S. P. SOMTOW pawilon śnieżnych kobiet Alles Vergangliche Ist nur ein Gleichnis... FAUST 1. Opierała się o pożyłkowany głaz, który wystawał ze śniegu i żwiru w skalnym ogrodzie posiadłości doktora Mayuzumiego. Jedna dłoń skromnie zakrywała łono - Japończycy straszliwie boją się włosów łonowych, które z tego powodu stanowią ostatnie tabu ich pornografii - druga bezwładnie opadła na czoło. Strumyczek krwi wypływał z kącika jej ust i ściekał po smukłej szyi, obok piersi, aż do kałuży przy lewym udzie. Kiedy zjawiłam się tam z notesem i aparatem fotograficznym, tłum kłębił się na krytym ganku, otaczającym ze wszystkich stron prostokątny skalny ogród. Oddechy wisiały w zimnym, spokojnym powietrzu i nikt jeszcze nie dotknął ciała, nawet policja. Nie przyjechałam do Sapporo, żeby robić reportaż o rzeźniku; przyjechałam na Festiwal Śniegu. Byłam w mieście dopiero od paru godzin. Właśnie zaczęłam się rozpakowywać, kiedy odebrałam telefon z tokijskiego biura i musiałam złapać taksówkę do tej posiadłości tuż za miastem. Nawet nie zdążyłam narzucić płaszcza. Powiedzieć, że było zimno, to grube niedomówienie. Ale ja czułam to zimno przez cały czas, jeszcze odkąd byłam winchinchala w rezerwacie Pine Ridge w Południowej Dakocie. Stałam tam w bluzie Benettona i w reebokach i wyglądałam całkiem nie na miejscu. Ignorowałam zimno. Oficer policji rozmawiał z prasą. Nie przypominali reporterów ze Stateside; przestrzegali kolejności dziobania - ludzie z Yomiuri i Asahi Shimbun dostali najlepsze miejsca, brukowce pokornie kuliły się z tyłu i nie odzywały się bez pytania - poważni, pilnujący kolejki, gryzmolący solennie w notesach. Wszyscy nosili ciemne garnitury. Uczyłam się japońskiego w Berkeley, ale niewiele rozumiałam, więc tylko stałam i gapiłam się na zwłoki. Każde pasemko zlepionych blond włosów znajdowało się na właściwym miejscu. To było dzieło artysty. Właśnie te włosy przypomniały mi nagle, kim ona była. Więc jednak nie chodziło o zwykły reportaż. Śnieg zaczynał zacierać rękodzieło artysty - prószył na włosy, wybielał piegi. Śmiała się przez całą drogę z San Francisco do portu lotniczego Narita. Wciąż miałam w torebce jej wizytówkę. Zrobiłam zdjęcie. Kiedy błysnął flesz, wszyscy zamarli i jednocześnie odwrócili się do mnie, niczym wielogłowy potwór. Niesamowite, jak oni to robią. Potem wszyscy zaprezentowali te wymuszone, lekceważące uśmiechy, którymi mnie częstowano przez cały tydzień, odkąd przyjechałam do Japonii. - Słuchajcie - powiedziałam wreszcie - jestem z "Oakland Tribune". Nagle uświadomiłam sobie, że wśród tych karnie uszeregowanych reporterów nie ma ani jednej kobiety. Zresztą tam nigdzie nie było kobiet. Poczułam się jeszcze bardziej nieswojo. Nikt nie odezwał się do mnie ani słowem. Nieważne, że moje ubranie odcinało się od czarno-szaro-białego tła niczym paw w kurniku. Byłam kobietą, byłam gaijin; nie istniałam. W końcu oficer policji coś wymamrotał. Dziennikarze zaśmiali się chórem i wrócili do swoich notatek. Jeden reporter, który chyba mnie pożałował, powiedział: - Amerykański konsulat wkrótce tutaj będzie. Proszę rozmawiać z nimi. - Jasne, pewnie - burknęłam. Nie byłam w nastroju do wysłuchiwania bzdur. - Słuchajcie no, koledzy, ja znam tę kobietę. Mogę ją zi-den-ty-fi-ko-wać, wakarimashita? Wielogłowy potwór ponownie wykonał zwrot. Za przyspawanymi uśmiechami kryła się konsternacja. Odniosłam przemożne wrażenie, że według nich w ogóle nie powinnam się odzywać. W tej samej chwili przyjechali ludzie z konsulatu. Zaaferowany łysy mężczyzna z teczką i szczupła czarna kobieta. Błysnęły flesze. Kobieta, podobnie jak ja, nie planowała wizyty w posiadłości Mayuzumiego w zimowe popołudnie. Była wystrojona od wielkiego dzwonu, pewnie wybierała się na jakieś dyplomatyczne przyjęcie. - Jestem Esmeralda O'Neil - powiedziała do oficera policji. - Rozumiem, że amerykańska obywatelka została... - urwała, kiedy zobaczyła zwłoki. Policjant zwrócił się bezpośrednio do łysego mężczyzny. Łysy ustąpił miejsca Murzynce. Do policjanta jakoś nie docierało, że Esmeralda O'Neil jest szefową łysego. - Słuchajcie - odezwałam się. - Mogę wam powiedzieć, kim ona jest. Tym razem zwrócono na mnie większą uwagę. Błysnęły kolejne flesze. Esmeralda odwróciła się do mnie. - Ty jesteś Marie, prawda? Marie Raniony Ptak. Uprzedzono nas, że przyjedziesz i żeby się tobą zająć - ciągnęła. - Miałam nadzieję, że spotkamy się dziś wieczorem na przyjęciu. - Nie otrzymałam zaproszenia - rzuciłam z irytacją. - Kim ona jest? - zapytała Esmeralda. Szybko odzyskiwała równowagę; prawdziwy dyplomata, pomyślałam. - Nazywa się Molly Danzig. Jest tancerką. Siedziała obok mnie podczas lotu z San Francisco. Pracuje... pracowała w barze karaoke tutaj, w Sapporo... lokal na dachu wieżowca Otani Prince Towers... - Wiesz coś jeszcze o niej, skarbie? - Raczej nie. Znowu popatrzyła na ciało. - Jezu Chryste, ja pierdolę... - Odwróciła się do oficera policji i zaczęła coś mu klarować szybkim japońskim. Potem znowu zwróciła się do mnie. - Słuchaj, kotku - zaczęła. - Tutaj lada chwila rozpęta się istne piekło; CNN już jest w drodze. Może pójdziesz z nami na przyjęcie? - Potem, biorąc mnie pod ramię, żeby jej pomocnik nie usłyszał, dodała: - Nie wiesz, jak tu jest, kotku. Machismo aż po dziurki w nosie. Dałabym wszystko za godzinkę zwykłej babskiej pogaduchy. Więc... przyjęcie? - No, nie wiem... trochę się boję, że będę intruzem... - Ależ skarbie, przecież już jesteś intruzem! W tej chwili stoimy na terenie posiadłości Mayuzumiego... a przyjęcie wydaje właśnie doktor Mayuzumi, żeby powitać zagranicznych dygnitarzy na Święcie Śniegu... Słyszałam co nieco o tym Mayuzumim. Tekstylia, piwo, komputery osobiste. Maczał palce w licznych interesach. Japońscy reporterzy zbierali się już do odejścia. Wychodzili rzędem, poczynając od najważniejszych gazet, kończąc na brukowcach. Dopiero wtedy zauważyłam mężczyznę ze szkicownikiem. Najpierw wzięłam go za Amerykanina. Nawet z drugiego końca skalnego ogrodu widziałam, że miał wyjątkowo przenikliwe niebieskie oczy. Klęczał przy balustradzie ganku. Pomimo zimna ubrany był tylko w dżinsy i podkoszulek. Miał długie czarne włosy i gęstą brodę. Był bardzo owłosiony... prawie jak niedźwiedź... Azjaci z reguły nie mają owłosienia. Policjant szczeknął do niego rozkaz. Mężczyzna odsunął się. Lecz coś w mowie jego ciała, coś jakby uległość i jednocześnie wyzwanie, zdradziły jego przynależność do rasy ludzi pokonanych, pozbawionych nadziei. To było tak boleśnie znajome, że zapomniałam o samokontroli i tylko gapiłam się na niego. Tak samo zawsze zachowywała się moja matka, kiedy przychodził pracownik opieki społecznej. Albo ksiądz z misji św. Franciszka. Albo kiedy przyszli wsadzić mojego tatę do więzienia na weekend, bo wychlał za dużo mniwakan i zakłócał porządek. Wszystkie moje ciotki i wujkowie zachowywali się tak wobec białych ludzi. Jedynym, który tego nie robił, był dziadek Mahtowashte'. Dlatego, że był zbyt zajęty porozumiewaniem się z niedźwiedziami, żeby zwracać uwagę na rzeczywisty świat. Dziadek zabrał mnie na moją pierwszą komunię. Nikt inny nie przyszedł. Dziadek ukląkł obok mnie i zawołał głośno: "Te cholerne klechy nie wiedzą, co ten rytuał naprawdę znaczy". Kazali mu zaczekać przed kościołem. Boże, jak ja nienawidziłam swojego dzieciństwa. Jak ja nienawidziłam Południowej Dakoty. Mężczyzna odwzajemnił moje spojrzenie z nagim zaciekawieniem. Tego również przedtem tutaj nie widziałam. Tutaj ludzie nigdy nie patrzyli ci w oczy. Stałam się niewidzialną kobietą. Przyszło mi do głowy, że oboje jesteśmy niewidzialni, on i ja. Przestałam słuchać Esmeraldy, która paplała o życiu towarzyskim w Sapporo - wyjaśniała, że nie liczy się wyłącznie piwo, że lśniące nowoczesne biurowce i idealnie czyste aleje stanowią jedynie fasadę - i dalej wpatrywałam się w mężczyznę. Chociaż patrzył prosto na mnie, ani na chwilę nie przerywał szkicowania. - W każdym razie, skarbie, dam ci swoją wizytówkę... i... tutaj odbywa się przyjęcie... Otani Prince Towers... na dachu, z oszałamiającym widokiem na wykańczane śnieżne rzeźby. Esmeralda zbierała się do wyjścia, a ja rzuciłam zdawkowo, że wkrótce się zobaczymy. Potem spytałam: - Nie wiesz, kim jest ten człowiek? - To Ishii, śnieżny rzeźbiarz. Przyjechałaś, żeby zrobić z nim wywiad? Okazało się, jak bardzo rozstroił mnie widok mojej towarzyszki podróży martwej, leżącej w śniegu. Aki Ishii, jeden z Wielkich Mistrzów, znajdował się na mojej liście osób; miałam w aktach jego fotografię. Chociaż zdjęcie było czarno-białe. Nie spodziewałam się tych oczu. A on już zbliżał się do mnie, idąc dłuższą drogą po ganku. - Przemijanie i piękno... - powiedział do mnie. Głos miał miękki i cichy. - Przemijanie i piękno to kamienie węgielne mojej sztuki. Chyba to Goethe powiedział, że wszystkie rzeczy przemijające to tylko metafory... czy powinniśmy schwytać tę chwilę, panno Raniony Ptak? Czy też czas jeszcze nie dojrzał do wywiadu? - Pan mnie zna? - zdziwiłam się. Nagle ogarnął mnie niewytłumaczalny strach. Może dlatego, że zostaliśmy tylko we dwoje... nawet zwłoki już zabrano, a Amerykanie tupiąc odeszli po ganku. Temperatura spadła jeszcze bardziej. W końcu zaczęłam dygotać. - Znam panią, panno Raniony Ptak... pozwolisz, że będę mówił Marie... ponieważ "Tribune" uprzejmie przysłała mi list. Od razu cię rozpoznałem. Coś w twojej mowie ciała, widoczne poczucie wyobcowania; zachowywałaś się tak nawet przy swoich rodakach. Widzisz, ja to rozumiem, ponieważ jestem Ainu. Ainu... to nabierało sensu. Ainu byli pierwotnymi mieszkańcami tej wyspy - niebieskoocy neolityczni nomadowie, zepchnięci w zimno przez ostentacyjne przeznaczenie japońskich zdobywców. Zostało tylko półtora tysiąca Ainu czystej krwi. Byli jak Lakotowie - jak moi ludzie. Jedni i drudzy byli obcy we własnym kraju. Przyszło mi do głowy, że trafiłam na wielki temat, ważny temat. Och, obsługa festiwalu byłaby dostatecznie interesująca - na całym świecie nie ma niczego podobnego do Święta Śniegu w Sapporo, całe akry śniegu spiętrzonego w ogromne budowle, które topnieją przy pierwszej odwilży. To afirmacja piękna i przemijania zgodnie z filozofią zen, tak mi powiedziano... a teraz słyszałam, jak sam Wielki Mistrz wypowiadał te słowa nad miejscem seksualnej zbrodni... słowa tak dobrze pasujące zarówno do sztuki, jak do rzeczywistości. - Czy mogę ci towarzyszyć na przyjęciu, Marie? - zaproponował. Za jego japońskim akcentem krył się ślad innego języka, może niemieckiego. Pamiętałam z jego dossier, że w młodości chyba studiował w Heidelbergu, na stypendium Instytutu Goethego. Akcent był dziwaczny, lecz całkiem atrakcyjny. Ten mężczyzna zaczynał mi się podobać. Razem wyszliśmy ze skalnego ogrodu. Miał amerykański samochód - mustanga - zaparkowany przy bramie. - Wiem, że kierownica jest po niewłaściwej stronie - powiedział przepraszająco - ale będę prowadził ostrożnie, obiecuję. Nie dotrzymał obietnicy. Trzydzieści kilometrów do śródmieścia Sapporo były przerażające. Mustang ślizgał się, zarzucał, podskakiwał obok małych świątynek otulonych śniegiem, obok brzydkich postmodernistycznych bloków, obok szeregowych domków o ścianach z ryżowego papieru, stłoczonych przy wąskich alejkach. Śnieg przyginał i łamał gałęzie drzew. Zachodzące słońce błyszczało na szklistych dachówkach, kobaltowobłękitnych lub pomarańczowo-zielonych. Cieszyłam się, że prowadził tak żywiołowo. Dzięki temu mniej myślałam o Molly Danzig, śmiejącej się z tego, jak naciągała frajerów w barze karaoke, opowiadającej świńskie historyjki o znajomych mężczyznach, pochłaniającej samolotowe jedzenie w przerwach między chichotami... Molly Danzig, przez śmierć włączona we wzorzec uporządkowanej elegancji, jakiej ani razu nie przejawiła podczas dwunastu godzin, które przesiedziałam obok niej w samolocie z San Francisco. * Przyjęcie było oczywiście imponującym spektaklem. Ci ludzie naprawdę wiedzieli, jak się urządza imprezę. Najwyższe piętro hotelu zostało przerobione na plastykową i styropianową replikę zimowej krainy cudów. Trzej kucharze zwijali się jak w ukropie za dwudziestopięciometrowym barem sushi. Gdzie indziej kelnerzy w idiotycznych pseudofrancuskich uniformach kroili pattiserie, porcjowali pieczeń i nalewali zupę z waz w kształcie łabędzi. Kandelabry migotały. Plastykowe śnieżynki prószyły z urządzenia pod sufitem. Można było sfinansować film fabularny, gdyby zastawić ubrania gości - od Gucciego, Armianiego, Diora - i te kimona po 5000 dolarów. Wprawdzie Aki nałożył stylowy czarny skórzany płaszcz, ale ja czułam się beznadziejnie źle ubrana jak na taką galę. Nie pomagało, że wszyscy starannie nas ignorowali. Aki i ja poruszaliśmy się jakby w prywatnej bańce obojętności. Jedna ściana była cała ze szkła. W dole widać było park Odori, po drugiej stronie głównego ciągu Sapporo, szerokiego na chyba ze sto metrów. Śniegowe rzeźby nabierały kształtów. Po rozpoczęciu festiwalu zostaną rzęsiście oświetlone. Teraz wyglądały jak widmowe kadłuby wyciągające się do księżyca. W tym roku wybrano temat "Czasy starożytne"; po jednej stronie parku wznosił się niedokończony Partenon, z przodu stało Koloseum, egipska świątynia wraz ze Sfinksem, babiloński ziggurat... wszystko ze śniegu. Wielkie proscenium wypełniało jeden koniec sali, a na nim stał korpulentny mężczyzna i pijackim głosem zawodził do mikrofonu. Piosenka brzmiała jak "Strangers in the Night" w wersji disco. Nie było orkiestry. - Jezu! - jęknęłam. - Powinni zastrzelić wykonawcę. - Niezbyt rozsądny pomysł - sprzeciwił się Aki. - Ten człowiek to doktor Mayuzumi we własnej osobie. - Karaoke? - zapytałam. W Oakland jest tylko jeden bar karaoke i nigdy tam nie byłam. Opis nawet się zgadzał. Kiedy doktor Mayuzumi zszedł ze sceny, żegnany chaotycznymi oklaskami, wepchnięto tam kogoś innego wśród wybuchów śmiechu. Tym kimś okazała się Esmeralda O'Neil. Zaczęła śpiewać japoński przebój pop, wykonując ersatz gestów Motown i tanecznych kroków. - Och - powiedział Aki - przecież w tym klubie pracowała twoja... przyjaciółka. Panna... Danzig. - Wymówił jej nazwisko "Danjigu". - Walnijmy sobie porządnego drinka - zaproponowałam wreszcie. Usiedliśmy przy barze sushi. Wypiliśmy trochę gorącej sake, a potem Aki zamówił jedzenie. Kucharz wyjął ze zbiornika parę żywych krewetek olbrzymów, wykonał kilka błyskawicznych ruchów nożem i umieścił dwie bezgłowe krewetki na talerzu. Ich ogony podrygiwały. - To się nazywa odori - oznajmił Aki - tańczące krewetki... w Stanach trudno je znaleźć. Patrzyłam na pulsujące ogony krewetek. Z pewnością nie czują bólu. Z pewnością to czysty odruch. Ogon jaszczurki wciąż się rzuca, kiedy go oderwiesz. Aki coś wymamrotał. - Co mówiłeś? - Przepraszałem krewetki za odebranie im życia - wyjaśnił. Rozejrzał się ukradkiem. - To zwyczaj Ainu. Japońce tego nie zrozumieją. Takie rzeczy robił mój dziadek. - Jedz - zachęcił mnie Ainu. Oczy mu błyszczały. Nie mogłam się oprzeć. Podniosłam pałeczkami jedną krewetkę, zanurzyłam ją na mgnienie w miseczce z sosem sojowym, wrzuciłam do ust. - Co czujesz? - zapytał. - Trudno opisać. - Skręcała się, wędrując przez moje gardło. Lecz kiedy wszystkie smaki eksplodowały jednocześnie, sos sojowy, zielony chrzan, nieumarła krewetka o konsystencji pasty do zębów i delikatnym aromacie... była w tym nieomal synestezja... coś radosnego... coś obscenicznego. - To typowo japońskie - oznajmił śnieżny rzeźbiarz Ainu - ta niemal erotyczna potrzeba, żeby wyssać siłę życiową innego stworzenia... Badałem to, Marie. Nie będąc Japończykiem, nie pojmuję tego intuicyjnie; mogę tylko nadsłuchiwać w cieniu, zbierać po nich resztki, kiedy przemykam obok nich ze spuszczonymi oczami. Lecz tobie, Marie, tobie mogę spojrzeć prosto w twarz. I spojrzał. Sposób, w jaki wymawiał moje imię, zawierał obietnicę mrocznej intymności. Nie mogłam odwrócić wzroku. Jeszcze raz mowa ciała tego mężczyzny przywołała coś z mojego dzieciństwa. To był mój ojciec, który sięgał po mnie w zimową noc, w sypialni z wybitym oknem, gdzie jego oddech przesycony alkoholem wisiał w księżycowym powietrzu. A ja mocno zaciskałam powieki i wzywałam Wielką Tajemnicę. Jezu, jak ja nienawidziłam ojca. Chociaż nie myślałam o nim od dziesięciu lat, był jedynym mężczyzną w moim życiu. Poczułam się urażona, bezbronna i zgwałcona, wszystko naraz. I wciąż nie mogłam odwrócić wzroku. Potem przyfrunęła Esmeralda i uratowała mnie. - Nie przestajesz pracować ani na chwilę, co, kotku? - zagadnęła i zamówiła dla siebie parę odori. - Co z Molly Danzig? - zapytałam. - Są jakieś wiadomości... - Skarbie, ta dziewczyna po prostu znikła ze znanego wszechświata. Prasa milczy jak grób. W telewizji nic. Nawet CNN musiała się powstrzymać na kilka dni. Całkowite zaciemnienie... nawet konsulat poproszono, żeby zaczekał z informowaniem najbliższych krewnych... wiesz, to przez ten festiwal. Kwestia zachowania twarzy. - Czy to cię nie wkurza? - Wcale! Robię karierę w dyplomacji, skarbie; ta dziewczyna nie rozkołysze żadnej łodzi. - Z apetytem wgryzła się w drgającego skorupiaka. - Mm-mm, dobre. - Żadnych zahamowań, żadnej skruchy. Rozejrzałam się. Uczestnicy przyjęcia nadal obchodzili nas szerokim łukiem, ale od czasu do czasu dostrzegałam spojrzenia i słyszałam chichoty. Czyżbym wpadała w paranoję? - Wszyscy o tym wiedzą, prawda? - rzuciłam. - O tym? - powtórzyła niewinnie Esmeralda. - O tym! O morderstwie, o którym nikomu nie wolno mówić! Dlatego wszyscy omijają mnie jak wczorajszą rybę; wiedzą, że ją znałam. Cuchnę śmiercią tej dziewczyny. - To nic, kotku. - Łyknęła sake. Aki pociągnął mnie za rękaw. - Widzę, że nie czujesz się tutaj najlepiej. Może zmyjemy się stąd, chyba tak mówicie wy, Amerykanie? Wiedziałam, do czego to prowadzi. Wzbudzał we mnie pociąg. Wzbudzał we mnie strach. Musiałam napisać artykuł i wiedziałam, że dobry artykuł czasami kosztuje cię kawałek duszy. Jak duży kawałek? Nie chciałam od razu ulegać, więc powiedziałam: - Marzę, żeby obejrzeć śnieżne rzeźby. Teraz, kiedy park jest pusty, w środku nocy. - Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem - zapewnił, ale miałam dziwne uczucie, że to on rozkazuje. Podobnie jak wampir, Aki musiał najpierw otrzymać zaproszenie, zanim uderzył. * W blasku księżyca wędrowaliśmy obok Zegarowej Wieży, jedynej rosyjskiej budowli pozostawionej na Hokkaido, w stronę wieżowca telewizji, który dominował nad wschodnim krańcem Odori-Koen. Park był długi i wąski. Wzdłuż alejek piętrzyły się góry śniegu. Przywieźli dodatkowy śnieg ciężarówkami. Kilku mężczyzn, pracujących po godzinach, przekopywało łopatami ścieżki i uklepywało śnieżne nasypy. Człowiek na drabinie gołymi rękami kształtował belkowanie korynckiej kolumny. Mgła kłębiła się wokół naszych stóp i wyciągała macki. Nie zapytałam Akiego, dlaczego park i krewetki zombi nazywały się tak samo; miałam przeczucie, że odpowiedź za bardzo mnie zdenerwuje. Powoli szliśmy przez milowy park w stronę tableau, stanowiącego osobiste dzieło Akiego - wiedziałam z moich notatek, że to miał być centralny punkt festiwalu, klasyczna reprezentacja Sądu Parysa. - Co myślisz o Sapporo? - zapytał mnie nagle Aki. - Jest... - Nie musisz mówić. To brzydkie miejsce. Całe wypucowane, wyglansowane do połysku i zapchane centrami handlowymi, ale wciąż miasto jest zbyt nowe i rozpaczliwie poszukuje czegoś, co mogłoby nazwać duszą. - No, ten Festiwal Śniegu... - Założony w 1950 roku. Starożytna kultura z puszki. Disneyland japońskiej wrażliwości. Nie tego przyjechałam słuchać. Miałam już napisaną połowę artykułu, zanim wsiadłam do samolotu. Chciałam rozmawiać o tradycji, o starym odbitym w nowym. Szliśmy dalej. Ludzie kładą się spać wcześnie w Japonii. Prawie nie było słychać ulicznego ruchu. Długi wąż ciężarówek wyładowanych śniegiem ciągnął się przez całą długość parku i skręcał na północ przy końcu rzeki Sosei. Na przeciętną śnieżną rzeźbę potrzeba trzystu ciężarówek śniegu. Śnieg przywożono z gór. Większość rzeźb odgrodzono linami. Od czasu do czasu mijaliśmy rzemieślników, którzy przerywali pracę, kłaniali się zgrabnie i wyszczekiwali słowo: sensei. Aki szedł przodem. Nie dotykał mnie. Tutaj nie pochwala się publicznych kontaktów pomiędzy dwiema płciami. Z ulgą przyjęłam to do wiadomości. - Fatalna sprawa z tą dziewczyną Danjigu - powiedział Aki. - Często ją widywałem w klubie karaoke; chyba podobała się Mayuzumiemu. Molly mówiła coś o bogatych tłustych biznesmenach. Wolałabym, żeby zmienił temat. Poprosiłam: - Opowiedz mi coś o swojej sztuce, Aki. - Czy to wywiad? - Nasze kroki budziły echo. Sople lodu dźwięczały na drzewach. - Ale mówiłem już o pięknie i przemijaniu. - Czy dlatego szkicowałeś trupa Molly? Myślałam, że to trochę... makabryczne. Uśmiechnął się. Nikt nas nie widział. Na ulotną sekundę musnął moją rękę dłonią. Sparzyła mnie. Odsunęłam się o kilka kroków. - Więc czego pan szuka w swojej sztuce, panie Ishii? - zapytałam swoim najlepszym reporterskim głosem. - Odkupienia - odparł. - A ty? Wolałam nie myśleć o tym, czego ja szukam. - Czasami czuję się trochę jak Faust - ciągnął - który chwyta z otchłani kilka ulotnych fragmentów piękna, a w zamian oddaje... wszystko. - Dusza za piękno? - zapytałam. - Dosyć romantyczne. - Och, wszystko przez tych cholernych Niemców, Goethego, Schillera: śmierć, przemienienie, odkupienie, weltschmerz... w tutejszych szkołach naprawdę można się zarazić teutońskim ponuractwem. Nie mogłam powstrzymać śmiechu. - A fakt, że jesteś Ainu? - zapytałam. - Czy to również wpływa na twoją artystyczną wizję? - Nie chcę o tym mówić. Więc byliśmy podobni, oboje wciąż uciekaliśmy przed własną tożsamością. Aki zdecydowanie ruszył naprzód, księżyc w pełni przydawał mu wielki, falujący cień. Przed nami wznosiła się ściana śniegu. Tu i tam widziałam wyrzeźbione schody. - Pomogę ci wejść - zaproponował. Zaczął już wspinać się na nasyp. Moje reeboki grzęzły w śniegowych stopniach. - Nie martw się - rzucił - moi uczniowie wygładzą je rano. Chodź. Stopnie były strome. Raz czy dwa musiał mnie podciągać. - Tam będzie rampa - wyjaśnił - żeby widzowie mogli gromadzić się po drugiej stronie. Staliśmy teraz na śniegowej półce i spoglądaliśmy w dół, na stworzone przez niego tableau. Tutaj, w najwyższym punkcie parku, dmuchał ostry wiatr. Przestało padać i powietrze było czyste, lecz miejskie światła za mocno rozjaśniały niebo, żeby pokazało się dużo gwiazd. Sztuczna góra otaczała nas z trzech stron; czwartą zajmowała niedokończona rampa dla widzów; cały teren wyglądał jak otwarty pawilon. Aki powiedział: - Rozejrzyj się dookoła. Jest rok 1200 przed Chrystusem. Stoimy na zboczach góry Ida, w mitologicznym świcie. Spójrz... tam... za granicami parku... kalekie wieże Ilium. To były Otani Prince Towers, lśniące od neonów, wyglądające zza bliźniaczych szczytów. Złudzenie optyczne - nasyp wysoki najwyżej na trzydzieści stóp, dziwaczna wymuszona perspektywa, blask księżyca, falująca mgła - które jakimś sposobem wciągnęło całe miasto w świat fantazji. - Chodź - rozkazał, biorąc mnie za rękę i zstąpiliśmy w dolinę. Zrujnowana rotunda wznosiła się ze sterty gruzów. Satyr grał na fletni, a centaur spał pod rozwalonym murem. Trudno było uwierzyć, że to wszystko zrobiono ze śniegu. Na murze widniała płaskorzeźba słynnego sądu: Parys, nastoletnia wersja "Myśliciela" Rodina, pochylony, siedzący na głazie; trzy wdzięczące się boginie; złote jabłko w ręku chłopca. - Teraz zajrzyj za mur - polecił Aki. Zobaczyłam grotę wydrążoną w boku nasypu. Przy wejściu, w tej samej pozie co na płaskorzeźbie, siedział trójwymiarowy Parys; za nim, w głębi pieczary, stały trzy postacie o odwróconych twarzach. - Ale... - zaczęłam. - Przecież tableau nie widać z rampy! Można zobaczyć najwyżej tył głowy Parysa, wygięcie ramienia Ateny. Widzowie zobaczą tylko relief na zrujnowanym murze. - Przecież właśnie o to chodzi w rzeźbie, Marie - odparł Aki. Mówił teraz szybciej, gestykulował. - Ustawiam naturę przed lustrem, a wewnątrz lustra jest następne lustro i odbija odbicie natury, które stworzyłem... odbicia w odbiciach... sztuka w sztuce... prawda tylko przelotnie, boleśnie dostrzeżona... a to, co najpiękniejsze, pozostaje niewidzialne... chodź, Marie. Zobaczysz mój ukryty świat. Chodź. Chodź. Chwycił mnie za rękę. Razem zeszliśmy na dół. System rusztowań, zasłoniętych przez śnieżne granie, prowadził do groty. Niczym chłopiec pokazujący swoją farmę mrówek, Aki zdradzał coraz większe przejęcie, coraz większy niepokój w miarę, jak zbliżaliśmy się do centrum jego wszechświata. Kiedy dotarł do posągu Parysa, zaczął się denerwować. Ignorując mnie kompletnie, podszedł do rzeźby, żeby poprawić fałdkę na płaszczu chłopca, przygładzić mu włosy. Parys jeszcze nie miał twarzy. Zaciekawiona, w jaki sposób Wielki Mistrz przedstawił trzy piękne boginie, odwróciłam się od niego i ruszyłam w głąb pieczary. Chłód nasilił się już po kilku krokach od wejścia. Tunel zdawał się opadać w nieskończoną ciemność; pewnie następna iluzja, zakręt, fałszywa perspektywa... chyba że naprawdę prowadził do jakiegoś podziemnego labiryntu. Boginie jeszcze nie były wykończone. Dwie nie miały twarzy. Trzecia - Hera, bogini małżeńskiej wierności i ortodoksji - miała twarz Molly Danzig. Pomyślałam, że księżycowa poświata kłamie albo zawiodły mnie nerwy. Ale nie było wątpliwości. Podeszłam blisko. Podobieństwo było niesamowite. Nawet gdyby śnieg zaczął oddychać, nie doznałabym większego wstrząsu. A te oczy... czym były?... jakieś wypolerowane klejnoty osadzone w śniegu... oczy wilgotne od śniegu, jakby płakały... czułam, jak wali mi serce. Wycofałam się. W ramiona Akiego. - Jezu - wykrztusiłam - to jest chore, to jest zboczone... - Ale już ci wyjaśniałem problem piękna i przemijania - powiedział łagodnie Aki. - Obserwowałem tę dziewczynę, odkąd zaczęła pracować w klubie karaoke; jej gwałtowna śmierć jest, jak wy to mówicie, synchroniczna. Ofiara, żeby tchnąć życie w moją sztukę. Molly Danzig potrząsnęła głową. Chyba. Jej oczy zabłysły. Albo odbiły światło księżyca. Odetchnęła. Albo może wiatr w niej westchnął. Albo mój strach. Strach unieruchomił mnie na chwilę, a potem... - Pocałuj mnie - szepnął. - Nie rozumiesz, że oboje należymy do ludzi- niedźwiedzi? Jesteś pierwsza, którą spotkałem. - Nie! - Wyrwałam się z jego uścisku i pobiegłam. Lodową ścieżką, gdzie wilgotny wiatr chłostał mnie w twarz, obok Partenonu, Koloseum i Sfinksa. Obok spiętrzonego śniegu. Śnieg wpadał mi do butów i spływał za kołnierz. Znowu padało. Przebiegłam na drugą stronę ulicy. Dygotałam. Nie z zimna, z przerażenia. Jezu, zlękłam się iluzji, powiedziałam sobie, kiedy dotarłam do fasady Otani. Wzięłam głęboki oddech. Obiektywność. Obiektywność. Rozejrzałam się. Nikogo nie zobaczyłam. Przez chwilę stałam na schodach i zastanawiałam się, jak złapać taksówkę o pierwszej nad ranem. Właśnie wtedy Esmeralda i jej korpulentny asystent wyłonili się z obrotowych drzwi i spłynęli po schodach. Esmeralda nosiła długie futro z tego rodzaju, w jakim narażasz się na wandalizm konserwatystów, jeśli próbujesz je nosić na ulicach Kalifornii. Zobaczyła mnie i wykrzyknęła: - Marie, złotko, podwieźć cię do hotelu? W milczeniu kiwnęłam głową. Podjechała limuzyna. Władowaliśmy się do środka. Kiedy ruszyliśmy ulicą, znowu go zobaczyłam. Stał na skraju parku. Wpatrywał się w nas intensywnie. I szkicował. Szkicował. Das Unzulangliche Hier wird's Erreignis. FAUST 2. Ludzie-niedźwiedzie... Kiedy byłam dzieckiem, widziałam, jak mój dziadek rozmawiał z niedźwiedziami. Hotel, w którym się zatrzymałam, to był ryokan drugiej kategorii, hotel z rodzaju tradycyjnych, ponieważ chciałam naprawdę posmakować japońskiego stylu życia. Zapach mat tatami. Masochistyczny voyeuryzm wspólnej łaźni. Rzucałam się i wierciłam na futonie, marząc o wodnym łóżku w San Mateo. I huku odległego przypływu. Ale nie śniłam o Kalifornii. We śnie znowu byłam winchinchala. We śnie leżałam w chacie ojca. Północ i mroźny wiatr wyją przez wybite szyby. Kręcę się na zasikanym materacu na podłodze. Może gdzieś tam płacze dziecko. Wilgotna dłoń zakrywa mi usta. - Muszę utulić dziecko, ate - szepczę. - Igmu yelo - odpowiada mój ojciec. "To tylko kot". Dziecko wrzeszczy, ile sił w płucach. Tato miażdży mnie między udami. Nawet jego pot zmienia się w lód. Wyciekam przez jego palce. Zbiegam po schodach, które prowadzą w dół w dół w dół w dół przez jaskinie w dół w dół do... - Przestań! Z polnej drogi, która biegnie wzdłuż zamarzniętego strumienia obok szopy, widać pokręconą górę tuż na granicy Pustkowia. Wierzchołek jest ścięty. Pragnę wejść na grań, gdzie będę stała naga na wietrze i ujrzę wizje, i poznam wszystko, co nadejdzie, i zmienię się w śnieżną kobietę, jak te inne kobiety, które stały tam i śniły, aż prześniły się w kolumny z żółtego i czerwonego kamienia. - Tunkashila! - krzyczę. - Dziadku! Uciekam od wiatru, który jest oddechem mojego ojca, cuchnącym mniwakanem. Nagle wiem, że mężczyzna, który mnie ściga, jest niedźwiedziem. Nie oglądam się, ale czuję jego cień przygniatający mnie na śniegu. Uciekam do dziadka, bo wiem, że z nim będę bezpieczna, on narysuje krąg na ziemi i wewnątrz wszystko będzie ciepłe, dalekie od zagrożenia, a potem położy fajkę w świętym kręgu i powie do niedźwiedzia: "Spokojnie, mój synu, spokojnie". Uciekam od zimna, ale tak jakbym uciekała od siebie. Wmarznę w tę górę jak wszystkie tamte kobiety, od początku wszechświata aż do teraz, kobiety tańczące w powolnym kręgu wokół umierającego ognia. Biegnę przez tunel, który staje się... Podmorskim tunelem. Jadę w pociągu-torpedzie na wyspę Hokkaido, do Japonii nie znanej nikomu, Japonii rozległych otwartych przestrzeni i samotnych ośnieżonych szczytów, i nowiutkich miast, które nie mają duszy. Wyglądam przez okno, kiedy pociąg piszczy, zaglądam do betonowej jaskini. Widzę oczy Molly Danzig i zastanawiam się, czy są prawdziwe, zastanawiam się, czy Aki wyrwał je trupowi i osadził w twarzy śnieżnej kobiety. Śnieżna kobieta potrząsa głową. Jej oczy to głębokie kręgi wypełnione krwią. - Nie, ate, nie, ate - szepczę. "Spokojnie, mój synu", mówi dziadek do niedźwiedzia, który staje dęba nad pawilonem śnieżnych kobiet. Dziadek daje mi miód na drewnianej łyżce. Znowu wkłada fajkę do ust i wydmuchuje kółka dymu na niedźwiedzia, który warczy cicho, a potem chyłkiem umyka z powrotem do ośnieżonego lasu. Kręgi. Kręgi. Zataczam kręgi. Nie ma wyjścia. Tunel zapętlił się beznadziejnie. Zmienię się w śnieg. * Wizytówka Molly Danzig: blok mieszkalny kilka przecznic na zachód od miejskiego browaru. Około piętnastu minut jazdy metrem od mojego ryokan. Zapach chmielu przesycał powietrze. Śnieżna zaspa piętrzyła się przy automacie do coca-coli z tymi smukłymi japońskimi puszkami. Na rogu mechaniczny gliniarz kierował ruchem. Śnieg pokrywał jego metalowe ramiona. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam taką maszynę, myślałam, że to żart; tokijski przewodnik poinformował mnie wyniośle, że mają je od dwudziestu lat. Popołudnie było szare. Niebo i budynek miały tę samą barwę śmierci, szare szare szare. Wjechałam windą na dziesiąte piętro. Nie wiem, co spodziewałam się znaleźć. Powiedziałam sobie: "Hej, siostro, jesteś reporterką, może na razie wyciszyli tę historię, ale nie dłużej niż na tydzień". Miałam w torebce swój mały Pewny Strzał, tak na wszelki wypadek. Hol: wytarty dywan, nudna nowoczesna sztuka przy windzie. Ten blok mieszkalny mógł stać wszędzie. Schemat kolorystyczny naśladował nowe odcinki "Policjantów z Miami". Ruszyłam korytarzem, śledząc numery mieszkań. Jej powinno być na końcu, 17a. Uchylone drzwi. Staruszek w roboczym kombinezonie malował drzwi. Zamalowywał numer mieszkania. Zamalowywał nazwisko Molly. Jeden ruch pędzla może wymazać życie. Przepchnęłam się obok niego do środka. Wiedziałam z góry, jak powinno wyglądać mieszkanie Molly. Zawsze się śmiała, więc przypuszczałam, że zobaczę wyzywające plakaty albo dziwaczne meble. Uwielbiała rozmawiać o mężczyznach - ja nie - więc wyobraziłam sobie jakąś potężną, zuchwałą falliczną rzeźbę sterczącą na środku pokoju. Wcale tak nie było. Panował absolutny spokój. Okna były szeroko otwarte. W mieszkaniu było zimniej niż na zewnątrz. Wiatr wzdychał w salonie, maty tatami na podłodze przyprószył śnieg. Żadnych mebli. Żadnych plakatów Chippendalesów na ścianach. Wiatr dmuchnął mocniej. Płatki śniegu upstrzyły moją twarz. Kuchnia: dwie czarki zimnej herbaty na kontuarze. Kuchenka wciąż była włączona. Wyłączyłam ją. Nadgryziony kawałek sushi leżał na błękitno-białym talerzu. Zrobiłam kilka zdjęć. Zastanawiałam się, czy policja zdjęła odciski palców z czarek do herbaty. Usłyszałam dźwięk. Najpierw pomyślałam, że to wiatr. Wiał teraz silniej i wśród świszczących westchnień usłyszałam kobiecy głos. Nucił. Wróciłam do salonu. Śnieg przemoczył mi buty. Dygotałam. Kobieta śpiewała kontraltem, nieziemskim, erotycznym. Słyszałam też kapanie wody. Dochodziło zza rozsuwanych drzwi shoji. Pewnie sypialnia. Wiedziałam, że muszę tam wejść. Uzbroiłam się wewnętrznie i rozsunęłam shoji. Płatki śniegu zawirowały. Wiatr hulał tutaj na całego. Przez panoramiczne okno widziałam browar miejski i siatkę ulic miasta, regularną jak papier milimetrowy, a w dali ośnieżone góry. Czułam zapach zwietrzałego piwa w śniegu, który osiadał na moich policzkach. Nucenie rozbrzmiało głośniej. Drzwi łazienki były uchylone. Kapała woda. - Molly? Czułam, jak wali mi serce. Gwałtownie otworzyłam drzwi łazienki. - Ależ... Marie, słonko... wcale się ciebie nie spodziewałam. Esmeralda spojrzała na mnie z wanny, namydlając się leniwie. - Przez cały czas wiedziałaś, kim ona jest - oskarżyłam ją. - Na tym polega moja praca, skarbie - odparła. - Niezbyt wielu amerykańskich obywateli jest w Sapporo, jak może zauważyłaś, ale rejestruję ich wszystkich. Podasz mi tamten ręcznik? Jeśli ładnie poproszę? Drętwo wykonałam polecenie. Dlaczego pytała mnie, kim jest zmarła dziewczyna, skoro już ją znała? - Oszukałaś mnie! - W szkole dyplomacji, Marie, uczą cię, żeby pozwalać mówić innym. W ten sposób często klient sam kopie sobie grób. - Ale co ty tu robisz...? - To jest moje mieszkanie. Molly Danzig je podnajmowała. Mam apartament w ambasadzie, gdzie zwykle nocuję, ale w naszym budynku często wyłączają ciepłą wodę. Sięgnęła po ręcznik i wyśliznęła się z wanny. Parowała; miała jędrne, wspaniałe ciało i nawet kiedy była naga, wydawała się ubrana; pewnie zawdzięczała to swojemu dyplomatycznemu obyciu. Lakotowie to skromni ludzie. Czułam się zażenowana. - Wierz mi, to nie jest St Louis. To znaczy, kotku - dodała, sięgając po suszarkę do włosów - że dostaję rządową pensję z niebotycznymi dodatkami, opłacone mieszkanie, nikogo na utrzymaniu... ale gdyby nie te wszystkie przyjęcia z darmowym żarciem, stałabym w kolejce do cholernej zupki z dobroczynności. Zapomnijmy o tym i chodźmy na zakupy, Marie. - Dobrze. - Na razie nie miałam pojęcia, co dalej robić z artykułem. Zdobyłam trzy czy cztery kawałki, ale jakoś nie pasowały do siebie... może nawet nie należały do tej samej układanki. Może potrzebowałam popołudnia spędzonego na bezmyślnym kupowaniu pamiątek. * Esmeralda zawiozła mnie do galerii Tanuki-koji, labiryntu podziemnych pasaży handlowych, który zaczyna się gdzieś w środku miasta i pełznie coraz dalej, pochłaniając stacje metra i podziemia Otani Prince. Zaparkowała w strefie dostawczej ("Plakietki gaimusho, skarbie... nie odholują żadnego dyplomatycznego wozu, nie ma mowy!") i chociaż dopiero minęło południe, zeszłyśmy do świata neonowej nocy. Kiedy osiągnęłaś granice wytrzymałości, kiedy wszystko ci się pomieszało i czujesz, że zaraz wybuchniesz, czasami jedynym lekarstwem są zakupy. Nigdy nie chodziłam na zakupy, kiedy byłam dzieckiem. Tak, czasami braliśmy pikapa i wlekliśmy się do Belvidere lub Wall, gdzie przynajmniej mogłam sobie popatrzeć na mechaniczne szakale po dwadzieścia pięć centów albo na sztucznego dwudziestopięciometrowego dinozaura, który wznosił się wśród śniegu po kolana. Zakupy były nałogiem przejętym od japisów i WASPów w Berkeley. Ale szybko się zaraziłam. Potrafiłam namiętnie kupować. Tak samo Esmeralda. Dopiero po godzinie czy dwóch uświadomiłam sobie, że dla niej, podobnie jak dla mnie, rozrzutne zakupy stanowiły przede wszystkim mechanizm obronny. Kiedy już trochę oswoiłyśmy się ze sobą, zauważyłam, że Esmeralda mówi dwoma odmiennymi językami, posiadającymi oddzielne zestawy mimiki i gestów; różniły się tak bardzo, jak angielski i Lakota dla moich rodziców, tylko że oba były angielskie, a ona swobodnie przeskakiwała z jednego na drugi. Wędrowałyśmy kolejnymi korytarzami, obok małych stoisk z makaronem, gdzie z przodu stały szklane gabloty z plastykowym jedzeniem, obok przybytków I Love Kitty i wypożyczalni kimon, i sklepów z zabawkami strzeżonych przez mechaniczne Godzille, obok automatów z napojami, które wyrzucały smukłe puszki piwa Sapporo i mrożonej kawy. Mijali nas ludzie zajęci własnymi sprawami. Betonowe alejki były śliskie od rozmiękłego śniegu naniesionego z góry. Jaskrawe neony zlewały się w światłocień. Około szóstej uginałyśmy się pod ciężarem zakupów. Głównie śmiecie - wachlarze, kapelusze, okrycia, orientalne ozdoby do mojego mieszkania w Oakland, pocztówki pokazujące Ainu w narodowych strojach, z rytualnymi tatuażami, w futrach i paciorkach - chociaż żadnych Ainu nie widywało się w antyseptycznym środowisku Sapporo. - Co wiesz o Ainu? - zapytałam Esmeraldę. - To dzikusy. Śnieżni ludzie, coś w rodzaju Eskimosów... oddają cześć niedźwiedziom, odprawiają szamańskie rytuały... tylko dla turystów... Japończycy zmusili ich, żeby przyjęli japońskie imiona, i teraz oni już nie mogą mówić w Ainu. Dobrze znałam tę historię. Mój dziadek Mahtowashte' opowiadał mi to samo. "Mogę mówić do niedźwiedzi", powiedział, "bo raz, kiedy byłem chłopcem, niedźwiedź przyszedł do mnie we śnie i nadał mi imię". I wręczył mi kawałek chleba zanurzony w miodzie, a ja mówiłam: "Tunkashila, zrób tak, żebym mogła stąd odejść... zabierz ode mnie to wszystko". - Tutaj jest więcej Ainu, niż ci się wydaje. Wielu krzyżowało się z Japończykami. Już nie wyglądają jak Ainu, ale... ludzie wciąż mają uprzedzenia. Nie afiszują się z tym, nie jak twój przyjaciel Aki. Większość próbuje się dostosować. Straciliby swój status społeczny, zdolności kredytowe, wpływy... Wiedziałem wszystko na ten temat. Przez całe życie uciekałam, próbowałam się dostosować. - Chodź - powiedziała Esmeralda - czas na kawę. Weszłyśmy do kawiarni, wcisnęłyśmy się w maleńkie foteliki i zamówiłyśmy po filiżance Blue Mountain, 750 jenów za porcję. Maleńkie filiżanki kawy i wysokie szklanki źródlanej wody. - Pomóż mi, Esmeraldo - poprosiłam. - Jezu, całkiem się pogubiłam. - To nie jest takie miejsce, jakiego się spodziewałaś. Neonowa błękitno-różowa reprodukcja "Fali" Hokusaiego zapalała się i gasła w oknie. Dalej alejka pogrążona była w cieniu. Świst pociągów metra przebijał się przez muzak New Age i szmer rozmów. Ciekawa byłam, czy słońce już zaszło w świecie na górze. - Wyobrażałaś sobie małe, eleganckie gejsze, ceremonie herbaty, samurajskie miecze... sprytne gadżety... tłumy. I trafiłaś na Hokkaido, która ma niewiele wspólnego z prawdziwą Japonią, która wygląda raczej jak Idaho w styczniu, gdzie miasta są nowe, a ludzie poszukują nowych dusz... - Czasami mówisz jak ten rzeźbiarz, Esmeraldo. - Och, Aki... czy już się z nim rżnęłaś, kotku? Jest dobry w łóżku. - Nie jestem łatwa - odparłam gniewnie. Właściwie w pewnym sensie byłam dziewicą. O Boże, pamiętałam nas dwoje w pieczarze, pamiętałam oczy Molly Danzig, pamiętałam, jak patrzył mi prosto w oczy, jakby mnie osaczał. Włochaty samiec. Stąpa ociężale. Niedźwiedź grizzly, który tropi mnie w śniegu. - Marie? Co ci jest? - Łyknęła kawy. - Nie dają dolewki... pięć dolców i żadnej cholernej dolewki. - Wysączyła kawę do końca. - Ale wiesz, powinnaś go poznać. Wiesz, jak trudno gorącej Amerykance znaleźć tutaj kogoś do łóżka? Ci ludzie nawet nie wiedzą, że istniejesz... och, są uprzejmi i tak dalej, ale nie uważają nas za ludzi. Czarni, Indianie, biali, Ainu, wszyscy wyglądamy dla nich tak samo... wszyscy jesteśmy czarnuchami. Poza tym każdy tutaj wie, że wszyscy Amerykanie mają AIDS. - AIDS? - powtórzyłam. - Pokręcisz się tutaj, kotku, to zobaczysz, jak się czuje Haitańczyk u nas w domu. Hej, raz pieprzyłam się z Mayuzumim... ale czułam się jak taka nadmuchiwana lalka. - Roześmiała się trochę za głośno. Uczennica przy sąsiednim stoliku zachichotała i zakryła usta dłonią. - A Molly Danzig... bardzo mu się podobała... nawet płacił jej czynsz... lubił ją mieć przy sobie, kiedy chciał pofolgować swoim sekretnym nałogom... pewnie uważał, że to było takie zwierzęce. - Molly była... - Gówno, słonko, wszyscy się kurwimy, tak czy inaczej! - dodała. Czułam się przyparta do muru. - Aki mnie przeraża. - Ja myślę! Ale to jedyny facet w tym całym przeklętym kraju, który ma tyle przyzwoitości, żeby nie odwracać się tyłem i nie zasypiać, jak tylko skończy. Neonowa fala rozbłyskiwała i gasła. Nagle o n tam był. W oknie. Błękitna i różowa poświata opromieniała jego zwierzęce rysy. - To on! - szepnęłam. Oczy Akiego błyszczały. Miał ze sobą szkicownik. Jego dłoń nieustannie poruszała się drobnymi, wypracowanymi ruchami. - Czego on chce? - zapytałam. - Wyjdźmy stąd, zanim... - O co ci chodzi, słonko? Umówiłam się z nim tutaj. Aki zamknął szkicownik i wszedł do kawiarni. Kelnerka poderwała się, wykonała ukłon i wyrecytowała ceremonialne powitanie rytmicznie jak automat. On ani na chwilę nie oderwał wzroku od mojej twarzy. - Ale... on ją znał, nie rozumiesz? Zna ciebie... zna mnie... i ona nie żyje, a jedna z trzech bogiń w jego rzeźbie ma jej twarz... a dwie pozostałe nie mają twarzy... Esmeralda wybuchnęła śmiechem. Po raz pierwszy wypowiedziałam na głos to podejrzenie... do którego nie przyznawałam się nawet sama przed sobą. Zdawałam sobie sprawę, jak niedorzecznie zabrzmiało. Ogarnął mnie wstyd. Spuściłam oczy. Wbiłam spojrzenie w brązowy krążek filiżanki z kawą, jakbym za pomocą hipnozy chciała się przenieść do strefy fantomów. Ale słyszałam jego kroki. Ostrożne, skradające się kroki. Stanął nade mną. Czułam jego oddech. Pachniał miodem i papierosami. Powiedział: - Rozumiem, Marie. Tam jest upiornie w świetle księżyca. Stoisz pośrodku milionowego miasta, lecz we wnętrzu mojego śnieżnego pawilonu jesteś również wewnątrz mojej sztuki, wyrzeźbionej kreacji. Można się przestraszyć. Dotknął mojej szyi. Przeszył mnie ciepły dreszcz. - To nie miało nic wspólnego z tobą - usłyszałam własny głos. - To coś innego... coś z mojej przeszłości... myślałam, że o tym zapomniałam. - Ach - powiedział. Zamiast cofnąć rękę zaczął głaskać mój kark powolnymi, kolistymi ruchami. Na mgnienie wyobraziłam sobie, że odgryza mi głowę. Ale nie wpadłam w panikę, tylko coraz bardziej odprężałam się pod łagodnym naciskiem jego dłoni... zapadałam w studnię mrocznego erotyzmu... drżałam na całym ciele. - Dziś wieczorem kultura! - oświadczył Aki. - Specjalne przedstawienie nowej sztuki bunraku, "Sarome-sama", wystawionej przez fundację Mayuzumiego dla podniesienia moralności... zagranicznych dygnitarzy. - Bunraku? - Nie miałam najmniejszej ochoty oglądać kukiełkowego teatrzyku z nim i z Esmeraldą. Słyszałam o bunraku na wykładach z japońskiej kultury w Berkeley - głównie jodłowanie, brzdąkanie i drewniane figurki w kosztownych kostiumach, stąpające po scenie z zabójczą elegancją. Ale ona nie dała się ubłagać. - Kotku, przecież wszyscy tam będą. I to jest absolutnie niesamowite nowe przedstawienie... pewnie, tradycyjny teatr lalkowy, ale scenariusz adaptowany z "Salome" Oscara Wilde'a... przełożony na średniowieczne japońskie realia... och, skarbie, nigdzie nie zobaczysz czegoś takiego. - Ale moje ubranie... - zaczęłam. Sama czułam się jak kukiełka. - Dziewczyno - prychnęła Esmeralda, opierając ręce na biodrach - a od czego są karty kredytowe? * "Niesamowite" bynajmniej nie wystarczało na opisanie przedstawienia, które obejrzeliśmy w centrum kulturalnym Bunka Kaikan. Niesamowicie zrobiło się już przy wstępnych przemówieniach, pierwszym doktora Mayuzumiego i drugim attache kulturalnego niemieckiej ambasady, które rozwodziły się w nieskończoność nad koncepcją kulturowego synkretyzmu oraz unii Wschodu i Zachodu. Gdzież miejsce bardziej odpowiednie od Hokkaido, wyspy tak bogatej w międzykulturowe rezonanse, której ludność w równej mierze podlegała wpływom prymitywnej kultury tajemniczych Ainu, Japonii, Rosji oraz - w naszym nowoczesnym świecie - sieci... ach... "Makudonarudo Hambaga"... Uprzejmy śmiech; wyobraziłam sobie Ronalda McDonalda paradującego z samurajskim mieczem. Sądziłam, że wstępne mowy potrwają krótko; ciągnęły się w nieskończoność. Lecz po wszystkim obiecano obfity bufet na koszt fundacji Mayuzumiego. Zobaczyłam samego Mayuzumiego, siedzącego samotnie w loży na górnej kondygnacji niczym król. Esmeralda i ja zajęłyśmy miejsca z przodu, obok przejścia, z Akim pośrodku. Obie nosiłyśmy kreacje od Hanae Mori, na które szarpnęłyśmy się w podziemnej galerii. Światła przygasły. Brzęk samisenu przeciął powietrze; potem punktowy reflektor oświetlił starucha w czerni, który wygłaszał narrację, inwokacje oraz wszystkie kwestie bohaterów z tym samym dychawicznym zaśpiewem. Istotnie zanosiło się na kulturowy synkretyzm; scenerię - pałac Heroda w Judei - zamieniono na siedemnastowieczny japoński zamek, król Herod i jego żona-manipulantka stali się szogunem i gejszą, a Salome okazała się księżniczką z włosami sięgającymi podłogi. Jan Chrzciciel, do którego Salome - w rewizjonistycznym tekście Oscara Wilde'a - zapałała zakazaną i na koniec nekrofilską namiętnością, był jezuickim misjonarzem. Centralne miejsce sceny zajmowała masywna cysterna, w której leżał uwięziony Jan. Interpretacja tak mnie zafascynowała, że prawie zapomniałam, iż siedzę obok mężczyzny, którego podejrzewam o morderstwo. W teatrze bunraku lalkarze ubrani są na czarno i nie próbują się chować, kiedy manipulują kukiełkami. Każda z głównych postaci miała po trzech operatorów. Wystarczyło zaledwie parę minut, żeby wtopili się w tło... to przypominało sztukę niewidzialności ninja. Bohaterowie miotali się po scenie, trzepotali powiekami, wyciągali szyje i wyginali dłonie, wrzeszcząc w paroksyzmach emocji. Amerykańska publiczność nie siedziałaby tak cicho, pomyślałam. Dziwaczne rytmy wprawiły mnie w trans. Skrobanie samisenu, piskliwe, przeciągłe zawodzenie fletu, głuche tok-tok-tok drewnianego bębna nie łączyły się w gładką, homofoniczną fakturę jak w zachodniej muzyce. Każdy dźwięk był oddzielnym włóknem, upartym dysonansem. Narrator śpiewał albo przemawiał sepleniącym falsetem. W jednej scenie, jako Salome, jego głos wzniósł się do piskliwego, namiętnego krzyku, który brzmiał jak sama esencja kobiecej żądzy, kobiecej frustracji. On mnie zna, pomyślałam... widział, jak uciekam od ojca, przepełniona strachem i miłością. Ledwie mogłam uwierzyć, że mężczyzna potrafi przedstawić takie uczucia. Na tyłach audytorium widzowie wybuchnęli hałaśliwym aplauzem. Z kontekstu domyśliłam się, że to była scena, kiedy Salome pragnie pocałować Jana w usta, a on ją odtrąca, i wtedy po raz pierwszy kiełkuje w niej myśl, żeby zażądać jego odciętej głowy... ponieważ kukiełka Salome rzuciła się na podłogę sceny, a trzej lalkarze gwałtownie pociągali za sznurki, kiedy miotała się w dzikiej imitacji kobiecej rozpaczy. Jezu, pomyślałam, ja to znam. Spojrzałam na Akiego i zauważyłam, że oglądał się do tyłu, na lożę Mayuzumiego. Wśród burzy oklasków Mayuzumi wykonał drobny gest prawym palcem wskazującym. Aki szepnął coś do ucha Esmeraldy. - Muszę wyjść, kotku... zaraz wracam - powiedziała. Ona i Aki wyśliznęli się z rzędu siedzeń. Czy tych troje łączył jakiś zboczony związek? Wyobraziłam sobie Akiego i Esmeraldę w skórzanych strojach i związanego Mayuzumiego - właściciel niewolników odgrywający niewolnika... W przeciwieństwie do mnie Esmeralda nie miała zahamowań. Może przedstawienie tak ich podnieciło, że wymknęli się do jednej z tych osławionych kawiarni, takich z prywatnymi gabinetami... Nie chciałam o tym myśleć i po chwili skupiłam całą uwagę na przedstawieniu. Nie rozumiałam japońskiego - był zbyt archaiczny - ale znałam oryginalną sztukę, a wszystko rozgrywało się tak powoli, że miałam mnóstwo czasu na odgadywanie kontekstu. Nastąpił taniec siedmiu zasłon - nie w stylu marokańskiej restauracji, tylko zawiły balet przy akompaniamencie bębna i fletu, i szybsza część z nagłymi ruchami głowy i brwi, z ramionami obscenicznie pieszczącymi powietrze... siedem zasłon to były ślubne kimona z haftowanego brokatu... żądanie uciętej głowy świętego, żeby zaspokoić żądzę Sarome-sama... zabójca, jego katana opisuje lśniący łuk, opada do cysterny... przełknęłam ślinę... jakim cudem to są drewniane kukiełki, jeżeli czuję ich nagie emocje wyrywające się na zewnątrz? Bęben zaczął uderzać, dudnił krok za krokiem, kiedy kat znikał w lochu... Dudnienie wzmogło się... flet zapiszczał... samisen zawarczał... usłyszałam krzyk. To ja krzyczałam. Głowa wynurzyła się z cysterny, wystrzeliła w stronę nadscenia... ludzka głowa! Głowa Esmeraldy. Przez ułamek sekundy widziałam jej tułów wystający z cysterny. Krew sikała strumieniami. Kimona kukiełek przemokły. Tułów drgał i obryzgiwał krwią pierwsze rzędy. Klakierzy zaczęli klaskać. O Jezu, Jezu to jest prawdziwe... Głowa z hukiem upadła na scenę. Martwe oczy spojrzały na mnie. Tylko ja krzyczałam. Rozejrzałam się nieprzytomnie. Ludzie odsuwali się ode mnie. Zupełnie jakby to była moja wina, ponieważ krzyczałam. Z głośnika nadawano obwieszczenie. Nie było paniki. Publiczność powoli opuszczała kolejne rzędy, zachowując porządek, poruszając się celowo i precyzyjnie jak mrówki. Żadnej paniki, żadnych wrzasków, żadnych nerwowych śmiechów. Ogarnęło mnie odrętwienie. Jezu, pomyślałam, oni są obcy, niezdolni do uczuć. Tylko zagraniczni goście okazywali niepokój. Stali w małych grupkach, blokując przejścia, a tłum wymijał ich uprzejmie. Pracownicy z obsługi uwijali się po scenie, sprzątając rekwizyty. Kukiełka Salome opierała się o mury zamku, z głową wykręconą pod niemożliwym kątem. Podniosłam wzrok na lożę Mayuzumiego. Mayuzumi zniknął. Głowa Esmeraldy zniknęła. Obsługa zmywała krew. W oddali usłyszałam policyjną syrenę. Potem w centralnym przejściu, na tle drzwi, pomiędzy dwiema kolumnami wychodzących widzów magicznym sposobem pojawił się Aki Ishii. Szkicował. Szkicował m n i e . Jezu Chryste - może on ją namówił do wyjścia, żeby ją zabić! Nie panowałam nad swoją furią. Zaczęłam przepychać się do niego. Widzowie ustępowali mi z drogi. Ach tak. My gaijin wszyscy mamy AIDS. Aki powoli cofał się w stronę wyjścia z teatru. Na ramieniu miał torbę na zakupy. Drzwi były szeroko otwarte, za jego plecami sypał śnieg. Dygotałam w swojej modelowej sukni od Hanae Mori, nieodpowiedniej na mróz ani na seryjnych morderców. Wycofał się na ulicę. Tłum się rozdzielił. Ludzie z noszami wbiegli do teatru, zawyła policyjna syrena. Zaczęłam go okładać pięściami. - Czy będę następna? - wrzasnęłam. - O to ci chodzi? Wysysasz nasze dusze jedną po drugiej, żeby nakarmić swoją sztukę, która roztopi się do piątku? Podniósł ręce. - To wcale nie tak - zaprzeczył. Wiatr świszczał. Ogarnęła mnie histeria. Niech szlag trafi tych ludzi z ich normami zachowania. Krzyknęłam do przechodzącego policjanta: - Tutaj jest wasz cholerny seksualny morderca! Zignorował mnie. - W torbie! Głowa jest w tej torbie! Próbowałam mu wyrwać torbę na zakupy. Wyczułam w środku jakąś miękką masę. Wszędzie była krew. - Dlaczego trwasz w błędzie? - zapytał Aki. - Dlaczego nie chcesz mnie zrozumieć? Powiedziałem ci prawdę. To nie ja... to... to... Oczy mu płonęły. Znowu ten odór miodu i tytoniu... zaskoczona, przypomniałam sobie, gdzie wcześniej go czułam... w oddechu mojego dziadka. Dalej biłam go pięściami, ale ciosy były słabe, zmiękczone śniegiem i moim zdumieniem. Nie masz prawa, myślałam, nie masz prawa sprowadzać na mnie tych złych snów... nie masz prawa mi przypominać... Chwycił mnie za nadgarstki. Szarpnęłam. Jego szkicownik pofrunął w śnieg. Wiatr przekartkował stronice i zobaczyłam kolejne twarze... piękne kobiety... piękne i smutne... moja własna twarz. - Moja sztuka - zawołał Aki. W jego głosie brzmiała rozpacz. - Wytrąciłaś mi sztukę z... Nagle mnie puścił. Popędził za szkicownikiem, jego czarny płaszcz łopotał na wietrze jak peleryna Drakuli. Wreszcie go znalazł. Krzyknął do mnie poprzez świst wiatru: - Oboje należymy do ludzi-niedźwiedzi. Powinnaś zrozumieć. I pobiegł w ciemność. Zniknął prawie natychmiast, jak jedna z kukiełek dzięki sztuczkom ninja. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że moja suknia ocieka krwią. Krew zakrzepła na mojej szyi, na ramionach. Wiatr i syreny zawodziły jednocześnie. Nikt nie będzie ignorował tego zabójstwa, pomyślałam. Pracownica konsulatu... publiczne miejsce... znany artysta obecny na scenie obu zbrodni... Lecz kiedy patrzyłam na publiczność wychodzącą karnymi szeregami, na policjantów poważnie rozmawiających przyciszonymi głosami, zrozumiałam, że oni łatwo mogą zignorować całe wydarzenie. Musiałam pójść do kogoś ważnego. Kogoś potężnego. Tylko potęga przemawia do tych ludzi. Das Unbeschreibliche, Hier ist's getan... FAUST 3. Północ i śnieg gęstniały. Szłam pieszo. Śnieg rozpuszczał krew na moim ubraniu. Szłam. Niejasno zamierzałam odnaleźć drogę powrotną do ryokanu, zadzwonić do tokijskiego biura, może nawet do Oakland. Ledwie widziałam, dokąd idę. Ludzie-niedźwiedzie... Nikogo na ulicach. Wiatr świszczał. Proporczyki sushi trzepotały nad wejściami do restauracji. Wdychałam gorzkie, płynne zimno. Wreszcie zobaczyłam przednie światła samochodu... taksówka. O drugiej nad ranem stanęłam przed posiadłością Mayuzumiego. Prowadziła do niej brama z kutego żelaza. Bramę zostawiono otwartą, a podjazd niedawno odśnieżono. Wysadził mnie przed frontem domu. Służąca wpuściła mnie do środka, przecierając oczy pokazała mi, gdzie mam zostawić buty, i przyniosła czyste kapcie. Gorącym ręcznikiem usunęła ze mnie plamy krwi. Potem podała mi czystą jukatę i patrzyła, jak próbowałam ją naciągnąć na zniszczoną suknię. Najwyraźniej mnie oczekiwano - lub kogoś innego. Może działał tutaj miejscowy klub gejsz, z dostawą do domu. - Mayuzumi-san wa doko...? - zaczęłam. - Ano... o-furo ni desu. Zaprowadziła mnie po schodach do westybulu wyłożonego tatami. Odsunęła drzwi shoji, potem następne i następne. Maszerowałyśmy szeregiem korytarzy... raczej ja maszerowałam, a służąca drobiła małymi bezgłośnymi kroczkami, zatrzymując się co chwila, żeby poprawić ułożenie kwiatowej dekoracji, skłonić głowę przed posągiem Buddy Amidy. Za Buddą znajdował się parawan z lakierowanego drewna, na którym wymalowano erotyczne sceny. Służąca odsunęła parawan i stanęłam twarzą w twarz z doktorem Mayuzumim... nagim, siedzącym w ogromnej wannie, metodycznie masowanym przez młodą dziewczynę, która śpiewała, ugniatając jego ciało. Był potężnym mężczyzną. Teraz widziałam, że był mocno owłosiony, całkiem jak Aki Ishii; oczy miał paciorkowate i blisko osadzone; spojrzał na mnie zmrużonymi oczami jak niedźwiedź na ul. Za plecami doktora Mayuzumiego zasunięto drzwi shoji. Okno łazienki wychodziło na skalny ogród, gdzie znaleziono zwłoki Molly. Śnieg sypał gęsto, smużki pary unosiły się pomiędzy nami. - Ach - powiedział. - Marie Raniony Ptak, prawda? Reporterka. Myślałem, że spotkamy się w mniej... nieformalnych okolicznościach, ale cieszę się z pani wizyty... Tomichan! Jedzenie dla naszego gościa! Zjemy razem lekką kolację - oświadczył. To był rozkaz. - Pan musi mi pomóc, doktorze Mayuzumi - powiedziałam. - Wiem, kto jest mordercą. Uniósł brew. Gestem wskazał, żebym przyłączyła się do niego w wannie. Wiedziałam, że Japończycy nie uważają wspólnych kąpieli za nieprzyzwoite, ale nigdy przedtem tego nie robiłam; zawahałam się. Weszły dwie służące i zaczęły mnie rozbierać. Robiły to z grzecznym zdecydowaniem, a gorąca woda wyglądała coraz bardziej kusząco i zanim się obejrzałam, już szorowano mnie pumeksem i sprowadzano po stopniach z terakoty... do wody tak gorącej, że parzyła przy każdym ruchu. Nasiąkałam w kąpieli i patrzyłam, jak płatki śniegu tańczą wokół kamiennej latarni pod dachem ganku na skraju skalnego ogrodu. - Nikt nic nie zrobi - powiedziałam. - Ale istnieje schemat. Ofiary to biała i czarna... ludzie, którzy nie należą do rasy Yamato... może dlatego nikt z was się tym nie przejmuje... wszystkie ofiary to podludzie... jak ja... i chyba jestem następna, rozumie pan? Trzy boginie... Sąd Parysa... a zabójca też jest podczłowiekiem... Ainu. - Co pani próbuje powiedzieć? - zapytał Mayuzumi. - Chyba nie obarcza pani winą Akiego Ishii, Wielkiego Mistrza śnieżnej rzeźby? Zachłysnęłam się. - Pan wiedział przez cały czas. I pan wiedział, że tutaj przyjdę. Dokładnie w chwili, kiedy gorąco stało się nieznośne, jedna ze służących przyniosła z zewnątrz kosz śniegu. Uklękła na brzegu wanny i zaczęła sypać mi śniegiem na twarz, na szyję. Dygotałam z udręki i rozkoszy. Następna służąca podsunęła mi tacę z laki i zaczęła karmić mnie pałeczkami. To była sałatka z homara - tylko że homar jeszcze żył, miał złamany kręgosłup, mięso oddzielone od ogona, przybrane plasterkami ogórka i delikatnym shoyu, polane octem i ułożone z powrotem w rozglifionej skorupie ogona z takim artyzmem, że homar jeszcze się rzucał, jego kleszcze słabo dzwoniły o porcelanę, czułki wibrowały, oczy obracały się na szypułkach. Zaczęłam już przeżuwać pierwszy kęs, zanim spostrzegłam, że moja kolacja nie całkiem umarła. Ale za dobrze smakowała, żeby przerwać. A świadomość, że wysysam siłę życiową tego stworzenia, tylko potęgowała frisson. - Przepraszam - szepnęłam. - Ach - powiedział doktor Mayuzumi - przeprasza pani homara za... - Odebranie mu życia - dokończyłam. Czy nie to Aki mówił o krewetce? - Jak dobrze pani nas rozumie. - Wyczuwałam w nim ogromny smutek. Nie był tylko zwykłym milionerem o rozległych koneksjach. - Ja też przepraszam, Marie Raniony Ptak. - Kazał służącym zabrać tace z laki. - Lecz nie przyszła pani na obiad, tylko oskarżać. - Tak. - Mam nadzieję, że dysponuje pani dowodem; nie oskarża się bezpodstawnie człowieka o pozycji pana Ishii. W grę wchodzi jego reputacja... a nawet reputacja całego Festiwalu Śniegu. Rozumie pani, dlaczego staram się powstrzymać prasę od... hm... niewczesnych rewelacji. - Ale on zabija ludzi! - zaprotestowałam. - Pan Ishii jest wielkim artystą. Wysoko go cenimy. Jego słabostki... Wzdrygnęłam się. - Jak pan może... - W wielkim planie rzeczy, w wielkim kole narodzin i powtórnych narodzin, cóż znaczy kilka żywotów? - podjął. - Lecz sztuka pana Ishii... ona coś znaczy. Teraz jednak zjawiła się pani, wtargnęła do naszego kruchego świata niczym kamikaze, boski wiatr, niepokonany i niepowstrzymany. Roztopi nas pani, tak jak wiosenne słońce wkrótce roztopi wspaniałe śnieżne rzeźby, które będzie oglądało 1,6 miliona turystów... Ledwie mogłam uwierzyć. Słyszałam bzdury najbardziej wyświechtane pod słońcem. Tkwiłam w ukropie o temperaturze ponad czterdziestu stopni, nago, zajadałam żywe homary i rozmawiałam z burmistrzem Amity prosto ze "Szczęk"! Zagrożone było moje własne życie, na litość boską! Pamiętałam oczy Akiego... i jak przesuwał palcami po moim karku... jego długie ciemne włosy przyprószone śniegiem... spokojną pasję, z jaką mówił o pięknie i przemijaniu, z jaką wyrażał swoją złość na japońskich zdobywców... czy naprawdę należał do tych typów Henry'ego Lee Lucasa? Wiedziałam, że uprawiał seks z Molly i z Esmeraldą. Wiedziałam, że mnie śledził. Szkicował. Szkicował. Pachniał tytoniem i miodem, jak mój dziadek. Boże, pragnęłam go i nienawidziłam siebie za to, że go pragnę. Przez chwilę, kiedy stałam w śniegu wśród jego dzieł, kiedy go słuchałam... Jezu, ja go chyba kochałam. - Mogę to udowodnić, do cholery - warknęłam. - Pokażę panu pieprzone części ciała. Pokażę panu gałki oczne zagrzebane w śniegu i szkielety pod lodem. Byłam skazana, żeby go zdradzić. - Dobrze - powiedział doktor Mayuzumi. - Obawiałem się, że do tego dojdzie. * Limuzyna pędziła szybko w stronę śródmieścia Sapporo. Siedzieliśmy na tylnej kanapie, każde wciśnięte we własny kąt. Wciąż padał śnieg. Nie rozmawialiśmy, dopóki nie zbliżyliśmy się do parku Odori. Wreszcie doktor Mayuzumi odezwał się: - Dlaczego? - Naprawdę nie wiem, doktorze Mayuzumi - odpowiedziałam. - Może on przekazuje Japończykom wiadomość... o dyskryminacji, o waszym stosunku do mniejszości. Nie chciałam traktować Akiego jak zwykłego obłąkanego rzeźnika. Zbyt wiele mieliśmy ze sobą wspólnego. Ale tak liczne dowody łączyły go z Molly, Esmeraldą... i ze mną. Cztery mniejszości. Trędowaci w kraju, który nade wszystko cenił homogeniczność. Desperacko pragnęłam uznać te zabójstwa za jakiś polityczny akt... nie żeby je usprawiedliwić, ale takie zabójstwa potrafiłam zrozumieć. Na przykład bitwa nad Little Big Horn... czy drugie oblężenie Wounded Knee. - Polityka - rzuciłam z goryczą. - Może. - Nie patrzył mi w oczy. Szofer zatrzymał się na skraju parku. Ruszyliśmy w stronę tableau Sądu Parysa. Doktor Mayuzumi maszerował szybko przez rozmiękły śnieg, wydychając białe obłoczki. Z trudem dotrzymywałam mu kroku. Ogarniała mnie coraz większa złość. Przyniosłam mu informację, a teraz wyglądało na to, że on wiedział przez cały czas, że przychodząc tutaj ze mną odgrywał tylko przewidzianą rolę w dramacie. Księżyc w pełni wydłużał nasze cienie. Nawet robotnicy szuflujący śnieg odeszli; puste ciężarówki stały zaparkowane w równych rzędach wzdłuż Odori. Doktor Mayuzumi minął śnieżnego Sfinksa i piramidy z Gizy; człapałam za nim niezdarnie w krótkim płaszczu, pożyczonym od jednej ze służących. W żadnym razie nie zamierzałam pozwolić, żeby objął prowadzenie. Przepchnęłam się obok niego. Teraz już popychała mnie furia. Wydawało mi się, że całe to miasto zostało zbudowane na kłamstwach. Śnieg zacinał i wirował. Drobinki lodu kłuły mnie w twarz. Szłam dalej. Wokół mnie wznosiły się i upadały śnieżne metropolie. Nie patrzyłam na nie. Usiłowałam pokonać zimno samym gniewem. Minęliśmy kolumny świątyni Posejdona w Sounion, lodowe stopnie babilońskiego zigguratu, meksykańską piramidę, na której szczycie siedział potworny bóg, wyrywając serce nieszczęsnego dziecka. Blask księżyca obramowywał spektralnymi barwami krawędzie lodu. Czyżby budowle zrobiły się wyższe? Czy rzeźby tłoczyły się bliżej, napierały na ścieżkę, groziły, że mnie przygniotą? Góra w kształcie czaszki wyszczerzyła zęby. Złudzenie optyczne, pomyślałam. Patrzyłam prosto przed siebie. Buty miałam całkiem przemoczone. Wreszcie doszliśmy do góry Ida. Ruszyłam pod górę. Później mogą zbadać ślady stóp. Doktor Mayuzumi postępował za mną. Przecięliśmy taras z klasycznymi fryzami, gdzie nimfy i pasterze przybierali omdlewające pozy jak u Poussina. Po chwili stanęliśmy w tajemnym królestwie Ishiiego, w jaskini, której publiczność nie zobaczy. Lustro odbite w lustrze. Tunel dziwnie się wydłużył. Refleksy księżycowego blasku oświetlały ściany i jaskinia wydawała się rozciągać w nieskończony mrok, chociaż wiedziałam, że to złudzenie. Jak kojot z kreskówek, łatwo się nabieramy na fałszywe drogowskazy... pas autostrady, który prowadzi na skraj przepaści... wylot tunelu namalowany na zboczu góry. Wydawało się, że stoimy w wejściu do nieskończonego labiryntu. Doktor Mayuzumi wyjął latarkę i oświetlił wnętrze jaskini. Zobaczyłam trzy posągi. Molly Danzig stała z wyciągniętymi ramionami. To była ona - lecz jakby piękniejsza po śmierci, bardziej doskonała... statua Ateny miała twarz Esmeraldy O'Neil. Spoglądała groźnym wzrokiem, wcielenie gniewu. Dokładnie tak, jak sobie wyobrażałam. Trzecia bogini jeszcze nie miała twarzy... ani chłopięcy Parys, który miał wybrać jedną z nich. Ja też mogłam być piękna, pomyślałam. Zimna i piękna. To kusiło. Powiedziałam sobie: nienawidzę zimna. Nienawidzę swojego dzieciństwa. Właśnie dlatego wyjechałam do Kalifornii. Doktor Mayuzmi powiedział: - Popatrz na ich oczy... jakby jeszcze żyły... tylko popatrz. Oczy Molly: błękitny błysk w ciemności. Patrzyły prosto na mnie. Esmeralda wpatrywała się w otwór wejściowy. Rzeźba Ateny trzymała włócznię i tarczę z głową gorgony. Boże, jakże były piękne. Ale ja znałam mroczny sekret ich realistyczności. - Jak długo zimno konserwuje ludzkie organy, na przykład oczy? - zapytałam. - Czy to śnieżne piękno nie kryje w sobie śmierci? Czy pod spodem nie ma ludzkich kości... - Chcesz zniszczyć to arcydzieło? Za późno. Zanim zdążył mnie powstrzymać, wbiłam palce w twarz Molly. Chciałam wyrwać z czaszki galaretowate gałki oczne, cisnąć je w twarz Mayuzumiego. Twarz się zapadła. Trzymałam w garściach tylko śnieg, który kruszył się, pękał, topniał od ciepła moich dłoni. A potem, kiedy stopniał, w rękach zostały mi dwie kulki z plastyku i szkła. Spojrzałam na doktora Mayuzumiego. Jego oburzenie przeszło w szyderczy śmiech. Złość wybuchła we mnie z całą siłą. Zaatakowałam pięściami posągi moich dwóch przyjaciółek. Śnieg przemoczył mi ubranie. Posągi się rozpadły. W środku nie było żadnych kości, żadnych śliskich organów. Tylko śnieg. Łzy napłynęły mi do oczu i roztopiły śnieg, który oblepiał mi policzki. - Filisterska gaijin z głupimi teoriami - oświadczył Mayuzumi. Biłam pięściami w pusty śnieg, zanurzałam ramiona po łokcie. Szlochałam. Nie zrozumiałam niczego. Szklane kulki wysunęły się z moich palców i potoczyły się po skrawku lodu. Poczułam na ramieniu dłoń doktora Mayuzumiego. Odciągnął mnie od topniejącej brei. Było w nim tyle smutku. - A ja myślałem, że nas zrozumiałaś... Trzymał mnie mocno i nie puszczał. Jego ręce nie niosły pociechy. Paznokcie wbiły się w moje ciało... jak szpony. - Myślałem, że nas rozumiesz! - zacharczał. Jego zęby błyszczały w blasku księżyca... lśniły od wilgoci... oczy zwęziły się w szparki... oddech pachniał miodem i tytoniem. "Myślałem, że nas rozumiesz"... o co mu chodziło? I nagle zrozumiałam. Kiedy przywitał mnie w kąpieli, kiedy wymamrotałam "Przepraszam" do drgającego homara, on powiedział: "Jak dobrze pani nas rozumie". Wcześniej kompletnie to przeoczyłam. - Ty też jesteś Ainu, taki, który może uchodzić za Yamato - powiedziałam. - Upodobniłeś się do Japończyków... zdobyłeś pozycję i władzę, kryjąc się przed sobą samym... i to cię doprowadziło do szaleństwa! - Przepraszam... och, przepraszam - zamruczał prawie nieludzkim głosem. Ciągle mnie trzymał. W ciemności nie widziałam jego twarzy. - Za co przepraszasz? - zapytałam cicho. - Potrzebuję twojej duszy. Wtedy zrozumiałam, że zamierzał mnie zabić. Promień latarki oświetlił go na chwilę. Jego twarz zapadała się do wewnątrz. Ciemne włosy przebijały się przez skórę. Czulam, jak twarda szczecina wyrasta na jego dłoniach i kaleczy mnie. Krwawiłam. Walczyłam. Jego nos przekształcał się w pysk. - Ludzie-niedźwiedzie! - wyszeptałam. Nie mógł mówić. Tylko zwierzęce warczenie wyrwało mu się z gardła. Zmienił się w mojego ojca. Dopadł mnie koszmar, który ścigał mnie, odkąd byłam winchinchala. Kopnęłam i krzyknęłam. On ryknął. Kiedy jego ciało przybierało nowy kształt, wyrwałam się z uchwytu. Jaskinia zatrzęsła się i zahuczała. Śnieg zawalił wejście. Słyszałam, jak więcej śniegu sypie się lawiną. Jaskinia skurczyła się jak macica i uwięziła nas we wnętrzu. Zawodzenie wiatru ucichło. Promień latarki prześliznął się po śniegu. Skoczyłam za nią. Wymachiwałam nią jak świetlnym mieczem. Stanowiła jedyne źródło światła. Zobaczyłam oczy... zęby... Poczułam cuchnący oddech mięsożercy. Dusiłam się od smrodu. - Czym ty jesteś? - wrzasnęłam. Zaryczał, aż ściany zadrżały, a ja zrozumiałam, że zatracił już zdolność ludzkiej mowy. Zbliżał się do mnie ociężałym krokiem. Nie miałam dokąd uciekać. Tylko do tyłu... wycofać się w tę optyczną iluzję, która udawała jaskinie w jaskiniach, światy wewnątrz światów. Cofnęłam się pod ścianę. Ściana pulsowała. Wydawała się żywa. Sam śnieg żył, oddychał. Ściana zmieniła się w delikatną mgiełkę, jak lustro Alicji... Słyszałam szalejącą burzę, ale jakby z niezmierzonej odległości. Stałam na krawędzi lodowej pochyłości, która prowadziła w ciemność. Niedźwiedzi stwór, który przedtem był doktorem Mayuzumim, opadł na cztery łapy. Zaatakował. Potknęłam się o coś... o plastykową torbę... zawartość wypadła przed moją twarzą. W blasku latarki zobaczyłam, że to była głowa Esmeraldy. Przecięta tchawica nurzała się w śniegu. Nie było oczu. Wgryzłam się w ludzkie włosy. Rzygałam. W gardle czułam krew. Niedźwiedzi stwór stanął dęba. Wrzasnęłam, a potem staczałam się po zboczu, w dół, w dół... A potem byłam w wielkiej jaskini, uciekałam przed niedźwiedziołakiem moim ojcem o cuchnącym oddechu i wiatr świszcząc wpadał przez wybitą szybę i... Ciemność. Zatrzymałam się. Wytężyłam słuch. Niedźwiedź również przystanął. Słyszałam jego sapanie, dziki warkot, niski, na samej granicy ludzkiej słyszalności, od którego powietrze wibrowało. Zatoczyłam łuk latarką i ujrzałam... Kły, ostre jak nóż pazury wystawione do ciosu i... Muzyka. Głuche dudnienie bębna. Piskliwe tony bambusowego fletu i brzdęk samisenu, i... Niedźwiedź skoczył! Szpony rozdarły mi policzek. Krztusiłam się własną krwią. Padałam, padałam, padałam, śnieg wypełnił mi usta, cała zdrętwiałam z zimna, zsuwałam się po nasypie, a niedźwiedź bawił się mną jak kot myszą, i wrzasnęłam jeszcze głośniej, wrzasnęłam i poczułam smak krwi i śniegu, i... Usłyszałam głos: "Spokojnie, mój synu". Głos mojego dziadka. Wyślizgiwałam się z pazurów niedźwiedzia. W krąg zimnego błękitnego światła. W kręgu stał Aki Ishii. Był nagi. Całe jego ciało pokrywały tatuaże: dziwaczne koncentryczne wzory, jak na neolitycznej ceramice. Jego długie czarne włosy powiewały na wietrze, który jakby wybiegał mu z ust i okrążał go; nie czułam wiatru. Z kadzielnicy wznosił się dym, pachnący tytoniem i miodem. - Tunkashila... - wymamrotałam. Podpełzłam do niego. Błagalnym gestem objęłam jego stopy. Niedźwiedź stanął dęba na granicy kręgu. W bladym świetle po raz pierwszy ujrzałam go wyraźnie. Pysk wciąż zdradzał pewne podobieństwo do doktora Mayuzumiego; tułów wciąż przypominał krępą sylwetkę magnata; lecz oczy płonęły tym czystym, bezlitosnym gniewem, jaki przychodzi tylko we snach. - Spokojnie - powtórzył Aki Ishii. - Nie możesz wejść do kręgu. To ja jestem szamanem ludzi-niedźwiedzi. Nie możesz zdobyć prawdziwej mocy zabierając ludziom dusze; musisz oddać tyle samo własnej. A potem, jak lustrzane odbicia, na lodowej ścianie za nami zobaczyłam postacie Molly Danzig i Esmeraldy O'Neil. Wyglądały trochę jak ludzie, a trochę jak jaskiniowe malowidła. One również były nagie i pokryte tatuażami. Stały się Ainu, ale widziałam, że należały również do mojego ludu... były też greckimi boginiami... Molly, która uciekła z domu i od siebie samej, która szukała pociechy w ramionach obcych mężczyzn, zmieniła się w uosobienie domowych cnót; Esmeralda, której dyplomatyczna kariera zadawała kłam wojowniczej naturze, wcieliła się w boginię wojny. Więc czym ja byłam? Została tylko jedna bogini: bogini miłości. Ale ja byłam niezdolna do miłości przez to, co mi zrobił ojciec. Nienawidziłam go, ale tylko tego jednego mężczyznę kochałam. Trzy muzyczne instrumenty zmaterializowały się w dymie z kadzielnicy. Molly wyjęła z powietrza samisen domowego spokoju; Esmeralda pochwyciła bęben wojenny. Pozostał jeden instrument: falliczny bambusowy flet pożądania. Wzięłam go i podniosłam do ust. Sam z siebie zaczął grać sugestywną melodię, pełną erotycznej słodyczy. Bęben bębnił, samisen brzdąkał... trzy oddzielne rodzaje muzyki, które nie połączą się w jedną... dopóki razem nie stawimy czoło niedźwiedziowi. - Mój synu - powiedział cicho Aki - musisz teraz zebrać owoce własnego gniewu. Niedźwiedź eksplodował. Jego łeb rozszczepił się pośrodku, mózg zmieszany z krwią popłynął jak lawa z wulkanu. Brzuch pękł, wnętrzności wiły się jak węże. Uderzenia bębna synkopowały trzaskanie niedźwiedziego kręgosłupa. Odłamki piszczeli kroiły ciało na nogach. Krew zachlapała sufit. Ściany spłynęły czerwienią. Zraszał nas krwawy deszcz. Każdy kawałek niedźwiedzia pożerał sam siebie, jakby rozpuszczał się w kwasie. Dym z kadzielnicy zgęstniał w krwawą mgłę. I przez cały czas Aki Ishii stał bez ruchu, z twarzą zastygłą w maskę tragedii i żalu. Nie przestałam grać, dopóki nie zniknął ostatni krwawy strzęp futra. Małe kałuże krwi wsiąkały w śnieg. Sylwetki moich martwych przyjaciółek wirowały w mgle, która była miodowym oddechem Akiego Ishii, szamana ludzi-niedźwiedzi. Tylko oczy pozostały, leżały obok siebie na śniegowym ołtarzu. Aki skinął głową. Odłożyłam flet i patrzyłam, jak rozpływa się w powietrzu. Uklękłam i podniosłam oczy. Były twarde jak kryształy. Zamarzły w kulki lodu. - Przepraszam - powiedział Aki. Światło przygasało. - Czy chcesz mnie zabić? - szepnęłam, wiedząc, co poprzedzały przeprosiny. - Nie zabiorę ci nic, czego nie oddasz dobrowolnie - oświadczył śnieżny rzeźbiarz. Wziął mnie za rękę. - Walka pomiędzy światłem a mrokiem to odwieczny konflikt. Doktor Mayuzumi chciał tego, czego ja chcę... ale jego magia to oszustwo. Wystarczała mu iluzja mocy. Lecz dla podtrzymania tej iluzji musiał karmić się życiem prawdziwych ludzi. Nie tak postępują ludzie-niedźwiedzie. - Martwe kobiety... - Tak. Zasadziłem kawałki tych kobiet w śnieżnych rzeźbach. Kochaliśmy się. Schwytałem cząstkę ich radości i tchnąłem ją w śnieg. Doktor Mayuzumi je pożarł. Te kobiety pochodziły z trzech ras, które Japończycy uważają za podrzędne, ale każda rasa zrobiła to, czego Ainu nie zrobili - walczyła - czarni i czerwoni walczyli z białymi, biali walczyli z samymi Japończykami. To go złościło. Naszym ludziom ukradziono dusze. On chciał ukraść każdej z tych trzech kobiet kawałek duszy, wydrzeć go przemocą z ich ciał w chwili śmierci, żeby zdobyć duszę dla siebie. Ale duszy nie można odebrać innemu człowiekowi; to dar. Wziął mnie za drugą rękę. I teraz zobaczyłam, co mnie tak przerażało. Myślałam, że zamknęłam to na zawsze i wyrzuciłam klucz, ale to wciąż żyło... moja potrzeba bycia kochaną, moja potrzeba bycia sobą. - Teraz - powiedział do mnie Aki Ishii - musisz uwolnić siebie i mnie. Podałam mu lodowe oczy niedźwiedzia. Wziął jedno ode mnie. Każde z nas połknęło jedno oko. Nie miało smaku. To było jak komunia. A potem mnie pocałował. Kochaliśmy się w gasnącym świetle jaskini, a kiedy przeszliśmy przez lodową ścianę, rzeźby stały nietknięte i bogini miłości miała moją twarz; lecz twarz Parysa wciąż była pusta. Das Ewig-weibliche Zieht uns hinan! FAUST 4. To był piękny festiwal. W nocy tysiące papierowych latarni oświetlało drogę dla półtora miliona turystów, którzy zjechali do miasta na pierwszy tydzień lutego. Wkrótce zapomniano o śmierci dwóch cudzoziemek. Dziwaczne samobójstwo doktora Mayuzumiego wzbudziło wiele współczucia, kiedy ujawniono jego rodowód Ainu; to było całkiem naturalne, że człowiek o jego pozycji nie mógł sobie poradzić z własnymi korzeniami. Niektórzy opłakiwali śmierć Wielkiego Mistrza Ishiiego; lecz inni zgadzali się, że artyście przystoi umrzeć po stworzeniu swojego arcydzieła. Znaleziono go w jaskini, nagiego, wpatrzonego w posągi trzech bogiń; zastąpił sobą samym rzeźbę Parysa. Powszechnie uważano, że poświęcił życie, by osiągnąć jakieś ulotne oświecenie, zrozumiałe tylko dla innych artystów czy może dla innych Ainu. Nie twierdzę, że sama cokolwiek zrozumiałam. Zbliżyłam się do jakiejś wielkiej, ponadczasowej prawdy, która jednak w końcu mi umknęła. To był piękny festiwal, lecz dla mnie jakoś stracił znaczenie. Byłam tutaj, w plastykowym mieście prostokątnych bulwarów, mieście, które obrabowało kraj z duszy; w mieście wzniesionym na kościach Ainu, szydzącym ze śmierci swoją zabawą w piękno i niestałość. Jak Rapid City z betonowymi dinozaurami... jak Deadwood z mechanicznymi kowbojami i Indianami walczącymi za dwadzieścia pięć centów przez całą wieczność... jak góra Rushmore, wiecznie wyszydzająca piękno naszych Czarnych Wzgórz poprzez beatyfikację naszych najeźdźców. Nikt nie potrafi zrozumieć życia pod jarzmem, jeśli się z tym nie urodził. Trzeba to nosić przez cały czas, jak brudną bieliznę przyklejoną do skóry. Wiem teraz, że nie jestem jedną z was. Posiadacie moje ciało, lecz moja dusza należy do gór, do powietrza, strumieni, drzew, śniegu... Chyba pewnego dnia wrócę do rezerwatu Pine Ridge. Może dziadek nauczy mnie, zanim umrze, języka niedźwiedzi. Chyba nawet odwiedzę ojca. Może będę dla niego aniołem odkupienia, jakim byłam dla Akiego Ishii. Może nawet mu wybaczę.