Steel Danielle - Pięć Dni w Paryżu

Szczegóły
Tytuł Steel Danielle - Pięć Dni w Paryżu
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Steel Danielle - Pięć Dni w Paryżu PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Steel Danielle - Pięć Dni w Paryżu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Steel Danielle - Pięć Dni w Paryżu - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Steel Danielle Pięć Dni w Paryżu Rozdział pierwszy W Paryżu panowała niezwykle ciepła aura, kiedy samolot Petera Haskella usiadł na płycie lotniska Charles”a de Gaulle”a. Maszyna precyzyjnie podkołowała do rękawa i już kilka chwil później Peter z neseserem w dłoni dziarsko maszerował przez budynek portu lotniczego. Stając w kolejce do odprawy paszportowej, uśmiechał się nieznacznie, chociaż otaczał go tłum i zaczynał męczyć upał. Albowiem Peter Haskeil uwielbiał Paryż. Imperium farmaceutyczne, którym władał, miało ośrodki badawcze w Niemczech, Szwajcarii i Francji, a ponadto wielkie laboratoria i zakłady produkcyjne w Anglii, Peter zatem odwiedzał Europę cztery, pięć razy w roku, zawsze niezmiennie zainteresowany możliwością wymiany poglądów z zespołami naukowców, przede wszystkim zaś przetestowania nowych strategii marketingu, który był jego specjalnością. Tym razem jednak nie była to rutynowa wizyta: Peter przyleciał do Europy, by asystować przy narodzinach swego ukochanego dziecka: yicotecu — środka, który z pewnością odmieni życie i perspektywy setek tysięcy osób chorych na raka; który jak świat długi i szeroki, postawi na głowie programy i samą naturę leczenia podtrzymującego oraz chemioterapii; który stanie się największym wkładem Petera Haskella w dobro ludzkości. Przez cztery minione lata dla Petera istniały tylko dwie ważne sprawy — yicotec i rodzina. Trudno także zaprzeczyć, że nowy lek przyniesie firmie Wilson-Donoyan miliony: przeprowadzone symulacje zapowiadały tylko podczas pierwszych pięciu lat dystrybucji zyski znacznie przekraczające miliard dolarów. Ale nie ten aspekt sprawy mial dla Petera zasadnicze znaczenie — z jego punktu widzenia najważniejsze było życie i jakość tego życia, które dla chorych na raka stawało się zaledwie dogasającym w ciemnościach płomykiem świecy. Vicotec mógł go na powrót rozniecić. Zrazu cała rzecz wydawała się idealistycznym marzeniem, teraz jednak do zwycięstwa był tylko krok. To, co miało się niebawem zdarzyć, za każdym razem przejmowało Petera dreszczem emocji. Do tej chwili wszystko szło jak po maśle. Wyniki badań przeprowadzonych w laboratoriach Niemiec i Szwajcarii — badań znacznie bardziej rygorystycznych niż w Stanach — były w najwyższym stopniu satysfakcjonujące i dawały niemal stuprocentową pewność, że środek jest bezpieczny. Teraz wystarczyło tylko błogosławieństwo Instytutu Leków, aby przejść do pierwszej fazy prób na ludziach, to jest do aplikowania niewielkich dawek yicotecu grupie ochotników. Spółka Wilson-Donoyan już kilka miesięcy temu, w styczniu, wystąpiła do Instytutu z odpowiednim wnioskiem, a teraz, bazując na wynikach najnowszych badań, zamierzała prosić, by skierowano yicotec na „trasę szybkiego ruchu”, umożliwiającą lekom stosowanym w chorobach niebezpiecznych dla życia przyspieszone przebrnięcie przez etap testów na ludziach i — w wypadku pozytywnego rezultatu owych testów — rychłe dopuszczenie do sprzedaży. Gdyby uzyskano zgodę Instytutu, badania na grupie stu ochotników, poinformowanych o związanym z kuracją potencjalnym ryzyku, miały rozpocząć się niezwłocznie. Do udziału w podobnych eksperymentach zgłaszały się na ogół osoby nieuleczalnie chore, a zatem chwytające się dosłownie każdej deski ratunku. Przesłuchania w waszyngtońskim Instytucie Leków miały się odbyć we wrześniu, jak najszybciej więc należało się upewnić, że yicotec jest lekiem całkowicie bezpiecznym i nie powoduje skutków ubocznych. Peter był głęboko przekonany, iż testy przeprowadzone przez Paula-Louisa Sucharda, szefa paryskiego ośrodka badawczo-rozwojowego, w pełni potwierdzą pozytywną opinię, jaką o nowym środku wydali naukowcy z Genewy. — Przybywa pan w celach turystycznych czy w interesach, monsieur? — Urzędnik nonszalancko podstemplował paszport wysokiego ciemnowłosego mężczyzny o szlachetnych rysach i niebieskich oczach, który nie wyglądał na swoje czterdzieści cztery lata i zasługiwał na miano zdecydowanie przystojnego. — W interesach — odparł Peter z cieniem dumy w głosie, dodając w myślach: „W sprawie vicotecu... w sprawie ratunku dla każdego, kto boryka się z koszmarem raka i chemioterapii”. Odebrał swój paszport, wziął bagaż i wyszedł przed budynek portu lotniczego, by złapać taksówkę. Było cudownie rozsłonecznione czerwcowe przedpołudnie. Ponieważ sprawy w Genewie zostały załatwione szybko, Peter przyleciał do Paryża o dzień wcześniej, niż pierwotnie planował. Kochał to miasto i był pewien, że jakoś wypełni sobie czas — choćby spacerem nad Sekwaną. Może zresztą Suchard, choć taki francuski, poważny i sztywny, zgodzi się na spotkanie już dzisiaj, mimo że jest niedziela? Trzeba będzie zadzwonić do niego z hotelu. Rozmowy służbowe z Suchardem Peter prowadził po angielsku, chociaż przez ostatnie lata nauczył się trochę mówić po francusku. W ogóle Peter Haskell nauczył się niejednego, odkąd opuścił rodzinny Srodkowy Zachód. Na pierwszy rzut oka było widać, że jest człowiekiem wysoko postawionym, inteligentnym i obytym; uderzało w nim poczucie siły i pewność siebie. Nic dziwnego, skoro w wieku zaledwie czterdziestu czterech lat pełnił funkcję dyrektora naczelnego jednej z największych firm farmaceutycznych na świecie. Nie był wszakże naukowcem, lecz tak samo jak Frank Donoyan, prezes zarządu, specjalistą od marketingu. Poza tym osobliwym zrządzeniem losu przed osiemnastu laty poślubił córkę Franka. Nie było to „sprytne” bądź wykalkulowane posunięcie — Peter postrzegał je jako przypadek czy kaprys fortuny, któremu zrazu, przez sześć lat znajomości z Kate, próbował się oprzeć. Peter bowiem nie chciał poślubić Kate Donoyan. Nie miał nawet pojęcia, kim jest, kiedy ją poznał podczas studiów na Uniwersytecie Stanu Michigan. Liczył sobie wtedy dwadzieścia lat i w rok młodszej Kate widział po prostu ładniutką blondyneczkę z drugiego roku, którą udało mu się poderwać na prywatce. Po dwóch randkach jednak stracił dla niej głowę. Chodzili ze sobą od pięciu miesięcy, kiedy ktoś zauważył żartem, że z Petera musi być nielichy spryciarz, skoro zdobył względy dziewczyny nie tylko urodziwej, ale i majętnej. I wtedy wyszło na jaw, że Kate jest córką i jedyną dziedziczką współwłaściciela spółki Wilson-Donoyan, największej firmy farmaceutycznej w kraju. Peter wpadł wtedy w szał i zaatakował Kate z naiwnym oburzeniem dwudziestolatka. — Jak mogłaś? — pieklił się. — Dlaczego mi nie powiedziałaś? — Co ci miałam mówić? Czy miałam obowiązek cię ostrzec, kim jest mój ojciec? Nie sądziłam, że to dla ciebie ważne. Była urażona jego napaścią i pełna obaw, że ją porzuci. Znała dumę Petera i ubóstwo jego rodziców; Haskell senior zaledwie kilka miesięcy wcześniej kupił farmę mleczną, na której przepracował całe życie. Obciążenie hipoteczne gospodarstwa było ogromne, toteż Peter żył w nieustannym lęku, że w razie załamania koniunktury będzie musiał zrezygnować ze studiów i wrócić do Wisconsin, by pomóc rodzinie. — Doskonale wiesz, że jest ważne! I co ja mam teraz zrobić? Lepiej niż ktokolwiek zdawał sobie sprawę, że w jej świecie nie ma dla niego miejsca, Katie zaś żadnym cudem nie zamieszka z nim na farmie w Wisconsin. Była na to zbyt światowa, zbyt wyrafinowana, chociaż może sama sobie tego jeszcze nie uświadamiała. Prawdziwy problem polegał jednak na tym, iż Peter miał poczucie, że sam wyrósł ze swoj ego świata. Choćby nie wiadomo jak bardzo się starał, by podczas odwiedzin w domu uchodzić za „swojaka”, biła odeń odmienność i wielkomiejskość. Już jako dziecko nie znosił wsi, marząc o wyjeździe do Chicago czy Nowego Jorku, o wejściu w krainę wielkich interesów i wielkich pieniędzy. Dojenie krów, piętrzenie siana w kopy i wyrzucanie gnoju było mu wstrętne. Od małego po lekcjach pomagał ojcu w gospodarstwie — najpierw cudzym, teraz wreszcie we własnym. Wiedział, co to oznacza: koniec końców po suldiach będzie musiał wrócić. Przerażała go ta perspektywa, ale nie miał zamiaru się wykręcać. Wierzył w poczucie obowiązku i nie miał zaufania do dróg wiodących na skróty. Był zawsze — jak powtarzała matka — dobrym chłopcem, choćby wiązało się to z łańcuchem wyrzeczeń. Chciał pracować ile sil, aby osiągnąć to wszystko, czego pragnął. Kiedy dowiedział się, kim jest Katie, związek z nią uznał za niestosowny, ponieważ bez względu na szczerość jego uczuć byłaby to droga na skróty, łatwe wyjście z trudnej sytuacji, pospieszna winda na szczyt. Uroda dziewczyny, jego miłość — to wszystko straciło znaczenie. Peter był bezradny... Zerwali dwa tygodnie po tym, jak wyszło na jaw pochodzenie Katie. Ona pogrążyła się w rozpaczy, on usiłował nie pokazać po sobie, ile bólu sprawiło mu rozstanie. W czerwcu, po zakończeniu roku akademickiego, pojechał do domu, by pomóc ojcu, a jeszcze przed końcem wakacji postanowił wziąć urlop dziekański: poprzednia zima odbiła się ujemnie na interesach farmy, Peter zaś sądził, że dzięki pewnym koncepcjom, o których dowiedział się w szkole, zdoła wyprowadzić gospodarstwo na czyste wody. Zapewne zrealizowałby swoje zamiary, gdyby nie powołano go do wojska i wysłano do Wietnamu. Prawie rok spędził w pobliżu Da Nang, a kiedy ochotniczo zgłosił się na jeszcze jeden rok — skierowano go do Sajgonu i pracy w wywiadzie. Był w tym czasie człowiekiem bardzo zagubionym. Kiedy jako dwudziestodwulatek wyjeżdżał z Wietnamu, nie miał na podorędziu żadnych odpowiedzi na dręczące go pytania. Nie wiedział, co począć z resztą życia, nie chciał wracać na farmę ojca, chociaż czuł, że powinien to zrobić. Podczas służby wojskowej Petera zmarła jego matka i ostatni okres był dla ojca naprawdę bardzo trudny. Mając przed sobą jeszcze rok nauki, Peter nie chciał jednak wracać na uniwersytet w Michigan, odnosił bowiem wrażenie, że jakoś z niego wyrósł. Poza tym rozterki budził w nim Wietnam. Pragnął ten kraj nienawidzić, lecz wbrew sobie go pokochał i opuszczał z uczuciem bliskim bólu. Przeżył w nim kilka przelotnych romansów — na ogół ze służącymi w wojsku Amerykankami, ale zakochał się też w prześlicznej Wietnamce — były to jednak związki napiętnowane tym, że każda ze stron żyła tylko dniem dzisiejszym. Nie kontaktował się z Katie Donoyan, chociaż otrzymał jej kartkę bożonarodzeniową, przesłaną pierwotnie na adres w Wisconsin. Zrazu, jeszcze podczas pobytu w Da Nang, wiele o niej myślał, później wszakże doszedł do wniosku, że milczenie będzie wyjściem najprostszym. Bo co właściwie mógłby jej powiedzieć? „Głupia sprawa, ty jesteś bogata, a ja ubogi, więc baw się dobrze w tym swoim Connecticut, ja przez resztę żywota będę wyrzucał gnój... No to pa...” Ledwie wrócił do Wisconsin, dla wszystkich stało się oczywiste, że nie tu jego miejsce: nawet ojciec zaczął go nakłaniać, by wyjechał do Chicago i rozejrzał się za pracą. Bez trudu znalazł ją w firmie marketingowej, skończył studia wieczorowe i otrzymał dyplom; zaczynał właśnie karierę zawodową, gdy na przyjęciu wydanym przez kolegę z uniwersytetu w Michigan natknął się na Katie. Przeniosła się na tutejszy uniwersytet, była tuż przed dyplomem i również mieszkała w Chicago. Jej widok zaparł mu dech w piersiach, wydawała się bowiem jeszcze piękniejsza niż kiedyś... niż w chwili ich ostatniego spotkania przed blisko trzema laty. Stwierdził oszołomiony, że chociaż przez tyle długich miesięcy siłą wyrzucał ją ze swych myśli, wciąż potrafi przejąć go wewnętrznym dreszczem. — Co tu robisz? — zapytał nerwowo, jakby miała prawo istnieć jedynie w jego wspomnieniach, którym przypisał ją dawno i jak sądził, bezpowrotnie. I oto nagle przeszłość wdarła się przemocą w teraźniejszość. — Kończę studia — odparła, wstrzymując oddech i wpatrując się w Petera. Wydawał się jej wyższy i szczuplejszy niż we wspomnieniach, miał bardziej błękitne oczy i ciemniejsze włosy. Każda z jego cech sprawiała wrażenie bardziej wyrazistej i podniecającej aniżeli kiedyś. Nie zdołała o nim zapomnieć. Był jedynym mężczyzną, który ją porzucił, i to dlatego, że uznał, iż dzieli ich zbyt wielka przepaść i nigdy nie znajdą się na tym samym brzegu. — Słyszałam, że służyłeś w Wietnamie — powiedziała cicho, Peter zaś skinął głową. — To musiało być okropne. Bała się, że znowu go spłoszy, że wykona jakiś fałszywy ruch. Znała jego dumę i wiedziała, że w żadnym razie nie uczyni pierwszego kroku. On obserwował ją również, zadając sobie pytanie, czy się zmieniła i czego od niego chce. Chociaż lękiem napawało go jej pochodzenie, sprawiała wrażenie osoby zupełnie niewinnej i nieszkodliwej. Kiedyś widział w niej zagrożenie dla swojej prawości, mocne, lecz nie dające się wykorzystać ogniwo pomiędzy przeszłością, której nie potrafił znieść, a przyszłością, o jakiej marzył i na jaką nie miał nadziei, gdyby podążył znajomymi ścieżkami. W tej chwili, mając za sobą przeżycia minionych lat, nie potrafił nawet przywołać wspomnienia dawniejszych obaw. Nie była już groźna — była tylko młodą, niedoświadczoną i nieodparcie pociągającą dziewczyną. Tego wieczoru długo rozmawiali, po przyjęciu zaś Peter odprowadził Katie do domu. A potem, chociaż wiedział, że nie powinien tego robić, zadzwonił do niej. Z początku wszystko wydawało się łatwe, wmawiał sobie nawet — tak samo zresztą jak ona i tak samo jak ona w to nie wierząc — że mogą po prostu być przyjaciółmi. W gruncie rzeczy wszakże pragnął jednego: być blisko niej. Była inteligentna i dowcipna, rozumiała jego rozterki, nieprzystosowanie, wątpliwości co do miejsca w życiu. No i marzenia. Pragnienie, aby gdzieś w dalekiej, dalekiej przyszłości zmienić świat, a przynajmniej pozostawić na nim ślad swojej obecności. Tak, tylko ona była to w stanie pojąć. Bo w tamtych czasach Peter miał tyle marzeń, takie cudowne zamiary... Teraz, siedemnaście lat później, yicotec miał im nadać realny kształt. Peter przywołał taksówkę, szofer zaś włożył walizkę do bagażnika, skinieniem głowy przyjął do wiadomości, dokąd ma jechać, na koniec zaś obrzucił pasażera ukradkowym szacującym spojrzeniem. Nie ulegało wątpliwości, że cudzoziemiec jest człowiekiem wysoko postawionym, a przecież z jego oczu przebijała życzliwość, dobroć i poczucie humoru. Gdyby ktoś próbował ocenić Petera Haskella na podstawie doskonale skrojonego garnituru, nieskazitelnie białej koszuli, krawata od Hermsa i kosztownego neseseru, popełniłby gruby błąd. — Gorąco, prawda? — zagadnął Peter, kiedy wóz ruszył w stronę miasta. Taksówkarz wywnioskował z akcentu, że jego pasażer jest Amerykaninem, lecz mówił po francusku zupełnie poprawnie. — Tak, już cały tydzień mamy taką piękną pogodę — odparł powoli, żeby Peter mógł go zrozumieć. — Przyleciał pan ze Stanów? — zapytał ze szczerym zainteresowaniem. Była to sytuacja zupełnie typowa: nawet ludzie zazwyczaj powściągliwi garnęli się do Petera i pragnęli nawiązać z nim kontakt. — Nie, z Genewy — rzekł Peter, a ponieważ nie przejawiał ochoty do dalszej rozmowy, w taksówce zapadła cisza. Peter uśmiechnął się pod nosem i pomyślał o Karie. Zawsze pragnął, aby z nim jeździła, lecz rzadko do tego dochodziło. Najpierw zatrzymywały ją dzieci, później zaaferowanie własnymi sprawami i rozliczne obowiązki. Przez wszystkie te lata zaledwie dwukrotnie towarzyszyła mu w podróżach służbowych — raz do Szwajcarii i raz do Londynu. Nigdy nie wybrali się wspólnie do Paryża, miasta dla Petera tak szczególnego. Bo tutaj właśnie miało nastąpić spełnienie jego marzeń — marzeń, których nie od początku był świadom. Ciężko pracował na to, co zdobył, i chociaż osobom postronnym mogło się zdawać, że wszystko przyPIĘĆ chodzi mu bez trudu, on doskonale wiedział, iż nigdy w życiu nie szedł na łatwiznę. Człowiek albo osiąga coś uczciwą pracą, albo nie osiąga niczego. Po tamtym spotkaniu z Katie chodzili ze sobą przez dwa lata. Po ukończeniu studiów zamieszkała na stałe w Chicago i podjęła pracę w galerii sztuki tylko po to, aby być blisko niego. Oszalała na punkcie Petera, ten wszakże uporczywie powtarzał, że ich związek nie ma przyszłości, że powinni przestać się widywać, że Katie bezwzględnie musi wrócić do Nowego Jorku i poszukać sobie innego chłopaka. Nie potrafił się jednak zmusić do zerwania i nie potrafił nakłonić Katie, by ona to uczyniła. W końcu ich sprawy wziął w swoje ręce oj ciec Katie. Był przenikliwym człowiekiem: ani słowem nie wspomniał Peterowi o kwestiach osobistych, natomiast wyczuwając instynktownie, że w tej sytuacji Peter się odsłoni, skoncentrował się na interesach. Pragnął powrotu córki do Nowego Jorku i zamierzał zrobić co w jego mocy, aby dopiąć celu. Frank Donoyan był, podobnie jak Peter, specjalistą od marketingu. Pogadał z Peterem o jego dotychczasowych osiągnięciach w branży, o planach życiowych i wymarzonej przyszłości, na koniec zaś, zadowolony z odpowiedzi młodego człowieka, zaproponował mu pracę w swojej firmie. Ani słowem nie wspomniał o Katie, kilkakrotnie natomiast powtarzał, że propozycja nie ma nic wspólnego ze sprawami osobistymi i że otworzy przed Peterem zupełnie fantastyczne perspektywy zawodowe. Nikomu, zapewniał, nie przejdzie przez myśl, że posadę zawdzięcza koneksjom. Peter miał świadomość, że oferta godna jest rozwagi, skoro mimo swoich obaw pragnął nade wszystko dwóch rzeczy — posady w wielkiej nowojorskiej firmie i Katie. Zadręczał się wątpliwościami, w nieskończoność analizował rozmaite „za” i „przeciw”, dzwonił do ojca, by przedyskutować z nim propozycję, a wreszcie pojechał do Wisconsin. I właśnie ojciec, który zawsze życzył mu jak najlepiej, przekonał Petera, że powinien podjąć pracę u Donoyana. On jeden dostrzegał w synu coś, czego sam Peter jeszcze sobie nie uświadamiał: rzadko spotykane predyspozycje do piastowania kierowniczych stanowisk, wewnętrzną siłę i niezwykłą odwagę. W jego przekonaniu Peter wszystko, czego się imał, robił dobrze, a z pewnością posada u Wilsona-Donoyana miała być dlań zaledwie początkiem długiej drogi na szczyt. W dawnych czasach oj ciec zwykł żartobliwie mawiać do matki, że pewnego dnia ich chłopak zostanie prezydentem, a co najmniej gubernatorem stanu Wisconsin. I matka niekiedy wierzyła w te proroctwa. Nietrudno było uwierzyć w najbardziej fantastyczne przepowiednie dotyczące Petera. Podobne opinie wyrażała jego siostra, Muriel: Peter był jej bohaterem, i to na długo przed wyjazdem do Wietnamu, zanim nawet rozpoczął studia. Miał w sobie coś wyjątkowego i wszyscy o tym wiedzieli. Nic dziwnego więc, że słowo w słowo powtórzyła radę ojca: jedź do Nowego Jorku, chwytaj szansę. Zapytała nawet, czy poślubi Katie, a jego przeczącą odpowiedź przyjęła ze smutkiem. Uważała Katie za dziewczynę oszałamiająco światową i niezwykle piękną — przynajmniej na zdjęciach, które pokazywał Peter. Ojciec zachęcał syna, by przywiózł kiedyś na farmę swoją dziewczynę, Peter jednak był temu stanowczo przeciwny i utrzymywał, że nie chce jej dawać złudnej nadziei. Zapewne Katie poczułaby się w Wisconsin zupełnie dobrze, może nawet nauczyłaby się od Muriel doić krowy, ale co potem? Nie mógł zaoferować nic więcej, a nie zamierzał przecież zmuszać jej do ciężkiego życia, jakie on niegdyś wiódł. Trwał w przekonaniu, że to właśnie zabiło jego matkę. Umarła co prawda na raka, lecz wskutek przede wszystkim ubóstwa i trudów, pozbawioną opieki medycznej, bo ojciec nie był nawet ubezpieczony: Kocha atie zbyt mocno, aby skazywać ją na taką egzystencję. Jego siostra, która tuż po ukończeniu szkoły średniej wyszła za mąż i w ciągu trzech lat wydała na świat troje dzieci, już w wieku dwudziestu dwóch lat miała wygląd kobiety podstarzałej. Peter pragnął i dla niej innego życia, ale zdawał sobie sprawę, że to tylko mrzonka. Muriel ugrzęzła, została schwytana w pułapkę, z której nigdy się nie wyrwie: wraz z mężem aż do śmierci albo bankructwa będzie pracować na farmie. Nie miała innego wyjścia. Jedynym w rodzinie, który miał szansę na odmianę losu, był Peter. Muriel, nie odczuwając zawiści, życzyła mu jak najlepiej. Świat stał przed nim otworem — wystarczyło, by ruszył drogą, którą wskazał mu Frank Donoyan. — Zrób to, Peter wyszeptała Muriel, kiedy rozmawiali po jego przyjeździe. — Jedź do Nowego Jorku. Tata też chce, żebyś pojechał. Wszyscy chcemy. Miał wrażenie, że zachęcają go, aby się ratował, aby uciekał, zanim na kolejnych ścieżkach wyrosną nieprzebyte zarośla. Aby w Nowym Jorku próbował zostać kimś. Miał ściśnięte gardło, kiedy odjeżdżał z farmy. Ojciec i Muriel tak długo machali mu na pożegnanie, aż jego samochód zniknął w oddali. Wszyscy troje czuli, że to najważniejszy moment w życiu Petera — ważniejszy niż wyjazd na studia, ważniejszy niż Wietnam. Peter pojmował całym swoim jestestwem, że oto nieodwołalnie zrywa więzy z farmą i przeszłością. Po powrocie do Chicago nie zadzwonił do Katie ten wieczór spędził samotnie, lecz nazajutrz drżącą dłonią podniósł słuchawkę, zatelefonował do Franka Donoyana i oznajmił, że przyjmuje jego propozycję. Rozpoczął pracę dokładnie dwa tygodnie później, a odkąd przeniósł się do Nowego Jorku, każdego ranka budził się z takim uczuciem, jakby wygrał na loterii główną nagrodę. Katie, zatrudniona w chicagowskiej galerii sztuki jako hostessa, rzuciła pracę w tym samym dniu co Peter i w Nowym Jorku zamieszkała z ojcem. Plan Franka Donoyana powiódł się: córka wróciła pod rodzicielskie skrzydła, a na dodatek dział marketingu firmy zyskał doskonałego fachow— ca. Układ był idealny dla wszystkich zainteresowanych W ciągu kilku następnych miesięcy Peter bardziej koncentrował się na sprawach zawodowych aniżeli sercowych. Zrazu irytowało to Katie, która nawet skarżyła się ojcu, ten jednak rozważnie zalecił jej cierpliwość. Istotnie, w końcu Peter rozluźnił się nieco i przestał bez przerwy myśleć o rozpoczętych i nuie doprowadzonych do końca sprawach służbowych. Niemniej po staremu usiłował dopinać wszystko na ostatni guzik — chociażby po to, aby okazać Frankowi wdzięczność i nie zawieść jego zaufania. Przestał odwiedzać ojca, bo po prostu nie mial na to czasu, ku bezgranicznej wszakże uldze Katie znajdował teraz wśród natłoku obowiązków czas na rozrywki, Bywali na przyjęciach i w teatrach, Katie przedstawiała Petera przyjaciołom. Stwierdził z zaskoczeniem, że potrafi darzyć tych ludzi sympatią, że czuje się w świecie Katie zupełnie dobrze. Powoli rozwiały się wszelkie obawy, jakie niegdyś żywił w związku z Katie. Robił karierę, i to świetną, i nikogo — co Peter Odnotowywał ze zdumieniem — nie obchodziło, komu i dlaczego ją zawdzięcza. Wszyscy, przynajmniej na pozór, lubili go i akceptowali. W rezultacie, niesienj falą wspaniałego samopoczucia, Peter i Katie zaręczyli się po Upływie niespełna roku, co nie zaskoczyło nikogo z wyjątkiem może samego Petera. Frank Donoyan oświadczył, że było im to pisane, a Katie tylko się uśmiechnęła. Ani przez chwilę nie wątpiła, że Peter jest dla niej stworzony. Wiedziała o tym, miała bezgraniczną pewność, iż pragnie zostać jego Żoną. Wieść o zaręczynach niezmiernie uradowała Muriel, siostrę Petera, za to ku jego niemałemu rozgoryczeniu przeciwnikiem małżeństwa okazał się jego ojciec. Starszy pan teraz równie mocno krytykował ten związek, jak jeszcze niedawno nakłaniał syna, by podjął pracę w spółce Wilson-Donoyafl. — Zawsze będziesz najemnym pracownikiem, synu, nawet jeśli ją poślubisz. To nieuczciwe, nie w porządku, ale tak już jest — stwierdził. — Ilekroć na ciebie popatrzą, przypomną sobie, kim byłeś na początku. Jednakże Peter mu nie uwierzył. Wrósł w świat Katie i uczynił go swoim, dawny natomiast, prawdziwy świat zaczął postrzegać jako coś, co istniało w innym życiu. To była przeszłość, egzotyczna przeszłość, z którą nie łączyły go żadne więzy. Miewał wrażenie, że urodził się i dorastał w Wisconsin tylko przez przypadek albo że chodzi o kogoś całkiem innego, bo on na tamtej farmie i w tamtym świecie nie był nigdy. Nawet Wietnam wydawał mu się znacznie bardziej rzeczywisty niż Wisconsin. Trudno było uwierzyć, że w istocie spędził tam przeszło dwadzieścia lat. Wystarczył rok, aby Peter przemienił się w biznesmena, światowca i nowojorczyka. Nie wygasła w nim miłość do rodziny, ale wystarczyło, że pomyślał, jak niewiele brakowało, by został farmerem, a przechodził go zimny dreszcz. Mimo szczerych wysiłków nie zdołał jednak przekonać ojca, że postępuje właściwie. Haskeil senior trwał niewzruszenie przy swoich obiekcjach i chociaż zgodził się w końcu przyjechać na ślub, to tylko dlatego, że miał już dość wysłuchiwania oracji syna. Niestety, los chciał inaczej — Peter poczuł się zdruzgotany, kiedy okazało się, że najbliżsi nie przyjadą na ślub: ojciec miał wypadek na traktorze i z ręką w gipsie i urazem pleców leżał w łóżku, Muriel oczekiwała przyjścia na świat czwartego dziecka, a Jack oczywiście nie chciał zostawić jej samej. Przygnębienie Petera rychło rozwiało się jak dym w obliczu nawału zajęć i spraw do załatwienia. W podróż poślubną pojechali do Europy, później przez wiele miesięcy nie mieli czasu, by wybrać się do Wisconsin. Zawsze albo Katie, albo Frank wiązali z Peterem swoje plany, on zaś podporządkowywał się chcąc nie chcąc. Toteż mimo solennych przyrzeczeń i najlepszych intencji państwo Haskellowie nie zdołali odwiedzić rodziny Petera, który na koniec obiecał ojcu, że przyjedzie na Boże Narodzenie i nic go przed tym nie powstrzyma. O zamiarach nie bąknął Katie ani słowem, uznając, że to jedyny sposób, aby je zrealizować. Kiedy tuż przed Swiętem Dziękczynienia starszy pan Haskell umarł na zawał serca, jego syna ogarnęły wyrzuty sumienia, żal, iż nie zdążył zrobić tego, co tak bardzo chciał uczynić. A Katie nie miała okazji poznać teścia. Na pogrzeb pojechali razem. Smutna ceremonia przebiegła w strugach deszczu. Katie z Peterem, przybitym i odrętwiałym, stali w sporej odległości od Muriel, jej męża i dzieci, różniąc się od nich tak bardzo, jak bardzo rasowy mieszczuch może się różnić od prawdziwego wieśniaka. Peter uznał to za znamienne. Pojął teraz ostatecznie, jak daleką przebył drogę i jak niewiele łączy go z bliskimi. Katie czuła się w ich towarzystwie zakłopotana i nie omieszkała tego Peterowi zakomunikować; z kolei Muriel, rzecz dla niej niezwykła, zachowywała się wobec Katie bardzo ozięble. Kiedy Peter poruszył ten temat w rozmowie z siostrą, ta wyrzuciła z siebie jednym tchem, że Katie jest tu obca, że chociaż została żoną Petera, nigdy nie widziała jego ojca, że nosi kosztowne futro i kapelusz i że wydawała się poirytowana koniecznością uczestniczenia w pogrzebie. Potem długo się kłócili, a w końcu oboje wybuchnęli płaczem. Napięcie między rodzeństwem wzrosło jeszcze bardziej po odczytaniu testamentu, w którym oj ciec farmę i wszystkie ruchomości zapisywał Muriel i Jackowi. Po wysłuchaniu słów adwokata Katie wyraźnie się rozzłościła. — Jak mógł ci to zrobić? — zapytała z gniewem, gdy znaleźli się sami w dawnym pokoju Petera, gdzie z pomalowanych na beżowo ścian łuszczyła się farba, a ceglaną podłogę pokrywalo linoleum. — Przecież on cię wydziedziczył! Peter rozumiał motywy ojca znacznie lepiej niż Katie i usiłował wytłumaczyć je żonie. — Nie mają nic oprócz tego zapomnianego przez Boga biednego gospodarstwa. To ich cale życie. A ja?... Robię karierę, mam dobrą pracę, ciebie. Ojciec wiedział, że nie zależy mi na farmie. — Mogliście ją sprzedać i podzielić pieniądze, a Muriel i Jack mieliby możliwość przeniesienia się w jakieś ciekawsze miejsce — zareplikowała trzeźwo, a Peter zorientował się, że niczego nie pojęła. Nie chcą tego robić, chociaż ojciec pewnie się obawiał, że podobna myśl mogłaby im postać w głowie. Nie życzył sobie, żebyśmy sprzedawali farmę, bo całe życie na nią ciężko pracował. Katie przemilczała, za jak okropne i zakazane miejsce uważa farmę Haskellów — rzeczywistość bowiem przerosła jej najgorsze oczekiwania — lecz Peter domyślił się prawdy ze spojrzenia, jakie mu posłała, i ciszy, która nagle zapadła w pokoju. Ogarnęła ją jednak bezmierna ulga, że teraz, gdy ojciec pozbawił Petera schedy, już nigdy więcej nie będą musieli tu przyjeżdżać. Wisconsin i gospodarstwo nieodwołalnie przechodziły do przeszłości. Peter miał przed sobą tylko jedną drogę naprzód. Kiedy wyjeżdżali, Muriel była wciąż naburmuszona, Peter zaś mial nieprzyjemne uczucie, iż żegna się ostatecznie nie tylko z ojcem, lecz również z siostrą. Czuł, że tego właśnie pragnie Katie, która nie mówiąc wprost, dawała mu do zrozumienia, iż chciałaby skupić w swoim ręku wszystko, co wiąże się z życiem męża: miłość, oddanie, poczucie obowiązku. Mogło się zdawać, że jest zazdrosna o Muriel i tę cząstkę życia Petera, którą reprezentuje jego siostra. Testament stał się wygodnym pretekstem, aby uciąć ten problem raz na zawsze. — Postąpiłeś słusznie, kiedy postanowiłeś stąd wyjechać i podjąć dalszą naukę — stwierdziła w samochodzie, nie dostrzegając, że jej mąż płacze. — Peter, nie tu jest twoje miejsce. Chciał zaoponować, powołać się na więzy rodzinne, lojalność wobec bliskich, tyle że przepełniony wyrzutami sumienia musiał przyznać, iż Katie ma całkowitą słuszność: to nie jest jego miejsce na Ziemi. Nigdy nim nie było. Wsiadając w Chicago do samolotu poczuł, jak ogarnia go przemożne poczucie ulgi. Znowu zdołał umknąć! Żywił podświadomą obawę, że farma przejdzie na niego wraz ze zobowiązaniem, by na niej gospodarował. Ojciec okazał jednak dostatecznie wiele rozsądku, znał Petera aż nazbyt dobrze. I oto farma nie należała do niego, a zatem nie mogła go zniszczyć. Stanowiła problem Muriel i Jacka. On, Peter, był wolny, zostawił za plecami farmę i wszystko, co się z nią wiązało. Miał tylko nadzieję, że równocześnie nie stracił Siostry. Milczał w czasie lotu i przez kilka następnych tygodni, opłakując śmierć ojca. Nie dzielił się swoim bólem z Katie, ponieważ był przekonany, że nie chce o tym słyszeć. Raz czy dwa zadzwonił do Muriel, ale nieustannie była zajęta przy dzieciach lub przy krowach. Nie miała czasu rozmawiać, a jeśli już cokolwiek mówiła, to wyłącznie na temat Katie. Peterowi nie podobały się jej komentarze i właśnie otwarte krytykowanie bratowej ostatecznie otworzyło przepaść między rodzeństwem. Wkrótce Peter przestał dzwonić. Bez reszty pogrążył się w pracy, odnajdując w niej ukojenie i spokój ducha. W biurze czul się jak w domu, a zresztą całe jego nowojorskie życie wydawało mu się nieomal rajem. Idealnie wpasował się w firmę, środowisko, życie towarzyskie, jakie organizowała im Katie. Można było odnieść wrażenie, iż w tych układach i takiej sytuacji tkwił zawsze. Zaprzyjaźnieni nowojorczycy traktowali Petera jak swoj ego i parskali śmiechem, kiedy mówił, że urodził się i dorastał na farmie. Niewielu dawało mu wiarę — powszechnie sądzono, że pochodzi z Nowego Jorku, Bostonu albo innego wielkiego miasta. Bez trudu również i z pełym zrozumieniem dostosował się do trybu życia swojej nowej rodziny. Frank Donoyan nalegał, aby córka i zięć zamieszkali w Greenwich w stanie Connecticut, tak samo jak on. Lubił tę miejscowość, był do niej przyzwyczajony i chciał mieć w pobliżu „swoją malutką”. Donoyanowie mieli mieszkanie w Nowym Jorku, gdzie mieściła się centrala firmy, ale zawsze mieszkali w Greenwich, o godzinę jazdy pociągiem od miasta. Peter szybko przyzwyczaił się do codziennych podróży i odbywał je wspólnie z Frankiem. Był zresztą zachwycony ich domem w Greenwich, był zachwycony swoim małżeństwem. Na ogół dogadywał się z Katie doskonale, a na jedyną kontrowersję — dotyczącą spadku i ewentualnej sprzedaży farmy — już dawno spuścili zasłonę milczenia, skoro nie mogli osiągnąć zgody. Sen z powiek spędzało mu tylko to, że ich pierwszy dom był podarunkiem od Franka. Peter nie chciał go przyjąć, ale ostatecznie uległ, czyniąc zadość błaganiom Katie, która marzyła o dużym domu i dzieciach, on zaś, przynajmniej na razie, nie mógł się zdobyć na tak znaczny wydatek. Dom, który Frank Z wdziękiem nazywał „prezentem ślubnym”, Peterowi wydawał się nieomal pałacem. Miał piękny taras, jadalnię, salon, wielki gabinet, pokój rodzinny i cudowną kuchnię w stylu rustykalnym. „Z chałupką, którą w Wisconsin ojciec zapisał Muriel, nie było porównania. Peter z głupią miną przyznawał czasem, że jest nim zachwycony. Frank zamierzał również zatrudnić na własny koszt pomoc domową, w tej kwestii wszakże Peter okazał stanowczość — oznajmił, że jeśli będzie trzeba, sam nauczy się gotować i sprzątać. Koniec końców obowiązki domowe wzięła na siebie Katie, chociaż przed Bożym Narodzeniem była już w tak zaawansowanej ciąży, że siłą rzeczy musiały spaść na Petera. Wypełniał je z entuzjazmem, podekscytowany perspektywą narodzin dziecka, w codziennych obrządkach widział bez mała mistyczny akt sprawiedliwości, rekompensatę za śmierć oj ca, która wciąż przejmowała go większym bólem, niż ktokolwiek mógł podejrzewać. Taki był początek owych przeżytych wspólnie owocnych osiemnastu lat. Podczas czterech pierwszych doczekali się trzech synów, później życie Katie wypełniała działalność charytatywna i w komitetach rodzicielskich, na rzecz lokalnej społeczności i ekologii postrzeganej w skali świata — czyli problemy, którymi Peter powinien by się interesować, lecz pochłonięty firmą, po prostu nie miał na nie czasu. Dlatego też Katie reprezentowała ich oboje. Katie nie była laikiem w interesach. Miała trzy lata, kiedy umarła jej matka, i odtąd, nieustannie kręcąc się u boku ojca, nauczyła się niejednego o firmie, jej finansach i problemach. Peter odnosił chwilami wrażenie, iż o spółce wie nadal więcej niż on, co często stwierdzał ze zdumieniem, kiedy po powrocie do domu poruszał taki czy inny temat. Była również niezwykle silnie związana z ojcem, z czego czasami rodziły się konflikty. Z reguły Frank, uczciwy realista, nie forsował zbytnio swoich poglądów, czasami jednak, popierany przez Katie na całej linii, trwał przy nich niewzruszenie. Dokonując od czasu do czasu bilansu plusów i minusów swojego małżeństwa, Peter przyznawał przed samym sobą, że tych pierwszych jest daleko więcej niż drugich. Jedyne, co położyło się cieniem na tym szczęśliwym okresie, była śmierć siostry: Muriel umarła na raka w dwudziestym dziewiątym roku życia, znacznie zatem wcześniej niż matka, ale również z braku opieki lekarskiej, na którą nie było jej stać. Dumna do końca, nie poprosiła Petera o pomoc — Jack zadzwonił do niego dopiero wtedy, kiedy Muriel leżała na łożu śmierci. Zrozpaczony Peter pojechał natychmiast do Wisconsin. Muriel zmarła kilka dni potem. Po niespełna roku Jack sprzedał farmę, ożenił się ponownie i przeniósł do Montany. Parę lat później napisał do Petera, prosząc o pieniądze. Peter wysłał mu czek, ale zgodziwszy się z argumentami Katie, że dzieci mają nową matkę i nowe życie, zrezygnował z odwiedzin u Jacka i siostrzeńcow. Było to pod pewnymi względami najlepsze wyjście, chociaż wielokrotnie budziło w Peterze wyrzuty sumienia. Tyle że miał własne życie, własną rodzinę, o którą należało się troszczyć, musiał niekiedy toczyć własne bitwy. Jedna z takich bitew — należałoby ją raczej nazwać batalią rozegrała się przed czterema laty, gdy powstał problem wyboru szkoły średniej dla najstarszego syna Haskellów, Mike”a. Jak sięgnąć pamięcią, każdy męski potomek rodu Donoyanów uczęszczał do Andoyer, Frank więc, przy pełnym poparciu córki, zdecydowanie opowiadał się za takim właśnie rozwiązaniem. Peter stanowczo się temu sprzeciwiał, pragnął bowiem, aby aż do rozpoczęcia studiów syn mieszkał w domu, Frank wszakże bez trudu sobie z nim poradził: czyż nie Mike ma decydujący głos w tej sprawie? Chłopak, przekonany przez dziadka, że bez renomowanej szkoły średniej nie może liczyć na studia W renomowanej uczelni, odpowiednie kontakty, a W przyszłości lukratywną posadę, chciał się uczyć w Andoyer. Peter argumenty teścia uznał za absurdalne: on przecież w życiu nie słyszał o Andoyer, studiował najpierw na Uniwersytecie Stanu Michigan, potem wieczorowo w Chicago, a daje sobie radę zupełnie dobrze i stoi na czele jednej z najpoważniejszych firm w kraju. Nic jednak nie przygotowało go na odpowiedź syna, Mike bowiem rzeki krótko: — Taak, ale ty się w nią wżeniłeś, tato. A to zupełnie co innego. Musiał wyczytać z oczu ojca, jak bardzo go zranił, pospiesznie więc i nieudolnie zaczął wyjaśniać, że miał na myśli „co innego” i że dwadzieścia lat temu sprawy w ogóle stały inaczej. Obaj wszakże dobrze wiedzieli, że to tylko słowa. W końcu zatem Mike pojechał do Andoyer, teraz natomiast, również idąc w ślady dziadka, miał rozpocząć studia w Princeton. Paul także uczył się w Andoyer i tylko najmłodszy, Patrick, nie chcąc we wszystkim małpować braci, zastanawiał się nad inną szkołą średnią - na przykład w Kali.. fornjj. Peter pragnąłby, aby chociaż on został w domu, lecz mial świadomość że jest skazany na porażkę. Nauka w szko-. łach z internatami była rodzinną tradycją Donoyanów Nawet Katie, tak przecież związana z ojcem, uczyła się u Miss Porter. Argument Franka o świetlanej przyszłości i użytecznych kontaktach skutecznie wytrącał mu z dłoni wszelki oręż, godził się więc z nieuchronnym, chociaż nie potrafił oprzeć się UCZiJCj osamotnienia kiedy synowie rozjeżdżali się do szkół. Byli wraz z Katie jego rodziną, jedyną rodziną. Nie Przyznając się do tego przed żoną, tęsknił za Muriel i rodzicami, lecz cóż z tego, skoro Wszyscy nie żyli? Nie licząc porażek w Życiu osobistym, zawsze odnosił Sukcesy — był człowiekiem wysoko postawionym, robił świetną karierę, doskonale zarabiał. Nic więc dziwnego, że kiedy tylko było go na to stać, przenieśli się do nowego, większego domu. To już nie był prezent od Franka. Dom leżał w Greenwich na pięknej sześcioakrowej posesji. Petera wprawdzie pociągało miasto, był wszakże świadom, że ważniejsza jest woła Katie, która w Greenwich mieszkała od urodzenia. Poza tym tutaj mieściły się rozmaite elementy ich szczęśliwego życia — podstawówka synów, komitety, w których udzielała się Katie, tu mieszkał jej ojciec. Nadal, choć już nie z takim zaangażowaniem jak ongiś, zajmowała się jego gospodarstwem, prócz tego często odwiedzali Franka po prostu po to, żeby pogawędzić albo pograć w tenisa. Latem, również za namową Franka, jeździli do Martha”s Vineyard, gdzie Donoyanowie mieli imponującą posiadłość. Miejscowość była naprawdę cudowna i Peter zakochał się w niej bez pamięci. Kiedy mógł sobie na to pozwolić, zrezygnował z przybudówki, którą na swoich włościach wypożyczał im Frank, i kupił w pobliżu uroczą, chociaż znacznie skromniejszą posesję. Przepadali za nią synowie, zwłaszcza odkąd Frank wybudował dla nich osobny bungalow, do którego mogli bez ograniczeń zapraszać przyjaciół. Czynili to nieustannie. Peter nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy w Martha”s Vineyard nie otaczał go przynajmniej tuzin młodzieży. Haskellowie prowadzili życie wygodne i beztroskie. Peter miał wewnętrzne przekonanie, że chociaż w sferze spraw rodzinnych szedł niekiedy na kompromis, to na płaszczyźnie zawodowej ani razu nie uczynił ofiary ze swej uczciwości i zasad. Frank zresztą dawał mu w interesach praktycznie wolną rękę, a błyskotliwe pomysły Petera pozwoliły firmie rozrosnąć się do rozmiarów, o jakich Frank nawet nie śnił. Sugestie Petera były bezcenne, jego decyzje śmiale, lecz pewne. Frank dobrze wiedział, co robi, gdy zatrudniał Petera; nie popełnił również omyłki, kiedy mianował trzydziestosiedmioletniego zięcia dyrektorem naczelnym spółki. Od samego początku Peter kierował firmą po mistrzowsku. Z siedmiu lat jego pracy na stanowisku dyrektorskim cztery poświęcono na opracowanie yicotecu, idei niezmiernie kosztownej, lecz śmiałej i porywającej. To Peter wymyślił ten lek i to on, przekonawszy Franka do przedsięwzięcia co prawda drogiego, lecz obiecującego w perspektywie olbrzymie zyski, pchnął tym tropem całe szwadrony naukowców. Postrzegał w yicotecu spełnienie życiowych marzeń, dar uczyniony całej ludzkości przez człowieka uwikłanego w samolubny, płytki i nastawiony wyłącznie na dochód świat biznesu. Ani przez chwilę nie opuszczało go przy tym wspomnienie matki i Muriel: mogłyby zostać uratowane, przynajmniej pożyć dłużej, gdyby miały do dyspozycji taki środek jak vicotec. Teraz mógł pomagać obcym, tysiącom chorych, którym ubóstwo bądź oddalenie od wielkich miast i dobrych szpitali nie pozwalało podjąć skutecznej walki z toczącym ich rakiem. Peter wyrwał się z zadumy i wyjrzał przez szybę. Taksówka zbliżała się do centrum Paryża. Zawsze darzył to miasto szczególnym uczuciem, ono sprawiało, że serce biło mu szybciej. Kiedy przed piętnastu laty przyleciał tu po raz pierwszy, wydało mu się, że dopiero wtedy otworzyły mu się oczy na świat. Był to dzień święta narodowego i Peter pamiętał, że jadąc Polami Elizejskimi, ujrzał na Łuku Triumfalnym majestatycznie powiewającą flagę francuską. Kazał zatrzymać taksówkę, wysiadł i z zakłopotaniem stwierdził, że ma łzy w oczach. Katie często zeń żartowała, iż zapewne tak bardzo kocha Paryż, bo w którymś z poprzednich żywotów był Francuzem. Sam Peter nie potrafiłby racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego Paryż znaczy dla niego tak wiele: było to miasto piękne, pełne jakiejś czarownej mocy, poza tym zawsze dostarczało mu wspaniałych wrażeń. Tym razem na pewno nie będzie inaczej. Nawet rozmowa z posępnym zwykle Paulem-Louisem Suchardem stanie się radosnym świętem. Taksówka przemknęła przez plac Inwalidów, obok gmachu Opery, wjechała na plac Vendóme i Peter poczuł się jak w domu. Nietrudno było sobie wyobrazić, jak przez plac, ozdobiony pośrodku pomnikiem Napoleona, przetaczają się karoce wiozące francuskich arystokratów upudrowanych pod białymi perukami, odzianych w atłasowe pludry i aksamitne surduty. Była to wizja tak groteskowa, że Peter uśmiechał się pod nosem, kiedy wysiadał z auta i płacił taksówkarzowi. Portier niezwłocznie rozpoznał przybyłego — rozpoznawał wszystkich stałych gości — i nieznacznym gestem polecił boyowi zająć się walizką Petera. Fasada Ritza, wyróżniająca się tylko niewielkim podcieniem, wręcz ginęła pośród licznych w tej okolicy ekskluzywnych sklepów, głównie jubilerskich: Chaumeta, Boucherona i Rosenthala, ale także firmowych butików większych i mniejszych projektantów mody — na przykład w rogu placu mieścił się firmowy sklep Coco Chanel. Ritz jednak stanowił bodaj najważniejszy element tego miejsca. Peter zwykł mawiać, że nigdzie na świecie nie ma hotelu, który mógłby się z nim równać: dawał gościom wygodę graniczącą z przepychem, czynił to zaś w niezrównanym stylu. Peter miewał wyrzuty sumienia, zatrzymując się w Ritzu podczas podróży służbowych, lecz polubił ten hotel zbyt mocno, aby pod jakimkolwiek pretekstem skorzystać z usług innego. Ritz zresztą był jedną z nielicznych ekstrawagancji, na jakie Peter pozwalał sobie w swym prozaicznym życiu, podporządkowanym bez reszty rutynie i rozsądkowi. Ritz, ze swoją subtelną elegancją, brokatami na ścianach i przepięknymi antycznymi kominkami, nie rozczarował go ani razu. Co więcej, pokonawszy obrotowe drzwi do foyer, Peter niezwłocznie zaczynał odczuwać niepojęte podniecenie. Bo ten hotel był jak piękna kobieta, która cudownie umalowana, jeszcze bardziej oszałamiająca niż podczas poprzedniej randki, czeka nań wiernie z otwartymi ramionami. Uwielbiał nawet chwilę, gdy powitany przez recepcjonistę w liberii, czekał na dopełnienie formalności i klucz, obserwując w tym czasie innych gości. Po jego lewej stronie stał przystojny niemłody Latynos w towarzystwie uderzająco pięknej młodej kobiety w czerwonej sukni. Rozmawiali po hiszpańsku. Dziewczyna miała nieskazitelny manikiur i olbrzymi brylant na palcu lewej ręki. Uśmiechnęła się, pochwyciwszy spojrzenie Petera. Nic dziwnego: zwracał uwagę prezencją, a także zespołem owych szczególnych cech, jakie miewają osoby znaczące, obyte i świadome tego. Gdyby Latynoska miała okazję przyjrzeć się Peterowi dokładniej, zapewne zwróciłaby uwagę, że pod fasadą kryje się dobroć, młodzieńczość i tak rzadka u osób dzierżących władzę życzliwość. Dostrzegła jednak tylko niezmiernie przystojnego mężczyznę o silnych czystych dłoniach, krawat od Hermsa, neseser, angielskie buty, doskonale skrojony garnitur... Ale i to wystarczyło, by opornie kierowała wzrok na swojego towarzysza. Z drugiej strony Petera stali trzej dobrze ubrani Japończycy w starszym wieku; palili papierosy i dyskretnie ze sobą konferowali; czwarty, znacznie młodszy, z szacunkiem trzymał się na uboczu. Odwróciwszy od nich głowę, Peter zauważył nagłe poruszefie przy drzwiach obrotowych, które najpierw, niczym automat z gumą do żucia, wypluły czterech smagłych osiłków W ciemnych garniturach, potem dwóch następnych, a wreszcie trzy urodziwe niewiasty w różnobarwnych, lecz jednego kroju kostiumach od Diora. Wszystkie miały nienaganny makijaż i kilogramy biżuterii na sobie. Ochroniarze otoczyli je ciasnym wianuszkiem, a wtedy w drzwiach ukazal się znacznie od nich starszy dystyngowany Arab. Król Chaled — usłyszał Peter w pobliżu czyjś szept. — Albo jego brat.., tak, wszystkie trzy żony... przyjechali na miesiąc... mają całe czwarte piętro z widokiem na ogród... Król Chaled przemaszerował przez foyer w towarzystwie ośmiu, jak naliczył Peter, ochroniarzy, trzech żon i kilkunastu innych członków orszaku. Przybycie arabskiego władcy wzbudziło takie zainteresowanie, że nikt nie spostrzegł Catherine Deneuye spieszącej do restauracji na lunch i nikt nie pomyślał, że w Ritzu mieszka akurat również Clint Eastwood, który kręci film pod Paryżem. Słynne twarze i wielkie nazwiska były tu na porządku dziennym. Peter niejednokrotnie zadawał sobie pytanie, czy kiedykolwiek będzie dość zblazowany, by je ignorować — teraz nawet nie usiłował udawać znudzenia, jak ten i ów spośród stałych gości, ale bezceremonialnie przypatrywał się arabskiemu monarsze, który krocząc majestatycznie, gawędził półgłosem ze swoim ministrem czy doradcą, urodziwym małżonkom władcy, zwalistym ochroniarzom, którzy nie dopuszczali, aby ktoś postronny nadmiernie zbliżył się do ich podopiecznych. Wzdrygnął się, gdy usłyszał za plecami pogodny głos: — Dzień dobry, panie HaskeH. Radzi jesteśmy witać pana znowu w naszych progach. — Ja też się cieszę, że tu jestem — odparł Peter, uśmiechając się do młodego recepcjonisty, który miał go obsłużyć. Zaproponował pokój na trzecim piętrze, co nie miało znaczenia dla Petera, który żywił przekonanie, że w Ritzu nie ma lepszych i gorszych pokoi. — Wygląda na to, że macie ruch jak zwykle. — Jak zwykle... — zgodził się recepcjonista, podsuwając mu formularz. Zerknął do jego paszportu, podał boyowi numer pokoju, a następnie gestem zaprosił Petera, by podążył za nim. — Pozwoli pan, że zaprowadzę go do pokoju. Minęli bar i restaurację, pełną wyelegantowanych biesiadników; w kącie sali Peter wyłowił sylwetkę pięknej jak zawsze Catherine Deneuye, która śmiejąc się mówiła coś do towarzysza. To właśnie w Ritzu zachwycało go najbardziej — twarze, ciekawi ludzie, niepowtarzalna atmosfera. Kiedy idąc w kierunku wind mijali rząd witr