociaż bardzo się starałem. Hrabia w trakcie
rozmowy musiał to zauważyć, ponieważ w pewnej chwili uśmiechnął się gorzko i
wycofał się na swój fotel po drugiej stronie kominka. Przez jakiś czas w
milczeniu patrzyliśmy na płomienie. Kiedy zerknąłem w kierunku okna zobaczyłem,
że już świta. Otaczała nas cisza, na dworze panował błogi spokój. Nagle, gdzieś
w dolinie, odezwały się wilki. W oczach hrabiego pojawił się błysk.
- Słyszy pan? To dzieci nocy. Co za cudowna muzyka!
Zauważył moją niewyraźną minę, bo dodał:
- No tak. Wy, ludzie z miasta, nigdy nie zgłębicie duszy myśliwego.
Znów zapadła cisza. Hrabia uniósł się z fotela i rzekł:
- No, pan pewnie zmęczony. Łóżko przygotowane, może się pan położyć,
kiedy tylko zechce. Ja pojawię się dopiero po południu. Życzę przyjemnych snów!
- rzucił na pożegnanie i uprzejmie otworzył przede mną drzwi do ośmiokątnej
sypialni...
Co krok to niespodzianka, wątpliwości, obawy. Przychodzą mi do głowy
przedziwne myśli, których nie ważę się nawet wypodziedzieć.
7 maja
To drugi już ranek. Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny tylko
odpoczywałem. Spałem długo, bardzo długo, aż obudziłem się w sposób naturalny,
rześki i wspaniale wypoczęty. Wykonawszy poranną toaletę ubrałem się i zajrzałem
do sąsiedniej komnaty, w której jadłem kolację. Z przyjemnością stwierdziłem, że
śniadanie już na mnie czeka. Dzbanek z kawą stał na kominku, żeby nie wystygła
zanim wstanę. Na stole leżał bilecik z następującym tekstem:
"Musiałem wyjść. Proszę na mnie nieczekać. D".
Usiadłem do śniadania, a kiedy zaspokoiłem głód chciałem zadzwonić na
służbę, lecz nigdzie nie znalazłem dzwonka. Pomyślałem, że w zamku istnieją
jednak pewne mankamenty, które - w porównaniu z ogromnym bogactwem naokoło -
sprawiają wrażenie niefortunnego błędu w sztuce. Sztućce, wykonane ze szczerego
złota, muszą przedstawiać ogromną wartość. Zasłony, tapicerka mebli i baldachim
nad moim łóżkiem - to najdroższe i najpiękniejsze tkaniny, których ceny nawet
sobie nie wyobrażam; chociaż liczą sobie kilka stuleci, wyglądają na nowe. Coś
podobnego widziałem kiedyś w Hampton Court, ale tam wszystko było zużyte,
obszarpane, przeżarte przez nieprzeliczone generacje moli. Ani w komnacie, ani w
sypialni nie było lustra. Nie było go nawet w wyposażeniu stolika toaletowego,
więc chcąc się golić, musiałem wygrzebać z walizy małe, podręczne lusterko. Jak
dotąd, nie dostrzegłem ani jednego lokaja, czy innego służącego, a dookoła zamku
- oprócz okresowego wycia wilków - panowała nieustanna, cmentarna cisza. Wstałem
od stołu i postanowiłem rozejrzeć się za czymś do czytania, ponieważ nie
chciałem zwiedzać posiadłości bez uprzedniej na to zgody mojego gospodarza.
Sądziłem, że biblioteka powinna się znajdować gdzieś w rejonie głównego
korytarza, to znaczy niedaleko mojej kwatery. Wyszedłem więc z komnaty,
badawczym wzrokiem omiotłem cały korytarz i przystąpiłem do sprawdzenia, co
znajduje się za poszczególnymi drzwiami. Nieczego się nie dowiedziałem, bo
wszystkie były zamknięte na głucho. Wszystkie, z wyjątkiem tych ostatnich, w
samym końcu niezbyt jasnego korytarza. Te były lekko uchylone, jakby w
zapraszającym geście. Kiedy je otworzyłem szerzej ujrzałem wspaniałe regały
pełne woluminów. Trafiłem do zamkowej biblioteki. W życiu nie widziałem tak
wspaniałych zbiorów! Istny raj dla każdego bibliofila. Mnie najbardziej
ucieszyła duża kolekcja angielskich książek. Pośrodku sali stał duży stół,
zawalony różnymi angielskimi czasopismami i gazetami, wszystkie niestety
starszej daty. Leżało tu także kilkanaście książek dotyczących różnych dziedzin
- historii, geografii, polityki, ekonomii, geologii, prawa - wszystkie odnosiły
się do Anglii, życia tego kraju, jego obyczajów i tradycji. Dostrzegłem tu także
materiały informacyjne, jak: książkę adresową, wykaz szlachciców, protokoły z
posiedzeń parlamentu, Almanach Whitakera, katalogi wojskowe i morskie, ba, nawet
bliski mojemu sercu Kodeks Praw.
Zanim na dobre zanużyłem się w lekturze do sali bezszelestnie wkroczył
hrabia Dracula. Pozdrowił mnie serdecznie, po czym wyraził nadzieję, że wyspałem
się dobrze.
- To dobrze, że pan tu trafił. Na pewno wiele z tych książek pana
zainteresuje. Te oto - wskazał na kilka woluminów - to moi długoletni
przyjaciele. Od czasu, kiedy zdecydowałem się przenieść do Londynu, sprawiają mi
wiele przyjemności. To właśnie za ich pośrednictwem zapoznaję się z waszym
wielkim krajem, a poznać Anglię znaczy pokochać ją. Marzę z spacerze po
ruchliwych ulicach Londynu, bardzo pragnę znaleźć się w tym wirze ludzkiej
codzienności, chcę uczestniczyć w życiu tego miasta, w jego wzlotach, upadkach,
przemianach i w tym wszystkim, co sprawia, że jest ono takie, jakie jest. lecz
uwaga! Wasz język znam li tylko z tych oto książek. Pan, przyjacielu, musi mnie
nauczyć biegłego władania waszym językiem.
- Ależ pana angielski jest doskonały - odrzekłem.
- Dziękuję za miły komplement, przyjacielu, ale obawiam się, że jestem
dopiero w połowie drogi. Znam gramatykę i wiele słówek, lecz nie umiem się
posługiwać żywym językiem.
- Słowo honoru - oponowałem - że mówi pan bezbłędnie.
- Ależ nie - sprzeciwiał się hrabia uparcie. - Gdybym w ten sposób, jak
obecnie, odezwał się w Londynie, to każde dziecko pozna od razu, żem
obcokrajowiec. A to mnie nie zadawala. Tutaj jestem szlachcicem, bojarem; lud
mnie tu zna i wie, żem ich pan, ale u was obcokrajowiec nic nie znaczy. Nie
znają go, a więc i nie szanują. Zadowolony będę wtedy, kiedy będę mówił jak
wszyscy; żeby mnie nikt nie zaczepiał, żebym - kiedy tylko otworzę usta - nie
dostrzegł uśmieszków i wytykania cudzoziemskiego pochodzenia. Pan przybył do
mnie nie tylko jako przedstawiciel mojego przyjaciela Petera Hawkinsa z Exeteru,
nie tylko w charakterze adwokata, który ma udzielić wyczerpujących informacji
dotyczących mojej nowej posiadłości w Londynie. Jestem przekonany, że zechce pan
przez jakiś czas tu wypocząć, a ja podczas naszych rozmów spróbuję sobie
przyswoić również poprawny akcent angielski. Będę wdzięczny za zwracanie mi
uwagi na każdy błąd lingwistyczny. Przykro mi z powodu mojej dzisiejszej
dłuższej nieobecności, ale wierzę, że stać pana na wybaczenie człowiekowi
mającemu tak wiele nie cierpiących zwłoki obowiązków.
Zapewniłem go, że może na mnie liczyć i poprosiłem o zgodę na korzystanie
z jego biblioteki.
- Ależ to oczywiste - odrzekł i dodał: - Wolno się panu poruszać po całym
zamku, z wyjątkiem tych pomieszczeń, które są zamknięte. Mam ku temu ważne
powody i sądzę, że gdyby pan rozpatrywał całą rzecz z mojego punktu widzenia,
przyznałby mi pan rację.
Odpowiedziałem, że w pełni rozumiem jego polecenie, które zapewne wynika
z troski o moje bezpieczeństwo. Hrabia chrząknął i kontynuował:
- Jesteśmy w Transylwanii, a Transylwania to nie Anglia. Panują tu inne
zwyczaje, zasady. Rozumiem, że wiele rzeczy może tu pana zaskoczyć, a nawet
wprowadzić w zdumienie. Dotychczasowe doświadczenia zapewne wystarczająco
przekonały pana, że można tu napotkać wiele dziennych zjawisk i sytuacji.
Tak gawędziliśmy. Kiedy już stało się dla mnie oczywiste, że hrabia
rozmawia ze mną z samej tylko potrzeby konwersacji, zacząłem go wypytywać o
wszystko, czego dotychczas byłem świadkiem. Wtedy zmieniał temat, bądź
umiejętnie kierował rozmowę na inne tory, niekiedy udawał, że nie rozumie,
czasem odpowiadał mniej więcej szczerze na zadane pytania. Wreszcie odważyłem
się skierować rozmowę na dziwne zjawiska, jakie towarzyszyły mojej nocnej
podróży do zamku. Zapytałem na przykład o te blade ogniki, które tak bardzo
zainteresowały mojego przewodnika. Hrabia wyjaśnił, że według pradawnych podań
raz w roku, nocą, kiedy złe moce obejmują nie ograniczoną władzę, blade płomyki
ukazują się wszędzie tam, gdzie zakopano jakiś skarb. W okolicach, przez które
przejeżdżaliście owej nocy - wyjaśnił ochoczo - ukryto wiele skarbów. Kraina ta
była świadkiem stuletnich walk między Wołochami, Sasami i Turkami. Trudno było
by panu znaleźć tu skrawek ziemi, który nie byłby przesiąknięty ludzką krwią -
wszystko jedno, czy miejscowych patriotów, czy też najeźdźców. Kiedy wtargnęli
tu Austriacy i Węgrzy, miejscowa ludność - mężczyźni, kobiety, starcy i dzieci -
czatowała na nich w skałach nad przełęczami, aby spuszczać na najeźdźców lawiny
kamieni. Wróg - w przypadku zwycięstwa - niewiele miał korzyści, bowiem
wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość, zostało pieczołowicie ukryte -
zakopane. Płomyki zdradzają te miejsca. Wystarczy mieć oczy otwarte - podkreślił
- i wyszczerzył wystające zębiska, po czym dodał z przekonaniem.
- Okoliczni chłopi, to w zasadzie tchórze i durnie. Ogniki ukazują się
tylko raz w roku. I tej właśnie nocy nikt nie wystawia nosa z chałupy. Nawet
gdyby ten czy ów zobaczył blady płomyk i tak by nie wiedział, co należy robić.
Zaś nazajutrz nikt w to samo miejsce nie trafi. Idę o zakład, że pan nie potrafi
odnaleźć miejsc, gdzie widział pan hasające płomyki.
- To prawda, panie hrabio - przyznałem szczerze. - Pojęcia nie mam, gdzie
powinienem ich szukać.
- A widzi pan - pokiwał głową hrabia, po czym zmienił temat: - Może mi
pan opowiedzieć coś o Londynie i o zakupionym domu?
- Ależ oczywiście, panie hrabio - odpowiedziałem ochoczo. - Przyniosę
tylko z mojego pokoju odpowiednie dokumenty.
Podczas, gdy kompletowałem w mojej sypialni akta, z sąsiedniej komnaty
dochodził brzęk porcelany i srebra. Gdy wróciłem stół w komnacie był już
uprzątnięty, a nad nim paliła się naftowa lampa. Biblioteka została także dobrze
oświetlona; hrabia leżał na kanapie i studiował podręcznik angielskiego
Bredshawa. Po moim wejściu wstał i sprzątnął se stołu wszystkie książki,
czasopisma i gazety. Pochyliliśmy się nad planami, szkicami, umowami i kolumnami
cyfr. Hrabiego interesowały najdrobniejsze szczegóły, więc zadawał mi mnóstwo
pytań. Widocznie już wcześniej przestudiował wiele spraw, wiedział bowiem o
swoim nowym nabytku i jego okolicy więcej niż ja. Na wyrazy mojego uznania
odpowiedział rzeczowo:
- Bo tak właśnie trzeba. Kiedy już znajdę się w Londynie nie będzie komu
prowadzić mnie za rękę. Mój przyjaciel Harker, przepraszam, Jonathan Harker,
będzie już w Exeterze, odległym o ładne kilka mil i najprawdopodobniej mojemu
kolejnemu przyjacielowi, Peterowi Hawkinsowi, zleci zupełnie inne dokumenty
prawne. Takie już życie!
Omówiliśmy kolejno wszystkie problemy, wynikające z kupna domu w
Purfleet. Kiedy hrabia wreszcie podpisał umowę kupna i dołączył do niej swój
osobisty list do pana Hawkinsa, zapytał mnie, w jaki sposób udało mi się znaleźć
dla niego tak odpowiedni dom. Odczytałem mu zatem swoje notatki, sporządzone
jeszcze w Londynie, i które tutaj załączam:
"W Purfleet, przy jednej z bocznych uliczek, zauważyłem na ogrodzeniu
pewnego domu tabliczkę, że obiekt jest na sprzedaż. Dom otaczał starodawny
wysoki mur, od dawna nie naprawiany. Okucia ciężkiej, dębowej bramy zżarte były
przez rdzę. Posiadłość ta nazywa się Corfax, co jest niewątpliwie przekręconą
wersją dawnej nazwy Quatre Face. Dom ma bowiem cztery alkierze, zwrócone
dokładnie w cztery geograficzne strony świata. Posiadłość zajmuje teren o
powierzchni ośmiu hektarów. W ogrodzie rośnie wiele drzew, które miejscami
sprawiają przygnębiające wrażenie, a głęboki staw, czy jeziorko zasila jakiś
strumyk. Sam dom jest stosunkowo obszerny, o średniowiecznej architekturze.
Jedno skrzydło - z grubo ciosanego kamienia z zakratowanymi oknami - przypomina
fragment umocnionej baszty. Przy nim znajduje się stara kapliczka. Nie miałem
kluczy, więc nie byłem w środku budowli, ale sfotografowałem ją ze wszystkich
stron. W sąsiedztwie znajduje się zaledwie kilka domów, a największy z nich
został niedawno przebudowany na prywatny szpital psychiatryczny."
- Z pańskiej posiadłości zakład ten nie jest widoczny - dodałem na
zakończenie. - Czy pan hrabia chce o coś zapytać?
- Na razie nie - odpowiedział hrabia z nutką zadowolenia w głosie. -
Cieszę się, że dom jest wiekowy i taki duży. Pochodzę ze starego rodu i gdybym
nie mieszkał w historycznych murach, byłaby to moja śmierć. Rad jestem, że
znajduje się tam także kaplica. My, transylwańscy szlachcice, nie godzimy się z
myślą, że nasze kości mogłyby leżeć pospołu z prochami zwykłych śmiertelników.
Nie jestem już młody. Nie pociągają mnie hulanki, ani zabawy, czy inne swawole,
nie tęsknię za słońcem, nie potrzeba mi ani blasku, ani światła. A mojego serca,
któremu już tęskno do krainy umarłych, już nic nie jest w stanie pocieszyć.
Kocham szarość, mrok i ciemność nocy, lubię być sam, a za najodpowiedniejsze
towarzystwo uznaję własne myśli.
Nagle hrabia rzekł, że musi jeszcze coś załatwić, ukłonił się i wyszedł.
Postanowiłem, że podczas jego nieobecności przejrzę niektóre z jego częstych
lektur. Pierwszy wpadł mi w oko atlas, otwarty oczywiście w tym miejscu, gdzie
zamieszczona była mapa Anglii. Od razu zauważyłem naniesione ma mapę trzy
kółeczka: jedno zakreślało miejsce nowej posiadłości hrabiego Draculi na
wschodnim obrzeżu Londynu; pozostałe dwa lokalizowały Exeter i port Whitby na
wybrzeżu yorkshirskim.
Hrabia wrócił mniej więcej po godzinie.
- Hej! - zawołał do progu. - Jeszcze pan szpera w tych książkach?
Przecież nie może pan tak bez przerwy pracować. Proszę za mną. Właśnie mi
oznajmiono, że wieczerza na stole.
W znajomej jadalni znów czekały na mnie wspaniałe dania. Hrabia i tym
razem wymówił się od kolacji, powiedział, że już jadł poza domem. Przysiadł się
tylko do stołu i podczas gdy jadłem zadawał mi mnóstwo pytań. Po kolacji
przypalił mi cygaro, usiedliśmy przy kominku wdając się w wielogodzinną rozmowę.
Po uprzednim długim odpoczynku nie czułem się senny. Odczuwałem tylko chłód,
jaki ogarnia człowieka nad ranem. Nagle gdzieś w pobliżu zapiał kogut, hrabia
żwawo uniósł się z fotela i zawołał:
- Ojej, znów mamy ranek! Przepraszam, że nie daję panu spać! Ale pan tak
ciekawie opowiada o swoim kraju, że nawet nie zauważyłem, jak czas szybko mija.
Kurtuazyjnie zapewniłem hrabiego, że cała przyjemność po mojej stronie,
on zaś złożył mi uprzejmy ukłon i wyszedł. Udałem się do swojej sypialni.
Rozsunąłem ciężką kotarę zasłaniającą jedyne okno, którego poprzednio nie
zauważyłem. Nie zobaczyłem przez nie niczego ciekawego. Wychodziło na podwórze.
Niebo już nie było takie ciemne. Lada chwila zacznie świtać. Zaciągnąłem kotarę
z powrotem i usiadłem nad swoim notatnikiem.
8 maja
Z początku miałem obawy, że opisuję wszystko zbyt ro