Amis Martin - Martwe dzieci
Szczegóły |
Tytuł |
Amis Martin - Martwe dzieci |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Amis Martin - Martwe dzieci PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Amis Martin - Martwe dzieci PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Amis Martin - Martwe dzieci - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Spis treści
Karta tytułowa
Dedykacja
Od autora
Motto
Dramatis personae
CZĘŚĆ PIERWSZA PIĄTEK
I Wejdźmy
2. Rutynowy początek dnia
3. To śmieszne
4. Piękne rzuty
5. Probostwo Appleseed
6. Morze szans
7. Chmurobraz widziany z mansardy
8. Z bólu
9. Dżin i łzy
X Quentin
11. Ludzki wigwam
12. Rosły i wspaniały
13. Coś w rodzaju przywidzenia
14. Gdzieś tutaj w okolicy
15. Meandrami po Ameryce
16. Pod zmasowanym ogniem spojrzeń
17. To ci dopiero krzak
18. Och, nie
19. Balon, z którego uszło powietrze
XX Diana
21. Po nieznanym szlaku
22. O kogo chodzi?
23. W pijackim kosmosie
Strona 4
24. Łzy jak grochy
25. Psychologiczna Rewia
26. Ponury bambus
27. Starzy gliniarze
28. Przyciągnął ją do siebie...
29. Cisza i światło dnia
CZĘŚĆ DRUGA SOBOTA
XXX Giles
31. Przyśpieszenie
32. Dumne gołębie
33. Ale cóż jest idealne?
34. Śniadanie
35. Zaburzenia poczucia czasu
36. Znów coś konkretnego
37. Rozmowy
38. Rozmieszczenie
39. Wymyślne figury
XL Whitehead
41. Jego połyskliwe dziewczyny
42. A co więcej...
43. Okrutne ciało
44. Wojny i cały ten szajs
45. Billet-doux
46. Ciemne szyby
47. Coś w miarę trwałego
48. Ostatnio
49. Obłędne miejsce
L Celia
51. Po prostu odwalił kitę
52. Ślady łez
53. Lędźwiowy transfer
Strona 5
54. Zbyt dobre, żeby marnować
55. Nie bądź obrzydliwy
56. Zaczęło się dziwnie
57. Stare lęki
58. Wszystko ogarnie szaleństwo
59. Coś do roboty...
LX Andy
61. W powietrzu
62. Upiorny cykl
63. Antidotum
64. Podwieczorek, czyli zaczyna się od nowa
65. Teraz wydaje mi się to głupie
66. Koniec zabawy
67. Wiosenne porządki
68. Biały pokój
69. Złe wczorajsze dni
CZĘŚĆ TRZECIA NIEDZIELA
LXX Johnny
71. Ku pędzącym im naprzeciw światłom
72. Smutne powitanie
Karta redakcyjna
Strona 6
Dla Julie
Strona 7
Od autora
Wszystkie postacie i sytuacje w tej powieści, a także większość szczegółów
technicznych, medycznych i psychologicznych to wytwór wyobraźni
autora. Dewiza, jaka mi przyświecała, brzmi: Może nie wiem wszystkiego,
ale wiem, co lubię.
Londyn, wrzesień 1974
M.A
Strona 8
...i tak, nawet gdy [satyryk] przedstawia wizję przyszłości, nie
interesują go proroctwa ani dzień jutrzejszy, ale wyłącznie to, co
jest dziś.
Menippos z Gadary
Strona 9
Dramatis personae
Mieszkańcy Appleseed
W. PAN QUENTIN wysoki, jasnowłosy, elegancki, wytworny
VILLIERS:
ANDY ADORNO: wysoki, ciemnowłosy, skłonny do awantur, agresywny
GILES COLDSTREAM: niewysoki, jasnowłosy, bogaty, bojaźliwy
KEITH WHITEHEAD: bardzo mały, bardzo gruby – nadworny karzeł probostwa
Appleseed
W. PANI CELIA krzepka, włosy nieokreślonego koloru, prostolinijna,
VILLIERS: żona Quentina
DIANA PARRY: brunetka, kanciasta, kłótliwa, przyjaciółka Andy’ego
Amerykanie
MARVELL BUZHARDT: niski, owłosiony, apodyktyczny, Żyd
SKIP MARSHALL: wysoki, blady, flegmatyczny, Amerykanin z Południa
ROXEANNE SMITH: bujne kształty, rudowłosa, Amerykanka
Inni
LUCY LITTLEJOHN: srebrnowłosa, pogodna, dziwka o złotym sercu
JOHNNY: kawalarz
Strona 10
CZĘŚĆ PIERWSZA
PIĄTEK
Strona 11
I Wejdźmy
Sypialń było pięć.
W głównej, najbardziej okazałej, Giles Coldstream, przyciskając obie
dłonie do ust, pełznął na czworakach w poszukiwaniu telefonu.
Poskręcany zielony sznur zaprowadził go w końcu do stosu pustych
butelek po dżinie, leżących pod biurkiem. Przyciskając wciąż lewą dłoń do
ust, Giles pociągnął za kabel, przykucnął niezdarnie i wybrał dwucyfrowy
numer.
– Proszę z doktorem Wallmanem. Prędko. Z panem doktorem Geraldem
Wall...
Nie skończył jeszcze mówić, gdy ząb kształtu i koloru surowej frytki
ześliznął mu się po języku i spadając, zadzwonił o bakelitową słuchawkę.
– Proszę się pośpieszyć.
– Z jakim pan chciał numerem? – zapytał kobiecy głos.
– Bardzo panią proszę. Jestem... wszyscy sobie po...
Zęby, niczym paciorki z rozerwanego naszyjnika albo klawisze
roztrzaskanego pianina, sypnęły się kaskadą z jego ust.
– Z jakim pan chciał numerem? – powtórzył głos.
Giles rzucił słuchawkę. Jego palce gmerały gorączkowo w ustach;
usiłował zatrzymać zęby, wetknąć je z powrotem na miejsce. Twarz lśniła
mu od łez, krwawa banieczka śliny wzbierała w kąciku ust.
– Moje zęby – wybełkotał. – Niech mi ktoś pomoże, błagam. Wszyscy
sobie poszli.
Sypialnia po przeciwnej stronie korytarza nie była może tak imponująca
Strona 12
jak sypialnia Gilesa, ale przestronna, dobrze wyposażona, z całkiem
przyjemnym widokiem na wiejską drogę i łagodnie falującą linię wzgórz
w oddali. W niszy utworzonej przez trzy wykuszowe okna siedział przy
stole jasnowłosy, szczupły sir Quentin Villiers w mokasynach z wężowej
skóry. Okrywał go klosz chłodnego, przymglonego kurzem światła
z kreślarskiej lampy, które rzucało na ściany za jego plecami smoliście
czarne cienie, przysłaniające nagie ciało kobiety śpiącej na łóżku. Na jego
złocistych udach spoczywała niczym w gnieździe Le neveu de Rameau
Diderota. Quentin zamknął książkę, zgasił papierosa i wziął białą
tabletkę z pudełeczka leżącego na stole. Podrzucił ją i odchylił głowę do
tyłu, tak żeby jasny krążek wpadł mu prosto do ust. Potem odczekał
chwilę, aż ślina spłucze gorzkawy posmak z języka.
Quentin Villiers wstał od stołu. Przez częściowo zasłonięte okno
popatrzył na drogę szarzejącą w ciszy przedświtu. Jego odbicie w szybie –
jasna plama falujących włosów, wąskie usta, nienaturalnie wielkie
i błyszczące zielone oczy – rozmywało się z wolna. Kiedy zgasił lampę,
odniósł wrażenie, jakby w pokoju nieco pojaśniało.
– Kochanie. Obudź się, kochanie – powiedział, masując plecy żony, żeby
oprzytomniała. – To ja, Quentin... To ja.
Celia Villiers poruszyła się, zamrugała i napięcie znikło z jej twarzy –
rozpoznała go. Quentin ostrożnie odwinął prześcieradło i przez chwilę
przyglądał się z szacunkiem piersiom żony, pieszcząc jednocześnie jej
szyję opuszkami niewidocznych palców.
– Kocham cię – szepnął.
– Dziękuję ci. Ja też cię kocham.
Po kilku minutach Quentin położył się na wznak obok Celii. Jej głowa
z kasztanową grzywą włosów znikała stopniowo w mroku, ruszając
w nieśpieszną, sakramentalną wędrówkę wzdłuż jego tułowia, najpierw
ku piersiom, potem niżej. Z wyrazem nieco sztucznego spokoju na twarzy
Quentin utkwił wzrok w suficie, gdy tymczasem ona obficie rosiła jego
brzuch łzami.
Strona 13
Trzecia i najmniejsza z sypialń na piętrze była oddzielona od tej, którą
właśnie opuściliśmy, tylko cienkim gipsowo-paździerzowym waflem
ścianki działowej. W związku z tym nacechowane wysoką wiernością
akustyczną odgłosy miłosnych uniesień Villiersów przechodzące przez tę
przegrodę obudziły Dianę Parry, bardziej czujną z dwojga śpiących
w przyległym pokoju.
Rozbudziwszy się na dobre, czyli osiągnąwszy stan, od którego i tak
nigdy nie odchodziła zbyt daleko, Diana uniosła się na łokciu i z dziwnie
ściśniętym sercem zaczęła się wpatrywać w pokrytą włosami równie
czarnymi i lśniącymi jak jej własne potylicę Andy’ego Adorna i w jego
szerokie plecy z ciemnym znamieniem. Gdy dynamika i częstotliwość
pełnych uznania, wibrujących jęków Celii wzrosła, Diana zaczęła liczyć
wągry na łopatkach Andy’ego. Była to z jej strony swoista złośliwość, bo
Andy nie chciał się z nią kochać ostatniej nocy. Odgłosy dochodzące
z sąsiedniego pokoju stawały się coraz bardziej zgrzytliwe,
nieartykułowane. To zawsze brzmi przerażająco i jakoś tak nieludzko,
pomyślała Diana.
Andy przewrócił się przez sen na drugi bok, wyzwalając tym ruchem
charakterystyczną dla niego woń wilgotnych ręczników. Diana
odnotowała z przelotną satysfakcją, że jego twarz ma kolor wanilii,
a oddech jest chrapliwy. Uniosła prześcieradło, którym był przykryty,
żeby spojrzeć na jego wydatny brzuszek opoja: unosił się i opadał
spokojnie, miarowo.
Przykryła go z powrotem. Andy miał źrebięcy półwzwód, jaki miewają
często alkoholicy. Diana parsknęła pogardliwie.
Ostrożnie podniosła się z łóżka, sięgnęła po swój jedwabny wiśniowy
szlafroczek i szkatułkę z pachnidłami i kosmetykami. Przestąpiła przez
pękniętą gitarę i prześliznęła się wężowym ruchem pomiędzy perkusją
a statywem mikrofonu. W sąsiadującej z sypialnią łazience postawiła
kosmetyki na zamkniętej desce sedesu, napuściła wody do umywalki
i zaczęła myć twarz sztywnymi jak płetwy dłońmi.
Strona 14
Sypialnia na drugim piętrze nie miała jeszcze lokatora, więc nie ma
potrzeby, byśmy zatrzymywali się tam na dłużej. Typowe pomieszczenie
mansardowe z nisko zawieszonym stropem wypełniała aura zaniedbania
i melancholii, pomimo widocznych śladów podjętych ostatnio prób
przywrócenia sypialni dawnej świetności. Pod maleńkim okienkiem stały
dwa pojedyncze zsunięte razem łóżka z czystą pościelą. Obok, na nocnym
stoliku stała butelka wody mineralnej i trzy szklanki. Niczym jakaś
pamiątka spoczywała na poduszkach wielka turkusowowłosa kukła
z nienaturalnie powykręcanymi kończynami i z ustami wykrzywionymi
w idiotycznym, obłąkańczym uśmiechu.
W piątej, ostatniej „sypialni” – a właściwie zatęchłej klitce o wymiarach
dziewięć na dziewięć stóp, usytuowanej pomiędzy garażem
i pomieszczeniem na bojler z gorącą wodą – leżał na szorstkich jak papier
ścierny kocach Keith Whitehead i pierdział jak nawiedzony.
Wejdźmy.
Whitehead jest wręcz niedorzecznie i groteskowo paskudnym młodym
człowiekiem – właściwie, powiedzmy to wprost, karłem. Kiedy ludzie chcą
powiedzieć coś miłego o jego powierzchowności, mówią zwykle: „Jest pan
ciekawy kolorystycznie”, co jest aluzją do jego ciemnej oprawy oczu przy
żółtawym odcieniu rzadkich włosów. Poza tym nie ma już u tego wysoce
nieapetycznego osobnika nic godnego komplementu – cała reszta to
mizerny placek słomianych włosów na czubku głowy, wymięta, gąbczasta
i wiecznie skwaszona twarz z trądzikiem, toporny, krępy tułów
i odstręczająco krótkie członki. Do tego wszystkiego trupia karnacja.
W miarę jak opadają z niego kolejne sztuki garderoby, widok staje się
coraz bardziej szokujący. Jego siostra (równie gruba, ale bardziej
proporcjonalnie zbudowana) dostała ataku histerii, kiedy któregoś dnia
weszła przez przypadek do łazienki i zaskoczyła go w kąpieli. Kiedy
innym razem wparadował na miejski basen w Wimbledonie, dwie
nastolatki kąpiące się w płytszym końcu zwymiotowały spontanicznie do
Strona 15
wody (pytane o przyczynę tak gwałtownej reakcji wyjaśniły, że torsje
wywołał widok kępek włosów na kopulastych piersiach Keitha;
w rezultacie Whiteheadowi zabroniono wstępu do publicznych kąpielisk
i łaźni). Podczas okresowych badań w szkole lekarze zwykle nie tykali go
palcem, a nauczyciel wychowania fizycznego zagroził, że zwolni się
z pracy, jeśli noga Keitha postanie jeszcze kiedykolwiek w sali
gimnastycznej. Jak gdyby dla pełnej harmonii z tymi ułomnościami
cielesnymi, Keith jest człowiekiem całkowicie pozbawionym inteligencji,
wielkoduszności i jakiegokolwiek uroku osobistego. Ponadto Whitehead
jest absolutnie świadom tego stanu rzeczy i wie, że zdaniem innych
byłoby lepiej, gdyby nie żył.
Przetrawiał to teraz w myślach, gdy obudziwszy się po raz setny w tym
domu pełnym wysokich i ważnych ludzi i wyplątawszy się z koców, usiadł
na pryczy w swojej szorstkiej piżamie, kiwając się w przód i w tył. Keith
był głodny; w żołądku burczało mu tak głośno, że musiał nań co chwilę
wrzeszczeć, żeby się uciszył. Była ósma. Prawdopodobnie pozostali
lokatorzy jeszcze nie wstali, a więc miał kuchnię do swojej dyspozycji.
Wstał i po krótkim namyśle włożył szlafrok, brunatne, szorstkie
okropieństwo, zakupione przez rodziców natychmiast, gdy tylko się
upewnili, że syn nigdy z niego nie wyrośnie. Państwo Whiteheadowie
zakładali przy tym, a nawet mieli całkowitą pewność, że syn może jeszcze
urosnąć parę cali, co okazało się nadmiarem przezorności; ciężki, obfity
tren ciągnął się teraz za chodzącym Keithem jak kilwater. Ale Keith był
głodny i bardziej przerażała go myśl, że ktoś mógłby go zobaczyć
w ubraniu, niechlujnych, miniaturowych szmatkach, które, jak wiedział,
były na niego za ciasne, niż ewentualne ryzyko, że przyłapią go na
dreptaniu po domu z dupskiem przy ziemi, bez butów na wysokim
obcasie. A zatem w domowych pantoflach na nogach Keith Whitehead
otworzył drzwi swojej „sypialni” i przemknął chyłkiem przez garaż do
głównego budynku.
Strona 16
2. Rutynowy początek dnia
Tak więc, kiedy Giles Coldstream wszedł do kuchni, Whitehead już tam
był. Wymienili krótkie, spłoszone spojrzenia. Keith siedział
zaczerwieniony przy stole; był zdyszany – właśnie przed chwilą skończył
bić Mandaryna, astmatycznego perskiego kota Celii.
– Dzień dobry – powiedział Giles, uderzony, nie po raz pierwszy
zresztą, całkiem niezłym wyglądem zębów Whiteheada.
– Cześć – sapnął Keith.
Giles usiadł ostrożnie obok niego i przez chwilę wpatrywał się w twarz
karła, po czym odwrócił wzrok.
– Znów miałem dzisiaj ten swój koszmarny sen – powiedział, sam
zaskoczony tym, że w ogóle to mówi. Nigdy dotąd nie opowiadał nikomu
swoich snów. Dlaczego więc zwierza się teraz temu kurduplowi Keithowi?
Jak na razie nie zanosiło się na to, żeby poranek był czymś więcej niż
zwykłym, powszednim, wręcz rutynowym początkiem dnia. Giles obudził
się po prostu przed chwilą, poruszył językiem, który prześliznął się
niczym ryba wzdłuż zębów, obejrzał swe uzębienie w stojącym na szafce
nocnej lusterku i pośpieszył do ogromnej, rozdygotanej lodówki, gdzie
czekała na niego poranna lufa krwawej Mary. Postanowił, że wypije dziś
trochę więcej, zanim zejdzie na dół. Trzeźwość zawsze czyniła go
niedyskretnym.
– I co się stało? – zapytał Keith. – Znaczy, w tym powracającym śnie?
– Ach, znów wypadły mi wszystkie zęby.
Zadowolony Whitehead zmarszczył brwi.
– To ma na pewno coś wspólnego z lękiem przed niepowodzeniem
w sprawach seksu. To seksualny sen, kiedy wypadają człowiekowi
wszystkie zęby.
– Nic podobnego – mruknął Giles. – Nie w moim wypadku.
– A co to oznacza w twoim wypadku?
Strona 17
– Że wypadły mi wszystkie zęby.
– Aha. A skąd wiesz?
– Bo zawsze to robią.
– Co?
– Wypadają.
Giles wstał, podszedł do zlewu i uchwycił się go oburącz. Oczy mu się
zaszkliły.
– Rozumiem – powiedział Keith.
Giles wzdrygnął się lekko.
– Nie rozmawiajmy już o tym – powiedział. – I to nigdy, jeśli nie masz
nic przeciwko temu.
Keith wzruszył ramionami.
– W porządku – rzekł. – W porządku, ja mogę nie rozmawiać.
Woda w czajniku elektrycznym zabulgotała. Giles powoli odsunął się
poza zasięg pióropusza pary skraplającej się na jego ramieniu.
– Ach, moja kawa gotowa – rzekł Keith Whitehead.
Keith płukał filiżankę po kawie, kiedy Mandaryn zbliżył się do niego
wolnym, majestatycznym krokiem. Whitehead westchnął, słysząc jego
przyjazne miauczenie. Wiedział, że Mandaryn myśli o jednym: o karmie
Jellymeat Kat. Z pogardliwą miną wycierał filiżankę ściereczką. Byłby
naprawdę pieprzonym frajerem, gdyby miał karmić kota Celii.
I właśnie wtedy Mandaryn popełnił straszliwy błąd. Z głębokim,
trzewiowym pomrukiem wetknął nos pod tweedową połę szlafroka
i zaczął kręcić ósemki wokół stóp Keitha, łaskocząc go miękkim futrem.
Ręce Whiteheada zaczęły dygotać nerwowo.
– Dobra – powiedział.
Uwięziwszy delikatnie Mandaryna między grubymi, białymi łydkami,
skręcił ścierkę i zmoczył jej koniec wodą z kranu. Potem rozchylił
szlafrok; kot wilgotnymi oczami spojrzał w górę na niego z oddaniem,
a wtedy Keith strzelił go ścierką w sam nos. Kiedy przerażony Mandaryn
Strona 18
wyprysnął z tweedowego wigwamu, Keith wykonał półobrót i potężnym
kopniakiem z woleja posłał go w kąt kuchni, a potem zaczął się do niego
zbliżać, wywijając skręconą, namoczoną ścierką. Dwie minuty później,
waląc kota ścierką i kopiąc go jak piłkę dookoła kuchni, wyekspediował
nieszczęśnika za drzwi czubkiem pantofla, zbyt zziajany, by kontynuować
akcję.
– Będziesz coś jadł, Giles? – zapytał Keith.
Giles rozważał przez chwilę, czyby nie zjeść średnio ściętego jajka na
miękko, ale ten pomysł nie wydał mu się zbyt ciekawy. W tym momencie
nie miał ochoty na nic treściwego.
– Nie, właściwie to zszedłem po limonę. – Giles zamierzał użyć owocu
do przygotowania drinka na bazie dżinu; właśnie przeczytał gdzieś nowy
przepis.
Keith, w odróżnieniu od niego, zamierzał coś zjeść. Wydawało mu się,
że umrze, jeśli czegoś nie przekąsi. Nie jadł od trzech dni i dudnienie
kotłów w jego żołądku stawało się z sekundy na sekundę coraz bardziej
natarczywe.
– Jest tu mnóstwo boczku – kusił Keith. – Na opakowaniu jest
napisane, że należy go spożyć do jutra, więc możemy go spokojnie
dokończyć. Chcesz trochę?
Giles cofnął się raptownie, jakby przed fizycznym zagrożeniem. Boczek
był jedną z rzeczy, których nie cierpiał najbardziej – nie tylko ze względu
na jego łykowatość, lecz także strukturę: te małe gruzełki, chrząstki
i skóry tak łatwo było pomylić z wyłamanymi koronkami, mostkami albo
(kto wie?) prawdziwymi zębami. Nie. Giles lubił wiedzieć, co dzieje się
w jego ustach, dziękuje uprzejmie. To przykre, ale połknął w swoim czasie
kilka koronek i nie zamierzał dopuścić, żeby to się powtórzyło. (Pewnego
dżdżystego marcowego popołudnia, kiedy utknął w Blackfriars, głodny jak
wilk i bez kart kredytowych, wszedł chyłkiem do jakiejś kafejki, gdzie
sprzedawali zdrową żywność, i tam przez prawie dwie godziny jadł
Strona 19
sznycel z migdałów, przewracając językiem i wyodrębniając każdą jego
drobinę, zanim uznał, że może ją przełknąć).
– Nie, dziękuję – powiedział. – Jakoś w ogóle nie chce mi się jeść.
– A ja trochę zjem – rzekł Keith głosem, który wprost ociekał tłuszczem.
– Gdzie tu może być... limona?
– Nie jestem pewien. – Whitehead położył pięć plastrów boczku na
płycie. – Słuchaj, wiesz może, kto przyjedzie na weekend?
– Nie. Nie miałem pojęcia, że w ogóle ktoś ma przyjechać. A poza tym co
dzisiaj mamy?
– Piątek. No tak, mają przyjechać jacyś znajomi Quentina – ciągnął
Keith. – Zdaje się, że Amerykanie. No i... Lucy Littlejohn.
Giles przykucnął pod kredensem i zaczął myszkować wśród
drewnianych pudeł.
– Naprawdę?
– Najprawdopodobniej. O Amerykanach nic nie wiem. A ty, Giles, znasz
tę Lucy Littlejohn?
– Aha. Troszeczkę – mruknął Giles.
Keith dziobał boczek widelcem.
– Słyszałem, że to... Quentin i Andy mówili...
– Popatrz, przyszedł Mandaryn – powiedział Giles. Odwrócił się
w przysiadzie i przeciągnął dłonią wzdłuż wygiętego w łuk srebrzystego
grzbietu persa. – Co słychać, Mandaryn? Dałeś mu jeść, Keith?
– Aha.
– O nie, kotku. Dost ałeś już swoją porcję. Keith cię już nakar mił.
Whitehead przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą.
– Bo Quentin i Andy mówią, że z tej Lucy to niezły numerek. Podobno
to... straszna nimfomanka.
– Co przez to rozumiesz?
Keith odchrząknął.
– No, że pieprzy się z każdym.
– Och, nie wiem, czy z „każdym” – rzekł z powątpiewaniem Giles, który
Strona 20
sam pieprzył Lucy.
– Andy ją pieprzył, Quentin ją pieprzył...
– Ja ją pieprzyłem – wtrącił Giles.
– Brian Hall i jego kolesie ją pieprzyli.
– I Bob Henderson i jego kolesie też – uzupełnił Giles. – Tak, myślę, że
pieprzył ją cały legion. Cy Harling i jego kumple ją pieprzyli.
Whitehead, który w ogóle jeszcze nie pieprzył, nie pieprzył też Lucy
i marzył o tym, żeby zrobić to podczas tego weekendu. Powiedział więc ni
stąd, ni zowąd:
– Słyszałem, że ma jakąś choróbkę. – Chciał w ten sposób sprytnie
zniechęcić Gilesa do prób wypieprzenia Lucy.
– Ach, tak? – zapytał Giles obojętnie, nie wyjmując głowy spod
kredensu. Normalnie ta poufna informacja wywołałaby poważny, acz
spóźniony niepokój. Stwierdził jednak ostatnio, że traci zainteresowanie
seksem.
– Tak mówią – rzekł Keith.
– Cóż – powiedział Giles, prostując się – która dziś nie ma czegoś
takiego?
Po długich poszukiwaniach znalazł wreszcie limonę, a Keith usmażył
boczek. Kiedy się wymijali, Giles zatrzymał się w połowie drogi do drzwi
i zmierzył maleńkiego Whiteheada wzrokiem.
– A wiesz – powiedział z niewinną miną, kiwając głową – bez butów
jesteś naprawdę dużo niższy. – Znów obrzucił go spojrzeniem,
najwyraźniej zaskoczony ostrością własnego zmysłu obserwacji. –
I grubszy. Właściwie nigdy nie zdawałem sobie sprawy, jaki jesteś mały
i gruby – dodał, jakby zdradzał Keithowi coś niezwykle intrygującego, za
co tamten powinien mu być wdzięczny.
Kiedy Giles wyszedł, Keith postawił z rozmachem swój talerz na stole,
kopnął łaszącego się Mandaryna, zamknął oczy i wydobył z siebie, furcząc
wargami, długie, zatęchłe westchnienie.