1887
Szczegóły |
Tytuł |
1887 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1887 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1887 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1887 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Gabriel Garcia Marquez
Szara�cza
Muza SA
Warszawa 1995
prze�o�y�
Carlos Marrodn Casas
producent wersji brajlowskiej
Altix Sp. z o.o.
ul. Surowieckiego 12A
tel/fax 644-93-77
Warszawa 1997.
tw�rca wersji dyskietkowej
Beata Witkowska
Normalny
0 g t t
Normalny
Wydana w 1955 r., cho� uko�czona osiem lat wcze�niej, "Szara�cza" jest pierwsz� powie�ci� wybit�
nego pisarza kolumbijskiego Gabriela Garcii Mrqueza. Uwa�ny czytelnik utwor�w tego pisarza do�
strze�e pewn� lini�, najistotniejsz� w jego tw�rczo�ci, kt�ra zaczyna si� od "Szara�czy", biegnie
przez opowiadanie ze zbioru "W tym mie�cie nie ma z�odziei" (m. in. "Wtorkowe popo�udnie"
i "Dzie� po sobocie"), zatrzymuje na opowiadaniu z roku 1961 - "Morze utraconego czasu", by
wreszcie osi�gn�� pe�ni� w "Stu latach samotno�ci". Ta linia to fikcyjny �wiat Macondo.
"Szara�cza" jest elegi� - pisze meksyka�ski krytyk Emmanuel Carballo - responsorium na trzy g�osy,
w kt�rym za pretekst s�u�y samob�jstwo pewnego m�czyzny i nienawi��, jak� miasteczko odczuwa
wobec jego trupa, po to, by opowiedzie� o �yciu i zdarzeniach wyr�niaj�cych pewne postacie zwi��
zane z trudnymi latami powstania, rozkwitu i upadku Macondo. Struktura, umy�lnie chaotyczna
i zagmatwana, tworzy fundament, na jakim odt�d spoczywa� b�dzie powie�ciowy �wiat Garcii
Mrqueza, i stanowi pierwsz� zapowied� wielkiej sztuki tego autora, kt�ry w momencie najbardziej
nieoczekiwanym lekko przechodzi od rzeczywisto�ci do wyobra�ni (...), od prostoty do dwuznacz�
no�ci, a nawet hermetyzmu.
0 1 72 0 3 1
Dla Germana Vargasa
A za� obwie�ci�, aby Polinika
Nieszcz�sne zw�oki bez czci pozosta�y,
By nikt ich p�aka�, nikt grze�� si� nie wa�y�;
Maj� wi�c le�e� bez �ez i bez grobu
Na pastw� ptakom �ar�ocznym i straw�.
S�ycha�, �e Kreon czcigodny dla ciebie,
Co m�wi�, dla mnie te� wyda� ten ukaz
I �e tu przyjdzie, by tym go og�osi�,
Co go nie znaj�, nie na wiatr zaiste
Rzecz t� stanowi�c, lecz gro��c zarazem
Kamienowaniem ukazu przest�pcom.
Sofokles "Antygona" (przek�ad Kazimierza Morawskiego)
Nagle, jakby tr�ba powietrzna zapu�ci�a korzenie w samym �rodku miasteczka, zjawi�a si� kom�
pania bananowa, a w �lad za ni� szara�cza. Wymieszana, wrzaskliwa szara�cza, z�o�ona z odpad�
k�w ludzkich, resztek z innych miasteczek; plewy wojny domowej, kt�ra wydawa�a si� coraz bar�
dziej odleg�a i nierzeczywista. Szara�cza by�a bezlitosna. Zatruwa�a wszystko zbe�tan� woni� t�u�
m�w, odorem wydzielin sk�ry i skrytej �mierci. W niespe�na rok rozrzuci�a po miasteczku zgliszcza
wielu wcze�niejszych od niej katastrof, rozsia�a po ulicach sw�j zagmatwany baga� odpadk�w.
A odpady te, b�yskawicznie, w osza�amiaj�cym, nieoczekiwanym rytmie burzy, zacz�y oddziela� si�,
indywidualizowa�, by to, co by�o uliczk� ograniczon� z jednej strony rzek�, a z drugiej zagrod� dla
zmar�ych, przemieni� z czasem w odr�bne, spl�tane miasteczko, wzniesione z odpadk�w innych
miast.
Przyby�y tu, wymieszane z ludzk� szara�cz�, porwane przez jej rw�c� si��, odpadki ze sklep�w,
szpitali, dom�w rozrywki, elektrowni; odpadki samotnych kobiet i m�czyzn, kt�rzy przywi�zywali
mu�a do s�upa przed zajazdem, maj�c za ca�y baga� drewniany kufer lub tobo�ek z ubraniem, a kt�
rzy po kilku miesi�cach posiadali ju� w�asny dom, dwie kochanki i stopie� wojskowy, cho� z jego
nadaniem dotychczas zwlekano, bo zbyt p�no ruszyli na wojn�.
Nawet odpadki smutnej, miejskiej mi�o�ci trafi�y do nas z szara�cz�, zbudowa�y najpierw ma�e
drewniane domki z wydzielonym k�cikiem, gdzie resztki polowego ��ka by�y ponurym legowiskiem
na jedn� noc, p�niej ha�a�liw�, nielegaln� ulic�, wreszcie, w �rodku miasteczka, miasteczko rozpus�
ty.
W�r�d tej wichury, tej burzy nieznanych twarzy, namiot�w rozbitych na placach, chodnikach,
w t�umie m�czyzn przebieraj�cych si� na ulicy, kobiet siedz�cych na kufrach, pod otwartymi paraso�
lami, w�r�d nieko�cz�cych si� stad mu��w, opuszczonych, zdychaj�cych z g�odu w stajni przy zaje��
dzie, my - pierwsi - byli�my ostatni; to my byli�my przybyszami.
Po wojnie, gdy przybyli�my do Macondo i docenili�my jego ziemi�, wiedzieli�my, �e szara�cza
kiedy� i tak nadleci, ale nie przeczuwali�my si�y uderzenia. Gdy poczuli�my wi�c nadej�cie lawiny,
jedyne, co mogli�my zrobi�, to wynie�� talerz, widelec i n� przed drzwi, usi��� cierpliwie i czeka�,
a� nowo przybyli poznaj� nas. Wtedy poci�g zagwizda� po raz pierwszy. Szara�cza zak��bi�a si�, ru�
szy�a powita� go, a zawracaj�c straci�a impet, lecz osi�gn�a jedno�� i solidn� trwa�o��; i podda�a si�
ziemi, zapad�a w ni� i sta�a si� jej cz�ci� jak wschodz�ce ziarno.
(Macondo, 1909)
1
Po raz pierwszy zobaczy�em trupa. Jest �roda, ale czuj� si�, jakby to by�a niedziela, bo nie po�
szed�em do szko�y i w�o�yli mi to ubranie z zielonego welwetu, kt�re mnie uwiera w jedno miejsce.
Trzymaj�c si� r�ki mamy, id�c za dziadkiem, kt�ry przy ka�dym kroku postukuje lask�, �eby na co�
nie wpa�� (jak jest ciemno, to niedowidzi i kuleje), przeszed�em obok lustra w salonie i zobaczy�em
siebie ca�ego, w zielonym ubranku z bia�� nakrochmalon� kokard�, kt�ra uwiera mnie w szyj�. Zo�
baczy�em si� w okr�g�ym, zabrudzonym lustrze i pomy�la�em: "To jestem ja, taki, jakby dzi� by�a
niedziela".
Przyszli�my do domu, gdzie jest umar�y.
W zamkni�tym domu upa� a� dusi. Na ulicach s�ycha� bzyczenie s�o�ca i nic wi�cej. Powietrze
jest nieruchome; ma si� wra�enie, �e mo�na go dotkn��, skr�ci� jak cienk� blaszk�. W pokoju, gdzie
po�o�yli trupa, pachnie kuframi, ale nigdzie ich nie widz�. W k�cie hamak zawieszony z jednego
ko�ca na k�ku. Pachnie odpadkami. I my�l�, �e zniszczone i prawie rozpadaj�ce si� przedmioty,
ustawione woko�o, maj� wygl�d rzeczy, kt�re powinny pachnie� odpadkami, cho� tak naprawd�
mog� mie� inny zapach.
Zawsze my�la�em, �e zmarli musz� mie� kapelusz. Teraz widz�, �e nie. Widz�, �e maj� twarz
stalowego koloru i szcz�k� obwi�zan� chustk�. Widz�, �e maj� usta troch� otwarte, a za sinymi war�
gami brudne i nier�wne z�by. Widz�, �e maj� z jednej strony przygryziony j�zyk, gruby, ciastowaty,
troch� ciemniejszy od twarzy, kt�ra ma taki sam kolor jak palec �ci�ni�ty nitk�. Widz�, �e oczy maj�
otwarte o wiele bardziej ni� zwyk�y cz�owiek, �akome i wytrzeszczone, i �e sk�ra wygl�da jakby by�a
z wilgotnej, ubitej ziemi. My�la�em, �e umar�y wygl�da jak spokojny, �pi�cy cz�owiek, a teraz widz�,
�e na odwr�t. Widz�, �e wygl�da jak cz�owiek przebudzony i w�ciek�y, jakby po b�jce.
Mama te� ubra�a si� tak, jakby dzi� by�a niedziela. W�o�y�a stary s�omkowy kapelusz, kt�ry za�
krywa jej uszy, i czarn� sukni�, zapi�t� u g�ry, z d�ugimi r�kawami. A �e dzi� jest �roda, patrz� na
ni� jak na dalek�, nieznan� osob� i wydaje mi si�, �e chce mi co� powiedzie�, kiedy dziadek wstaje,
�eby przywita� ludzi, kt�rzy przynie�li trumn�. Mama siedzi ko�o mnie, plecami do zamkni�tego
okna. Oddycha ci�ko i co chwila poprawia sobie w�osy, bo wy�a�� jej spod w�o�onego w biegu ka�
pelusza. M�j dziadek rozkaza� ludziom, �eby ustawili trumn� przy ��ku. Dopiero wtedy zauwa�y�
�em, �e umar�y rzeczywi�cie mo�e si� w niej zmie�ci�. Kiedy m�czy�ni przynie�li skrzyni�, pomy�la�
�em, �e jest za ma�a na to cia�o, kt�re zajmuje ca�e ��ko.
Nie wiem, po co mnie przyprowadzili. Nigdy nie by�em w tym domu i nawet my�la�em, �e nikt
tu nie mieszka. Jest to du�y dom na rogu, kt�rego drzwi, jak mi si� wydaje, nigdy nikt nie otwiera�.
Zawsze my�la�em, �e dom jest pusty. Dopiero teraz, po tym jak mama mi powiedzia�a: "Dzi� nie p�j�
dziesz do szko�y", a ja si� nie ucieszy�em, bo powiedzia�a mi to powa�nym, suchym g�osem, i zoba�
czy�em, jak wr�ci�a z moim welwetowym ubraniem i nic nie m�wi�c w�o�y�a mi je, i ruszyli�my
w stron� drzwi, �eby do��czy� do mojego dziadka, a potem min�li�my trzy domy, co oddzielaj� ten
dom od naszego, dopiero wtedy zauwa�y�em, �e kto� na tym rogu mieszka�. Kto�, kto umar� i kto
musi by� tym cz�owiekiem, o kt�rym my�la�a moja mama, kiedy powiedzia�a: "Musisz by� bardzo
grzeczny na pogrzebie doktora".
Wchodz�c nie zobaczy�em trupa. Zobaczy�em mojego dziadka, jak rozmawia� z m�czyznami,
a p�niej zobaczy�em, �e daje nam znak, �eby�my poszli za nim. Pomy�la�em wtedy, �e kto� jest
w pokoju, ale wchodz�c wyczu�em, �e pok�j jest ciemny i pusty. Zaduch uderzy� mnie od razu
w twarz i poczu�em ten smr�d odpadk�w, kt�ry na pocz�tku by� mocny i trwa�y, a kt�ry teraz, tak
jak i zaduch, nap�ywa fala za fal� i znika. Mama poprowadzi�a mnie za r�k� przez ciemny pok�j
i posadzi�a w k�cie obok siebie. Dopiero po chwili zacz��em odr�nia� rzeczy w pokoju. Zobaczy�
�em mojego dziadka, jak wal�c lask� w uchwyt pr�buje otworzy� okno, jakby sczepione z framug�,
przylutowane do drewna futryny, i zobaczy�em, jak po ka�dym uderzeniu unosi si� kurz z marynarki.
Odwr�ci�em g�ow� w t� stron�, gdzie teraz stan�� m�j dziadek, bo zrezygnowa� ju� z otwarcia okna,
i dopiero teraz zauwa�y�em, �e kto� le�y na ��ku. �e le�y ciemny, wyci�gni�ty, nieruchomy m꿽
czyzna. Wtedy odwr�ci�em si� do mamy, kt�ra siedzia�a ci�gle daleka i powa�na i patrzy�a w innym
kierunku. A �e stopy nie si�gaj� mi do ziemi, tylko wisz� w powietrzu, wi�c pod�o�y�em r�ce pod
uda, tak �e d�onie le�a�y na krze�le, i zacz��em macha� nogami, o niczym nie my�l�c, dop�ki nie
przypomnia�em sobie, �e mama powiedzia�a mi: "Musisz by� bardzo grzeczny na pogrzebie dokto�
ra". Wtedy poczu�em co� zimnego na plecach, znowu rozejrza�em si� i zobaczy�em tylko �cian� z su�
chego, pop�kanego drewna. Ale to by�o tak, jakby ze �ciany kto� mi powiedzia�: "Nie machaj noga�
mi, bo cz�owiek, kt�ry le�y na ��ku, to doktor, i on nie �yje". I kiedy popatrzy�em na ��ko, to ju�
go nie zobaczy�em takiego jak przedtem. Teraz ju� nie le�a�, tylko by� nie�ywy.
Od tej chwili, cho�bym nie wiem jak stara� si� nie patrze� na niego, czu�em, jakby kto� trzyma�
mnie za g�ow� i odwraca� j� w tamt� stron�. I chocia� robi� wszystko, �eby patrze� gdzie indziej, to
i tak wsz�dzie go widz�, z wytrzeszczonymi w ciemno�ciach oczami, z zielon� i nie�yw� twarz�.
Nie wiem, dlaczego nikt nie przyszed� na pogrzeb. Przyszed� m�j dziadek, mama i czterej India�
nie, kt�rzy pracuj� dla mojego dziadka. Indianie przynie�li torb� z wapnem i wysypali je do trumny.
Gdyby moja mama nie by�a taka dziwna i zamy�lona, zapyta�bym j�, po co to robi�. Nie rozumiem
,dlaczego musieli wrzuci� wapno do skrzyni. Kiedy torba by�a ju� pusta, jeden z m�czyzn wytrz�s�
n�� j� nad trumn�, posypa�y si� jeszcze resztki, bardziej podobne do trocin ni� do wapna. Wzi�li
umar�ego za r�ce i nogi. Ma zwyk�e spodnie z szerokim czarnym paskiem i szar� koszul�. Ma tylko
lewy but. Jest, jak m�wi Ada, jedn� nog� kr�lem, a drug� niewolnikiem. Prawy but le�y rzucony na
��ku. Zmar�y na ��ku wygl�da�, jakby mu nie by�o najlepiej. Wydaje si�, �e w trumnie jest mu wy�
godniej, �e jest spokojniejszy, a twarz, kt�ra by�a twarz� cz�owieka �ywego, przebudzonego jak po
jakiej� b�jce, jest teraz wypocz�ta i pewna. profil mu z�agodnia�, jakby tam, w trumnie, czu� si� na
swoim miejscu, kt�re nale�y mu si� jako umar�emu.
M�j dziadek ca�y czas chodzi� po pokoju. Zebra� jakie� przedmioty i w�o�y� je do trumny. Zno�
wu popatrzy�em na mam�, mia�em nadziej�, �e mi powie, dlaczego dziadek wrzuca te rzeczy do
trumny. Ale mama siedzi bez ruchu w czarnej sukience i wydaje si�, �e usi�uje nie patrze� w to miej�
sce, gdzie le�y umar�y. Ja te� chc� to zrobi�, ale nie mog�. Ci�gle si� w niego wpatruj�, dok�adnie go
ogl�dam. Dziadek wrzuca jak�� ksi��k� do trumny, daje znak ludziom i trzech z nich przykrywa
wiekiem trupa. Dopiero wtedy czuj�, �e si� uwolni�em od r�k, kt�re trzyma�y moj� g�ow� i odwra�
ca�y w tamt� stron�, i zaczynam rozgl�da� si� po pokoju.
Znowu patrz� na moj� mam�. Mama, po raz pierwszy od kiedy przyszli�my do tego domu, pa�
trzy na mnie i u�miecha si� wymuszonym, nic nie m�wi�cym u�miechem; i z daleka s�ysz� gwizd po�
ci�gu, kt�ry znika za ostatnim zakr�tem. S�ysz� jaki� ha�as w k�cie, gdzie jest trup. Widz�, jak jeden
z m�czyzn podnosi troch� wieko, a dziadek wk�ada do trumny but, ten, co go zapomnieli wzi��
z ��ka. Poci�g znowu gwi�d�e, coraz dalej, i nagle my�l�: "Jest wp� do trzeciej". I przypominam
sobie, �e o tej porze (kiedy poci�g gwi�d�e na ostatnim zakr�cie miasteczka) ch�opcy w szkole usta�
wiaj� si� w szereg przed dzwonkiem na pierwsz� popo�udniow� lekcj�.
"Abraham" - my�l�.
Nie powinnam by�a przyprowadza� dziecka. To widowisko nie jest odpowiednie dla niego.
Mnie samej, doros�ej, prawie trzydziestoletniej kobiecie, szkodzi ta atmosfera udziwaczniona przez
obecno�� trupa. Mogliby�my teraz wyj��. Mogliby�my powiedzie� ojcu, �e nie czujemy si� dobrze
w tym pokoju, gdzie przez siedemna�cie lat rozsypywa� si� w proch cz�owiek odizolowany od
wszystkiego, co nazwa� mo�na przyja�ni� lub wdzi�czno�ci�. Mo�e m�j ojciec by� jedyn� osob�, da�
rz�c� go jak�� sympati�. Niepoj�t� sympati�, kt�ra teraz przyda si� temu cz�owiekowi, by nie zgni�
w tych czterech �cianach.
Martwi mnie �mieszno��, jaka jest w tym wszystkim. Niepokoi mnie my�l, �e po jakim� czasie
b�dziemy musieli wyj�� na ulic�, i�� za trumn�, kt�ra w nikim nie wzbudzi nic pr�cz zadowolenia.
Wyobra�am sobie w oknach twarze kobiet patrz�cych na mnie i dziecko, jak idziemy za trumn�
z gnij�cym wewn�trz cia�em tej jedynej osoby, kt�r� miasteczko tak w�a�nie chcia�o ujrze�; odpro�
wadzan� na cmentarz po�r�d bezwzgl�dnego osamotnienia, odprowadzan� przez trzy osoby, zdecy�
dowane spe�ni� mi�osierny uczynek, kt�ry powinien by� pocz�tkiem ich w�asnej ha�by. Mo�liwe, �e
ta decyzja ojca sprawi, �e jutro nie znajdzie si� nikt, kto got�w by�by p�j�� za nasz� trumn�.
Chyba dlatego przyprowadzi�am dziecko. Kiedy ojciec niedawno powiedzia�: "Musisz mi towa�
rzyszy�", pierwsze, co mi przysz�o na my�l, to wzi�� z sob� dziecko, �eby czu� si� bezpieczniej. Te�
raz jeste�my tu, w duszne, wrze�niowe popo�udnie, czuj�c, �e wszystkie otaczaj�ce nas rzeczy to
bezlito�ni szpiedzy naszych wrog�w. Ojciec nie ma si� czym przejmowa�. W rzeczywisto�ci przez
ca�e �ycie tak w�a�nie post�powa�; zawsze wype�nia� najb�ahsze zobowi�zania, nic sobie nie robi�c
z konwenans�w, doprowadzaj�c ludzi do bia�ej gor�czki. Ju� dwadzie�cia pi�� lat temu, kiedy ten
cz�owiek zjawi� si� w naszym domu, ojciec powinien by� si� domy�li� (widz�c absurdalne zwyczaje
go�cia), �e dzi� nie b�dzie w miasteczku nikogo, kto by�by got�w bodaj rzuci� trupa s�pom na po�
�arcie. Mo�e ojciec przewidzia� wszystkie przeszkody, wzi�� pod uwag� ewentualne trudno�ci. A te�
raz, po dwudziestu pi�ciu latach, czuje chyba, �e jest to zaledwie wype�nienie d�ugo obmy�lanego
zadania, kt�re i tak mimo wszystko doprowadzi�by do ko�ca, nawet gdyby musia� sam wlec trupa
ulicami Macondo.
A jednak gdy wybi�a godzina, nie mia� odwagi zrobi� tego sam i zmusi� mnie; �ebym wzi�a
udzia� w spe�nieniu tej niewybaczalnej obietnicy, kt�r� z�o�y� chyba na d�ugo przedtem, zanim zdol�
na by�am do samodzielnego my�lenia. Gdy powiedzia� mi: "Musisz mu towarzyszy�", nie starczy�o
mi czasu, by zastanowi� si� nad konsekwencjami jego s��w, nie mog�am rozwa�y�, ile �mieszno�ci
i ha�by kryje si� w poch�wku cz�owieka, kt�rego wszyscy pragn�li ujrze� rozsypuj�cego si� w proch
w tej norze. Bo ludzie nie tylko oczekiwali; ale i przygotowywali si� na to, by sprawy potoczy�y si�
w�a�nie w taki spos�b, pragn�li tego ca�ym sercem, bez wyrzut�w sumienia, nawet z satysfakcj� wy�
przedzaj�c� dzie�, w kt�rym poczuj� rozkoszny od�r tego rozk�adaj�cego si� cia�a, smr�d rozno�
szony po ca�ym miasteczku, gdzie nie b�dzie ani jednej wstrz��ni�tej, poruszonej czy zgorszonej
osoby, a jedynie ludzie w pe�ni zadowoleni z tego, �e do�yli upragnionej godziny, ludzie marz�cy
o tym, by sytuacja przed�u�a�a si� a� do chwili, gdy poskr�cany od�r trupa zaspokoi najskrytsze ura�
zy.
Teraz my pozbawimy Macondo tej, od tak dawna wy�nionej, rozkoszy. Odnosz� wra�enie, jak�
by nasza decyzja mia�a w pewien spos�b zrodzi� w sercach ludzi nie tyle melancholijne uczucie po�
ra�ki, ile uczucie chwilowego odroczenia.
R�wnie� i z tego wzgl�du powinnam by�a zostawi� dziecko w domu; nie nara�a� go na t�
zmow�, kt�ra teraz obr�ci si� przeciw nam, tak jak przez dziesi�� lat wymierzona by�a w doktora.
Ta obietnica nie powinna by�a obejmowa� dziecka. Ma�y chyba nawet nie wie, dlaczego znalaz� si�
tutaj, dlaczego przyprowadzili�my go do tego pokoju pe�nego �miecia. Siedzi milcz�cy, bezradny,
jakby czeka�, a� kto� wyt�umaczy mu sens tego wszystkiego; jakby siedz�c z nogami dyndaj�cymi
w powietrzu i d�o�mi mi�dzy udami a krzes�em, czeka�, a� kto� rozszyfruje za niego t� przera�liw�
�amig��wk�. Chc� wierzy�, �e nikt tego nie zrobi, �e nikt nie otworzy tych niewidzialnych drzwi,
kt�re uniemo�liwiaj� mu wyj�cie poza jego odczucia.
Patrzy� na mnie wielokrotnie i wiem, �e zobaczy� mnie dziwn�, zmienion� nie do poznania,
w zapi�tej pod sam� szyj� sukni i starym kapeluszu, kt�ry w�o�y�am, by nie rozpozna�y mnie nawet
moje w�asne przeczucia.
Gdyby Meme �y�a w tym domu, mo�e wszystko by�oby inaczej. Mo�na by pomy�le�, �e przy�
chodz� dla niej. Mo�na by uwierzy�, �e przysz�am, by dzieli� z ni� b�l, kt�rego ona nie odczuwa�a�
by, ale kt�ry mog�aby udawa�, a miasteczko - wyt�umaczy� sobie. Meme znikn�a mniej wi�cej jede�
na�cie lat temu. �mier� doktora odbiera mo�liwo��, by dowiedzie� si�, gdzie przebywa Meme lub
przynajmniej, gdzie z�o�one s� jej ko�ci. Meme tu nie ma, ale mo�liwe, �e gdyby by�a - gdyby nie
sta�o si� to, co si� sta�o, i czego nigdy nie uda�o si� wyja�ni� - opowiedzia�aby si� po stronie mias�
teczka, przeciwko cz�owiekowi, kt�ry przez sze�� lat grza� jej ��ko z mi�o�ci� i tkliwo�ci� mu�a.
S�ysz� gwizd poci�gu na ostatnim zakr�cie. "Jest wp� do trzeciej" - my�l�; i nie mog� pozby�
si� wra�enia, �e o tej porze ca�e Macondo zastanawia si�, co robimy w tym domu. My�l� o pani Re�
bece, chudej, wysuszonej, maj�cej w sposobie patrzenia i ubierania si� co� z domowej mary, jak sie�
dzi przy elektrycznym wentylatorze, a na jej twarz pada cie� drucianych siatek w oknach. Pani Rebe�
ca s�yszy znikaj�cy za ostatnim zakr�tem poci�g, pochyla g�ow� w stron� wentylatora, zm�czona
upa�em i rozgoryczeniem, ze �mig�ami swego serca wiruj�cymi niczym �opatki wentylatora (ale
w odwrotnym kierunku), i szepcze: "Diabe� macza palce w tym wszystkim" - i dr�y, uczepiona �ycia
ma�ymi korzonkami codzienno�ci.
A Agueda, paralityczka, w�a�nie widzi jak Solita - wracaj�ca ze stacji, bo odprowadza�a narze�
czonego - skr�ca w pust� ulic� otwieraj�c parasolk� i czuje, jak ta zbli�a si�, pe�na seksualnego za�
dowolenia, kiedy� i przez ni� odczuwanego, zadowolenia, co przeistoczy�o si� w t� cierpliw�, religij�
n� chorob�, kt�ra ka�e jej m�wi�: "B�dziesz si� tarza� w ��ku jak �winia w chlewie".
Nie mog� oprze� si� temu. Nie mog� przesta� my�le�, �e jest wp� do trzeciej; �e przechodzi
mu� pocztowy w tumanie rozpalonego kurzu, a za nim m�czy�ni, kt�rzy przerwali �rodow� sjest�,
by odebra� pakiet gazet. Ojciec Angel �pi w zakrystii, siedz�c z otwartym brewiarzem na t�ustym
brzuchu, s�yszy przechodz�cego mu�a, odgania muchy zak��caj�ce jego sen, czka i m�wi: "Trujesz
mnie tymi twoimi klopsikami".
Tata zachowuje w tym wszystkim zimn� krew. Nawet wtedy, gdy ka�e zdj�� wieko i wrzuca but
zapomniany na ��ku. Tylko jego mog�a zainteresowa� pospolito�� tego cz�owieka. Nie b�d� zasko�
czona, je�li w chwili gdy wyjdziemy za trumn�, przed drzwiami oczekiwa� nas b�dzie t�um z eks�
krementami zebranymi przez noc i obrzuci nas nimi za to, �e nie poddali�my si� woli miasteczka.
By� mo�e - ze wzgl�du na tat� - nie zrobi� tego. By� mo�e zrobi� to, poniewa� chodzi o co� tak
pod�ego, jak odebranie ludziom przyjemno�ci d�ugo smakowanej, obmy�lanej podczas wielu dusz�
nych popo�udni, za ka�dym razem, gdy m�czy�ni czy kobiety przechodzili obok tego domu i m�wi�
li sobie: "Wcze�niej czy p�niej nasycimy si� tym smrodem". Tak bowiem m�wili wszyscy, od pierw�
szego a� po ostatni dom.
Nied�ugo b�dzie trzecia. Panienka ju� to wie. Pani Rebeca zobaczy�a j�, gdy ta przechodzi�a
obok - i niewidzialna za os�on� okiennej siatki - zawo�a�a j�, wysz�a na chwil� z zasi�gu wentylatora
i powiedzia�a: "Diabe� z panienki. Panienka wie". A jutro to ju� nie moje dziecko p�jdzie do szko�y,
ale inne dziecko, zupe�nie inne; dziecko, kt�re doro�nie, sp�odzi swoje dzieci, w ko�cu umrze bez
zaci�gni�tego d�ugu wdzi�czno�ci kt�ry on skredytowa�by komu�, byle go pogrzebano jak chrze�ci�
janina.
Gdyby dwadzie�cia pi�� lat temu nie przyby� do mojego ojca z listem polecaj�cym ten cz�owiek,
o kt�rym nikt nigdy nie dowiedzia� si�, sk�d przyby�, i gdyby nie pozosta� mi�dzy nami, �ywi�c si�
traw� i patrz�c na kobiety tymi lubie�nymi oczyma psa, kt�re teraz wyskoczy�y mu z orbit, teraz sie�
dzia�abym w domu, spokojna. Ale kara by�a mi pisana zanim jeszcze przysz�am na �wiat, i tkwi�a
w ukryciu, powstrzymywana, hamowana a� do owego �miertelnego roku przest�pnego, w kt�rym
mia�am sko�czy� trzydzie�ci lat, a ojciec mia� mi powiedzie�: "Musisz mi towarzyszy�". A p�niej -
nim zd��y�am o cokolwiek zapyta� - uderzaj�c lask� o pod�og�: "Trzeba z tego wybrn�� za wszelk�
cen�, c�rko. Dzi� rano doktor si� powiesi�".
M�czy�ni wyszli i wr�cili do pokoju z m�otkiem i pude�kiem gwo�dzi. Ale nie zamkn�li trum�
ny. Po�o�yli rzeczy na stole i usiedli na ��ku, gdzie przedtem le�a� zmar�y. M�j dziadek wygl�da na
spokojnego, ale jego spok�j jest niezupe�ny i rozpaczliwy. To nie jest spok�j trupa w trumnie, tylko
spok�j zdenerwowanego cz�owieka, kt�ry usi�uje ukry� zdenerwowanie. To nieprawdziwy i �apczy�
wy spok�j mojego dziadka, kt�ry kr�ci si� po pokoju, kulej�c, przestawiaj�c nagromadzone rzeczy.
Kiedy odkrywam, �e w pokoju s� muchy, zaczyna m�czy� mnie my�l, �e w trumnie zosta�o pe��
no much. Jeszcze nie przybili wieka, ale wydaje mi si�, �e bzyczenie, kt�re na pocz�tku wzi��em za
szum elektrycznego wentylatora w s�siedztwie, to bzyczenie roju much uderzaj�cych �lepo o �ciany
trumny i o twarz zmar�ego. Potrz�sam g�ow�; przymykam oczy, widz� dziadka, jak otwiera kufer
i wyci�ga par� rzeczy, kt�rych nie mog� zobaczy�; widz� na ��ku cztery ogniki jarz�cych si� papie�
ros�w, ale ludzi nie widz�. Osaczony przez dusz�cy upa�, przez minut�, kt�ra nie mija, przez bzy�
czenie much, mam wra�enie, jakby kto� mi m�wi�: "Taki b�dziesz. B�dziesz w trumnie pe�nej much.
Nied�ugo sko�czysz jedena�cie lat, ale pewnego dnia tym b�dziesz, �erem dla much w �rodku za�
mkni�tej skrzyni". I wyci�gam zm�czone nogi, i widz� moje czarne wypastowane buty. "Mam roz�
wi�zane sznurowad�o" - my�l� i znowu patrz� na mam�. Mama te� patrzy na mnie i pochyla si�, �eby
mi zawi�za� sznurowad�o.
Zapach unosz�cy si� z w�os�w mamy, ciep�y zapach szafy, zapach �wie�ego drzewa znowu
przypomina mi zamkni�t� trumn�. Zaczynam ci�ko oddycha�, chc� st�d wyj��; chc� odetchn�� roz�
�arzonym powietrzem ulicy i uciekam si� do ostatecznego wybiegu. Kiedy mama siada, m�wi� jej ci�
cho: "Mamo". Ona u�miecha si�, m�wi: "No". A ja nachylaj�c si� w jej stron�, w stron� b�yszcz�cej,
surowej twarzy, m�wi� dr��c: "Ja chc� i�� tam, na ty�y".
Mama wo�a dziadka, m�wi mu co�. Widz� jego nieruchome, w�skie oczy za szk�ami, kiedy
przybli�a si� do mnie i m�wi: "Przyjmij do wiadomo�ci, �e teraz jest to niemo�liwe". I przeci�gam
si�, i siedz� spokojnie, nie przejmuj� si� pora�k�. Ale znowu wszystko dzieje si� za wolno. By� jeden
szybki ruch, jeszcze jeden, i jeszcze. A p�niej mama znowu pochyla si� nad moim ramieniem, m�
wi: "Ju� ci przesz�o?" I m�wi to powa�nym, rzeczowym g�osem, jakby to by�o nie tyle pytanie, co
zarzut. Brzuch mam twardy i pusty, ale po pytaniu mamy staje si� mi�kki, pe�ny, rozlu�niony i wtedy
wszystko, nawet jej powaga, jest dla mnie napastliwe, wyzywaj�ce. "Nie - m�wi�. - Jeszcze nie prze�
sz�o". �ciskam �o��dek i pr�buj� uderza� stopami o pod�og� (inny ostateczny �rodek), ale tam, w do�
le, trafiam tylko w pustk�, kt�ra dzieli mnie od pod�ogi.
Kto� wchodzi do pokoju. Jest to jeden z ludzi mojego dziadka w towarzystwie policjanta
i cz�owieka, kt�ry te� ubrany jest w spodnie z zielonego drelichu i ma pas z rewolwerem i kt�ry
trzyma w r�ku kapelusz z szerokim rondem. Dziadek podchodzi, �eby si� z nim przywita�. M꿽
czyzna w zielonych spodniach kaszle w ciemno�ci, m�wi co� do dziadka, znowu kaszle, i jeszcze
kaszl�c rozkazuje policjantowi wywa�y� okno.
Drewniane �ciany wygl�daj� na s�abe. Jakby zrobiono je z zimnego, zlepionego popio�u. Kiedy
policjant wali kolb� w uchwyt, wydaje mi si�, �e okno si� nie otworzy. Dom runie, �ciany rozsypi�
si�, ale bez trzasku, tak jakby zawali� si� w powietrzu pa�ac z popio�u. My�l�, �e po drugim uderze�
niu znajdziemy si� nagle na ulicy, siedz�cy w pe�nym s�o�cu, z g�owami obsypanymi gruzem. Ale po
drugim uderzeniu okno otwiera si� i �wiat�o przenika do pokoju; wdziera si� gwa�townie, tak jak
wtedy, gdy otwiera si� drzwi bezdomnemu zwierz�ciu, kt�re nieme biegnie, w�szy, kt�re w�cieka
si�, �lini�c drapie �ciany, a p�niej zawraca, by spokojnie wyci�gn�� si� w najch�odniejszym k�cie
pu�apki.
Po otwarciu okna rzeczy staj� si� lepiej widoczne, ale bardziej utrwalone w swojej dziwnej nie�
rzeczywisto�ci. Wtedy mama oddycha g��boko, wyci�ga do mnie r�ce, m�wi: "Chod�, popatrzymy
przez okno na nasz dom". I z jej ramion raz jeszcze widz� miasteczko - jakbym wraca� tu po jakiej�
podr�y. Nasz dom wydaje mi si� bezbarwny, zniszczony, ale ch�odny w cieniu migda�owc�w; i
z tego miejsca czuj� si�, jakbym nigdy nie by� w �rodku tego zielonego, serdecznego ch�odu, jakby
nasz dom by� doskona�ym, wymarzonym miejscem, obiecanym przez mam� w te noce, kiedy dr�cz�
mnie koszmary. I widz�, jak obok, nie dostrzegaj�c nas, przechodzi Pepe, zamy�lony. Ch�opczyk
z s�siedniego domu, kt�ry idzie pogwizduj�c, zmieniony nie do poznania, jakby przed chwil� obci�li
mu w�osy.
Wtedy alkad wstaje, spocony, w rozpi�tej koszuli, z twarz� pe�n� niepokoju. Podchodzi do mnie
zaczerwieniony z podniecenia, jakie wywo�uj� w nim jego w�asne argumenty. "Nie mo�emy stwier�
dzi�, �e nie �yje, p�ki nie zacznie cuchn��" - m�wi i ko�czy rozpina� koszul�, i zapala papierosa,
z twarz� zn�w zwr�con� ku trumnie, my�l�c mo�e: "Teraz nie mog� powiedzie�, �e dzia�am bez�
prawnie". Patrz� mu w oczy i wiem, �e popatrzy�em wystarczaj�co stanowczo, by da� mu do zrozu�
mienia, �e przenikam jego najskrytsze my�li. M�wi� mu: "Pan dzia�a bezprawnie, �eby tamtym spra�
wi� przyjemno��". A on, jakby w�a�nie us�ysza� to, co spodziewa� si� us�ysze�, odpowiada: "Pan, pa�
nie pu�kowniku, jest szanowanym cz�owiekiem. Pan wie, �e post�puj� zgodnie z prawem". Odpo�
wiadam mu: "Pan bardziej ni� ktokolwiek wie, �e on nie �yje". A on m�wi: "Prawda, ale mimo
wszystko jestem tylko urz�dnikiem. Jedynie wystawienie �wiadectwa zgonu by�oby legalne". A ja mu
m�wi�: "Je�li ma pan za sob� prawo, to prosz� z niego skorzysta� i sprowadzi� lekarza, kt�ry wyda
�wiadectwo zgonu". A on, z uniesion�, ale bez pychy, g�ow�, jednak uspokajaj�co, cho� bez naj�
mniejszego �ladu s�abo�ci czy zmieszania, m�wi: "Pan wie, �e jest pan szanowanym obywatelem,
i wie pan r�wnie�, �e by�aby to jednak samowola". S�ysz�c to, pojmuj�, �e zidiocia� nie tyle od w�d�
ki, ile ze strachu.
Teraz u�wiadamiam sobie, �e alkad podziela wrogo�� miasteczka. Jest to uczucie podsycane
przez dziesi�� lat, od tamtej burzliwej nocy, kiedy przynie�li pod drzwi rannych i krzykn�li do niego
(bo nie otworzy� drzwi, m�wi� nie ruszaj�c si� ze �rodka): "Panie doktorze, niech pan zajmie si� tymi
rannymi, bo inni lekarze ju� nie daj� rady" - i jeszcze przed zamkni�tymi drzwiami (bo drzwi ci�gle
si� nie otwiera�y, ranni le�eli pod drzwiami): "Pan jest jedynym lekarzem, jaki nam zosta�. Musi pan
zrobi� ten mi�osierny uczynek, a on (tak�e i wtedy drzwi pozosta�y zamkni�te) odpowiedzia� t�umo�
wi wyobra�aj�cemu go sobie, jak stoi na �rodku pokoju, trzymaj�c wysoko lamp�, o�wietlaj�c�
twarde, ��te oczy: "Zapomnia�em wszystko; co na ten temat wiedzia�em. Zanie�cie ich gdzie in�
dziej" - ci�gle przy zamkni�tych drzwiach (bo od tej pory drzwi nigdy ju� si� nie otworzy�y), podczas
gdy niech�� ros�a, rozga��zia�a si�, zamienia�a w zbiorow� �mia�o��, kt�ra nie opu�ci Macondo, do�
p�ki tamten b�dzie �y�, po to, by wci�� rozbrzmiewa� wyrok - wykrzyczany tamtej nocy - kt�ry ska�
za� doktora na zgini�cie po�r�d tych �cian.
Min�o jeszcze dziesi�� lat, w czasie kt�rych nie pi� nawet miejscowej wody, osaczony przez
strach, �e mo�e by� zatruta; �ywi� si� warzywami, kt�re on i jego india�ska konkubina uprawiali
w ogr�dku. Teraz miasteczko przeczuwa, �e wybija godzina odmowy mi�osierdzia, kt�rego on od�
m�wi� miasteczku dziesi�� lat temu, i wiedz�c ju� o jego �mierci (bo dzi� rano wszyscy chyba obudzi�
li si� z nieco l�ejszym sercem) Macondo przygotowuje si�, by prze�y� t� tak upragnion� rozkosz,
kt�r� wszyscy uwa�aj� za w pe�ni zas�u�on�. Pragn� jedynie poczu� rozchodz�cy si� zza tych drzwi,
w�wczas nie otworzonych, od�r rozk�adaj�cego si� cia�a.
Teraz zaczynam wierzy�, �e wobec okrucie�stwa ca�ego miasteczka na nic nie zda si� moja
obietnica, �e jestem osaczony, obl�ony przez nienawi�� i up�r bandy ura�onych. Nawet ko�ci� zna�
laz� spos�b, by opowiedzie� si� przeciwko mojej decyzji. Ojciec Angel powiedzia� mi dzi�: "Nie ze�
zwol� na to, by�cie pogrzebali w po�wi�conej ziemi cz�owieka, kt�ry wiesza si� po sze��dziesi�ciu
latach �ycia z dala od Boga. Na pana tak�e Zbawiciel spojrza�by �askawszym okiem, gdyby po�
wstrzyma� si� pan od zrobienia czego�, co by�oby nie tyle mi�osiernym uczynkiem, ile grzechem bun�
tu". A ja powiedzia�em: "Chowa� zmar�ych, tak jak zosta�o napisane, to mi�osierny uczynek". A oj�
ciec Angel odpar�: "Tak. Ale w tym przypadku nie my powinni�my to zrobi�, ale zak�ad oczyszcza�
nia miasta".
Przyszed�em. Zawo�a�em czterech ludzi, kt�rzy wychowali si� w moim domu. Zmusi�em moj�
c�rk� Izabel�, by mi towarzyszy�a. W ten spos�b m�j uczynek staje si� bardziej rodzinny, bardziej
ludzki, a mniej osobisty i wyzywaj�cy, ni� gdybym sam ci�gn�� trupa uliczkami miasteczka a� na
cmentarz. Po tym, co widzia�em w ci�gu ostatnich dwudziestu o�miu lat, wierz�, �e Macondo zdolne
jest do wszystkiego. Ale je�li nawet maj� nie uszanowa� mnie, cho�by z racji mego podesz�ego wie�
ku czy stopnia pu�kownika republiki, przy tym cz�owieka upo�ledzonego na ciele, ale nie na umy�le,
to mam nadziej�, �e przynajmniej przez wzgl�d na to, �e jest kobiet�, uszanuj� moj� c�rk�. Nie robi�
tego dla siebie. By� mo�e r�wnie� nie dla spokoju zmar�ego. Po to tylko, by spe�ni� �wi�te przyrze�
czenie. Je�li przyprowadzi�em Izabel�, to nie ze strachu, lecz z lito�ci. Ona przyprowadzi�a dziecko
(rozumiem, �e zrobi�a to z tych samych powod�w) i teraz jeste�my tu, w tr�jk�, znosz�c ci�ar tego
bezlitosnego wydarzenia.
Przyszli�my przed chwil�. My�la�em, �e zastaniemy cia�o wisz�ce jeszcze na sznurze, ale ludzie
pospieszyli si�, z�o�yli je na ��ku i niemal ju� owin�li w ca�un, przekonani, �e nie potrwa to d�u�ej
ni� godzin�. Wchodz�, czekam a� przynios� trumn�, widz� moj� c�rk� i dziecko, jak siadaj� w k�cie,
i rozgl�dam si� po pokoju my�l�c, �e doktor zostawi� mo�e co�, co t�umaczy�oby jego decyzj�. Biur�
ko jest otwarte, pe�ne porozrzucanych w nie�adzie papier�w, z kt�rych �aden nie jest zapisany jego
r�k�. Na biurku le�y oprawny receptariusz, ten sam, kt�ry mia� z sob� przed dwudziestu pi�ciu laty,
gdy przyszed� do domu i otworzy� ten olbrzymi kufer, gdzie pomie�ci�yby si� ubrania ca�ej mojej ro�
dziny. Ale w kufrze nie by�o nic poza dwiema lichymi koszulami, sztuczn� szcz�k�, na pewno nie je�
go, bo on mia� swoje naturalne uz�bienie, mocne i ca�e; portret i receptariusz. Otwieram szuflady
i we wszystkich znajduj� druczki, papiery - nic wi�cej, stare, zakurzone; a na dole, w ostatniej szuf�
ladzie, jeszcze t� sztuczn� szcz�k�, kt�r� mia� przed dwudziestu pi�ciu laty, zakurzon�, po��k��
z powodu up�ywu czasu i nieu�ywania. Na stoliku, przy zgaszonej lampie, le�� pliki nie rozci�tych
gazet. Przerzucam je. S� po francusku, ostatnie sprzed trzech miesi�cy: lipiec 1928. I s� inne, r�w�
nie� nie rozci�te: stycze� 1927, listopad 1926. I najstarsze: pa�dziernik 1919. My�l�: "Od dziewi�ciu
lat, rok po wydaniu wyroku, nie rozcina� gazet. Od tamtej pory zerwa� ostatnie wi�zy ��cz�ce go
z ojczyzn� i rodakami".
Ludzie przynosz� trumn� i uk�adaj� w niej zw�oki. Wtedy przypominam sobie dzie� sprzed
dwudziestu pi�ciu lat, kiedy zjawi� si� w moim domu i odda� mi list polecaj�cy, datowany w Panamie
i skierowany do mnie od Generalnego Intendenta Wybrze�a Atlantyckiego pod koniec wielkiej woj�
ny, pu�kownika Aureliano Buendia. W mroku tego bezdennego kufra przerzucam walaj�ce si� dro�
biazgi. Kufer stoi w drugim k�cie, bez klucza, jest w nim wszystko, co mia� dwadzie�cia pi�� lat te�
mu. Przypominam sobie: "Dwie liche koszule, pude�ko na z�by, portret i ten stary receptariusz
w oprawie". I zbieram te rzeczy, zanim przybij� wieko, i wrzucam je do trumny. Portret jest jeszcze
na dnie kufra, prawie w tym samym miejscu co wtedy. To dagerotyp jakiego� wojskowego obwie�
szonego medalami. Wrzucam portret do trumny. Wrzucam sztuczn� szcz�k� i na koniec receptariusz.
Potem daj� zna� ludziom, by przybili wieko. My�l�: "Teraz zn�w uda� si� w podr�. Jest rzecz� jak
najbardziej naturaln�, by w t� ostatni� wzi�� rzeczy, kt�re towarzyszy�y mu w przedostatniej. Przy�
najmniej to jest ca�kiem naturalne". I wtedy wydaje mi si�, �e po raz pierwszy, odk�d umar�, jest mu
wygodnie.
Rozgl�dam si� dok�adnie po pokoju i widz�, �e zostawi� but na ��ku. Z butem w r�ku daj� na�
st�pny znak moim ludziom, a oni zn�w unosz� wieko dok�adnie w tej samej chwili, kiedy gwi�d�e
poci�g, znikaj�cy za ostatnim zakr�tem miasteczka. "Jest wp� do trzeciej - my�l�. Wp� do trzeciej,
12 wrze�nia 1928 roku; prawie ta sama godzina, co owego dnia w 1903 roku, kiedy ten cz�owiek
usiad� po raz pierwszy przy naszym stole i poprosi� o traw� do jedzenia". Adelajda spyta�a go wtedy:
"Jakiego rodzaju traw�, panie doktorze?" A on, swoim ospa�ym g�osem prze�uwaj�cego zwierz�cia,
jeszcze zniekszta�conym m�wieniem przez nos: "Zwyczajn�, prosz� pani. Tak�, jak� jedz� os�y".
2
Jest prawd�, �e Meme me ma w domu i �e nikt nie m�g�by dok�adnie powiedzie�, od kiedy jej
tu nie ma. Po raz ostatni widzia�am j� jedena�cie lat temu. Wtedy mia�a jeszcze na tym rogu sklepik,
kt�ry wskutek wymaga� mieszka�c�w powoli, niedostrzegalnie zmieni� si� w ma�y bazar. Wszystko
na swoim miejscu, �adnie u�o�one przez skrupulatn�, metodyczn� pracowito�� Meme, kt�ra przez
ca�y dzie� szy�a dla mieszka�c�w na jednej z czterech istniej�cych w�wczas w miasteczku maszyn
do szycia "Domestic" lub kr�ci�a si� za lad�, obs�uguj�c klient�w z t� sympatyczno�ci� Indianki, kt�
rej nigdy nie zatraci�a, a kt�ra by�a zarazem otwarta i pe�na rezerwy; zawi�a mieszanina naiwno�ci
i podejrzliwo�ci.
Przesta�am widywa� Meme od dnia, gdy opu�ci�a nasz dom, ale tak naprawd� nie mog�abym ju�
dok�adnie powiedzie�, kiedy odesz�a, �eby zamieszka� z doktorem, ani jak mog�a zachowa� si� tak
nikczemnie, popa�� w tak� kra�cowo�� i zosta� konkubin� cz�owieka, kt�ry odm�wi� jej swej po�
mocy, pomimo i� oboje mieszkali pod dachem mojego ojca, ona - jako dziecko s�u��cych, a on - ja�
ko sta�y go��. Od mojej macochy dowiedzia�am si�, �e doktor by� cz�owiekiem o z�ym charakterze,
�e przeprowadzi� z tat� d�ug� rozmow�, by przekona� go, �e choroba Meme to nic gro�nego. I m�
wi� to nie zbadawszy jej, nie ruszywszy si� ze swego pokoju. W ka�dym razie, nawet gdyby choroba
Indianki by�a jedynie przej�ciow� dolegliwo�ci�, powinien by� jej pom�c, cho�by przez wzgl�d na to,
jak traktowano go w naszym domu przez owe osiem lat, kt�re w nim sp�dzi�.
Nie wiem, jak to wszystko si� sta�o. Wiem, �e pewnego ranka Meme znikn�a z domu i on r�w�
nie�. Wtedy moja macocha kaza�a zamkn�� pok�j i wr�ci�a do tego tematu dopiero przed dwunasty
laty, kiedy szy�y�my moj� sukni� �lubn�.
Trzy lub cztery niedziele p�niej, po tym, jak opu�ci�a nasz dom, Meme zjawi�a si� w ko�ciele
na mszy o �smej, w jaskrawej sukni z wzorzystego jedwabiu i w dziwacznym kapeluszu, przystrojo�
nym wi�zank� sztucznych kwiat�w. W naszym domu zawsze chodzi�a ubrana skromnie, przez wi�k�
sz� cz�� dnia boso, wi�c w tamt� niedziel�, gdy wesz�a do ko�cio�a, wyda�a mi si� jak�� Meme zu�
pe�nie inn� od naszej. Wys�ucha�a mszy przy o�tarzu, po�r�d pa� z towarzystwa, napuszona i afek�
towana w tym mn�stwie rzeczy, kt�re w�o�y�a na siebie, a kt�re czyni�y z niej kogo� nowego, no�
wo�ci� tandetn� i na pokaz. Kl�cza�a przy o�tarzu. I nawet pobo�no��, z jak� wys�ucha�a mszy, by�a
u niej zupe�nie odmienna; nawet w sposobie prze�egnania si� by�o co� z tej prze�adowanej, �wieci�
de�kowatowej pretensjonalno�ci, z jak� wesz�a do ko�cio�a ku zdumieniu tych, kt�rzy znali j� jako
s�u��c� w naszym domu, i zaskoczeniu tych, kt�rzy nigdy jej nie widzieli.
Ja (nie mia�am wtedy wi�cej ni� trzyna�cie lat) zadawa�am sobie pytanie, sk�d ta nag�a przemia�
na; dlaczego Meme znikn�a z naszego domu, a tej niedzieli zjawi�a si� w ko�ciele wystrojona raczej
jak bo�onarodzeniowa szopka ni� jak dama, albo tak, jak mog�yby si� ubra� trzy damy naraz id�ce
na msz� wielkanocn�, cho� pier�cieni i paciork�w by�o na Indiance tyle, �e starczy�oby przynajmniej
dla jeszcze jednej. Kiedy msza si� sko�czy�a, kobiety i m�czy�ni st�oczyli si� w przedsionku, by
przyjrze� si� jej, gdy b�dzie wychodzi�a; ustawili si� przed g��wnym wej�ciem w dw�ch rz�dach
i nawet s�dz�, �e by�o co� skrycie ukartowanego w tej ospa�ej i kpiarskiej powadze, z jak� w milcze�
niu czekali na chwil�, w kt�rej Meme stan�a w drzwiach, zamkn�a oczy, a nast�pnie otworzy�a je
w doskona�ej harmonii z siedmiobarwn� parasolk�. Sz�a tak mi�dzy dwoma rz�dami kobiet i m꿽
czyzn, �mieszna w tym pawim przebraniu, na wysokich obcasach, p�ki jeden z m�czyzn nie pod�
szed� zamykaj�c kr�g, a Meme stan�a w �rodku, zdruzgotana, zmieszana, pr�buj�c u�miechn�� si�
dystyngowanym u�miechem, kt�ry okaza� si� r�wnie przesadny i fa�szywy jak jej wygl�d. Ale
w chwili, gdy Meme wysz�a, otworzy�a parasolk� i zacz�a i��, tata, kt�ry by� przy mnie, zacz��
ci�gn�� mnie w stron� zgromadzonych. Kiedy wi�c m�czy�ni zacz�li zacie�nia� kr�g, ojciec toro�
wa� ju� sobie drog� ku Meme, kt�ra, zmieszana, pr�bowa�a si� wydosta�. Tata, nie ogl�daj�c si� na
st�oczonych ludzi, wzi�� j� pod r�k� i przeprowadzi� przez p� placu, przybieraj�c dumn� i wyzywa�
j�c� postaw�, jak zawsze, gdy robi co�, z czym reszta ludzi nie b�dzie si� zgadza�.
Min�� jaki� czas, nim dowiedzia�am si�, �e Meme posz�a mieszka� z doktorem jako jego konku�
bina. Sklepik by� wtedy czynny, a ona nadal przychodzi�a na msz� niczym wielka dama, nie przejmu�
j�c si� tym, co inni b�d� m�wi� czy my�le�, jakby zapomnia�a o wydarzeniach z pierwszej niedzieli.
Mimo to w dwa miesi�ce p�niej ju� jej w ko�ciele nie ujrzano.
Pami�ta�am doktora w naszym domu. Pami�ta�am jego czarne, przyci�te w�siki i spos�b, w jaki
patrzy� na kobiety swymi lubie�nymi i po��dliwymi oczami psa. Pami�tam jednak, �e nigdy si� do
niego nie zbli�y�am, by� mo�e dlatego, �e patrzy�am na niego jak na dziwne zwierz�, kt�re siada�o
do sto�u wtedy, gdy wszyscy od niego wstawali i �ywi�o si� tak� sam� traw�, jak� daje si� os�om. Do
dnia, kiedy ojciec zachorowa� trzy lata temu, doktor ani razu nie ruszy� si� ze swego naro�nego do�
mu od czasu, gdy odm�wi� pomocy rannym, tak jak sze�� lat przedtem odm�wi� kobiecie, kt�ra dwa
dni p�niej mia�a zosta� jego konkubin�. Sklepik zosta� zamkni�ty, nim miasteczko wyda�o wyrok na
doktora. Ale ja wiem, �e Meme nadal tu �y�a, wiele miesi�cy lub nawet lat po zamkni�ciu sklepiku.
Znikn�� musia�a o wiele p�niej, a w ka�dym razie o wiele p�niej dowiedziano si� o tym, bo dopie�
ro z paszkwilu, kt�ry pojawi� si� na tych drzwiach. Wed�ug tego paszkwilu doktor zamordowa� swo�
j� konkubin� i zakopa� w ogr�dku z obawy, by miasteczko nie wykorzysta�o tego, �eby go otru�.
Ale widzia�am Meme przed jedenastu laty, przed moim �lubem. Kiedy wraca�am po odm�wieniu r�
�a�ca, Indianka wysz�a przed drzwi sklepiku i powiedzia�a mi swoim weso�ym, troch� kpiarskim to�
nem: "Chabela, za m�� wychodzisz i nawet nie przyjdziesz do mnie si� pochwali�".
- Tak - m�wi� mu - chyba zrobi� to w ten spos�b. Ci�gn� wtedy za sznur, na jednym z ko�c�w
wida� jeszcze rdze� w��kien niedawno przeci�tych no�em. Zawi�zuj� ponownie w�ze�, kt�ry moi
ludzie przeci�li by zdj�� cia�o, i przerzucam jeden z ko�c�w nad belk�, a� sznur zwi�nie, przywi�za�
ny dostatecznie mocno, by jeszcze niejeden cz�owiek znalaz� na nim �mier� podobn� do tej �mierci.
Wtedy za� alkad, wachluj�c kapeluszem twarz ot�pia�� od upa�u i w�dki, patrz�c w stron� sznura,
mierz�c jego wytrzyma�o�� m�wi: "To niemo�liwe, �eby taki cienki sznur utrzyma� jego cia�o". A ja
odpowiadam mu: "Ten sam sznur utrzymywa� jego hamak przez wiele lat". On przesuwa krzes�o,
podaje mi kapelusz i zwisa w powietrzu na sznurze z twarz� czerwon� od wysi�ku. Nast�pnie staje
zn�w na krze�le przypatruj�c si� zwisaj�cej linie. M�wi: "To niemo�liwe. Ten sznur jest za kr�tki,
�ebym m�g� go sobie owin�� wok� szyi". I wtedy rozumiem, �e umy�lnie jest nielogiczny, �e wy�
my�la przeszkody, by nie dopu�ci� do pogrzebu.
Stoj�c na wprost niego przygl�dam mu si� badawczo. M�wi� mu: "Czy nie zauwa�y� pan, �e by�
co najmniej o g�ow� wy�szy od pana?" A on raz jeszcze przygl�da si� trumnie. M�wi: "Mimo wszys�
tko nie jestem pewien, czy zrobi� to na tym sznurku".
Jestem pewien, �e sta�o si� to w�a�nie w ten spos�b. I on wie o tym, ale zamierza zwleka�, ze
strachu, �eby nie narobi� sobie k�opot�w. Jego tch�rzostwo rozpozna� mo�na po tym kr�ceniu si�
bez celu. Tch�rzostwo dwojakie i sprzeczne: �eby udaremni� ceremoni� i zarazem zarz�dzi� j�.
Wtedy, kiedy staje przy trumnie, obraca si� na pi�tach, patrzy na mnie, m�wi: "Musia�bym zobaczy�
go wisz�cego, �eby si� przekona�".
Zrobi�bym to. Wyda�bym moim ludziom polecenie, by otworzyli trumn� i powiesili ponownie
wisielca, tak jak wisia� niedawno. Ale tego by�oby ju� za wiele dla mojej c�rki. By�oby za wiele dla
dziecka, kt�rego ona nie powinna by�a przyprowadza�. Chocia� nie mia�bym wyrzut�w sumienia, by
w ten spos�b potraktowa� nieboszczyka, zgwa�ci� bezbronne cia�o, zak��ci� spok�j cz�owieka po
raz pierwszy pogodzonego z gryz�cym go robakiem; nawet je�li wywleczenie trupa, le��cego spo�
kojnie i zas�u�enie w swej trumnie, by�oby wbrew moim zasadom, kaza�bym go powiesi� znowu, �e�
by zobaczy�, do jakich granic ten cz�owiek zdolny jest si� posun��. Ale to niemo�liwe. I m�wi� mu
to: "Mo�e by� pan przekonany, �e nie wydam takiego polecenia. Je�li pan chce, niech go pan sam
wiesza i bierze odpowiedzialno�� za to, co si� stanie. Prosz� pami�ta�, �e nie wiemy, od jak dawna
nie �yje".
Nie ruszy� si�. Jeszcze stoi przy trumnie, patrz�c na mnie, p�niej na Izabel�, p�niej na dziec�
ko, a nast�pnie raz jeszcze na trumn�. Nagle jego twarz staje si� pos�pna i z�owroga. M�wi: "Powi�
nien pan wiedzie�, co mo�e pana przez to spotka�". A ja potrafi� zrozumie�, jak dalece prawdziwa
jest jego gro�ba. M�wi� mu: "Oczywi�cie, �e wiem. Jestem odpowiedzialnym cz�owiekiem". A on,
teraz ze skrzy�owanymi r�kami, poc�c si�, kieruj�c si� w moj� stron� wystudiowanymi i komicznymi
ruchami, kt�re usi�uj� by� pe�ne gro�by, m�wi: "M�g�bym zapyta� - sk�d pan si� dowiedzia�, �e ten
cz�owiek powiesi� si� dzisiejszej nocy".
Czekam, a� dojdzie do mnie. Stoj� nieruchomo, przygl�daj�c mu si�, p�ki nie uderza mnie
w twarz jego ciep�y i cierpki oddech; p�ki nie zatrzymuje si�, wci�� ze skrzy�owanymi r�kami, poru�
szaj�c wystaj�cym spod pachy kapeluszem. Wtedy m�wi� mu: "Gdy pan zada mi to pytanie oficjal�
nie, z wielk� przyjemno�ci� panu odpowiem". Tkwi na wprost mnie, w tej samej pozycji. Kiedy m�
wi�, nie okazuje ani zaskoczenia, ani rozczarowania. M�wi: "Oczywi�cie, panie pu�kowniku. W�a��
nie oficjalnie pana pytam".
Got�w jestem dogadza� mu tak d�ugo, jak tylko zechce. Jestem przekonany, �e bez wzgl�du na
to, jak d�ugo b�dzie si� czepia�, w ko�cu zmuszony b�dzie ust�pi� wobec �elaznej, ale cierpliwej
i spokojnej postawy. Odpowiadam mu: "Ci ludzie odci�li cia�o, nie mog�em bowiem pozwoli� na to,
by wisia�o, p�ki nie zdecyduje si� pan przyj��. Dwie godziny temu prosi�em, �eby pan przyszed�,
a pan potrzebowa� tyle czasu, �eby przej�� dwie ulice".
Jeszcze si� nie rusza. Stoj� na wprost, wsparty o lask�, nieco pochylony. M�wi�: "A po drugie,
by� moim przyjacielem". Nim ko�cz� m�wi�, u�miecha si� ironicznie, nie zmieniaj�c jednak pozycji,
wci�� dysz�c mi prosto w twarz swym g�stym i kwa�nym odorem. M�wi: "No, jasne, jakie to proste,
nie?" I nagle przestaje si� u�miecha�. M�wi: "To znaczy, �e wiedzia� pan, �e ten cz�owiek si� powie�
si".
Spokojnie, cierpliwie, przekonany, �e tylko usi�uje zawik�a� spraw�, odpowiadam: "Powtarzam,
�e kiedy dowiedzia�em si�, �e si� powiesi�, przede wszystkim pos�a�em po pana, a od tego czasu mi�
n�y dwie godziny". A on, jakbym to ja go pyta�, a nie zeznawa�, m�wi: "Jad�em obiad". A ja m�wi�:
"Wiem. Wydaje mi si�, �e nawet mia� pan czas na ma�� drzemk�".
Wtedy nie wie, co powiedzie�. Odchyla si�. Patrzy na Izabel� siedz�c� przy dziecku. Patrzy na
ludzi, wreszcie na mnie. Ale teraz wyraz twarzy zmieni� mu si�. Wydaje si� decydowa� na co�, co
zajmuje jego my�li ju� od d�u�szej chwili. Odwraca si�, rusza w stron� funkcjonariusza, m�wi mu
co�. Policjant robi jaki� gest i wychodzi z pokoju.
P�niej wraca do mnie i bierze mnie pod r�k�. M�wi: "Chcia�bym porozmawia� z panem
w drugim pokoju, panie pu�kowniku". Teraz jego g�os zmieni� si� ca�kowicie. Teraz jest napi�ty
i zmieszany. I kiedy id� do s�siedniego pokoju czuj�c niepewny ucisk jego r�ki, zaskakuje mnie my�l,
�e wiem, co chce mi powiedzie�.
Ten pok�j, w przeciwie�stwie do poprzedniego, jest obszerny i ch�odny. Wype�niony jest �wiat�
�em wpadaj�cym z patio. Tu widz� jego zmieszane oczy, u�miech, kt�ry nie pasuje do wyrazu jego
spojrzenia. S�ysz� jego g�os, gdy m�wi: "Panie pu�kowniku, mogliby�my to za�atwi� w inny spos�b".
A ja nie daj�c mu sko�czy�, pytam: "Ile?" I wtedy przeistacza si� w ca�kiem innego cz�owieka.
Meme przynios�a talerz ciasteczek i dwie s�one bu�eczki, takie, jakie nauczy�a si� piec od mojej
matki. Zegar wybi� dziewi�t�. Meme siedzia�a w kantorku naprzeciwko mnie i jad�a bez apetytu, jak�
by ciasteczka i bu�eczki by�y tylko pretekstem do z�o�enia wizyty. Tak to w�a�nie rozumia�am i po�
zwala�am Meme b��dzi� w jej labiryntach, zatopi� si� w przesz�o�ci z tym nostalgicznym i smutnym
entuzjazmem, kt�ry powodowa�, �e w �wietle lampki dopalaj�cej si� na ladzie okazywa�a si� o wiele
bardziej zwi�d�a i postarza�a ni� w dniu, w kt�rym wesz�a do ko�cio�a w kapeluszu i na wysokich
obcasach. By�o oczywiste, �e tamtego wieczoru Meme mia�a ochot� wspomina�. I kiedy tak wspo�
mina�a, ja mia�am wra�enie, �e przez poprzednie lata sta�a w miejscu, w ci�gle tym samym, statycz�
nym, bezczasowym wieku, i �e tamtej nocy, wspominaj�c, ponownie pu�ci�a w ruch sw�j osobisty
czas i zacz�a ulega� d�ugo odwlekanemu procesowi starzenia si�.
Meme by�a sztywna i pos�pna, gdy m�wi�a o tym malowniczym, feudalnym splendorze naszej
rodziny w ostatnich latach ubieg�ego wieku, przed wielk� wojn�. Meme wspomina�a moj� matk�.
Wspomina�a j� tej nocy, gdy wraca�am z ko�cio�a, a ona powiedzia�a mi swym weso�ym i troch�
kpiarskim tonem: "Chabela, za m�� wychodzisz i nawet nie przyjdziesz do mnie si� pochwali�". By�o
to w�a�nie w tych dniach, kiedy bardzo potrzebowa�am mojej matki i pr�bowa�am przywr�ci� j� ca��
si�� mojej pami�ci. "Jeste� �ywym jej portretem" - powiedzia�a. I naprawd� tak my�la�am. Siedzia�am
naprzeciw Indianki m�wi�cej tonem, w kt�rym precyzja przemieszana by�a z niedok�adno�ci�, jakby
w tym, co wspomina�a, by�o wiele z niewiarygodnej legendy, ale w taki spos�b, jakby wspomina�a
w dobrej wierze, a nawet z przekonaniem, �e up�yw czasu przemieni� legend� w odleg��, ale nie da�
j�c� si� zapomnie� rzeczywisto��. Powiedzia�a mi o podr�y moich rodzic�w podczas wojny,
o gorzkiej pielgrzymce, kt�rej kres mia�o po�o�y� osiedlenie si� w Macondo. Moi rodzice uciekali
przed nieszcz�ciami wojny i szukali dostatniego, spokojnego zak�tka, by tam osi���, i us�yszeli, jak
m�wiono o z�otym cielcu, i przyszli odszuka� go w miejscu, gdzie w�wczas ledwie zacz�o powsta�
wa� miasteczko, za�o�one przez kilka rodzin uciekinier�w, kt�rych cz�onkowie starali si� w tej samej
mierze o zachowanie swych tradycji i religijnych zwyczaj�w, co o tuczenie swoich �wi�. Macondo
by�o dla moich rodzic�w ziemi� obiecan�, pokojem i z�otym runem. Tu znale�li miejsce odpowiednie
dla zrekonstruowania domu, kt�ry po kilku latach mia� sta� si� wiejsk� rezydencj� z trzema stajniami
i dwoma go�cinnymi pokojami. Meme nie zatrzymywa�a si� na szczeg�ach - m�wi�a o rzeczach
najbardziej ekstrawaganckich z niepohamowan� wol� prze�ycia ich raz jeszcze, cho� z b�lem, wy�
wo�anym oczywisto�ci�, �e nie prze�yje ich po raz drugi. Nie odczuwali�my �adnych cierpie� ani
niedostatku w podr�y, m�wi�a. Nawet konie spa�y pod moskitier�, nie dlatego, by m�j ojciec by�
marnotrawc� czy szale�cem, ale dlatego, �e moja matka mia�a dziwne poczucie mi�osierdzia i uwa�a�
�a, �e oczy Boga cieszy to, �e chroni si� od komar�w nie tylko cz�owieka, lecz i zwierz�. Wsz�dzie
nie�li sw�j dziwaczny i k�opotliwy baga�; kufry pe�ne garderoby przodk�w zmar�ych na d�ugo przed
narodzeniem moich rodzic�w, przodk�w, kt�rzy nie mogli spotka� si� dwadzie�cia s��ni pod ziemi�;
skrzynie pe�ne kuchennych naczy�, nie u�ywanych od wielu lat, a nale��cych do najdalszych krew�
nych moich rodzic�w (byli kuzynami) i nawet kufer pe�en �wi�tych, z kt�rych powstawa� domowy
o�tarzyk wsz�dzie tam, gdzie si� zatrzymywali. By�a to dziwaczna trupa z ko�mi i kurami, i czterema
Indianami (towarzyszami Meme), kt�rzy wychowali si� w domu i towarzyszyli moim rodzicom w tej
w�dr�wce po kraju niczym tresowane zwierz�ta w cyrku.
Meme wspomina�a ze smutkiem. Mia�o si� wra�enie, �e uwa�a up�yw czasu za osobist� strat�,
jakby przeczuwa�a