Sontow S.P. - Pawilon śnieżnych kobiet
Szczegóły |
Tytuł |
Sontow S.P. - Pawilon śnieżnych kobiet |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Sontow S.P. - Pawilon śnieżnych kobiet PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Sontow S.P. - Pawilon śnieżnych kobiet PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Sontow S.P. - Pawilon śnieżnych kobiet - podejrzyj 20 pierwszych stron:
S. P. SOMTOW
pawilon śnieżnych kobiet
Alles Vergangliche
Ist nur ein Gleichnis...
FAUST
1. Opierała się o pożyłkowany głaz, który wystawał ze śniegu i żwiru w skalnym
ogrodzie posiadłości doktora Mayuzumiego. Jedna dłoń skromnie zakrywała łono -
Japończycy straszliwie boją się włosów łonowych, które z tego powodu stanowią
ostatnie tabu ich pornografii - druga bezwładnie opadła na czoło. Strumyczek
krwi wypływał z kącika jej ust i ściekał po smukłej szyi, obok piersi, aż do
kałuży przy lewym udzie.
Kiedy zjawiłam się tam z notesem i aparatem fotograficznym, tłum kłębił się na
krytym ganku, otaczającym ze wszystkich stron prostokątny skalny ogród. Oddechy
wisiały w zimnym, spokojnym powietrzu i nikt jeszcze nie dotknął ciała, nawet
policja.
Nie przyjechałam do Sapporo, żeby robić reportaż o rzeźniku; przyjechałam na
Festiwal Śniegu. Byłam w mieście dopiero od paru godzin. Właśnie zaczęłam się
rozpakowywać, kiedy odebrałam telefon z tokijskiego biura i musiałam złapać
taksówkę do tej posiadłości tuż za miastem. Nawet nie zdążyłam narzucić
płaszcza.
Powiedzieć, że było zimno, to grube niedomówienie. Ale ja czułam to zimno przez
cały czas, jeszcze odkąd byłam winchinchala w rezerwacie Pine Ridge w
Południowej Dakocie. Stałam tam w bluzie Benettona i w reebokach i wyglądałam
całkiem nie na miejscu. Ignorowałam zimno.
Oficer policji rozmawiał z prasą. Nie przypominali reporterów ze Stateside;
przestrzegali kolejności dziobania - ludzie z Yomiuri i Asahi Shimbun dostali
najlepsze miejsca, brukowce pokornie kuliły się z tyłu i nie odzywały się bez
pytania - poważni, pilnujący kolejki, gryzmolący solennie w notesach. Wszyscy
nosili ciemne garnitury.
Uczyłam się japońskiego w Berkeley, ale niewiele rozumiałam, więc tylko stałam i
gapiłam się na zwłoki. Każde pasemko zlepionych blond włosów znajdowało się na
właściwym miejscu. To było dzieło artysty.
Właśnie te włosy przypomniały mi nagle, kim ona była. Więc jednak nie chodziło o
zwykły reportaż.
Śnieg zaczynał zacierać rękodzieło artysty - prószył na włosy, wybielał piegi.
Śmiała się przez całą drogę z San Francisco do portu lotniczego Narita. Wciąż
miałam w torebce jej wizytówkę.
Zrobiłam zdjęcie. Kiedy błysnął flesz, wszyscy zamarli i jednocześnie odwrócili
się do mnie, niczym wielogłowy potwór. Niesamowite, jak oni to robią. Potem
wszyscy zaprezentowali te wymuszone, lekceważące uśmiechy, którymi mnie
częstowano przez cały tydzień, odkąd przyjechałam do Japonii.
- Słuchajcie - powiedziałam wreszcie - jestem z "Oakland Tribune".
Nagle uświadomiłam sobie, że wśród tych karnie uszeregowanych reporterów nie ma
ani jednej kobiety. Zresztą tam nigdzie nie było kobiet. Poczułam się jeszcze
bardziej nieswojo. Nikt nie odezwał się do mnie ani słowem. Nieważne, że moje
ubranie odcinało się od czarno-szaro-białego tła niczym paw w kurniku. Byłam
kobietą, byłam gaijin; nie istniałam.
W końcu oficer policji coś wymamrotał. Dziennikarze zaśmiali się chórem i
wrócili do swoich notatek. Jeden reporter, który chyba mnie pożałował,
powiedział:
- Amerykański konsulat wkrótce tutaj będzie. Proszę rozmawiać z nimi.
- Jasne, pewnie - burknęłam. Nie byłam w nastroju do wysłuchiwania bzdur. -
Słuchajcie no, koledzy, ja znam tę kobietę. Mogę ją zi-den-ty-fi-ko-wać,
wakarimashita?
Wielogłowy potwór ponownie wykonał zwrot. Za przyspawanymi uśmiechami kryła się
konsternacja. Odniosłam przemożne wrażenie, że według nich w ogóle nie powinnam
się odzywać.
W tej samej chwili przyjechali ludzie z konsulatu. Zaaferowany łysy mężczyzna z
teczką i szczupła czarna kobieta. Błysnęły flesze. Kobieta, podobnie jak ja, nie
planowała wizyty w posiadłości Mayuzumiego w zimowe popołudnie. Była wystrojona
od wielkiego dzwonu, pewnie wybierała się na jakieś dyplomatyczne przyjęcie.
- Jestem Esmeralda O'Neil - powiedziała do oficera policji. - Rozumiem, że
amerykańska obywatelka została... - urwała, kiedy zobaczyła zwłoki.
Policjant zwrócił się bezpośrednio do łysego mężczyzny. Łysy ustąpił miejsca
Murzynce. Do policjanta jakoś nie docierało, że Esmeralda O'Neil jest szefową
łysego.
- Słuchajcie - odezwałam się. - Mogę wam powiedzieć, kim ona jest.
Tym razem zwrócono na mnie większą uwagę. Błysnęły kolejne flesze. Esmeralda
odwróciła się do mnie.
- Ty jesteś Marie, prawda? Marie Raniony Ptak. Uprzedzono nas, że przyjedziesz i
żeby się tobą zająć - ciągnęła. - Miałam nadzieję, że spotkamy się dziś
wieczorem na przyjęciu.
- Nie otrzymałam zaproszenia - rzuciłam z irytacją.
- Kim ona jest? - zapytała Esmeralda. Szybko odzyskiwała równowagę; prawdziwy
dyplomata, pomyślałam.
- Nazywa się Molly Danzig. Jest tancerką. Siedziała obok mnie podczas lotu z San
Francisco. Pracuje... pracowała w barze karaoke tutaj, w Sapporo... lokal na
dachu wieżowca Otani Prince Towers...
- Wiesz coś jeszcze o niej, skarbie?
- Raczej nie.
Znowu popatrzyła na ciało.
- Jezu Chryste, ja pierdolę... - Odwróciła się do oficera policji i zaczęła coś
mu klarować szybkim japońskim. Potem znowu zwróciła się do mnie.
- Słuchaj, kotku - zaczęła. - Tutaj lada chwila rozpęta się istne piekło; CNN
już jest w drodze. Może pójdziesz z nami na przyjęcie? - Potem, biorąc mnie pod
ramię, żeby jej pomocnik nie usłyszał, dodała: - Nie wiesz, jak tu jest, kotku.
Machismo aż po dziurki w nosie. Dałabym wszystko za godzinkę zwykłej babskiej
pogaduchy. Więc... przyjęcie?
- No, nie wiem... trochę się boję, że będę intruzem...
- Ależ skarbie, przecież już jesteś intruzem! W tej chwili stoimy na terenie
posiadłości Mayuzumiego... a przyjęcie wydaje właśnie doktor Mayuzumi, żeby
powitać zagranicznych dygnitarzy na Święcie Śniegu...
Słyszałam co nieco o tym Mayuzumim. Tekstylia, piwo, komputery osobiste. Maczał
palce w licznych interesach.
Japońscy reporterzy zbierali się już do odejścia. Wychodzili rzędem, poczynając
od najważniejszych gazet, kończąc na brukowcach. Dopiero wtedy zauważyłam
mężczyznę ze szkicownikiem.
Najpierw wzięłam go za Amerykanina. Nawet z drugiego końca skalnego ogrodu
widziałam, że miał wyjątkowo przenikliwe niebieskie oczy. Klęczał przy
balustradzie ganku. Pomimo zimna ubrany był tylko w dżinsy i podkoszulek. Miał
długie czarne włosy i gęstą brodę. Był bardzo owłosiony... prawie jak
niedźwiedź... Azjaci z reguły nie mają owłosienia.
Policjant szczeknął do niego rozkaz. Mężczyzna odsunął się. Lecz coś w mowie
jego ciała, coś jakby uległość i jednocześnie wyzwanie, zdradziły jego
przynależność do rasy ludzi pokonanych, pozbawionych nadziei. To było tak
boleśnie znajome, że zapomniałam o samokontroli i tylko gapiłam się na niego.
Tak samo zawsze zachowywała się moja matka, kiedy przychodził pracownik opieki
społecznej. Albo ksiądz z misji św. Franciszka. Albo kiedy przyszli wsadzić
mojego tatę do więzienia na weekend, bo wychlał za dużo mniwakan i zakłócał
porządek. Wszystkie moje ciotki i wujkowie zachowywali się tak wobec białych
ludzi. Jedynym, który tego nie robił, był dziadek Mahtowashte'. Dlatego, że był
zbyt zajęty porozumiewaniem się z niedźwiedziami, żeby zwracać uwagę na
rzeczywisty świat.
Dziadek zabrał mnie na moją pierwszą komunię. Nikt inny nie przyszedł. Dziadek
ukląkł obok mnie i zawołał głośno: "Te cholerne klechy nie wiedzą, co ten rytuał
naprawdę znaczy". Kazali mu zaczekać przed kościołem.
Boże, jak ja nienawidziłam swojego dzieciństwa. Jak ja nienawidziłam Południowej
Dakoty.
Mężczyzna odwzajemnił moje spojrzenie z nagim zaciekawieniem. Tego również
przedtem tutaj nie widziałam. Tutaj ludzie nigdy nie patrzyli ci w oczy. Stałam
się niewidzialną kobietą. Przyszło mi do głowy, że oboje jesteśmy niewidzialni,
on i ja.
Przestałam słuchać Esmeraldy, która paplała o życiu towarzyskim w Sapporo -
wyjaśniała, że nie liczy się wyłącznie piwo, że lśniące nowoczesne biurowce i
idealnie czyste aleje stanowią jedynie fasadę - i dalej wpatrywałam się w
mężczyznę. Chociaż patrzył prosto na mnie, ani na chwilę nie przerywał
szkicowania.
- W każdym razie, skarbie, dam ci swoją wizytówkę... i... tutaj odbywa się
przyjęcie... Otani Prince Towers... na dachu, z oszałamiającym widokiem na
wykańczane śnieżne rzeźby.
Esmeralda zbierała się do wyjścia, a ja rzuciłam zdawkowo, że wkrótce się
zobaczymy. Potem spytałam:
- Nie wiesz, kim jest ten człowiek?
- To Ishii, śnieżny rzeźbiarz. Przyjechałaś, żeby zrobić z nim wywiad?
Okazało się, jak bardzo rozstroił mnie widok mojej towarzyszki podróży martwej,
leżącej w śniegu. Aki Ishii, jeden z Wielkich Mistrzów, znajdował się na mojej
liście osób; miałam w aktach jego fotografię. Chociaż zdjęcie było czarno-białe.
Nie spodziewałam się tych oczu.
A on już zbliżał się do mnie, idąc dłuższą drogą po ganku.
- Przemijanie i piękno... - powiedział do mnie. Głos miał miękki i cichy. -
Przemijanie i piękno to kamienie węgielne mojej sztuki. Chyba to Goethe
powiedział, że wszystkie rzeczy przemijające to tylko metafory... czy powinniśmy
schwytać tę chwilę, panno Raniony Ptak? Czy też czas jeszcze nie dojrzał do
wywiadu?
- Pan mnie zna? - zdziwiłam się. Nagle ogarnął mnie niewytłumaczalny strach.
Może dlatego, że zostaliśmy tylko we dwoje... nawet zwłoki już zabrano, a
Amerykanie tupiąc odeszli po ganku.
Temperatura spadła jeszcze bardziej. W końcu zaczęłam dygotać.
- Znam panią, panno Raniony Ptak... pozwolisz, że będę mówił Marie... ponieważ
"Tribune" uprzejmie przysłała mi list. Od razu cię rozpoznałem. Coś w twojej
mowie ciała, widoczne poczucie wyobcowania; zachowywałaś się tak nawet przy
swoich rodakach. Widzisz, ja to rozumiem, ponieważ jestem Ainu.
Ainu... to nabierało sensu. Ainu byli pierwotnymi mieszkańcami tej wyspy -
niebieskoocy neolityczni nomadowie, zepchnięci w zimno przez ostentacyjne
przeznaczenie japońskich zdobywców. Zostało tylko półtora tysiąca Ainu czystej
krwi. Byli jak Lakotowie - jak moi ludzie. Jedni i drudzy byli obcy we własnym
kraju.
Przyszło mi do głowy, że trafiłam na wielki temat, ważny temat. Och, obsługa
festiwalu byłaby dostatecznie interesująca - na całym świecie nie ma niczego
podobnego do Święta Śniegu w Sapporo, całe akry śniegu spiętrzonego w ogromne
budowle, które topnieją przy pierwszej odwilży. To afirmacja piękna i
przemijania zgodnie z filozofią zen, tak mi powiedziano... a teraz słyszałam,
jak sam Wielki Mistrz wypowiadał te słowa nad miejscem seksualnej zbrodni...
słowa tak dobrze pasujące zarówno do sztuki, jak do rzeczywistości.
- Czy mogę ci towarzyszyć na przyjęciu, Marie? - zaproponował. Za jego japońskim
akcentem krył się ślad innego języka, może niemieckiego. Pamiętałam z jego
dossier, że w młodości chyba studiował w Heidelbergu, na stypendium Instytutu
Goethego. Akcent był dziwaczny, lecz całkiem atrakcyjny. Ten mężczyzna zaczynał
mi się podobać.
Razem wyszliśmy ze skalnego ogrodu. Miał amerykański samochód - mustanga -
zaparkowany przy bramie.
- Wiem, że kierownica jest po niewłaściwej stronie - powiedział przepraszająco -
ale będę prowadził ostrożnie, obiecuję.
Nie dotrzymał obietnicy. Trzydzieści kilometrów do śródmieścia Sapporo były
przerażające. Mustang ślizgał się, zarzucał, podskakiwał obok małych świątynek
otulonych śniegiem, obok brzydkich postmodernistycznych bloków, obok szeregowych
domków o ścianach z ryżowego papieru, stłoczonych przy wąskich alejkach. Śnieg
przyginał i łamał gałęzie drzew. Zachodzące słońce błyszczało na szklistych
dachówkach, kobaltowobłękitnych lub pomarańczowo-zielonych. Cieszyłam się, że
prowadził tak żywiołowo. Dzięki temu mniej myślałam o Molly Danzig, śmiejącej
się z tego, jak naciągała frajerów w barze karaoke, opowiadającej świńskie
historyjki o znajomych mężczyznach, pochłaniającej samolotowe jedzenie w
przerwach między chichotami... Molly Danzig, przez śmierć włączona we wzorzec
uporządkowanej elegancji, jakiej ani razu nie przejawiła podczas dwunastu
godzin, które przesiedziałam obok niej w samolocie z San Francisco.
*
Przyjęcie było oczywiście imponującym spektaklem. Ci ludzie naprawdę wiedzieli,
jak się urządza imprezę. Najwyższe piętro hotelu zostało przerobione na
plastykową i styropianową replikę zimowej krainy cudów. Trzej kucharze zwijali
się jak w ukropie za dwudziestopięciometrowym barem sushi. Gdzie indziej
kelnerzy w idiotycznych pseudofrancuskich uniformach kroili pattiserie,
porcjowali pieczeń i nalewali zupę z waz w kształcie łabędzi. Kandelabry
migotały. Plastykowe śnieżynki prószyły z urządzenia pod sufitem. Można było
sfinansować film fabularny, gdyby zastawić ubrania gości - od Gucciego,
Armianiego, Diora - i te kimona po 5000 dolarów. Wprawdzie Aki nałożył stylowy
czarny skórzany płaszcz, ale ja czułam się beznadziejnie źle ubrana jak na taką
galę. Nie pomagało, że wszyscy starannie nas ignorowali. Aki i ja poruszaliśmy
się jakby w prywatnej bańce obojętności.
Jedna ściana była cała ze szkła. W dole widać było park Odori, po drugiej
stronie głównego ciągu Sapporo, szerokiego na chyba ze sto metrów. Śniegowe
rzeźby nabierały kształtów. Po rozpoczęciu festiwalu zostaną rzęsiście
oświetlone. Teraz wyglądały jak widmowe kadłuby wyciągające się do księżyca. W
tym roku wybrano temat "Czasy starożytne"; po jednej stronie parku wznosił się
niedokończony Partenon, z przodu stało Koloseum, egipska świątynia wraz ze
Sfinksem, babiloński ziggurat... wszystko ze śniegu.
Wielkie proscenium wypełniało jeden koniec sali, a na nim stał korpulentny
mężczyzna i pijackim głosem zawodził do mikrofonu. Piosenka brzmiała jak
"Strangers in the Night" w wersji disco. Nie było orkiestry.
- Jezu! - jęknęłam. - Powinni zastrzelić wykonawcę.
- Niezbyt rozsądny pomysł - sprzeciwił się Aki. - Ten człowiek to doktor
Mayuzumi we własnej osobie.
- Karaoke? - zapytałam. W Oakland jest tylko jeden bar karaoke i nigdy tam nie
byłam. Opis nawet się zgadzał. Kiedy doktor Mayuzumi zszedł ze sceny, żegnany
chaotycznymi oklaskami, wepchnięto tam kogoś innego wśród wybuchów śmiechu. Tym
kimś okazała się Esmeralda O'Neil. Zaczęła śpiewać japoński przebój pop,
wykonując ersatz gestów Motown i tanecznych kroków.
- Och - powiedział Aki - przecież w tym klubie pracowała twoja... przyjaciółka.
Panna... Danzig. - Wymówił jej nazwisko "Danjigu".
- Walnijmy sobie porządnego drinka - zaproponowałam wreszcie.
Usiedliśmy przy barze sushi. Wypiliśmy trochę gorącej sake, a potem Aki zamówił
jedzenie. Kucharz wyjął ze zbiornika parę żywych krewetek olbrzymów, wykonał
kilka błyskawicznych ruchów nożem i umieścił dwie bezgłowe krewetki na talerzu.
Ich ogony podrygiwały.
- To się nazywa odori - oznajmił Aki - tańczące krewetki... w Stanach trudno je
znaleźć.
Patrzyłam na pulsujące ogony krewetek. Z pewnością nie czują bólu. Z pewnością
to czysty odruch. Ogon jaszczurki wciąż się rzuca, kiedy go oderwiesz.
Aki coś wymamrotał.
- Co mówiłeś?
- Przepraszałem krewetki za odebranie im życia - wyjaśnił. Rozejrzał się
ukradkiem. - To zwyczaj Ainu. Japońce tego nie zrozumieją.
Takie rzeczy robił mój dziadek.
- Jedz - zachęcił mnie Ainu. Oczy mu błyszczały. Nie mogłam się oprzeć.
Podniosłam pałeczkami jedną krewetkę, zanurzyłam ją na mgnienie w miseczce z
sosem sojowym, wrzuciłam do ust.
- Co czujesz? - zapytał.
- Trudno opisać. - Skręcała się, wędrując przez moje gardło. Lecz kiedy
wszystkie smaki eksplodowały jednocześnie, sos sojowy, zielony chrzan, nieumarła
krewetka o konsystencji pasty do zębów i delikatnym aromacie... była w tym
nieomal synestezja... coś radosnego... coś obscenicznego.
- To typowo japońskie - oznajmił śnieżny rzeźbiarz Ainu - ta niemal erotyczna
potrzeba, żeby wyssać siłę życiową innego stworzenia... Badałem to, Marie. Nie
będąc Japończykiem, nie pojmuję tego intuicyjnie; mogę tylko nadsłuchiwać w
cieniu, zbierać po nich resztki, kiedy przemykam obok nich ze spuszczonymi
oczami. Lecz tobie, Marie, tobie mogę spojrzeć prosto w twarz.
I spojrzał. Sposób, w jaki wymawiał moje imię, zawierał obietnicę mrocznej
intymności. Nie mogłam odwrócić wzroku. Jeszcze raz mowa ciała tego mężczyzny
przywołała coś z mojego dzieciństwa. To był mój ojciec, który sięgał po mnie w
zimową noc, w sypialni z wybitym oknem, gdzie jego oddech przesycony alkoholem
wisiał w księżycowym powietrzu. A ja mocno zaciskałam powieki i wzywałam Wielką
Tajemnicę. Jezu, jak ja nienawidziłam ojca. Chociaż nie myślałam o nim od
dziesięciu lat, był jedynym mężczyzną w moim życiu. Poczułam się urażona,
bezbronna i zgwałcona, wszystko naraz. I wciąż nie mogłam odwrócić wzroku. Potem
przyfrunęła Esmeralda i uratowała mnie.
- Nie przestajesz pracować ani na chwilę, co, kotku? - zagadnęła i zamówiła dla
siebie parę odori.
- Co z Molly Danzig? - zapytałam. - Są jakieś wiadomości...
- Skarbie, ta dziewczyna po prostu znikła ze znanego wszechświata. Prasa milczy
jak grób. W telewizji nic. Nawet CNN musiała się powstrzymać na kilka dni.
Całkowite zaciemnienie... nawet konsulat poproszono, żeby zaczekał z
informowaniem najbliższych krewnych... wiesz, to przez ten festiwal. Kwestia
zachowania twarzy.
- Czy to cię nie wkurza?
- Wcale! Robię karierę w dyplomacji, skarbie; ta dziewczyna nie rozkołysze
żadnej łodzi. - Z apetytem wgryzła się w drgającego skorupiaka. - Mm-mm, dobre.
- Żadnych zahamowań, żadnej skruchy.
Rozejrzałam się. Uczestnicy przyjęcia nadal obchodzili nas szerokim łukiem, ale
od czasu do czasu dostrzegałam spojrzenia i słyszałam chichoty. Czyżbym wpadała
w paranoję?
- Wszyscy o tym wiedzą, prawda? - rzuciłam.
- O tym? - powtórzyła niewinnie Esmeralda.
- O tym! O morderstwie, o którym nikomu nie wolno mówić! Dlatego wszyscy omijają
mnie jak wczorajszą rybę; wiedzą, że ją znałam. Cuchnę śmiercią tej dziewczyny.
- To nic, kotku. - Łyknęła sake.
Aki pociągnął mnie za rękaw.
- Widzę, że nie czujesz się tutaj najlepiej. Może zmyjemy się stąd, chyba tak
mówicie wy, Amerykanie?
Wiedziałam, do czego to prowadzi. Wzbudzał we mnie pociąg. Wzbudzał we mnie
strach. Musiałam napisać artykuł i wiedziałam, że dobry artykuł czasami kosztuje
cię kawałek duszy. Jak duży kawałek? Nie chciałam od razu ulegać, więc
powiedziałam:
- Marzę, żeby obejrzeć śnieżne rzeźby. Teraz, kiedy park jest pusty, w środku
nocy.
- Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem - zapewnił, ale miałam dziwne uczucie,
że to on rozkazuje. Podobnie jak wampir, Aki musiał najpierw otrzymać
zaproszenie, zanim uderzył.
*
W blasku księżyca wędrowaliśmy obok Zegarowej Wieży, jedynej rosyjskiej budowli
pozostawionej na Hokkaido, w stronę wieżowca telewizji, który dominował nad
wschodnim krańcem Odori-Koen. Park był długi i wąski. Wzdłuż alejek piętrzyły
się góry śniegu.
Przywieźli dodatkowy śnieg ciężarówkami. Kilku mężczyzn, pracujących po
godzinach, przekopywało łopatami ścieżki i uklepywało śnieżne nasypy. Człowiek
na drabinie gołymi rękami kształtował belkowanie korynckiej kolumny. Mgła
kłębiła się wokół naszych stóp i wyciągała macki. Nie zapytałam Akiego, dlaczego
park i krewetki zombi nazywały się tak samo; miałam przeczucie, że odpowiedź za
bardzo mnie zdenerwuje.
Powoli szliśmy przez milowy park w stronę tableau, stanowiącego osobiste dzieło
Akiego - wiedziałam z moich notatek, że to miał być centralny punkt festiwalu,
klasyczna reprezentacja Sądu Parysa.
- Co myślisz o Sapporo? - zapytał mnie nagle Aki.
- Jest...
- Nie musisz mówić. To brzydkie miejsce. Całe wypucowane, wyglansowane do
połysku i zapchane centrami handlowymi, ale wciąż miasto jest zbyt nowe i
rozpaczliwie poszukuje czegoś, co mogłoby nazwać duszą.
- No, ten Festiwal Śniegu...
- Założony w 1950 roku. Starożytna kultura z puszki. Disneyland japońskiej
wrażliwości.
Nie tego przyjechałam słuchać. Miałam już napisaną połowę artykułu, zanim
wsiadłam do samolotu. Chciałam rozmawiać o tradycji, o starym odbitym w nowym.
Szliśmy dalej.
Ludzie kładą się spać wcześnie w Japonii. Prawie nie było słychać ulicznego
ruchu. Długi wąż ciężarówek wyładowanych śniegiem ciągnął się przez całą długość
parku i skręcał na północ przy końcu rzeki Sosei. Na przeciętną śnieżną rzeźbę
potrzeba trzystu ciężarówek śniegu. Śnieg przywożono z gór.
Większość rzeźb odgrodzono linami. Od czasu do czasu mijaliśmy rzemieślników,
którzy przerywali pracę, kłaniali się zgrabnie i wyszczekiwali słowo: sensei.
Aki szedł przodem. Nie dotykał mnie. Tutaj nie pochwala się publicznych
kontaktów pomiędzy dwiema płciami. Z ulgą przyjęłam to do wiadomości.
- Fatalna sprawa z tą dziewczyną Danjigu - powiedział Aki. - Często ją widywałem
w klubie karaoke; chyba podobała się Mayuzumiemu.
Molly mówiła coś o bogatych tłustych biznesmenach. Wolałabym, żeby zmienił
temat. Poprosiłam:
- Opowiedz mi coś o swojej sztuce, Aki.
- Czy to wywiad? - Nasze kroki budziły echo. Sople lodu dźwięczały na drzewach.
- Ale mówiłem już o pięknie i przemijaniu.
- Czy dlatego szkicowałeś trupa Molly? Myślałam, że to trochę... makabryczne.
Uśmiechnął się. Nikt nas nie widział. Na ulotną sekundę musnął moją rękę dłonią.
Sparzyła mnie. Odsunęłam się o kilka kroków.
- Więc czego pan szuka w swojej sztuce, panie Ishii? - zapytałam swoim
najlepszym reporterskim głosem.
- Odkupienia - odparł. - A ty?
Wolałam nie myśleć o tym, czego ja szukam.
- Czasami czuję się trochę jak Faust - ciągnął - który chwyta z otchłani kilka
ulotnych fragmentów piękna, a w zamian oddaje... wszystko.
- Dusza za piękno? - zapytałam. - Dosyć romantyczne.
- Och, wszystko przez tych cholernych Niemców, Goethego, Schillera: śmierć,
przemienienie, odkupienie, weltschmerz... w tutejszych szkołach naprawdę można
się zarazić teutońskim ponuractwem.
Nie mogłam powstrzymać śmiechu.
- A fakt, że jesteś Ainu? - zapytałam. - Czy to również wpływa na twoją
artystyczną wizję?
- Nie chcę o tym mówić.
Więc byliśmy podobni, oboje wciąż uciekaliśmy przed własną tożsamością. Aki
zdecydowanie ruszył naprzód, księżyc w pełni przydawał mu wielki, falujący cień.
Przed nami wznosiła się ściana śniegu. Tu i tam widziałam wyrzeźbione schody.
- Pomogę ci wejść - zaproponował. Zaczął już wspinać się na nasyp. Moje reeboki
grzęzły w śniegowych stopniach.
- Nie martw się - rzucił - moi uczniowie wygładzą je rano. Chodź.
Stopnie były strome. Raz czy dwa musiał mnie podciągać.
- Tam będzie rampa - wyjaśnił - żeby widzowie mogli gromadzić się po drugiej
stronie.
Staliśmy teraz na śniegowej półce i spoglądaliśmy w dół, na stworzone przez
niego tableau. Tutaj, w najwyższym punkcie parku, dmuchał ostry wiatr. Przestało
padać i powietrze było czyste, lecz miejskie światła za mocno rozjaśniały niebo,
żeby pokazało się dużo gwiazd. Sztuczna góra otaczała nas z trzech stron;
czwartą zajmowała niedokończona rampa dla widzów; cały teren wyglądał jak
otwarty pawilon.
Aki powiedział:
- Rozejrzyj się dookoła. Jest rok 1200 przed Chrystusem. Stoimy na zboczach góry
Ida, w mitologicznym świcie. Spójrz... tam... za granicami parku... kalekie
wieże Ilium.
To były Otani Prince Towers, lśniące od neonów, wyglądające zza bliźniaczych
szczytów. Złudzenie optyczne - nasyp wysoki najwyżej na trzydzieści stóp,
dziwaczna wymuszona perspektywa, blask księżyca, falująca mgła - które jakimś
sposobem wciągnęło całe miasto w świat fantazji.
- Chodź - rozkazał, biorąc mnie za rękę i zstąpiliśmy w dolinę. Zrujnowana
rotunda wznosiła się ze sterty gruzów. Satyr grał na fletni, a centaur spał pod
rozwalonym murem. Trudno było uwierzyć, że to wszystko zrobiono ze śniegu. Na
murze widniała płaskorzeźba słynnego sądu: Parys, nastoletnia wersja
"Myśliciela" Rodina, pochylony, siedzący na głazie; trzy wdzięczące się boginie;
złote jabłko w ręku chłopca.
- Teraz zajrzyj za mur - polecił Aki.
Zobaczyłam grotę wydrążoną w boku nasypu. Przy wejściu, w tej samej pozie co na
płaskorzeźbie, siedział trójwymiarowy Parys; za nim, w głębi pieczary, stały
trzy postacie o odwróconych twarzach.
- Ale... - zaczęłam. - Przecież tableau nie widać z rampy! Można zobaczyć
najwyżej tył głowy Parysa, wygięcie ramienia Ateny. Widzowie zobaczą tylko
relief na zrujnowanym murze.
- Przecież właśnie o to chodzi w rzeźbie, Marie - odparł Aki. Mówił teraz
szybciej, gestykulował. - Ustawiam naturę przed lustrem, a wewnątrz lustra jest
następne lustro i odbija odbicie natury, które stworzyłem... odbicia w
odbiciach... sztuka w sztuce... prawda tylko przelotnie, boleśnie dostrzeżona...
a to, co najpiękniejsze, pozostaje niewidzialne... chodź, Marie. Zobaczysz mój
ukryty świat. Chodź. Chodź.
Chwycił mnie za rękę. Razem zeszliśmy na dół. System rusztowań, zasłoniętych
przez śnieżne granie, prowadził do groty. Niczym chłopiec pokazujący swoją farmę
mrówek, Aki zdradzał coraz większe przejęcie, coraz większy niepokój w miarę,
jak zbliżaliśmy się do centrum jego wszechświata. Kiedy dotarł do posągu Parysa,
zaczął się denerwować. Ignorując mnie kompletnie, podszedł do rzeźby, żeby
poprawić fałdkę na płaszczu chłopca, przygładzić mu włosy. Parys jeszcze nie
miał twarzy.
Zaciekawiona, w jaki sposób Wielki Mistrz przedstawił trzy piękne boginie,
odwróciłam się od niego i ruszyłam w głąb pieczary. Chłód nasilił się już po
kilku krokach od wejścia. Tunel zdawał się opadać w nieskończoną ciemność;
pewnie następna iluzja, zakręt, fałszywa perspektywa... chyba że naprawdę
prowadził do jakiegoś podziemnego labiryntu.
Boginie jeszcze nie były wykończone. Dwie nie miały twarzy. Trzecia - Hera,
bogini małżeńskiej wierności i ortodoksji - miała twarz Molly Danzig.
Pomyślałam, że księżycowa poświata kłamie albo zawiodły mnie nerwy. Ale nie było
wątpliwości. Podeszłam blisko. Podobieństwo było niesamowite. Nawet gdyby śnieg
zaczął oddychać, nie doznałabym większego wstrząsu. A te oczy... czym były?...
jakieś wypolerowane klejnoty osadzone w śniegu... oczy wilgotne od śniegu, jakby
płakały... czułam, jak wali mi serce.
Wycofałam się. W ramiona Akiego.
- Jezu - wykrztusiłam - to jest chore, to jest zboczone...
- Ale już ci wyjaśniałem problem piękna i przemijania - powiedział łagodnie Aki.
- Obserwowałem tę dziewczynę, odkąd zaczęła pracować w klubie karaoke; jej
gwałtowna śmierć jest, jak wy to mówicie, synchroniczna. Ofiara, żeby tchnąć
życie w moją sztukę.
Molly Danzig potrząsnęła głową. Chyba. Jej oczy zabłysły. Albo odbiły światło
księżyca. Odetchnęła. Albo może wiatr w niej westchnął. Albo mój strach. Strach
unieruchomił mnie na chwilę, a potem...
- Pocałuj mnie - szepnął. - Nie rozumiesz, że oboje należymy do ludzi-
niedźwiedzi? Jesteś pierwsza, którą spotkałem.
- Nie! - Wyrwałam się z jego uścisku i pobiegłam. Lodową ścieżką, gdzie wilgotny
wiatr chłostał mnie w twarz, obok Partenonu, Koloseum i Sfinksa. Obok
spiętrzonego śniegu. Śnieg wpadał mi do butów i spływał za kołnierz. Znowu
padało. Przebiegłam na drugą stronę ulicy. Dygotałam. Nie z zimna, z
przerażenia.
Jezu, zlękłam się iluzji, powiedziałam sobie, kiedy dotarłam do fasady Otani.
Wzięłam głęboki oddech. Obiektywność. Obiektywność. Rozejrzałam się. Nikogo nie
zobaczyłam. Przez chwilę stałam na schodach i zastanawiałam się, jak złapać
taksówkę o pierwszej nad ranem.
Właśnie wtedy Esmeralda i jej korpulentny asystent wyłonili się z obrotowych
drzwi i spłynęli po schodach. Esmeralda nosiła długie futro z tego rodzaju, w
jakim narażasz się na wandalizm konserwatystów, jeśli próbujesz je nosić na
ulicach Kalifornii. Zobaczyła mnie i wykrzyknęła:
- Marie, złotko, podwieźć cię do hotelu?
W milczeniu kiwnęłam głową. Podjechała limuzyna. Władowaliśmy się do środka.
Kiedy ruszyliśmy ulicą, znowu go zobaczyłam. Stał na skraju parku. Wpatrywał się
w nas intensywnie. I szkicował. Szkicował.
Das Unzulangliche
Hier wird's Erreignis.
FAUST
2. Ludzie-niedźwiedzie...
Kiedy byłam dzieckiem, widziałam, jak mój dziadek rozmawiał z niedźwiedziami.
Hotel, w którym się zatrzymałam, to był ryokan drugiej kategorii, hotel z
rodzaju tradycyjnych, ponieważ chciałam naprawdę posmakować japońskiego stylu
życia. Zapach mat tatami. Masochistyczny voyeuryzm wspólnej łaźni. Rzucałam się
i wierciłam na futonie, marząc o wodnym łóżku w San Mateo. I huku odległego
przypływu. Ale nie śniłam o Kalifornii.
We śnie znowu byłam winchinchala. We śnie leżałam w chacie ojca. Północ i mroźny
wiatr wyją przez wybite szyby. Kręcę się na zasikanym materacu na podłodze. Może
gdzieś tam płacze dziecko. Wilgotna dłoń zakrywa mi usta.
- Muszę utulić dziecko, ate - szepczę.
- Igmu yelo - odpowiada mój ojciec. "To tylko kot". Dziecko wrzeszczy, ile sił w
płucach. Tato miażdży mnie między udami. Nawet jego pot zmienia się w lód.
Wyciekam przez jego palce. Zbiegam po schodach, które prowadzą w dół w dół w dół
w dół przez jaskinie w dół w dół do...
- Przestań!
Z polnej drogi, która biegnie wzdłuż zamarzniętego strumienia obok szopy, widać
pokręconą górę tuż na granicy Pustkowia. Wierzchołek jest ścięty. Pragnę wejść
na grań, gdzie będę stała naga na wietrze i ujrzę wizje, i poznam wszystko, co
nadejdzie, i zmienię się w śnieżną kobietę, jak te inne kobiety, które stały tam
i śniły, aż prześniły się w kolumny z żółtego i czerwonego kamienia.
- Tunkashila! - krzyczę. - Dziadku!
Uciekam od wiatru, który jest oddechem mojego ojca, cuchnącym mniwakanem.
Nagle wiem, że mężczyzna, który mnie ściga, jest niedźwiedziem. Nie oglądam się,
ale czuję jego cień przygniatający mnie na śniegu. Uciekam do dziadka, bo wiem,
że z nim będę bezpieczna, on narysuje krąg na ziemi i wewnątrz wszystko będzie
ciepłe, dalekie od zagrożenia, a potem położy fajkę w świętym kręgu i powie do
niedźwiedzia: "Spokojnie, mój synu, spokojnie".
Uciekam od zimna, ale tak jakbym uciekała od siebie. Wmarznę w tę górę jak
wszystkie tamte kobiety, od początku wszechświata aż do teraz, kobiety tańczące
w powolnym kręgu wokół umierającego ognia. Biegnę przez tunel, który staje
się...
Podmorskim tunelem. Jadę w pociągu-torpedzie na wyspę Hokkaido, do Japonii nie
znanej nikomu, Japonii rozległych otwartych przestrzeni i samotnych ośnieżonych
szczytów, i nowiutkich miast, które nie mają duszy. Wyglądam przez okno, kiedy
pociąg piszczy, zaglądam do betonowej jaskini. Widzę oczy Molly Danzig i
zastanawiam się, czy są prawdziwe, zastanawiam się, czy Aki wyrwał je trupowi i
osadził w twarzy śnieżnej kobiety.
Śnieżna kobieta potrząsa głową. Jej oczy to głębokie kręgi wypełnione krwią.
- Nie, ate, nie, ate - szepczę.
"Spokojnie, mój synu", mówi dziadek do niedźwiedzia, który staje dęba nad
pawilonem śnieżnych kobiet. Dziadek daje mi miód na drewnianej łyżce. Znowu
wkłada fajkę do ust i wydmuchuje kółka dymu na niedźwiedzia, który warczy cicho,
a potem chyłkiem umyka z powrotem do ośnieżonego lasu.
Kręgi. Kręgi. Zataczam kręgi. Nie ma wyjścia. Tunel zapętlił się beznadziejnie.
Zmienię się w śnieg.
*
Wizytówka Molly Danzig: blok mieszkalny kilka przecznic na zachód od miejskiego
browaru. Około piętnastu minut jazdy metrem od mojego ryokan. Zapach chmielu
przesycał powietrze. Śnieżna zaspa piętrzyła się przy automacie do coca-coli z
tymi smukłymi japońskimi puszkami. Na rogu mechaniczny gliniarz kierował ruchem.
Śnieg pokrywał jego metalowe ramiona. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam taką
maszynę, myślałam, że to żart; tokijski przewodnik poinformował mnie wyniośle,
że mają je od dwudziestu lat.
Popołudnie było szare. Niebo i budynek miały tę samą barwę śmierci, szare szare
szare.
Wjechałam windą na dziesiąte piętro. Nie wiem, co spodziewałam się znaleźć.
Powiedziałam sobie: "Hej, siostro, jesteś reporterką, może na razie wyciszyli tę
historię, ale nie dłużej niż na tydzień". Miałam w torebce swój mały Pewny
Strzał, tak na wszelki wypadek.
Hol: wytarty dywan, nudna nowoczesna sztuka przy windzie. Ten blok mieszkalny
mógł stać wszędzie. Schemat kolorystyczny naśladował nowe odcinki "Policjantów z
Miami". Ruszyłam korytarzem, śledząc numery mieszkań. Jej powinno być na końcu,
17a. Uchylone drzwi. Staruszek w roboczym kombinezonie malował drzwi.
Zamalowywał numer mieszkania. Zamalowywał nazwisko Molly. Jeden ruch pędzla może
wymazać życie.
Przepchnęłam się obok niego do środka. Wiedziałam z góry, jak powinno wyglądać
mieszkanie Molly. Zawsze się śmiała, więc przypuszczałam, że zobaczę wyzywające
plakaty albo dziwaczne meble. Uwielbiała rozmawiać o mężczyznach - ja nie - więc
wyobraziłam sobie jakąś potężną, zuchwałą falliczną rzeźbę sterczącą na środku
pokoju. Wcale tak nie było. Panował absolutny spokój.
Okna były szeroko otwarte. W mieszkaniu było zimniej niż na zewnątrz. Wiatr
wzdychał w salonie, maty tatami na podłodze przyprószył śnieg. Żadnych mebli.
Żadnych plakatów Chippendalesów na ścianach. Wiatr dmuchnął mocniej. Płatki
śniegu upstrzyły moją twarz.
Kuchnia: dwie czarki zimnej herbaty na kontuarze. Kuchenka wciąż była włączona.
Wyłączyłam ją. Nadgryziony kawałek sushi leżał na błękitno-białym talerzu.
Zrobiłam kilka zdjęć. Zastanawiałam się, czy policja zdjęła odciski palców z
czarek do herbaty.
Usłyszałam dźwięk. Najpierw pomyślałam, że to wiatr. Wiał teraz silniej i wśród
świszczących westchnień usłyszałam kobiecy głos. Nucił.
Wróciłam do salonu. Śnieg przemoczył mi buty. Dygotałam. Kobieta śpiewała
kontraltem, nieziemskim, erotycznym. Słyszałam też kapanie wody. Dochodziło zza
rozsuwanych drzwi shoji. Pewnie sypialnia.
Wiedziałam, że muszę tam wejść. Uzbroiłam się wewnętrznie i rozsunęłam shoji.
Płatki śniegu zawirowały. Wiatr hulał tutaj na całego. Przez panoramiczne okno
widziałam browar miejski i siatkę ulic miasta, regularną jak papier milimetrowy,
a w dali ośnieżone góry. Czułam zapach zwietrzałego piwa w śniegu, który osiadał
na moich policzkach.
Nucenie rozbrzmiało głośniej. Drzwi łazienki były uchylone. Kapała woda.
- Molly?
Czułam, jak wali mi serce. Gwałtownie otworzyłam drzwi łazienki.
- Ależ... Marie, słonko... wcale się ciebie nie spodziewałam.
Esmeralda spojrzała na mnie z wanny, namydlając się leniwie.
- Przez cały czas wiedziałaś, kim ona jest - oskarżyłam ją.
- Na tym polega moja praca, skarbie - odparła. - Niezbyt wielu amerykańskich
obywateli jest w Sapporo, jak może zauważyłaś, ale rejestruję ich wszystkich.
Podasz mi tamten ręcznik? Jeśli ładnie poproszę?
Drętwo wykonałam polecenie. Dlaczego pytała mnie, kim jest zmarła dziewczyna,
skoro już ją znała?
- Oszukałaś mnie!
- W szkole dyplomacji, Marie, uczą cię, żeby pozwalać mówić innym. W ten sposób
często klient sam kopie sobie grób.
- Ale co ty tu robisz...?
- To jest moje mieszkanie. Molly Danzig je podnajmowała. Mam apartament w
ambasadzie, gdzie zwykle nocuję, ale w naszym budynku często wyłączają ciepłą
wodę.
Sięgnęła po ręcznik i wyśliznęła się z wanny. Parowała; miała jędrne, wspaniałe
ciało i nawet kiedy była naga, wydawała się ubrana; pewnie zawdzięczała to
swojemu dyplomatycznemu obyciu. Lakotowie to skromni ludzie. Czułam się
zażenowana.
- Wierz mi, to nie jest St Louis. To znaczy, kotku - dodała, sięgając po
suszarkę do włosów - że dostaję rządową pensję z niebotycznymi dodatkami,
opłacone mieszkanie, nikogo na utrzymaniu... ale gdyby nie te wszystkie
przyjęcia z darmowym żarciem, stałabym w kolejce do cholernej zupki z
dobroczynności. Zapomnijmy o tym i chodźmy na zakupy, Marie.
- Dobrze. - Na razie nie miałam pojęcia, co dalej robić z artykułem. Zdobyłam
trzy czy cztery kawałki, ale jakoś nie pasowały do siebie... może nawet nie
należały do tej samej układanki. Może potrzebowałam popołudnia spędzonego na
bezmyślnym kupowaniu pamiątek.
*
Esmeralda zawiozła mnie do galerii Tanuki-koji, labiryntu podziemnych pasaży
handlowych, który zaczyna się gdzieś w środku miasta i pełznie coraz dalej,
pochłaniając stacje metra i podziemia Otani Prince. Zaparkowała w strefie
dostawczej ("Plakietki gaimusho, skarbie... nie odholują żadnego dyplomatycznego
wozu, nie ma mowy!") i chociaż dopiero minęło południe, zeszłyśmy do świata
neonowej nocy.
Kiedy osiągnęłaś granice wytrzymałości, kiedy wszystko ci się pomieszało i
czujesz, że zaraz wybuchniesz, czasami jedynym lekarstwem są zakupy. Nigdy nie
chodziłam na zakupy, kiedy byłam dzieckiem. Tak, czasami braliśmy pikapa i
wlekliśmy się do Belvidere lub Wall, gdzie przynajmniej mogłam sobie popatrzeć
na mechaniczne szakale po dwadzieścia pięć centów albo na sztucznego
dwudziestopięciometrowego dinozaura, który wznosił się wśród śniegu po kolana.
Zakupy były nałogiem przejętym od japisów i WASPów w Berkeley. Ale szybko się
zaraziłam. Potrafiłam namiętnie kupować. Tak samo Esmeralda. Dopiero po godzinie
czy dwóch uświadomiłam sobie, że dla niej, podobnie jak dla mnie, rozrzutne
zakupy stanowiły przede wszystkim mechanizm obronny. Kiedy już trochę oswoiłyśmy
się ze sobą, zauważyłam, że Esmeralda mówi dwoma odmiennymi językami,
posiadającymi oddzielne zestawy mimiki i gestów; różniły się tak bardzo, jak
angielski i Lakota dla moich rodziców, tylko że oba były angielskie, a ona
swobodnie przeskakiwała z jednego na drugi.
Wędrowałyśmy kolejnymi korytarzami, obok małych stoisk z makaronem, gdzie z
przodu stały szklane gabloty z plastykowym jedzeniem, obok przybytków I Love
Kitty i wypożyczalni kimon, i sklepów z zabawkami strzeżonych przez mechaniczne
Godzille, obok automatów z napojami, które wyrzucały smukłe puszki piwa Sapporo
i mrożonej kawy. Mijali nas ludzie zajęci własnymi sprawami. Betonowe alejki
były śliskie od rozmiękłego śniegu naniesionego z góry. Jaskrawe neony zlewały
się w światłocień.
Około szóstej uginałyśmy się pod ciężarem zakupów. Głównie śmiecie - wachlarze,
kapelusze, okrycia, orientalne ozdoby do mojego mieszkania w Oakland, pocztówki
pokazujące Ainu w narodowych strojach, z rytualnymi tatuażami, w futrach i
paciorkach - chociaż żadnych Ainu nie widywało się w antyseptycznym środowisku
Sapporo.
- Co wiesz o Ainu? - zapytałam Esmeraldę.
- To dzikusy. Śnieżni ludzie, coś w rodzaju Eskimosów... oddają cześć
niedźwiedziom, odprawiają szamańskie rytuały... tylko dla turystów... Japończycy
zmusili ich, żeby przyjęli japońskie imiona, i teraz oni już nie mogą mówić w
Ainu.
Dobrze znałam tę historię. Mój dziadek Mahtowashte' opowiadał mi to samo. "Mogę
mówić do niedźwiedzi", powiedział, "bo raz, kiedy byłem chłopcem, niedźwiedź
przyszedł do mnie we śnie i nadał mi imię". I wręczył mi kawałek chleba
zanurzony w miodzie, a ja mówiłam: "Tunkashila, zrób tak, żebym mogła stąd
odejść... zabierz ode mnie to wszystko".
- Tutaj jest więcej Ainu, niż ci się wydaje. Wielu krzyżowało się z
Japończykami. Już nie wyglądają jak Ainu, ale... ludzie wciąż mają uprzedzenia.
Nie afiszują się z tym, nie jak twój przyjaciel Aki. Większość próbuje się
dostosować. Straciliby swój status społeczny, zdolności kredytowe, wpływy...
Wiedziałem wszystko na ten temat. Przez całe życie uciekałam, próbowałam się
dostosować.
- Chodź - powiedziała Esmeralda - czas na kawę.
Weszłyśmy do kawiarni, wcisnęłyśmy się w maleńkie foteliki i zamówiłyśmy po
filiżance Blue Mountain, 750 jenów za porcję. Maleńkie filiżanki kawy i wysokie
szklanki źródlanej wody.
- Pomóż mi, Esmeraldo - poprosiłam. - Jezu, całkiem się pogubiłam.
- To nie jest takie miejsce, jakiego się spodziewałaś.
Neonowa błękitno-różowa reprodukcja "Fali" Hokusaiego zapalała się i gasła w
oknie. Dalej alejka pogrążona była w cieniu. Świst pociągów metra przebijał się
przez muzak New Age i szmer rozmów. Ciekawa byłam, czy słońce już zaszło w
świecie na górze.
- Wyobrażałaś sobie małe, eleganckie gejsze, ceremonie herbaty, samurajskie
miecze... sprytne gadżety... tłumy. I trafiłaś na Hokkaido, która ma niewiele
wspólnego z prawdziwą Japonią, która wygląda raczej jak Idaho w styczniu, gdzie
miasta są nowe, a ludzie poszukują nowych dusz...
- Czasami mówisz jak ten rzeźbiarz, Esmeraldo.
- Och, Aki... czy już się z nim rżnęłaś, kotku? Jest dobry w łóżku.
- Nie jestem łatwa - odparłam gniewnie. Właściwie w pewnym sensie byłam
dziewicą.
O Boże, pamiętałam nas dwoje w pieczarze, pamiętałam oczy Molly Danzig,
pamiętałam, jak patrzył mi prosto w oczy, jakby mnie osaczał. Włochaty samiec.
Stąpa ociężale. Niedźwiedź grizzly, który tropi mnie w śniegu.
- Marie? Co ci jest? - Łyknęła kawy. - Nie dają dolewki... pięć dolców i żadnej
cholernej dolewki. - Wysączyła kawę do końca. - Ale wiesz, powinnaś go poznać.
Wiesz, jak trudno gorącej Amerykance znaleźć tutaj kogoś do łóżka? Ci ludzie
nawet nie wiedzą, że istniejesz... och, są uprzejmi i tak dalej, ale nie uważają
nas za ludzi. Czarni, Indianie, biali, Ainu, wszyscy wyglądamy dla nich tak
samo... wszyscy jesteśmy czarnuchami. Poza tym każdy tutaj wie, że wszyscy
Amerykanie mają AIDS.
- AIDS? - powtórzyłam.
- Pokręcisz się tutaj, kotku, to zobaczysz, jak się czuje Haitańczyk u nas w
domu. Hej, raz pieprzyłam się z Mayuzumim... ale czułam się jak taka
nadmuchiwana lalka. - Roześmiała się trochę za głośno. Uczennica przy sąsiednim
stoliku zachichotała i zakryła usta dłonią. - A Molly Danzig... bardzo mu się
podobała... nawet płacił jej czynsz... lubił ją mieć przy sobie, kiedy chciał
pofolgować swoim sekretnym nałogom... pewnie uważał, że to było takie zwierzęce.
- Molly była...
- Gówno, słonko, wszyscy się kurwimy, tak czy inaczej! - dodała.
Czułam się przyparta do muru.
- Aki mnie przeraża.
- Ja myślę! Ale to jedyny facet w tym całym przeklętym kraju, który ma tyle
przyzwoitości, żeby nie odwracać się tyłem i nie zasypiać, jak tylko skończy.
Neonowa fala rozbłyskiwała i gasła. Nagle o n tam był. W oknie. Błękitna i
różowa poświata opromieniała jego zwierzęce rysy.
- To on! - szepnęłam.
Oczy Akiego błyszczały. Miał ze sobą szkicownik. Jego dłoń nieustannie poruszała
się drobnymi, wypracowanymi ruchami.
- Czego on chce? - zapytałam. - Wyjdźmy stąd, zanim...
- O co ci chodzi, słonko? Umówiłam się z nim tutaj.
Aki zamknął szkicownik i wszedł do kawiarni. Kelnerka poderwała się, wykonała
ukłon i wyrecytowała ceremonialne powitanie rytmicznie jak automat. On ani na
chwilę nie oderwał wzroku od mojej twarzy.
- Ale... on ją znał, nie rozumiesz? Zna ciebie... zna mnie... i ona nie żyje, a
jedna z trzech bogiń w jego rzeźbie ma jej twarz... a dwie pozostałe nie mają
twarzy...
Esmeralda wybuchnęła śmiechem. Po raz pierwszy wypowiedziałam na głos to
podejrzenie... do którego nie przyznawałam się nawet sama przed sobą. Zdawałam
sobie sprawę, jak niedorzecznie zabrzmiało.
Ogarnął mnie wstyd. Spuściłam oczy. Wbiłam spojrzenie w brązowy krążek filiżanki
z kawą, jakbym za pomocą hipnozy chciała się przenieść do strefy fantomów. Ale
słyszałam jego kroki. Ostrożne, skradające się kroki.
Stanął nade mną. Czułam jego oddech. Pachniał miodem i papierosami. Powiedział:
- Rozumiem, Marie. Tam jest upiornie w świetle księżyca. Stoisz pośrodku
milionowego miasta, lecz we wnętrzu mojego śnieżnego pawilonu jesteś również
wewnątrz mojej sztuki, wyrzeźbionej kreacji. Można się przestraszyć.
Dotknął mojej szyi. Przeszył mnie ciepły dreszcz.
- To nie miało nic wspólnego z tobą - usłyszałam własny głos. - To coś innego...
coś z mojej przeszłości... myślałam, że o tym zapomniałam.
- Ach - powiedział. Zamiast cofnąć rękę zaczął głaskać mój kark powolnymi,
kolistymi ruchami. Na mgnienie wyobraziłam sobie, że odgryza mi głowę. Ale nie
wpadłam w panikę, tylko coraz bardziej odprężałam się pod łagodnym naciskiem
jego dłoni... zapadałam w studnię mrocznego erotyzmu... drżałam na całym ciele.
- Dziś wieczorem kultura! - oświadczył Aki. - Specjalne przedstawienie nowej
sztuki bunraku, "Sarome-sama", wystawionej przez fundację Mayuzumiego dla
podniesienia moralności... zagranicznych dygnitarzy.
- Bunraku? - Nie miałam najmniejszej ochoty oglądać kukiełkowego teatrzyku z nim
i z Esmeraldą. Słyszałam o bunraku na wykładach z japońskiej kultury w Berkeley
- głównie jodłowanie, brzdąkanie i drewniane figurki w kosztownych kostiumach,
stąpające po scenie z zabójczą elegancją.
Ale ona nie dała się ubłagać.
- Kotku, przecież wszyscy tam będą. I to jest absolutnie niesamowite nowe
przedstawienie... pewnie, tradycyjny teatr lalkowy, ale scenariusz adaptowany z
"Salome" Oscara Wilde'a... przełożony na średniowieczne japońskie realia... och,
skarbie, nigdzie nie zobaczysz czegoś takiego.
- Ale moje ubranie... - zaczęłam. Sama czułam się jak kukiełka.
- Dziewczyno - prychnęła Esmeralda, opierając ręce na biodrach - a od czego są
karty kredytowe?
*
"Niesamowite" bynajmniej nie wystarczało na opisanie przedstawienia, które
obejrzeliśmy w centrum kulturalnym Bunka Kaikan. Niesamowicie zrobiło się już
przy wstępnych przemówieniach, pierwszym doktora Mayuzumiego i drugim attache
kulturalnego niemieckiej ambasady, które rozwodziły się w nieskończoność nad
koncepcją kulturowego synkretyzmu oraz unii Wschodu i Zachodu. Gdzież miejsce
bardziej odpowiednie od Hokkaido, wyspy tak bogatej w międzykulturowe rezonanse,
której ludność w równej mierze podlegała wpływom prymitywnej kultury
tajemniczych Ainu, Japonii, Rosji oraz - w naszym nowoczesnym świecie - sieci...
ach... "Makudonarudo Hambaga"...
Uprzejmy śmiech; wyobraziłam sobie Ronalda McDonalda paradującego z samurajskim
mieczem.
Sądziłam, że wstępne mowy potrwają krótko; ciągnęły się w nieskończoność. Lecz
po wszystkim obiecano obfity bufet na koszt fundacji Mayuzumiego. Zobaczyłam
samego Mayuzumiego, siedzącego samotnie w loży na górnej kondygnacji niczym
król. Esmeralda i ja zajęłyśmy miejsca z przodu, obok przejścia, z Akim
pośrodku. Obie nosiłyśmy kreacje od Hanae Mori, na które szarpnęłyśmy się w
podziemnej galerii.
Światła przygasły. Brzęk samisenu przeciął powietrze; potem punktowy reflektor
oświetlił starucha w czerni, który wygłaszał narrację, inwokacje oraz wszystkie
kwestie bohaterów z tym samym dychawicznym zaśpiewem. Istotnie zanosiło się na
kulturowy synkretyzm; scenerię - pałac Heroda w Judei - zamieniono na
siedemnastowieczny japoński zamek, król Herod i jego żona-manipulantka stali się
szogunem i gejszą, a Salome okazała się księżniczką z włosami sięgającymi
podłogi. Jan Chrzciciel, do którego Salome - w rewizjonistycznym tekście Oscara
Wilde'a - zapałała zakazaną i na koniec nekrofilską namiętnością, był jezuickim
misjonarzem. Centralne miejsce sceny zajmowała masywna cysterna, w której leżał
uwięziony Jan. Interpretacja tak mnie zafascynowała, że prawie zapomniałam, iż
siedzę obok mężczyzny, którego podejrzewam o morderstwo.
W teatrze bunraku lalkarze ubrani są na czarno i nie próbują się chować, kiedy
manipulują kukiełkami. Każda z głównych posta