Cornwell Patricia - Judy Hammer_Andy Brazil (1) - Gniazdo szerszeni

Szczegóły
Tytuł Cornwell Patricia - Judy Hammer_Andy Brazil (1) - Gniazdo szerszeni
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Cornwell Patricia - Judy Hammer_Andy Brazil (1) - Gniazdo szerszeni PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Cornwell Patricia - Judy Hammer_Andy Brazil (1) - Gniazdo szerszeni PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Cornwell Patricia - Judy Hammer_Andy Brazil (1) - Gniazdo szerszeni - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Spis treści Karta tytułowa Dedykacja ROZDZIAŁ 1 ROZDZIAŁ 2 ROZDZIAŁ 3 ROZDZIAŁ 4 ROZDZIAŁ 5 ROZDZIAŁ 6 ROZDZIAŁ 7 ROZDZIAŁ 8 ROZDZIAŁ 9 ROZDZIAŁ 10 ROZDZIAŁ 11 ROZDZIAŁ 12 ROZDZIAŁ 13 ROZDZIAŁ 14 ROZDZIAŁ 15 ROZDZIAŁ 16 ROZDZIAŁ 17 ROZDZIAŁ 18 ROZDZIAŁ 19 ROZDZIAŁ 20 ROZDZIAŁ 21 Strona 3 ROZDZIAŁ 22 ROZDZIAŁ 23 ROZDZIAŁ 24 ROZDZIAŁ 25 ROZDZIAŁ 26 O autorce Strona 4 (HORNET’S NEST) Przełożyła: Ewa Grządek 2002 Strona 5 Gliniarzom Strona 6 ROZDZIAŁ 1 Tamtego ranka lato nadąsało się i wisiało ponuro nad Charlotte, a nawierzchnia jezdni parowała od upału. Na ulicach był olbrzymi ruch, ludzie przejeżdżali obok nowych budowli, torując sobie drogę ku obietnicom sukcesu, a przeszłość usuwano w cień. Sześćdziesięciopiętrowy budynek US- Bank Corporate Center, który wznosił się nad centrum miasta, wieńczyła korona, podobna do organów grających hymn dla boga mamony. Charlotte to miasto wielkich ambicji i zmian. Rozrastało się tak szybko, że czasami traciło z oczu swoje ulice. Rozwijało się gwałtownie jak młodzieniec w okresie pokwitania, czasami nieco niezdarnie i ze zbyt wielkim poczuciem tego, co dawni mieszkańcy nazywali dumą. Miasto i całe hrabstwo nazwano na cześć księżniczki Charlotte Sophii Mecklenburg-Strelitz, zanim jeszcze została żoną króla Jerzego III. Po jednej stronie osiedlili się tu Niemcy, którzy chcieli takich samych praw jak Szkoci i Irlandczycy. Po drugiej byli Anglicy. Kiedy lord Cornwallis w 1780 roku zajął część miasta, znaną wtedy jako Queen City, i rozpoczął jego okupację, spotkał się z taką wrogością upartych prezbiterian, że ochrzcił Charlotte mianem amerykańskiego „gniazda szerszeni”. Dwieście lat później symbol roju stał się oficjalnym znakiem miasta, lokalnej drużyny koszykówki oraz departamentu policji, który czuwał nad bezpieczeństwem wszystkich obywateli. To, co Virginia West, zastępczyni komendantki, nosiła na ramionach śnieżnobiałej koszuli służbowego munduru z mosiężnymi odznakami, przypominało derwisza wirującego na ciemnogranatowym tle. Tak naprawdę, większość gliniarzy nie miała pojęcia, co przedstawiał ów symbol. Niektórzy Strona 7 myśleli, że to tornado, biała sowa lub broda. Inni byli przekonani, że ma to jakiś związek z imprezami odbywającymi się w hali sportowej lub na nowym, wybudowanym za dwieście trzydzieści milionów dolarów stadionie, górującym nad centrum miasta niby pojazd kosmiczny. Virginia jednak, która nie raz już została użądlona, doskonale wiedziała, co to gniazdo szerszeni. Przypominała sobie o tym każdego ranka, gdy jadąc do pracy, przeglądała „The Charlotte Observer”. W ten poniedziałek była w wyjątkowo ponurym nastroju, gotowa do prawdziwego buntu. Miejski departament policji został przeniesiony niedawno do nowego zespołu budynków z perłowego betonu. Kompleks nosił nazwę Centrum Zapobiegania Przestępczości i znajdował się w samym środku miasta, przy Trade Street, tej samej ulicy, którą dawno temu weszli do Charlotte brytyjscy najeźdźcy. Jak okiem sięgnąć, widać było dokoła nowe budowle, jakby zmiana była wirusem, który zaatakował życie porucznik West. Na parkingu przed centrum panował potworny bałagan, a poza tym nie całkiem jeszcze urządziła się w swoim nowym gabinecie. Wszędzie pełno było błotnistych kałuż i pyłu, a ona miała nowy, służbowy samochód. Tak więc musiała co najmniej trzy razy w tygodniu odwiedzać myjnię samochodową. Kiedy dotarła do zarezerwowanego miejsca parkingowego przy frontowej ścianie budynku, osłupiała ze zdziwienia. Na jej miejscu stało jaskrawozielone suzuki, wyposażone w ulubione przez handlarzy narkotyków chromowane zderzaki pokaźnych rozmiarów. Auto, Virginia była tego pewna, nie raz już dachowało. - Niech to szlag! Rozejrzała się dookoła, jakby szukała śmiałka, który zdobył się na tak karygodny czyn. Gliniarze przyjeżdżali i odjeżdżali spod budynku, transportując więźniów do znajdującego się w nieustannym ruchu departamentu, gdzie pracowało tysiąc sześciuset policjantów oraz wielu niezaprzysiężonych cywilów. Virginia przez chwilę siedziała w aucie, walcząc z pokusą sięgnięcia po Strona 8 przyjemnie pachnące tosty Bojangles z jajkami i bekonem, który z pewnością już wystygł. Wreszcie ustawiła samochód na płatnym miejscu parkingowym tuż przed błyszczącymi, szklanymi drzwiami frontowymi i wysiadła, starając się nie upuścić żadnej z najpotrzebniejszych rzeczy: teczki, notesu, akt, gazet, śniadania i kawy. Właśnie zamykała biodrem drzwiczki, gdy zauważyła wychodzącego z budynku przyjemniaczka, za którym jeszcze przed chwilą się rozglądała. Lansował więzienną modę: spodnie spięte paskiem nisko na biodrach, tak że nad sprzączką wystawało jakieś piętnaście centymetrów pastelowych bokserek. Ten zwyczaj wywodził się z więzienia, gdzie zatrzymanym zabiera się paski, aby nie mogli się sami na nich powiesić ani też uśmiercić nikogo innego. Więzienny fason przekroczył wszelkie granice rasowe oraz socjoekonomiczne i wkrótce już połowa miasta nosiła opadające spodnie. Porucznik West zupełnie tego nie rozumiała. Zostawiła samochód tam, gdzie go zaparkowała, i zaczęła zbierać swoje rzeczy. Goguś minął ją, mamrocząc pod nosem „dzień dobry”. - Brewster! Jej głos zatrzymał go natychmiast, jak wycelowany w plecy pistolet. - Do cholery, co ty sobie wyobrażasz? Parkujesz na moim miejscu? Uśmiechnął się do niej krzywo i rozłożył ręce, na których zabłysły pierścionki i podróbka roleksa, spod marynarki zaś wysunął mu się pistolet. - Spójrz tylko. Co widzisz? W całym Charlotte nie ma żadnego wolnego miejsca do parkowania. - Właśnie dlatego takim ważnym ludziom jak ja przyznaje się je ze specjalnej puli - powiedziała do podlegającego jej detektywa, wręczając mu kluczyki od samochodu. - Zwróć mi je, gdy przestawisz wóz - zażądała. Virginia West miała czterdzieści dwa lata. Była atrakcyjną kobietą, za którą mężczyźni nadal się oglądali, ale nigdy nie wyszła za mąż i poświęciła się całkowicie temu, do czego, jak sądziła, została stworzona. Miała intensywnie rude włosy, domagające się już ręki fryzjera, nieco dłuższe, niż Strona 9 być powinny, ciemne, bystre oczy oraz piękne ciało, na które nie zasługiwała, ponieważ nie robiła absolutnie nic, aby zachować krągłości i płaskości we właściwych miejscach. Nosiła swój mundur w taki sposób, że inne kobiety patrzyły na nią z zazdrością, ale to nie był powód, dla którego wolała nosić policyjne błękity zamiast cywilnego ubrania. Podlegało jej ponad trzystu bezczelnych detektywów, takich jak Ronald Brewster, i przy każdej nadarzającej się okazji należało im przypominać o prawie i porządku. Koledzy gliniarze pozdrawiali ją, gdy szła korytarzem. Skręciła w prawo, kierując się w stronę biur, gdzie jej szefowa, Judy Hammer, decydowała o wszystkim co istotne w dziedzinie przestrzegania prawa na tym terenie, zamieszkanym przez niemal sześć milionów łudzi. West uwielbiała swoją przełożoną, ale tego ranka jej nie znosiła. Doskonale wiedziała, dlaczego wezwano ją na to spotkanie tak wcześnie rano. Była to sprawa bez sensu i poza jej kontrolą. Po prostu chora. Weszła do sekretariatu komendantki, gdzie kapitan Fred Horgess rozmawiał przez telefon. Trzymając w ręku słuchawkę, potrząsnął głową w taki sposób, jakby chciał powiedzieć: „nic na to nie mogę poradzić”. Virginia podeszła do ciężkich drzwi z ciemnego drewna, na których wisiała błyszcząca, mosiężna tabliczka z nazwiskiem „Hammer”. - Nie jest dobrze - ostrzegł ją, wzruszając ramionami. - Ciekawe, dlaczego nie musisz mnie o tym uprzedzać? - zapytała poirytowanym głosem. Starając się nie wypuścić niczego z rąk, zapukała w drzwi czubkiem błyszczącego, czarnego pantofla, a potem nacisnęła łokciem klamkę, o mały włos nie wylewając kawy. Szefowa siedziała przy zarzuconym papierami biurku, na którym stały także fotografie jej dzieci i wnuków. Na ścianie za nią wisiała tabliczka z wyrytą sentencją: „Zapobiegaj kolejnej zbrodni”. Judy Hammer, kobieta około pięćdziesiątki, miała na sobie elegancki kostium w czarnobiałą kratkę. Telefon dzwonił bez przerwy, ale głowę komendantki zaprzątały teraz ważniejsze sprawy. Strona 10 Virginia położyła swoje rzeczy na krześle i usiadła na drugim, stojącym obok brązowej statuetki Uskrzydlonej Wiktorii, nagrody Międzynarodowego Stowarzyszenia Szefów Policji, którą Judy Hammer otrzymała w zeszłym roku. Do tej pory nie zadbała o to, aby postawić ją na bardziej eksponowanym miejscu. Blisko metrowej wysokości trofeum zajmowało wciąż ten sam kawałek dywanu przy biurku, czekając na przeniesienie w lepsze miejsce. Judy zdobywała takie nagrody, ponieważ nie to ją motywowało. Virginia zdjęła przykrywkę z kubka kawy i para uniosła się w górę. - Wiem, o co chodzi - powiedziała - a ty wiesz, co o tym myślę. Szefowa przerwała jej gestem dłoni. Pochyliła się w jej stronę i złożyła ręce na blacie biurka. - Virginio, od dawna nie miałam takiego zgodnego poparcia rady miasta, szefa administracji, burmistrza... - zaczęła. - I każdy z nich, łącznie z tobą, jest w błędzie - odparła jej zastępczyni, mieszając śmietankę i cukier w kawie. - Nie mogę uwierzyć, że namówiłaś ich do tego, i powiem ci teraz, że znajdą jakiś powód, aby ukręcić łeb tej sprawie, ponieważ tak naprawdę wcale nie są do niej przekonani. Ty też tak naprawdę tego nie chcesz. To cholerny konflikt interesów dla dziennikarza piszącego o policji, gdy pracuje jako gliniarz wolontariusz i wychodzi z nami na ulicę. Bibułka zaszeleściła, gdy Virginia rozwinęła tłusty tost Bojangles, którego Judy nigdy nie wzięłaby do ust, nawet dawniej, gdy ważyła dużo mniej i była cały czas na nogach, pracując w więzieniu, z nieletnimi przestępcami, pisząc raporty o popełnionych przestępstwach, zajmując się inspekcjami, kradzieżami samochodów, tymi wszystkimi niezwykle wyczerpującymi obowiązkami, do których kobiety wracają, gdy już nie wychodzą na patrole. Wtedy nie wierzyła, że można utyć. - No więc przypomnij sobie! - ciągnęła Virginia, przełykając kęs tosta. - Ostatni policyjny reporter z „Observera” przypieprzył nam tak mocno, że Strona 11 pozwałaś gazetę do sądu. Jej przełożona nie lubiła wspominać Weinsteina, ciekawskiego cwaniaka, tak naprawdę kryminalistę, którego modus operandi polegał na wchodzeniu do biura dyżurnego kapitana lub sekcji detektywów, gdy nikogo nie było w pobliżu. Kradł raporty wprost z biurek, drukarek i faksów. To nieuczciwe postępowanie najdobitniej dało o sobie znać w jego artykule o Judy Hammer, na pierwszej stronie niedzielnego wydania gazety, w którym zarzucił szefowej policji, że wykorzystywała do prywatnych celów służbowy helikopter, kazała policjantom po służbie wozić się samochodem i wykonywać różne prace u siebie w domu. A kiedy jej córkę zatrzymano za jazdę po pijanemu, komendantka rzekomo użyła swoich wpływów, aby zniszczyć raport. Wszystko to były wyssane z palca kłamstwa. Nawet nie miała córki. Judy Hammer wstała z krzesła, najwyraźniej rozdrażniona i zdenerwowana bałaganem, jaki panował na świecie. Wyjrzała przez okno, trzymając ręce w kieszeniach spódnicy, odwrócona tyłem do podwładnej. - „The Charlotte Observer”, miasto, oni wszyscy myślą, że ich nie rozumiemy lub mamy ich w nosie - znowu zaczęła wygłaszać swoją ewangelię. - I ja wiem, że oni nie rozumieją nas. Albo nie chcą nas rozumieć. Virginia zmięła serwetkę śniadaniową. - „Observer” dba jedynie o to, aby po raz kolejny zdobyć nagrodę Pulitzera - powiedziała. Judy się odwróciła. Na jej twarzy malowała się taka powaga, jakiej porucznik West nigdy jeszcze nie widziała. - Jadłam wczoraj lunch z nowym właścicielem gazety. Po raz pierwszy od co najmniej dziesięciu lat odbyłam cywilizowaną rozmowę z kimś od nich. To cud. - Rozpoczęła rytualne krążenie po gabinecie, gestykulując z pasją. Uwielbiała swoje posłannictwo. - Naprawdę chcemy spróbować. Czy może nam to wybuchnąć prosto w twarz? Oczywiście. - Przerwała na chwilę. - Ale jeśli się uda? Andy Brazil... Strona 12 - Kto? - zapytała jej zastępczyni z naburmuszoną miną. - Jest bardzo, bardzo zdeterminowany - mówiła dalej Judy Hammer. - Skończył naszą szkołę dla wolontariuszy z najwyższą oceną, jaką tam kiedykolwiek przyznano. Instruktorzy są o nim jak najlepszego zdania. Czy to znaczy, że nie będziemy mieli z nim problemów? Nie, z pewnością nie. Ale przede wszystkim nie chcę, aby ten młody dziennikarz utrudniał dochodzenie albo wyrobił sobie błędne zdanie o tym, co robimy. Nie można mu kłamać i nie można także pozwolić, aby przeszkadzał, czy też aby ktoś go skrzywdził albo zranił. Virginia objęła dłońmi głowę i głośno jęknęła. Judy Hammer wróciła do biurka i usiadła. - Jeśli wszystko pójdzie dobrze - mówiła dalej - pomyśl o korzyściach dla departamentu, dla społeczności lokalnych tu i na całym świecie. Ileż to razy słyszałam, jak mówiłaś: „Gdyby tylko jakiś szary obywatel mógł pojeździć z nami chociaż jedną noc?”. - Nigdy już tego nie powiem - obiecała porucznik West. Judy pochyliła się na biurku, wyciągając palec wskazujący w stronę swojej zastępczyni, którą wprawdzie podziwiała, ale czasami miała ochotę nią potrząsnąć za zbyt wąskie postrzeganie problemów. - Chcę, abyś znowu patrolowała ulicę - oświadczyła. - Razem z Andym Brazilem. Daj mu taką próbkę, aby nie mógł jej zapomnieć. - Cholera, Judy! - wykrzyknęła Virginia. - Nie rób mi tego! Mam po uszy problemów z koordynowaniem dochodzeń. We wszystkich brygadach do spraw przestępstw ulicznych panuje bałagan, dwaj moi kapitanowie odeszli. Jeannie Goode i ja w niczym się nie zgadzamy, jak zwykle... Szefowa nie słuchała. Założyła okulary do czytania i zaczęła przeglądać notatki. - Przygotuj się na dzisiaj - powiedziała. Andy Brazil biegł szybko i zapamiętale. Oddychał głośno. Sprawdził czas na swoim zegarku Casio, mijając furgonetkę z napisem „Davidson College”. Strona 13 W miasteczku o tej samej nazwie, położonym na północ od wielkiego miasta, dorastał i chodził do szkoły, zdobywając stypendia sportowe i naukowe. Tak się złożyło, że całe życie mieszkał na terenie college’u, w zniszczonym, drewnianym domu przy Main Street, na wprost cmentarza, który, podobnie jak szkoła, zmieniona ostatnio na koedukacyjną, pochodził sprzed wojny domowej. Jeszcze siedem lat temu jego matka pracowała w college’u, w dziale żywienia. Brazil dorastał na kampusie, obserwując bogate nastolatki i stypendystów Cecila J. Rhodesa, śpieszących do swoich zajęć. Nawet gdy już był bliski dyplomu z wyróżnieniem, niektórzy z jego kolegów z roku, zwykle ci najbardziej widoczni i przebojowi, sądzili, że był pracownikiem z miasta. Żartowali z nim, gdy nakładał na talerze jajka i kaszę. I zawsze potwornie się dziwili, gdy mijał ich na korytarzach, obładowany podręcznikami, przestraszony, że spóźni się na zajęcia. Tak naprawdę Brazil nigdy nie czuł, że przynależy tu lub gdziekolwiek indziej. Było tak, jakby obserwował ludzi przez grubą, szklaną szybę. Niezależnie od tego, jak bardzo się starał, nie potrafił się do nikogo zbliżyć, podobnie jak nikt nie zdołał zbliżyć się do niego, chyba że byli to wykładowcy lub inni ludzie, których uważał za swoich mentorów. Odkąd pamiętał, zakochiwał się w nauczycielach, trenerach, pastorach, ochroniarzach z kampusu, administratorach, dziekanach, doktorach i pielęgniarkach. Cenili jego oryginalne refleksje i samotne wędrówki, a także podobało im się to, co pisał, gdy z zażenowaniem pokazywał własne próby owym idolom, odwiedzając ich po zajęciach i przynosząc lemoniadę ze sklepu M&M oraz ciasteczka matki. Mówiąc najprościej, Andy był pisarzem, rejestratorem życia i tego wszystkiego, co ono ze sobą niesie. Przyjmował swoje powołanie z pokorą i odwagą. Było jeszcze za wcześnie na przechodniów. Spotkał tylko żonę jednego z wykładowców, której obfite kształty mogłaby zmienić tylko śmierć, oraz dwie inne kobiety w obszernych bluzach, bezustannie narzekające na swoich Strona 14 mężów, choć dzięki nim mogły sobie teraz spacerować, podczas gdy większość ludzi na świecie pracowała. Brazil miał na sobie koszulkę z napisem „Charlotte Observer” i krótkie spodenki. Wyglądał na mniej niż dwadzieścia dwa lata. Był przystojny i tryskał energią, miał wystające kości policzkowe, blond włosy oraz mocne, atletyczne, wspaniałe ciało. Zachowywał się tak, jakby nie zwracał uwagi na to, jak inni reagują na jego widok, a może rzeczywiście nie miało to dla niego znaczenia. Jego uwaga była skupiona na czymś zupełnie innym. Odkąd sięgał pamięcią, zawsze pisał, i kiedy po ukończeniu College’u Davidson szukał pracy, obiecał wydawcy „Observera”, Richardowi Panesie, że jeśli tylko da mu szansę, gazeta z pewnością na tym nie straci. Panesa zatrudnił go w dziale „Tydzień w telewizji”, gdzie Andy zajmował się przygotowywaniem bieżącego programu telewizyjnego i pisaniem notek o programach i filmach. Nienawidził pisania o czymś, czego nawet nie oglądał. Poza tym nie lubił kolegów z działu i swojego szefa, nadciśnieniowca z nadwagą. Jedyną szansę dla siebie widział w obietnicy, jaką złożył mu wydawca, że któregoś dnia zleci mu napisanie materiału dnia. W związku z tym zaczął się pojawiać w redakcji już o czwartej rano, dzięki czemu zwykle koło południa miał zebrane wszystkie informacje o programach telewizyjnych. Przez resztę dnia mógł wędrować po redakcji od biurka do biurka, prosząc o artykuły, które doświadczeni dziennikarze wyrzucali do koszy na śmieci, jako nieudane. Zwykle było tego mnóstwo. Dział ekonomiczny podrzucił mu kiedyś sensację o najnowszym kompresorze powietrza firmy Ingersoll Rand. Brazil napisał też duży artykuł o pokazie mody „Ebony”, który odbył się w Charlotte, jak również o kolekcjonerach znaczków pocztowych i o mistrzostwach tryktraka w Radisson Hotel. Przeprowadził również wywiad z Rickiem Flairem, zapaśnikiem o długich, platynowych włosach, gościem honorowym na zjeździe skautów. Po pięciu miesiącach pracy w „Observerze” miał aż sto nadgodzin i Strona 15 napisał więcej artykułów niż większość zatrudnionych tam dziennikarzy. Gdy przepracował w gazecie pół roku, Panesa zwołał zebranie za zamkniętymi drzwiami, na które zaprosił redaktora naczelnego, szefa administracji gazety oraz redaktora merytorycznego, aby przedyskutować możliwość zatrudnienia tego zdolnego praktykanta jako dziennikarza. Uzyskał zgodę współpracowników i nie mógł się doczekać, kiedy zobaczy reakcję Brazila. Podejrzewał, że ta wiadomość zrobi na młodym adepcie wstrząsające wrażenie. Nie zrobiła. Andy zapisał się już wcześniej do szkoły dla wolontariuszy przy departamencie policji w Charlotte. Wstępne testy przeszedł pozytywnie i zakwalifikował się na kurs rozpoczynający się wiosną. Do tego czasu postanowił kontynuować swoje nudne zajęcie w dziale telewizyjnym, ponieważ zapewniało mu ruchomy czas pracy. Miał nadzieję, że po ukończeniu kursu wydawca przydzieli mu sprawy związane z policją i będzie mógł kontynuować pracę w gazecie, a jednocześnie być wolontariuszem. Zamierzał pisywać najbardziej rzeczowe i wnikliwe artykuły o pracy policji, jakie kiedykolwiek czytano w tym mieście. Gdyby „Observer” nie poszedł na to, Brazil miał zamiar znaleźć jakąś agencję informacyjną, która chciałaby skorzystać z jego materiałów. Mógłby też zostać zawodowym policjantem. Zresztą niezależnie od tego, co inni pomyślą, i tak będzie robił swoje. Ranek był gorący i parny i Andy zaczął się pocić jak mysz na początku dziewiątego kilometra. Przyglądał się pochodzącym sprzed wojny domowej domom z czerwonej cegły, porośniętym bluszczem, zwieńczonemu kopułą budynkowi z salami wykładowymi i kortom tenisowym, na których zmagał się z kolegami ze studiów z taką determinacją, jakby przegrana oznaczała śmierć. Przez całe swoje dotychczasowe życie walczył o to, aby mieć prawo przesunąć się trzydzieści kilometrów wzdłuż drogi numer I-77, na South Tryon Street, do samego serca miasta, gdzie mógłby zarabiać na życie pisaniem. Pamiętał, że zaczął jeździć do Charlotte w wieku szesnastu lat. Wtedy sylwetka miasta wyraźnie rysowała się na tle nieba, a centrum było Strona 16 miejscem, gdzie miło spędzało się czas. Teraz przypominało ponad miarę rozrośnięte imperium z kamienia i szkła, które wciąż się powiększało. Nie był już pewien, czy wciąż jeszcze je lubi. Nie był też pewien, czy ono lubi jego. Po dziewięciu kilometrach rzucił się na trawę i zaczął robić pompki. Ramiona miał silne i dobrze umięśnione, a napięte żyły podkreślały ich kształt. Na wilgotnej skórze Andy’ego lśniły złote włoski, twarz zaczerwieniła mu się z wysiłku. Przewrócił się na plecy i wdychał świeże powietrze. Po chwili powoli usiadł, leniwie się przeciągnął i bez pośpiechu stanął na nogi, co znaczyło, że na dziś koniec. Pobiegł z powrotem do swojego zaparkowanego na ulicy dwudziestopięcioletniego czarnego BMW 2002. Auto było wywoskowane i pokryte lakierem firmy Armor Ali, oryginalny białoniebieski emblemat na bagażniku dawno już wytarł się całkowicie i został pięknie pomalowany nową farbą. Samochód miał na liczniku prawie sto osiemdziesiąt tysięcy kilometrów i psuł się mniej więcej raz na miesiąc, ale Andy sam wszystko reperował. Auto miało skórzaną tapicerkę, a do tego było wyposażone w policyjny skaner i radio. Chociaż obowiązki Brazila w „Observerze” zaczynały się dopiero o czwartej po południu, już o dwunastej zatrzymał wóz na swoim miejscu do parkowania przed redakcją. Był dziennikarzem od spraw policyjnych i musiał parkować na specjalnie wydzielonym miejscu tuż przy drzwiach, aby w razie konieczności móc natychmiast ruszyć w miasto. Gdy wszedł do holu, natychmiast poczuł zapach świeżej farby drukarskiej, tak jak wampiry wyczuwają zapach ludzkiej krwi. Ta woń podniecała go tak samo silnie jak światła policyjnego radiowozu i dźwięk syren. Brazil był zadowolony, że strażnik w recepcji nie prosi go już o przepustkę. Czuł się tu zadomowiony. Wszedł na ruchome schody i pobiegł w górę, przeskakując po kilka metalowych stopni, jakby był spóźniony. Po drugiej stronie barierki stali nieruchomo ludzie zjeżdżający w dół. Przyglądali mu się ze zdziwieniem. Chociaż w redakcji „Observera” wszyscy doskonale znali Strona 17 młodego pracoholika, nikt się z nim nie przyjaźnił. Pomieszczenie redakcji było obszerne, ale urządzone bez wyrazu. W środku aż huczało od zmasowanych uderzeń w klawiatury, dzwonków telefonicznych, warkotu drukarek, przekazujących najnowsze wiadomości wprost z ekranów komputerów. Dziennikarze wpatrywali się z napięciem w monitory, przerzucając nerwowo notatniki z nazwą gazety na kartonowych okładkach. Kręcili się po sali, a reporterka zajmująca się lokalną polityką po każdej sensacyjnej wiadomości wybiegała na zewnątrz. Brazil ciągle nie mógł uwierzyć, że należy do tego ważnego, burzliwego świata, gdzie słowa mogły zmienić losy i sposób myślenia ludzi. On sam czuł się w stresujących sytuacjach jak ryba w wodzie, być może dlatego, że był nimi karmiony od urodzenia, aczkolwiek nie zawsze wychodziło mu to na dobre. Jego nowe biurko stało w dziale miejskim, zaraz za przeszklonym gabinetem Panesy, którego Brazil lubił i za wszelką cenę chciał na nim zrobić dobre wrażenie. Wydawca był przystojnym, szczupłym mężczyzną o srebrzystosiwych włosach i nawet po przekroczeniu czterdziestki nie stracił nic ze swojej atrakcyjności. Wysoki i wyprostowany, nosił eleganckie granatowe lub czarne garnitury i używał doskonałej wody kolońskiej. Andy uważał Panesę za mądrego człowieka, chociaż nie miał jeszcze konkretnych dowodów, że było tak w istocie. Panesa pisywał felietony do niedzielnego wydania gazety. Dostawał mnóstwo listów od kobiet z Charlotte, które w skrytości ducha zastanawiały się, jaki jest w łóżku Richard Panesa, chociaż może Andy tylko to sobie wyobrażał. Panesa miał właśnie spotkanie w swoim gabinecie, kiedy Brazil zasiadł za biurkiem i zerkał ukradkiem na znajdujące się za przezroczystą ścianą królestwo wydawcy. Chciał wyglądać na bardzo zajętego, kartkował więc gorączkowo notatki, otwierał szuflady i przeglądał wycinki ze starymi artykułami. Panesa zauważył, że młody, gorliwy dziennikarz przyjechał do pracy cztery godziny przed rozpoczęciem nowych obowiązków na dyżurze policyjnym. Nie był jednak ani trochę tym zaskoczony. Strona 18 Pierwszą rzeczą, jaką Andy zauważył po przyjściu do pracy, była róża, nie pierwsza zresztą, którą Tommy Axel postawił mu na biurku. Kwiat był smutny i bez wyrazu, z gatunku tych sprzedawanych w nowo otwieranych sklepach, gdzie przy ladzie oferuje się ciemnoczerwoną, ciasno zwiniętą namiętność za dolara dziewięćdziesiąt osiem centów. Wciąż była zapakowana w przezroczysty celofan, a Axel wstawił ją w butelkę po wodzie Snapple. Tommy był krytykiem muzycznym i Brazil wiedział, że przyglądał mu się teraz bezczelnie, oczekując na reakcję. Andy wyciągnął spod biurka kartonowe pudełko. Jeszcze nie skończył się tu urządzać, ale bynajmniej nie dlatego, że otrzymał jakieś czasochłonne zadanie. Nie przydzielono mu żadnego tematu, skończył jedynie pierwszy szkic artykułu o policyjnej szkole dla wolontariuszy, który zresztą sam postanowił napisać. Rozbudowywał, skracał i szlifował ten materiał w nieskończoność, przerażała go bowiem wizja bezczynnego siedzenia w redakcji. Z tego samego powodu przeglądał wszystkie sześć wydań gazety, wiszących na drewnianych drążkach obok miejskich książek telefonicznych. Często czytał też tablice z ogłoszeniami i co pewien czas sprawdzał swoją pustą skrzynkę na listy, jak również bardzo skrupulatnie i celowo powoli zajmował się przenoszeniem rzeczy z biurka, które zajmował poprzednio, na nowe miejsce odległe zaledwie o dwanaście metrów. Był wśród nich służbowy notes z kilkoma ważnymi telefonami do różnych stacji telewizyjnych i programów oraz do filatelistów i Ricka Flaira, które obecnie stały się już całkowicie bezużyteczne. Poza tym puste notatniki, długopisy, ołówki, kopie tekstów, plany miasta, a niemal wszystko to mógł bez problemu zmieścić w teczkę, którą kupił na wyprzedaży w sklepie Belk, zaraz po tym, gdy dostał stałą pracę w gazecie. Teczka była z błyszczącej, czerwonawej skóry, miała mosiężne okucia i Brazil czuł się bardzo dumny, gdy zaciskał na niej palce. Nie posiadał żadnych zdjęć, które mógłby ustawić na biurku, był bowiem Strona 19 jedynakiem, nie miał nawet ulubionego psa lub kota. Przyszło mu do głowy, że mógłby zadzwonić do domu i sprawdzić, co się dzieje. Kiedy wrócił po porannym bieganiu, aby wziąć prysznic i przebrać się, jego matka robiła to co zwykle: spała na kanapie w dużym pokoju, a telewizor był włączony na jakąś mydlaną operę, z której matka i tak później nic nie pamiętała. Pani Brazil codziennie oglądała mydlane opery na kanale siódmym, ale nigdy nie potrafiła opowiedzieć fabuły. Telewizja dawała jej jedyny kontakt z ludźmi, jeśli nie liczyć spotkań z synem. Pół godziny po tym, gdy Brazil pojawił się w redakcji, na jego biurku zadzwonił telefon. Całkowicie go to zaskoczyło. Chwycił słuchawkę, a serce zabiło mu szybciej, gdy rozglądał się wokół, zastanawiając się, kto wiedział, że tutaj pracuje. - Andy Brazil - odezwał się bardzo profesjonalnie. Natychmiast rozpoznał ciężki oddech i głos tej samej kobiety, która od miesięcy do niego telefonowała. Brazil wyobrażał ją sobie leżącą na kanapie lub na rozesłanym łóżku, gdzie sprawiała sobie przyjemność. - W moim ręku - usłyszał niski, drżący głos. - Mam go. Wślizguje się i wyślizguje jak wąż... Brazil rzucił słuchawkę na widełki i posłał oskarżające spojrzenie Axelowi, ale on rozmawiał właśnie z jakimś specjalistą od żywienia. Andy po raz pierwszy w życiu dostawał obsceniczne telefony. Z podobną, a nawet bardziej dosłowną, sytuacją zetknął się przedtem tylko raz, gdy pucował swoje BMW w myjni samochodowej Wash & Shine niedaleko stacji benzynowej Corneliusa. Pod myjnię podjechał jakiś facet o twarzy jak pizza, zatrzymał żółtego volkswagena i zapytał Brazila, czy chce zarobić dwadzieścia dolarów. W pierwszej chwili Andy pomyślał, że facet proponuje mu, aby umył jego samochód, widząc, jak fachowo zajmuje się własnym autem. Mylił się jednak. Po usłyszeniu właściwej propozycji Brazil puścił na faceta strumień wody z węża zupełnie za darmo. Zapisał też numer rejestracyjny tego Strona 20 sukinsyna i wciąż nosił go w portfelu, mając nadzieję, że pewnego dnia go dopadnie. To, co zaproponował mu mężczyzna z volkswagena, było przestępstwem przeciw naturze, tak by to określiło konserwatywne prawo Karoliny Północnej. I tego właśnie chciał ów facet w zamian za swoje pieniądze. Brazil nie wyobrażał sobie, jak można robić coś takiego z obcym. On sam nie pił nawet z tej samej butelki, co ktoś, kogo znał. Andy nie był naiwny, ale wiedział, że jego seksualne doświadczenia z Davidson są znacznie uboższe niż chociażby kolegi z pokoju. W ciągu ostatniego semestru na roku dyplomowym większość nocy spędził w męskiej toalecie w budynku biblioteki college’u. Była tam całkiem wygodna kanapka i podczas gdy jego kolega spał z dziewczyną, on spał z książkami. Nikt się niczego nie domyślał, może z wyjątkiem portierów, którzy regularnie widywali Brazila wychodzącego z gmachu około szóstej rano, chociaż nie widzieli go przedtem wchodzącego. Wracał potem do swojego mieszkanka, które dzielił z kolegą. Oczywiście, mieli osobne pokoje, ale ściany były cienkie i nie mógł się skupić, gdy aktywność Jennifer i Todda wzrastała. Słyszał każde ich słowo i wszystko, co robili. Od czasu do czasu Brazil umawiał się na randki z Sophie, która pochodziła z San Diego. Trwało to przez wszystkie lata college’u. Nigdy jednak nie był w niej zakochany i być może dlatego dziewczyna przestała panować nad swoimi emocjami. Zapewne to właśnie było powodem, że nie odniosła sukcesu w nauce. Najpierw straciła na wadze, później zaś utyła. Zaczęła palić, ale szybko rzuciła papierosy, potem zachorowała na mononukleozę i wyzdrowiała, aż w końcu poszła do psychoterapeuty i wszystko mu opowiedziała. Żaden z tych faktów nie okazał się jednak afrodyzjakiem, na co liczyła Sophie, ale na ostatnim roku jej stan się ustabilizował i podczas ferii zimowych poszła do łóżka z nauczycielem gry na fortepianie. Potem wyznała swój grzech Brazilowi. Analizowali całą sprawę w jej saabie i w jej pokoju w akademiku. Sophie była doświadczona, chętna i przygotowywała się do studiów medycznych. Z wielką ochotą i