Siec Intryg - McCLURE KEN
Szczegóły |
Tytuł |
Siec Intryg - McCLURE KEN |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Siec Intryg - McCLURE KEN PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Siec Intryg - McCLURE KEN PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Siec Intryg - McCLURE KEN - podejrzyj 20 pierwszych stron:
KEN McCLURE
SIEC INTRYG
Przeklad:Marek Mastalerz
"Och, jakaz to siec zawila tkamy, kiedy w oszustwie sie wprawiamy!" Walter Scott "Marmion"
Prolog
John Palmer wszedl do salonu i dolozyl kolejna klode do kominka. Upewnil sie, ze ogien nie zgasnie, i spojrzal na zone, ktora siedziala z coreczka na kolanach.-Wiesz, Lucy, zawsze o tym marzylem - powiedzial. - Ty, ja i nasze dziecko w naszym wlasnym domu. - W gruncie rzeczy masz miekkie serce - usmiechnela sie Lucy. - Ale sam wiesz, ze nie bedzie latwo.
John uklakl przed nimi i delikatnie pogladzil policzek niemowlecia.
-To nasza corka - stwierdzil. - Nic wiecej sie nie liczy. Poradzimy sobie ze wszystkimi problemami, jakie sie pojawia.
-Na pewno - zgodzila sie zona.
John polaskotal dziecko po brzuchu. Niemowle zagruchalo radosnie.
-Widzisz? Ona tez to wie - powiedzial z czuloscia.
-Pachniesz trocinami - rzekla Lucy, wachajac wlosy meza.
-Nic dziwnego, przeciez rabalem drewno - odparl John z usmiechem.
-Lubie ten zapach. Jest taki meski - zapewnila go. - Czy wciaz pada?
-Troche proszy, ale to na pewno ostatni snieg tej zimy.
Podszedl do okna, oparl rece na parapecie i wyjrzal na ogrod.
-W prognozie pogody mowili, ze pod koniec tygodnia sie ociepli - powiedziala Lucy.
-Skoro ma byc odwilz, powinienem jeszcze dzisiaj ulepic Anne-Marie balwana - rzekl John z namyslem.
-Balwana?! - zawolala Lucy, tlumiac smiech. - Daj spokoj, ona ma dopiero trzy miesiace.
-Niewazne. Zabierzemy mala do ogrodu i pokazemy jej balwana. Na pewno doceni artystyczny kunszt swojego tatusia. - John byl pelen entuzjazmu. - Wiesz co? Poszukaj jakichs ubran dla balwana, a ja zaczne go lepic. Jesli sie postarasz, pozwole ci wybrac dla niego imie. No, ruszamy!
-Dobrze. - Lucy wiedziala, ze gdy maz zapalil sie do jakiegos pomyslu, wszelkie argumenty stawaly sie nieskuteczne. - Poloze Anne-Marie, niech sie przespi. Potem poszukam w szafach. Pewnie cos znajde.
-Potrzebna bedzie tez marchewka na nos, guziki na oczy i...
-Nie wszystko naraz! - zaprotestowala Lucy.
-No, bierzmy sie do roboty, raz dwa!
-Najpierw twoja coreczka utnie sobie slodka drzemke. - Wziela Anne-Marie na rece i wstala. - Postaraj sie za bardzo nie halasowac.
-Moze powinienem go ulepic w ogrodzie przed domem? - zasugerowal John.
-Swietny pomysl.
-Badz na dworze najpozniej za dziesiec minut.
-Nie spieszylas sie - powiedzial John, gdy po pol godzinie Lucy wreszcie przyszla do ogrodu. Niosla kosz pelen ubran. - Prawie skonczylem. Co cie zatrzymalo?
-Zdumiewajace, co czlowiek znajduje, gdy zaczyna oprozniac szafy - odparla Lucy. Zostawila drzwi uchylone, zeby moc slyszec glos dziecka. Znalazlam rzeczy, ktorych nie widzialam od lat i o ktorych calkiem zapomnialam. Te niebieska sukienke mialam na slubie twojej siostry, pamietasz? To sandaly, ktore kupilam w Grecji. Na te bluzke upadlo mi spaghetti i potem nie moglam wywabic plam. Wygrzebalam mnostwo rzeczy, takze twoich. Pokaze ci pozniej.
-Dobrze. No, gotowy. Mozesz teraz go ubrac, jesli chcesz.
-Pewnie, z przyjemnoscia - odrzekla Lucy. Zrobila balwanowi oczy z guzikow i nos z marchewki. Siegnela po pasek czerwonego materialu, majacy sluzyc za usta, i nadala mu ksztalt polksiezyca. - Niech ma szeroki usmiech - stwierdzila. Stara czapke naciagnela na szeroka glowe balwana, a na ramionach udrapowala zolta peleryne. Balwan prezentowal sie nader okazale.
-Przystojniak, prawda? - Lucy cofnela sie, by podziwiac swoje dzielo.
-Fantastyczny! - zawolal John, obejmujac zone. - Czuje sie, jakbym znowu byl dzieckiem. Nie moge sie doczekac wycieczek do zoo i piknikow na plazy. Zbudujemy Anne-Marie domek w ogrodzie. Bedzie mogla trzymac w nim lalki. Moze kupimy jej psa, gdy bedzie starsza.
-Opanuj sie, jest jeszcze malutka - usmiechnela sie Lucy.
-Zobaczysz, bedzie wspaniale - odparl John.
Lucy wciaz sie usmiechala, ale w jej oczach pojawil sie cien smutku.
-Wlasnie sobie przypomnialam, ze mam gdzies czerwony szal - powiedziala. - Chyba w szafce w holu. Przyniose go. Pobiegla do domu i po paru chwilach wrocila ze szkarlatnym welnianym szalem. Zawiazala go na szyi balwana.
-Jak go nazwiesz? - spytal John.
-Kapitan Mainwaring - odpowiedziala Lucy i rozesmiala sie.
-Idealnie! - On tez zauwazyl podobienstwo sniegowego czlowieka do pompatycznej postaci z serialu Dads Army. - Wobec tego mamy Kapitana Mainwaringa. Czy mozemy juz obudzic Anne-Marie?
-Najpierw napijmy sie herbaty - odparla Lucy. - Mala powinna jeszcze pospac, bo caly dzien byla niespokojna. Chodz, wstawie wode.
Weszli do domu. Buty zostawili na rozpostartej przy drzwiach gazecie, by sciekla z nich woda. Kilka minut pozniej herbata byla gotowa. Pili ja, jedli biszkopty i grzali rece nad piecem.
-Daja dzis cos dobrego w telewizji? - spytal John sennym glosem.
-Nie patrzylam, - Niech pomysle. Zdaje sie, ze o osmej jest jakis film, ale to dla mnie za wczesnie. Musze sprawdzic troche prac. I tak za dlugo sie obijalem, lepiac Kapitana Mainwaringa.
-Co to za prace? - spytala Lucy:
-Przemyslenia trzeciej c na temat biologicznych podstaw zycia. Jesli chodzi o lotnosc intelektualna, Kapitan Mainwaring moglby sie uplasowac w srodku tej ferajny.
-Nie mowisz powaznie.
-Moze i nie, ale te dzieciaki czasami doprowadzaja mnie do rozpaczy - powiedzial John. - Chyba mozna juz obudzic mala. Przedstawimy jej Kapitana.
-Dobrze - odparla Lucy. - Ale musze ja cieplo ubrac. Nie chcemy, zeby sie przeziebila, prawda?
Wyszla z pokoju, a John zaczal zmywac naczynia. Nagle uslyszal przerazliwy krzyk zony. Upuscil filizanke, ktora roztrzaskala sie na drobne kawalki, i pobiegl do pokoju dziecinnego. Lucy wygladala przez otwarte okno. Zaslony z postaciami z kreskowek Disneya powiewaly lekko w lodowatym przeciagu.
-Ona znikla! - wykrztusila przez scisniete gardlo.
-Ale jak?! - spytal lamiacym sie glosem. - W jaki sposob?
-Ktos ja porwal!
-O Boze!
John spojrzal na puste lozeczko. Posciel byla rozgrzebana, boczna ochronna siatka - opuszczona. Bez chwili namyslu wybiegl z pokoju i popedzil do drzwi domu. Nie zalozyl nawet butow, od razu wypadl do ogrodu. Mial nadzieje, ze dostrzeze odciski stop na sniegu. Ale nie zobaczyl zadnego sladu.
-Policja! Musimy wezwac policje! - krzyknal. Lucy wciaz stala przy oknie i wpatrywala sie w dal. John wbiegl do domu, chwycil za sluchawke aparatu w holu i zgrabialymi palcami wystukal 999.
-Policja? Przyjedzcie natychmiast! Ktos porwal nasze dziecko!
***
Doktor Tom Gordon patrzyl ze szczytu wzgorza na Felinbach, niewielka nadmorska wioske w polnocnej Walii, ktora od dwoch lat byla jego domem. Za ciesnina Menai slonce znizalo sie nad wyspa Anglesey. Niebo bylo bezchmurne, stalowoszare. Zwiastowalo to kolejna mrozna noc. Choc zblizala sie polowa marca, wiosna jeszcze nie nadeszla. Tom mial juz dosc manewrowania land-roverem po oblodzonych drogach i osniezonych gorskich szczytach. Nagle opady sniegu na przeleczy Llanberis sprawily, ze tego dnia musial nadkladac sporo drogi podczas wizyt domowych. Poswiecil na nie wiecej czasu, niz sie spodziewal, ale zdolal dotrzec do wszystkich pacjentow i powinien zdazyc na wieczorne wizyty.Gdyby nawet sie spoznil, doktor Julie Rees go zastapi. Pochodzila z tych stron i wiedziala, jak trudna jest jazda w zimie po lokalnych drogach. W razie potrzeby poradzi sobie sama. Slonce bylo juz bardzo nisko;jego blask odbijal sie w spokojnym morzu. Lagodna pomaranczowa poswiata spowijala lezaca w dole wioske. Felinbach liczylo okolo tysiaca pieciuset mieszkancow. Domy schodzily wzdluz stromego zbocza az do portu.
Przy Main Street znajdowalo sie szesc sklepow i dwa puby, trzeci pub zagniezdzil sie przy falochronie; obok warsztatow szkutniczych. Po obu stronach ulicy byly przystanki autobusowe; mozna stad bylo pojechac do Caernafon lub do Bangor.
W wiosce znajdowala sie szkola podstawowa, dwa koscioly i kaplica; wszystkie zbudowano w czasach wiktorianskich. Na sepiowej fotografii Felinbach z 1898 roku, wystawionej w oknie poczty, Main Street wygladala niemal identycznie jak obecnie; brakowalo tylko latarni. Ale okolice portu zmienily sie ostatnio nie do poznania - zbudowano nowoczesna przystan jachtowa, mogaca pomiescic eleganckie jachty bogatych gosci. Tam, gdzie kiedys napelniano ladownie obskurnych barek lupkiem z walijskich kamieniolomow, teraz zatrzymywaly sie katamarany o wyszukanych nazwach. Ich wlasciciele korzystali z goscinnosci miejscowego jachtklubu.
Obok samochodu Toma zatrzymala sie biala furgonetka z piekarni. Rumiany krepy mezczyzna opuscil okno.
-Wszystko w porzadku, panie doktorze? - spytal.
-Tak, Glyn - odpowiedzial Gordon. - Stanalem na chwile, bo chcialem nacieszyc oczy widokiem.
-Musialby pan dlugo szukac, zeby znalezc ladniejszy - rzekl Glyn Morris, miejscowy piekarz.
-Poza Szkocja, oczywiscie - powiedzial Gordon.
-Och, zupelnie zapomnialem, ze jest pan Szkotem! - zawolal Morris. - Mieszka pan u nas tak dlugo.
-Dwa i pol roku - odparl mlody lekarz.
-Nie jest tu najgorzej, prawda? - odpowiedzial Tom i wrzucil bieg. - Do zobaczenia, panie doktorze - pozegnal sie piekarz.
Gordon wlaczyl silnik. W duchu zgodzil sie z ocena Morrisa. Gdyby w Felinbach bylo mu zle, nie zostalby tu tak dlugo. Czy jednak byla to cala prawda? Ludzie czesto sadza, ze dokonuja niezaleznych wyborow, ale nierzadko sie myla. Moze im sie wydawac, ze nie poddaja sie biernie biegowi zdarzen, a jednak postepuja tak, jak nakazuje rzad, rodzina, spoleczenstwo czy nawet kosciol.
Tom przyjechal z Edynburga do Felinbach po bolesnym rozwodzie. Ogloszenie o czasowo wolnej posadzie lekarza ogolnego znalazl w "British Medical Journal". Pragnal oderwac sie od dotychczasowego zycia. Chcial ocenic sprawy z dystansu, zanim podejmie jakiekolwiek decyzje o przyszlosci. Wyjazd do polnocnej Walii wydawal sie idealnym rozwiazaniem. To, ze wciaz tu mieszkal, wynikalo z kilku przyczyn. Pracowal w Felinbach zaledwie cztery miesiace, gdy doktor Glyn Williams, wlasciciel praktyki, ktory dal mu posade, nagle zmarl.
Praktyke przejela Julie Rees, jego zamezna corka. Zaskoczyla Toma propozycja pelnoprawnego partnerstwa, jesli zgodzi sie zostac. On z kolei zaskoczyl ja tym, ze przyjal oferte niemal bez namyslu. Lubil Julie i czul, ze ich wspolpraca bedzie sie dobrze ukladac. Tak tez sie stalo.
Gordonowi podobala sie rowniez wioska i jej okolice. Pokochal gory Snowdonii tak samo, jak kochal szkockie gory Cairngorms i Cuillins. Polnocna Walia pod wieloma wzgledami przypominala Szkocje, brakowalo tylko wielkich polaci dziewiczych wrzosowisk; dzieki temu jednak wszedzie latwiej bylo sie dostac.
Tom zdawal sobie sprawe, ze powinien wreszcie pomyslec o swojej przyszlosci. Ale zycie z dnia na dzien bylo w gruncie rzeczy wygodne. Wiedzial tez, ze po tak dlugiej przerwie trudno byloby mu wrocic do pracy w szpitalu. Wlasciwie pogodzil sie z tym, ze pozostanie lekarzem ogolnym. Taka praca mu odpowiadala i dawala satysfakcje. Nie byl obecnie z nikim zwiazany, przede wszystkim dlatego, ze nie mial na to ochoty. Mial za soba kilka niezobowiazujacych zwiazkow z kobietami z okolicy i liczyl na kolejne w przyszlosci, ale unikal glebszego zaangazowania. Po jednym nieudanym malzenstwie wolal nie ryzykowac. Poza tym mial dopiero trzydziesci dwa lata; nie musial sie jeszcze w nic pakowac na leb na szyje.
Doktor Tom Gordon byl przystojnym mezczyzna, wysokim i dobrze zbudowanym. Podobal sie kobietom i to one szukaly jego towarzystwa. Oczywiscie, w malej spolecznosci wiazalo sie to z ryzykiem, bo kazda kobieta, ktora spotkal, mogla zostac jego pacjentka. Byl tego stale swiadom i staral sie tego wystrzegac. Osrodek zdrowia w Felinbach znajdowal sie przy malej uliczce na polnoc od Main Street, na wzgorzu, schodzacym ku przystani jachtowej.
Obok stala kaplica metodystow. Nad drzwiami wisiala tabliczka z napisem "Osrodek Zdrowia", choc wszyscy starzy mieszkancy wciaz nazywali przychodnie izba chorych. Tak jak pozostale okoliczne budynki, wzniesiono go w czasach wiktorianskich. W latach szescdziesiatych z tylu dostawiono betonowa przybudowke.
Tom zaparkowal land-rovera obok vauxhalla frontery Julie i wszedl do srodka. Otoczylo go przyjemne cieplo. Julie wlaczyla piecyk gazowy, wspomagajacy centralne ogrzewanie, ktore dawalo wiecej halasu niz ciepla. Gordon zorientowal sie, ze kolezanka ma pacjenta, wiec nie zawiadomil jej, ze juz wrocil. Rozejrzal sie po poczekalni. Siedzialo w niej okolo osmiu osob, pograzonych w lekturze rozmaitych wiekowych magazynow. Usmiechnal sie, powiedzial "dobry wieczor", po czym przeszedl do swojego gabinetu w przybudowce.
Zdjal plaszcz, usiadl za biurkiem, rzucil okiem na karty pacjentow i nacisnal guzik, by przywolac pierwszego z nich. Do gabinetu weszla niska kobiecina w czerni. Siadajac, usmiechnela sie niepewnie. Zmarszczki na jej twarzy swiadczyly, ze ma za soba ciezkie przejscia.
-Pani Lloyd, prawda? - zapytal Tom. - W czym moge pani pomoc?
-Nie moge spac, panie doktorze. Czy moglby mi pan cos na to przepisac?
-Oczywiscie - odparl Tom, po czym nachylil sie nad biurkiem i zapytal: - Domysla sie pani, dlaczego nie moze spac?
-Pewnie dlatego, ze mam za duzo na glowie - odpowiedziala kobieta.
-Minal juz chyba rok od smierci Owena? - Gordon przypomnial sobie, ze maz pacjentki zmarl na raka.
-Trzeciego, w zeszlym miesiacu - przytaknela pani Lloyd.
-A czesto widuje sie pani z synami?
-Ciezko im do mnie przyjezdzac. Maja prace i rodziny, a poza tym ze Swansea jest bardzo daleko. Tom pokiwal glowa w milczeniu. Chcial, zeby kobieta mowila dalej. Ona jednak zaczela plakac. Gordon wstal, obszedl biurko i polozyl jej reke na ramieniu.
-No, juz dobrze - powiedzial pocieszajacym tonem. - Moze mi pani o tym opowie? Czym naprawde sie pani martwi?
-Glupstwem, panie doktorze - wykrztusila przez lzy. - Sama to rozumiem, ale nie potrafie sobie z tym poradzic.
-To znaczy?
-Chodzi o Silvera. Zdechl miesiac temu. Nie potrafie przestac o nim myslec. Wiem, ze to tylko kot, ale...
-To wcale nie glupstwo - rzekl lagodnie Tom. - Byl pani ulubiencem. Kochala go pani. Nie ma sie czego wstydzic.
Wdowa szlochala nadal, ramiona jej drzaly. Tom wrocil na swoje miejsce i siegnal po bloczek recept.
-Przepisze pani cos, co pomoze w zasnieciu, ale tylko na kilka nocy. Chcialbym, zeby pozniej zastanowila sie pani nad czyms. Kobieta siaknela nosem i schowala chusteczke do kieszeni.
-Nad czym, panie doktorze?
-Silver juz pani nie potrzebuje - powiedzial Tom. - Jego czas minal; odszedl. Nie potrzebuje juz pani opieki i milosci, ale wielu kotom w okolicy tego brakuje. Uwazam, ze powinna pani przynajmniej sie zastanowic, czy nie wziac sobie drugiego.
-Chyba nie moglabym... nie po moim starym Silverze.
-Nie musi sie pani z tym spieszyc. I niech pani tego nie traktuje jako probe zastapienia Silvera. Bylby to przeciez zupelnie inny kot, o odmiennej osobowosci. Niech pani mi obieca, ze sie nad tym zastanowi.
Pani Lloyd zdobyla sie na blady usmiech i obiecala, ze pomysli nad sugestia lekarza. Tom odprowadzil ja do drzwi i wezwal kolejnego pacjenta. Byl to emerytowany gornik z przewleklym zapaleniem oskrzeli; zglosil sie po odnowienie recepty na antybiotyk. Po nim Gordon przyjal kobiete w srednim wieku, ktora chciala dowiedziec sie czegos o hormonalnej terapii zastepczej; jej siostra w Bangor zaklinala sie, ze ta forma leczenia potrafi zdzialac cuda.
Staruszek z tluszczakiem na lokciu potrzebowal zapewnienia, ze nie jest to nic powaznego. Mlody mezczyzna, skarzacy sie na nawracajace bole w jamie brzusznej, otrzymal recepty na leki i skierowanie do szpitala w Caernarfon na dalsze badania.
Tom myslal, ze zalatwil juz wszystkich pacjentow, gdy do gabinetu wszedl krepy mlody mezczyzna z krotko ostrzyzonymi jasnymi wlosami.
-Doktor Gordon? - zapytal. - Detektyw sierzant Walters z Policji Polnocnej Walii. Musze z panem porozmawiac. Tom poprosil policjanta, by usiadl.
-W czym moge pomoc, sierzancie?
-Czy jest pan lekarzem Johna i Lucy Palmerow?
-Tak - potwierdzil Gordon. W jego glosie pojawila sie nuta niepokoju. - A takze bliskim przyjacielem. Co sie stalo?
-Chodzi o ich corke, doktorze. Zaginela.
-Anne-Marie zaginela?! - zawolal Tom. - Jak to mozliwe? Przeciez ma dopiero trzy miesiace.
-Wyglada na to, ze ja porwano.
-Porwano?! Na milosc boska, kto chcialby porywac dziecko Palmerow?
-Wlasnie to staramy sie ustalic, panie doktorze. Pieniadze rzadko sa motywem w takich przypadkach, wiec chociaz nie wykluczamy tej ewentualnosci, nie spodziewamy sie zadania okupu. Ciekawi nas raczej, czy pan albo ktorys z pana kolegow nie zna jakiejs kobiety z okolicy, ktora niedawno stracila dziecko... albo ma jakies zaburzenia, pod wplywem ktorych mogla odebrac niemowle komus innemu.
-Rozumiem - Tom uznal, ze rzeczywiscie jest to bardziej prawdopodobna hipoteza. Zastanowil sie przez chwile. - Nikt nie przychodzi mi do glowy, ale zapytam Julie, gdy skonczy wieczorne wizyty. Powinna byc wolna lada chwila. Kiedy znikla Anne-Marie?
-Dzisiaj po poludniu.
-Za dnia? Co robili John i Lucy?
-O ile mi wiadomo, lepili balwana. Pani Palmer ulozyla coreczke do popoludniowej drzemki. Kiedy poszla ja obudzic, okazalo sie, ze okno w sypialni jest otwarte, a dziecka nie ma.
-Niewiarygodne! Moj Boze, musza odchodzic od zmyslow z rozpaczy - Gordonowi wciaz trudno bylo uwierzyc w informacje policjanta. - Powinienem tam pojechac. Moze zdolam im jakos pomoc.
-Pania Palmer zajela sie jedna z policjantek. Ma pan jednak racje, Palmerowie sa kompletnie wytraceni z rownowagi. Ta dziewczynka to ich jedyne dziecko, prawda?
Tom przytaknal.
-Macie jakies poszlaki? - spytal.
-Szczerze mowiac, nie, panie doktorze. Nadinspektor Davies przesluchal panstwa Palmerow, szukajac mozliwych motywow. Po wykluczeniu porwania dla pieniedzy i osobistych uraz niewiele zostaje. Obawiam sie, ze przyjdzie nam szukac kogos niespelna rozumu. Rozleglo sie pukanie i Julie Rees wetknela glowe do srodka.
-Przepraszam, nie wiedzialam, ze ktos jest u ciebie - powiedziala.
-Wejdz, Julie. Czekalismy na ciebie - odparl Tom. - To sierzant Walters z Policji Polnocnej Walii. Zaginelo dziecko Palmerow. Wyglada na to, ze zostalo uprowadzone. Julie Rees, atrakcyjna kobieta po czterdziestce, ubrana w ciemnozielony sweter i spodnice tego samego koloru byla przerazona.
-Moj Boze, jak to sie stalo?!
Walters opowiedzial, co sie stalo.
-Policja sadzi, ze porwala ja jakas niedoszla matka z zaburzeniami psychicznymi - dodal Tom. - Co o tym sadzisz? Znamy kogos takiego?
Julie zastanawiala sie przez dluzsza chwile.
-Przychodza mi do glowy dwie kobiety z tego rejonu, ktore ostatnio poronily - powiedziala wreszcie. - Zmarlo tez nagle jedno niemowle. Ale naprawde nie sadze, by ktorakolwiek z nich dopuscila sie czegos podobnego. Oczywiscie wszystkie sa zrozpaczone, zwlaszcza pani Griffiths - ta, ktorej dziecko nagle zmarlo - ale nie ma to nic wspolnego z zaburzeniami psychicznymi. Poza tym wszystkie trzy kobiety maja wspierajacych je mezow i ustabilizowana sytuacje rodzinna. Dlaczego porwano dziecko Palmerow? To bez sensu.
-No wlasnie - powiedzial Gordon.
-A dlaczego nie dziecko Palmerow? - Walters zastanawial sie, czy nie umykaja mu jakies niuanse rozmowy lekarzy. Julie i Tom popatrzyli po sobie.
-Nie wie pan? - spytal Gordon.
-O czym?
-Anne-Marie Palmer jest obciazona powaznym kalectwem.
Walters gwizdnal cicho.
-Nie wiedzialem - stwierdzil. - Rodzice o tym nie wspomnieli.
-Jest bardzo kochanym dzieckiem. - Gordon wzial w obrone Palmerow, bo nie spodobal mu sie ton policjanta.
-Oczywiscie, prosze pana - zapewnil Walters i zwrocil sie do Julie: - Czy moglaby pani zapisac nazwiska i adresy kobiet, o ktorych pani wspominala?
-Tak, ale naprawde sadze, ze stracicie tylko czas na ich sprawdzanie - wzruszyla ramionami Julie.
-To tylko rutynowa kontrola, pani doktor. Od czegos musimy zaczac. Nadinspektor Davies nazywa to stawianiem kropek nad "i". Musimy wykonac wszystkie rutynowe czynnosci, zeby nikt nie mogl nam zarzucic, iz cos zaniedbalismy. Mysle, ze tak samo jest w panstwa pracy. Przeprowadzacie cala mase badan u pacjentow, zastanawiajac sie rownoczesnie, co im naprawde jest.
Tom skwitowal argument policjanta skinieniem glowy.
-Moze porywacz - czy byl to mezczyzna, czy kobieta - nie wiedzial o kalectwie Anne-Marie? - zasugerowala Julie.
-To mozliwe - przyznal Walters. - Ale dziecko zabrano z domu. Nie uprowadzono go ze zlobka, nie wyciagnieto z wozka w supermarkecie czy na targu.
Tomowi trudno bylo uwierzyc, ze ktos chcial porwac wlasnie coreczke Palmerow.
-Palmerowie przez wiele lat starali sie o dziecko - powiedzial.
-Chcieli je miec, chociaz mieli na to bardzo male szanse.
-Male szanse?
-Pani Palmer nie mogla zajsc w ciaze w zwykly sposob - wyjasnil Tom, ignorujac ostrzegawcze spojrzenie Julie. Tajemnica lekarska byla istotna, wazniejszy byl jednak zdrowy rozsadek. - Szczegoly sa nieistotne, sierzancie - kontynuowal, starajac sie tym stwierdzeniem ulagodzic kolezanke. - Pani Palmer i jej maz korzystali przez kilka lat ze specjalistycznej pomocy w roznych osrodkach. Spotykaly ich kolejne niepowodzenia, ale ciagle probowali. Ich dziecko zostalo wreszcie poczete dzieki sztucznemu zaplodnieniu. Przeprowadzil je zespol profesora Carwyna Thomasa ze szpitala w Caernarfon.
-To znana klinika - przyznal Walters.
-I slusznie. Pomogla wiekszej liczbie bezdzietnych par niz jakikolwiek inny osrodek w kraju - z wyjatkiem centrum Roberta Winstona.
-Rozumiem, doktorze.
-Chodzi o to, ze jesli ktos zadaje sobie tyle trudu, by miec dzieci, to naprawde ich pragnie - dokonczyl. Tom.
-Ale musialo to byc dla nich straszne rozczarowanie, gdy okazalo sie, ze dziecko przyszlo na swiat z wadami - powiedzial Walters.
-Rzeczywiscie - przyznal spokojnie Tom.
-Jak Palmerowie to zniesli? - zapytal sierzant.
Tom zasepil sie, bo zrozumial, dokad prowadzi ten ciag pytan.
-Nie najlepiej - odparl. Walters milczal, najwyrazniej czekajac na dalsze wyjasnienia. - Kalectwo dziecka bylo dla nich ogromnym wstrzasem - dodal Gordon.
-Nie zostali ostrzezeni? - spytal policjant.
-Niestety, w badaniach prenatalnych nie wykryto nieprawidlowosci potrzasnal glowa Tom.
-A jakie to wady, doktorze?
-Kosci nog Anne-Marie nie rozwinely sie prawidlowo. Scislej mowiac, nie rozwinely sie w ogole. - Walters skrzywil sie. - Potrzebna byla interwencja chirurgiczna, by uratowac jej zycie.
-Interwencja, doktorze?
-Trzeba bylo amputowac jej nogi.
-Rozumiem - powiedzial policjant po chwili milczenia. - Rodzice musieli to strasznie przezyc., - Lucy nie byla w stanie zaakceptowac dziecka, gdy pierwszy raz je zobaczyla. Ale wziawszy pod uwage okolicznosci, uwazam to za naturalna reakcje.
-A pan Palmer?
-Johnowi tez bylo ciezko, lecz tego nie okazywal. Przez caly czas byl podpora dla zony. - Walters pokiwal glowa, a Tom dodal z naciskiem: - Zapewniam pana, ze ten problem nie trwal dlugo. Oboje dosc szybko pogodzili sie z sytuacja i kochaja teraz dziecko rownie mocno jak najlepsi znani mi rodzice.
-Rozumiem, doktorze. Coz, dziekuje panstwu za pomoc.
Powinienem juz zameldowac sie nadinspektorowi. Na pewno jest ciekaw, gdzie bylem.
I czego sie pan dowiedzial, pomyslal Tom. Wciaz gnebil go niepokoj.
-No i co o tym sadzisz? - zapytala Julie po wyjsciu sierzanta.
-Dokladnie to, co mu powiedzialem - odparl Gordon, nieco zirytowany pytaniem. - Wiem, ze Palmerowie kochaja swoje dziecko. Skoro twierdza, ze Anne-Marie zostala porwana, tak wlasnie bylo. A ty? Co myslisz?
-Nie znam ich zbyt dobrze - odparla ostroznie Julie. - Leczyl ich moj ojciec, a potem zostali twoimi pacjentami. Wydaje mi sie jednak dziwne, ze ktos tak po prostu zabral dziecko z ich domu...
-Lepiej tam pojade - powiedzial Tom, nie chcac przedluzac tej rozmowy. Palmerowie mieszkali w komfortowym, nowoczesnym domu na skraju wioski. Niewielkie osiedle wzniesiono na wzgorzu, w poblizu drogi do Caernarfon. Snieg na glownej drodze zaczynal juz topniec, ale boczna, wiodaca do osiedla, byla bardzo sliska. Tom byl zadowolony, ze land-rover ma naped na cztery kola. Zaparkowal przed domem Palmerow, za dwoma radiowozami.
Gdy ruszyl sciezka w strone domu, drzwi frontowe otworzyly sie i pojawilo sie w nich dwoch mezczyzn. Jednym byl Walters, ktory przedstawil Gordonowi drugiego - nadinspektora Daviesa.
-Coz, doktorze, sadze, ze pani Palmer przydalaby sie pomoc medyczna - powiedzial nadinspektor policji. - Jest zalamana.
Tom mial wrazenie, ze Davies powiedzial to, by ocenic jego reakcje. Popatrzyl policjantowi prosto w oczy i pomyslal, ze nalezy on do doskonale znanego mu typu: wladczy, ze sklonnoscia do pomiatania innymi, uwazajacy sie za bystrzejszego, niz jest w istocie, czemu tylko sprzyjala wynikajaca ze stanowiska wladza.
-Nic dziwnego - odparl zwiezle. - Czy macie juz jakies tropy, nadinspektorze?
-Sprawdzamy wlasnie kobiety, o ktorych panska kolezanka powiedziala sierzantowi. Ale zwazywszy na jej opinie, nie wiazemy z tym wielkich nadziei. Zbieramy rowniez informacje w okolicznych szpitalach, czy w ciagu ostatnich tygodni trafialy tam ewentualne kandydatki na porywaczki dzieci.
Poza tym niewiele mozemy zrobic. Przynajmniej na razie. Moze pan ma jakies pomysly, doktorze?
-Zadnych - pokrecil glowa Gordon. - Obawiam sie jednak... - zawiesil glos.
-Tak, doktorze?
-Najbardziej obawiam sie, iz Anne-Marie porwal ktos naprawde nienormalny.
-To znaczy prawdziwy swir - mruknal Davies. - Psychol, a nie jakas kobiecina, ktora chciala miec nowa lalke do ubierania. Zajmowalaby sie dzieckiem, az znalezlibysmy je zywe i zdrowe, jak to zwykle bywa w takich przypadkach, prawda?
-Tak - przyznal niechetnie Gordon. - Myslalem o prawdziwym swirze.
-Niech Bog nas od tego chroni. Takich ludzi wyjatkowo trudno wytropic, bo w ich mysleniu nie ma ladu ni skladu. Motywu zwykle brak albo jest tak zawily, ze wymyka sie normalnemu rozumieniu - powiedzial Davies. - Na szczescie mniej takich ludzi chodzi po swiecie, niz wmawiaja nam gazety, doktorze. Jest spora szansa, ze w tym przypadku nie mamy do czynienia ze swirem.
-W takim razie mam nadzieje, ze szybko odnajdziecie Anne-Marie - powiedzial Tom. - A teraz przepraszam, powinienem zajrzec do moich pacjentow.
Minal nadinspektora i wszedl do srodka. Czul sie nieswojo w towarzystwie Daviesa, chociaz zdawal sobie sprawe, ze nie jest to wina policjanta. Mial zamet w glowie i dreczyly go obawy, o ktorych wolal nie mowic.
-Tom! Jak dobrze, ze przyjechales! - powiedzial z wyrazna ulga John Palmer, gdy Gordon wszedl do saloniku. Policjantka siedziala na kanapie obok Lucy. Pani Palmer podniosla wzrok i usmiechnela sie slabo.
-Czesc, Tom - wyszeptala.
-To prawdziwy koszmar. Wiem, co czujecie, i bardzo wam wspolczuje powiedzial Gordon. - Ale jestem pewny, ze policja szybko odnajdzie Anne-Marie i odda ja wam cala i zdrowa.
-Chryste, mam nadzieje, ze sie nie mylisz - wybuchnal John.
-Dlaczego, na milosc boska, ktos to zrobil? Cale lata czekalismy na dziecko, a kiedy tylko sie urodzilo, ktos je nam odebral...
Ukryl twarz w dloniach, by stlumic szloch; zdradzalo go jednak drzenie ramion. Tom podprowadzil Johna do fotela.
-Oboje potrzebujecie pomocy, zeby przez to przejsc - powiedzial. - Nie protestujcie; nie ma nic szlachetnego w niepotrzebnym cierpieniu. Bierzcie leki uspokajajace, ktore wam przepisze, i myslcie pozytywnie. Policja na pewno dolozy wszelkich staran i odnajdzie Anne-Marie.
***
Trzy dni pozniej Nadinspektor Alan Davies potrafil sprawiac wrazenie bardzo subtelnego i delikatnego. Zlozyl dlonie przed soba, wychylil sie z fotela i znizyl glos do szeptu. Patrzyl na Johna i Lucy Palmerow ze szczera troska.Siedzieli naprzeciwko niego na kanapie we wnece pod oknem.
Sierzant Walters przycupnal na kuchennym krzesle przy drzwiach.
Uwaznie przysluchiwal sie rozmowie, ale staral sie nie rzucac w oczy, by nie zaklocac roztaczanej przez przelozonego aury wspolczucia i zrozumienia.
-Co mozna jeszcze powiedziec? - spytal retorycznie John Palmer.
Puscil reke zony i wykonal pelen dezorientacji gest. - Na pewno wie pan o nas wszystko, co tylko mozna: Jestesmy malzenstwem od osmiu lat i nie bylo dnia, kiedy nie marzylismy o dziecku. - Ponownie ujal dlon zony i pocalowal ja delikatnie.
Zaczal mowic dalej: - Potem, Lucy zaszla w ciaze z Anne-Marie.
Nasze marzenie wreszcie sie ziscilo. Wszystkie nasze modlitwy zostaly wysluchane, zdarzyl sie prawdziwy cud. Brzmi to banalnie, ale taka jest prawda.
-Stalo sie to wtedy, gdy zostaliscie skierowani do kliniki profesora Thomasa w Caernarfon?
-Tak. Probowalismy wszystkiego. Lekarze stracili juz nadzieje, starali sie namowic nas na adopcje. Wtedy profesor Thomas powiedzial nam, ze chce wyprobowac nowa metode sztucznego zaplodnienia.
-Jaka?
Palmer rzucil Daviesowi spojrzenie, ktore swiadczylo, ze uwaza, iz to naprawde nie jego sprawa. Odpowiedzial jednak:
-To modyfikacja standardowej metody sztucznego zaplodnienia, zwana SCWN - srodcytoplazmatyczne wstrzykniecie nasienia. Zamiast mieszac sperme i komorki jajowe w probowce, nabiera sie pojedynczy plemnik do strzykawki z bardzo cienka igla i wstrzykuje go bezposrednio do jaja, ktore nastepnie jest implantowane do macicy.
Davis pokrecil glowa i usmiechnal sie.
-Zdumiewajace, do czego doszla nauka - powiedzial.
-Profesor Thomas ostrzegl nas, ze z ta metoda wiaze sie pewne ryzyko, dlatego nie stosuje sie jej u wszystkich. Korzysta sie z niej tylko w wyjatkowo trudnych przypadkach, a do takich nasz sie zaliczal - przynajmniej ja bylem tego zdania.
Davies spostrzegl, ze Lucy dyskretnie uscisnela ramie meza, aby w ten prosty sposob dodac mu otuchy. Palmer w odpowiedzi poklepal ja po dloni.
-Czy nie obawialiscie sie tego ryzyka? - zapytal nadinspektor.
-Raczej nie - Palmer wzruszyl ramionami i spojrzal na zone, ktora potrzasnela glowa. - Bylismy zdesperowani, panie nadinspektorze. Bylismy gotowi na wszystko, byle tylko miec dziecko.
Davies pokiwal ze zrozumieniem glowa.
-Ryzyko sie oplacilo - powiedzial. - Zaszla pani wreszcie w ciaze.
-To byl najpiekniejszy dzien w moim zyciu - usmiechnela sie Lucy. - Kiedy profesor powiedzial mi, ze implant sie przyjal i bede miala dziecko, wprost pekalam z dumy. Chcialam wszystkim o tym opowiadac. Mialam ochote stawac na rogach ulic i wykrzykiwac te nowine. Pragnelam, zeby wszyscy na swiecie czuli sie rownie wspaniale.
Gdy Lucy Palmer otrzasnela sie ze wspomnien, wracajac do rzeczywistosci, usmiech zniknal zjej ust, Przez chwile wydawalo sie, ze nie poradzi sobie z emocjami. John otoczyl ja ramieniem i przytulil, szepczac uspokajajace slowa do ucha.
-Czy ciaza przebiegala bez zadnych komplikacji?
John Palmer zmarszczyl brwi, uslyszawszy pytanie.
-Przepraszam, panie nadinspektorze, ale naprawde nie rozumiem, co przebieg ciazy Lucy ma wspolnego ze zniknieciem naszej corki - wtracil sie.
-Niech pan okaze troche cierpliwosci, dobrze?
Lucy wzruszyla ramionami, - Kilka razy myslalam, ze moge stracic dziecko - mialam niewielkie krwawienia w trzecim miesiacu - ale chyba nie dzialo sie nic szczegolnie niezwyklego.
-Poranne nudnosci? Apetyt na dziwaczne potrawy?
-Niech pan poslucha, nadinspektorze, naprawde...
Davies podniosl reke, wciaz patrzac na Lucy. Palmer zamilkl.
-Rzeczywiscie, mialam mdlosci i nabralam apetytu na kanapki z tunczykiem, czerwonymi buraczkami i dzemem. Nie rozumiem jednak, co to ma wspolnego z porwaniem Anne-Marie. Dlaczego zadaje pan te pytania, nadinspektorze? - spytala nieco zdenerwowana Lucy.
Davies zamyslil sie.
-Staram sie po prostu zrozumiec, co czula pani do dziecka w czasie ciazy - powiedzial po chwili.
Zapadlo niezreczne milczenie. Zdawalo sie trwac w nieskonczonosc.
Wreszcie Lucy zapytala zimnym tonem:
-Co czulam do dziecka, inspektorze? A jak pan mysli? Co czuje przyszla matka, kiedy jest w ciazy? Anne-Marie byla dla mnie najwazniejsza na swiecie. Kochalam ja bez reszty, tak jak teraz.
Davies wzniosl dlonie w uspokajajacym gescie.
-Oczywiscie. Przepraszam, prawdopodobnie zle sie wyrazilem.
Chodzilo mi o to, ze ciaza czasem wywoluje u kobiety zmiany.
Niewytlumaczalne psychologiczne zmiany. - Palmerowie spojrzeli na niego ze zdziwieniem. - Zdarzaja sie uczucia odrazy, a czasem nawet... nienawisci - dokonczyl policjant, nie odrywajac wzroku od malzonkow.
-Nie bylo ani jednej chwili, w ktorej czulabym nienawisc do mojej coreczki, inspektorze - powiedziala Lucy.
-Rozumiem - odparl spokojnie Davies. - A zatem Anne-Marie urodzila sie trzy miesiace temu, czternastego grudnia, w szpitalu w Caernarfon?
-Tak.
-Przyszla jednak na swiat z powaznymi wadami.
John Palmer skrzywil sie i nerwowo potarl czolo. Lucy wbila wzrok w podloge. Slowa policjanta zawisly w powietrzu jak posepne wyzwanie.
-Nasze dziecko jest kaleka, nadinspektorze. Stracilo nogi w wyniku zabiegu chirurgicznego, niezbednego dla ocalenia jej zycia. Do czego pan zmierza, jesli wolno zapytac? - powiedzial John Palmer, gdy odzyskal panowanie nad soba; jego ton swiadczyl, ze za wszelka cene stara sie zachowac uprzejmosc.
-Bez nog - Davies powoli potrzasnal glowa. - Biedactwo nie bedzie mialo latwego zycia.
-Nonsens! Poza tym co, na milosc boska, ma wspolnego kalectwo naszej corki z dochodzeniem w sprawie jej porwania? - spytal Palmer kategorycznym tonem.
Davies zignorowal jego slowa.
-O ile mi wiadomo, wyrzekla sie pani corki tuz po porodzie wlasnie z powodu jej kalectwa - powiedzial z naciskiem.
Lucy ukryla twarz w dloniach i zaczela szlochac. John otoczyl ja ramieniem.
-Obydwoje bylismy wytraceni z rownowagi - powiedzial przez zacisniete zeby. - Bylo to dla nas calkowite zaskoczenie. Nikt nas nie ostrzegl, ze z Anne-Marie jest cos nie w porzadku.
-Wydawalo mi sie, ze mozna dzis przewidziec praktycznie kazda wade - powiedzial kwasno Davies.
-Badania kontrolne plodu nie wykazaly wad rozwojowych kosci nog.
-Rozumiem, prosze pana.
-Na pewno moze pan rowniez zrozumiec, ze minelo troche czasu, zanim pogodzilismy sie ze stanem Anne-Marie. Ale to wszystko, czego potrzebowalismy: troche czasu. Sadze, ze wiekszosc ludzi w takim polozeniu zachowalaby sie podobnie.
-Tak wiec poczatkowo nie chciala pani miec do czynienia z corka, pani Palmer - powtorzyl Davies. - Zgadza sie? Twierdzila pani, ze nie bedzie sie nia zajmowac. Zadala pani od pielegniarek, by jej pani nie dawano.
"Zabierzcie mi ja sprzed oczu" - takich slow pani uzyla.
-Na milosc boska, dlaczego pan nas tak dreczy! - zawolal gniewnie John Palmer. - Juz panu powiedzialem, ze bylismy wytraceni z rownowagi.
Przezylismy ogromny wstrzas. Potrzebowalismy czasu, zeby sie z tym pogodzic.
-Z tym, prosze pana?
-Z sytuacja! - krzyknal Palmer. - Ile razy mam powtarzac, ze bylismy zszokowani? Potrzebowalismy pomocy i ja otrzymalismy.
-Prosze, niech pan kontynuuje.
Palmer zaczerpnal gleboko tchu, jakby nie zamierzal mowic nic wiecej.
-Personel kliniki byl bardzo wyrozumialy - podjal wreszcie.
-Pielegniarki przescigaly sie w uprzejmosci. Lucy przeszla cykl spotkan psycho-terapeutycznych, co jej niezmiernie pomoglo.
Profesor Thomas skontaktowal nas z organizacja samopomocy, prowadzona przez wspanialych ludzi.
Takich, ktorzy potrafia przywrocic wiare w ludzka nature i w porownaniu z ktorymi nie wypada pan najlepiej. Profesor Thomas skontaktowal nas rowniez z rodzicami bedacymi w takim samym polozeniu, dzieki czemu nie czulismy sie osamotnieni. Szybko pogodzilismy sie ze stanem naszej corki, nadinspektorze.
Przestalismy traktowac ja jak kaleke. Teraz jest po prostu nasza Anne-Marie i bardzo ja kochamy.
W oczach Palmera pojawily sie lzy. Davies przetrawial przez kilka chwil to, co uslyszal.
-Jaki czlowiek, pana zdaniem, bylby zdolny uprowadzic wasza corke? - zapytal wreszcie.
-A skad mam wiedziec, do diabla?! - zawolal John. - To wasza robota, czy nie? Dlaczego, zamiast szukac naszego dziecka, siedzicie na tylkach i zadajecie te cholerne, idiotyczne pytania?
-Davies zniosl zarzut obojetnie. Niezadowolony z przedluzajacego sie milczenia, Palmer dodal: - Zwykle robia to kobiety, ktore maja powazne problemy, prawda? Ktos, kto stracil wlasne dziecko... cos w tym rodzaju...
-Nie spodziewa sie pan zatem zadania okupu?
Palmer byl najwyrazniej zaskoczony tym pytaniem.
-Nie jestesmy bogaci. Nikt przy zdrowych zmyslach nie pokusilby sie o porwanie naszej corki dla pieniedzy.
-Nie jest pan nawet kierownikiem banku - dodal Davies, a widzac zdziwienie na twarzy Palmera, wyjasnil: - Nie zajmuje pan stanowiska umozliwiajacego porywaczom dobranie sie do pieniedzy innych ludzi.
-Jestem tylko nauczycielem przedmiotow scislych. Zarabiam dwadziescia dwa tysiace funtow rocznie. Mam piecdziesiat tysiecy funtow hipoteki i trzyletni samochod, kupiony na kredyt.
-A pani?
-Tez bylam nauczycielka, ale po urodzeniu corki zrezygnowalam z pracy. Prowadzilam zajecia z nauk nowozytnych.
-Za moich czasow tego nie bylo - usmiechnal sie Davies. - Mimo to nie podejrzewam, by mogla pani duzo zarabiac.
-Oczywiscie, ze nie - odpalila Lucy.
-Zatem, jak sam pan powiedzial, nikt przy zdrowych zmyslach nie chcialby porwac waszej corki... Dla pieniedzy - dokonczyl Palmer.
-A z innego powodu?
-Do czego pan zmierza? - widac bylo, ze John z trudem panuje nad soba.
-Anne-Marie jest obciazona powaznym kalectwem.
-I co z tego? Dlaczego rozwazamy, czy to mialo sens, skoro moja corka juz zostala porwana? Uprowadzono ja trzy dni temu i od tego czasu umieramy ze strachu.
-Rzeczywiscie, prosze pana - powiedzial Davies z namyslem.
-Co to ma znaczyc?
Davies zmarszczyl czolo, jakby zmagal sie z jakims powaznym problemem.
-Widzi pan, trudno mi w to wszystko uwierzyc - wyjasnil. - Z calym szacunkiem, za nic nie potrafie pojac, dlaczego ktos mialby porywac kalekie niemowle.
-Jak pan smie! - krzyknela Lucy.
-Chodzi mi po prostu o to, ze dokadkolwiek byja zabrano, mozna ja bez trudu zidentyfikowac, pani Palmer.
-Na milosc boska, czlowieku, dlaczego sie pan tego czepia?
Motywy sa nieistotne. Ktos porwal Anne-Marie, wiec moze wreszcie cos zrobicie, zeby ja odnalezc?!
Davies patrzyl przez kilka chwil na swoje stopy.
-Obawiam sie, ze to moze byc niemozliwe, prosze pana - powiedzial wreszcie.
W saloniku zapanowalo przygnebiajace milczenie.
-Dlaczego niemozliwe? - spytal w koncu John.
-Poniewaz uwazam, ze ona juz nie zyje, prosze pana - odpowiedzial Davies z naglym chlodem, patrzac Palmerowi prosto w oczy. - Sadze tez, ze pan i panska zona odpowiadacie za jej smierc. Uwazam, ze perspektywa wychowywania obciazonego powaznym kalectwem dziecka byla dla was nie do zniesienia, wiec wzieliscie sprawy w swoje rece. Wymysliliscie wlasne rozwiazanie problemu.
-To bzdura! - jeknal John.
Lucy otworzyla szeroko oczy z niedowierzania. Probowala wymyslic jakas odpowiedz, ale zadne slowa nie przychodzily jej do glowy. Byla oniemiala ze zgrozy.
Nadinspektor wyjal z kieszeni zlozony dokument.
-Mam tu nakaz przeszukania waszego domu i posesji - oswiadczyl.
Odwrocil sie do Waltersa i skinal glowa. Sierzant wstal i wyszedl z pokoju. Zapadla cisza, jednak tylko na kilka sekund.
Walters otworzyl frontowe drzwi. Z korytarza rozlegly sie polecenia, wydawane rewidujacej ekipie. Slowa "poruszcie niebo i ziemie", wyizolowane z ogolnego rumoru, przerwaly wreszcie panujacy w saloniku czar John Palmer wstal.
-To szalenstwo, szalenstwo, szalenstwo - powtarzal lamiacym sie glosem.
Krazyl po pokoju, bezradnie gestykulujac. Lucy siedziala nieruchomo, patrzac przed siebie nieobecnym wzrokiem. Nie zwracala uwagi na to, co dzialo sie wokol niej. Davies zawolal policjantke, ktora czuwala nad nia od znikniecia Anne-Marie.
Kobieta weszla do saloniku, ale nie usiadla obok Lucy.
Stanela nieopodal kanapy.
Z zewnatrz dobiegl odglos zapuszczanego silnika duzej mocy.
John Palmer podszedl do okna i wyjrzal. U wylotu krotkiego podjazdu stala zolta koparka marki JCB; kierowca rozmawial z dwoma funkcjonariuszami.
Palmer popatrzyl na nadinspektora.
-Co to ma znaczyc, do diabla? - spytal.
-Przeszukujemy rowniez ogrod - odparl Davies.
Palmer z niedowierzaniem obserwowal ruszajaca koparke.
Wielkie kola zmiazdzyly kilka betonowych plyt, ktore niedostatecznie podsypal piachem, gdy zeszlego lata ukladal chodnik. Potezna maszyna potoczyla sie za rog domu, otoczona klebami niebieskiego dymu z rury wydechowej.
John i Lucy Palmer siedzieli na kanapie, pograzeni w prywatnym piekle, podczas gdy obcy mezczyzni pladrowali ich dom i rujnowali ogrod. Slowa przestaly byc do czegokolwiek przydatne.
Milczeli wiec, kiedy policjanci wchodzili do saloniku i skladali Daviesowi meldunki.
-Nic na gorze, panie nadinspektorze.
-Strych czysty.
-Nic w piwnicy, panie nadinspektorze.
W koncu John Palmer znalazl dosc odwagi, by popatrzec na Daviesa z nieskrywana pogarda.
-Moze zakonczy pan wreszcie to przedstawienie i zostawi nas w spokoju? - powiedzial.
-Wszystko w swoim czasie, prosze pana - odparl Davies.
Kilka minut pozniej wszedl do pokoju konstabl w ciemnoniebieskim kombinezonie i zabloconych gumiakach. Nie zwracal uwagi, ze pozostawia na dywanie mokre slady.
-Mozna prosic na slowo, panie nadinspektorze?
Davies wyszedl. Wrocil po dziesieciu minutach i stanal naprzeciwko Palmerow.
-Juz po wszystkim. Znalezlismy ja - oswiadczyl.
-Niech pan nie plecie bzdur! Jak mogliscie ja znalezc? Pan klamie! - zawolal John, zrywajac sie na rowne nogi.
Lucy krzyknela i rzucila sie na oslep w strone drzwi.
Wypadla z pokoju, zanim zaskoczony konstabl zdolal ja zatrzymac.
-Zatrzymajcie ja! - zawolal Davies, ale Lucy wybiegla juz z domu.
Mniej wiecej dwadziescia metrow za budynkiem rozstawiano plocienne parawany wokol wykopanego w ogrodzie dolu. Dwaj funkcjonariusze probowali zatrzymac Lucy, zdazyla jednak zobaczyc, co lezalo w plytkim zaglebieniu. Na chwile wszyscy zamarli jak w upozowanej scenie, az wreszcie z gardla Lucy wydobyl sie szarpiacy nerwy wrzask. Stracila przytomnosc i osunela sie na ziemie u stop policjantow.
Davies i Palmer doszli do dolu. John utkwil wzrok w drobnym, beznogim cialku. Lezalo w blocie miedzy nogami policjanta w gumiakach, ktory wszedl do wykopu, byje z niego wyciagnac. John potrzasnal glowa, jakby nie mogl uwierzyc wlasnym oczom.
Wpatrywal sie w zwloki, nie zwracajac uwagi na to, co dzialo sie wokol niego, nawet na nieprzytomna zone. Zajela sie nia policjantka; uklekla przy Lucy i starala sie ja ocucic.
Do Palmera najwyrazniej nie docieraly gniewne pomruki czlonkow rewidujacej dom ekipy. Podszedl do skraju wykopu i przykucnal. Davies dal znac spojrzeniem policjantom, by zostawili go w spokoju. Zapytal policjantke, czy Lucy Palmer mozna juz przedstawic przyslugujace jej prawa.
-Nie - powiedzial John, odwracajac sie w strone nadinspektora. - Zostawcie Lucy w spokoju. Nie miala z tym nic wspolnego. To ja. Ja to zrobilem. Przykro mi, ale nie moglem juz tego zniesc. - Gdy dwaj funkcjonariusze ujeli go pod rece, John Palmer zajrzal do wykopu i powiedzial ze smutkiem: - Przepraszam, kochanie.
Lucy Palmer wciaz byla nieprzytomna, kiedy go odprowadzano.
-No i co o tym sadzisz? - zapytal Davies sierzanta, gdy wracali na posterunek.
-Cholernie nieprzyjemna sprawa - odrzekl Walters.
-Zartujesz? Wlasnie ja wyjasnilismy.
-Ale trudno czuc satysfakcje, prawda, panie nadinspektorze?
Przeciez nie zatrzymalismy jakiegos groznego mordercy.
-Czyzby? Sad bedzie innego zdania.
-Pewnie tak. Moze wlasnie dlatego trudno o satysfakcje. Zal mi Palmerow, a panu? Ich modlitwy zostaly wysluchane. Byli bardzo szczesliwi, ale wszystko sie popsulo. Urodzilo sie im takie dziecko i wszystko skonczylo sie tragedia.
-A teraz zacznie sie prawdziwy cyrk, zobaczysz - powiedzial Davies. - Nawiedzeni kaznodzieje, lobby inwalidow, zwolennicy eutanazji - wszyscy beda podbijali swoje bebenki. Pomysl jednak i o pozytywnych stronach sytuacji: wlasnie rozwiazalismy sprawe porwania i morderstwa. Niezle jak na dzien pracy, prawda?
***
We wtorek po poludniu Gordona wezwano do miejscowego sklepu, gdzie zemdlala jakas kobieta w srednim wieku. Odzyskala przytomnosc, zanim tam dotarl, co zajelo mu niecale piec minut.Biegl tak szybko, ze az dostal zadyszki. Oprzytomniala kobieta wciaz siedziala na podlodze, oparta plecami o lade.
Jedna ze sprzedawczyn kleczala obok niej ze szklanka wody na wszelki wypadek, a w dyskretnej odleglosci stala grupka gapiow.
-Nagle zrobilo mi sie slabo, panie doktorze - powiedziala kobieta.
Tom poznal pacjentke - byla to Ida Marsh, zarabiajaca sprzataniem w wiosce. Palmerowie tez korzystali zjej uslug.
-Niech mi pani dokladnie opowie, co sie stalo.
-To pewnie przez te opary, panie doktorze. Zakrecilo mi sie od nich w glowie przy pracy.
-Jakie opary?
-Sprzatalam salon w domu w Aberlyn, gdzie chodze we wtorki rano, kiedy ni z tego, ni z owego zrobilo mi sie jakos dziwnie.
Moze dlatego, ze nigdy nie otwiera sie tam okien. Dom zwykle stoi pusty, ale czyms tam smierdzi. Zrobilo mi sie od tego niedobrze.
Powiedzialam o tym czlowiekowi, ktory tam zamieszkal. Przeprosil i tlumaczyl sie, ze to srodek do usuwania farby, ktorym czyscil stara komode.
-Kto to taki?
-Lokator Peggy Grant. Wynajela dom na Beach Road na czas wyjazdu do Australii, do syna i jego rodziny. Mily czlowiek, Anglik, ale dzentelmen.
Pracuje w Caernarfon.
-Srodki do usuwania farb bywaja szkodliwe, zwlaszcza w zamknietych pomieszczeniach - orzekl Tom.
-Wysiadlam z autobusu i wpadlam do sklepu, bo chcialam kupic butelke lemoniady, zeby pozbyc sie nieprzyjemnego posmaku w ustach. Nagle zrobilo mi sie ciemno przed oczami. Zrobilam z siebie kompletna idiotke.
-Nonsens - zaprzeczyl Tom, by dodac kobiecie otuchy. - Kazdemu moglo sie to przydarzyc. Na pewno nie stalo sie nic wiecej? Nie przemeczala sie pani ostatnio? Chodzi mi o to, czy nie brala pani za duzo domow do sprzatania?
-Wcale nie, panie doktorze. Z jednego nawet zrezygnowalam.
Papcio nie chcial, zebym chodzila do Palmerow.
Kobiety wymienily znaczace spojrzenia; dobiegl z ich strony szmer aprobaty. Tom poczul irytacje, chociaz zdawal sobie sprawe, ze w ciagu ostatnich kilku dni plotki szerzyly sie w wiosce jak ogien na stepie. Julie powiedziala mu, ze slyszala, jak o Palmerach rozprawiano w poniedzialek rano w banku.
-Zapamietajcie moje slowa, tego dziecka nikt nigdy nie porwal - stwierdzila tonem wyroczni jedna z kobiet.
-Moze powinna sie pani podzielic swoimi wiadomosciami z policja, pani Jones - warknal Gordon na kobiete, zone miejscowego rzeznika.
-Nie sadze, zebym musiala, panie doktorze - odciela sie. - Byli u nich dzisiaj po poludniu, i to duza grupa.
-To znaczy?
-Poczekamy, zobaczymy, prawda? - stwierdzila Freda Jones z porozumiewawczym usmiechem. Zapiela najwyzszy guzik palta i popatrzyla na swe towarzyszki, szukajac u nich poparcia.
-Kto chcialby porywac dziecko... no, takie dziecko - dorzucila jedna z kobiet.
-Bez sensu, jesli chcecie znac moje zdanie.
-To tylko kwestia czasu, zanim znajda cialo. Zobaczycie, okaze sie, ze nie bylo zadnego porwania.
-Nie zapominajcie, ze oboje zyli w wielkim stresie.
Zasluguja na wspolczucie.
-Bzdura - upierala sie Freda Jones. - Pan Bog mial swoj cel, ze to biedactwo przyszlo na swiat.
-Pewnie tak.
-A moze wszystkie powinniscie pohamowac swoje zlosliwe jezyki? - wybuchnal Gordon.
-Prosze, prosze - zjezyla sie Freda Jones. - Nie powinien pan tak sie do nas odnosic. Mowimy tylko to, co dla wszystkich jest oczywiste.
Dla wszystkich z wyjatkiem pana, doktorze.
Tym razem Tom ugryzl sie w jezyk i wrocil do badania Idy Marsh. Gdy skonczyl, pomogl jej wstac.
-Wszystko w porzadku - powiedzial. - Nie sadze, zeby pojawily sie jakies problemy. Jesli jednak cos sie zdarzy, prosze zadzwonic do osrodka.
-Dziekuje, panie doktorze. Jestem pewna, ze to wina tych oparow - odrzekla Ida Marsh bez przekonania, jak gdyby nie chciala narazic sie przyjaciolkom zbyt wylewnymi podziekowaniami.
Tom zamknal torbe i skinal glowa grupce kobiet.
-Do widzenia, szanowne panie.
Schodzac po prowadzacych do portu stopniach, wciaz myslal o rozmowie kobiet w sklepie. Martwil sie zwlaszcza tym, co powiedziala Freda Jones. Informacja o wizycie policji w domu Palmerow brzmiala zlowieszczo.
Widok sierzanta Waltersa pod domem nie poprawil Gordonowi humoru.
Policjant mial powazna mine i nie usmiechnal sie, gdy Tom podszedl do niego.
-Znalezliscie ja? Nic sie jej nie stalo, prawda? - zapytal Gordon z nadzieja.
-Niestety, mam zle wiadomosci. Dziewczynka nie zyje, panie doktorze.
Odnalezlismy ja dzisiaj po poludniu.
-Och, Boze, nie! - Tom poczul przerazliwy smutek. - Ze tez musialo sie zdarzyc cos tak koszmarnego. Chryste, na swiecie jest pelno zwyrodnialych oblakancow. Wiecie, jak do tego doszlo? Gdzie ja znalezliscie?
-Zostala zakopana w ogrodzie Palmerow. John Palmer przyznal sie do zamordowania swojej corki.
Tom mial wrazenie, ze sie przeslyszal. Popatrzyl na Waltersa z niedowierzaniem.
-John przyznal sie do zamordowania Anne-Marie? - powtorzyl.
-To najwieksza bzdura, jaka kiedykolwiek slyszalem. Po prostu nie moge w to uwierzyc! John kochal to dziecko. Oboje je kochali.
Nie, nie uwierze w to!
Jezeli wobec kogokolwiek mozna uzyc okreslenia "dobry chrzescijanin", to wlasnie wobec Johna Palmera.
-Coz, panski dobry chrzescijanin przyznal sie do zamordowania wlasnej corki i pogrzebania jej w swoim ogrodzie - powiedzial Walters. - Jesli o nas chodzi, niczego wiecej nie potrzebujemy.
-Jak to zrobil? - zapytal cicho Tom.
-Jeszcze nie wiemy. Ekipa kryminalistyczna nie skonczyla badania miejsca zbrodni, a patolog przeprowadzi sekcje dzis wieczorem. Cialo bylo w zlym stanie, uleglo znacznemu rozkladowi.
-Przeciez nie mogla t