Amis Martin - Martwe dzieci

Szczegóły
Tytuł Amis Martin - Martwe dzieci
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Amis Martin - Martwe dzieci PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Amis Martin - Martwe dzieci PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Amis Martin - Martwe dzieci - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Spis treści Karta tytułowa Dedykacja Od autora Motto Dramatis personae CZĘŚĆ PIERWSZA PIĄTEK I Wejdźmy 2. Rutynowy początek dnia 3. To śmieszne 4. Piękne rzuty 5. Probostwo Appleseed 6. Morze szans 7. Chmurobraz widziany z mansardy 8. Z bólu 9. Dżin i łzy X Quentin 11. Ludzki wigwam 12. Rosły i wspaniały 13. Coś w rodzaju przywidzenia 14. Gdzieś tutaj w okolicy 15. Meandrami po Ameryce 16. Pod zmasowanym ogniem spojrzeń 17. To ci dopiero krzak 18. Och, nie 19. Balon, z którego uszło powietrze XX Diana 21. Po nieznanym szlaku 22. O kogo chodzi? 23. W pijackim kosmosie Strona 4 24. Łzy jak grochy 25. Psychologiczna Rewia 26. Ponury bambus 27. Starzy gliniarze 28. Przyciągnął ją do siebie... 29. Cisza i światło dnia CZĘŚĆ DRUGA SOBOTA XXX Giles 31. Przyśpieszenie 32. Dumne gołębie 33. Ale cóż jest idealne? 34. Śniadanie 35. Zaburzenia poczucia czasu 36. Znów coś konkretnego 37. Rozmowy 38. Rozmieszczenie 39. Wymyślne figury XL Whitehead 41. Jego połyskliwe dziewczyny 42. A co więcej... 43. Okrutne ciało 44. Wojny i cały ten szajs 45. Billet-doux 46. Ciemne szyby 47. Coś w miarę trwałego 48. Ostatnio 49. Obłędne miejsce L Celia 51. Po prostu odwalił kitę 52. Ślady łez 53. Lędźwiowy transfer Strona 5 54. Zbyt dobre, żeby marnować 55. Nie bądź obrzydliwy 56. Zaczęło się dziwnie 57. Stare lęki 58. Wszystko ogarnie szaleństwo 59. Coś do roboty... LX Andy 61. W powietrzu 62. Upiorny cykl 63. Antidotum 64. Podwieczorek, czyli zaczyna się od nowa 65. Teraz wydaje mi się to głupie 66. Koniec zabawy 67. Wiosenne porządki 68. Biały pokój 69. Złe wczorajsze dni CZĘŚĆ TRZECIA NIEDZIELA LXX Johnny 71. Ku pędzącym im naprzeciw światłom 72. Smutne powitanie Karta redakcyjna Strona 6 Dla Julie Strona 7 Od autora Wszystkie postacie i sytuacje w tej powieści, a także większość szczegółów technicznych, medycznych i psychologicznych to wytwór wyobraźni autora. Dewiza, jaka mi przyświecała, brzmi: Może nie wiem wszystkiego, ale wiem, co lubię. Londyn, wrzesień 1974 M.A Strona 8 ...i tak, nawet gdy [satyryk] przedstawia wizję przyszłości, nie interesują go proroctwa ani dzień jutrzejszy, ale wyłącznie to, co jest dziś. Menippos z Gadary Strona 9 Dramatis personae Mieszkańcy Appleseed W. PAN QUENTIN wysoki, jasnowłosy, elegancki, wytworny VILLIERS: ANDY ADORNO: wysoki, ciemnowłosy, skłonny do awantur, agresywny GILES COLDSTREAM: niewysoki, jasnowłosy, bogaty, bojaźliwy KEITH WHITEHEAD: bardzo mały, bardzo gruby – nadworny karzeł probostwa Appleseed W. PANI CELIA krzepka, włosy nieokreślonego koloru, prostolinijna, VILLIERS: żona Quentina DIANA PARRY: brunetka, kanciasta, kłótliwa, przyjaciółka Andy’ego Amerykanie MARVELL BUZHARDT: niski, owłosiony, apodyktyczny, Żyd SKIP MARSHALL: wysoki, blady, flegmatyczny, Amerykanin z Południa ROXEANNE SMITH: bujne kształty, rudowłosa, Amerykanka Inni LUCY LITTLEJOHN: srebrnowłosa, pogodna, dziwka o złotym sercu JOHNNY: kawalarz Strona 10 CZĘŚĆ PIERWSZA PIĄTEK Strona 11 I Wejdźmy Sypialń było pięć. W głównej, najbardziej okazałej, Giles Coldstream, przyciskając obie dłonie do ust, pełznął na czworakach w poszukiwaniu telefonu. Poskręcany zielony sznur zaprowadził go w końcu do stosu pustych butelek po dżinie, leżących pod biurkiem. Przyciskając wciąż lewą dłoń do ust, Giles pociągnął za kabel, przykucnął niezdarnie i wybrał dwucyfrowy numer. – Proszę z doktorem Wallmanem. Prędko. Z panem doktorem Geraldem Wall... Nie skończył jeszcze mówić, gdy ząb kształtu i koloru surowej frytki ześliznął mu się po języku i spadając, zadzwonił o bakelitową słuchawkę. – Proszę się pośpieszyć. – Z jakim pan chciał numerem? – zapytał kobiecy głos. – Bardzo panią proszę. Jestem... wszyscy sobie po... Zęby, niczym paciorki z rozerwanego naszyjnika albo klawisze roztrzaskanego pianina, sypnęły się kaskadą z jego ust. – Z jakim pan chciał numerem? – powtórzył głos. Giles rzucił słuchawkę. Jego palce gmerały gorączkowo w ustach; usiłował zatrzymać zęby, wetknąć je z powrotem na miejsce. Twarz lśniła mu od łez, krwawa banieczka śliny wzbierała w kąciku ust. – Moje zęby – wybełkotał. – Niech mi ktoś pomoże, błagam. Wszyscy sobie poszli. Sypialnia po przeciwnej stronie korytarza nie była może tak imponująca Strona 12 jak sypialnia Gilesa, ale przestronna, dobrze wyposażona, z całkiem przyjemnym widokiem na wiejską drogę i łagodnie falującą linię wzgórz w oddali. W niszy utworzonej przez trzy wykuszowe okna siedział przy stole jasnowłosy, szczupły sir Quentin Villiers w mokasynach z wężowej skóry. Okrywał go klosz chłodnego, przymglonego kurzem światła z kreślarskiej lampy, które rzucało na ściany za jego plecami smoliście czarne cienie, przysłaniające nagie ciało kobiety śpiącej na łóżku. Na jego złocistych udach spoczywała niczym w gnieździe Le neveu de Rameau Diderota. Quentin zamknął książkę, zgasił papierosa i wziął białą tabletkę z pudełeczka leżącego na stole. Podrzucił ją i odchylił głowę do tyłu, tak żeby jasny krążek wpadł mu prosto do ust. Potem odczekał chwilę, aż ślina spłucze gorzkawy posmak z języka. Quentin Villiers wstał od stołu. Przez częściowo zasłonięte okno popatrzył na drogę szarzejącą w ciszy przedświtu. Jego odbicie w szybie – jasna plama falujących włosów, wąskie usta, nienaturalnie wielkie i błyszczące zielone oczy – rozmywało się z wolna. Kiedy zgasił lampę, odniósł wrażenie, jakby w pokoju nieco pojaśniało. – Kochanie. Obudź się, kochanie – powiedział, masując plecy żony, żeby oprzytomniała. – To ja, Quentin... To ja. Celia Villiers poruszyła się, zamrugała i napięcie znikło z jej twarzy – rozpoznała go. Quentin ostrożnie odwinął prześcieradło i przez chwilę przyglądał się z szacunkiem piersiom żony, pieszcząc jednocześnie jej szyję opuszkami niewidocznych palców. – Kocham cię – szepnął. – Dziękuję ci. Ja też cię kocham. Po kilku minutach Quentin położył się na wznak obok Celii. Jej głowa z kasztanową grzywą włosów znikała stopniowo w mroku, ruszając w nieśpieszną, sakramentalną wędrówkę wzdłuż jego tułowia, najpierw ku piersiom, potem niżej. Z wyrazem nieco sztucznego spokoju na twarzy Quentin utkwił wzrok w suficie, gdy tymczasem ona obficie rosiła jego brzuch łzami. Strona 13 Trzecia i najmniejsza z sypialń na piętrze była oddzielona od tej, którą właśnie opuściliśmy, tylko cienkim gipsowo-paździerzowym waflem ścianki działowej. W związku z tym nacechowane wysoką wiernością akustyczną odgłosy miłosnych uniesień Villiersów przechodzące przez tę przegrodę obudziły Dianę Parry, bardziej czujną z dwojga śpiących w przyległym pokoju. Rozbudziwszy się na dobre, czyli osiągnąwszy stan, od którego i tak nigdy nie odchodziła zbyt daleko, Diana uniosła się na łokciu i z dziwnie ściśniętym sercem zaczęła się wpatrywać w pokrytą włosami równie czarnymi i lśniącymi jak jej własne potylicę Andy’ego Adorna i w jego szerokie plecy z ciemnym znamieniem. Gdy dynamika i częstotliwość pełnych uznania, wibrujących jęków Celii wzrosła, Diana zaczęła liczyć wągry na łopatkach Andy’ego. Była to z jej strony swoista złośliwość, bo Andy nie chciał się z nią kochać ostatniej nocy. Odgłosy dochodzące z sąsiedniego pokoju stawały się coraz bardziej zgrzytliwe, nieartykułowane. To zawsze brzmi przerażająco i jakoś tak nieludzko, pomyślała Diana. Andy przewrócił się przez sen na drugi bok, wyzwalając tym ruchem charakterystyczną dla niego woń wilgotnych ręczników. Diana odnotowała z przelotną satysfakcją, że jego twarz ma kolor wanilii, a oddech jest chrapliwy. Uniosła prześcieradło, którym był przykryty, żeby spojrzeć na jego wydatny brzuszek opoja: unosił się i opadał spokojnie, miarowo. Przykryła go z powrotem. Andy miał źrebięcy półwzwód, jaki miewają często alkoholicy. Diana parsknęła pogardliwie. Ostrożnie podniosła się z łóżka, sięgnęła po swój jedwabny wiśniowy szlafroczek i szkatułkę z pachnidłami i kosmetykami. Przestąpiła przez pękniętą gitarę i prześliznęła się wężowym ruchem pomiędzy perkusją a statywem mikrofonu. W sąsiadującej z sypialnią łazience postawiła kosmetyki na zamkniętej desce sedesu, napuściła wody do umywalki i zaczęła myć twarz sztywnymi jak płetwy dłońmi. Strona 14 Sypialnia na drugim piętrze nie miała jeszcze lokatora, więc nie ma potrzeby, byśmy zatrzymywali się tam na dłużej. Typowe pomieszczenie mansardowe z nisko zawieszonym stropem wypełniała aura zaniedbania i melancholii, pomimo widocznych śladów podjętych ostatnio prób przywrócenia sypialni dawnej świetności. Pod maleńkim okienkiem stały dwa pojedyncze zsunięte razem łóżka z czystą pościelą. Obok, na nocnym stoliku stała butelka wody mineralnej i trzy szklanki. Niczym jakaś pamiątka spoczywała na poduszkach wielka turkusowowłosa kukła z nienaturalnie powykręcanymi kończynami i z ustami wykrzywionymi w idiotycznym, obłąkańczym uśmiechu. W piątej, ostatniej „sypialni” – a właściwie zatęchłej klitce o wymiarach dziewięć na dziewięć stóp, usytuowanej pomiędzy garażem i pomieszczeniem na bojler z gorącą wodą – leżał na szorstkich jak papier ścierny kocach Keith Whitehead i pierdział jak nawiedzony. Wejdźmy. Whitehead jest wręcz niedorzecznie i groteskowo paskudnym młodym człowiekiem – właściwie, powiedzmy to wprost, karłem. Kiedy ludzie chcą powiedzieć coś miłego o jego powierzchowności, mówią zwykle: „Jest pan ciekawy kolorystycznie”, co jest aluzją do jego ciemnej oprawy oczu przy żółtawym odcieniu rzadkich włosów. Poza tym nie ma już u tego wysoce nieapetycznego osobnika nic godnego komplementu – cała reszta to mizerny placek słomianych włosów na czubku głowy, wymięta, gąbczasta i wiecznie skwaszona twarz z trądzikiem, toporny, krępy tułów i odstręczająco krótkie członki. Do tego wszystkiego trupia karnacja. W miarę jak opadają z niego kolejne sztuki garderoby, widok staje się coraz bardziej szokujący. Jego siostra (równie gruba, ale bardziej proporcjonalnie zbudowana) dostała ataku histerii, kiedy któregoś dnia weszła przez przypadek do łazienki i zaskoczyła go w kąpieli. Kiedy innym razem wparadował na miejski basen w Wimbledonie, dwie nastolatki kąpiące się w płytszym końcu zwymiotowały spontanicznie do Strona 15 wody (pytane o przyczynę tak gwałtownej reakcji wyjaśniły, że torsje wywołał widok kępek włosów na kopulastych piersiach Keitha; w rezultacie Whiteheadowi zabroniono wstępu do publicznych kąpielisk i łaźni). Podczas okresowych badań w szkole lekarze zwykle nie tykali go palcem, a nauczyciel wychowania fizycznego zagroził, że zwolni się z pracy, jeśli noga Keitha postanie jeszcze kiedykolwiek w sali gimnastycznej. Jak gdyby dla pełnej harmonii z tymi ułomnościami cielesnymi, Keith jest człowiekiem całkowicie pozbawionym inteligencji, wielkoduszności i jakiegokolwiek uroku osobistego. Ponadto Whitehead jest absolutnie świadom tego stanu rzeczy i wie, że zdaniem innych byłoby lepiej, gdyby nie żył. Przetrawiał to teraz w myślach, gdy obudziwszy się po raz setny w tym domu pełnym wysokich i ważnych ludzi i wyplątawszy się z koców, usiadł na pryczy w swojej szorstkiej piżamie, kiwając się w przód i w tył. Keith był głodny; w żołądku burczało mu tak głośno, że musiał nań co chwilę wrzeszczeć, żeby się uciszył. Była ósma. Prawdopodobnie pozostali lokatorzy jeszcze nie wstali, a więc miał kuchnię do swojej dyspozycji. Wstał i po krótkim namyśle włożył szlafrok, brunatne, szorstkie okropieństwo, zakupione przez rodziców natychmiast, gdy tylko się upewnili, że syn nigdy z niego nie wyrośnie. Państwo Whiteheadowie zakładali przy tym, a nawet mieli całkowitą pewność, że syn może jeszcze urosnąć parę cali, co okazało się nadmiarem przezorności; ciężki, obfity tren ciągnął się teraz za chodzącym Keithem jak kilwater. Ale Keith był głodny i bardziej przerażała go myśl, że ktoś mógłby go zobaczyć w ubraniu, niechlujnych, miniaturowych szmatkach, które, jak wiedział, były na niego za ciasne, niż ewentualne ryzyko, że przyłapią go na dreptaniu po domu z dupskiem przy ziemi, bez butów na wysokim obcasie. A zatem w domowych pantoflach na nogach Keith Whitehead otworzył drzwi swojej „sypialni” i przemknął chyłkiem przez garaż do głównego budynku. Strona 16 2. Rutynowy początek dnia Tak więc, kiedy Giles Coldstream wszedł do kuchni, Whitehead już tam był. Wymienili krótkie, spłoszone spojrzenia. Keith siedział zaczerwieniony przy stole; był zdyszany – właśnie przed chwilą skończył bić Mandaryna, astmatycznego perskiego kota Celii. – Dzień dobry – powiedział Giles, uderzony, nie po raz pierwszy zresztą, całkiem niezłym wyglądem zębów Whiteheada. – Cześć – sapnął Keith. Giles usiadł ostrożnie obok niego i przez chwilę wpatrywał się w twarz karła, po czym odwrócił wzrok. – Znów miałem dzisiaj ten swój koszmarny sen – powiedział, sam zaskoczony tym, że w ogóle to mówi. Nigdy dotąd nie opowiadał nikomu swoich snów. Dlaczego więc zwierza się teraz temu kurduplowi Keithowi? Jak na razie nie zanosiło się na to, żeby poranek był czymś więcej niż zwykłym, powszednim, wręcz rutynowym początkiem dnia. Giles obudził się po prostu przed chwilą, poruszył językiem, który prześliznął się niczym ryba wzdłuż zębów, obejrzał swe uzębienie w stojącym na szafce nocnej lusterku i pośpieszył do ogromnej, rozdygotanej lodówki, gdzie czekała na niego poranna lufa krwawej Mary. Postanowił, że wypije dziś trochę więcej, zanim zejdzie na dół. Trzeźwość zawsze czyniła go niedyskretnym. – I co się stało? – zapytał Keith. – Znaczy, w tym powracającym śnie? – Ach, znów wypadły mi wszystkie zęby. Zadowolony Whitehead zmarszczył brwi. – To ma na pewno coś wspólnego z lękiem przed niepowodzeniem w sprawach seksu. To seksualny sen, kiedy wypadają człowiekowi wszystkie zęby. – Nic podobnego – mruknął Giles. – Nie w moim wypadku. – A co to oznacza w twoim wypadku? Strona 17 – Że wypadły mi wszystkie zęby. – Aha. A skąd wiesz? – Bo zawsze to robią. – Co? – Wypadają. Giles wstał, podszedł do zlewu i uchwycił się go oburącz. Oczy mu się zaszkliły. – Rozumiem – powiedział Keith. Giles wzdrygnął się lekko. – Nie rozmawiajmy już o tym – powiedział. – I to nigdy, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Keith wzruszył ramionami. – W porządku – rzekł. – W porządku, ja mogę nie rozmawiać. Woda w czajniku elektrycznym zabulgotała. Giles powoli odsunął się poza zasięg pióropusza pary skraplającej się na jego ramieniu. – Ach, moja kawa gotowa – rzekł Keith Whitehead. Keith płukał filiżankę po kawie, kiedy Mandaryn zbliżył się do niego wolnym, majestatycznym krokiem. Whitehead westchnął, słysząc jego przyjazne miauczenie. Wiedział, że Mandaryn myśli o jednym: o karmie Jellymeat Kat. Z pogardliwą miną wycierał filiżankę ściereczką. Byłby naprawdę pieprzonym frajerem, gdyby miał karmić kota Celii. I właśnie wtedy Mandaryn popełnił straszliwy błąd. Z głębokim, trzewiowym pomrukiem wetknął nos pod tweedową połę szlafroka i zaczął kręcić ósemki wokół stóp Keitha, łaskocząc go miękkim futrem. Ręce Whiteheada zaczęły dygotać nerwowo. – Dobra – powiedział. Uwięziwszy delikatnie Mandaryna między grubymi, białymi łydkami, skręcił ścierkę i zmoczył jej koniec wodą z kranu. Potem rozchylił szlafrok; kot wilgotnymi oczami spojrzał w górę na niego z oddaniem, a wtedy Keith strzelił go ścierką w sam nos. Kiedy przerażony Mandaryn Strona 18 wyprysnął z tweedowego wigwamu, Keith wykonał półobrót i potężnym kopniakiem z woleja posłał go w kąt kuchni, a potem zaczął się do niego zbliżać, wywijając skręconą, namoczoną ścierką. Dwie minuty później, waląc kota ścierką i kopiąc go jak piłkę dookoła kuchni, wyekspediował nieszczęśnika za drzwi czubkiem pantofla, zbyt zziajany, by kontynuować akcję. – Będziesz coś jadł, Giles? – zapytał Keith. Giles rozważał przez chwilę, czyby nie zjeść średnio ściętego jajka na miękko, ale ten pomysł nie wydał mu się zbyt ciekawy. W tym momencie nie miał ochoty na nic treściwego. – Nie, właściwie to zszedłem po limonę. – Giles zamierzał użyć owocu do przygotowania drinka na bazie dżinu; właśnie przeczytał gdzieś nowy przepis. Keith, w odróżnieniu od niego, zamierzał coś zjeść. Wydawało mu się, że umrze, jeśli czegoś nie przekąsi. Nie jadł od trzech dni i dudnienie kotłów w jego żołądku stawało się z sekundy na sekundę coraz bardziej natarczywe. – Jest tu mnóstwo boczku – kusił Keith. – Na opakowaniu jest napisane, że należy go spożyć do jutra, więc możemy go spokojnie dokończyć. Chcesz trochę? Giles cofnął się raptownie, jakby przed fizycznym zagrożeniem. Boczek był jedną z rzeczy, których nie cierpiał najbardziej – nie tylko ze względu na jego łykowatość, lecz także strukturę: te małe gruzełki, chrząstki i skóry tak łatwo było pomylić z wyłamanymi koronkami, mostkami albo (kto wie?) prawdziwymi zębami. Nie. Giles lubił wiedzieć, co dzieje się w jego ustach, dziękuje uprzejmie. To przykre, ale połknął w swoim czasie kilka koronek i nie zamierzał dopuścić, żeby to się powtórzyło. (Pewnego dżdżystego marcowego popołudnia, kiedy utknął w Blackfriars, głodny jak wilk i bez kart kredytowych, wszedł chyłkiem do jakiejś kafejki, gdzie sprzedawali zdrową żywność, i tam przez prawie dwie godziny jadł Strona 19 sznycel z migdałów, przewracając językiem i wyodrębniając każdą jego drobinę, zanim uznał, że może ją przełknąć). – Nie, dziękuję – powiedział. – Jakoś w ogóle nie chce mi się jeść. – A ja trochę zjem – rzekł Keith głosem, który wprost ociekał tłuszczem. – Gdzie tu może być... limona? – Nie jestem pewien. – Whitehead położył pięć plastrów boczku na płycie. – Słuchaj, wiesz może, kto przyjedzie na weekend? – Nie. Nie miałem pojęcia, że w ogóle ktoś ma przyjechać. A poza tym co dzisiaj mamy? – Piątek. No tak, mają przyjechać jacyś znajomi Quentina – ciągnął Keith. – Zdaje się, że Amerykanie. No i... Lucy Littlejohn. Giles przykucnął pod kredensem i zaczął myszkować wśród drewnianych pudeł. – Naprawdę? – Najprawdopodobniej. O Amerykanach nic nie wiem. A ty, Giles, znasz tę Lucy Littlejohn? – Aha. Troszeczkę – mruknął Giles. Keith dziobał boczek widelcem. – Słyszałem, że to... Quentin i Andy mówili... – Popatrz, przyszedł Mandaryn – powiedział Giles. Odwrócił się w przysiadzie i przeciągnął dłonią wzdłuż wygiętego w łuk srebrzystego grzbietu persa. – Co słychać, Mandaryn? Dałeś mu jeść, Keith? – Aha. – O nie, kotku. Dost ałeś już swoją porcję. Keith cię już nakar mił. Whitehead przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą. – Bo Quentin i Andy mówią, że z tej Lucy to niezły numerek. Podobno to... straszna nimfomanka. – Co przez to rozumiesz? Keith odchrząknął. – No, że pieprzy się z każdym. – Och, nie wiem, czy z „każdym” – rzekł z powątpiewaniem Giles, który Strona 20 sam pieprzył Lucy. – Andy ją pieprzył, Quentin ją pieprzył... – Ja ją pieprzyłem – wtrącił Giles. – Brian Hall i jego kolesie ją pieprzyli. – I Bob Henderson i jego kolesie też – uzupełnił Giles. – Tak, myślę, że pieprzył ją cały legion. Cy Harling i jego kumple ją pieprzyli. Whitehead, który w ogóle jeszcze nie pieprzył, nie pieprzył też Lucy i marzył o tym, żeby zrobić to podczas tego weekendu. Powiedział więc ni stąd, ni zowąd: – Słyszałem, że ma jakąś choróbkę. – Chciał w ten sposób sprytnie zniechęcić Gilesa do prób wypieprzenia Lucy. – Ach, tak? – zapytał Giles obojętnie, nie wyjmując głowy spod kredensu. Normalnie ta poufna informacja wywołałaby poważny, acz spóźniony niepokój. Stwierdził jednak ostatnio, że traci zainteresowanie seksem. – Tak mówią – rzekł Keith. – Cóż – powiedział Giles, prostując się – która dziś nie ma czegoś takiego? Po długich poszukiwaniach znalazł wreszcie limonę, a Keith usmażył boczek. Kiedy się wymijali, Giles zatrzymał się w połowie drogi do drzwi i zmierzył maleńkiego Whiteheada wzrokiem. – A wiesz – powiedział z niewinną miną, kiwając głową – bez butów jesteś naprawdę dużo niższy. – Znów obrzucił go spojrzeniem, najwyraźniej zaskoczony ostrością własnego zmysłu obserwacji. – I grubszy. Właściwie nigdy nie zdawałem sobie sprawy, jaki jesteś mały i gruby – dodał, jakby zdradzał Keithowi coś niezwykle intrygującego, za co tamten powinien mu być wdzięczny. Kiedy Giles wyszedł, Keith postawił z rozmachem swój talerz na stole, kopnął łaszącego się Mandaryna, zamknął oczy i wydobył z siebie, furcząc wargami, długie, zatęchłe westchnienie.