KEN McCLURE SIEC INTRYG Przeklad:Marek Mastalerz "Och, jakaz to siec zawila tkamy, kiedy w oszustwie sie wprawiamy!" Walter Scott "Marmion" Prolog John Palmer wszedl do salonu i dolozyl kolejna klode do kominka. Upewnil sie, ze ogien nie zgasnie, i spojrzal na zone, ktora siedziala z coreczka na kolanach.-Wiesz, Lucy, zawsze o tym marzylem - powiedzial. - Ty, ja i nasze dziecko w naszym wlasnym domu. - W gruncie rzeczy masz miekkie serce - usmiechnela sie Lucy. - Ale sam wiesz, ze nie bedzie latwo. John uklakl przed nimi i delikatnie pogladzil policzek niemowlecia. -To nasza corka - stwierdzil. - Nic wiecej sie nie liczy. Poradzimy sobie ze wszystkimi problemami, jakie sie pojawia. -Na pewno - zgodzila sie zona. John polaskotal dziecko po brzuchu. Niemowle zagruchalo radosnie. -Widzisz? Ona tez to wie - powiedzial z czuloscia. -Pachniesz trocinami - rzekla Lucy, wachajac wlosy meza. -Nic dziwnego, przeciez rabalem drewno - odparl John z usmiechem. -Lubie ten zapach. Jest taki meski - zapewnila go. - Czy wciaz pada? -Troche proszy, ale to na pewno ostatni snieg tej zimy. Podszedl do okna, oparl rece na parapecie i wyjrzal na ogrod. -W prognozie pogody mowili, ze pod koniec tygodnia sie ociepli - powiedziala Lucy. -Skoro ma byc odwilz, powinienem jeszcze dzisiaj ulepic Anne-Marie balwana - rzekl John z namyslem. -Balwana?! - zawolala Lucy, tlumiac smiech. - Daj spokoj, ona ma dopiero trzy miesiace. -Niewazne. Zabierzemy mala do ogrodu i pokazemy jej balwana. Na pewno doceni artystyczny kunszt swojego tatusia. - John byl pelen entuzjazmu. - Wiesz co? Poszukaj jakichs ubran dla balwana, a ja zaczne go lepic. Jesli sie postarasz, pozwole ci wybrac dla niego imie. No, ruszamy! -Dobrze. - Lucy wiedziala, ze gdy maz zapalil sie do jakiegos pomyslu, wszelkie argumenty stawaly sie nieskuteczne. - Poloze Anne-Marie, niech sie przespi. Potem poszukam w szafach. Pewnie cos znajde. -Potrzebna bedzie tez marchewka na nos, guziki na oczy i... -Nie wszystko naraz! - zaprotestowala Lucy. -No, bierzmy sie do roboty, raz dwa! -Najpierw twoja coreczka utnie sobie slodka drzemke. - Wziela Anne-Marie na rece i wstala. - Postaraj sie za bardzo nie halasowac. -Moze powinienem go ulepic w ogrodzie przed domem? - zasugerowal John. -Swietny pomysl. -Badz na dworze najpozniej za dziesiec minut. -Nie spieszylas sie - powiedzial John, gdy po pol godzinie Lucy wreszcie przyszla do ogrodu. Niosla kosz pelen ubran. - Prawie skonczylem. Co cie zatrzymalo? -Zdumiewajace, co czlowiek znajduje, gdy zaczyna oprozniac szafy - odparla Lucy. Zostawila drzwi uchylone, zeby moc slyszec glos dziecka. Znalazlam rzeczy, ktorych nie widzialam od lat i o ktorych calkiem zapomnialam. Te niebieska sukienke mialam na slubie twojej siostry, pamietasz? To sandaly, ktore kupilam w Grecji. Na te bluzke upadlo mi spaghetti i potem nie moglam wywabic plam. Wygrzebalam mnostwo rzeczy, takze twoich. Pokaze ci pozniej. -Dobrze. No, gotowy. Mozesz teraz go ubrac, jesli chcesz. -Pewnie, z przyjemnoscia - odrzekla Lucy. Zrobila balwanowi oczy z guzikow i nos z marchewki. Siegnela po pasek czerwonego materialu, majacy sluzyc za usta, i nadala mu ksztalt polksiezyca. - Niech ma szeroki usmiech - stwierdzila. Stara czapke naciagnela na szeroka glowe balwana, a na ramionach udrapowala zolta peleryne. Balwan prezentowal sie nader okazale. -Przystojniak, prawda? - Lucy cofnela sie, by podziwiac swoje dzielo. -Fantastyczny! - zawolal John, obejmujac zone. - Czuje sie, jakbym znowu byl dzieckiem. Nie moge sie doczekac wycieczek do zoo i piknikow na plazy. Zbudujemy Anne-Marie domek w ogrodzie. Bedzie mogla trzymac w nim lalki. Moze kupimy jej psa, gdy bedzie starsza. -Opanuj sie, jest jeszcze malutka - usmiechnela sie Lucy. -Zobaczysz, bedzie wspaniale - odparl John. Lucy wciaz sie usmiechala, ale w jej oczach pojawil sie cien smutku. -Wlasnie sobie przypomnialam, ze mam gdzies czerwony szal - powiedziala. - Chyba w szafce w holu. Przyniose go. Pobiegla do domu i po paru chwilach wrocila ze szkarlatnym welnianym szalem. Zawiazala go na szyi balwana. -Jak go nazwiesz? - spytal John. -Kapitan Mainwaring - odpowiedziala Lucy i rozesmiala sie. -Idealnie! - On tez zauwazyl podobienstwo sniegowego czlowieka do pompatycznej postaci z serialu Dads Army. - Wobec tego mamy Kapitana Mainwaringa. Czy mozemy juz obudzic Anne-Marie? -Najpierw napijmy sie herbaty - odparla Lucy. - Mala powinna jeszcze pospac, bo caly dzien byla niespokojna. Chodz, wstawie wode. Weszli do domu. Buty zostawili na rozpostartej przy drzwiach gazecie, by sciekla z nich woda. Kilka minut pozniej herbata byla gotowa. Pili ja, jedli biszkopty i grzali rece nad piecem. -Daja dzis cos dobrego w telewizji? - spytal John sennym glosem. -Nie patrzylam, - Niech pomysle. Zdaje sie, ze o osmej jest jakis film, ale to dla mnie za wczesnie. Musze sprawdzic troche prac. I tak za dlugo sie obijalem, lepiac Kapitana Mainwaringa. -Co to za prace? - spytala Lucy: -Przemyslenia trzeciej c na temat biologicznych podstaw zycia. Jesli chodzi o lotnosc intelektualna, Kapitan Mainwaring moglby sie uplasowac w srodku tej ferajny. -Nie mowisz powaznie. -Moze i nie, ale te dzieciaki czasami doprowadzaja mnie do rozpaczy - powiedzial John. - Chyba mozna juz obudzic mala. Przedstawimy jej Kapitana. -Dobrze - odparla Lucy. - Ale musze ja cieplo ubrac. Nie chcemy, zeby sie przeziebila, prawda? Wyszla z pokoju, a John zaczal zmywac naczynia. Nagle uslyszal przerazliwy krzyk zony. Upuscil filizanke, ktora roztrzaskala sie na drobne kawalki, i pobiegl do pokoju dziecinnego. Lucy wygladala przez otwarte okno. Zaslony z postaciami z kreskowek Disneya powiewaly lekko w lodowatym przeciagu. -Ona znikla! - wykrztusila przez scisniete gardlo. -Ale jak?! - spytal lamiacym sie glosem. - W jaki sposob? -Ktos ja porwal! -O Boze! John spojrzal na puste lozeczko. Posciel byla rozgrzebana, boczna ochronna siatka - opuszczona. Bez chwili namyslu wybiegl z pokoju i popedzil do drzwi domu. Nie zalozyl nawet butow, od razu wypadl do ogrodu. Mial nadzieje, ze dostrzeze odciski stop na sniegu. Ale nie zobaczyl zadnego sladu. -Policja! Musimy wezwac policje! - krzyknal. Lucy wciaz stala przy oknie i wpatrywala sie w dal. John wbiegl do domu, chwycil za sluchawke aparatu w holu i zgrabialymi palcami wystukal 999. -Policja? Przyjedzcie natychmiast! Ktos porwal nasze dziecko! *** Doktor Tom Gordon patrzyl ze szczytu wzgorza na Felinbach, niewielka nadmorska wioske w polnocnej Walii, ktora od dwoch lat byla jego domem. Za ciesnina Menai slonce znizalo sie nad wyspa Anglesey. Niebo bylo bezchmurne, stalowoszare. Zwiastowalo to kolejna mrozna noc. Choc zblizala sie polowa marca, wiosna jeszcze nie nadeszla. Tom mial juz dosc manewrowania land-roverem po oblodzonych drogach i osniezonych gorskich szczytach. Nagle opady sniegu na przeleczy Llanberis sprawily, ze tego dnia musial nadkladac sporo drogi podczas wizyt domowych. Poswiecil na nie wiecej czasu, niz sie spodziewal, ale zdolal dotrzec do wszystkich pacjentow i powinien zdazyc na wieczorne wizyty.Gdyby nawet sie spoznil, doktor Julie Rees go zastapi. Pochodzila z tych stron i wiedziala, jak trudna jest jazda w zimie po lokalnych drogach. W razie potrzeby poradzi sobie sama. Slonce bylo juz bardzo nisko;jego blask odbijal sie w spokojnym morzu. Lagodna pomaranczowa poswiata spowijala lezaca w dole wioske. Felinbach liczylo okolo tysiaca pieciuset mieszkancow. Domy schodzily wzdluz stromego zbocza az do portu. Przy Main Street znajdowalo sie szesc sklepow i dwa puby, trzeci pub zagniezdzil sie przy falochronie; obok warsztatow szkutniczych. Po obu stronach ulicy byly przystanki autobusowe; mozna stad bylo pojechac do Caernafon lub do Bangor. W wiosce znajdowala sie szkola podstawowa, dwa koscioly i kaplica; wszystkie zbudowano w czasach wiktorianskich. Na sepiowej fotografii Felinbach z 1898 roku, wystawionej w oknie poczty, Main Street wygladala niemal identycznie jak obecnie; brakowalo tylko latarni. Ale okolice portu zmienily sie ostatnio nie do poznania - zbudowano nowoczesna przystan jachtowa, mogaca pomiescic eleganckie jachty bogatych gosci. Tam, gdzie kiedys napelniano ladownie obskurnych barek lupkiem z walijskich kamieniolomow, teraz zatrzymywaly sie katamarany o wyszukanych nazwach. Ich wlasciciele korzystali z goscinnosci miejscowego jachtklubu. Obok samochodu Toma zatrzymala sie biala furgonetka z piekarni. Rumiany krepy mezczyzna opuscil okno. -Wszystko w porzadku, panie doktorze? - spytal. -Tak, Glyn - odpowiedzial Gordon. - Stanalem na chwile, bo chcialem nacieszyc oczy widokiem. -Musialby pan dlugo szukac, zeby znalezc ladniejszy - rzekl Glyn Morris, miejscowy piekarz. -Poza Szkocja, oczywiscie - powiedzial Gordon. -Och, zupelnie zapomnialem, ze jest pan Szkotem! - zawolal Morris. - Mieszka pan u nas tak dlugo. -Dwa i pol roku - odparl mlody lekarz. -Nie jest tu najgorzej, prawda? - odpowiedzial Tom i wrzucil bieg. - Do zobaczenia, panie doktorze - pozegnal sie piekarz. Gordon wlaczyl silnik. W duchu zgodzil sie z ocena Morrisa. Gdyby w Felinbach bylo mu zle, nie zostalby tu tak dlugo. Czy jednak byla to cala prawda? Ludzie czesto sadza, ze dokonuja niezaleznych wyborow, ale nierzadko sie myla. Moze im sie wydawac, ze nie poddaja sie biernie biegowi zdarzen, a jednak postepuja tak, jak nakazuje rzad, rodzina, spoleczenstwo czy nawet kosciol. Tom przyjechal z Edynburga do Felinbach po bolesnym rozwodzie. Ogloszenie o czasowo wolnej posadzie lekarza ogolnego znalazl w "British Medical Journal". Pragnal oderwac sie od dotychczasowego zycia. Chcial ocenic sprawy z dystansu, zanim podejmie jakiekolwiek decyzje o przyszlosci. Wyjazd do polnocnej Walii wydawal sie idealnym rozwiazaniem. To, ze wciaz tu mieszkal, wynikalo z kilku przyczyn. Pracowal w Felinbach zaledwie cztery miesiace, gdy doktor Glyn Williams, wlasciciel praktyki, ktory dal mu posade, nagle zmarl. Praktyke przejela Julie Rees, jego zamezna corka. Zaskoczyla Toma propozycja pelnoprawnego partnerstwa, jesli zgodzi sie zostac. On z kolei zaskoczyl ja tym, ze przyjal oferte niemal bez namyslu. Lubil Julie i czul, ze ich wspolpraca bedzie sie dobrze ukladac. Tak tez sie stalo. Gordonowi podobala sie rowniez wioska i jej okolice. Pokochal gory Snowdonii tak samo, jak kochal szkockie gory Cairngorms i Cuillins. Polnocna Walia pod wieloma wzgledami przypominala Szkocje, brakowalo tylko wielkich polaci dziewiczych wrzosowisk; dzieki temu jednak wszedzie latwiej bylo sie dostac. Tom zdawal sobie sprawe, ze powinien wreszcie pomyslec o swojej przyszlosci. Ale zycie z dnia na dzien bylo w gruncie rzeczy wygodne. Wiedzial tez, ze po tak dlugiej przerwie trudno byloby mu wrocic do pracy w szpitalu. Wlasciwie pogodzil sie z tym, ze pozostanie lekarzem ogolnym. Taka praca mu odpowiadala i dawala satysfakcje. Nie byl obecnie z nikim zwiazany, przede wszystkim dlatego, ze nie mial na to ochoty. Mial za soba kilka niezobowiazujacych zwiazkow z kobietami z okolicy i liczyl na kolejne w przyszlosci, ale unikal glebszego zaangazowania. Po jednym nieudanym malzenstwie wolal nie ryzykowac. Poza tym mial dopiero trzydziesci dwa lata; nie musial sie jeszcze w nic pakowac na leb na szyje. Doktor Tom Gordon byl przystojnym mezczyzna, wysokim i dobrze zbudowanym. Podobal sie kobietom i to one szukaly jego towarzystwa. Oczywiscie, w malej spolecznosci wiazalo sie to z ryzykiem, bo kazda kobieta, ktora spotkal, mogla zostac jego pacjentka. Byl tego stale swiadom i staral sie tego wystrzegac. Osrodek zdrowia w Felinbach znajdowal sie przy malej uliczce na polnoc od Main Street, na wzgorzu, schodzacym ku przystani jachtowej. Obok stala kaplica metodystow. Nad drzwiami wisiala tabliczka z napisem "Osrodek Zdrowia", choc wszyscy starzy mieszkancy wciaz nazywali przychodnie izba chorych. Tak jak pozostale okoliczne budynki, wzniesiono go w czasach wiktorianskich. W latach szescdziesiatych z tylu dostawiono betonowa przybudowke. Tom zaparkowal land-rovera obok vauxhalla frontery Julie i wszedl do srodka. Otoczylo go przyjemne cieplo. Julie wlaczyla piecyk gazowy, wspomagajacy centralne ogrzewanie, ktore dawalo wiecej halasu niz ciepla. Gordon zorientowal sie, ze kolezanka ma pacjenta, wiec nie zawiadomil jej, ze juz wrocil. Rozejrzal sie po poczekalni. Siedzialo w niej okolo osmiu osob, pograzonych w lekturze rozmaitych wiekowych magazynow. Usmiechnal sie, powiedzial "dobry wieczor", po czym przeszedl do swojego gabinetu w przybudowce. Zdjal plaszcz, usiadl za biurkiem, rzucil okiem na karty pacjentow i nacisnal guzik, by przywolac pierwszego z nich. Do gabinetu weszla niska kobiecina w czerni. Siadajac, usmiechnela sie niepewnie. Zmarszczki na jej twarzy swiadczyly, ze ma za soba ciezkie przejscia. -Pani Lloyd, prawda? - zapytal Tom. - W czym moge pani pomoc? -Nie moge spac, panie doktorze. Czy moglby mi pan cos na to przepisac? -Oczywiscie - odparl Tom, po czym nachylil sie nad biurkiem i zapytal: - Domysla sie pani, dlaczego nie moze spac? -Pewnie dlatego, ze mam za duzo na glowie - odpowiedziala kobieta. -Minal juz chyba rok od smierci Owena? - Gordon przypomnial sobie, ze maz pacjentki zmarl na raka. -Trzeciego, w zeszlym miesiacu - przytaknela pani Lloyd. -A czesto widuje sie pani z synami? -Ciezko im do mnie przyjezdzac. Maja prace i rodziny, a poza tym ze Swansea jest bardzo daleko. Tom pokiwal glowa w milczeniu. Chcial, zeby kobieta mowila dalej. Ona jednak zaczela plakac. Gordon wstal, obszedl biurko i polozyl jej reke na ramieniu. -No, juz dobrze - powiedzial pocieszajacym tonem. - Moze mi pani o tym opowie? Czym naprawde sie pani martwi? -Glupstwem, panie doktorze - wykrztusila przez lzy. - Sama to rozumiem, ale nie potrafie sobie z tym poradzic. -To znaczy? -Chodzi o Silvera. Zdechl miesiac temu. Nie potrafie przestac o nim myslec. Wiem, ze to tylko kot, ale... -To wcale nie glupstwo - rzekl lagodnie Tom. - Byl pani ulubiencem. Kochala go pani. Nie ma sie czego wstydzic. Wdowa szlochala nadal, ramiona jej drzaly. Tom wrocil na swoje miejsce i siegnal po bloczek recept. -Przepisze pani cos, co pomoze w zasnieciu, ale tylko na kilka nocy. Chcialbym, zeby pozniej zastanowila sie pani nad czyms. Kobieta siaknela nosem i schowala chusteczke do kieszeni. -Nad czym, panie doktorze? -Silver juz pani nie potrzebuje - powiedzial Tom. - Jego czas minal; odszedl. Nie potrzebuje juz pani opieki i milosci, ale wielu kotom w okolicy tego brakuje. Uwazam, ze powinna pani przynajmniej sie zastanowic, czy nie wziac sobie drugiego. -Chyba nie moglabym... nie po moim starym Silverze. -Nie musi sie pani z tym spieszyc. I niech pani tego nie traktuje jako probe zastapienia Silvera. Bylby to przeciez zupelnie inny kot, o odmiennej osobowosci. Niech pani mi obieca, ze sie nad tym zastanowi. Pani Lloyd zdobyla sie na blady usmiech i obiecala, ze pomysli nad sugestia lekarza. Tom odprowadzil ja do drzwi i wezwal kolejnego pacjenta. Byl to emerytowany gornik z przewleklym zapaleniem oskrzeli; zglosil sie po odnowienie recepty na antybiotyk. Po nim Gordon przyjal kobiete w srednim wieku, ktora chciala dowiedziec sie czegos o hormonalnej terapii zastepczej; jej siostra w Bangor zaklinala sie, ze ta forma leczenia potrafi zdzialac cuda. Staruszek z tluszczakiem na lokciu potrzebowal zapewnienia, ze nie jest to nic powaznego. Mlody mezczyzna, skarzacy sie na nawracajace bole w jamie brzusznej, otrzymal recepty na leki i skierowanie do szpitala w Caernarfon na dalsze badania. Tom myslal, ze zalatwil juz wszystkich pacjentow, gdy do gabinetu wszedl krepy mlody mezczyzna z krotko ostrzyzonymi jasnymi wlosami. -Doktor Gordon? - zapytal. - Detektyw sierzant Walters z Policji Polnocnej Walii. Musze z panem porozmawiac. Tom poprosil policjanta, by usiadl. -W czym moge pomoc, sierzancie? -Czy jest pan lekarzem Johna i Lucy Palmerow? -Tak - potwierdzil Gordon. W jego glosie pojawila sie nuta niepokoju. - A takze bliskim przyjacielem. Co sie stalo? -Chodzi o ich corke, doktorze. Zaginela. -Anne-Marie zaginela?! - zawolal Tom. - Jak to mozliwe? Przeciez ma dopiero trzy miesiace. -Wyglada na to, ze ja porwano. -Porwano?! Na milosc boska, kto chcialby porywac dziecko Palmerow? -Wlasnie to staramy sie ustalic, panie doktorze. Pieniadze rzadko sa motywem w takich przypadkach, wiec chociaz nie wykluczamy tej ewentualnosci, nie spodziewamy sie zadania okupu. Ciekawi nas raczej, czy pan albo ktorys z pana kolegow nie zna jakiejs kobiety z okolicy, ktora niedawno stracila dziecko... albo ma jakies zaburzenia, pod wplywem ktorych mogla odebrac niemowle komus innemu. -Rozumiem - Tom uznal, ze rzeczywiscie jest to bardziej prawdopodobna hipoteza. Zastanowil sie przez chwile. - Nikt nie przychodzi mi do glowy, ale zapytam Julie, gdy skonczy wieczorne wizyty. Powinna byc wolna lada chwila. Kiedy znikla Anne-Marie? -Dzisiaj po poludniu. -Za dnia? Co robili John i Lucy? -O ile mi wiadomo, lepili balwana. Pani Palmer ulozyla coreczke do popoludniowej drzemki. Kiedy poszla ja obudzic, okazalo sie, ze okno w sypialni jest otwarte, a dziecka nie ma. -Niewiarygodne! Moj Boze, musza odchodzic od zmyslow z rozpaczy - Gordonowi wciaz trudno bylo uwierzyc w informacje policjanta. - Powinienem tam pojechac. Moze zdolam im jakos pomoc. -Pania Palmer zajela sie jedna z policjantek. Ma pan jednak racje, Palmerowie sa kompletnie wytraceni z rownowagi. Ta dziewczynka to ich jedyne dziecko, prawda? Tom przytaknal. -Macie jakies poszlaki? - spytal. -Szczerze mowiac, nie, panie doktorze. Nadinspektor Davies przesluchal panstwa Palmerow, szukajac mozliwych motywow. Po wykluczeniu porwania dla pieniedzy i osobistych uraz niewiele zostaje. Obawiam sie, ze przyjdzie nam szukac kogos niespelna rozumu. Rozleglo sie pukanie i Julie Rees wetknela glowe do srodka. -Przepraszam, nie wiedzialam, ze ktos jest u ciebie - powiedziala. -Wejdz, Julie. Czekalismy na ciebie - odparl Tom. - To sierzant Walters z Policji Polnocnej Walii. Zaginelo dziecko Palmerow. Wyglada na to, ze zostalo uprowadzone. Julie Rees, atrakcyjna kobieta po czterdziestce, ubrana w ciemnozielony sweter i spodnice tego samego koloru byla przerazona. -Moj Boze, jak to sie stalo?! Walters opowiedzial, co sie stalo. -Policja sadzi, ze porwala ja jakas niedoszla matka z zaburzeniami psychicznymi - dodal Tom. - Co o tym sadzisz? Znamy kogos takiego? Julie zastanawiala sie przez dluzsza chwile. -Przychodza mi do glowy dwie kobiety z tego rejonu, ktore ostatnio poronily - powiedziala wreszcie. - Zmarlo tez nagle jedno niemowle. Ale naprawde nie sadze, by ktorakolwiek z nich dopuscila sie czegos podobnego. Oczywiscie wszystkie sa zrozpaczone, zwlaszcza pani Griffiths - ta, ktorej dziecko nagle zmarlo - ale nie ma to nic wspolnego z zaburzeniami psychicznymi. Poza tym wszystkie trzy kobiety maja wspierajacych je mezow i ustabilizowana sytuacje rodzinna. Dlaczego porwano dziecko Palmerow? To bez sensu. -No wlasnie - powiedzial Gordon. -A dlaczego nie dziecko Palmerow? - Walters zastanawial sie, czy nie umykaja mu jakies niuanse rozmowy lekarzy. Julie i Tom popatrzyli po sobie. -Nie wie pan? - spytal Gordon. -O czym? -Anne-Marie Palmer jest obciazona powaznym kalectwem. Walters gwizdnal cicho. -Nie wiedzialem - stwierdzil. - Rodzice o tym nie wspomnieli. -Jest bardzo kochanym dzieckiem. - Gordon wzial w obrone Palmerow, bo nie spodobal mu sie ton policjanta. -Oczywiscie, prosze pana - zapewnil Walters i zwrocil sie do Julie: - Czy moglaby pani zapisac nazwiska i adresy kobiet, o ktorych pani wspominala? -Tak, ale naprawde sadze, ze stracicie tylko czas na ich sprawdzanie - wzruszyla ramionami Julie. -To tylko rutynowa kontrola, pani doktor. Od czegos musimy zaczac. Nadinspektor Davies nazywa to stawianiem kropek nad "i". Musimy wykonac wszystkie rutynowe czynnosci, zeby nikt nie mogl nam zarzucic, iz cos zaniedbalismy. Mysle, ze tak samo jest w panstwa pracy. Przeprowadzacie cala mase badan u pacjentow, zastanawiajac sie rownoczesnie, co im naprawde jest. Tom skwitowal argument policjanta skinieniem glowy. -Moze porywacz - czy byl to mezczyzna, czy kobieta - nie wiedzial o kalectwie Anne-Marie? - zasugerowala Julie. -To mozliwe - przyznal Walters. - Ale dziecko zabrano z domu. Nie uprowadzono go ze zlobka, nie wyciagnieto z wozka w supermarkecie czy na targu. Tomowi trudno bylo uwierzyc, ze ktos chcial porwac wlasnie coreczke Palmerow. -Palmerowie przez wiele lat starali sie o dziecko - powiedzial. -Chcieli je miec, chociaz mieli na to bardzo male szanse. -Male szanse? -Pani Palmer nie mogla zajsc w ciaze w zwykly sposob - wyjasnil Tom, ignorujac ostrzegawcze spojrzenie Julie. Tajemnica lekarska byla istotna, wazniejszy byl jednak zdrowy rozsadek. - Szczegoly sa nieistotne, sierzancie - kontynuowal, starajac sie tym stwierdzeniem ulagodzic kolezanke. - Pani Palmer i jej maz korzystali przez kilka lat ze specjalistycznej pomocy w roznych osrodkach. Spotykaly ich kolejne niepowodzenia, ale ciagle probowali. Ich dziecko zostalo wreszcie poczete dzieki sztucznemu zaplodnieniu. Przeprowadzil je zespol profesora Carwyna Thomasa ze szpitala w Caernarfon. -To znana klinika - przyznal Walters. -I slusznie. Pomogla wiekszej liczbie bezdzietnych par niz jakikolwiek inny osrodek w kraju - z wyjatkiem centrum Roberta Winstona. -Rozumiem, doktorze. -Chodzi o to, ze jesli ktos zadaje sobie tyle trudu, by miec dzieci, to naprawde ich pragnie - dokonczyl. Tom. -Ale musialo to byc dla nich straszne rozczarowanie, gdy okazalo sie, ze dziecko przyszlo na swiat z wadami - powiedzial Walters. -Rzeczywiscie - przyznal spokojnie Tom. -Jak Palmerowie to zniesli? - zapytal sierzant. Tom zasepil sie, bo zrozumial, dokad prowadzi ten ciag pytan. -Nie najlepiej - odparl. Walters milczal, najwyrazniej czekajac na dalsze wyjasnienia. - Kalectwo dziecka bylo dla nich ogromnym wstrzasem - dodal Gordon. -Nie zostali ostrzezeni? - spytal policjant. -Niestety, w badaniach prenatalnych nie wykryto nieprawidlowosci potrzasnal glowa Tom. -A jakie to wady, doktorze? -Kosci nog Anne-Marie nie rozwinely sie prawidlowo. Scislej mowiac, nie rozwinely sie w ogole. - Walters skrzywil sie. - Potrzebna byla interwencja chirurgiczna, by uratowac jej zycie. -Interwencja, doktorze? -Trzeba bylo amputowac jej nogi. -Rozumiem - powiedzial policjant po chwili milczenia. - Rodzice musieli to strasznie przezyc., - Lucy nie byla w stanie zaakceptowac dziecka, gdy pierwszy raz je zobaczyla. Ale wziawszy pod uwage okolicznosci, uwazam to za naturalna reakcje. -A pan Palmer? -Johnowi tez bylo ciezko, lecz tego nie okazywal. Przez caly czas byl podpora dla zony. - Walters pokiwal glowa, a Tom dodal z naciskiem: - Zapewniam pana, ze ten problem nie trwal dlugo. Oboje dosc szybko pogodzili sie z sytuacja i kochaja teraz dziecko rownie mocno jak najlepsi znani mi rodzice. -Rozumiem, doktorze. Coz, dziekuje panstwu za pomoc. Powinienem juz zameldowac sie nadinspektorowi. Na pewno jest ciekaw, gdzie bylem. I czego sie pan dowiedzial, pomyslal Tom. Wciaz gnebil go niepokoj. -No i co o tym sadzisz? - zapytala Julie po wyjsciu sierzanta. -Dokladnie to, co mu powiedzialem - odparl Gordon, nieco zirytowany pytaniem. - Wiem, ze Palmerowie kochaja swoje dziecko. Skoro twierdza, ze Anne-Marie zostala porwana, tak wlasnie bylo. A ty? Co myslisz? -Nie znam ich zbyt dobrze - odparla ostroznie Julie. - Leczyl ich moj ojciec, a potem zostali twoimi pacjentami. Wydaje mi sie jednak dziwne, ze ktos tak po prostu zabral dziecko z ich domu... -Lepiej tam pojade - powiedzial Tom, nie chcac przedluzac tej rozmowy. Palmerowie mieszkali w komfortowym, nowoczesnym domu na skraju wioski. Niewielkie osiedle wzniesiono na wzgorzu, w poblizu drogi do Caernarfon. Snieg na glownej drodze zaczynal juz topniec, ale boczna, wiodaca do osiedla, byla bardzo sliska. Tom byl zadowolony, ze land-rover ma naped na cztery kola. Zaparkowal przed domem Palmerow, za dwoma radiowozami. Gdy ruszyl sciezka w strone domu, drzwi frontowe otworzyly sie i pojawilo sie w nich dwoch mezczyzn. Jednym byl Walters, ktory przedstawil Gordonowi drugiego - nadinspektora Daviesa. -Coz, doktorze, sadze, ze pani Palmer przydalaby sie pomoc medyczna - powiedzial nadinspektor policji. - Jest zalamana. Tom mial wrazenie, ze Davies powiedzial to, by ocenic jego reakcje. Popatrzyl policjantowi prosto w oczy i pomyslal, ze nalezy on do doskonale znanego mu typu: wladczy, ze sklonnoscia do pomiatania innymi, uwazajacy sie za bystrzejszego, niz jest w istocie, czemu tylko sprzyjala wynikajaca ze stanowiska wladza. -Nic dziwnego - odparl zwiezle. - Czy macie juz jakies tropy, nadinspektorze? -Sprawdzamy wlasnie kobiety, o ktorych panska kolezanka powiedziala sierzantowi. Ale zwazywszy na jej opinie, nie wiazemy z tym wielkich nadziei. Zbieramy rowniez informacje w okolicznych szpitalach, czy w ciagu ostatnich tygodni trafialy tam ewentualne kandydatki na porywaczki dzieci. Poza tym niewiele mozemy zrobic. Przynajmniej na razie. Moze pan ma jakies pomysly, doktorze? -Zadnych - pokrecil glowa Gordon. - Obawiam sie jednak... - zawiesil glos. -Tak, doktorze? -Najbardziej obawiam sie, iz Anne-Marie porwal ktos naprawde nienormalny. -To znaczy prawdziwy swir - mruknal Davies. - Psychol, a nie jakas kobiecina, ktora chciala miec nowa lalke do ubierania. Zajmowalaby sie dzieckiem, az znalezlibysmy je zywe i zdrowe, jak to zwykle bywa w takich przypadkach, prawda? -Tak - przyznal niechetnie Gordon. - Myslalem o prawdziwym swirze. -Niech Bog nas od tego chroni. Takich ludzi wyjatkowo trudno wytropic, bo w ich mysleniu nie ma ladu ni skladu. Motywu zwykle brak albo jest tak zawily, ze wymyka sie normalnemu rozumieniu - powiedzial Davies. - Na szczescie mniej takich ludzi chodzi po swiecie, niz wmawiaja nam gazety, doktorze. Jest spora szansa, ze w tym przypadku nie mamy do czynienia ze swirem. -W takim razie mam nadzieje, ze szybko odnajdziecie Anne-Marie - powiedzial Tom. - A teraz przepraszam, powinienem zajrzec do moich pacjentow. Minal nadinspektora i wszedl do srodka. Czul sie nieswojo w towarzystwie Daviesa, chociaz zdawal sobie sprawe, ze nie jest to wina policjanta. Mial zamet w glowie i dreczyly go obawy, o ktorych wolal nie mowic. -Tom! Jak dobrze, ze przyjechales! - powiedzial z wyrazna ulga John Palmer, gdy Gordon wszedl do saloniku. Policjantka siedziala na kanapie obok Lucy. Pani Palmer podniosla wzrok i usmiechnela sie slabo. -Czesc, Tom - wyszeptala. -To prawdziwy koszmar. Wiem, co czujecie, i bardzo wam wspolczuje powiedzial Gordon. - Ale jestem pewny, ze policja szybko odnajdzie Anne-Marie i odda ja wam cala i zdrowa. -Chryste, mam nadzieje, ze sie nie mylisz - wybuchnal John. -Dlaczego, na milosc boska, ktos to zrobil? Cale lata czekalismy na dziecko, a kiedy tylko sie urodzilo, ktos je nam odebral... Ukryl twarz w dloniach, by stlumic szloch; zdradzalo go jednak drzenie ramion. Tom podprowadzil Johna do fotela. -Oboje potrzebujecie pomocy, zeby przez to przejsc - powiedzial. - Nie protestujcie; nie ma nic szlachetnego w niepotrzebnym cierpieniu. Bierzcie leki uspokajajace, ktore wam przepisze, i myslcie pozytywnie. Policja na pewno dolozy wszelkich staran i odnajdzie Anne-Marie. *** Trzy dni pozniej Nadinspektor Alan Davies potrafil sprawiac wrazenie bardzo subtelnego i delikatnego. Zlozyl dlonie przed soba, wychylil sie z fotela i znizyl glos do szeptu. Patrzyl na Johna i Lucy Palmerow ze szczera troska.Siedzieli naprzeciwko niego na kanapie we wnece pod oknem. Sierzant Walters przycupnal na kuchennym krzesle przy drzwiach. Uwaznie przysluchiwal sie rozmowie, ale staral sie nie rzucac w oczy, by nie zaklocac roztaczanej przez przelozonego aury wspolczucia i zrozumienia. -Co mozna jeszcze powiedziec? - spytal retorycznie John Palmer. Puscil reke zony i wykonal pelen dezorientacji gest. - Na pewno wie pan o nas wszystko, co tylko mozna: Jestesmy malzenstwem od osmiu lat i nie bylo dnia, kiedy nie marzylismy o dziecku. - Ponownie ujal dlon zony i pocalowal ja delikatnie. Zaczal mowic dalej: - Potem, Lucy zaszla w ciaze z Anne-Marie. Nasze marzenie wreszcie sie ziscilo. Wszystkie nasze modlitwy zostaly wysluchane, zdarzyl sie prawdziwy cud. Brzmi to banalnie, ale taka jest prawda. -Stalo sie to wtedy, gdy zostaliscie skierowani do kliniki profesora Thomasa w Caernarfon? -Tak. Probowalismy wszystkiego. Lekarze stracili juz nadzieje, starali sie namowic nas na adopcje. Wtedy profesor Thomas powiedzial nam, ze chce wyprobowac nowa metode sztucznego zaplodnienia. -Jaka? Palmer rzucil Daviesowi spojrzenie, ktore swiadczylo, ze uwaza, iz to naprawde nie jego sprawa. Odpowiedzial jednak: -To modyfikacja standardowej metody sztucznego zaplodnienia, zwana SCWN - srodcytoplazmatyczne wstrzykniecie nasienia. Zamiast mieszac sperme i komorki jajowe w probowce, nabiera sie pojedynczy plemnik do strzykawki z bardzo cienka igla i wstrzykuje go bezposrednio do jaja, ktore nastepnie jest implantowane do macicy. Davis pokrecil glowa i usmiechnal sie. -Zdumiewajace, do czego doszla nauka - powiedzial. -Profesor Thomas ostrzegl nas, ze z ta metoda wiaze sie pewne ryzyko, dlatego nie stosuje sie jej u wszystkich. Korzysta sie z niej tylko w wyjatkowo trudnych przypadkach, a do takich nasz sie zaliczal - przynajmniej ja bylem tego zdania. Davies spostrzegl, ze Lucy dyskretnie uscisnela ramie meza, aby w ten prosty sposob dodac mu otuchy. Palmer w odpowiedzi poklepal ja po dloni. -Czy nie obawialiscie sie tego ryzyka? - zapytal nadinspektor. -Raczej nie - Palmer wzruszyl ramionami i spojrzal na zone, ktora potrzasnela glowa. - Bylismy zdesperowani, panie nadinspektorze. Bylismy gotowi na wszystko, byle tylko miec dziecko. Davies pokiwal ze zrozumieniem glowa. -Ryzyko sie oplacilo - powiedzial. - Zaszla pani wreszcie w ciaze. -To byl najpiekniejszy dzien w moim zyciu - usmiechnela sie Lucy. - Kiedy profesor powiedzial mi, ze implant sie przyjal i bede miala dziecko, wprost pekalam z dumy. Chcialam wszystkim o tym opowiadac. Mialam ochote stawac na rogach ulic i wykrzykiwac te nowine. Pragnelam, zeby wszyscy na swiecie czuli sie rownie wspaniale. Gdy Lucy Palmer otrzasnela sie ze wspomnien, wracajac do rzeczywistosci, usmiech zniknal zjej ust, Przez chwile wydawalo sie, ze nie poradzi sobie z emocjami. John otoczyl ja ramieniem i przytulil, szepczac uspokajajace slowa do ucha. -Czy ciaza przebiegala bez zadnych komplikacji? John Palmer zmarszczyl brwi, uslyszawszy pytanie. -Przepraszam, panie nadinspektorze, ale naprawde nie rozumiem, co przebieg ciazy Lucy ma wspolnego ze zniknieciem naszej corki - wtracil sie. -Niech pan okaze troche cierpliwosci, dobrze? Lucy wzruszyla ramionami, - Kilka razy myslalam, ze moge stracic dziecko - mialam niewielkie krwawienia w trzecim miesiacu - ale chyba nie dzialo sie nic szczegolnie niezwyklego. -Poranne nudnosci? Apetyt na dziwaczne potrawy? -Niech pan poslucha, nadinspektorze, naprawde... Davies podniosl reke, wciaz patrzac na Lucy. Palmer zamilkl. -Rzeczywiscie, mialam mdlosci i nabralam apetytu na kanapki z tunczykiem, czerwonymi buraczkami i dzemem. Nie rozumiem jednak, co to ma wspolnego z porwaniem Anne-Marie. Dlaczego zadaje pan te pytania, nadinspektorze? - spytala nieco zdenerwowana Lucy. Davies zamyslil sie. -Staram sie po prostu zrozumiec, co czula pani do dziecka w czasie ciazy - powiedzial po chwili. Zapadlo niezreczne milczenie. Zdawalo sie trwac w nieskonczonosc. Wreszcie Lucy zapytala zimnym tonem: -Co czulam do dziecka, inspektorze? A jak pan mysli? Co czuje przyszla matka, kiedy jest w ciazy? Anne-Marie byla dla mnie najwazniejsza na swiecie. Kochalam ja bez reszty, tak jak teraz. Davies wzniosl dlonie w uspokajajacym gescie. -Oczywiscie. Przepraszam, prawdopodobnie zle sie wyrazilem. Chodzilo mi o to, ze ciaza czasem wywoluje u kobiety zmiany. Niewytlumaczalne psychologiczne zmiany. - Palmerowie spojrzeli na niego ze zdziwieniem. - Zdarzaja sie uczucia odrazy, a czasem nawet... nienawisci - dokonczyl policjant, nie odrywajac wzroku od malzonkow. -Nie bylo ani jednej chwili, w ktorej czulabym nienawisc do mojej coreczki, inspektorze - powiedziala Lucy. -Rozumiem - odparl spokojnie Davies. - A zatem Anne-Marie urodzila sie trzy miesiace temu, czternastego grudnia, w szpitalu w Caernarfon? -Tak. -Przyszla jednak na swiat z powaznymi wadami. John Palmer skrzywil sie i nerwowo potarl czolo. Lucy wbila wzrok w podloge. Slowa policjanta zawisly w powietrzu jak posepne wyzwanie. -Nasze dziecko jest kaleka, nadinspektorze. Stracilo nogi w wyniku zabiegu chirurgicznego, niezbednego dla ocalenia jej zycia. Do czego pan zmierza, jesli wolno zapytac? - powiedzial John Palmer, gdy odzyskal panowanie nad soba; jego ton swiadczyl, ze za wszelka cene stara sie zachowac uprzejmosc. -Bez nog - Davies powoli potrzasnal glowa. - Biedactwo nie bedzie mialo latwego zycia. -Nonsens! Poza tym co, na milosc boska, ma wspolnego kalectwo naszej corki z dochodzeniem w sprawie jej porwania? - spytal Palmer kategorycznym tonem. Davies zignorowal jego slowa. -O ile mi wiadomo, wyrzekla sie pani corki tuz po porodzie wlasnie z powodu jej kalectwa - powiedzial z naciskiem. Lucy ukryla twarz w dloniach i zaczela szlochac. John otoczyl ja ramieniem. -Obydwoje bylismy wytraceni z rownowagi - powiedzial przez zacisniete zeby. - Bylo to dla nas calkowite zaskoczenie. Nikt nas nie ostrzegl, ze z Anne-Marie jest cos nie w porzadku. -Wydawalo mi sie, ze mozna dzis przewidziec praktycznie kazda wade - powiedzial kwasno Davies. -Badania kontrolne plodu nie wykazaly wad rozwojowych kosci nog. -Rozumiem, prosze pana. -Na pewno moze pan rowniez zrozumiec, ze minelo troche czasu, zanim pogodzilismy sie ze stanem Anne-Marie. Ale to wszystko, czego potrzebowalismy: troche czasu. Sadze, ze wiekszosc ludzi w takim polozeniu zachowalaby sie podobnie. -Tak wiec poczatkowo nie chciala pani miec do czynienia z corka, pani Palmer - powtorzyl Davies. - Zgadza sie? Twierdzila pani, ze nie bedzie sie nia zajmowac. Zadala pani od pielegniarek, by jej pani nie dawano. "Zabierzcie mi ja sprzed oczu" - takich slow pani uzyla. -Na milosc boska, dlaczego pan nas tak dreczy! - zawolal gniewnie John Palmer. - Juz panu powiedzialem, ze bylismy wytraceni z rownowagi. Przezylismy ogromny wstrzas. Potrzebowalismy czasu, zeby sie z tym pogodzic. -Z tym, prosze pana? -Z sytuacja! - krzyknal Palmer. - Ile razy mam powtarzac, ze bylismy zszokowani? Potrzebowalismy pomocy i ja otrzymalismy. -Prosze, niech pan kontynuuje. Palmer zaczerpnal gleboko tchu, jakby nie zamierzal mowic nic wiecej. -Personel kliniki byl bardzo wyrozumialy - podjal wreszcie. -Pielegniarki przescigaly sie w uprzejmosci. Lucy przeszla cykl spotkan psycho-terapeutycznych, co jej niezmiernie pomoglo. Profesor Thomas skontaktowal nas z organizacja samopomocy, prowadzona przez wspanialych ludzi. Takich, ktorzy potrafia przywrocic wiare w ludzka nature i w porownaniu z ktorymi nie wypada pan najlepiej. Profesor Thomas skontaktowal nas rowniez z rodzicami bedacymi w takim samym polozeniu, dzieki czemu nie czulismy sie osamotnieni. Szybko pogodzilismy sie ze stanem naszej corki, nadinspektorze. Przestalismy traktowac ja jak kaleke. Teraz jest po prostu nasza Anne-Marie i bardzo ja kochamy. W oczach Palmera pojawily sie lzy. Davies przetrawial przez kilka chwil to, co uslyszal. -Jaki czlowiek, pana zdaniem, bylby zdolny uprowadzic wasza corke? - zapytal wreszcie. -A skad mam wiedziec, do diabla?! - zawolal John. - To wasza robota, czy nie? Dlaczego, zamiast szukac naszego dziecka, siedzicie na tylkach i zadajecie te cholerne, idiotyczne pytania? -Davies zniosl zarzut obojetnie. Niezadowolony z przedluzajacego sie milczenia, Palmer dodal: - Zwykle robia to kobiety, ktore maja powazne problemy, prawda? Ktos, kto stracil wlasne dziecko... cos w tym rodzaju... -Nie spodziewa sie pan zatem zadania okupu? Palmer byl najwyrazniej zaskoczony tym pytaniem. -Nie jestesmy bogaci. Nikt przy zdrowych zmyslach nie pokusilby sie o porwanie naszej corki dla pieniedzy. -Nie jest pan nawet kierownikiem banku - dodal Davies, a widzac zdziwienie na twarzy Palmera, wyjasnil: - Nie zajmuje pan stanowiska umozliwiajacego porywaczom dobranie sie do pieniedzy innych ludzi. -Jestem tylko nauczycielem przedmiotow scislych. Zarabiam dwadziescia dwa tysiace funtow rocznie. Mam piecdziesiat tysiecy funtow hipoteki i trzyletni samochod, kupiony na kredyt. -A pani? -Tez bylam nauczycielka, ale po urodzeniu corki zrezygnowalam z pracy. Prowadzilam zajecia z nauk nowozytnych. -Za moich czasow tego nie bylo - usmiechnal sie Davies. - Mimo to nie podejrzewam, by mogla pani duzo zarabiac. -Oczywiscie, ze nie - odpalila Lucy. -Zatem, jak sam pan powiedzial, nikt przy zdrowych zmyslach nie chcialby porwac waszej corki... Dla pieniedzy - dokonczyl Palmer. -A z innego powodu? -Do czego pan zmierza? - widac bylo, ze John z trudem panuje nad soba. -Anne-Marie jest obciazona powaznym kalectwem. -I co z tego? Dlaczego rozwazamy, czy to mialo sens, skoro moja corka juz zostala porwana? Uprowadzono ja trzy dni temu i od tego czasu umieramy ze strachu. -Rzeczywiscie, prosze pana - powiedzial Davies z namyslem. -Co to ma znaczyc? Davies zmarszczyl czolo, jakby zmagal sie z jakims powaznym problemem. -Widzi pan, trudno mi w to wszystko uwierzyc - wyjasnil. - Z calym szacunkiem, za nic nie potrafie pojac, dlaczego ktos mialby porywac kalekie niemowle. -Jak pan smie! - krzyknela Lucy. -Chodzi mi po prostu o to, ze dokadkolwiek byja zabrano, mozna ja bez trudu zidentyfikowac, pani Palmer. -Na milosc boska, czlowieku, dlaczego sie pan tego czepia? Motywy sa nieistotne. Ktos porwal Anne-Marie, wiec moze wreszcie cos zrobicie, zeby ja odnalezc?! Davies patrzyl przez kilka chwil na swoje stopy. -Obawiam sie, ze to moze byc niemozliwe, prosze pana - powiedzial wreszcie. W saloniku zapanowalo przygnebiajace milczenie. -Dlaczego niemozliwe? - spytal w koncu John. -Poniewaz uwazam, ze ona juz nie zyje, prosze pana - odpowiedzial Davies z naglym chlodem, patrzac Palmerowi prosto w oczy. - Sadze tez, ze pan i panska zona odpowiadacie za jej smierc. Uwazam, ze perspektywa wychowywania obciazonego powaznym kalectwem dziecka byla dla was nie do zniesienia, wiec wzieliscie sprawy w swoje rece. Wymysliliscie wlasne rozwiazanie problemu. -To bzdura! - jeknal John. Lucy otworzyla szeroko oczy z niedowierzania. Probowala wymyslic jakas odpowiedz, ale zadne slowa nie przychodzily jej do glowy. Byla oniemiala ze zgrozy. Nadinspektor wyjal z kieszeni zlozony dokument. -Mam tu nakaz przeszukania waszego domu i posesji - oswiadczyl. Odwrocil sie do Waltersa i skinal glowa. Sierzant wstal i wyszedl z pokoju. Zapadla cisza, jednak tylko na kilka sekund. Walters otworzyl frontowe drzwi. Z korytarza rozlegly sie polecenia, wydawane rewidujacej ekipie. Slowa "poruszcie niebo i ziemie", wyizolowane z ogolnego rumoru, przerwaly wreszcie panujacy w saloniku czar John Palmer wstal. -To szalenstwo, szalenstwo, szalenstwo - powtarzal lamiacym sie glosem. Krazyl po pokoju, bezradnie gestykulujac. Lucy siedziala nieruchomo, patrzac przed siebie nieobecnym wzrokiem. Nie zwracala uwagi na to, co dzialo sie wokol niej. Davies zawolal policjantke, ktora czuwala nad nia od znikniecia Anne-Marie. Kobieta weszla do saloniku, ale nie usiadla obok Lucy. Stanela nieopodal kanapy. Z zewnatrz dobiegl odglos zapuszczanego silnika duzej mocy. John Palmer podszedl do okna i wyjrzal. U wylotu krotkiego podjazdu stala zolta koparka marki JCB; kierowca rozmawial z dwoma funkcjonariuszami. Palmer popatrzyl na nadinspektora. -Co to ma znaczyc, do diabla? - spytal. -Przeszukujemy rowniez ogrod - odparl Davies. Palmer z niedowierzaniem obserwowal ruszajaca koparke. Wielkie kola zmiazdzyly kilka betonowych plyt, ktore niedostatecznie podsypal piachem, gdy zeszlego lata ukladal chodnik. Potezna maszyna potoczyla sie za rog domu, otoczona klebami niebieskiego dymu z rury wydechowej. John i Lucy Palmer siedzieli na kanapie, pograzeni w prywatnym piekle, podczas gdy obcy mezczyzni pladrowali ich dom i rujnowali ogrod. Slowa przestaly byc do czegokolwiek przydatne. Milczeli wiec, kiedy policjanci wchodzili do saloniku i skladali Daviesowi meldunki. -Nic na gorze, panie nadinspektorze. -Strych czysty. -Nic w piwnicy, panie nadinspektorze. W koncu John Palmer znalazl dosc odwagi, by popatrzec na Daviesa z nieskrywana pogarda. -Moze zakonczy pan wreszcie to przedstawienie i zostawi nas w spokoju? - powiedzial. -Wszystko w swoim czasie, prosze pana - odparl Davies. Kilka minut pozniej wszedl do pokoju konstabl w ciemnoniebieskim kombinezonie i zabloconych gumiakach. Nie zwracal uwagi, ze pozostawia na dywanie mokre slady. -Mozna prosic na slowo, panie nadinspektorze? Davies wyszedl. Wrocil po dziesieciu minutach i stanal naprzeciwko Palmerow. -Juz po wszystkim. Znalezlismy ja - oswiadczyl. -Niech pan nie plecie bzdur! Jak mogliscie ja znalezc? Pan klamie! - zawolal John, zrywajac sie na rowne nogi. Lucy krzyknela i rzucila sie na oslep w strone drzwi. Wypadla z pokoju, zanim zaskoczony konstabl zdolal ja zatrzymac. -Zatrzymajcie ja! - zawolal Davies, ale Lucy wybiegla juz z domu. Mniej wiecej dwadziescia metrow za budynkiem rozstawiano plocienne parawany wokol wykopanego w ogrodzie dolu. Dwaj funkcjonariusze probowali zatrzymac Lucy, zdazyla jednak zobaczyc, co lezalo w plytkim zaglebieniu. Na chwile wszyscy zamarli jak w upozowanej scenie, az wreszcie z gardla Lucy wydobyl sie szarpiacy nerwy wrzask. Stracila przytomnosc i osunela sie na ziemie u stop policjantow. Davies i Palmer doszli do dolu. John utkwil wzrok w drobnym, beznogim cialku. Lezalo w blocie miedzy nogami policjanta w gumiakach, ktory wszedl do wykopu, byje z niego wyciagnac. John potrzasnal glowa, jakby nie mogl uwierzyc wlasnym oczom. Wpatrywal sie w zwloki, nie zwracajac uwagi na to, co dzialo sie wokol niego, nawet na nieprzytomna zone. Zajela sie nia policjantka; uklekla przy Lucy i starala sie ja ocucic. Do Palmera najwyrazniej nie docieraly gniewne pomruki czlonkow rewidujacej dom ekipy. Podszedl do skraju wykopu i przykucnal. Davies dal znac spojrzeniem policjantom, by zostawili go w spokoju. Zapytal policjantke, czy Lucy Palmer mozna juz przedstawic przyslugujace jej prawa. -Nie - powiedzial John, odwracajac sie w strone nadinspektora. - Zostawcie Lucy w spokoju. Nie miala z tym nic wspolnego. To ja. Ja to zrobilem. Przykro mi, ale nie moglem juz tego zniesc. - Gdy dwaj funkcjonariusze ujeli go pod rece, John Palmer zajrzal do wykopu i powiedzial ze smutkiem: - Przepraszam, kochanie. Lucy Palmer wciaz byla nieprzytomna, kiedy go odprowadzano. -No i co o tym sadzisz? - zapytal Davies sierzanta, gdy wracali na posterunek. -Cholernie nieprzyjemna sprawa - odrzekl Walters. -Zartujesz? Wlasnie ja wyjasnilismy. -Ale trudno czuc satysfakcje, prawda, panie nadinspektorze? Przeciez nie zatrzymalismy jakiegos groznego mordercy. -Czyzby? Sad bedzie innego zdania. -Pewnie tak. Moze wlasnie dlatego trudno o satysfakcje. Zal mi Palmerow, a panu? Ich modlitwy zostaly wysluchane. Byli bardzo szczesliwi, ale wszystko sie popsulo. Urodzilo sie im takie dziecko i wszystko skonczylo sie tragedia. -A teraz zacznie sie prawdziwy cyrk, zobaczysz - powiedzial Davies. - Nawiedzeni kaznodzieje, lobby inwalidow, zwolennicy eutanazji - wszyscy beda podbijali swoje bebenki. Pomysl jednak i o pozytywnych stronach sytuacji: wlasnie rozwiazalismy sprawe porwania i morderstwa. Niezle jak na dzien pracy, prawda? *** We wtorek po poludniu Gordona wezwano do miejscowego sklepu, gdzie zemdlala jakas kobieta w srednim wieku. Odzyskala przytomnosc, zanim tam dotarl, co zajelo mu niecale piec minut.Biegl tak szybko, ze az dostal zadyszki. Oprzytomniala kobieta wciaz siedziala na podlodze, oparta plecami o lade. Jedna ze sprzedawczyn kleczala obok niej ze szklanka wody na wszelki wypadek, a w dyskretnej odleglosci stala grupka gapiow. -Nagle zrobilo mi sie slabo, panie doktorze - powiedziala kobieta. Tom poznal pacjentke - byla to Ida Marsh, zarabiajaca sprzataniem w wiosce. Palmerowie tez korzystali zjej uslug. -Niech mi pani dokladnie opowie, co sie stalo. -To pewnie przez te opary, panie doktorze. Zakrecilo mi sie od nich w glowie przy pracy. -Jakie opary? -Sprzatalam salon w domu w Aberlyn, gdzie chodze we wtorki rano, kiedy ni z tego, ni z owego zrobilo mi sie jakos dziwnie. Moze dlatego, ze nigdy nie otwiera sie tam okien. Dom zwykle stoi pusty, ale czyms tam smierdzi. Zrobilo mi sie od tego niedobrze. Powiedzialam o tym czlowiekowi, ktory tam zamieszkal. Przeprosil i tlumaczyl sie, ze to srodek do usuwania farby, ktorym czyscil stara komode. -Kto to taki? -Lokator Peggy Grant. Wynajela dom na Beach Road na czas wyjazdu do Australii, do syna i jego rodziny. Mily czlowiek, Anglik, ale dzentelmen. Pracuje w Caernarfon. -Srodki do usuwania farb bywaja szkodliwe, zwlaszcza w zamknietych pomieszczeniach - orzekl Tom. -Wysiadlam z autobusu i wpadlam do sklepu, bo chcialam kupic butelke lemoniady, zeby pozbyc sie nieprzyjemnego posmaku w ustach. Nagle zrobilo mi sie ciemno przed oczami. Zrobilam z siebie kompletna idiotke. -Nonsens - zaprzeczyl Tom, by dodac kobiecie otuchy. - Kazdemu moglo sie to przydarzyc. Na pewno nie stalo sie nic wiecej? Nie przemeczala sie pani ostatnio? Chodzi mi o to, czy nie brala pani za duzo domow do sprzatania? -Wcale nie, panie doktorze. Z jednego nawet zrezygnowalam. Papcio nie chcial, zebym chodzila do Palmerow. Kobiety wymienily znaczace spojrzenia; dobiegl z ich strony szmer aprobaty. Tom poczul irytacje, chociaz zdawal sobie sprawe, ze w ciagu ostatnich kilku dni plotki szerzyly sie w wiosce jak ogien na stepie. Julie powiedziala mu, ze slyszala, jak o Palmerach rozprawiano w poniedzialek rano w banku. -Zapamietajcie moje slowa, tego dziecka nikt nigdy nie porwal - stwierdzila tonem wyroczni jedna z kobiet. -Moze powinna sie pani podzielic swoimi wiadomosciami z policja, pani Jones - warknal Gordon na kobiete, zone miejscowego rzeznika. -Nie sadze, zebym musiala, panie doktorze - odciela sie. - Byli u nich dzisiaj po poludniu, i to duza grupa. -To znaczy? -Poczekamy, zobaczymy, prawda? - stwierdzila Freda Jones z porozumiewawczym usmiechem. Zapiela najwyzszy guzik palta i popatrzyla na swe towarzyszki, szukajac u nich poparcia. -Kto chcialby porywac dziecko... no, takie dziecko - dorzucila jedna z kobiet. -Bez sensu, jesli chcecie znac moje zdanie. -To tylko kwestia czasu, zanim znajda cialo. Zobaczycie, okaze sie, ze nie bylo zadnego porwania. -Nie zapominajcie, ze oboje zyli w wielkim stresie. Zasluguja na wspolczucie. -Bzdura - upierala sie Freda Jones. - Pan Bog mial swoj cel, ze to biedactwo przyszlo na swiat. -Pewnie tak. -A moze wszystkie powinniscie pohamowac swoje zlosliwe jezyki? - wybuchnal Gordon. -Prosze, prosze - zjezyla sie Freda Jones. - Nie powinien pan tak sie do nas odnosic. Mowimy tylko to, co dla wszystkich jest oczywiste. Dla wszystkich z wyjatkiem pana, doktorze. Tym razem Tom ugryzl sie w jezyk i wrocil do badania Idy Marsh. Gdy skonczyl, pomogl jej wstac. -Wszystko w porzadku - powiedzial. - Nie sadze, zeby pojawily sie jakies problemy. Jesli jednak cos sie zdarzy, prosze zadzwonic do osrodka. -Dziekuje, panie doktorze. Jestem pewna, ze to wina tych oparow - odrzekla Ida Marsh bez przekonania, jak gdyby nie chciala narazic sie przyjaciolkom zbyt wylewnymi podziekowaniami. Tom zamknal torbe i skinal glowa grupce kobiet. -Do widzenia, szanowne panie. Schodzac po prowadzacych do portu stopniach, wciaz myslal o rozmowie kobiet w sklepie. Martwil sie zwlaszcza tym, co powiedziala Freda Jones. Informacja o wizycie policji w domu Palmerow brzmiala zlowieszczo. Widok sierzanta Waltersa pod domem nie poprawil Gordonowi humoru. Policjant mial powazna mine i nie usmiechnal sie, gdy Tom podszedl do niego. -Znalezliscie ja? Nic sie jej nie stalo, prawda? - zapytal Gordon z nadzieja. -Niestety, mam zle wiadomosci. Dziewczynka nie zyje, panie doktorze. Odnalezlismy ja dzisiaj po poludniu. -Och, Boze, nie! - Tom poczul przerazliwy smutek. - Ze tez musialo sie zdarzyc cos tak koszmarnego. Chryste, na swiecie jest pelno zwyrodnialych oblakancow. Wiecie, jak do tego doszlo? Gdzie ja znalezliscie? -Zostala zakopana w ogrodzie Palmerow. John Palmer przyznal sie do zamordowania swojej corki. Tom mial wrazenie, ze sie przeslyszal. Popatrzyl na Waltersa z niedowierzaniem. -John przyznal sie do zamordowania Anne-Marie? - powtorzyl. -To najwieksza bzdura, jaka kiedykolwiek slyszalem. Po prostu nie moge w to uwierzyc! John kochal to dziecko. Oboje je kochali. Nie, nie uwierze w to! Jezeli wobec kogokolwiek mozna uzyc okreslenia "dobry chrzescijanin", to wlasnie wobec Johna Palmera. -Coz, panski dobry chrzescijanin przyznal sie do zamordowania wlasnej corki i pogrzebania jej w swoim ogrodzie - powiedzial Walters. - Jesli o nas chodzi, niczego wiecej nie potrzebujemy. -Jak to zrobil? - zapytal cicho Tom. -Jeszcze nie wiemy. Ekipa kryminalistyczna nie skonczyla badania miejsca zbrodni, a patolog przeprowadzi sekcje dzis wieczorem. Cialo bylo w zlym stanie, uleglo znacznemu rozkladowi. -Przeciez nie mogla tam lezec dluzej niz kilka dni - zdziwil sie Tom. -Moze to skutek pogody albo warunkow glebowych - zasugerowal Walters. Gordon pomyslal, ze zwazywszy na niskie temperatury, powinno zajsc cos wrecz przeciwnego - rozklad winien ulec spowolnieniu. Nie powiedzial tego glosno, nie mogl mowic na ten temat. -Gdzie jest Lucy? - spytal. -Pani Palmer zemdlala, gdy znaleziono dziecko. Teraz jest u swojej zameznej siostry w Bangor. -Moge zobaczyc sie z Johnem? -Obawiam sie, ze nie. Na razie wciaz przesluchuje go nadinspektor Davies. Tom skinal glowa. -Bylibysmy wdzieczni, gdyby zechcial pan ocenic stan umyslu Johna Palmera w ciagu ostatnich kilku tygodni - dodal Walters. - Jako jego lekarz rodzinny moze pan to najlepiej ocenic. - Oczywiscie, jesli widywal sie pan z nim w tym okresie. -Stan jego umyslu? - powtorzyl Gordon. -Czy przezywal silny stres? Czy wydawal sie zmartwiony, zle sypial, chodzi o rzeczy tego rodzaju. Tom powoli pokrecil glowa. -Spotkalem sie z nim kilka razy w ciagu ostatnich dwoch tygodni, ale na gruncie towarzyskim, nie zawodowym. Odpowiedz na panskie pytanie brzmi: nie, nie wydawal sie zestresowany. Poza tym wciaz uwazam za niemozliwe, ze zrobil to, co mu pan zarzuca. -To nie ja tak twierdze, lecz on. Sam sie przyznal, doktorze. -Oboje przepadali za tym dzieckiem. John nawet bardziej niz Lucy. Patrzyli na siebie przez chwile, zanim Walters zadal wiszace w powietrzu pytanie: -Czy pana zdaniem mogl sie przyznac, zeby chronic zone? -Nie wiem, juz nic nie wiem - odparl Gordon. - Przykro mi, ze wciaz powtarzam to samo, ale po prostu nie potrafie uwierzyc, by ktorekolwiek z nich bylo zdolne do czegos takiego. -Moze kalectwo dziecka mialo na nich wiekszy wplyw, niz pan sadzil - zasugerowal Walters. - To musialo byc dla nich bardzo trudne. Taka sytuacja moze dopiec kazdemu, sprawic, ze caly swiat wydaje sie wrogi. -Nie da sie zaprzeczyc, ze Anne-Marie byla obciazona powaznym inwalidztwem - przyznal Tom - ale John i Lucy kochali swoje dziecko. Nie udawali. Nie mozna symulowac takiego uczucia. -Jest pan tego pewny co do obojga z nich? -Tak - odparl Tom po chwili namyslu, ktora nie umknela uwagi Waltersa. -A wiec nie jest pan... calkowicie pewny? - spytal. -Nie, jestem pewny. -Czy Palmerowie wiedzieli, dlaczego dziecko urodzilo sie z taka wada? -Niczyja wina. Zrzadzenie losu. -Moim zdaniem nieco zbyt okrutne - skomentowal Walters. -To znaczy? -Bardzo chcieli miec dziecko, a spotkalo ich cos takiego. Wydaje sie to niesprawiedliwe. Zaslugiwali na wiecej szczescia po tym, co przeszli. -Zaslugiwali, do diabla - przytaknal Tom; sierzant mial racje. -Chyba nie bylo tu zadnego zwiazku, prawda? Chodzi mi o trudnosci z poczeciem i kalectwo dziecka. -O ile mi wiadomo, nie. -Zgodzi sie pan, doktorze, ze dziecko mialo marne perspektywy. Mysle o edukacji, zdobyciu pracy i tak dalej. O jakosci zycia, tak to sie chyba nazywa. -Jestem innego zdania - stwierdzil zdecydowanie Gordon. - Anne-Marie nie miala nog, wiec byla skazana na wozek inwalidzki. Ale wielu ludzi mimo to wiedzie owocne zycie. -Moze pan o takich slyszal - odparl ponuro Walters. Tom popatrzyl na niego pytajaco. - Moj przyjaciel ze szkoly skonczyl na wozku po wypadku przy grze w rugby. Byl bardzo sprawny, swietnie sobie radzil w roznych sportach. Pierwszorzedny sprinter i tak dalej. W koncu odebral sobie zycie, bo nie mogl tego zniesc. No coz, kazdemu to, co ma pisane. Niektorzy wytrzymuja, inni nie. -Pewnie tak - Tom czul sie coraz bardziej przygnebiony. -No, musze, juz isc - powiedzial Walters. -Jak pan mysli, bede mogl zobaczyc cialo? - zapytal Gordon. -Musi pan o to zapytac policyjnego patologa, doktorze - odpowiedzial najwyrazniej zaskoczony Walters. -To Charles French, prawda? -Pewnie wlasnie w tej chwili jedzie do kostnicy - przytaknal sierzant. Odszedl, a Gordon ruszyl z powrotem do osrodka po numer do laboratorium kryminalistycznego. Dostrzegl smuge swiatla pod drzwiami. Oznaczalo to, ze Julie jeszcze nie wyszla. -To tylko ja! - zawolal Tom; lekarka na pewno uslyszala otwieranie frontowych drzwi. - Zasiedzialas sie? -Papierkowa robota - odparla Julie. - Nie moglam jej dluzej odkladac. Tom wszedl do jej gabinetu. Julie przekladala plik rzadowych formularzy na blacie mahoniowego biurka. Po smierci ojca zachowala gabinet w niezmienionym stanie. Dominowaly ciemne drewno i skora, a na parapecie stal stary mosiezny mikroskop, bardziej dekoracyjny niz praktyczny. -Gdzie sie podzialy G-49, do diabla? - zapytala Julia zniecierpliwionym tonem. Tom nie odpowiedzial, wiec Julie podniosla glowe. - Wszystko w porzadku? - zawiesila glos, bo zorientowala sie, ze najwyrazniej bylo inaczej. - Co sie stalo? -Policja odnalazla Anne-Marie Palmer. Nie zyje. John Palmer przyznal sie do jej zamordowania. -O moj Boze! To straszne. -Niewiarygodne - Tom potrzasnal glowa. - Przyszedlem po numer do laboratorium kryminalistycznego. Chce zobaczyc - cialo. -Po co? - spytala ze zdziwieniem. -Moze dzieki temu latwiej pogodze sie z tym, co sie stalo. Na razie wszystko wydaje mi sie jakas koszmarna pomylka, Nie uwierze, ze to malenstwo nie zyje, dopoki nie zobacze go na wlasne oczy. -Powiedzieli ci, jak Palmer to zrobil? -Jeszcze nie wiedza. Gdyby wzial ja na rece i lagodnie zadusil, wyplakujac przy tym oczy, moze zdolalbym to zaakceptowac. Ale nawet wtedy... A gdyby zrobil to w jakikolwiek inny sposob? Nie, na pewno nie John Palmer. -Mam ten numer - powiedziala Julie. Otworzyla szuflade i wyjela z niej notatnik. Zapisala numer na samoprzylepnej karteczce i podala Tomowi. - Moge ci jeszcze w czyms pomoc? - spytala. -Wracaj do pracy. Zadzwonie i dowiem sie, czy moge zobaczyc cialo. Potem pojade do Bangor, do Lucy. Pewnie przyda sie jej pomoc. -Cos mi mowi, ze do wieczora te wiesci rozejda sie po Felinbach i od tej chwili bedzie mnostwo gadania i placzu - westchnela Julie. -Przestaniemy byc dziura zabita dechami - powiedzial Tom zrezygnowanym tonem. - Trafimy na pierwsze strony gazet. -Myslisz, ze prasa dowiedziala sie juz o tej sprawie? -Jezeli jeszcze nie, to na pewno wkrotce sie dowie. Jutro rano wszyscy beda o tym czytac przy sniadaniu. -Taka historia wywola emocje - stwierdzila ze smutkiem Julie. - Kazdy bedzie mial swoje zdanie na ten temat. -Wiele zalezy od tego, jak zostanie potraktowana. Jezeli prasa i telewizja okaza wspolczucie rodzicom, to nic nam nie grozi. Jesli jednak beda tropic sensacje, to czekaja nas ciezkie chwile. -"Zzyta spolecznosc wstrzasnieta morderstwem dziecka" - zaintonowala Julie. - "Smierc niemowlecia wstrzasa senna wioska". "Ojciec morduje kalekie dziecko". -Nic na to nie poradzimy - mruknal Tom. Pozegnal Julie i przeszedl do swojego gabinetu. Wybral numer laboratorium kryminalistycznego. Przedstawil sie i zapytal, gdzie jest cialo Anne-Marie Palmer. -Przewieziono ja do szpitala Ysbyty Gwynedd w Bangor. Doktor French przeprowadzi sekcje dzis wieczorem. -Wiadomo dokladnie, kiedy? -Mysle, ze juz zaczal. Tom nastawil aparat na przelaczanie zgloszen na jego telefon komorkowy i poszedl do samochodu. Bangor bylo oddalone od Felinbach o niespelna dziesiec kilometrow. Szpital Ysbyty Gwynedd znajdowal sie na wzgorzu, nieopodal glownej drogi biegnacej ze wschodu na zachod przez polnocna Walie. Na parkingu staly dwa radiowozy, wiec Gordon nie zdziwil sie, gdy zobaczyl kilku policjantow przed drzwiami Oddzialu Patologii. -Czy doktor French juz zaczal? - zapytal. -Przed kilkoma minutami. Tom wszedl do srodka, zapukal do drzwi sali sekcyjnej i otworzyl je, nie czekajac na zaproszenie. Doktor French podniosl wzrok znad stolu. Stojacy obok niego dwaj policjanci w cywilu rowniez popatrzyli na Gordona. -Jestem Tom Gordon, lekarz rodzinny Palmerow z Felinbach. Mam nadzieje, ze nie przeszkadzam? -Chyba nie - odparl French, chociaz nie wygladal na zachwyconego. -Wydaje mi sie, ze spotkalismy sie kilka razy na regionalnych seminariach - powiedzial Tom. -Naprawde? - mruknal French obojetnym tonem. Tom skinal glowa dwom pozostalym mezczyznom. Jednym z nich byl nadinspektor Davies, drugi zostal przedstawiony Gordonowi jako detektyw inspektor Lawrence. -Przykra sprawa - powiedzial Tom. Policjanci mrukneli cos niewyraznie. French skupial sie na swojej robocie. Tom podszedl do stolu i spojrzal na cialo. Nie zdolal powstrzymac westchnienia odrazy. Poczul zazenowanie, ze zachowuje sie tak nieprofesjonalnie. -Rzeczywiscie nie wyglada najlepiej - powiedzial zimno French. -Co za lotr - mruknal Davies. - Dlaczego to zrobil? -Czegos tu nie rozumiem - rzekl Tom. - Przeciez ona nie zyje dopiero od trzech dni. -Wykapal ja w kwasie - powiedzial French. - Solnym, o ile sie nie myle. Wciaz go czuc. Tom podszedl blizej i pochylil sie nad cialem. Poczul won kwasu. -Zgadza sie - powiedzial. - Czy to utrudni ustalenie przyczyny smierci? -Nie tylko utrudni, uniemozliwi - odparl French. - Dobrze, ze sie przyznal. Niech pan popatrzy, jak to strasznie wyglada. -Pewnie probowal sie jej pozbyc przy uzyciu kwasu, a potem sie rozmyslil i w koncu ja zakopal - mruknal Davies z niesmakiem. -Wlasne dziecko, na milosc boska. -John Palmer tego nie zrobil - powiedzial Gordon, wciaz wpatrujac sie w cialo. - Znam go i wiem, ze nie bylby zdolny do czegos takiego. -Gdybym dostawal funta za kazdym razem, kiedy to slysze, bylbym bardzo bogaty - odparl Davies. -Ale kwas solny... -Palmer uczy przedmiotow scislych. Bez trudu mogl zdobyc kwas - powiedzial Davies. - O ile dobrze pamietam, wykorzystuje sie go w starym eksperymencie z kawalkami marmuru. French odsunal sie od stolu. -Szczerze mowiac, nie sadze, zebym zdolal cos wiecej stwierdzic - orzekl. - Cialo jest zbyt przezarte kwasem. -Jezu! - westchnal nadinspektor. - Ale nie przejmuj sie. Moze skurczybyk bedzie na tyle uprzejmy, zeby nam powiedziec, jak ja wykonczyl. -Jesli to on... - Dodal patolog. Tomowi przemknelo przez glowe, ze French znalazl powody, by watpic w wine Palmera, ale po chwili uswiadomil sobie ze zgroza, ze patologowi chodzilo o cos zupelnie innego. Davies w lot zrozumial jego intencje. -Czy sugeruje pan, ze to kwas byl przyczyna smierci? -Nie jestem w stanie tego stwierdzic - odparl French, unoszac dlonie. - Ale skoro nie znamy rzeczywistej przyczyny zgonu... -Na milosc boska, John Palmer za nic w swiecie nie wrzucilby swojego dziecka do kwasu, a juz na pewno nie zywego! - powiedzial gniewnie Tom. Davies i Lawrence nie odpowiedzieli, ich milczenie bylo jednak dostatecznie wymowne. Tom wyszedl z sali sekcyjnej. Wzial kilka glebokich wdechow, by pozbyc sie zapachu smierci i formaliny Czul sie kompletnie zdezorientowany. Nie potrafil uwierzyc, ze John Palmer zamordowal Anne-Marie, nawet jesli sie do tego przyznal. Ale przeciez ktos musial to zrobic. Po wykluczeniu Lucy Palmer - a jej nie bral pod uwage - pozostawal scenariusz, wedlug ktorego dziecko porwal ktos obcy. Zamordowal je i po nieskutecznej probie rozpuszczenia szczatkow w kwasie zakopal w ogrodzie za domem Palmerow. Ta wersja tez nie miala sensu; nic dziwnego, ze policja nie traktowala jej jako prawdopodobnej alternatywy. Gordon wsiadl do land-rovera i pojechal zobaczyc sie z Lucy Palmer. Jej siostra mieszkala w malym domku z tarasem przy Sackville Street, waskiej uliczce biegnacej za biblioteka naukowa uniwersytetu w Bangor. Nie znalazl tam miejsca na postoj, wiec zostawil samochod na parkingu uczelni. Przy wjezdzie widnialy ostrzezenia dla osob bez przepustek, ale Tom uznal, ze w sobotni wieczor nie kreci sie tu wielu naukowcow. Na energiczne stukanie do drzwi odpowiedziala atrakcyjna kobieta w wieku okolo trzydziestu pieciu lat z niedbale przerzucona przez ramie sciereczka do naczyn. -Jesli sprzedaje pan podwojne szyby, nie jestesmy zainteresowani - powiedziala zdecydowanie. -Nazywam sie Tom Gordon, jestem lekarzem rodzinnym Lucy. Pomyslalem, ze moze zdolam w czyms pomoc. -Och, przepraszam - odparla kobieta z usmiechem. - Dobrze, ze pan przyszedl. Nazywam sie Gina Melford, jestem siostra Lucy. Zaprowadzila Toma do pokoju na tylach domu. Lucy siedziala na kanapie, z ciasno splecionymi dlonmi. Wpatrywala sie nieobecnym spojrzeniem w filizanke herbaty, ktora stala na niewielkim stoliku przed nia. Gdy uslyszala, ze ktos wchodzi, podniosla wzrok. Tom dostrzegl cierpienie w jej zaczerwienionych, podkrazonych oczach. -Lucy, nie potrafie wyrazic, jak mi przykro - powiedzial. - To po prostu koszmar. -Caly swiat oszalal, Tom - odrzekla Lucy cichym glosem. - Sama juz nie wiem, co sie dzieje. W jednej chwili lepilismy balwana w ogrodzie, a w nastepnej nasze zycie leglo w gruzach. Gordon byl przerazony jej wygladem. Jasne wlosy opadaly bezladnie wokol twarzy, policzki miala blade, ramiona opuszczone. Usiadl obok Lucy i objal ja ramieniem. -To wszystko jest zupelnie niewiarygodne - powiedzial. -John nie zabil Anne-Marie, wiesz o tym - wyszeptala. -Oczywiscie, ze nie - odparl Tom. - Ale z jakiegos powodu sie przyznal i to wszystko komplikuje. Nie potrafie tego zrozumiec. Domyslasz sie, dlaczego to zrobil? Lucy pochylila sie do przodu i, objawszy glowe dlonmi, utkwila spojrzenie w podlodze, z trudem panowala nad swoim glosem. -Na pewno mysli, ze ja to zrobilam - wykrztusila w koncu. Tom milczal przez chwile, po czym zapytal cicho: -Dlaczego mialby tak sadzic, Lucy? -Czasami bylam w dolku... wpadalam w depresje. Staralam sie myslec pozytywnie, tak jak John, ale nie zawsze bylo to latwe. Jest urodzonym optymista, a ja nie. We wszystkim dostrzegam czarne strony. Dzien przed tym, bylam bardzo przygnebiona. Czulam sie fatalnie. John na pewno mysli, ze zabilam Anne-Marie, gdy on lepil balwana w ogrodzie. -Ale nie zrobilas tego? -Nie! Oczywiscie, ze nie! - zawolala Lucy. - To prawda, ze czasem wpadam w depresje. Bywalo, ze nie potrafilam wyobrazic sobie dla niej przyszlosci. Wydawalo mi sie - moze nawet to mowilam - ze byloby lepiej, gdyby nie zyla. Ale nigdy nie myslalam tak powaznie. Kochalam ja, bardzo ja kochalam. Musisz mi uwierzyc! Och, Tom, kto mogl dopuscic sie czegos takiego? -Nie wiem, Lucy - potrzasnal glowa Gordon. - Tego wlasnie musimy sie dowiedziec. - My, czy raczej policja. -Widziales sie z Johnem? -Nie dostalem pozwolenia. Trzymaja go w Caernarfon. W poniedzialek rano odbedzie sie rozprawa wstepna. -Musze tam byc - ozywila sie Lucy. - Powiem, ze John klamie, ze stara sie tylko mnie kryc. Nie potrafilby nikogo zabic. Otwiera nawet okna, zeby wypuscic muchy. -Sadze, ze to nie najlepszy pomysl - powiedzial Tom. - Nie tak trzeba sie do tego zabrac. Przede wszystkim musimy przekonac policje. Kiedy do Johna dotrze, ze nie masz nic wspolnego ze smiercia Anne-Marie, wycofa swoje przyznanie i beda mogli zaczac prawdziwe sledztwo. Ciekawi mnie jednak, co naprawde robilas, kiedy John lepil balwana. -Ulozylam Anne-Marie do snu i szukalam w szafach ubran dla Kapitana Mainwaringa. -Dla kogo? -Dla Kapitana Mainwaringa - balwana, ktorego ulepil John. -Ile ci to zajelo? -Pol godziny, cos kolo tego. -Dlaczego az tak dlugo? -Nie spieszylam sie - wyjasnila. - Mialam niezly ubaw, grzebiac w szafach. Znalazlam rzeczy, ktorych od lat nie widzialam na oczy. Niektore nawet przymierzalam, zeby zobaczyc, czy jeszcze na mnie pasuja. John lepil balwana w ogrodzie. Slyszalam, jak gwizdal. Anne-Marie spala spokojnie, wiec... no, dalam sobie troche luzu. Mozna powiedziec, ze zrobilam sobie wycieczke w przeszlosc. Milczenie, ktore zapadlo po jej slowach, potraktowala jako oskarzenie ze strony Toma. On jednak zastanawial sie, co pomysli nadinspektor Davis, kiedy sie dowie, ze Lucy przez pol godziny byla w domu sama z dzieckiem. -Nie zrobilam tego - powiedziala Lucy. - Och, Boze, to wszystko jest nie do zniesienia. Rozplakala sie. Gina starala sie ja uspokoic. -Wierze ci, Lucy - zapewnil Tom. - Ale jesli mam pomoc, musze wiedziec wszystko. Powiedz mi, czy nadal bylas przygnebiona tego dnia, gdy znikla Anne-Marie. Bylas wtedy w depresji? -Nie - odparla zdecydowanie. - Poprzedniego dnia bylam w dolku, ale wyszlam z niego. John bardzo mi pomogl. Opowiadal, co bedziemy robic, kiedy poprawi sie pogoda. Mielismy zabrac Anne-Marie na plaze, do zoo... jeszcze wiele innych rzeczy... Lzy znow pociekly jej po twarzy. Tom pokiwal glowa i otworzyl torbe. -Dam ci cos, co pomoze ci zasnac - powiedzial. - Musisz troche odpoczac. Nie przydasz sie na nic Johnowi ani komukolwiek innemu, jesli bedziesz kompletnie wyczerpana. Podal Lucy opakowanie srodkow uspokajajacych. Od razu polknela jedna tabletke. Potem Gina zaprowadzila ja do sypialni. -Napije sie pan herbaty? - spytala, gdy wrocila. -Chetnie. Gina wyszla do kuchni. Po kilku minutach wrocila do salonu z taca, na ktorej staly dwie filizanki herbaty. -Co teraz bedzie? - zapytala, stawiajac tace na stoliku. Na jej twarzy malowalo sie napiecie. W obecnosci Lucy dobrze je maskowala. Dopiero teraz Tom uswiadomil sobie, jak bardzo Gina sie martwi. -Nie mam pojecia - odpowiedzial szczerze. - Bardzo zle sie stalo, ze John sie przyznal. Policja nawet nie rozwaza innych mozliwosci. Szczerze mowiac, nie dziwi mnie to. Jesli wykluczyc Johna i Lucy, trudno sobie wyobrazic, kto moglby to zrobic. I po co przywozilby cialo z powrotem i zakopywal je w ogrodzie? -To samo mowi moj maz - przyznala niechetnie Gina. - Chyba sadzi, ze... - Zawiesila glos. -Co sadzi? - ponaglil ja delikatnie Tom. -Ze Lucy to zrobila. -Dlaczego tak uwaza? -Z tych samych powodow, ktore pan wymienil: po prostu trudno sobie wyobrazic, aby mogl to zrobic ktokolwiek inny. Poza tym maz przypomnial sobie, jak czula sie Lucy tuz po urodzeniu Anne-Marie. Nie chciala opiekowac sie mala, zadala, aby pielegniarki jak najszybciej ja od niej zabieraly. Mezczyzni nie rozumieja, czym jest depresja poporodowa. Sama ja mialam, kiedy przyszedl na swiat Luke. I Lucy tez. Ale wyszla z tego, tak samo jak ja. To prawda, ze bywala przygnebiona - kto nie bylby w takich okolicznosciach - ale kochala Anne-Marie. Wszyscy ja kochalismy. -A wiec nie wierzy pani, iz Lucy byla zdolna ja zabic? - spytal Tom. -Nie wierze - potwierdzila Gina. - Ona nie mogla tego zrobic. -Trzeba zatem ustalic, kto to zrobil i dlaczego. Tom spotkal sie z nadinspektorem Daviesem nastepnego dnia o dziesiatej rano. Powiedzial mu, co sadzi o Palmerach, ale nie wywarlo to na policjancie zadnego wrazenia. Wysluchal Gordona z cynicznym usmieszkiem, a na koniec spytal: -No dobrze, ale czy to ma jakiekolwiek znaczenie, doktorze? -Znaczenie? - Gordon nie byl pewny, o co chodzi nadinspektorowi. -Ktore z nich to zrobilo - wyjasnil Davies. -Przeciez mowie, ze zadne z nich! - wybuchnal Tom. Davies wzruszyl ramionami. -W to z kolei ja nie moge uwierzyc - odparl. -Palmerowie kochali swoja corke. - Tom czul sie, jakby wpadl z rozpedu na ceglana sciane. - Nie mogli jej zamordowac. -Morderstwo to mocne slowo - powiedzial nadinspektor mentorskim tonem. - Moze w tych okolicznosciach nie nalezaloby go uzywac. Pozbawienie zycia z litosci? Eutanazja? Okrucienstwo, by okazac laske? Niech pan sam wybierze. Moge nawet sie zgodzic, iz mieli szlachetne, aczkolwiek opaczne intencje, ale, na moj rozum, zabili to dziecko. Prawnicy zdecyduja, jak ten czyn zakwalifikowac. Potem sad ustali, ile zrozumienia i wspolczucia nalezy im okazac. -Zadne z nich tego nie zrobilo - upieral sie Tom. -Pozwole sobie przypomniec panu, ze jedno z nich juz sie przyznalo! - sarkastycznie powiedzial Davies. Najwidoczniej zaczynal tracic cierpliwosc. -Jesli nawet John Palmer tego nie zrobil, przyznal sie, bo jest pewien, ze zrobila to jego zona! Chyba tylko pan uwaza, ze zadne z nich nie mialo z tym nic wspolnego! Jesli zna pan chocby jeden powod, dla ktorego ktos mialby wlamac sie do domu Palmerow, porwac ich kalekie dziecko, zabic je, wrocic i zakopac cialo w ich ogrodzie, prosze mi go podac. Naprawde mam duzo innej roboty. -Moge sie zobaczyc z Johnem Palmerem? -Nie. Tom wyszedl z posterunku sfrustrowany, tym bardziej ze zrozumial punkt widzenia Daviesa. Zdrowy rozsadek nakazywal dojsc do takich wlasnie wnioskow. Bo czy mozna podac jakies inne wyjasnienie? Pierwsze posiedzenie w sprawie Johna Palmera mialo odbyc sie tuz po rozpoczeciu czwartkowej sesji sadu. Tom uznal, ze powinien pojechac do Caernarfon na wstepne przesluchanie. Mial nadzieje, ze pozniej uda mu sie zamienic pare slow z Johnem i przekonac go, ze Lucy nie zabila Anne-Marie. Powiedzial Julie Rees o swoich zamiarach. Odniosla sie do nich bez entuzjazmu. -Nie sadzisz, ze troche za bardzo przejmujesz sie Johnem Palmerem? - powiedziala. - Moim zdaniem najwlasciwszymi osobami do wyjasnienia tej sprawy sa policja i prawnicy. Nie powinnismy opowiadac sie po ktorejkolwiek ze stron. -Palmerowie sa moimi przyjaciolmi. A poza tym, nie opowiadam sie po zadnej stronie - upieral sie Tom. - Chce tylko, zeby sprawiedliwosci stalo sie zadosc. Mam wrazenie, ze policji zalezy bardziej na uzyskaniu szybkiego wyroku niz na wyjasnieniu alternatywnych mozliwosci. -John Palmer przyznal sie do winy z wlasnej woli - stwierdzila Julie. - Trudno oskarzac policje, ze go wrabia czy chocby wywiera na niego presje. -Ludzie przyznaja sie do popelnienia przestepstwa z najrozniejszych powodow - odparl Tom. - Nie zawsze dlatego, ze sa winni. Zdawal sobie sprawe, jak watle sa jego argumenty. Widac bylo, ze nie przekonal Julie. -Sadze, ze nie powinienes tam jechac - powiedziala. -Wroce jak najszybciej - obiecal Tom. Gdy przyjechal do Caernarfon, okazalo sie, ze nie ma szans zaparkowac w poblizu gmachu sadu. Waska uliczka biegnaca wzdluz bocznej fasady budynku, byla zapelniona ludzmi. Gordon skrecil w lewo, pojechal w przeciwnym kierunku i zatrzymal sie kolo portu. Idac do gmachu, w ktorym miescil sie sad, slyszal gniewne okrzyki. -Lotr! Morderca! - krzyczal jakis mezczyzna. Wtorowala mu grupka kobiet. -Zabil wlasne dziecko! Powinni dla niego przywrocic kare smierci! -Stryczek to za malo dla takiego zwyrodnialca! Biala policyjna furgonetka z eskorta dwoch motocykli torowala sobie droge przez tlum. Zgromadzeni pod budynkiem sadu ludzie walili piesciami w karoserie i wykrzykiwali kolejne obelgi. Tom patrzyl na to ze zgroza. Kim byli ci ludzie? Skad sie wzieli? Wygladali jak tlum statystow z filmu o Rewolucji Francuskiej - zadny krwi motloch, podburzajacy sie nawzajem do gwaltu. Tom odwrocil sie plecami do ohydnej sceny i ruszyl na poszukiwanie kiosku. Wlasciwie nie musial kupowac gazety, zeby sie dowiedziec, co bylo pozywka dla tlumu. Tablica reklamowa pod sklepem glosila: "Ojciec morduje trzymiesieczne dziecko. Straszliwe odkrycie policji". Tom wszedl do srodka kupil kilka gazet i wrocil do pozostawionego przy porcie samochodu. Zatrzasniecie drzwi wozu zredukowalo zgielk tlumu, lecz krzykliwe naglowki byly niemal rownie odstreczajace: "Nauczyciel morduje kalekie dziecko", "Policja znajduje niemowle w plytkim grobie", "Ojciec przyznaje sie do winy przy grobie dziecka". Tom wiedzial, ze nie zdola sie dostac na sale sadowa. Gdy wracal do Felinbach, wciaz widzial pelne nienawisci twarze i slyszal gniewne okrzyki. Dlaczego? - zastanawial sie. Skad ta wscieklosc? Skad ta nienawisc? Przeciez ci ludzie znali sprawe tylko z gazet. Ale to im wystarczylo, by wydac wyrok. Nie rozumial ich, nie znal ich motywacji. I w gruncie rzeczy Gordon nie chcial jej poznac. Tom mial wrazenie, ze pacjenci traktuja go jakos inaczej. Nie byli niegrzeczni, ale sympatie zastapila chlodna uprzejmosc. Wspomnial o tym Julie, gdy wspolnie pili kawe po porannych zabiegach. -Chodzi o Palmerow - powiedziala. -To znaczy? -Mieszkancy wioski uznali, ze bronisz Palmerow. Ze jestes po ich stronie. -Bo tak jest - przyznal Tom. -Wlasnie - powiedziala Julie. - A wszyscy sadza, ze Palmerowie sa winni. -Ty tez? Julie wzruszyla ramionami. -No coz, przemawiaja za tym dowody i fakt, ze John sie przyznal - odparla. - Poza tym nadal nie moge pojac, dlaczego mialby to zrobic ktos inny Tom westchnal. -Ja tez nie, ale to jeszcze nie dowodzi, ze Palmerowie sa winni. Oznacza tylko, ze na razie nie wiemy, kto to zrobil i dlaczego. -Przeciez John sie przyznal - stwierdzila Julie. - Wydaje sie, ze ciagle o tym zapominasz. -Nie zapominam - zaoponowal Tom. - Ale w rozmowie z Lucy upewnilem sie, ze John przyznal sie do winy, aby ja chronic. -A wiec to ona to zrobila?. -Nie, nie! To wszystko nieporozumienie. Zadne z nich tego nie zrobilo. -Tak sadzisz? -Tak - przyznal Tom. Julie popatrzyla na niego uwaznie. -Ale skoro jedno z Palmerow uwaza, iz zrobilo to drugie, nie dziw sie, ze mieszkancy wioski wierza w ich wine - powiedziala. - Nie obchodzi ich, czy to John czy Lucy. Sa pewni, ze ktores z nich zamordowalo dziecko. -Ale to zadne z nich - zachnal sie Tom. - Ludzie wierza w to, co przeczytali w gazetach. Widzialas te smiecie? - Wzial do reki kupione przez siebie gazety. - Na milosc boska, Palmerowie byli kochajaca sie rodzina. John Palmer jest jednym z najlagodniejszych ludzi, jakich znam: A pismacy sugeruja, ze to jakis cholerny doktor Mengele! -Czytalam kilka z tych artykulow - powiedziala Julie. - Cala sprawa rozbija sie o przyznanie Johna. Dzieki temu prasa ma wolna reke i moze zadawac ciosy ponizej pasa. - Westchnela. - Skorzystaj z mojej rady i usun sie na ubocze. Zdobyles tu wielu przyjaciol, Tom. Nie chcialabym; zebys ich stracil. -Dziekuje za ostrzezenie - mruknal Tom. Oboje zdawali sobie sprawe, ze w kwestii winy Palmerow nie dojda do porozumienia. Dom pogrzebowy "J. Prosser i Syn" miescil sie na Mould Street w Caemarfon od ponad siedemdziesieciu pieciu lat. Napis na czarnym frontonie glosil, ze zaklad oferuje "opieke i troske w chwili zaloby". Tutejsi mieszkancy, mijajac zaklad, znizali glosy. Ich respekt budzila wystawiona w witrynie otwarta Biblia. Lezala na poduszce z karmazynowego atlasu, na tle ciezkich aksamitnych zaslon. Dzieci pytaly, co sie za nimi miesci, ale rzadko otrzymywaly odpowiedz. Jesli juz, to slyszaly, ze ich to nie dotyczy i nie musza klopotac sobie tym glowek. Johna Prossera, ktory mieszkal nad salonem pogrzebowym, obudzilo o siodmej rano lomotanie do frontowych drzwi. Narzucil szlafrok, zatknal na nos okulary, zbiegl na dol i otworzyl. Na progu stal krepy mezczyzna pod trzydziestke z ciemnymi kreconymi wlosami i udreczonym wyrazem twarzy. Jego oddech smierdzial whisky, a worki pod oczami swiadczyly o braku snu. -Martin Griffiths! - zawolal Prosser. - Co tu robisz, czlowieku? -Grzebiesz dzis moja dziewczynke - odpowiedzial Griffiths niewyraznie, nie spuszczajac wzroku z wlasciciela. -Szczerze ci wspolczuje - rzekl Prosser. -Chce, zeby miala ze soba pierscionek mojej matki, rozumiesz? Griffiths wyjal z kieszeni kurtki male etui z niebieskiej skory i pomachal nim przed twarza Prossera. Ten zmarszczyl brwi. -Troche na to za pozno, czlowieku. Trumna jest juz zamknieta - powiedzial lagodnie. - Wszystko gotowe do pogrzebu. Posluchaj, jestes wytracony z rownowagi. Kto by nie byl, gdyby stracil dziecko? Wejdz, czlowieku, napijemy sie herbaty. Zadzwonie do twojej zony i powiem, ze tu jestes. -Nie chce zadnej herbaty - burknal Griffiths i strzasnal dlon Prossera, gdy ten probowal polozyc mu ja na ramieniu. - Chce, zeby moja dziewczynka miala ze soba ten pierscionek. Musi wiedziec, ze mi na niej zalezalo. Nie bylo mnie tutaj, kiedy umarla, rozumiesz? Bylem w trasie do Kornwalii i wrocilem dopiero po trzech dniach. Prosser pokiwal glowa. Wiedzial, ze Griffiths jezdzi ciezarowka w odlegle strony i wlasnie byl w drodze, gdy jego corka padla ofiara zespolu naglej smierci noworodkow. -Chryste, gdybym tylko tu byl! - mowil Griffiths lamiacym sie glosem. - Moglbym wziac ja na rece, przytulic..: Powiedziec, ze jestem przy niej i nic jej nie bedzie. Ale mnie nie bylo, rozumiesz? Bylem setki kilometrow stad, a moja dziewczynka zgasla w srodku nocy. Odeszla na zawsze... Prosser poczul ucisk w gardle. Widzial tyle ludzkich tragedii, ze uodpornil sie na nie. Ale bol Griffithsa byl tak szczery i dojmujacy. -Wejdz do srodka. Jest zimno - powiedzial Prosser Zaprowadzil osieroconego ojca do malego ciemnego gabinetu, w ktorym stalo tylko biurko i trzy krzesla. Wlasnie tu rozmawial z pograzonymi w zalobie ludzmi o wyborze pogrzebowych "akcesoriow". Na biurku lezal wielki kolonotatnik z fotografiami wzorow trumien i ich wystroju. Prosser odsunal go na bok i oparl rece na blacie. -Posluchaj, czlowieku - powiedzial. - Wiem, ze chcesz jak najlepiej, ale jestes tak zrozpaczony, ze nie myslisz jasno. Griffiths polozyl etui na biurku i otworzyl je niezgrabnie grubymi palcami. W srodku lezal zloty pierscionek ze szmaragdem, otoczonym malymi diamentami. -Nosila go moja babcia, a potem mama. Powiedziala, zeby dac go mojej dziewczynce, kiedy bedzie wychodzila za maz. Ale ona juz nigdy nie wyjdzie za maz, wiec chce, zebys otworzyl trumne. Wloze go do srodka. Prosser poprawil sie w krzesle. -Nie powinienes tego robic, Martin - powiedzial. - Lepiej zapamietaj swoja dziewczynke taka, jaka byla, a nie taka... - zawiesil glos. -O czym ty mowisz, do diabla? - zapytal z naciskiem Griffiths, marszczac czolo. Prosser splotl dlonie, czul sie coraz bardziej nieswojo. -Naukowcy staraja sie ustalic, jak i dlaczego zdarzaja sie takie straszne rzeczy jak smierc twojej Megan - powiedzial. - Chca oszczedzic innym tego, przez co ty przeszedles, musza wiec prowadzic badania... szczegolowe badania. -Co chcesz przez to powiedziec, Prosser? - dopytywal sie Griffiths. Wyrazne wzburzenie przedsiebiorcy pogrzebowego sprawilo, ze zaczal byc podejrzliwy. Prosser poprawil sie na krzesle. -Patolodzy w szpitalu musieli przeprowadzic pewne badania... - powiedzial wreszcie. Griffiths otworzyl szeroko oczy. -Pokroili moja Megan? - zapytal chrapliwym szeptem. -W takich przypadkach trzeba przeprowadzac sekcje - odparl cicho Prosser. - Tego wymaga prawo, rozumiesz. Konieczne jest... krojenie, jak to okresliles. W rzeczywistosci Prosser nie wiedzial, jak wyglada Megan Griffiths, bo nie odbieral jej osobiscie. Pracownicy szpitala zwykle starali sie nadac cialu po sekcji jak najlepszy wyglad, a poza tym wystawienie zwlok odbywalo sie w szpitalnej kaplicy, wyposazonej w szklana przegrode i odpowiednie draperie. -Chce, zeby miala pierscionek mojej matki - upieral sie Griffiths. Prosser pojal, ze dalszy opor jest niecelowy. Griffiths podjal juz decyzje, a brzemie rozpaczy i poczucia winy sprawialo, ze stal sie gluchy na racjonalne argumenty. -W porzadku - powiedzial Prosser z rezygnacja. - Skoro tak ci na tym zalezy, to Megan jest na dole. Przeszli do chlodni na tylach salonu pogrzebowego. Przez wielkie zakratowane okno nad zlewem z popekanej porcelany wpadalo do srodka swiatlo poranka. Prosser nacisnal wylacznik obok prowadzacych dalej drzwi z ciemnych plyt i otworzyl je. Ukazal sie pomost z lukowatym sklepieniem, za ktorym znajdowaly sie schody do piwnicy. Zeszli na dol. Ciezkie buty Griffithsa dudnily po drewnianych stopniach. Biala trumienka z cialem Megan Griffiths stala na drewnianej lawie. Przylepiono na niej tasma tabliczke z nazwiskiem zmarlej i szczegolami ceremonii pogrzebowej. -Jestes pewien, ze powinienes to zrobic? - Prosser raz jeszcze probowal zniechecic Griffithsa. - Ty i twoja zona jestescie mlodzi. Bedziecie mieli nastepne dzieci. -Otwieraj. Prosser wzruszyl ramionami i wyjal automatyczny srubokret z obejmy na scianie nad lawa. Zaczal odkrecac mocujace wieko sruby. Ich skrzypienie wydawalo sie w porannej ciszy nienaturalnie glosne. Prosser zwlekal z odkreceniem ostatniej sruby, wciaz majac nadzieje, ze Griffiths zmieni zdanie. Ale pograzony w zalobie ojciec milczal. Jego nieruchoma twarz przypominala granitowa rzezbe. Prosser wyjal wreszcie ostatnia srube i polozyl ja obok pozostalych. Podniosl wieko, celowo ustawiwszy sie pod takim katem, ze zaslanial Griffithsowi wnetrze trumny. Mial nadzieje, ze dzieki temu zdola zerknac do srodka, a moze nawet dokonac jakichs drobnych kosmetycznych poprawek, zanim pokaze cialo ojcu dziewczynki. Ledwo spojrzal na zwloki, zatoczyl sie do tylu. Jego twarz wyrazala zgroze i oszolomienie. Wieko trumny upadlo z loskotem na posadzke. Prosser wyszeptal jakies przeklenstwo i odwrocil glowe, jakby nie chcial patrzec na to, co ukazalo sie jego oczom, Zdumiony ta reakcja Griffiths popatrzyl najpierw na niego, a potem na trumne. Dopiero po chwili zrobil krok naprzod i zajrzal do srodka. -Slodki Jezu! Jasna cholera! - wykrzyknal. Poczul gwaltowne mdlosci. Zwymiotowal na podloge, opierajac sie prawa reka o piwniczna sciane. Prosser pierwszy odzyskal panowanie nad soba, chociaz nadal byl mocno wstrzasniety. Mial trudnosci z odzyskaniem rownego oddechu, w czym bynajmniej nie pomagal przesiakniety wonia whisky odor wymiocin Griffithsa. -Zaszla jakas straszna pomylka - powiedzial z wysilkiem chrapliwym glosem. - Zaraz zadzwonie do szpitala. Griffiths popatrzyl na niego nieprzytomnie, z mina czlowieka, ktoremu wlasnie dane bylo zajrzec do piekla. -Zgadza sie, facet - mruknal. - Jakas straszna pomylka. Dzwon do tego pieprzonego szpitala. Prosser ustalil, ze trumna zostala zamknieta i zasrubowana, zanim jego pracownik pojechal ja odebrac. Rowniez technik z kostnicy twierdzil, ze nie widzial zwlok. Poprzedniego dnia mial wolne, a czlowiek, ktory wtedy pracowal, juz konczyl zmiane. Prosser zadzwonil do dyrekcji szpitala; wreszcie polaczono go z Ronaldem Harcourtem, dyrektorem administracyjnym. Od razu zrozumial, jak powazne sa zarzuty przedsiebiorcy pogrzebowego i jakimi groza reperkusjami. -Mowi pan, ze co bylo w trumnie? - zapytal. -Kawalki - odpowiedzial Prosser; zdawal sobie sprawe z nieadekwatnosci tego opisu, ale nie potrafil wymyslic lepszego okreslenia. -Co to znaczy "kawalki"? -Luzne szczatki. -Chce pan powiedziec, ze cialo dziecka pocwiartowano? - zapytal Harcourt z niedowierzaniem. -Nie, nie... To nie bylo pocwiartowane cialo - wykrztusil Prosser. -To byly rozne organy: pluca, nerki, moze serce. Widzialem tez palec. -Cholera jasna - zaklal Harcourt. - Rozmawial pan z kims z patologii? -Tylko z technikiem z kostnicy. Powiedzial, ze wczoraj nie mial dyzuru. Nikogo poza nim nie bylo, kiedy zadzwonilem. -Natychmiast do nich zatelefonuje i oddzwonie do pana. Prosze mi podac swoj numer. Prosser spelnil prosbe i dodal: -Pogrzeb ma byc o jedenastej. Potrzebne nam cialo. -Czy rodzice o tym wiedza? -Ojciec byl ze mna, kiedy otworzylem trumne. -O moj Boze, coraz gorzej - steknal Harcourt. - Obawiam sie, ze czekaja nas powazne klopoty. -Niech pan mowi za siebie, ja nie mam z tym nic wspolnego - oznajmil Prosser. - Moj kierowca odebral trumne w dobrej wierze. Niech pan pamieta, ze pogrzeb jest o jedenastej. Przeszukanie chlodni w kostnicy nie dalo rezultatow. Harcourt poszedl do chlodni razem z patologiem Peterem Seppem. Obserwowal poszukiwania z narastajaca irytacja. -Co mam powiedziec rodzicom, do diabla? - zapytal gniewnym szeptem. Twarz Seppa przypominala kamienna maske. -Istnieje tylko jedno wytlumaczenie - powiedzial, gdy technik zamknal drzwi chlodni i potrzasnal przeczaco glowa. - Ktos musial omylkowo wrzucic cialo dziecka do worka z odpadami biologicznymi. Harcourt popatrzyl na niego, jakby nie wierzyl wlasnym uszom. -Do worka z odpadami? - zapytal. -Fragmentami narzadow, ktorych nie potrzebujemy po ukonczeniu badan - wyjasnil Sepp. - Trafiaja do worka na odpady biologiczne razem z tkankami usunietymi na salach operacyjnych. -Nie mozna wyjac ciala dziecka z worka? - spytal Harcourt. Sepp pokrecil glowa. -Obawiam sie, ze nie - odpowiedzial. - Co wieczor jest wrzucany do spalarki. Harcourt poczul, ze miekna mu kolana. -Wyjasnijmy to sobie - powiedzial. - Mowi pan, ze te... odpady z patologii trafily do trumny Megan Griffiths, podczas gdy cialo dziecka wyladowalo w szpitalnej spalarce? -Na to wyglada - odparl niechetnie Sepp. -Jezu Chryste! Jak moglo do tego dojsc, na milosc boska? -Naprawde nie wiem - patolog pokrecil glowa. -O Boze! Gdy prawnicy sie o tym dowiedza, rzuca sie na nas jak hieny na zdechlego mamuta - stwierdzil dyrektor. - Niech pan wyjasni, kto za to odpowiada. Trzeba odszukac winnego i oglosic, ze sie go znalazlo, inaczej wszyscy zostaniemy zmieszani z blotem. W tym momencie odezwal sie pager Harcourta. Podszedl do telefonu, umocowanego na wykladanej glazura scianie kostnicy, i wybral numer. Wyraz jego twarzy swiadczyl, ze slyszy nie najlepsze wiadomosci. -Powiedzcie im, ze w stosownym czasie wydamy oswiadczenie - burknal i z trzaskiem odwiesil sluchawke. - Zaczelo sie. Ojciec poinformowal juz o wszystkim gazety. "Bangor Times" chce wiedziec, czy wiadomosc, iz zginelo nam cialo dziecka, jest prawdziwa. Boze, do obiadu bedziemy tu mieli telewizje i prase ogolnokrajowa. -Media rzuca sie na nas - powiedzial Sepp. - Zrobia z tego sensacje. Lzy dobrze wypadaja na ekranie. -Trzeba zwolac narade. Musimy ustalic, co bedziemy mowic - zdecydowal dyrektor. - W tej chwili najwazniejsze jest zminimalizowanie szkod. -Zbiore swoj personel. Moze zdolam ustalic, co sie naprawde stalo. -Potrzebne nam nazwiska - podkreslil Harcourt. - Musimy znalezc winnego lub winnych i potraktowac z cala surowoscia. Odpowiedzialnych trzeba bedzie niezwlocznie zwolnic. -Ale to na pewno tylko pomylka - zaoponowal Sepp. - Nikomu nie moglo zalezec, zeby doszlo do czegos takiego. Winny bedzie rownie wstrzasniety jak rodzice. -I co z tego? - odparl Harcourt. - Prasa bedzie potrzebowala ofiary, nic innego jej nie zadowoli. Winnych trzeba bedzie wyrzucic. -A ich glowy zatknac na szpitalnej bramie - dodal sarkastycznie Sepp. -Poniewaz chodzi o panski wydzial... - Zaczal lodowatym tonem Harcourt... powinienem zlozyc rezygnacje - dokonczyl patolog. -Sadze, ze byloby to honorowe wyjscie, a pan? -Honorowe? - rzekl Sepp z zaduma. - Czy caly ten cyrk urzadzony przez dziennikarzy ma cos wspolnego z honorem? Oni nawet nie wiedza, co to jest zwykla przyzwoitosc. -Mozliwe, ale musimy podjac niezbedne kroki, zaprezentowac wspolny front - odparl dyrektor. - Tu chodzi o dobre imie szpitala. Bede musial wyjasnic radzie powierniczej, co sie dokladnie zdarzylo i co w zwiazku z tym zrobiono. Ustalenie odpowiedzialnych i usuniecie ich bez wzgledu na okolicznosci lagodzace jest konieczne. -A ja? -Niech pan zlozy rezygnacje, a kiedy ucichnie wrzawa, odrzucimy ja. -Robi sie pozno - powiedzial Sepp, spojrzawszy na zegarek. -Powinien pan zawiadomic rodzicow, ze pogrzebu nie bedzie. -Zatelefonuje do nich z mojego gabinetu - rzekl Harcourt. -To nie najlepszy pomysl - powiedzial patolog. -Dlaczego? -Nie spodoba sie to mediom. Uznaja, ze nie dosc powaznie traktujemy sprawe. Ze lekcewazymy rodzicow. -Ma pan racje - przyznal Harcourt. - Pojade do nich i powiem im o tym osobiscie. Wezme adres od Prossera. *** Oddzial Patologii, godz. 13.00 -Wiec to tak? - powiedzial Harcourt gniewnym tonem. - Ktos spieprzyl sprawe i nie ma winnych? Co mam powiedziec dyrektorowi do spraw lecznictwa i radzie powierniczej? Co powiem sepom z brukowcow, ktorzy stercza pod brama? Sepp wzruszyl ramionami. -Rozmawialem ze wszystkimi moimi pracownikami. Zaden nie potrafi rzucic swiatla na te sprawe. Przykro mi, ale tak to wyglada. -W takim razie ktorys klamie - orzekl Harcourt. - A technik z kostnicy, ktory ma dzis wolne? -Dzwonilem do niego. Nic nie wie. -Ktos musi cos wiedziec. Ustalil pan, co sie dzialo z cialem po sekcji? -Oczywiscie. -I? -I nic. Nikt sie nie przyznaje, ze wlozyl cialo - albo to, co uwazal za cialo - do trumny. -A kto zabral odpady do spalarki? - spytal Harcourt. -Do tego tez nikt sie nie przyznaje. A myslal, ze zrobil to B, natomiast B uwaza, ze byla to robota A. W koncu okazalo sie, ze nikt tego nie zrobil. -Jezu! Zdaje pan sobie sprawe, ze prasa nas ukrzyzuje? Obsmaruje Oddzial Patologii jako miejsce, gdzie nikt nie ma pojecia, co sie dzieje. Na pewno ktos z panskiego personelu wie wiecej, niz powiedzial. -A moze nie chodzi o zadnego z moich pracownikow? - spytal Sepp. -Co pan ma na mysli? -Nie wiemy na pewno, ze jest za to odpowiedzialny ktorys z moich ludzi. -Chyba nie sugeruje pan, ze wszedl tu ktos z ulicy i zrobil to dla draki? Sepp staral sie powstrzymywac gniew. -Dobrze pan wie, ze na patologie przychodza rozni ludzie - powiedzial. -Jest wiec prawdopodobne, ze za te zamiane odpowiada ktos inny. -Nie macie zabezpieczen? -To kostnica, a nie bank - wybuchnal Sepp, tracac cierpliwosc. -Juz dobrze, dobrze - uspokoil go Harcourt. - Nie zaczynajmy klotni miedzy soba. Jesli jednak byl to ktorys z panskich pracownikow, sugeruje to raczej dzialanie z premedytacja niz niewinna pomylke. -Byc moze - przyznal Sepp. Gabinet dyrektora do spraw lecznictwa, godz. 14.00 -Domyslam sie, ze rodzice przyjeli to fatalnie? - powiedzial James Trool, dyrektor do spraw lecznictwa. Trool, nie wyrozniajacy sie uroda mezczyzna w srednim wieku, lubil jasne garnitury i jaskrawe krawaty. To ostatnie upodobanie ujawnilo sie dopiero przed dwoma laty, gdy ozenil sie po raz drugi. Malzenstwo to stanowilo dla wielu zaskoczenie. Pochodzaca z Ameryki Sonia byla prawie dwadziescia lat mlodsza od meza, piekna i bardzo bogata. Trool poznal ja, gdy jej dziecko zostalo przyjete do szpitala po wypadku samochodowym, w ktorym zginal pierwszy maz Soni. -Mozna tak powiedziec - odparl Harcourt. - Ojciec nazwal mnie oslizglym skurczybykiem i zapewnil, ze sie z tego nie wykrecimy. Powiedzial, ze jego adwokat da nam popalic. -Nalezalo sie tego spodziewac - odrzekl Trool z nuta goryczy w glosie. Pochylil sie do przodu i oparl lokcie na stole. - Wiesz, pamietam czasy, gdy ludzie przyjmowali ciosy nieprzychylnego losu, nie potrzebujac poradnictwa ani wielkich odszkodowan. -Na twoim miejscu nie wspominalbym o tym prasie - powiedzial Harcourt. -Jasne - zgodzil sie Trool. - Przekazemy rodzinie wyrazy glebokiego wspolczucia. Nasze serca beda tak samo scisniete zalem jak ich. Musimy zminimalizowac szkody, jakie beda chcieli wyrzadzic nam ich cholerni adwokaci. -Z calym szacunkiem, panie doktorze, uwazam, ze jest pan nieco zbyt surowy. To, co ich spotkalo, jest straszne - powiedziala przelozona pielegniarek Inga Love, drobna kobieta pod czterdziestke. -Oczywiscie, ma pani racje, ale to byl przypadek. Nikt nie chcial, zeby tak sie stalo. Wykorzystywanie tego do wycisniecia pieniedzy ze szpitala jest, moim zdaniem, nieetyczne. -Obawiam sie, ze Griffithsowie beda odmiennego zdania - powiedzial Harcourt. -Bez watpienia - przyznal Trool. - "Nie chcemy, aby ktokolwiek przeszedl przez to, czego doswiadczylismy. Nie chodzi nam o pieniadze, lecz o zasade" - wyrecytowal ironicznym tonem. - Ohyda. Chce mi sie od tego rzygac. -Przeciez tu chodzi o ich dziecko, panie doktorze - wtracila Inga Love. Trool burknal cos niewyraznie. -Przypominam, ze za kwadrans mam sie wypowiedziec dla prasy - oznajmil Harcourt. - Ustalmy, co mam mowic. -To co zwykle - odparl Trool. - Minimalizujemy szkody. Jestesmy pelni wspolczucia dla rodziny. Tragiczna pomylka, chwilowy brak uwagi w obciazonym praca oddziale, dochodzenie trwa. Podjeto stosowne kroki, aby zapewnic, ze to sie nie powtorzy. I tak dalej. wszelkie trudnosci, jakie Tom Gordon i Julie Rees mieli w nawiazaniu rozmowy, znikly w sobote rano, gdy oboje przyszli do osrodka z miejscowymi gazetami. -Widziales? - zapytala Julie. -Trudno nie zauwazyc - odparl Tom, otwierajac gazete na naglowku: "W szpitalu ginie cialo dziecka! Wyznania zrozpaczonej matki". -To ofiara zespolu naglej smierci noworodkow, o ktorej ci mowilam - powiedziala Julie. - Ze tez jeszcze i to musialo sie zdarzyc. -Kto ja leczyl? - spytal Tom. -Jenkins - Julie wymienila nazwisko lekarza ogolnego z Caernarfon. -O ile wiem nie udalo sie odnalezc ciala - powiedzial Gordon. -Tak - potwierdzila Julie. - Wydawaloby sie, ze gdzie jak gdzie, ale w szpitalu cialo nie moze zginac. -Prawda? Gdy po porannych wizytach Julie przyszla do gabinetu Toma, jej mina swiadczyla, ze stalo sie cos bardzo zlego. -Wciaz nie znaleziono ciala - powiedziala. - Wlasnie dzwonil do mnie James Trool, dyrektor do spraw lecznictwa szpitala w Caernarfon. Ich zdaniem cialo trafilo przez pomylke do spalarki. -Boze wszechmogacy! - jeknal Tom. - Jak do tego doszlo? -Ktos z patologii wrzucil cialo do worka z odpadami biologicznymi. -Jezu! Dadza im za to popalic. -Nadal nie sa znane wszystkie fakty - powiedziala Julie. - Sprawa wyszla na jaw, kiedy przedsiebiorca pogrzebowy otworzyl trumne. Gdyby nie to, nikt by sie o niczym nie dowiedzial. -Zwazywszy na okolicznosci, wydaje sie, ze tak byloby lepiej - rzekl Gordon. -Oczywiscie - zgodzila sie Julie. - Jednak nie to jest najgorsze. Przy otwarciu trumny byl obecny ojciec dziecka. -Koszmar! -Trool mowi, ze wewnetrzne dochodzenie nie wyjasnilo przyczyn pomylki. Chce wiec powolac komisje do wytlumaczenia tej sprawy, zlozona z ludzi z zewnatrz. Pytal, czy ktores z nas zgodzi sie uczestniczyc w jej pracach. -Brzmi to jak zagranie pod publiczke - stwierdzil Tom. - Skoro wewnetrzne dochodzenie nic nie dalo, jakie sa szanse, ze grupa obcych ludzi lepiej sobie poradzi? -Dyrekcja szpitala chce pokazac, ze doklada sie wszelkich staran, by wyjasnic sprawe. -Nie dziwie sie. - Prasa uwielbia takie historie. -A teraz ma kolejna - dodala znaczaco Julie. Tom wiedzial, ze chodzi jej o dziecko Palmerow, ale nie podjal tego tematu. -Beda podburzac opinie publiczna, az przestanie sie liczyc, jak bylo naprawde - powiedzial. -Zgodzisz sie uczestniczyc w pracach komisji? - spytala Julie. -Jesli ci na tym zalezy - powiedzial Tom. - Co mialbym robic? -Wstepne posiedzenie odbedzie sie dzis o wpol do osmej wieczorem w szpitalu w Caernarfon. James Trool przedstawi sprawe i okresli uprawnienia komisji. -Pojade - obiecal Gordon. -Dzieki - powiedziala Julie. - Zglosilabym sie, ale Owen ma dzisiaj urodziny. Obiecalam, ze go gdzies zabiore. -Nie ma sprawy - stwierdzil Tom. - Chce jednak wziac wolne w poniedzialek po poludniu. Umowilem sie z prawnikiem Johna Palmera w Bangor. Wroce na wieczorne wizyty. -Dobrze - Julie popatrzyla na zegarek. - Czas ruszac, bo ludzie pomysla, ze zupelnie zrezygnowalismy z wizyt domowych. Po odbyciu wizyt domowych Gordon pojechal do Giny, by sie dowiedziec, jak radzi sobie jej siostra. -Co u Lucy? - zapytal, gdy otworzyla drzwi. Gina wzruszyla ramionami. -Dzis rano wydawalo mi sie, ze czuje sie o wiele lepiej, wiec wyszlysmy na zakupy - powiedziala cicho, aby nie bylo jej slychac we wnetrzu domu. - Jakas idiotka powiedziala cos na jej temat w kolejce przy kasie w supermarkecie. Lucy nie trzeba bylo niczego wiecej. Wrocilysmy prosto do domu. -Sadzac po tym, co widzialem w Caernarfon, musicie sie liczyc z ciaglymi potwarzami. -Widzialam migawki w dzienniku. - Lucy byla zdruzgotana. Zastanawia sie, czy nie wrocic do domu. Tom zmarszczyl czolo. -Byloby dla niej najlepiej, gdyby zupelnie sie od wszystkiego oderwala. Macie jakichs krewnych, ktorzy mogliby ja na jakis czas przyjac? -Lucy nie wyjedzie - potrzasnela glowa Gina. - Chce byc blisko Johna. -Co powiedziala kobieta w supermarkecie? -Pokazala Lucy swojej przyjaciolce ze slowami: "To zona tego mordercy". Poza Tomem Gordonem w sklad niezaleznej komisji dochodzeniowej weszli dwaj lekarze ze szpitala Ysbyty Gwynedd w Bangor, doktor Liam Swanson - dyrektor Wydzialu Zdrowia Urzedu Miejskiego w Caernarfon, Arabella Paget, patronka Med-Menai, sieci placowek charytatywnych z siedziba na Anglesey; oraz Christine Williams, sedzia pokoju z Bangor. James Trool wszystkich wital osobiscie i kazdemu proponowal kawe. -Dziekuje panstwu za przybycie - powiedzial wreszcie podniesionym glosem, by uciszyc zebranych. - Wciaz brakuje jednej osoby, ale robi sie pozno i sadze, ze powinnismy zaczynac. Zaledwie skonczyl, gdy otworzyly sie drzwi i do srodka weszla atrakcyjna kobieta po trzydziestce. Usmiechnela sie i przeprosila za spoznienie. -Jestem doktor Mary Hallam z Oddzialu Naglych Przypadkow w Ysbyty Gwynedd - przedstawila sie. -Dobrze, ze zdolala pani dotrzec - odparl Trool. - Nikt z urazowki nie musi sie tlumaczyc ze spoznienia. Mary usmiechnela sie przelotnie i usiadla. Gordonowi spodobal sie jej usmiech, sympatyczny i szczery. Mary Hallam zajela miejsce naprzeciw Toma, mogl wiec dobrze jej sie przyjrzec. Byla bardzo atrakcyjna kobieta o ciemnych wlosach i oliwkowej cerze. Ale najbardziej przykuwaly uwage jej oczy, bystre i zywe. Tom wyczuwal, ze Mary jest inteligentna, a jednoczesnie nie pozbawiona poczucia humoru. Z jakiegos powodu, ktorego nie potrafil dostatecznie zglebic, mial ochote uslyszec jej smiech. W tych okolicznosciach bylo to jednak malo prawdopodobne. Troll odchrzaknal i kontynuowal powitanie. Zapewnil, ze personel szpitala bedzie na wszelkie mozliwe sposoby wspieral komisje podczas dochodzenia, tak jakby mialo ono oficjalny status. -Mozecie panstwo wchodzic, gdzie sie wam podoba, i rozmawiac, z kim zechcecie. - Podniosl ciemnoniebieska teczke. - Dla kazdego z panstwa przygotowano akta sprawy. Niestety, nasze wewnetrzne dochodzenie okazalo sie nieskuteczne... -Dlaczego? - zapytal Liam Swanson, przerywajac Troolowi. -Slucham? - rzucil dyrektor. -Dlaczego okazalo sie nieskuteczne? -Zapewne dlatego, ze rozeszly sie pogloski, iz winni zostana niezwlocznie zwolnieni - odparl Trool. -To pogloski czy fakt? - chcial wiedziec Swanson. -Fakt - przyznal dyrektor Trool., - Natkneliscie sie wiec na mur milczenia? -Raczej zdecydowanych zaprzeczen - uscislil Trool. -Zapewne nas tez to czeka? -Zupelnie mozliwe. Tom podzielal obawy Swansona. W gruncie rzeczy nie oczekiwano, ze niezalezna komisja dochodzeniowa do czegos dojdzie; bylo to wylacznie zagranie pod publiczke. -No coz, mimo wszystko powinnismy probowac - podsumowal Swanson. -Poprosilem doktora Petera Seppa, by wprowadzil panstwa w sprawe. Jest patologiem i kieruje oddzialem, z ktorego zginelo cialo Megan. Czeka na zewnatrz - powiedzial Troll. - Czy chcecie panstwo jeszcze o cos zapytac, zanim go poprosze? -Czy doktor Sepp wzial na siebie odpowiedzialnosc za to, co sie stalo? - zainteresowala sie Arabella Paget. Mowila z tak dziwacznym akcentem, ze Tom z trudem stlumil smiech. Zauwazyl spojrzenie Mary Hallam i zorientowal sie, ze lekarka mysli to samo co on. Musieli oderwac od siebie wzrok, zeby nie pogarszac sprawy. -Doktor Sepp zlozyl rezygnacje, kiedy tylko pomylka wyszla na jaw - odparl gladko Trool. - Jednak rada powiernicza uznala, ze nalezy ja odrzucic. Poprosze go. Gordon nigdy wczesniej nie widzial Seppa. Byl to mezczyzna w srednim wieku, niczym sie nie rozniacy od innych patologow. Chodzilo nie tyle o wyglad, co o sposob zachowania. Patolodzy niezmiennie sprawiali wrazenie ludzi, ktorzy nie potrafia cieszyc sie zyciem. Dretwym, monotonnym glosem Sepp opisal przebieg wstepnego dochodzenia w swoim oddziale; nic nie dalo, bo wszyscy pracownicy utrzymywali, ze nie maja pojecia, w jaki sposob doszlo do fatalnej pomylki. -Czy sa jakies pytania? - zakonczyl patolog. Mary Hallam spytala, jak wyglada system usuwania odpadow biologicznych. -Punktem zbiorczym dla tego materialu jest laboratorium patologiczne - wyjasnil Sepp. - Salowi zanosza tam usuniete podczas zabiegow tkanki, ktore wieczorem sa zabierane do spalarki w kotlowni wraz z odpadami z samego laboratorium. -Codziennie? -Na ogol tak, z wyjatkiem dni, kiedy nie ma operacji. -Jak czesto sie to zdarza? -Srednio raz w tygodniu; zalezy to od listy zabiegow i ich charakteru. -A wiec odpady biologiczne sa zabierane do spalarki przez cztery z pieciu dni roboczych? -Tak - odrzekl Sepp, najwyrazniej nieco zdziwiony kierunkiem, w ktorym zmierzaly pytania. -Tak regularna procedura na pewno wymaga grafiku. Mozna wiec ustalic, kto danego dnia odpowiada za usuniecie odpadow? - spytala Mary. -Poniewczasie mozna uznac, ze tak powinno byc - przyznal Sepp niechetnie. - Ale moi ludzie zawsze dobrze wspolpracowali, wiec grafik nie byl potrzebny. Staram sie unikac zbednej biurokracji Tom i Mary popatrzyli po sobie ponownie. Gordonowi przyszlo do glowy, ze nigdy nie zamyka sie stajni tak dokladnie, jak po ucieczce konia. Narastalo w nim przekonanie, ze Sepp nie panowal nad porzadkami w swoim oddziale. Przez chwile nikt sie nie odzywal. -Niezupelnie rozumiem, co dzialo sie z trumna - powiedziala wreszcie Christine Williams, nieco zaklopotana swoim brakiem wiedzy medycznej i naukowej, za co z gory przeprosila. Zebrani czekali, az sedzia rozwinie temat. Gdy to nie nastapilo, Sepp spytal: -Czego wlasciwie pani nie rozumie? -Dlaczego trumna dla dziecka znalazla sie w panskim oddziale? Dobre pytanie, uznal Tom. Pozostali rowniez byli ciekawi odpowiedzi. -Od czasu do czasu to sie zdarza - powiedzial Sepp. - Zwykle wtedy, gdy nastepuje jakies opoznienie, tak jak w przypadku sekcji Megan Griffiths. W normalnych okolicznosciach pracownicy zakladow pogrzebowych umawiaja sie, jak odebrac cialo, potem przywoza trumne, wkladaja do niej zwloki i odjezdzaja. -A wiec to ludzie z zakladow pogrzebowych odpowiadaja za wlozenie ciala do trumny? -Tak. -Jednak najwidoczniej nie w tym przypadku? -Nie. Cialo Megan Griffiths nie bylo gotowe do wydania, kiedy przyjechali. Sekcje trzeba bylo przelozyc na pozniej z jakiegos administracyjnego powodu. Nie pamietam w tej chwili jakiego. -Dlatego trumna zostala w kostnicy? -Tak. -Ale to pracownicy zakladu powinni byli wlozyc cialo do trumny. -Tym razem bylo inaczej - powiedzial Sepp. - Gdy przyjechali ponownie, cialo dziecka - a raczej nie ono, jak sie okazalo - lezalo juz w trumnie, a wieko bylo przysrubowane. -Czy nie uznali tego za niezwykle? -Niekoniecznie - odparl Sepp. -Czyli takie rzeczy sie zdarzaja? Patolog nerwowo zaszural nogami. -Jak juz wczesniej wyjasnilem, pracownicy zakladow pogrzebowych porozumiewaja sie z personelem kostnicy w kwestii... pewnych szczegolow proceduralnych. -Szczegolow proceduralnych? - zainteresowal sie Liam Swanson. -Nie ma w tym nic zlowieszczego - zapewnil patolog. - Do pracownikow zakladow pogrzebowych nalezy na przyklad zmierzenie ciala przed dostarczeniem trumny. A w praktyce zwykle robia to pracownicy kostnicy. -Czyli na ogol ciala mierza pracownicy kostnicy, a nie ludzie z zakladow pogrzebowych? -Tak, a pozniej dzwonia do zakladu i podaja wymiary. Oszczedza to koniecznosci przyjezdzania do kostnicy z miarka. -Zapewne personel kostnicy cos za to dostaje? -O ile wiem, tak - przyznal Sepp. -A czy zdarza sie, ze umowa ta obejmuje rowniez wlozenie ciala do trumny? - zapytal Swanson. -Sporadycznie. -W jakich przypadkach? -Gdy pracownicy zakladu pogrzebowego maja duzo pracy, na przyklad kilka pogrzebow naraz. Prosza wtedy ludzi z kostnicy o pomoc, co przyspiesza zalatwienie sprawy. -Nie sadzi pan, ze cierpi na tym... Godnosc? - spytala Christine Williams. -Nie sadze, aby nieboszczykom robilo jakas roznice, czy wkladaja ich do trumien ludzie w czarnych garniturach czy w kitlach - odparl Sepp z nieoczekiwanym sarkazmem. Trool rzucil mu ostrzegawcze spojrzenie. -Zakladam, ze pytal pan pracownikow kostnicy, czy w tym przypadku zawarli podobna umowe - odezwal sie Swanson. -Oczywiscie. Wszyscy zaprzeczyli. Zaprzeczyli tez, podobnie jak pracownicy zakladu pogrzebowego, ze wlozyli szczatki do trumny. -I to prowadzi nas z powrotem do punktu wyjscia - oznajmil Trool. - Doktor Sepp i ja pozostawimy teraz panstwa, abyscie mogli omowic miedzy soba szczegoly. Ustalilem z panem Harcourtem, dyrektorem administracyjnym naszego szpitala, ze ta sala bedzie stale do panstwa dyspozycji. Trool i Sepp wyszli. Swanson popatrzyl na zegarek. -Chyba nie ma sensu dalej dzis dyskutowac. Nie bardzo jest o czym - powiedzial. - Proponuje, zeby kazdy z nas zapoznal sie ze szczegolami, i dopiero wtedy spotkamy sie ponownie. -Kiedy? - spytal Tom. Zebrani popatrzyli po sobie. -W czwartek w porze obiadu? - zaproponowal Swanson. Odpowiadalo to wszystkim poza Arabella Paget i Mary Hallam, ktora miala tego dnia dyzur. -Spodziewalem sie tego - powiedzial Swanson. - Wszyscy jestesmy zajeci, trudno wiec wybrac termin, ktory bedzie kazdemu pasowal. -Dochodzenie jest nieformalne - przypomnial Gordon. - Wystarczy, jesli bedziemy sie spotykac w kilka osob, a nawet przyjezdzac tu indywidualnie, gdy ktos z nas trafi na wart wyjasnienia trop. Zbierzemy sie w komplecie, jesli zgromadzimy godne przedyskutowania informacje. Niech w czwartek przyjada ci, ktorzy moga. Nie narzucajmy sobie sztywnych ram postepowania. Wszyscy zgodzili sie na jego propozycje. Tom ruszyl w strone Mary Hallam, chcac sie przedstawic, ale Liam Swanson polozyl mu dlon na ramieniu i spytal: -O ile sie nie myle, to pan pracuje z Julie Rees? Tom Gordon, tak? Tom skinal glowa. Katem oka dostrzegl, jak Mary wychodzi z sali. -Dziwna sprawa - powiedzial Swanson. -Owszem - przyznal Tom. - A najdziwniejsze wydaje sie, ze moglo dojsc do takiej pomylki. -Dlaczego? -Skoro pomylono cialo Megan Griffiths z workiem na odpady biologiczne, to i cialo musialo byc w plastykowej torbie. -Sluszna uwaga - powiedzial Swanson. - Pamietam jednak z czasow, gdy studiowalem medycyne, ze w pracowniach patologicznych trudno sie spodziewac szacunku dla zmarlych. Zaczynalo padac, gdy Tom Gordon ruszyl w droge powrotna do Felinbach. Jadac, zastanawial sie, kiedy znow zobaczy Mary Hallam. Zalowal, ze nie bedzie jej na spotkaniu w czwartek, liczyl jednak, ze pojawi sie na nastepnych. A moze powinien wymyslic jakis pretekst, aby sie z nia skontaktowac? Nie, to chyba nie najlepszy pomysl. Mial mnostwo pracy, byla tez sprawa Palmerow. Nie powinien wlasnie teraz angazowac sie w nowy zwiazek... A moze tylko sie boi? W glebi duszy ciagle rozpamietywal bolesny rozwod. Kto sie na goracym sparzy... Kiedy dotarl do wioski, rozpadalo sie na dobre. Woda splywala potokami po bruku ulicy zbiegajacej z Harbour Hill. Tom zaparkowal land-rovera pod domem i pobiegl do drzwi. Zajmowal samodzielne mieszkanie na parterze przebudowanego magazynu. Budynek odnowiono w latach siedemdziesiatych, a wiekszosc mieszkan sprzedano letnikom z Anglii. W zimie bylo tu pusto i cicho. Mieszkanie Toma stanowilo wyjatek. Wlasciciel, Walijczyk z Cardiff; traktowal je jako dlugofalowa inwestycje - zamierzal sie wprowadzic, gdy przejdzie na emeryture. Chetnie wynajal je Tomowi na caly rok; dzieki temu nie musial zamieszczac ogloszenia ani zglaszac sie do agencji wynajmu dla turystow. Ale tez i niespecjalnie dbal o wyglad mieszkania. Umeblowanie bylo skromne, dominowaly sprzety z chromu i plastyku. Samo mieszkanie skladalo sie z malego saloniku, z ktorego okien widac bylo przystan, polozonej po drugiej stronie budynku sypialni, miniaturowej kuchenki z okraglym oknem i dlugiej, waskiej lazienki. Tom zaklal pod nosem, gdy wszedl do srodka. W mieszkaniu panowal potworny ziab. Ogrzewanie znow sie nie wlaczylo - po raz trzeci w ciagu dwoch tygodni. Nie zdjawszy kurtki, Tom pomajstrowal przy zegarze sterujacym. Wreszcie udalo mu sie wlaczyc bojler. Rozlegl sie szum pompy, ale trzeba bylo troche poczekac, az w mieszkaniu zrobi sie cieplo. Gordon wlaczyl wiec elektryczny grzejnik w salonie. Piecyk zaiskrzyl i zaczal wydawac burczace odglosy. Tom zamierzal go naprawic, lecz nie zdolal sie jeszcze do tego zabrac, podobnie jak do wielu innych rzeczy. Postanowil, ze nastepnego ranka skontaktuje sie z Prycem, miejscowym elektrykiem. Wyjrzal przez okno na port. Krople deszczu bebnily po kadlubach zacumowanych jachtow. W biurze kapitanatu palilo sie swiatlo, co swiadczylo, ze nalezy sie spodziewac nowych przybyszow. Tom siegnal po lornetke, ktora lezala na parapecie. Powiodl wzrokiem po pograzonej w mroku ciesninie Menai, szukajac swiatel nawigacyjnych nadplywajacych jednostek. Nic jednak nie dostrzegl. Zaciagnal zaslony i nastawil wode na herbate. Zastanawial sie, czy powinien zadzwonic do Lucy Palmer. W koncu uznal, ze nie. Czasami zbyt wiele uwagi i checi pomocy opoznia powrot do rownowagi. Postanowil, ze pojedzie do Lucy po spotkaniu z adwokatem Johna. Wowczas bedzie lepiej wiedzial, jak wyglada sytuacja. Zaczal czytac materialy z teczki, ktora dostal w szpitalu. Znalazl w nich to, co juz wiedzial o zaginieciu zwlok dziecka - czyli niewiele. Ale byl takze opis standardowych procedur oraz nazwiska szefow poszczegolnych oddzialow. Wniosek wydawal sie oczywisty: za pomylke odpowiadal ktorys z pracownikow kostnicy. Jednak obaj upierali sie, ze sa niewinni i nic nie wiedza o calej sprawie. Wygladalo na to, ze sprawy nie da sie wyjasnic. I pewnie takich wnioskow komisji spodziewa sie dyrekcja szpitala, pomyslal Tom. Zaginiecie ciala Megan to skutek pomylki nizszego personelu. Nieszczesliwy zbieg okolicznosci, z ktorym trzeba sie pogodzic. Nalal sobie whisky i wlaczyl telewizor. Skaczac po kanalach, trafil na stary, czarno - bialy film o wojnie gangow w Chicago. Gdy patrzyl na scene, w ktorej pokazywano karawan pelen wiencow, przyszlo mu do glowy, ze powinien porozmawiac z pracownikami zakladu pogrzebowego. Podczas wewnetrznego dochodzenia szpitalnego nie rozmawiano z nimi. W aktach wspomniano tylko, ze pracownicy Prossera zastali zamknieta trumne, kiedy przyjechali po cialo. Dlaczego ludzie Prossera nie zdziwili sie, ze trumna byla juz zasrubowana? Czyzby wlasnie tego sie spodziewali? Moze zawarli wczesniej umowe z pracownikami kostnicy. Gordon postanowil wpasc do zakladu Prossera w czwartek, przed posiedzeniem komisji. W poniedzialek rano Tom pojechal do Bangor do kancelarii Selby, Jones i Roberts. Miescila sie przy ruchliwej High Street, ale po zatrzasnieciu drzwi wejsciowych z elektronicznym zamkiem w srodku bylo cicho. Tom doszedl do wniosku, ze kamienne mury sa bardzo grube. Wszedl na pierwsze pietro. Czarne litery na przeszklonych drzwiach wskazywaly, iz trafil we wlasciwe miejsce. Otworzyl drzwi i wszedl do poczekalni. Zobaczyl pulchna kobiete w srednim wieku, ktora pisala cos na komputerowej klawiaturze. Chloe Phelps - jak glosila plastykowa tabliczka na biurku - byla ubrana w obcisly fiolkowy sweter i czarna kamizelke. Odcien szminki nie pasowal do barwy swetra, a okulary sekretarki wydawaly sie pokryte nietlukacym szkliwem, jakim sa powlekane akwaria. Na scianie wisial duzy, drewniany zegar; gdy kobieta przestala pisac, Tom uslyszal jego tykanie. Przedstawil sie, a panna Phelps siegnela po paczek, ktory lezal na talerzyku przy klawiaturze. Ugryzla spory kes. -Pan Roberts czeka na pana - powiedziala z pelnymi ustami. -Prosze wejsc. Tom wszedl do gabinetu. Roberts, szczuply, siwowlosy mezczyzna, siedzial w skorzanym fotelu za debowym biurkiem, otoczonym z trzech stron stertami kartonowych pudel. Akta pietrzyly sie nawet na marmurowym kominku. -Ciesze sie, ze zgodzil sie pan ze mna spotkac - powiedzial Gordon, sciskajac dlon adwokata. -Jestesmy po tej samej stronie - odparl Roberts. Tom ocenil, ze adwokat ma co najmniej siedemdziesiat lat, i przypomnial sobie, ze jest to mlodszy partner firmy. -Czym moge panu sluzyc, doktorze? -Probowalem dostac sie do sadu, gdy odbywalo sie posiedzenie w sprawie Johna Palmera - powiedzial Tom. - Ale nie zdolalem nawet blizej podejsc. Tlum zachowywal sie jak dzicz. Ohydny widok. -Wyobrazam sobie - rzekl mecenas z westchnieniem. - Kiedy publika wsiada na wysokiego konia moralnosci, nigdy nie jest to mile widowisko. Tom z zadowoleniem stwierdzil, ze adwokat nie wyglada na kruchego staruszka. Mowil silnym glosem i sprawial wrazenie bardzo bystrego. -Zmartwilo mnie to, panie mecenasie - wyznal Tom. - Czulem sie, jakby John Palmer zostal skazany, zanim jeszcze pojawil sie w sadzie. -Tlum bywa straszny, ale zapewniam pana, ze Palmer bedzie mial sprawiedliwy proces. Sad wyslucha opinii swiadkow, ktorzy wskaza na okolicznosci lagodzace - odparl Roberts. Po slowach "okolicznosci lagodzace" w glowie Gordona odezwaly sie dzwonki alarmowe. -Mowi pan, jakby Tom byl winny - powiedzial. -Oczywiscie, ze jest winny. - Roberts popatrzyl na niego z zaskoczeniem. - Przyznal sie do zabicia swojej corki. - Na pewno pan o tym wie? Tom poczul zawrot glowy. Nie potrafil uwierzyc, ze tak mowi adwokat wynajety przez Johna Palmera. -Przeciez rozmawial pan z Lucy, prawda? -Istotnie - odparl Roberts. -Na pewno powiedziala panu, ze John przyznal sie tylko dlatego, zeby ja chronic. Myslal, ze mogla zabic dziecko, chociaz oczywiscie tak nie bylo. -Pani Palmer udzielila mi tej informacji - oznajmil Roberts. -I? - spytal z naciskiem Tom. -Powtorzylem jej slowa panu Palmerowi, ale zbagatelizowal je. Upieral sie, ze zona stara sie mu pomoc z blednie pojetej lojalnosci. Wciaz twierdzi, ze to zrobil, wobec czego jego przyznanie sie do winy jest nadal wazne. Obrona bedzie sie starala uzyskac lagodny wyrok. Dopilnujemy, by sklad orzekajacy zdawal sobie sprawe, jak wielkie obciazenia psychiczne wiaza sie z wychowywaniem dziecka z ciezkim kalectwem. Jakie towarzysza temu obawy o przyszlosc, poczucie beznadziejnosci i tak dalej. Tom byl oszolomiony. -Przeciez on tego nie zrobil - powiedzial slabym glosem. Roberts spojrzal na niego porozumiewawczo. Mial taka mine, jakby wlasnie uslyszal, ze czarne jest biale. -Jestem starym czlowiekiem, doktorze - powiedzial - i mam duze doswiadczenie. Nieraz widzialem, jak najmniej podejrzani ludzie przyznawali sie do, najstraszniejszych zbrodni. -Nie watpie, ale John Palmer nie zabil swojej corki! - zawolal Tom. - Jestem tez przekonany, ze policja nie zadala sobie trudu, by dostatecznie wyjasnic okolicznosci tej sprawy. W ogole nie kwestionowano jego przyznania sie do winy. A to powinno zostac sprawdzone, czyz nie? -Pan Palmer jest osoba zrownowazona inteligentna i racjonalna - odparl Roberts. - Przyznal sie do zamordowania swojego dziecka. Nie ma powodu, zeby policja zadawala sobie zbedny trud, skoro sprawa zostala wyjasniona. -Na pewno jednak powinna zweryfikowac szczegoly jego przyznania sie? - powiedzial Tom. - Na przyklad motyw. -Motyw? - powtorzyl Roberts. -Dlaczego ja zabil. -Pan Palmer twierdzi, ze obawial sie, iz na dluzsza mete jakosc zycia jego corki okaze sie niewystarczajaca. -Bzdury - prychnal Gordon. - John Palmer nie myslal tak ani przez chwile. Zawsze byl pelen optymizmu. -Jednak tak powiedzial. -Najwidoczniej wciaz mysli, ze zrobila to Lucy. Czy policja zadala sobie trud, by sprawdzic chocby te ewentualnosc? Na pewno znalezliby luki w wersji Palmera, gdyby sie o to postarali. Roberts popatrzyl na Gordona, jakby byl dyrektorem szkoly, ktory zastanawia sie, jak przekazac wyjatkowo tepemu uczniowi fundamentalna prawde zyciowa. -Obawiam sie, ze nie mam wplywu na rozumowanie policji - powiedzial. - Wiem jednak, ze prokuratura nie bedzie glucha na prosby o laske. Tom uznal, ze w tym stwierdzeniu kryja sie glebsze podteksty, niz mogloby sie wydawac na pierwszy rzut oka. -Co pan ma na mysli, mecenasie? - zapytal. -Prosze rozwazyc fakty - odpowiedzial adwokat. - Zginelo dziecko obciazone powaznym kalectwem, ktore, jakkolwiek na to patrzec, nie moglo sie spodziewac latwego zycia. A ojciec przyznal sie do popelnienia czynu, ktory mozna uznac za zabojstwo z litosci. -Ludzie zgromadzeni przed sadem mieli inne nastawienie - mruknal Tom. - Zadali przywrocenia kary smierci. -Nie znali wszystkich faktow - odrzekl spokojnie Roberts. - Dopilnowala tego prasa. Kiedy dziennikarze podadza wszystkie szczegoly, opinia publiczna bedzie sie ksztaltowala zupelnie inaczej. Tom nie zaprzeczyl; Roberts mial w tym wzgledzie racje. -Jestem zdania - kontynuowal adwokat - ze sad uwzgledni wszelkie okolicznosci lagodzace, a oskarzenie nie bedzie sie temu sprzeciwiac... pod warunkiem, ze sytuacja sie nie zmieni. -To znaczy? -Sadze, ze jesli pan Palmer zmieni zdanie i bedzie twierdzil, ze jest niewinny, policja oskarzy o zabojstwo i jego, i zone, a oskarzenie bedzie zadalo kary dozywocia dla obojga. -Mimo braku konkretnych dowodow? -Szczerze mowiac, nie uwazam, by takowe byly potrzebne - odparl Roberts, krecac glowa. - Prosze rozwazyc fakty: odrzucenie dziecka przez pania Palmer tuz po porodzie, jego ciezkie kalectwo, to, ze cialo znaleziono w ogrodzie Palmerow. Jaka lawa przysieglych nie doszlaby do wniosku, ze Palmerowie zabili swoja corke? Gordon musial przyznac mu racje. -Skoro wiec John Palmer przyznaje sie do zbrodni, ktorej nie popelnil, policja i prokuratura potraktuja go laskawie, jesli nie bedzie utrudnial im roboty - podsumowal. -Przypominam panu, ze John Palmer nawet przez chwile nie sugerowal, ze jest niewinny - powiedzial Roberts. -Kto bedzie reprezentowac go w sadzie? - zapytal Tom. -Ktos z kancelarii Jamesa Throgmortona; nie pamietam nazwiska. -A wiec nie czlowiek, ktory wydostal z wiezienia O. J. Simpsona? -To chyba kobieta - odparl Roberts, ignorujac przytyk. - Mila dziewczyna i bardzo bystra, ale moze tylko wnosic o lagodny wymiar kary. -Orientuje sie pan, kiedy odbedzie sie proces? -Nie - odpowiedzial adwokat. - Moze za kilka tygodni, a moze za kilka miesiecy. Tom opuszczal kancelarie z uczuciem kompletnej porazki. Wyszedl na ulice; zgielk na High Street zagluszal przykre mysli. Zostawil samochod na parkingu pod centrum handlowym i poszedl do domu Giny Melford piechota. Mial czas zastanowic sie, co powie Lucy. Gdy nikt nie odpowiedzial na pukanie, Tom poczul rozczarowanie i zarazem ulge. Ulge - bo wciaz nie wiedzial, jak pocieszyc Lucy, a rozczarowanie, bo jej nieobecnosc tylko odwlekala chwile przekazania zlych wiadomosci. Juz zbieral sie do odejscia, kiedy dostrzegl Gine i Lucy wychodzace zza rogu. Ruszyl powoli w ich strone. -Czesc, Tom. Co za niespodzianka - przywitala go Lucy. -Rozmawialem wlasnie z adwokatem Johna - powiedzial. - Pomyslalem, ze wpadne do ciebie i zobacze, co slychac. -Milo z twojej strony. Dlaczego chciales rozmawiac z Robertsem? -Mialem nadzieje, ze skoro jestem lekarzem i przyjacielem Johna, przydam sie jako swiadek obrony. Nie wiedzialem, ze on nadal twierdzi, iz jest winny. -Ja tez rozmawialam dzisiaj z Robertsem - oznajmila Lucy. - Twierdzi, ze dokladnie przekazal Johnowi moje slowa. Ale nie jestem tego pewna - dodala. - Gdyby powtorzyl wszystko, co mowilam, John nie obstawalby przy idiotycznym przyznawaniu sie do winy. -Moze byscie sie przeszli? - zaproponowala Gina. - Taka ladna dzis pogoda. Ja tymczasem przygotuje dla was herbate. Tom i Lucy ruszyli w strone ogrodu przed katedra. Gordon pomyslal, ze Lucy wyglada troche lepiej niz ostatnio. -Jak sie czujesz? - spytal delikatnie. Wolno pokrecila glowa. -Fatalnie - odrzekla. - Stracilam dziecko, John czeka w wiezieniu na proces o morderstwo, a wiekszosc ludzi mysli, ze ja tez jestem w to wplatana. Caly czas mam wrazenie, ze to tylko zly sen i wkrotce sie obudze. Ale jest inaczej. Chcialabym walczyc, nie wiem jednak, od czego zaczac. -Kiedy bedziesz mogla zobaczyc sie z Johnem? - zapytal Tom. -On nie chce nikogo widziec. Wlacznie ze mna. -Dlaczego? -Najwidoczniej wciaz wierzy, ze to zrobilam. -Myslisz, ze zgodzi sie na spotkanie ze mna? -Nie wiem - wzruszyla ramionami, a po chwili podniosla glowe i popatrzyla mu w oczy. - Ale warto sprobowac. Znalezli pusta lawke. Usiedli na niej. Lucy przymknela oczy i wystawila twarz ku sloncu, napawajac sie jego cieplem. -Co by sie stalo, gdybym zglosila sie na policje i powiedziala, ze ja to zrobilam? - spytala Lucy po chwili. -A zrobilas? -Oczywiscie, ze nie. -Wiec po co mialabys sie przyznawac? -Powiedz mi tylko, co by bylo - nalegala Lucy. -Policja sprawdzilaby twoja wersje. Prawdopodobnie uznaliby, ze klamiesz. Zadawaliby ci pytania, na ktore nie potrafilabys odpowiedziec. -Jakos nie przemeczaja sie sprawdzaniem wersji Johna - powiedziala Lucy. Tom myslal to samo. Dumal nad tym przez kolejnych kilka minut. Policja powinna bez trudu wykryc luki w falszywym przyznaniu sie do winy. Fakt, iz tak sie nie dzialo, swiadczyl, ze dysponowano tylko poszlakami, a nie jakimikolwiek konkretnymi dowodami. -Gdybys sie przyznala, oskarzono by o morderstwo was oboje - powiedzial ponuro Gordon. -Mogliby to zrobic? -Roberts uwaza, ze tak. -Boze, co za koszmar - westchnela Lucy i wstala. - Chodzmy. *** Bylo dosc wczesnie, gdy Tom Gordon wrocil do Felinbach.Pryce nie rozpoczal jeszcze naprawy centralnego ogrzewania i piecyka. Zapasowy klucz, ktory Tom zostawil mu tego ranka w skrzynce na listy, lezal za drzwiami mieszkania. Elektryk dolaczyl do niego krotki list, wystukany na maszynie z kilkoma niesprawnymi klawiszami. Pisal, ze "obciazenie praca" uniemozliwia mu dokonanie naprawy w dajacej sie przewidziec przyszlosci, wobec czego najlepiej bedzie, jesli Gordon poszuka sobie innego elektryka. Tom poczul przyplyw gniewu. Wreszcie wzruszyl ramionami i wyrzucil kartke do kosza na smieci. -Milo slyszec, ze interes dobrze sie kreci, panie majstrze - mruknal pod nosem. - Moze w dajacej sie przewidziec przyszlosci zdolasz kupic porzadna maszyne do pisania. Zamknal mieszkanie i poszedl do osrodka pomoc Julie w wieczornych przyjeciach. W poczekalni bylo juz piecioro ludzi, wiec od razu poprosil pierwszego pacjenta. Byla to kobieta po piecdziesiatce, ktora miala duze trudnosci z chodzeniem. Tom zaczekal na nia przy drzwiach gabinetu i pomogl jej wejsc do srodka. -Prosze pozwolic mi zgadnac. Boli pania ramie? - zazartowal. Kobieta machnela ze, zniecierpliwieniem reka. -Nie, to zylaki, panie doktorze. Sa coraz gorsze, wykanczaja mnie. Tom obejrzal jej nogi. Obie lydki pokryte byly z tylu siecia rozszerzonych naczyn. -Dai mowi, ze wygladaja jak plan Gwynedd. -Wrazliwiec z tego pani Daia. -On nie ma pojecia, co to slowo znaczy, panie doktorze. -Musze skierowac pania do szpitala - powiedzial Tom. - Po usunieciu tych zyl zostanie przywrocone prawidlowe krazenie i problemy z chodzeniem ustapia. Pewnie bedzie pani musiala troche poczekac na miejsce. Nie jest to sprawa pilna, ale postaram sie zalatwic, zeby zoperowano pania jak najszybciej. Powiem, ze utrudnia to pani kariere baleriny. Kobieta usmiechnela sie. Tom wyczul, ze byla to reakcja troche wymuszona. Dawniej bez trudu wywolywal u niej rozbawienie. Pacjentka wyszla, kulejac, a Gordon wezwal kolejnego chorego. Do gabinetu weszla kobieta w srednim wieku, w dlugim, obszernym plaszczu przeciwdeszczowym zapietym pod szyje. Usiadla na krzesle kolo biurka, a torbe z zakupami polozyla na kolanach. Tom znal te kobiete z widzenia, ale nie pamietal jej nazwiska. -W czym moge pani pomoc? - zapytal. Kobieta powiedziala cos po walijsku. Tom usmiechnal sie. -Przykro mi, jestem Celtem, ale nie z Walii - odparl. Kobieta nie odwzajemnila usmiechu, lecz powiedziala cos po walijsku. Gordon byl zdziwiony, bo chociaz walijskiego uzywano powszechnie w tych stronach, nie spotkal jeszcze nikogo, kto nie potrafilby poslugiwac sie rowniez angielskim. Obudzilo to jego podejrzliwosc. Kobieta wstala i podeszla do drzwi. -Chyba pani cos upuscila. - Powiedzial Tom po angielsku, gdy polozyla dlon na klamce. Natychmiast sie odwrocila i spojrzala na podloge. Po chwili podniosla wzrok i popatrzyla Gordonowi w oczy. Nie widac bylo u niej sladu poczucia winy, ze zostala przylapana na oszustwie. Wrecz przeciwnie, patrzyla na Toma z poczuciem wyzszosci. Pomyslal, ze wyglada jak chrzescijanska fundamentalistka pelna pogardy dla istoty gorszego rodzaju, ktora daje sie wykorzystywac jako szatanskie narzedzie. -Przepraszam, pomylilem sie - rzekl. Kobieta wyszla do poczekalni i usiadla pod drzwiami gabinetu Julie. Tom zamyslil sie. Oto najswiezszy dowod utraty popularnosci w Felinbach. Przyjal jeszcze jednego pacjenta, tym razem bez przeszkod. Potem Julie weszla do jego gabinetu i powiedziala, ze poczekalnia jest pusta. -Bylo dzisiaj wyjatkowo duzo pacjentow - stwierdzila. Tom opowiedzial jej o kobiecie, ktora udawala, ze nie zna angielskiego. -Nie podejrzewalam, ze sprawy zajda tak daleko - powiedziala Julie, krzywiac sie z niesmakiem. - Nie przejmuj sie ta stara wiedzma. Meg Richards urodzila sie, zeby psuc krew innym. Jesli cokolwiek ma zle strony, Meg to dostrzeze i uzna za swoj chrzescijanski obowiazek oznajmienie o tym calemu swiatu. Wspolczucie jest jej rownie obce jak poczucie humoru. Tom pokiwal glowa. Nie powiedzial Julie o kartce od elektryka. Na pewno by sie nie zdziwila reakcja Prycea. -Wygladasz, jakbys mial zly dzien - powiedziala. -Mozna tak to ujac - odparl. -Masz problemy? -John Palmer obstaje przy przyznaniu sie do winy. Nie chce nikogo widziec, nawet swojej zony. Julie milczala chwile, jakby zastanawiala sie, jakich slow uzyc, by nie urazic Gordona. -Tom - zaczela - czy dopuszczasz mozliwosc, ze John Palmer jest winny? -Nie - potrzasnal glowa Gordon. - Bo nie jest - rzekl z naciskiem, ale po chwili dodal: - Szczerze mowiac, zastanawialem sie, czy Lucy nie miala nawrotu depresji i nie zabila Anne-Marie w przyplywie przygnebienia. Ale po rozmowie z nia upewnilem sie, ze nie miala z tym nic wspolnego. -Co ci w takim razie pozostaje? -Szukanie prawdziwego mordercy - cos, nad czym nikt sie nawet nie zastanawia, wlacznie z policja. -Nikt nie moze ci zarzucic, ze nie jestes wiernym przyjacielem - odparla Julie. - Zaluje jednak, przez wzglad na ciebie samego, ze nie zostawisz sledztwa zawodowcom. Nie masz ani czasu, ani przygotowania, zeby na wlasna reke prowadzic kryminalne dochodzenie. -To, co do tej pory osiagneli zawodowcy, nie podoba mi sie - powiedzial Tom. - Musze zrobic, co tylko w mojej mocy. -Co planujesz? - spytala Julie. -Zamierzam odwiedzic Johna w wiezieniu, jesli tylko dostane pozwolenie. Julie pokiwala glowa i zmienila temat. -Jak przebieglo sobotnie spotkanie w szpitalu? -Tak jak mozna sie bylo spodziewac. Dyrekcja szpitala chce, abysmy zamarkowali dochodzenie i doszli do wniosku, ze byl to po prostu fatalny zbieg okolicznosci. -Obawiam sie, ze panstwo Griffiths beda innego zdania - powiedziala Julie. -Dyrekcja szpitala zdaje sobie z tego sprawe - rzekl Tom. - Sa gotowi zaplacic im spora sume. Ale przede wszystkim chca zminimalizowac uszczerbek dla reputacji szpitala. Dlatego oczekuja, ze ustalimy, iz w gre nie wchodzilo ani bledne zarzadzanie, ani niekompetencja, a cala sprawa polegala na zwyczajnej pomylce personelu niskiego szczebla. -Boze, Griffithsowie musieli czuc sie strasznie - westchnela Julie. Z tego, co slyszalam, Prosser tez ciezko to przezyl. Podobno zemdlal, kiedy zobaczyl, co jest w trumnie. -Jak to? - zapytal nagle Tom. -Nie rozumiem? Gordon zmarszczyl brwi i na dluga chwile pograzyl sie w glebokim namysle. -Kiedy Prosser otworzyl trumne... - zaczal niepewnie -... nie mogl zobaczyc nic straszniejszego niz plastykowy worek. -Nie rozumiem, do czego zmierzasz - odparla Julie. -Skoro to byla zwykla pomylka, jak twierdzi szpital, zarowno cialo dziewczynki, jak i odpady biologiczne powinny sie znajdowac w takich samych jednorazowych workach, prawda? -Chyba tak - przyznala Julie. - Nie zastanawialam sie nad tym. -Worki musialy byc zamkniete, inaczej ktos natychmiast by sie zorientowal, ze je zamieniono. -Owszem. -Dlaczego wiec Prosser zemdlal na widok plastykowego worka? -Pewnie go otworzyl. -Ale gdyby zobaczyl worek, wiedzialby, ze musiala zajsc jakas pomylka, i powstrzymalby Griffithsa przed podejsciem do trumny? -Moze byl za bardzo wstrzasniety, kiedy zajrzal do srodka - wyrazila przypuszczenie Julie. -Jest przedsiebiorca pogrzebowym - odparl Tom. - Pracuje w tej branzy od lat. Nie sadze, by latwo bylo nim wstrzasnac. -No tak, masz racje. -Cos tu nie gra - powiedzial Tom. - Cala sprawa zaczyna mi smierdziec. W czwartek rano Tom tak zaplanowal wizyty domowe, by zakonczyc je jak najblizej Caernarfon. Ostatnia wizyta wypadla na farmie Plas Coch, polozonej okolo pieciu kilometrow na poludniowy wschod od miasta. Jej wlasciciel, Glyn Edwards, spadl z roweru podczas jazdy po wzgorzach i rozcial sobie noge. Zona zadzwonila do osrodka i powiedziala, ze maz odczuwa silny bol i nie mogl spac przez dwie noce. Ellen Edwards wyszla na podworze przywitac lekarza. Gordon wysiadl z land-rovera i probowal znalezc przejscie sucha stopa do domu. Oskrzydlily go dwa owczarki. Gdy przedzieral sie przez bloto, biegaly wokol niego z glosnym szczekaniem i ploszyly pierzchajace na wszystkie strony kury. -Powinienem byl zalozyc gumiaki - powiedzial Tom. - Jak sie czuje maz? -Zna pan Glyna, panie doktorze. Upiera sie, ze niepotrzebnie robie z igly widly. Ale przeciez widze, ze bardzo go boli. Nie probowal nawet wyjechac na wzgorza dzis rano, a to zupelnie do niego niepodobne. Tom oczyscil buty z blota na metalowej skrobaczce przy drzwiach i wszedl do cieplej kuchni. Ellen zaprowadzila go do Edwardsa. Lezal na kanapie z zabandazowana, wyciagnieta przed siebie noga. Steknal na widok lekarza. -Slyszalem, ze spadl pan z roweru - powiedzial Tom. - Powinno to pana nauczyc, ze nie warto udawac kozaka w panskim wieku. Edwards usmiechnal sie blado. Cale zycie spedzil na wzgorzach wiec jego cera byla niewiele jasniejsza od czerwono-pomaranczowych zaslon. -Popatrzmy, co tu mamy - Tom wyjal z torby nozyce i rozcial stary opatrunek. Noga byla bardzo rozgrzana, spod bandaza rozchodzila sie nieprzyjemna won. -Kiedy to sie stalo? - spytal Gordon. -Trzy dni temu - steknal Edwards. - Z poczatku nie wygladalo to najgorzej, ale teraz okropnie mnie boli. Tom przyjrzal sie dokladnie odslonietej ranie. -Rana ulegla zakazeniu - stwierdzil. - Dlatego noga tak boli. O co ja pan rozcial? -O kamien - odpowiedzial Edwards. -Na pewno o nic metalowego? O zaden zardzewialy gwozdz albo drut kolczasty? -Nie; o kamien - powtorzyl farmer. -No dobrze. Zabiore wymaz do laboratorium i zapisze panu srodki przeciwbolowe, zeby mogl pan dzisiaj zasnac. Przepisze tez silny antybiotyk, zeby zwalczyc zakazenie. Do soboty powinien pan sie poczuc znacznie lepiej. Jesli nie nastapi poprawa, prosze do mnie zadzwonic. -Na pewno, doktorze - powiedziala Ellen. - Przypilnuje, zeby Glyn bral leki. Tom siegnal do torby po probowke do pobierania wymazow. Wyjal z niej precik, pilnujac, by o nic nim nie zawadzic. Delikatnie potarl rane wacikiem na jego koncu, wlozyl precik do probowki i napisal na nalepce nazwisko oraz adres Edwardsa. Schowal probowke do torby, po czym zabandazowal rane. -Gotowe - powiedzial, wstajac. - Do przyszlego tygodnia powinno sie zagoic. -Dziekuje, panie doktorze. Tom wypisal recepte i podal ja Ellen. Potem odwrocil sie do Edwardsa i dodal: -Uwazaj na ostrych zakretach, chlopcze. Gdy wrocil do samochodu, popatrzyl na zegarek. Bylo pare minut po dwunastej. Zdazy wpasc do zakladu Prossera przed spotkaniem komitetu o pierwszej. Zaparkowal w zwyklym miejscu przy porcie w Caernarfon i ruszyl pod gore labiryntem waskich uliczek w strone Mould Street. W koncu dotarl pod budynek, w ktorym miescil sie zaklad pogrzebowy Prossera. Otworzyl drzwi, zawieszony nad nimi dzwonek wydal pojedyncze brzekniecie. Z zaplecza wyszedl mezczyzna w ciemnym garniturze i czarnym krawacie. -Czym moge sluzyc? - zapytal uprzejmie, zlozywszy przed soba dlonie i przekrzywiwszy na bok glowe. -Pan Prosser? -Tak. -Nazywam sie Tom Gordon. Pracuje jako lekarz ogolny w Felinbach. Wchodze w sklad komisji badajacej okolicznosci znikniecia ciala Megan Griffiths. Zachowanie Prossera zmienilo sie w jednej chwili. Zwiesil ramiona, rece opadly mu do bokow. -Ktokolwiek za to odpowiada, zasluguje na solidny wycisk - powiedzial. -Zgadzam sie z panem - przyznal Tom. - Czy moglbym zadac panskim pracownikom kilka pytan? -W jakim celu? - burknal podejrzliwie Prosser. - Jezeli ci partacze mysla, ze zdolaja zwalic wine na mnie i moich ludzi, to niedoczekanie. Ani ja, ani moi chlopcy nie mielismy z tym nic wspolnego. Trumna byla juz zamknieta, kiedy odbieralismy ja ze szpitala. -Prosze sie nie obawiac - zapewnil Tom. - Przyjechalem tu z wlasnej inicjatywy, nieoficjalnie. Nie musi pan wiec ze mna rozmawiac. Ale pomyslalem, ze skoro nie ma pan nic do ukrycia, zechce mi pan pomoc. -Skoro tak pan stawia sprawe...: powiedzial powoli Prosser. - Niech pan pyta. Chlopcy myja karawany na dziedzincu. -Dziekuje - rozpromienil sie Tom. - Moze najpierw porozmawiam z panem? Prosser zaprowadzil go do tego samego pokoju, w ktorym rozmawial z Martinem Griffithsem owego strasznego poranka, gdy wyszlo na jaw znikniecie ciala. Poprosil Toma, by usiadl. -Co pana interesuje? - spytal. -Chcialbym, aby opisal pan dokladnie, co sie stalo, kiedy otworzyl pan trumne Megan. Prosser przelknal sline. -Nie zapomne tego, dopoki bede zyl. Ludzie mowia, ze w mojej pracy powinienem przyzwyczaic sie do strasznych widokow, ale nie bylem przygotowany na cos takiego, na te wszystkie szczatki i kawalki... Jezu! -Czy plastykowy worek nie wzbudzil pana podejrzen, zanim go pan otworzyl? - spytal Tom. -Jaki worek? - zapytal powoli Prosser, jak gdyby bal sie, ze to podchwytliwe pytanie. Tom poczul, ze wlosy na karku staja mu deba. -Chce pan powiedziec, ze te szczatki i kawalki, jak je pan okreslil, nie byly w plastykowym worku? Ze widac je bylo od razu po zdjeciu wieka? -Oczywiscie. Dlatego wlasnie tak to mna wstrzasnelo. Skoro nie bylo worka, pomylka jest wykluczona - to oczywisty wniosek. Ten, kto wrzucil odpady do trumny, doskonale wiedzial, co robi. A moze jednak worek byl, lecz po prostu pekl? Gordon zapytal o to Prossera. -Nie widzialem zadnego worka - odpowiedzial przedsiebiorca. -Co stalo sie z resztkami? - spytal Tom. -Przyslano furgonetke ze szpitala, zaladowano je wlasnie do worka i zabrano wszystko, razem z trumna. A wiec dopiero wtedy odpady trafily do worka, pomyslal Tom. Podziekowal Prosserowi za pomoc. -Moglbym porozmawiac teraz z panskimi ludzmi? - zapytal. Prosser zaprowadzil go na tylny dziedziniec, gdzie staly dwa karawany i czarna limuzyna. Jeden z pracownikow polewal woda z weza limuzyne, a dwaj inni siedzieli na drewnianych skrzynkach, palac i przygladajac sie koledze. Poderwali sie na widok Prossera. Wlasciciel zakladu przedstawil Toma. -To doktor Gordon. Chce zadac wam kilka pytan dotyczacych sprawy dziecka Griffithsow. - Nastepnie Prosser przedstawil pracownikow: - To moj syn Paul. - Tom dostrzegl wyrazne podobienstwo rodzinne. - To Tylen Morse, a przystojniak z wezem to Maurice Cleef. Tom podziekowal Prosserowi i skinal glowa trzem mezczyznom w zalobnych strojach, na ktore narzucili zielone plastykowe fartuchy. -Jak rozumiem, trumna byla juz zamknieta, a wieko przysrubowane, kiedy pojechaliscie po nia do szpitalnej kostnicy? - zaczal. -Zgadza sie. Nie mielismy z tym nic wspolnego - powiedzial Paul Prosser. -Odebral ja pan osobiscie? - spytal Tom. -Nie, zrobil to Maurice. Cleef, wysoki, chudy mezczyzna o ziemistej cerze, wzrostu stu osiemdziesieciu centymetrow, wylaczyl szlauch i podszedl do nich. Woda sciekala mu po fartuchu na gumiaki. -W czym problem? - zapytal. -Nie ma zadnego problemu - odpowiedzial pogodnie Tom. - Staram sie tylko wyjasnic kilka szczegolow. Czy gdy pojechal pan do szpitala po cialo Megan Griffiths, spodziewal sie pan, ze sam wlozyje do trumny? -Tak - odrzekl Cleef. -Co wiec pan pomyslal, gdy okazalo sie, ze trumna jest juz zamknieta i gotowa do odebrania? -Pomyslalem, ze pewnie taka byla umowa, chociaz nikt mi o tym nie mowil - wzruszyl ramionami Cleef, - Umowa? -Pomyslalem; ze Paul albo jego ojciec umowili sie z chlopakami z kostnicy, ze zamkna trumne, ale zapomnieli mi o tym powiedziec. -Bylo jednak inaczej? -Nic o tym nie wiedzielismy - pokrecil glowa Paul Prosser. -Skoro bylo to dla pana zaskoczeniem, czy nie powiedzial pan o tym nikomu w szpitalu? - spytal Tom Cleefa. Nastapilo kolejne wzruszenie ramionami. -Nie przypominam sobie. -Nawet pracownikom kostnicy? -Nie widzialem ich. -A widzial pan kogokolwiek innego? -Nie przypominam sobie. -Po prostu wszedl pan, zabral trumne i wyszedl? -Dlaczego nie? - zapytal obronnym tonem Cleef. - Przeciez po to tam pojechalem. -No wlasnie: dlaczego nie - powiedzial Tom. Byl zaintrygowany nerwowym tikiem, ktory pojawil sie na lewym policzku Cleefa, i jego spojrzeniem, swiadczacym o wyjatkowym zaniepokojeniu, a moze nawet strachu. *** Tom dotarl na spotkanie komisji z kilkuminutowym spoznieniem.Doktor Liam Swanson, dyrektor wydzialu zdrowia urzedu miejskiego w Caernarfon, powiedzial, ze dyrektor Harcourt ma przyprowadzic na spotkanie dwoch pracownikow kostnicy. Rozleglo sie pukanie do drzwi. Harcourt wetkna, glowe do srodka i poinformowal, wlasnie przyszedl David Meek, technik z kostnicy. Swanson skinal glowa. -Niech wejdzie - powiedzial. Meek usiadl na krzesle naprzeciw komisji. Byl to niski, drobny mezczyzna o ziemistej cerze i przetluszczonych ciemnych wlosach. Mial wade wymowy, przez co trudno go bylo zrozumiec. Tom z zaskoczeniem stwierdzil, ze Meek okazuje nie tyle zdenerwowanie, co wrogosc. Na kolejne pytania odpowiadal z wyrazna zacietoscia,. Konsekwentnie twierdzil, ze nie mial nic wspolnego ze zniknieciem ciala Megan Griffiths. Najwyrazniej sadzil, ze i tak wypytywano go juz w tej sprawie zbyt wiele. Po Meeku do sali poproszono drugiego technika - starszego mezczyzne nazwiskiem Henriques, roztaczajacego intensywna won tytoniu do fajki i obdarzonego irytujacym zwyczajem ocierania grzbietem dloni ust po kazdej odpowiedzi. Henriques mowil to samo co Meek;jego odpowiedzi czesto brzmialy slowo w slowo identycznie. Nie wiedzial nic o zamianie i nie mial pojecia, jak moglo do niej dojsc. Gdy przesluchanie technikow dobieglo konca, Swanson powiedzial. -Obawiam sie, ze tego nalezalo sie spodziewac. A panstwo co sadzicie? Czy klamali, zeby utrzymac prace, czy tez mowili prawde? -Ja im wierze - stwierdzila Christine Williams. Pozostali zgodzili sie z nia. Tom chcial powiedziec, czego dowiedzial sie w zakladzie Prossera, gdy ponownie rozleglo sie pukanie. Wszedl Harcourt. -Powiodlo sie panstwu? - spytal. -Technicy nadal zaprzeczaja, jakoby wiedzieli cokolwiek o zamianie. Chyba wyraze zdanie nas wszystkich, jesli powiem, ze im wierzymy - odparl Swanson. -Osobiscie sadze, ze wykombinowali sobie, ze jesli beda trzymali buzie na klodke, utrzymaja sie w pracy i nikt sie do nich nie przyczepi z powodu pomylki - powiedzial Harcourt ze sceptyczna mina. - Ale zdrowy rozsadek nakazuje dojsc do wniosku, ze musi za nia odpowiadac ktorys z nich. -To nie byla pomylka - oswiadczyl Tom. -Slucham? - zapytal Harcourt, gdy ucichl szum po tych slowach. Tom opowiedzial o wizycie w zakladzie Prossera. -Osoba, ktora wrzucila odpady biologiczne do trumny Megan, doskonale wiedziala, co robi - podsumowal. - Nie byla to niewinna zamiana dwoch identycznych toreb. Harcourt wyraznie pobladl. -Nie bardzo rozumiem - powiedzial. - Czy twierdzi pan, ze ktos zrobil to, aby wstrzasnac ludzmi lub zdyskredytowac w ten sposob szpital? -Nie - pokrecil glowa Tom. - Ten, kto to zrobil, nie mogl przewidziec, ze trumna zostanie ponownie otwarta. Gdyby wszystko poszlo zgodnie z planem, nikt by sie o tym nie dowiedzial. -Mysle, ze powinien sie o tym dowiedziec doktor Trool - orzekl Harcourt i wyszedl z sali. Doktor Liam Swanson wzial Gordona na strone. -Najwyrazniej zadal pan sobie trud, by przemyslec to po drodze - powiedzial. - Doszedl pan do jakichs wnioskow? Tom odparl, ze mimo wszystko mogla to byc pomylka. Jednak w tym wypadku nalezalo przyjac, ze cialo Megan Griffiths zaginelo juz wczesniej, a ktos staral sie zamaskowac blad, napelniajac trumne zawartoscia worka na odpady biologiczne, by nie byla za lekka. -Ale gdzie podzialo sie cialo? -Dobre pytanie. Wrocil Harcourt. Za nim szedl James Trool. Dyrektor do spraw lecznictwa byl wyraznie zmartwiony. -Tego mi jeszcze brakowalo! Gazety beda mialy uzywanie, kiedy sie o tym dowiedza. Ukrzyzuja nas! Jest pan calkowicie pewny tego, co pan wykryl? -Wlasciciel zakladu pogrzebowego twierdzi, ze odpady biologiczne nie byly w cokolwiek zapakowane. Skoro tak, nie mogly znalezc sie w trumnie przez pomylke - oswiadczyl Tom. -Moj Boze, po prostu nie moge uwierzyc, ze ktos zrobil to z rozmyslem - Trool potrzasnal glowa. - W dodatku zdarzylo sie to w najgorszej mozliwej chwili. -Dlaczego w najgorszej? - zapytal Swanson. -W przyszlym tygodniu w naszym szpitalu odbedzie sie czterodniowe sympozjum na temat sztucznego zaplodnienia - wyjasnil Trool. - Przyjada najwieksze autorytety z calego swiata. To swietna okazja, by przedstawic osiagniecia profesora Carwyna Thomasa. Spodziewalismy sie przychylnych relacji w prasie i telewizji. Nie musze dodawac, ze takie imprezy wiele znacza dla szpitala w czasach, gdy trzeba rywalizowac o fundusze. Osrodek profesora Thomasa to nasza wiodaca placowka, i koniecznie trzeba to uswiadomic opinii publicznej. Sukces sympozjum pozwolilby nam dolaczyc do najlepszych szpitali w kraju. Tymczasem wyglada na to, ze prasa poswieci cala uwage zaginieciu ciala corki Griffithsow. -To powazna sprawa - przypomnial mu Swanson. Trool uniosl dlonie i przybral zbolaly wyraz twarzy. -Prosze mnie zle nie zrozumiec - powiedzial blagalnym tonem. - Nie chce minimalizowac znaczenia tego, co sie stalo. Ale tak bardzo zalezy mi na szpitalu i jego renomie, ze z bolem serca patrze, jak stawia sie nas pod pregierzem za cos, co musialo byc jakas tragiczna pomylka. -Uwazam, ze wszyscy rozumiemy pana stanowisko, doktorze - powiedzial Swanson; pozostali potwierdzili jego slowa skinieniem glow. -Prosze pamietac, ze nasze dochodzenie jest nieoficjalne - stwierdzil Tom. - Nie musimy przedstawiac prasie krok po kroku jego przebiegu. Wlasciwie nie musimy kogokolwiek o niczym zawiadamiac. -Sluszna uwaga - orzekl Swanson. - Proponuje, bysmy nie udzielali zadnych informacji do zakonczenia dochodzenia. Nikt nie zaoponowal. -Jestem panstwu bardzo wdzieczny - powiedzial Troll z wyrazna ulga. -Mam nadzieje, ze prasa na razie da nam spokoj. Gazety napisaly juz wszystko, co mogly. Teraz czekaja, az wyplynie cos nowego. Minie troche czasu, zanim oskarza nas o opieszalosc lub o zmowe dla ukrycia faktow. -Powinien byc pan jednak przygotowany na to - ostrzegl go Swanson - ze jesli w ciagu kilku tygodni nie znajdziemy dowodow, iz cialo Megan Griffiths zaginelo przypadkowo, bedziemy musieli przekazac sprawe policji. -Rozumiem - Trool skinal z powaga glowa i wyszedl z sali w towarzystwie Harcourta. -I co teraz? - zapytala Christine Williams. -Proponuje, zebysmy jeszcze raz przejrzeli materialy, ktore dostalismy - odpowiedzial Swanson. - W swietle tego, co odkryl doktor Gordon, musimy rozwazyc ewentualnosc, iz cialo Megan Griffiths zniknelo wczesniej, niz sadzilismy. Moze zdolamy zawezic ten czas do okresu miedzy przeniesieniem ciala z sali sekcyjnej do kostnicy a dostarczeniem worka z odpadami biologicznymi z sal operacyjnych. Trzeba dokladnie przyjrzec sie liscie ludzi, ktorych w tym czasie widziano na Oddziale Patologii. Swanson obiecal, ze wkrotce osobiscie zadzwoni do wszystkich czlonkow komisji, i zakonczyl spotkanie. Tom mial wlasnie wsiasc do samochodu, gdy podszedl do niego James Trool. -Ciesze sie, ze pana zlapalem - powiedzial. - Moze mi pan poswiecic kilka minut? -Wybieralem sie wlasnie na lunch - odparl Tom. -W takim razie moze zje pan z nami - zaproponowal Trool. - To znaczy ze mna i z profesorem Thomasem. Zna go pan? Tom zastanawial sie, czy nie zostaloby to odebrane jako spoufalanie sie z dyrekcja szpitala, w ktorym mial prowadzic dochodzenie. Po krotkim namysle uznal te obawe za nieuzasadniona. Nie zamierzal przeciez czegokolwiek kryc, zgodzil sie tylko powstrzymac przed udzielaniem informacji prasie. -To blyskotliwy czlowiek - powiedzial Trool o Thomasie. Gordon zamknal samochod i ruszyl z dyrektorem do spraw lecznictwa w strone szpitala. Poszli do malej jadalni, ktora miescila sie na tym samym pietrze co gabinet Troola. Stalo tam osiem czteroosobowych stolow. Trool zaprowadzil Toma do stolika pod oknem, przy ktorym siedzial mezczyzna z zaczesana do tylu grzywa siwych wlosow. Wstal na ich powitanie. -Carwyn, przedstawiam ci Toma Gordona, lekarza ogolnego z naszego rejonu - powiedzial Trool. - Tom, to profesor Carwyn Thomas, szef centrum sztucznego zaplodnienia przy naszym szpitalu. Gordon uscisnal dlon Thomasa. -Ciesze sie, ze moglem pana poznac, profesorze - powiedzial. - Znam pana prace. Skierowalem juz do pana kilku pacjentow. -Mam nadzieje, ze z powodzeniem - usmiechnal sie Thomas. - Gdzie pan pracuje? -W Felinbach i okolicach. Thomas pokiwal glowa. -Nielatwo byc lekarzem ogolnym w czasach, gdy medycyna czyni postepy na wszystkich polach. Pewnie trudno panu nadazyc za nowosciami. -To ciagla walka - przyznal Tom. - Nigdy mi nie brak lektury do poduszki. Zdaniem Gordona jedzenie bylo niezle, a rozmowa przyjemna, choc nieco wymuszona. Wyczuwal pewne napiecie miedzy Troolem i Thomasem. Mial wrazenie, ze unikali tematow zwiazanych z medycyna i szpitalem, starajac sie skierowac rozmowe na neutralny grunt. W koncu zaczeli rozprawiac o zaletach poszczegolnych reprezentacji rugby, uczestniczacych w turnieju pieciu narodow Poniewaz Trool pochodzil z Anglii, przy stole znalezli sie przedstawiciele trzech z tych nacji. Gdy jedli drugie danie, odezwal sie telefon Troola. Dyrektor przeprosil i wstal od stolu. Podziekowal Gordonowi za okazane zrozumienie i obiecal, ze wkrotce sie z nim skontaktuje. -Ten czlowiek jest caly w nerwach - stwierdzil Thomas, gdy dyrektor wyszedl z jadalni. -Najwidoczniej bardzo zalezy mu na szpitalu. Na pewno ma bardzo stresujaca prace - powiedzial taktownie Gordon. -Raczej malzenstwo - odparl Thomas. - Trool powinien posluchac tego, co Chaucer mial do powiedzenia o zwiazkach stycznia z lipcem. Profesor nie pokusil sie o dalsze wyjasnienia, a Tom uznal, ze wypytywanie go byloby niedelikatne. Gdy dopijali kawe, Thomas zaproponowal, ze pokaze mu centrum sztucznego zaplodnienia. Tom przyjal oferte z wdziecznoscia. -Naprawde sadze, ze powinnismy miec wiecej kontaktow z naszymi kolegami spoza szpitala - powiedzial profesor; kiedy szli ruchliwym korytarzem. - Na dluzsza mete byloby to bardzo korzystne dla pacjentow. Weszli do gabinetu Thomasa. Na scianach wisialy dziesiatki fotografii malych dzieci. -Moja druga rodzina - rzekl profesor z duma. Tom byl pelen szczerego podziwu. -Niewielu lekarzy moze pochwalic sie tak znaczacymi sukcesami - powiedzial, a po chwili spytal: - Czy tu przyjmuje pan nowych pacjentow? -Tak, dzieki temu czuja sie swobodniej - potwierdzil profesor. - Zostaja przelamane lody, by tak rzec. Wie pan, wciaz mnie zaskakuje, jak silne emocje wywoluje pragnienie potomstwa. Moi pacjenci sa bardzo wrazliwi na niepowodzenia. Stale musimy pamietac, by nie stwarzac falszywych nadziei. -Rozumiem, o co panu chodzi - powiedzial Tom, myslac o doswiadczeniach Palmerow. -Powiedzial pan, ze skierowal juz do mnie kilku pacjentow? - spytal Thomas. -Miedzy innymi Johna i Lucy Palmerow - odparl cicho Gordon. -Och, rozumiem - rzekl profesor. - Felinbach i okolice; powinienem byl sie domyslic. To straszna tragedia, a na dodatek doszlo do niej, gdy bylem juz pewny, ze oboje pogodzili sie ze stanem dziecka i swietnie sobie radzili. -Tak rzeczywiscie bylo - stwierdzil Tom kategorycznie. -Jak pan moze tak mowic po tym, co sie stalo? - zapytal najwyrazniej zdziwiony Thomas. -Uwazam, ze John Palmer przyznal sie do zbrodni, bo sadzi, ze popelnila ja Lucy. Pewnie przypomina pan sobie, ze cierpiala na gleboka depresje poporodowa. -Tak, pamietam. Czy mowil pan o tym policji? -Mowilem kazdemu, kto chcial tego sluchac - odparl Tom ze smutkiem, - Niestety, nikogo to nie obchodzilo, a policje najmniej. -Ale dziecko znaleziono w ogrodzie Palmerow - przypomnial Thomas. -Wiem, jestem jednak przekonany, ze John tego nie zrobil - odrzekl Tom. -Rozumiem - Thomas odchylil sie w fotelu. - Nie orientowalem sie, ze ta sprawa jest bardziej skomplikowana, niz sie wydaje na pierwszy rzut oka. Trzeba sie nad nia zastanowic. Niech mnie pan zawiadomi, jesli bede mogl w czymkolwiek pomoc. -Mam nadzieje, ze dostane przynajmniej pozwolenie na widzenie z Johnem. Nie chce niczyich odwiedzin - powiedzial Tom. -Kiedy Anne-Marie przyszla na swiat z wada wrodzona, bylo to dla nas wszystkich ogromnym ciosem - wspomnial profesor. -Czy byly inne przypadki urodzenia sie dzieci z kalectwem? - spytal Tom. -Nie - odparl profesor po namysle. - Kiedys najwiekszy problem stanowily ciaze mnogie, ale odkad zaczelismy stosowac wstrzykniecie srodplazmatyczne, nie mielismy powazniejszych klopotow. Zwykle dochodzilo do samoistnych poronien. Corka Palmerow byla wyjatkiem. -Wstrzykniecie srodplazmatyczne polega na wprowadzaniu nasienia bezposrednio do komorki jajowej? - zapytal Tom. -Zgadza sie - przytaknal profesor. - Nasz glowny embriolog jest ekspertem w tej technice, mimo to wiaze sie z nia dosc wysokie ryzyko nieprawidlowosci plodu. Podczas sympozjum chetnie zapoznam sie z doswiadczeniami innych osrodkow. Moze pan na nie przyjedzie? -Na sympozjum? - spytal Tom z zaskoczeniem. - Jestem zwyklym lekarzem domowym. Pewnie przewaznie nie bede mial pojecia, o czym mowa. -Nie ma kogos takiego, jak zwykly lekarz domowy - odrzekl profesor. Niech pan sie zastanowi. Serdecznie zapraszam. -Wie pan, podoba mi sie ten pomysl - powiedzial Gordon po chwili zastanowienia. - Chetnie przyjade, jezeli znajde czas. Dziekuje za zaproszenie. -Chodzmy, pokaze panu reszte centrum. *** Profesor oprowadzil Toma po laboratorium, ktore zajmowalo wiekszosc zachodniego skrzydla na trzecim pietrze szpitala.Centrum mialo wlasny trakt operacyjny. Mozna bylo tu przeprowadzic nawet cesarskie ciecie, a takze inne zabiegi, konieczne w przypadku roznych powiklan. Nastepnie przeszli do dlugiej, waskiej sali bez okien. Byla skapo oswietlona, wiec panowal w niej polmrok. Na srodku stal duzy stol, a na nim dwa mikroskopy elektronowe. Przy jednym z nich pracowal wysoki mezczyzna w chirurgicznym kitlu. Zrecznie operowal mikromanipulatorami umieszczonymi pod okularem, - Tu wlasnie odbywa sie najwazniejszy etap naszej pracy - wyjasnil Thomas. - Ran to nasz naczelny embriolog. Chyba nie powinnismy mu przeszkadzac - dodal scenicznym szeptem. -Nie ma sprawy - powiedzial mezczyzna przy mikroskopie, nie odrywajac wzroku od okularu. - Prawie skonczylem... no, juz. Thomas przedstawil mu Gordona. Embriolog usmiechnal sie i wstal z obrotowego stolka. -Milo pana poznac. Jestem Ranulph Dawes - powiedzial, podajac Tomowi reke. Uscisneli sobie dlonie. - Moze zechce pan spojrzec? - spytal. Tom usiadl przy mikroskopie, dopasowal rozstaw okularow do swoich oczu i zajrzal w jasnozielony krazek. Wyostrzywszy obraz za pomoca, karbowanych pokretel po bokach tubusu, zobaczyl dwa ciemniejsze kolka w srodku pola widzenia. -Co to takiego? - spytal. -Ta kultura wziela poczatek z pojedynczego zaplodnionego jaja - wyjasnil Dawes. - Jak pan widzi, mamy juz dwie komorki, wykazujace wstepne stadium mitozy, wiec wkrotce bedzie ich cztery. Wtedy bedzie mozna implantowac zarodek w macicy pacjentki. Jesli wszystko pojdzie dobrze, stanie sie kolejna szczesliwa ciezarna niewiasta. -Wspaniale - powiedzial Tom, regulujac ostrosc obrazu, by przyjrzec sie szczegolom pulsujacych powierzchni komorek. - Oto poczatek zycia. -Mnie tez to wciaz zachwyca - rzekl embriolog. -To rezultat wstrzykniecia srodplazmatycznego? - spytal Tom. -Nie, zwyklego sztucznego zaplodnienia z losowym kontaktem miedzy plemnikami a jajem. Komorki jajowe i nasienie zostaly zmieszane w probowce, a reszty dokonala Matka Natura. -Doktor Gordon zapytal o te metode, bo jest lekarzem rodzinnym panstwa Palmerow - wyjasnil Thomas. -Ach, rozumiem - powiedzial embriolog. - Tragiczna sprawa. -Doktor Gordon nie wierzy, ze John Palmer zabil corke - kontynuowal profesor. -Jak to? Przeciez sie przyznal, a cialo znaleziono w jego ogrodzie? - zdziwil sie Dawes. -Mysle, ze to nie wszystko - rzekl Tom. -Z checia sie dowiem, o co naprawde chodzilo - powiedzial embriolog. -Bardzo polubilem Palmerow. Gordon nie mial innego wyjscia, niz wyjasnic, co sadzi o sprawie. Tak jak podejrzewal, Dawes pozostal sceptyczny. -O ile dobrze rozumiem, twierdzi pan, ze John Palmer nie mogl tego zrobic, bo to porzadny czlowiek - powiedzial. Embriolog zrecznie zasugerowal, ze to niczym nie poparte stwierdzenie. -Mimo wszystko jestem przekonany, ze John tego nie zrobil - dodal Tom. Zapadla chwila klopotliwego milczenia, wiec profesor Thomas zmienil temat. Wskazal gosciowi drugi mikroskop. -Przy uzyciu tej aparatury dokonujemy wstrzykniecia srodplazmatycznego - wyjasnil. - Ran jest ekspertem, jesli chodzi o te metode. -Wstrzykiwanie materialu do pojedynczej komorki musi byc bardzo trudne - powiedzial Tom. -Na pewno nie jest latwe - przyznal Dawes. - Mamy jednak coraz nowoczesniejszy sprzet, wiec radzimy sobie o wiele lepiej niz dawniej. Przypomina to troche gre komputerowa - im wiecej sie gra, tym lepsze ma sie wyniki. -Ran jest zbyt skromny - wtracil Thomas. - Jakkolwiek sie na to spojrzy, mimo wszystko trzeba miec bardzo duze umiejetnosci. -Duzo pan wykonuje takich zabiegow? -Zwykle kilka w miesiacu. -A jaki jest odsetek udanych? -Nie tak wysoki, jakbysmy chcieli. Mielismy sporo klopotow z poronieniami. -Profesor Thomas wspomnial o tym - powiedzial Tom. -Ale na pewno bedzie coraz lepiej - ciagnal Dawes. - Im wiecej wykonujemy zabiegow, tym wieksze zyskujemy doswiadczenie, musimy zatem probowac stale na nowo. -Oczywiscie - zgodzil sie Tom. Nadszedl czas ruszac dalej, podziekowal wiec embriologowi za wyjasnienia. - Jestem panu bardzo wdzieczny, panie doktorze. -Po prostu Ran, wszyscy tak sie do mnie zwracaja. -Dzieki, Ran. Nieczesto lekarz ogolny ma okazje zajrzec do swiata najnowoczesniejszej techniki. Zwykle przecinamy czyraki na tylkach i leczymy nawracajace przeziebienia. -Powinien pan przyjechac na sympozjum w przyszlym tygodniu - powiedzial Dawes. - Zorientowalby sie pan o wiele lepiej, co dzieje sie w branzy, niz z lektury pism fachowych. -Juz mu to zaproponowalem - wtracil profesor. -Moze zdolam wpasc - rzekl Tom. - Bardzo bym chcial. -W takim razie niech pan zorganizuje sobie czas - usmiechnal sie embriolog. Na koniec profesor pokazal Tomowi zbiorniki dlugookresowego przechowywania embrionow - wielkie naczynia z nierdzewnej stali, chlodzone cieklym azotem. Thomas uniosl pokrywe jednego ze zbiornikow. -Zapasowi braciszkowie i siostrzyczki, gdyby byli potrzebni - wyjasnil. -Jak dlugo przechowujecie embriony? - spytal Tom. -Na razie zachowalismy wszystkie - odpowiedzial profesor. - Czesciowo dlatego, by uniknac moralnego dylematu, o ktorym wszyscy dyskutuja. Wkrotce jednak przed nim staniemy, bo konczy nam sie miejsce. Gordon podziekowal Thomasowi, a profesor raz jeszcze powtorzyl, ze ma nadzieje zobaczyc go na przyszlo tygodniowym sympozjum. Wracajac do Felinbach, Tom rozmyslal o sprawie Palmerow. Byl chyba jedynym czlowiekiem na swiecie, ktory wierzyl, ze oboje sa niewinni. Potrafil wytlumaczyc przyznanie sie Johna do winy, ale nie fakt, iz cialo Anne-Marie zakopano w ogrodzie Palmerow. Unikal zastanawiania sie nad tym, byc moze dlatego, ze nadwerezalo to jego wiare. Uznal jednak, ze powinien stawic czolo problemowi i wyjasnic, dlaczego prawdziwy morderca zrobil cos tak dziwacznego. Po minucie doszedl do wniosku, ze bylo to zdumiewajaco oczywiste. Skoro morderca zadal sobie trud zabrania ciala dziecka z powrotem do ogrodu Palmerow, najwyrazniej chcial, by wlasnie ich obciazono wina za zbrodnie. Ale dlaczego, na milosc boska? Morderca musial zywic jakas niedorzeczna uraze do tej pary. Czy to mozliwe, ze jedno z Palmerow lub obydwoje mieli tak zajadlego wroga? Trudno bylo w to uwierzyc, bo John i Lucy cieszyli sie ogolna sympatia. Nie mozna jednak wykluczyc takiej mozliwosci. -Przyszlo dzisiaj nowe zarzadzenie, dotyczace przypadkow zespolu naglej smierci noworodkow - tymi slowami przywitala Julie Toma, gdy wszedl do osrodka. - Zostawilam egzemplarz na twoim biurku. Ma ponad dwadziescia stron. -I co z niego wynika? -Niewiele. Wlasciwie tylko to, ze nadal nie wiadomo, co jest przyczyna zespolu - odparla Julie. - Czy potrzeba bylo dwudziestu stron, zeby do tego dojsc? -Ci na gorze musza pokazac, ze cos robia. Boze, mieli juz tysiace pomyslow. Ukladanie niemowlat na plecach, na brzuchu, na boku, przy otwartym oknie, przy zamknietym. Co wymyslili tym razem? Podwieszenie do gory nogami pod sufitem? -Przedstawiciele naszego zawodu nigdy nie slyneli z gotowosci do uzywania slow "nie wiemy" - powiedziala Julie. - Chca, zebysmy sami do tego doszli... tym razem po lekturze ponad dwudziestu stron. -Poznalem dzis Carwyna Thomasa - zmienil temat Gordon. - Zaprosil mnie na sympozjum poswiecone sztucznemu zaplodnieniu, ktore odbedzie sie w przyszlym tygodniu w Caernarfon. -To prawdziwy zaszczyt. Zamierzasz pojechac? -Mam na razie dosc dodatkowych zajec. -Wolalabym, zebys z niektorych zrezygnowal - stwierdzila Julie, zlagodzila jednak swoja uwage usmiechem. -Moze zdolam wpasc na jedno czy dwa wystapienia. - Tom nie zamierzal wdawac sie w kolejna dyskusje o sprawie Palmerow. - Cos nowego? - spytal, zauwazywszy, ze Julie pracuje nad zestawieniem przypadkow z zeszlego miesiaca. -Bylo naprawde spokojnie - odpowiedziala. - Zdolalismy z powodzeniem przetrwac kolejna zime. Przeziebien i gryp do jesieni bedzie mniej. Na razie mamy zastoj w interesie. -Dopoki nie zaczna sie katar sienny i astma - usmiechnal sie Tom i zaczal przegladac poczte. Po chwili zaklal pod nosem. -Klopoty? - spytala Julie. -Wynik badania histopatologicznego Debbie Farningham. Guz w jej piersi okazal sie zlosliwy. Chca, zeby natychmiast polozyla sie do szpitala. -Cholerny los - westchnela Julie. - Czeka ja radykalna mastektomia? -Sadzac po umiejscowieniu i rozmiarach guza, zdecyduja sie pewnie na ograniczona resekcje. -Oby. Debbie jest mloda. -Miejmy nadzieje, ze z tego wyjdzie - powiedzial Tom. - Dzieki Bogu, to zmiana pierwotna, a nie przerzut. -Wyznacz jej wizyte. -Zaraz to zrobie. Po powrocie do domu Tom nalal sobie spora porcje whisky i ciezko opadl na fotel. Byl przygnebiony, bo choc dzien zaczal sie obiecujaco, to skonczyl fatalnie. Zawiadomienie trzydziestocztero letniej kobiety z dwojka malych dzieci, ze ma raka, to wyjatkowo trudne zadanie. Wciaz nie potrafil traktowac takich spraw bez emocji. Ogrzewanie znowu nawalilo, wiec przepadly nadzieje na kojaca kapiel w goracej wodzie. Wypil whisky jednym haustem i nalal nastepna porcje. Saczac ja, zastanawial sie, jak zdobyc pozwolenie na widzenie z Johnem Palmerem. Dumal nad tym przez kilka minut, w koncu uznal, ze powinien zasiegnac rady prawnika. Postanowil zadzwonic rano do Robertsa, adwokata Johna Palmera. Podjawszy te decyzje, wstal i poczlapal do kuchni. Otworzyl drzwiczki zamrazarki i stwierdzil, ze skonczyly sie porcjowane posilki. Przez weekend mial tyle spraw na glowie, ze zapomnial o wybraniu sie do supermarketu. Popatrzyl na zegarek, bylo wpol do osmej. Uznal, ze pojedzie do sklepu jeszcze dzisiaj - wiele z nich bylo otwartych do pozna. Ale najpierw napije sie kawy i przejrzy wieczorna gazete. A po drodze do supermarketu wpadnie na stacje benzynowa i zatankuje land-rovera. Tom usiadl przed elektrycznym grzejnikiem i rozlozyl gazete. Czytal wlasnie artykul o problemach wywolanych szerzeniem sie zdziczalych rododendronow w Beddlegert, gdy zadzwonil telefon. -Czy rozmawiam z doktorem Gordonem, ktory byl dzisiaj w zakladzie Prossera? - zapytal ponury meski glos. -Tak. Kto mowi? -Maurice Cleef. -Czym moge panu sluzyc, panie Cleef? -Sluchaj pan, nie chce narobic sobie klopotow przez te sprawe z dzieciakiem Griffithsow. -Jakie klopoty ma pan na mysli? - spytal Tom spokojnie, chociaz byl bardzo poruszony. -Chodzi o to, ze powiem panu, co wiem, ale to bedzie koniec. Rozumiesz pan? W nic mnie pan pozniej nie mieszaj. Nie mialem z tym nic wspolnego? -Prosze mowic. Przez chwile w sluchawce panowala cisza. -Kurde, skonczyly mi sie drobne, a jestem w budce. -Prosze mi podac numer, to oddzwonie. -Nie widze zadnego numeru. Jacys cholerni wandale wszystko zasmarowali. Sukinsyny! Sluchaj pan, bede w Harlesh Arms w Caernarfon. Przyjedz pan tam za pol godziny. Polaczenie zostalo przerwane. Tom odlozyl sluchawke. Serce walilo mu jak oszalale. Czul sie, jakby wlasnie dostal glowna role w filmie, ale nie wiedzial, jak ja zagrac. Cleef zapewne mu powie, kto z Oddzialu Patologii byl odpowiedzialny za wrzucenie usunietych podczas operacji narzadow do trumny Megan Griffiths. Pomyslal, ze powinien skontaktowac sie z ktoryms z czlonkow komisji - na przyklad ze Swansonem - i zabrac go ze soba jako swiadka. Ale z drugiej strony, nie trzeba byc Einsteinem, aby sie domyslic, ze obecnosc drugiej osoby sploszy Cleefa, tak iz nic nie powie. Nie bylo wyboru. Musi spotkac sie z Cleefem sam na sam, jesli chce poznac nazwisko winnego. Tom skrecil w lewo na placu naprzeciw zamku i zjechal ze stromego wzgorza, schodzacego ku dokom. Wydawalo mu sie, ze widzial kiedys szyld pubu przy nizszej z biegnacych wzdluz dokow uliczce, nieopodal miejsca, w ktorym zwykle parkowal. Rzedy ciemnych szop i magazynow nie wygladaly zachecajaco. Tom juz chcial zawrocic, gdy dostrzegl w mroku zolty szyld z napisem "Harlech Arms". Szyld przedstawial zolnierza w czerwonej tunice, stojacego na bacznosc z muszkietem i spogladajacego na pograzona w ciemnosciach ciesnine Menai. Ulica byla za waska, by na niej zaparkowac. Tom pojechal wolno dalej. Wreszcie znalazl asfaltowa zatoczke przy wejsciu do magazynu. Uznawszy, ze o tej porze nikt nie bedzie chcial skorzystac z wjazdu, zostawil land-rovera i poszedl do pubu pieszo. Spodziewal sie, ze nie bedzie tloku, bo pub lezal na uboczu. Ale w srodku bylo pelno ludzi. Klientela skladala sie glownie z mezczyzn, chociaz przy stoliku tuz przy wejsciu siedziala para kobiet. Sam pub byl podobny do milionow podobnych przybytkow - zadymiony, brudny i malo przyjazny dla obcych. Cleefa nigdzie nie bylo widac. -Co podac? - zapytal tegi barman z rzedniejacymi jasnymi wlosami. Usmiechnal sie odslaniajac bezzebne dziasla. Tom zastanawial sie w jakich okolicznosciach mezczyzna stracil uzebienie, ale nie zapytal o to. - Malego fostersa - powiedzial. Konczyl piwo i wlasnie po raz trzeci zerkal na zegarek, gdy Cleef wreszcie sie zjawil. Wygladal na bardzo przestraszonego. *** Cleef usiadl obok Gordona przy barze.-Czego sie pan napije? - zapytal Tom, starajac sie nadac spotkaniu nieformalna atmosfere. Cleef popatrzyl na niego nieprzytomnym wzrokiem. -Eee... duze ciemne - wymamrotal. -Duze ciemne, prosze.; Sledzono mnie - powiedzial Cleef chrapliwym szeptem. - Dlatego sie spoznilem. Musialem zgubic faceta. -Jest pan pewny? - spytal Gordon, wreczajac barmanowi pieciofuntowy banknot. Cleef odczekal, az barman wyda reszte. -Na pewno sie nie myle - powiedzial. - Facet krecil sie kolo zakladu, gdy zamykalismy, a potem pokazal sie znowu. Stal po drugiej stronie ulicy pod moim domem, kiedy teraz wychodzilem. Zrobilem kolo, zeby to sprawdzic, rozumiesz pan. Facet szedl za mna. Musialem skrecic w zaulek i oprowadzic go wokol dokow, zanim zdolalem go zgubic. -Dlaczego ktos mialby pana sledzic? -Przez dziecko Griffithsow. Jestem tego pewny. Chryste, zaluje, ze nie powiedzialem wszystkiego od razu. Mialbym teraz swiety spokoj. - Rozejrzal sie nerwowo dookola. -Sluchaj pan, nie powiedzialem, ze trumna byla zamknieta, kiedy po nia przyjechalem. Nie wiedzialem, ze nie ma w niej dzieciaka, na milosc boska. -Kto prosil, zeby pan milczal? -Nie mam pojecia. -Jak to? -Nigdy wczesniej nie widzialem tego goscia. -A wiec nie byl to zaden z pracownikow kostnicy? -Nie, nie mial z nimi nic wspolnego. Przeciez dobrze ich znam. Nie bylo ich, kiedy tam przyjechalem. Prawde mowiac, wlasnie sie za nimi rozgladalem, kiedy ten gosc podszedl do mnie i zapytal, czego chce. Powiedzialem, ze chce sie od kogos dowiedziec, dlaczego trumna Griffiths jest juz zamknieta. Na to on, ze nie mam sie czym przejmowac. Zamkneli ja, bo potrzebne im bylo wolne miejsce. -I co pan wtedy powiedzial? -Powiedzialem, ze musze otworzyc te cholerna trumne, bo przywiozlem ubranie, ktore dali rodzice, zeby zalozyc dzieciakowi na pogrzeb. Cleef urwal. Gordon ponaglil go, by mowil dalej. -Odpalil mi setke, zebym dal sobie siana i trzymal gebe na klodke - przyznal sie Cleef z pokorna mina. - Powiedzial, ze to nic zlego. Skoro dzieciak nie zyl, nie mialo znaczenia, w co bedzie ubrany. -Wzial pan pieniadze? -Oczywiscie - Cleef wzruszyl ramionami. - Nie da sie duzo zarobic na targaniu umrzykow. -Wzial pan wiec pieniadze i przywiozl trumne do zakladu Prossera, nikomu o niczym nie mowiac. -Tak jest - przytaknal Cleef - Teraz zaluje, ze tak zrobilem. -Moze pan opisac tego czlowieka? -Byl ubrany na bialo, jak wszyscy w szpitalu. Wiesz pan... -W bialy fartuch czy w kurtke i spodnie? -W kurtke i spodnie. Mial jakies trzydziesci piec lat i ciemne wlosy. Byl wysoki, mniej wiecej mojego wzrostu, ale ladnie mowil, no, jak doktor. -To bardzo wazne, zebysmy zidentyfikowali tego czlowieka. Przypomina sobie pan cos jeszcze? Jakies znaki szczegolne? Cokolwiek, co mogloby byc przydatne? -Rozmawialem z nim krotko - odparl Cleef. - Nic nie rzucilo mi sie w oczy. -Pojedzie pan ze mna do szpitala, zeby sprobowac go rozpoznac? -Za cholere! - Cleef o malo sie nie zakrztusil. - Nie mam ochoty nawet tu siedziec i gadac z panem, skoro sledzil mnie jakis dran. Tom zdal sobie sprawe, ze nie ma sensu nalegac. Cleef byl najwyrazniej przerazony. Gordon postanowil sprobowac innego sposobu. -Zalozmy, ze ktos rzeczywiscie pana sledzil - powiedzial. - Ale przeciez to moze nie miec nic wspolnego ze sprawa dziecka Griffithsow? -A jaki moglby byc inny powod? Tom wzruszyl ramionami. -Nie jest pan nikomu winien pieniedzy? - Cleef potrzasnal przeczaco glowa. - Nie spotykal sie pan z czyjas kobieta? -Chcialbym - burknal pomocnik. Tom musial przyznac, ze Cleef nie przypomina gwiazdora filmowego, wiec jeszcze raz zmienil taktyke. -Moze po prostu czuje sie pan winny, ze wzial pieniadze, i dlatego wyobraza pan sobie, ze ktos pana sledzi? -Mowie panu, ze naprawde ktos mnie sledzil! - zdenerwowal sie Cleef. -Przeciez nie ganial za mna po dokach zaden cholerny swiadek Jehowy! -Jak pan mysli, czy to ten sam czlowiek, ktory panu zaplacil? -Bo ja wiem? Bylo ciemno, a gosc byl zakutany w kapote. Mozliwe. -Zalozmy, ze zdolam zdobyc zdjecia pracownikow szpitala. Moglby pan sprobowac na ich podstawie rozpoznac tego czlowieka? Cleef przytaknal. -Ale nie zgadzam sie na nic wiecej - ostrzegl. Mezczyzni rozstali sie pod pubem. Cleef powiedzial, ze spedza w "Harlech Arms" wiekszosc wieczorow, wiec Tom tam powinien go szukac, a nie dzwonic do niego czy pokazywac sie w zakladzie Prossera. Gordon obiecal, ze tak zrobi i ruszyl w strone swojego samochodu. Znieruchomial na moment, gdy otwieral drzwi wozu, wydalo mu sie bowiem, ze slyszy jakis krzyk. Ale po chwili doszedl do wniosku, ze bylo to tylko wycie syreny okretowej. Tom skarcil sie w duchu za niepotrzebna nerwowosc. Musial jednak przyznac, ze znalazl sie po zmroku w nie najbardziej eleganckiej dzielnicy. Bog jeden wiedzial, dlaczego Cleef wybral to miejsce na spotkanie. Tom wsiadl do samochodu i ruszyl z miejsca. Pomyslal, ze powinien kupic cos do jedzenia. Postanowil, ze zatrzyma sie przy chinskiej restauracji i wezmie cos na wynos. Nastepnego ranka w przerwie miedzy przyjeciem dwoch pacjentow Tom zadzwonil do Robertsa, by zapytac, jak moglby zalatwic widzenie z Johnem. Prawnik nie byl zachwycony, ale powiedzial, ze sprawdzi co da sie zrobic. -Niczego nie moge obiecac - ostrzegl. -Oczywiscie - powiedzial Tom, a w duchu dodal: jak zawsze prawnicy. Pomiedzy nastepna dwojka pacjentow Gordon wykonal kolejny telefon, tym razem do Ronalda Harcourta. Zapytal go o fotografie personelu. -Wszyscy pracownicy maja zdjecia w teczkach osobowych, to czesc naszej procedury administracyjnej - powiedzial Harcourt. - Dlaczego pan o nie pyta? -Chcialbym je obejrzec. -Moge spytac, po co? -Znalazlem swiadka, ktory moze nam pomoc w dochodzeniu - wyjasnil Tom. - W tej chwili nie moge powiedziec nic wiecej. -Rozumiem - odparl Harcourt. - Chyba najlepiej bedzie, jesli porozmawia pan z panna Edwards, nasza kierowniczka kadr. Toma polaczono z kobieta, ktorej gleboki, doskonale modulowany kontralt sugerowal, ze jest ozdoba jakiegos koscielnego choru. -Dolozymy wszelkich staran, by panu pomoc, doktorze. Moze pan do nas przyjechac w kazdej chwili - powiedziala. Gordon wytlumaczyl, ze musi zabrac fotografie, przynajmniej na jeden wieczor. Kobieta westchnela. -Klopot w tym, ze zdjecia nakleja sie na teczki personalne, teczki zas to dokumenty poufne. Obawiam sie, ze nie moze pan ich wyniesc. -A moze zrobia panstwo dla mnie kserokopie samych zdjec? - zaproponowal Tom. -To powinno byc mozliwe - odparla panna Edwards tonem, ktory swiadczyl, ze ta perspektywa nie budzi w niej entuzjazmu. - Ktorzy pracownicy pana interesuja i o ilu fotografiach pan mysli? - spytala. -Jeszcze nie wiem - przyznal. - Zacznijmy od pracownikow Oddzialu Patologii, potem moze przejdziemy do kadry medycznej. -Calej? -Tylko mezczyzn. -Zobacze, co sie. Da zrobic - odparla panna Edwards chlodno. - Moze zostawi mi pan numer telefonu? Oddzwonie, kiedy wszystko zalatwie. Tom skonczyl poranne przyjecia i postanowil napic sie kawy przed wyjazdem na wizyty domowe. W pokoju sniadaniowym zastal Julie. Gdy siadal, podsunela mu poranna gazete. -Chcesz przejrzec? -Mam nadzieje, ze nie pisza o niczym, co by nas dotyczylo? -Dzieki Bogu nie. Wygrzebali kolejna wstrzasajaca historie, ktora sie podniecaja. Wyglada to na morderstwo. Tom zerknal na fotografie na pierwszej stronie. Rozpoznal nadbrzeze w Caernarfon. Tknelo go zle przeczucie. Zaczal czytac tekst pod zdjeciem. Informowal on, ze wczesnym rankiem z rzeki wylowiono cialo mezczyzny. Policja wszczela sledztwo w tej sprawie. Tom nagle przypomnial sobie uslyszany poprzedniego wieczora krzyk. Czytal dalej. Martwym mezczyzna okazal sie Maurice Cleef zamieszkaly przy Pont Street w Caernarfon. W dniu smierci widziano go wieczorem w pubie przy dokach. Policja chce porozmawiac ze wszystkimi, ktorzy go widzieli, a zwlaszcza z mezczyzna, z ktorym wyszedl z pubu. -Cos sie stalo? - zapytala Julie. - Wygladasz, jakbys wlasnie zobaczyl ducha. -To ja... to mnie szukaja - powiedzial Tom, gdy otrzasnal sie z poczatkowego szoku. - To ja spotkalem sie wczoraj wieczorem z Mauricem Cleefem. -Ty? i - Cleef pracuje... pracowal u Prossera - odrzekl Tom. Wyjasnil Julie, dlaczego zgodzil sie z nim spotkac. Powtorzyl tez, ze Cleef sadzil, iz zdola zidentyfikowac mezczyzne, ktory grzebal przy trumnie Megan Griffiths. -Wyglada na to, ze masz talent do ladowania sie w klopoty - stwierdzila. - Moze zalatwie za ciebie wizyty domowe, a ty pojedziesz na policje? -Nie trzeba - odparl. - Podjade na posterunek, kiedy skoncze. Nie mam nic wiecej do powiedzenia poza tym, ze Cleef twierdzil, iz ktos go sledzi, a ja mu nie uwierzylem. Sadzilem, ze mu sie zdawalo. -Pomyslalabym tak samo - Julie starala sie go pocieszyc. - Sledzony? Brzmi to jak tytul kolejnego odcinka Inspektora Morsea. -A jednak biedaczysko mial racje. -Co wlasciwie stalo sie z dzieckiem Griffithsow? - spytala Julie. -To pytanie wciaz pozostaje otwarte. Jednego jestem pewny: to nie byla zwykla pomylka. Tom mowil spokojnie, ale przepelnial go lek. Tak samo czul sie, gdy kiedys podczas gorskiej wspinaczki posliznal sie na waskiej polce i o malo nie spadl. -Nic ci nie jest? - spytala Julie, zauwazywszy jego nagle przygnebienie. -Nie, wszystko w porzadku. Pojade juz na te wizyty. Rozmowa z nadinspektorem Daviesem byla bardzo nieprzyjemna. Policjant najwyrazniej nadal uwazal Gordona za uprzykrzonego natreta. -Powinienem byl sie domyslic - powiedzial gburowato, gdy Tom oswiadczyl, ze to wlasnie on rozmawial poprzedniego wieczoru w pubie z Cleefem. -Co pan robil w takiej norze jak "Harlech Arms", na milosc boska? Gordon postanowil powiedziec tak niewiele, jak tylko mozliwe - nie z checi utrudniania dochodzenia czy jakiejkolwiek wrogosci wobec nadinspektora. Po prostu nie chcial wybuchu kolejnego skandalu, ktory moglby zaszkodzic opinii szpitala w Caernarfon. Dlatego pominal wszystkie szczegoly dotyczace udzialu Cleefa w sprawie zaginiecia dziecka Griffithsow. Powiedzial tylko, iz mial nadzieje, ze pracownik zakladu pogrzebowego udzieli mu informacji pomocnych w niezaleznym dochodzeniu. -Jakich informacji? - spytal Davies. -Cleef zapewnil mnie, ze zaden z technikow z kostnicy nie mial nic wspolnego z pomylka. Stwierdzenie to bylo zgodne z faktami, chociaz nie oddawalo calej prawdy. Gordon wspomnial rowniez, ze Cleef sadzil, iz jest sledzony, ale nie wiedzial, przez kogo, ani nie potrafil wytlumaczyc, z jakiego powodu. -Mowi pan jednak, ze byl wystraszony? - spytal nadinspektor. -I to bardzo - przyznal Tom. -Pasuje to do zeznan ludzi z pubu - orzekl Davies. - Twierdzili, ze zachowywal sie zupelnie inaczej niz zwykle. Mysleli, ze to przez nieznajomego, z ktorym sie spotkal wczoraj, czyli przez pana, doktorze. Tom zapewnil, ze nie mial nic wspolnego ze zdenerwowaniem Cleefa. -Ach tak, wiec to na pewno wina czlowieka, ktory go sledzil - powiedzial Davies z ironia. -Mam nadzieje, ze zamierza pan szukac tego czlowieka, nadinspektorze - mruknal Tom z irytacja. - A moze bedzie pan tylko siedzial na tylku, tak jak w sprawie Palmera? -Zapewniam, ze jestesmy panu bardzo wdzieczni za pomoc w sledztwie, doktorze - odparl spokojnie Davies. - W ramach rewanzu proponuje, aby sie pan do nas zglosil, gdyby kiedykolwiek potrzebowal pan porady medycznej. Tom pozalowal utraty panowania nad soba - przegral potyczke z Daviesem przez nokaut techniczny. -Czy to mozliwe, ze Cleef wpadl do rzeki przypadkowo? - sprobowal rozladowac atmosfere. -Byc moze - powiedzial Davies. - Tuz po tym, jak ktos dal mu w czache ciezkim metalowym przedmiotem. Wracajac do Felinbach, Tom byl pelen najgorszych przeczuc. Cleef niewatpliwie zostal zamordowany. Jesli mial racje co do przyczyny, dla ktorej go sledzono, sytuacja stawala sie bardzo niebezpieczna. Zabojca Cleefa zapewne czekal na niego przed pubem, wiedzial wiec, z kim Cleef sie spotkal tego wieczora. Jezeli morderca sadzil, ze Cleef znal jego nazwisko albo funkcje w szpitalu, to Tom byl kolejny na jego liscie. Moze powinien powiedziec o tym nadinspektorowi? Nie, to bez sensu. Davies nie przejalby sie zbytnio, moglby to nawet uznac za zabawne. Tom pomyslal, ze wyolbrzymia zagrozenie. Nie mozna wykluczyc, ze Cleef zostal zamordowany z innego powodu. Wprawdzie zaprzeczyl, ze mial problemy z pieniedzmi czy kobietami, ale mogl klamac. Moze maczal palce w jakichs ciemnych interesach. Mimo wszystko instynkt podpowiadal Gordonowi, ze Cleef zostal zamordowany, aby nie moc zidentyfikowac ciemnowlosego, elegancko sie wyrazajacego mezczyzny ze szpitala - zapewne lekarza - ktory wyjal z trumny cialo Megan Griffiths i napelnil ja odpadami biologicznymi. Ale dlaczego ow mezczyzna to zrobil? Za cala sprawa musialo sie kryc cos wiecej niz nieudolne usilowanie zatuszowania pomylki. Nasuwalo sie podejrzenie, ze ktos ukradl cialo Megan Griffiths - i mial po temu powod. Tom uswiadomil sobie z cala jasnoscia, ze stawka w grze nagle wzrosla. Przypadkowa zamiana okazala sie uprowadzeniem zwlok, a zeby to ukryc, dokonano morderstwa. Tom nie potrafil odgadnac, po co ktos mialby wykradac cialo ofiary zespolu naglej smierci noworodkow. Ale ktos to zrobil i byl gotow popelnic morderstwo, aby ukryc swoje motywy i tozsamosc. *** Roberts oddzwonil o wpol do piatej. Powiedzial Tomowi, ze zalatwil mu widzenie z Johnem Palmerem o trzeciej po poludniu w sobote.Przestrzegl Gordona, by nie mowil ani nie robil czegokolwiek, co mogloby zaszkodzic Palmerowi. Tom zapewnil prawnika, ze wlasnie dobro Johna lezy mu na sercu. Nie dodal, iz rozumieje zupelnie inaczej niz Roberts. Chociaz byl zadowolony, ze zobaczy sie z Palmerem, wciaz nawiedzalo go widmo mordercy Cleefa. Wyobrazal sobie, ze zabojca tylko czeka na dogodna chwile - moze nawet obserwuje osrodek zdrowia - by go usmiercic. W ten sposob zyska dodatkowa gwarancje, ze nie zostanie zdemaskowany. Gordon wyjrzal przez okno na pograzona w mroku ulice i zadrzal. -Wszystko w porzadku? - zapytala Julie, ktora nagle pojawila sie za jego plecami. Tom az podskoczyl. Lekarka popatrzyla na niego, zaskoczona gwaltowna reakcja. -Przepraszam, nie chcialam cie przestraszyc. -Zamyslilem sie. - Tom szybko odzyskal rownowage. - Nie slyszalem, jak weszlas. -Co sie stalo? - Julie nie byla przekonana. -Powiedzmy, ze to reakcja na zabojstwo Cleefa. - Tom osunal sie na fotel. - Pewnie bylem ostatnia osoba, ktora widzial przed smiercia. -Oczywiscie z wyjatkiem mordercy - odparla Julie. -No tak. Julie byla pewna, ze Tom cos przed nia ukrywa. -Nie sadzisz chyba, ze smierc Cleefa ma cos wspolnego z tym, co stalo sie w szpitalu? - zapytala. -Cleef byl pewny, ze ktos go sledzil - powiedzial cicho Gordon. -Dobry Boze! Nie przyszlo mi do glowy, ze miedzy tymi sprawami moze byc jakis zwiazek. To straszne! Powiedziales o tym policji? - Tom potrzasnal glowa, wiec spytala z naciskiem: - Dlaczego nie? -Wszelkie sugestie, ze smierc Cleefa miala zwiazek ze zniknieciem dziecka Griffithsow, zostalyby roztrabione przez prase i zdominowalyby informacje o sympozjum, ktore ma odbyc sie w Caernarfon. Chcialbym, aby sympozjum sie udalo. -No tak - westchnela Julie. Przez kilka chwil dumala w milczeniu, po czym zaswitala jej nowa mysl: - Przeciez tobie tez grozi niebezpieczenstwo! -Przyszlo mi to do glowy - odparl Tom z wymuszonym usmiechem. -Co wlasciwie powiedzial Cleef? Tom strescil Julie rozmowe z pomocnikiem zakladu pogrzebowego. -Niewiele - orzekla Julie. - Ale morderca pewnie o tym nie wie. -I na tym polega problem. Oboje pograzyli sie w milczeniu. Przerwal je Tom. -Cleef byl stalym klientem Harlech Arms - powiedzial z naglym ozywieniem. -I co z tego? -Powiedzial mi, ze chodzi tam prawie codziennie. Wlasnie tam mialem go szukac, gdybym go potrzebowal. -Na niewiele sie to teraz przyda - zazartowala posepnie Julie. -Nie o to chodzi! - odparl Tom. - Moze morderca w ogole o mnie nie wie? -Nie rozumiem. -Cleef twierdzil, ze ktos go sledzil, gdy wyszedl wczoraj wieczorem z domu. Ale zanim przyszedl do pubu, zgubil tego czlowieka. Jezeli morderca wiedzial, ze Cleef jest bywalcem Harlech Arms, moze zaczail sie w poblizu pubu i czekal, az wyjdzie. Mogl nie wiedziec, ze Cleef sie tam z kims umowil. -Masz racje - zgodzila sie Julie. -Jesli nawet widzial, jak wychodze z pubu z Cleefem mogl uznac, ze to zwykly przypadek. Rozstalismy sie prawie natychmiast, a w dodatku poszlismy w przeciwnych kierunkach! -Oczywiscie o ile zabojca nie poznal, ze jestes lekarzem, i nie zaczal sie zastanawiac, co robisz w takiej mordowni jak Harlech - powiedziala Julie. Gordon musial przyznac jej racje. Wyszedl z osrodka i ruszyl w strone domu. Czul sie jak osaczone zwierze. Mijal pograzone w mroku budynki pelen obaw, ze w kazdym moze czaic sie morderca. Nawet jachty zacumowane w przystani mogly kryc zagrozenie. Wreszcie dotarl do domu. Z ulga zamknal za soba drzwi i oparl sie o nie plecami. W mieszkaniu bylo zimno, ale przynajmniej bezpiecznie. Tom zalozyl przetyczke na rygiel zamka i poszedl do kuchni, by stoczyc kolejna walke z zegarem sterujacym ogrzewaniem. Gdy po raz drugi walnal piescia w pompe, przypomnial sobie, ze nie pojechal do supermarketu, wiec nie ma nic w zamrazarce. Zaklal glosno i zaczal szukac w szafkach czegos do jedzenia. Nie mial ochoty znowu wychodzic. Na polce nad zlewem znalazl puszke sardynek. Zrobil kilka kanapek i z talerzem w dloni usiadl przed telewizorem. Polozyl sie wczesnie, ale spal fatalnie. Dreczyly go koszmary. Wylaniajace sie z blotnistych mogil czarne straszydla gonily go po jalowym pustkowiu. Znalazl sie przed gleboka fosa, za ktora wznosilo sie, ponure zamczysko. Zwodzony most byl podniesiony. Albo skoczy do glebokiej fosy, albo trafi w paszcze potworow, pelne ostrych jak brzytwa zebow. Przebudzil sie, gdy wpadal do fosy. Byl zlany potem. Przypisal to wywolanej koszmarem trwodze, lecz po chwili zdal sobie sprawe, ze w mieszkaniu panuje zaduch. Tym razem ogrzewanie zacielo sie po wlaczeniu. Tom wstal i popatrzyl na termometr. Wskazywal ponad trzydziesci stopni. Gordon postanowil wziac dluga kapiel i wyjsc na spacer, by otrzasnac sie z resztek snu. Idac w strone Bangor i przygladajac sie grze promieni slonecznych na belkach starego mostu Telford, spinajacego ciesnine Menai, rozmyslal o odwiecznej walce swiatla z ciemnoscia. Poczul sie znacznie lepiej. Raznym krokiem ruszyl do osrodka. Gdy tylko wszedl, zawolala go Julie. -Przed chwila byl do ciebie telefon. Dzwonila Ellen Edwards. Powiedziala, ze Glyn nie czuje sie lepiej. Tom ciezko opadl na krzeslo. Dobry nastroj ulotnil sie w jednej chwili. -Co sie stalo, na milosc boska? - spytala Julie. -Zapomnialem... -O czym? -Zapomnialem zawiezc wymaz od Glyna do laboratorium w Bangor. Wciaz mam go w torbie. Zupelnie wylecialo mi to z glowy. -I co teraz? -Przepisalem Glynowi chlorotetracykline na zakazenie, ale najwyrazniej nie poskutkowala. Gdybym zabral wymaz do laboratorium w czwartek, jak zamierzalem, dzisiaj rano mialbym wynik i moglbym zmienic antybiotyk na taki, ktory na pewno by zadzialal. A teraz musze go zlecic w ciemno. Boze, tak mi glupio. -To Glyna Edwardsa powinienes przepraszac. -Zaraz tam pojade. Sam nie wiem, skad takie zacmienie. -Ale ja wiem - stwierdzila Julie. - Wziales na siebie za duzo i zaczyna na tym cierpiec twoja praca. -Moze powinienem z niej zrezygnowac? - spytal Tom. Julie popatrzyla na niego z namyslem. -Nie, nie chce, zebys skladal rezygnacje - powiedziala. - Wszyscy popelniaja bledy, tyle tylko, ze gdy my to robimy, cierpia inni. Ale to czesciowo moja wina. Wrobilam cie w sprawe dziecka Griffithsow, zamiast sama sie nia zajac. Nie mialam pojecia, co z tego wyniknie. -Czuje sie obrzydliwie. Naprawde mi przykro. -Posluchaj, jedz do Edwardsow i zapisz Glynowi antybiotyk o szerokim spektrum dzialania. Jezeli poskutkuje - a jestem pewna, ze tak bedzie - to nie stanie sie nic zlego. -Juz jade - odparl Tom. Julie zatrzymala go, gdy otwieral drzwi. -Od ponad roku nie miales urlopu - powiedziala. - Moze wezmiesz pare tygodni wolnego, poczawszy od dzis? Uporzadkujesz wszystkie sprawy, i wrocisz do pracy z nowymi silami? -A osrodek? - spytal. -Poradze sobie, tak jak ty sobie poradziles, kiedy wyjechalam na kilka dni zeszlej jesieni. Tom zawahal sie. -No, jedz juz - ponaglila. Johna Palmera osadzono w zakladzie karnym w Cardiff. Tom zastanawial sie, czy wybrac droge przez gory, czy tez pojechac autostrada? Poniewaz wskutek nieprzewidzianej wizyty na farmie Plas Loch opoznil sie z wyjazdem, wybral te druga mozliwosc. Byla to trasa dluzsza, ale znacznie szybsza. W Cardiff Tom bez trudu znalazl tamtejszy zaklad karny. Zaparkowal land-rovera i pieszo podszedl do bramy. Nigdy nie byl w wiezieniu, ale ze widzial setki filmow kryminalnych, wydalo sie mu niemal znajome. Pomyslal, ze gdyby powietrze mialo barwe, tu byloby szare. W tym miejscu umieral optymizm, a rodzily sie rozpacz i rezygnacja. Gdy dwaj zwalisci straznicy wprowadzili Johna Palmera do pokoju widzen, Tom z trudem ukryl wstrzas wywolany wygladem przyjaciela. Zdawalo sie, ze w ciagu minionych dwoch tygodni Palmer postarzal sie o dwadziescia lat. Twarz mu zeszczuplala, policzki pokrywala siwa szczecina, a oczy byly zapadniete i obwiedzione ciemnymi kregami. Poruszal sie ociezale, jakby dostal solidna dawke lekow uspokajajacych. -Czesc, John. Ciesze sie, ze cie widze. -Dzieki, ze przyjechales, Tom. Straznicy puscili wieznia. Jeden wyszedl z pokoju, drugi stanal przy drzwiach. -To nie jest wizyta towarzyska - powiedzial Tom. - Wiesz, dlaczego przyjechalem? -Roberts cos mi wspominal - mruknal Palmer. Gordon nachylil sie nad dzielacym ich stolikiem. -Nie zrobiles tego! - rzekl z naciskiem. - Wiem to na pewno. Lucy tez. Dlaczego, na milosc boska, upierasz sie przy idiotycznym przyznaniu sie do winy? -Bo to zrobilem - odparl Palmer spokojnie. - Doceniam twoja troske, ale przyznalem sie do wszystkiego - i koniec. Tom popatrzyl mu prosto w oczy. Palmer wytrzymal spojrzenie. Najwyrazniej zamierzal obstawac przy swoim. -Bzdura! - zawolal Tom gniewnie, przyciagajac spojrzenie straznika przy drzwiach. - To nie ma sensu - znizyl glos. - Wiem, ze klamiesz. Nie mogles tego zrobic i na pewno nie zrobila tego Lucy, wiec dlaczego sie przy tym upierasz, na rany boskie? Palmer troche sie rozluznil. -Co by sie stalo, gdybysmy oboje z Lucy upierali sie, ze jestesmy niewinni? - spytal. -Przeciez to prawda. -Co by sie stalo? - powtorzyl John. - No, jak sadzisz? -Policja musialaby szukac prawdziwego mordercy - odparl Tom. -Zla odpowiedz. Sprobujesz jeszcze raz? -No dobrze. Mysle, ze oboje z Lucy zostalibyscie oskarzeni o morderstwo. Ale na pewno mielibyscie sprawiedliwy proces i prawda wyszlaby na jaw. Policja znalazlaby morderce. -Zostalibysmy skazani - powiedzial Palmer. - Jesli uwazasz inaczej, przekonaj mnie, ze sie myle. -Nie mozesz sie tak po prostu poddac - odrzekl Tom, zabrzmialo to jednak malo przekonujaco. Zdawal sobie sprawe, ze John ma racje. Palmerow skazano by na podstawie przytlaczajacych poszlak. Nagle zrozumial motywy Johna: nie mialy nic wspolnego z przekonaniem, ze to Lucy zabila dziecko. Palmer wiedzial, ze jego zona jest niewinna! Ale wiedzial tez, ze to walka nie do wygrania: I dlatego sie przyznal. -Naprawde tak bardzo kochasz Lucy? John usmiechnal sie slabo i skinal glowa. -Zdajesz sobie sprawe, ze zostaniesz napietnowany jako morderca wlasnego dziecka, a prawdziwy zbrodniarz uniknie kary, bo nikt nie zada sobie trudu, aby go odnalezc? Nikt nigdy sie nie dowie, ze jestes niewinny. Palmer wyprostowal sie. -Jestem winny - powiedzial glosno, tak by uslyszal go wiezienny straznik. *** Tom czul gniew i frustracje. Nie potrafil wymyslic zadnego prawdopodobnego motywu zamordowania Anne-Marie, czegos poza pragnieniem zrzucenia winy na Palmerow i zrujnowania im zycia.Zapytal nawet Johna, czy ma jakichs wrogow, ale w odpowiedzi uslyszal tylko: "Nie plec bzdur". Gordon pomyslal o sprawie dziecka Griffithsow. Komu moglo zalezec na wykradzeniu ciala ofiary zespolu naglej smierci noworodkow? Jesli Maurice Cleef mial racje, w sprawe byl zamieszany lekarz. Moze ukradl on cialo dla celow naukowych lub eksperymentalnych. Moze potrzebowal jakiegos narzadu czy tkanki ze zwlok? Jezeli tak bylo, ten sam motyw mozna bylo dopuscic. rowniez w sprawie corki Palmerow, choc w tym przypadku sprawca musial popelnic morderstwo. Tom wiedzial, ze nagina granice prawdopodobienstwa, formulujac takie hipotezy. Byl to jednak nowy kierunek myslenia i chociazby dlatego wart sprawdzenia. Czy mozliwe, ze w gre wchodzil jakis program badawczy? Cos, do czego potrzebne byly ciala dwoch niemowlat plci zenskiej? Cos tak waznego dla badacza, ze byl gotow popelnic zbrodnie? Gordon nie mogl zbadac ciala Megan Griffiths, ale istniala szansa, ze szczatki Anne-Marie Palmer nadal znajduja sie w laboratorium kryminalistycznym. Postanowil je obejrzec. Chociaz cialo uleglo powaznym uszkodzeniom pod wplywem kwasu, moze uda sie wykryc slady zabiegu chirurgicznego, jesli taki zostal przeprowadzony na dziecku przed smiercia. Tom postanowil skontaktowac sie z policyjnym patologiem Charlesem Frenchem. Wciaz o tym rozmyslal, gdy zauwazyl godlo supermarketu sieci Tesco. Zjechal na parking i ruszyl do sklepu, aby zrobic zakupy na nastepny tydzien. -Cialo nadal lezy w chlodni w Ysbyty Gwynedd - powiedzial French. - Dlaczego pan pyta? -Chcialbym je obejrzec, jesli nie ma pan nic przeciwko temu - wyjasnil Tom. -Owszem, mam - odparl cierpko French. - Cialo to dowod rzeczowy i nie moge pozwalac, zeby ktos przy nim grzebal. -Przepraszam, nie przyszlo mi to do glowy - Tom rzeczywiscie nie pomyslal o tym aspekcie sprawy. -A dlaczego chce pan dokonac ogledzin? - zainteresowal sie French. To dosc niezwykla prosba jak na lekarza ogolnego. Tom zignorowal te obrazliwa uwage. -Chcialem sprawdzic, czy cialo nosi slady jakiegos zabiegu chirurgicznego przeprowadzonego bezposrednio przed smiercia - powiedzial. -Zabiegu chirurgicznego? - powtorzyl powoli patolog. - Sugeruje pan, ze cos przeoczylem? Cos, co pozwoliloby ustalic przyczyne zgonu? -Nie, nie to mialem na mysli - zapewnil go Tom. - W istocie myslalem o czyms zupelnie innym, o jakims drobiazgu, ktory mogl pan przegapic, bo nie byl istotny... -Nic nie jest zbyt blahe dla specjalisty medycyny sadowej, panie doktorze! Taka jest natura naszej pracy Placa mi za to, bym zwracal uwage na wszystko! -Oczywiscie - zgodzil sie Tom pokornie. -Jedyne slady postepowania chirurgicznego na ciele dziecka dotyczyly operacji konczyn dolnych, ktora przeprowadzono wkrotce po narodzeniu. Slady te byly wyrazne mimo uszkodzenia tkanek przez kwas. -Czy mozliwe, ze kwas zatarl inne takie oznaki? - spytal Tom. -Teoretycznie wszystko jest mozliwe. O jakim zabiegu pan mysli? -Wlasciwie nie wiem - odparl Gordon. -Dobrze sie pan czuje, doktorze? -Przepraszam, ze zawracalem panu glowe. - Tom postanowil przestac walczyc o przegrana sprawe. - Prosze mi wybaczyc, ze zabralem panu czas, doktorze. Odlozyl sluchawke i przez chwile stal nieruchomo. Czul sie jak skonczony idiota i az sie skrecal ze wstydu, wspominajac przebieg rozmowy z Frenchem. Moze Julie nie mylila sie w ocenie stanu jego umyslu. Chyba rzeczywiscie powinien wziac urlop, zanim ludzie zaczna powatpiewac, czy jest przy zdrowych zmyslach, Postanowil jednak, ze na razie wezmie tylko dzien wolnego i wybierze sie na wzgorza. Nastepnego ranka Tom pojechal na farme Edwardsow. Ellen stala w drzwiach domu. Usmiechala sie, a zjej twarzy znikla troska. -Nie spodziewalam sie, ze przyjedzie pan dzisiaj - powiedziala pogodnie. -Jade na caly dzien na wzgorza, wiec pomyslalem, ze wpadne tu po drodze - sklamal Gordon; od poczatku zamierzal zajrzec do Glyna. - Jak czuje sie maz? -O wiele lepiej. Dzieki panu, doktorze, juz prawie doszedl do siebie. Musialam sie z nim troche naszarpac, zeby zatrzymac go w domu. Jednak zdolalam przemowic mu do rozsadku i zostal w lozku. Tom poczul zadowolenie i ulge. Szczesliwie jego roztargnienie nie spowodowalo zwloki w leczeniu Glyna. W sobote rano przepisal nowy antybiotyk. Nie zrobilby tego wczesniej, nawet gdyby oddal wymaz do laboratorium. Mimo to zdawal sobie sprawe, ze dopuscil sie karygodnego zaniedbania. Gdyby nie poprosil Ellen, by zadzwonila do osrodka, jesli maz nie poczuje sie lepiej, do zmiany leczenia mineloby jeszcze kilka dni. Glyn moglby nawet stracic noge. Podziekowal Ellen za herbate, ale zamienil pare slow z Glynem, nim ruszyl dalej w gory. Julie miala racje, ze wzial zbyt wiele na siebie i ucierpiala na tym jego praca. Nie mogl sobie pozwolic na kolejne zaniedbania, jesli chcial utrzymac sie w osrodku. Wolne zamierzal wykorzystac na prywatne sledztwo w sprawie Palmerow. Wiedzial, ze jesli nie poczyni szybkich postepow, bedzie musial je zawiesic. Chyba ze zrezygnuje z praktyki. Sam byl zdumiony, ze bierze to pod uwage. Ale przeciez nie moze pozostac obojetny wobec tragedii Palmerow. Poki co, musial zaplanowac kolejne kroki. Postanowil, ze w poniedzialek rano pojedzie do Szpitala Ogolnego w Caernarfon. Tam wlasnie krylo sie rozwiazanie zagadki Megan Griffiths, a moze i ogniwo laczace te sprawe ze smiercia corki Palmerow. Na szczescie, nie bedzie musial wyjasniac, dlaczego przyjechal; wszak Carwyn Thomas zaprosil go na sympozjum poswiecone zaplodnieniu in vitro. Tom liczyl, ze jesli zjawi sie na pierwszej sesji, zdola porozmawiac z profesorem i wypytac go o programy badawcze prowadzone w szpitalu. Mial nadzieje, ze bedzie to dobry punkt wyjscia. Przy odrobinie szczescia uda mu sie nawet ustalic, do ktorego programu moglyby byc potrzebne ciala dwoch malych dziewczynek. Na pewno warto sprobowac. To o wiele sensowniejsze niz bezczynnosc. Tom zaparkowal pod przelecza Llanberis i ruszyl w strone Snowdon. Wiedzial, ze wysilek fizyczny pomoze mu sie odprezyc i pozbyc narastajacego przez ostatnie dni napiecia. Carwyn Thomas byl dobrym mowca, totez sluchacze sledzili jego wystapienie z ogromnym zainteresowaniem. Na poczatku zaprezentowal slajd ukazujacy grupke rozesmianych dzieci i oznajmil: "Oto rezultat naszej dzialalnosci". Potem przedstawil w ogolnym zarysie historie metod zaplodnienia in vitro, od poczatkow do chwili obecnej, kiedy to staly sie, jak to ujal, "rutynowymi procedurami medycznymi, stosowanymi powszechnie na calym swiecie". Przypomnial, ze gdy rozpoczynal swoja dzialalnosc, jeden z brukowcow nazwal go "Synem Szatana". Zarzucono mu, ze bawi sie w Boga, usilujac stworzyc zycie w laboratorium, i zorganizowano zbieranie podpisow pod petycja, by zabronic mu pracy. Kilka lat pozniej ta sama gazeta zostala sponsorem trojaczkow, poczetych po zabiegu sztucznego zaplodnienia przeprowadzonym w szpitalu w Caernarfon. -Ale ciagle musimy walczyc o swoje - zakonczyl Thomas. - Obecnie argumentuje sie, ze nasze fundusze powinny byc okrojone, bo sa pilniejsze potrzeby. Trzeba sie temu przeciwstawic. Dzieci to nasza przyszlosc, nasze spelnienie. Nie ma wiec pilniejszej potrzeby w medycynie niz pomaganie kobietom, ktore pragna urodzic dziecko, a nie moga zajsc w ciaze. Pomagamy im i nadal bedziemy to robic. Profesor usiadl, nagrodzony cieplymi oklaskami. Miejsce za mownica zajal wysoki, dystyngowany mezczyzna o krotko przystrzyzonych, siwych wlosach i w okularach w srebrnych oprawkach. Zostal przedstawiony jako profesor Richard Meyer z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles. -Carwyn mowil o przeszlosci, mnie natomiast przypadlo zadanie przedstawienia przyszlosci sztucznego zaplodnienia - rozpoczal Meyer. - Przebylismy dluga droge od czasu, gdy mieszalismy komorki jajowe i sperme, wprowadzali mieszanine do macicy i liczyli, ze sie uda. Techniki zaplodnienia in vitro sa coraz bardziej wyrafinowane, totez ciaze mnogie zdarzaja sie o wiele rzadziej niz dawniej. Metoda wstrzykniecia srodplazmatycznego, zapewniajaca najwieksza specyficznosc, stala sie rutynowa w wielu osrodkach. Wykorzystanie komorek pomocniczych zwiekszylo odsetek skutecznych zabiegow, dzieki czemu mozemy podejmowac terapie w najtrudniejszych przypadkach. Pojawilo sie jednak kolejne wyzwanie, ktoremu wczesniej czy pozniej bedziemy musieli sprostac. Wyzwaniem tym jest klonowanie czlowieka. Temat ten przykuwa wyobraznie spoleczenstwa, a postepy badan laboratoryjnych stale przyblizaja chwile, kiedy bedzie ono mozliwe. Bez watpienia nastapi to w dajacej sie przewidziec przyszlosci, z pewnoscia bedzie ogromny popyt na takie zabiegi. Musimy sie zastanowic, jak na to zareagujemy. Po sali przebiegl szmer. Meyer spojrzal znad okularow na sluchaczy. -Sugeruje pan, ze klonowanie czlowieka jest nieuniknione - stwierdzil mezczyzna mowiacy z niemieckim akcentem. -Bo wierze, ze jest - odparl Meyer. - Zawsze uwazalem, ze w nauce trzeba trzymac sie maksymy: "jesli cos jest wykonalne, na pewno zostanie zrobione". -Niekoniecznie, jesli istnieje wola, by do tego nie dopuscic - zaoponowala Angielka, ktora przedstawila sie jako doktor Linda Moore z Cambridge. -Mimo to ktos gdzies tego dokona - powiedzial Meyer. - Jestem tego pewien. -Czy nie sa to rozwazania czysto akademickie? - spytal ktos inny. - Przeciez na razie nie potrafimy tego zrobic, nie mamy odpowiedniej techniki. -Ale wkrotce bedziemy mieli - odparl Meyer. - Warto sie wiec na to przygotowac, prawda? Opracowanie metody wstrzykniecia srodplazmatycznego to istotny krok ulatwiajacy klonowanie. Mozna zatem stwierdzic, ze stajemy sie ekspertami w wymaganej technice, nie zdajac sobie nawet z tego sprawy. -Ale po co? Jaki to ma sens? - spytal mezczyzna z pierwszego rzedu. - Nigdy nie zdolamy sklonowac czlowieka w pelnym znaczeniu tego terminu, nie powielimy charakteru i osobowosci. Mozemy co najwyzej liczyc na stworzenie dziecka, ktorego umysl, podobnie jak kazdego innego, bedzie niezapisana tablica. Chociaz wyrosnie na osobe wygladajaca identycznie jak ta, z ktorej zostalo sklonowane, bedzie mialo wlasne idee i doswiadczenia. -Nie mozna zapominac o potencjale intelektualnym - zauwazyla doktor Linnstrom ze Szwecji. - Sklonowanie geniusza da geniusza. -Uwazam, ze pani doktor trafila w sedno - powiedzial Meyer z usmiechem. - Wybiorcze zastosowanie klonowania moze wzbogacic spoleczenstwo - poprzez zapewnienie, ze najwybitniejsze umysly zawsze beda nam towarzyszyc. -Coz, jestem temu przeciwna. Kazdy z nas zdaje sobie sprawe z zagrozen. Przeciez wiekszosc ludzi, slusznie czy nie, uwaza sie za wyjatkowych. Czeka nas wiec zalew zadan klonowania, o ile juz teraz nie zrobimy czegos, by go uniknac. Rozlegl sie szmer aprobaty, po czym wstala kobieta, ktora przedstawila sie jako doktor Maisie Land z Trinity College w Dublinie. -Czy nie zapominamy, ze technologia klonowania czlowieka moze zrewolucjonizowac chirurgie przeszczepow? -Moze zechce to pani wyjasnic, pani doktor? - powiedzial Meyer lodowatym tonem. W sali zapanowala cisza. Wszyscy patrzyli na Maisie Land. Ona zas byla wyraznie zaklopotana. -Przeciez to oczywiste, profesorze, ze narzady od klonu danej osoby idealnie sie nadaja do przeszczepu dla niej. -Owszem, ale jak mozna sklonowac jakikolwiek narzad, pani doktor? Maisie Land zmieszala sie jeszcze bardziej. Tom siedzial na tyle blisko niej, by zauwazyc, ze drza jej rece. -Coz, to niezupelnie moja specjalnosc - powiedziala. - Przypuszczam jednak, ze mozna by wyjsc od jakiejs kultury tkankowej. Amerykanin zaczal krecic glowa, zanim doktor Land dokonczyla zdanie. -Nie da rady - oznajmil. - Aby uzyskac dajaca sie wykorzystac nerke, watrobe, serce czy inny narzad, potrzebny jest zywy czlowiek. To znaczy, ze trzeba zaczac od sklonowanego zdrowego dziecka. A nie powie mi pani chyba, ze rozwazalaby pani ciecie zywych niemowlakow, aby uzyskac czesci zapasowe? Kiedy dojdzie do klonowania ludzi, powstana cale i zdrowe dzieci, a nie polki pelne nerek i watrob. -To znakomity temat do rozmyslan - skomentowal Carwyn Thomas, podnioslszy sie z miejsca. Byl zdania, ze tak ozywiona dyskusja podczas pierwszej sesji dobrze wrozy dalszemu przebiegowi sympozjum. *** Carwyn Thomas zauwazyl Toma w czasie przerwy na lunch.Podszedl do niego i wyciagnal reke na powitanie. -Doktor Gordon! Ciesze sie, ze pan przyjechal. -Wzialem kilka dni urlopu, pomyslalem wiec, ze skorzystam z panskiego zaproszenia - powiedzial Tom. - Wyglada na to, ze sympozjum zaczelo sie doskonale. -Niech pan nie zapeszy - usmiechnal sie Thomas. - Wszystko, co dotyczy klonowania czlowieka, budzi wielkie emocje. -W panu rowniez? - spytal Gordon. Nalozyl na talerz troche salatki i dolaczyl do profesora, ktory odszedl od stolu i stanal pod oknem. -Tak - potwierdzil profesor. -Jest pan za czy przeciw? -Na dluzsza mete za - odrzekl Thomas. - Stawanie na drodze postepowi zawsze okazuje sie bezcelowe. Uwazam, ze dojdzie do klonowania, czy sie to komus podoba czy nie. Musimy wiec dolozyc wszelkich staran, aby proces ten - gdy juz stanie sie mozliwy - pozostawal pod scisla kontrola. Na razie, jak stwierdzil Meyer, mozna sobie wyobrazic jedynie klonowanie calych ludzi, a nie poszczegolnych narzadow. To zas rodzi powazne problemy moralne. -Powiedzial pan "na razie". Czy to znaczy, ze sytuacja moze sie zmienic w przyszlosci? -Tak, kiedy w pelni zrozumiemy nature procesu roznicowania komorek, czyli dlaczego powstaja z nich pluca, watroba i inne organy. Pomysl, by hodowac ludzkie narzady z pojedynczych komorek, jest kuszacy. Moze to rozwiazac mnostwo problemow, chociazby problem dawcow. -Jak blisko tego jestesmy? -Dosc daleko, prowadzi sie jednak mnostwo badan, wiec kto wie? Ktos moze wymyslic cos przelomowego. -Czy pan tez jest zaangazowany w te dziedzine? - spytal Tom. -Nie - odparl profesor, krecac glowa. - W glebi serca jestem prostym poloznikiem i tylko po amatorsku param sie nauka. Tom stwierdzil, ze badawczych osiagniec Thomasa w zaden sposob nie mozna uznac za amatorszczyzne. Profesor usmiechnal sie skromnie. -Prawde mowiac, ciekawi mnie, jakie badania sa prowadzone w Szpitalu Ogolnym w Caernarfon - powiedzial Tom, majac nadzieje, ze zabrzmi to niezobowiazujaco. -Jest ich niewiele - wzruszyl ramionami Thomas. - Funduszy Narodowej Sluzby Zdrowia rzadko wystarcza na potrzeby programow badawczych. Ustalanie wydatkow pozostawia sie radom badan naukowych, a w walijskich szpitalach nie sa one zbyt hojne. Chyba uczciwie byloby stwierdzic, ze moje centrum jako jedyne prowadzi badania kliniczne. -Rozumiem - rzekl Tom i zmienil temat: - Mialem w sobote widzenie z Johnem Palmerem. -Naprawde? Co z nim? -Bez zmian. -Nadal wierzy, ze zona to zrobila? -Niezupelnie... Thomas zerknal spod oka na Gordona, ale nie kontynuowal tematu. Nabral salatki na widelec i wyprostowal zalamanie papierowej tacki. -Dlaczego spytal pan o badania w szpitalu? - powiedzial, patrzac Tomowi prosto w oczy. Gordon nie wiedzial, co ma odpowiedziec. Nie byl pewny, czy moze zaufac Thomasowi. -Po prostu... bylem ciekaw - odrzekl wreszcie. -Po prostu ciekaw - powtorzyl profesor. Tomowi wydalo sie, ze dostrzegl w jego oczach blysk niedowierzania. Ale po chwili Thomas usmiechnal sie szeroko do jakiegos swojego znajomego i skierowal sie w jego strone. Do Gordona podszedl James Trool. -Jestem panu winny przeprosiny - powiedzial. - Nie zachowalem sie grzecznie, zostawiajac pana tak nagle przy obiedzie. -Doskonale pana rozumiem - odparl Tom. -Moze przyjdzie pan dzisiaj do nas na kolacje? Pozna pan Sonie. Jestem naprawde wdzieczny; ze dal pan szpitalowi czas na wytchnienie. -Nic takiego nie zrobilem - odrzekl Tom. -Przyjdzie pan? - powtorzyl zaproszenie Trool. -Chetnie. Bedzie mi bardzo milo. -Mieszkamy na Anglesey. Wytlumacze panu, jak tam trafic. Tom zapisal, jak dojechac do domu dyrektora, i obiecal, ze przyjedzie o wpol do osmej. Trool zostawil go samego. Tom podszedl do drzwi na taras i pograzyl sie w zadumie. Przyjechal tu, aby sie dowiedziec, jakie programy badawcze sa prowadzone w szpitalu. Carwyn Thomas twierdzil, ze tylko w jego placowce trwaja badania kliniczne. Moze wiec tajemniczy lekarz, ktory wykradl cialo Megan, pracuje w centrum leczenia bezplodnosci. Ofiara zespolu naglej smierci noworodkow i zamordowane dziecko - jaki mogly miec zwiazek z badaniami nad zaplodnieniem in vitro? Dziecko Palmerow przyszlo na swiat wlasnie dzieki tej metodzie. Warto wiec sprawdzic, czy tak samo bylo z Megan Griffiths. Doszedlszy do tego wniosku, Tom wrocil na sale wykladowa. Popoludniowa sesje sympozjum wypelnily wystapienia dotyczace wartosci metody wstrzykniecia srodplazmatycznego, jej ograniczen i zwiazanych z nia problemow. Tom nie byl zainteresowany szczegolami technicznymi, wiec troche sie nudzil. Ozywil sie dopiero pod koniec, gdy mowca, lekarz z prywatnego osrodka leczenia bezplodnosci w Seattle, przedstawil wyniki uzyskane w jego placowce. Rozklad normalnych i nieprawidlowych porodow po zaplodnieniu poprzez wstrzykniecie srodplazmatyczne prezentowal sie o wiele korzystniej niz w przypadku osrodka w Caernarfon. Carwyn Thomas zapytal Amerykanina, dlaczego jego zdaniem tak sie dzialo. Mowca, otyly, lysy mezczyzna o ptasiej twarzy, wzruszyl ramionami. -Trudno powiedziec, panie profesorze - odparl. - Moze powinnismy porownac szczegoly postepowania? Amerykanin wypowiedzial te slowa niezobowiazujacym tonem, lecz Thomas skinal glowa i wszedl na podium. -Ran, moze do nas dolaczysz? - rzucil do mikrofonu. Embriolog Ranulph Dawes wstal. Idac miedzy rzedami, wlozyl marynarke i poprawil krawat. Wspial sie na podium, gdzie byli juz Amerykanin i Carwyn Thomas. Profesor usiadl, a Dawes zaczal porownywac szczegoly procedury wstrzykniecia srodplazmatycznego w obydwu laboratoriach, poczawszy od srednicy igly po czasy inkubacji. Wszyscy sluchali go z wielkim zainteresowaniem. Padaly kolejne pytania, do dyskusji wlaczyli sie embriolodzy z sali. Ozywiona debata doprowadzila jednak do wniosku, ze w szpitalu w Caernarfon i klinice w Stanach stosowano dokladnie te sama technike. Dawes zszedl z podium i wrocil na miejsce. Amerykanin zwrocil sie do Thomasa. -Podejrzewam, ze roznica wynika z doboru pacjentow, panie profesorze - powiedzial. - Jak rozumiem, rezerwujecie wstrzykniecie srodplazmatyczne dla trudnych przypadkow, my natomiast jestesmy gotowi wykonac je u kazdego, kto za nie zaplaci. Rozlegl sie glosny smiech; publicznosc docenila autoironie Amerykanina. Tylko profesor nie podzielal ogolnej wesolosci. Nadal siedzial na krzesle i w milczeniu wpatrywal sie w podloge. Dopiero po dlugiej chwili podniosl glowe i usmiechnal sie, jak gdyby nagle zdal sobie sprawe, ze powinien to zrobic. Powiodl wzrokiem wzdluz rzedow widowni, znieruchomial jednak, gdy dotarl spojrzeniem w poblize Toma. Gordon nie moglby przysiac, ze profesor patrzyl konkretnie na niego - Thomas byl troche za daleko - zauwazyl jednak, ze usmiech profesora blednie, zastapiony wyrazem troski. Tom byl zdziwiony. Wyjasnienie zaproponowane przez Amerykanina wydawalo mu sie sensowne. Wiele klientek ze Stanow w gruncie rzeczy nie potrzebowalo wyrafinowanej techniki, a dla pacjentek Thomasa wstrzykniecie srodplazmatyczne bylo ostatnia szansa. Odsetek skutecznych zabiegow u Amerykanow musial wiec byc wyzszy. Gordon uznal, ze powinien dokladnie przyjrzec sie danym, ktore podal lekarz z Seattle. Moze wtedy zrozumie, co tak stropilo Thomasa. Najpierw jednak poszedl na pietro do centrum sztucznego zaplodnienia i wzial egzemplarz broszury rozdawanej potencjalnym pacjentom. Pamietal ze swojej pierwszej wizyty, ze wykladano je na biurku w rejestracji. Mial nadzieje, ze broszura zawiera liste personelu osrodka. Tom nie wrocil na sympozjum. Pojechal do Bangor zobaczyc sie z Lucy. Byl ciekaw, jak sie czuje, wiedzac, ze John nadal obstaje przy przyznaniu sie do winy. Wyszli na spacer, aby zaczerpnac swiezego powietrza. Lucy byla przygnebiona, ale jakos sie trzymala. -Zamierzam wrocic do domu - oznajmila nagle. -Uwazasz, ze to rozsadne? - Tom byl zdziwiony jej pomyslem. -Tu nie chodzi o rozsadek - odparla ze wzruszeniem ramion. -Moja siostra zachowala sie wspaniale, ale nie moge bez konca narzucac sie jej i jej mezowi. Maja wlasne zycie. Poza tym tesknie za domem. Nigdy nie bedzie w nim tak samo - nie moze tak byc bez Anne-Marie - ale to mimo wszystko moj dom. I Johna. Tom spostrzegl, ze Lucy z trudem powstrzymuje lzy. -Wiesz, ze John bardzo cie kocha - powiedzial delikatnie. -Wiec dlaczego nie chce sie ze mna zobaczyc? Pewnie nadal w glebi serca wierzy, ze to zrobilam. -Nie, to nie dlatego. John wie, ze poszlaki przeciwko wam sa tak przytlaczajace, ze jesli nie przyznalby sie, oboje trafilibyscie do wiezienia. Wzial cala wine na siebie, aby tylko jedno z was zostalo skazane. Az tak bardzo cie kocha. Lucy wybuchnela placzem. Tom objal ja ramieniem i szeptal do ucha uspokajajace slowa, az odzyskala panowanie nad soba. -Nie moge mu na to pozwolic - powiedziala. - To niesprawiedliwe. Tak nie mozna! Nie zrobilismy tego! Nie zabilismy naszej corki. Och, Boze, tak bardzo mi jej brakuje. Wciaz mysle o tym, jak lezy w zimnej ziemi, i szaleje z rozpaczy. Biedna Anne-Marie! Biedne, biedne dziecko. Nie miala zadnych szans. -Aby sprawiedliwosc zatriumfowala, musimy zlapac prawdziwego morderce - rzekl cicho Tom. -Ale jak to zrobic? - spytala Lucy. - Policja nie slucha nikogo ani niczego, z wyjatkiem tego idiotycznego przyznania sie Johna. -Mam kilka tropow. -Mowisz powaznie? Tom pokiwal glowa. -Przy odrobinie szczescia w ciagu kilku dni zdolam zebrac troche informacji dla policji. Na razie nie powiem ci nic wiecej, ale wierz mi, cokolwiek sie stanie, nie zrezygnuje. -Och, Tom, dziekuje ci za wszystko. Za to, co zrobiles i robisz. Jestes prawdziwym przyjacielem. Troolowie mieszkali w wielkim domu wzniesionym w czasach wiktorianskich. Rozlegly ogrod siegal brzegu rzeki, gdzie znajdowal sie nawet prywatny hangar na lodzie i przystan. Tom pomyslal, ze jego wiekowy land-rover zupelnie nie pasuje do tej wspanialej rezydencji. Mimo to zaparkowal na zwirowanym podjezdzie przed domem. -Milo cie widziec, Tom. Wejdz, przedstawie ci Sonie - powital go James Trool, otworzywszy drzwi. Gordon slyszal, ze zona dyrektora jest kobieta wyjatkowej urody i znacznie mlodsza od meza. Jednak gdy ja zobaczyl, az zaniemowil z wrazenia. Sonia Trool wygladala, jakby wlasnie zeszla ze stron "Vogue" albo z wybiegu dla modelek w Mediolanie. Byla oszalamiajaco piekna. -A to Charlotte - powiedzial Trool, biorac w ramiona dziewczynke, ktora bawila sie na podlodze bialym futrzanym krolikiem. Charlotte zachichotala, gdy ojciec ja polaskotal. - Czas do lozka, malutka. Gdy Trool sie odwrocil, Tom spostrzegl, ze Charlotte jest niewidoma. Musiala tez doznac jakiegos powaznego urazu twarzy, po ktorym pozostaly liczne blizny. Gordon przypomnial sobie, iz slyszal kiedys, ze rodzina Sonii ucierpiala w wypadku samochodowym. -Czesc, Charlotte - powiedzial i delikatnie pogladzil dziewczynke po raczce. Nie zwrocila na to specjalnej uwagi. Byla pochlonieta wzbranianiem sie przed pojsciem do lozka. -Jeszcze troszke - powtarzala proszacym tonem. -Nie, czas juz spac, kochanie - powiedziala zdecydowanie Sonia, po czym odwrocila sie w strone Toma i dodala: - Charlotte ma wiecej energii niz James i ja razem wzieci. -Cudownie byc dzieckiem w takim domu - rzekl Tom, robiac aluzje do rozmiarow rezydencji. -Wiesz, dokladnie to samo pomyslalem, kiedy go pierwszy raz zobaczylem - przyznal Trool. - Idealne miejsce na przygody. -Moze ty polozysz Charlotte, a ja przez ten czas pokaze Tomowi dom? - zaproponowala Sonia. Trool zabral dziecko na gore, a gospodyni zaczela oprowadzac Gordona po rezydencji. -Czy James mowil panu o wypadku? - spytala. Tom zaprzeczyl. -Wlasnie wtedy go poznalam. Bylam z Donem, moim pierwszym mezem, i Charlotte na wakacjach w Anglii. Bawilismy sie w turystow. Chcielismy zwiedzic zamek w Caernarfon. Na trakcie dla powozow zderzylismy sie czolowo z samochodem, ktory nagle zjechal na nasz pas. W tamtym aucie siedzialy jakies dzieciaki. Ukradli ten samochod. Chlopak, ktory prowadzil, stracil panowanie nad kierownica, Wszystkich nas zabrano do szpitala w Caernarfon. Don juz nie zyl, a Charlotte byla ciezko ranna. Ja mialam peknieta sledzione i kilka zlamanych zeber. Wyszlam z tego, ale moja corka stracila wzrok. -Bardzo mi przykro - powiedzial Tom. -James nadzorowal przebieg naszego leczenia. Bardzo sie troszczyl o Charlotte, pilnowal, zeby miala jak najlepsza terapie. No a potem pobralismy sie i juz nie wrocilam do Stanow. Tom pokiwal glowa, ale zastanawial sie, czy to odpowiednia podstawa do malzenstwa. Niejedna pacjentka zakochuje sie w swoim lekarzu; to zrozumiala reakcja w sytuacji, w ktorej istotnymi czynnikami sa zaufanie i zaleznosc. Ale zwykle takie zadurzenie mija, jesli lekarz potrafi delikatnie zniechecic pacjentke. Czyzby Trool, ktory moglby byc ojcem Soni, wykorzystal sytuacje? Raczej nie, uznal Gordon. Nawet powierzchowny kontakt z Sonia sugerowal, ze to ona dominuje w tym zwiazku. Zwazywszy na okolicznosci, Tom uznal, ze to nie jego sprawa. Obchod po domu skonczyl sie w bardzo przestronnym i gustownie urzadzonym pokoju muzycznym, ktorego okna wychodzily na ciesnine Menai. Teraz, wieczorem widac bylo jedynie migoczace po drugiej stronie ciesniny swiatla, ale Tom byl pewien, ze w dzien mozna stad dostrzec gory Snowdonii. -Usiadzmy tu na chwile - zaproponowala Sonia. - Kiedy James do nas dolaczy, napijemy sie, a potem cos zjemy. Gordon usiadl w wyplatanym fotelu miedzy roslinami w donicach, sycac sie zapachem lisci i wilgotnej ziemi. -James jest naprawde wdzieczny, ze byl pan gotow wyciszyc sprawe Megan Griffiths - kontynuowala Sonia. - Ja rowniez... - popatrzyla Tomowi prosto w oczy. -Niczego nie wyciszalem - odparl nieco zaklopotany. - Po prostu na razie nie bylo powodu mowic prasie czegokolwiek. -Tak czy inaczej, jestesmy bardzo wdzieczni - powiedziala Sonia zmyslowym tonem. - Wie pan, James naprawde przejmuje sie renoma szpitala. Kochany staruszek... Tomowi wydalo sie, ze przy slowie "staruszek" w spojrzeniu Sonii znow pojawila sie zacheta. Poczul sie swobodniej, gdy James Trool wszedl do pokoju i spytal, czy czegos sie napija. -Najwyzszy czas, kochanie - rzekla Sonia. - Umieramy z pragnienia. Wieczor uplynal przyjemnie. Tom pozegnal sie z gospodarzami po jedenastej. Gdy wychodzil, byl juz calkiem pewny, ze to Sonia jest dominujaca osoba w tym malzenstwie. Wracajac do domu, caly czas o niej myslal. Czy rzeczywiscie puszczala do niego oko, czy tez tylko mu sie zdawalo? Moze po prostu wspierala meza w staraniach, by utrzymac sprawe Megan Griffiths pod korcem. Gordon podejrzewal, ze Sonia to kobieta swiadoma swego uroku i bardzo apodyktyczna. Znalazlszy sie w mieszkaniu, Tom zaparzyl sobie kawy i zaczal przegladac notatki z sympozjum. Porownywal dane z kliniki amerykanskiej z danymi z Caernarfon. W Stanach na czterdziesci przypadkow trzydziesci zakonczylo sie sukcesem. Czterech embrionow nie udalo sie implantowac, pieciokrotnie doszlo do poronienia. Jedna ciaza skonczyla sie urodzeniem martwego dziecka - okazalo sie, ze mialo niewydolny uklad oddechowy. Dane z Caernarfon dotyczyly trzydziestu szesciu pacjentek. Dwadziescia zaplodnien zakonczylo sie sukcesem, a szesnascie niepowodzeniem. Do trzech doszlo na etapie implantacji, w pieciu przypadkach nastapilo poronienie, osmioro dzieci urodzilo sie martwych. U tych ostatnich stwierdzono rozmaite wady wrodzone. Powazne kalectwo wystapilo rowniez u jednego z zywo urodzonych dzieci. Byla to Anne-Marie Palmer. Tom podliczyl poszczegolne pozycje. Amerykanom udalo sie w trzydziestu przypadkach na czterdziesci; specjalistom z osrodka Thomasa - w dwudziestu na trzydziesci szesc. Dysproporcje te latwo bylo wyjasnic doborem pacjentek. Odsetek niepowodzen przy implantacji i liczba wczesnych poronien byly podobne. Najbardziej roznila sie liczba martwych urodzen: osiem w Caernarfon i tylko jedno w Seattle. U wszystkich martwych noworodkow z Walii wystepowaly wady wrodzone, natomiast dziecko ze Stanow po prostu nie zdolalo przezyc. Tom zastanawial sie, czy wlasnie to tak bardzo zafrasowalo profesora: osiem martwych urodzen i jedno dziecko z powazna wada wrodzona... ktore pozniej zostalo zamordowane. *** Rano Tom uznal, ze skoro Lucy postanowila wrocic, zajrzy do domu Palmerow po drodze do Caernarfon. Chcial sprawdzic, czy ktos uprzatnal ogrod po koszmarnych wykopaliskach.Lucy nie powinna zastac otwartego grobu. Ba, w ogole nie powinna jeszcze wracac do domu. Ale zapewne nie miala innego wyjscia. Tom przypuszczal, ze maz Giny niechetnie goscil szwagierke. Zapewne zgodzil sie ja przyjac wylacznie pod naciskiem zony. Lucy wykluczyla mozliwosc przeniesienia sie do krewnych na polnocy. Bylaby zbyt daleko od Johna. Co wiec pozostawalo? Na pewno czula sie osamotniona. Byc moze potrzebowala pociechy, plynacej ze znalezienia sie w znanym otoczeniu. Chociaz ogrod stal sie miejscem pogrzebania jej coreczki, sam dom przez minionych szesc lat stanowil ognisko zycia zarowno dla Lucy, jak i dla Johna. Wszelkie mysli wylecialy Tomowi z glowy, kiedy skrecil w ulice, przy ktorej mieszkali Palmerowie, i zobaczyl, co uzbrojeni w spray wandale zrobili z domem. Ze scisnietym sercem czytal kolejne napisy, od "Parszywi mordercy" po cytat z Biblii: "Pozwolcie dzieciom przychodzic do mnie". Farba rozplynela sie w kilku miejscach, przez co przypominala sciekajaca krew. Gordon zaklal pod nosem. Wysiadl z samochodu i ruszyl sciezka w strone domu. Idac, ocenial rozmiar szkod. Na szczescie szyby pozostaly cale. Tom zastanawial sie, czy to, iz dom stal pusty, nie stanowilo zachety dla wandali. Czy zaryzykowaliby najscie, gdyby Lucy tu zostala? Martwil sie o jej bezpieczenstwo. Trudno mu bylo ocenic, jakie jest w tej chwili nastawienie mieszkancow Felinbach, bo przestali mu ufac. Nie okazywali otwartej wrogosci, ale traktowali go z wyraznym chlodem. Tom z ulga stwierdzil, ze ziemia w ogrodzie za domem zostala wyrownana. Wokol zasypanych wykopow pojawily sie zonkile, zwiastujace nadejscie wiosny. Trzeba teraz zrobic cos z napisami na scianach; Lucy nie moze ich zobaczyc. Po doswiadczeniu z elektrykiem Tom nie spodziewal sie, by ktos chcial mu pomoc. Postanowil wiec sam wziac sie do roboty. Wrocil do wioski i zaparkowal pod sklepem zelaznym. Lilian Evans wlasnie go otwierala. Kupil pedzle i rozpuszczalnik, nie mowiac sprzedawczyni, po co sa mu potrzebne. Musial jednak tlumaczyc, do czego nie sa mu potrzebne, bo Lilian byla bardzo dociekliwa. Najpierw spytala Toma, czy chce cos zrobic w osrodku, a potem, czy odnawia mieszkanie. Wydajac reszte, popatrzyla na niego znaczaco, jakby chciala dac do zrozumienia, ze nalezy sie jej odpowiedz. Ale Tom powiedzial tylko: -Niezupelnie, pani Evans. Doprowadzanie scian do porzadku zabralo Gordonowi dwie i pol godziny. Kosztowalo go to wiele potu i lez, a nawet krwi, raz po raz bowiem zdzieral sobie kostki o tynk, starajac sie usunac najtrwalsze z napisow. Na koniec! splukal sciany woda z weza - na szczescie szlauch byl podlaczony do kranu pod garazem. Wreszcie zawrocil do bramy i popatrzyl na swoje dzielo. Pomyslal z gorycza, ze zaden z sasiadow nie podszedl do niego, by zamienic pare slow czy zaproponowac filizanke herbaty. Zastanawial sie, czy to skutek oburzenia czy wstydu. Moze niektorzy z sasiadow uczestniczyli w dewastowaniu scian? Poczul, ze do tej pory wiedzial o ludzkiej naturze o wiele mniej, niz powinien. Tom obawial sie, ze wandale moga zrobic nowe napisy. Aby do tego nie dopuscic, zadzwonil z telefonu komorkowego na posterunek w Caernarfon i poprosil, by przez kilka nastepnych dni zwracano uwage na dom. -Ktory, prosze pana? - spytal oficer dyzurny. -Palmerow, na Menai Viev, pod numerem siodmym. Na chwile zapadla cisza. -Ach, tak, wiem. Prawde mowiac, brakuje nam teraz ludzi. Niby dlaczego? Polnocnej Walii nie sposob bylo uznac za wylegarnie zbrodni. Moze nastapila fala zaginiec psow, koty wspinaly sie czesciej niz zwykle na drzewa, a pieciolatki notorycznie podkradaly slodycze z kioskow? Tom westchnal. Wdawanie sie w pyskowke z policjantem byloby bezcelowe. -Zrobcie, co w waszej mocy - powiedzial i wlozyl telefon do kieszeni. Wrociwszy do mieszkania, zaczal przegladac broszure, ktora wzial poprzedniego dnia z centrum sztucznego zaplodnienia. Osrodek zatrudnial dziewietnascie osob: Carwyna Thomasa, pelniacego funkcje dyrektora do spraw klinicznych, czterech lekarzy, dwoch samodzielnych pracownikow naukowych, czterech laborantow i osiem pielegniarek. Mial tez roznych konsultantow z innych oddzialow szpitala, ktorzy pracowali w centrum na niepelnym etacie lub jako wolontariusze. W wiekszosci byli to chirurdzy i poloznicy. Tom wyciagnal teczke z materialami, ktore Trool rozdal czlonkom komisji dochodzeniowej. Odszukal liste osob, ktore w dniu znikniecia ciala Megan Griffiths wpisaly sie na liste odwiedzajacych Oddzial Patologii. Dwie z tych osob wystepowaly rowniez na liscie personelu centrum sztucznego zaplodnienia. Jedna z nich byl naczelny laborant Michael Deans, a druga - sam profesor Carwyn Thomas. Gordon potarl czolo, przetrawiajac te informacje. Tylko Thomas i jeden z jego laborantow... Hipoteza, ze czlowiek pokroju Carwyna Thomasa wykradal ciala z Oddzialu Patologii szpitala, w ktorym pracowal, wydawala sie absurdalna. Ale z drugiej strony, koncepcja, iz ktokolwiek mogl to zrobic, wygladala na niedorzeczna, o ile nie ustalilo sie powodu. Tom przypomnial sobie, ze mial sprawdzic, czy dziecko Griffithsow nie przyszlo na swiat wskutek zabiegu sztucznego zaplodnienia w Caernarfon. Zastanawial sie, kogo o to spytac. O ile pamietal, Julie wspominala, ze dziewczynka byla pacjentka Jenkinsa, lekarza ogolnego z Caernarfon. Znalazl jego numer w ksiazce telefonicznej i zadzwonil. -W czym moge panu pomoc, doktorze? - spytal Jenkins, gdy Tom sie przedstawil. Gordon z zadowoleniem stwierdzil, ze jego rozmowca sprawial wrazenie przyjaznego. -Wchodze w sklad komisji, ktora prowadzi dochodzenie w sprawie znikniecia ciala Megan Griffiths ze Szpitala Ogolnego w Caernarfon - wyjasnil. - O ile wiem, pan sie nia zajmowal? -Istotnie, leczylem to biedactwo. -Moje pytanie zabrzmi osobliwie, doktorze, ale chcialbym sie dowiedziec, czy Megan zostala poczeta w wyniku sztucznego zaplodnienia. -Z cala pewnoscia nie - odparl Jenkins i zachichotal. - Pamietam, ze Gwen Griffiths powiedziala mi, ze dziecko zostalo poczete w czasie wycieczki na Majorke. W gre wchodzila byc moze sangria, ale na pewno nie sztuczne zaplodnienie. Dlaczego pan pyta? -Staram sie po prostu zebrac jak najwiecej informacji - odpowiedzial Tom. - Dziekuje za pomoc. -Czy juz wiecie, co stalo sie z cialem dziecka? -Niestety, nie. Tom odlozyl sluchawke. Byl rozczarowany. Wciaz nie wiedzial, jak powiazac obie sprawy - o ile w ogole istnial miedzy nimi jakis zwiazek. Musial przyznac, ze jego hipoteza zaczyna wygladac krucho. Mimo to zamierzal spytac zarowno Carwyna Thomasa, jak i laboranta Michaela Deansa o pobyt na Oddziale Patologii w dniu znikniecia ciala Megan. Po drodze do Caernarfon Tom zajechal pod dom Palmerow. Nie bylo nowych napisow. Mial nadzieje, ze do powrotu Lucy zadne sie nie pojawia. Jeden z sasiadow wyjrzal przez okno, by zobaczyc, kto zaparkowal na poboczu. Tom nie przypominal sobie jego nazwiska, pamietal jednak, ze mezczyzna zglosil sie do niego kilka miesiecy temu z powodu uczulenia. Ich spojrzenia spotkaly sie. Mezczyzna udal, ze nie poznaje lekarza. -Zycze milego dnia - mruknal Tom pod nosem. W holu pod glowna sala wykladowa kilku czolowych producentow mikroskopow zorganizowalo prezentacje swoich wyrobow. Tom dostrzegl Rana Dawesa i Carwyna Thomasa. Dyskutowali na temat technicznych szczegolow mikromanipulacji z przedstawicielem firmy Leitz. Gordon przysluchiwal sie rozmowie z dyskretnej odleglosci. Byl zdumiony wiedza profesora. Thomas doskonale znal wady i zalety roznych dostepnych na rynku systemow. Tom powiedzial to Ranowi Dawesowi, gdy profesor zostawil ich samych. Embriolog usmiechnal sie. -Carwyn lubi trzymac reke na pulsie. Wciaz ma laboratorium; obok swojego gabinetu. Pod wzgledem technicznym trudno go przewyzszyc. -Naprawde? - Gordon, zastanawial sie, dlaczego Thomas nie wspomnial o tym, gdy oprowadzal go po osrodku. -Moze pan sam sprobuje - Dawes wskazal mikroskop z zamontowanymi mikromanipulatorami, jeden z prezentowanych przez firme Zeiss. - Zobaczymy, czy uda sie panu trafic igla w oczka. Tom zajrzal w okular i zorientowal sie, co powinien zrobic. Miniaturowa igle, ktora manipulowalo sie prawa reka, trzeba bylo wprowadzic do sterowanej lewa dlonia petelki. Rezultaty mozna bylo obserwowac na monitorze nad mikroskopem. Przy pierwszej probie igla przeleciala przez caly ekran. Tom musial sie nabiedzic, by ja odnalezc; ale szybko przyzwyczail sie do czulych srub i za czwartym podejsciem gladko wprowadzil igle w petelke. Dawes pochwalil go, podobnie jak trzej inni widzowie, ktorzy nie mogli sie doczekac, by tez sprobowac. Dobroduszne zarty i sporadyczny aplauz przyciagnal innych, az wokol stolika zebralo sie okolo dwudziestu osob. -No, Ran, pokaz, co potrafi prawdziwy zawodowiec - powiedzial ktos glosno. Dawes usiadl na stolku i wygial palce jak pianista przed koncertem. Polozyl dlonie na delikatnych pokretlach. Igla gladko przesunela sie po ekranie i bezblednie trafila w petelke. Tom przylaczyl sie do pochwal pod adresem embriologa, ale usmiech zgasl mu na twarzy, gdy dostrzegl Carwyna Thomasa. Profesor nie bil brawa; wydawalo sie, ze sprawnosc Dawesa nie robi na nim zadnego wrazenia. Wpatrywal sie w embriologa z kamiennym wyrazem twarzy Tom zastanawial sie, czy Thomas zazdrosci mlodszemu koledze. Trudno mu bylo w to uwierzyc, choc musial przyznac, ze profesor tez lubi zagrania pod publiczke. Podobnie jak wielu czolowych badaczy, dobrze sie czul w swietle reflektorow. Aprobata i pochwaly konkurencji stawaly sie dla takich ludzi niemal narkotykiem. Czesto wywierali presje na swoich podwladnych i eksploatowali ich, byle tylko miec cos nowego do obwieszczenia swiatu jako wyniki "swoich" badan. Gordon zerknal na Thomasa katem oka, rownoczesnie obserwujac, jak Ran ponownie jednym plynnym ruchem wprowadza igle w petelke. Tym razem Thomas bil brawo, lecz jego twarz zachowala kamienny wyraz. Ludzie zaczeli wchodzic do sali na popoludniowa sesje. Tom usiadl w jednym z ostatnich rzedow Z zaskoczeniem stwierdzil, ze Ran Dawes zajal miejsce obok niego. -Chyba nie zostane do konca - zwierzyl sie embriolog. - Slyszalem to wystapienie na wszystkich konferencjach w ciagu ostatnich pieciu lat. Tom zajrzal do programu i przeczytal, ze jako pierwsza ma wystapic doktor Shirley Spencer - Freeman z Kolorado. Tematem jej wykladu byly badania porownawcze dzieci, ktore przyszly na swiat w wyniku sztucznego zaplodnienia, z rowiesnicza populacja dzieci poczetych normalna droga. -W ostatecznym rozrachunku okazuje sie, ze nie ma zadnej roznicy, ale ona tego nie widzi - powiedzial Dawes. - Woli skupiac sie na hipotetycznych roznicach w ilorazie inteligencji i zdolnosciach uczenia sie, chociaz to tylko fluktuacje, mieszczace sie w granicach bledu statystycznego. -Czy ktos jej to powiedzial? - spytal Tom. -Wielu ludzi przy wielu okazjach - usmiechnal sie Dawes. -Nikt jednak nie jest bardziej gruboskorny niz naukowiec z poczuciem misji. Po kwadransie Tom doszedl do wniosku, ze embriolog mial racje. Wystapienie doktor Spencer - Freeman stanowilo doskonaly przyklad budowania teorii na podstawie mizernych przeslanek. -Ma pan ochote na kawe? - szepnal Dawes. Tom przytaknal. Wymkneli sie z sali w dogodnej chwili, gdy doktor Spencer - Freeman odwrocila sie do ekranu, by wskazac pare istotnych w jej mniemaniu liczb. -Trudno sie spodziewac samych perel - rzekl Dawes z usmiechem, gdy znalezli sie na korytarzu i ruszyli w strone szpitalnej kawiarenki. - Czasami mysle, ze istnieje silna korelacja miedzy tym, ze nie ma sie nic do powiedzenia, a przedstawianiem tego jak najobszerniej. W gruncie rzeczy sprawa sprowadza sie do tego, ze niektorzy uwielbiaja sluchac wlasnego glosu. -Tak samo jest we wszystkich profesjach - skonstatowal Tom. Dotarli do kawiarenki, Dawes zamowil cappuccino, a Gordon kawe z ekspresu. -Carwyn mowil mi, ze odwiedzil pan Johna Palmera w wiezieniu - powiedzial embriolog. -W czasie weekendu - potwierdzil Tom. -Jak sie trzyma? -Nie za dobrze. Wyglada strasznie, jakby od miesiaca nie spal. Bardzo schudl. Ale najgorsze jest to, ze wciaz sie upiera przy przyznaniu do czegos, czego nie zrobil. -Musi pan mi wybaczyc, ze zywie co do tego pewne watpliwosci - powiedzial spokojnie Dawes. - Czasami stres popycha ludzi do okropnych czynow.. -Zgodzmy sie, ze tu sie roznimy - odparl Tom. Dawes pokiwal w zamysleniu glowa i upil lyk kawy. -Jak rozumiem, wchodzi pan w sklad komisji zajmujacej sie sprawa Megan Griffiths? - zmienil temat., - Zgadza sie. -Ustaliliscie juz, co sie stalo? -Wiemy, ze nie byla to przypadkowa zamiana, jesli panu o to chodzi - powiedzial Tom. - Ten, kto to zrobil, dobrze wiedzial, co wklada do trumny zamiast ciala. -Zartuje pan! - Dawes zrobil niedowierzajaca mine. -Niestety nie. -Ale po co ktos mialby robic cos takiego? -Dowiemy sie, kiedy wyjasnimy, co stalo sie z cialem Megan - odparl Gordon. -Z tego, co wiem, jej cialo trafilo do spalarki przez pomylke. -Mozliwe - odrzekl Tom, dopijajac kawe. -Sadzi pan, ze mozna miec co do tego watpliwosci? -Oczywiscie, dopoki nie ustalimy, co sie naprawde stalo. -Dziwna sprawa. Wydawalo mi sie, ze porywanie cial skonczylo sie jeszcze w minionym stuleciu wraz z Burkeem i Hareem. Za diabla nie moge sobie jednak przypomniec, dlaczego to robili. -Kradli ciala na uzytek przedstawicieli naszego fachu - powiedzial Tom z ironicznym usmiechem. - Potrzebowano ich w akademii medycznej do zajec z anatomii. -Oczywiscie! - zawolal embriolog. - Teraz sobie przypominam. Mimo to wykopanie kilku cial nie jest az tak wielka zbrodnia. Burke i Hare pochodzili z panskich rodzinnych okolic, prawda? Z Edynburga, o ile pamietam? Tom przytaknal. -Klopot polegal na tym, ze popyt przewyzszal podaz. Otworzyli wiec druga linie produkcyjna - zaczeli sami zabijac, - Na szczescie bylo to bardzo dawno - powiedzial Dawes. -Coz... w zeszlym roku zapadlo kilka wyrokow skazujacych za kradziez cial martwo urodzonych dzieci - przypomnial mu Tom. - Dostarczano je firmie farmaceutycznej, ktora potrzebowala tkanek plodowych. -Nie sugeruje pan chyba, ze cialo Megan wykorzystano do podobnych celow? - spytal embriolog. -Niczego nie sugeruje - odparl Tom. - Staram sie tylko nie zapominac o zadnej mozliwosci. Jak dobrze zna pan Carwyna Thomasa? Dawes wydawal sie zaskoczony nagla zmiana tematu. Zrobil nieokreslony gest dlonia. -Chyba niezle. Nie przepadamy za soba, ale jakos sie dogadujemy Prawde mowiac, podziwiam go. Wiele osiagnal. -Powiedzial pan, ze Thomas lubi trzymac reke na pulsie. Jak pan mysli, czy wciaz pracuje nad nowymi rozwiazaniami? -Chyba tak - odrzekl Dawes po chwili namyslu. - Prawdziwy naukowiec nie przechodzi na emeryture. Gdy wpada na jakis pomysl, to bez wzgledu na wiek chce sprawdzic, co z niego wyniknie. -Dla chwaly - dodal Tom. -Coz, wszyscy jestesmy ludzmi. *** Dawes zostawil Toma w kawiarence. Chcial zdazyc na drugie wystapienie, dotyczace szansy ustalenia z gory plci dziecka podczas zabiegu sztucznego zapladniania. Tom znal wiekszosc argumentow zarowno za, jak i przeciw wyborowi plci plodu, a ze nie interesowaly go szczegoly techniczne, postanowil wypic kolejna kawe i zjesc paczek.Zaintrygowal go fakt, iz Thomas mial wlasne laboratorium. Gdyby zajrzal tam pod nieobecnosc profesora, moglby sie zorientowac, jakie badania Thomas prowadzi. Rozwazajac wady i zalety tego planu, poczul, ze kawa smakuje jakos inaczej. Spojrzal w strone lady. Kawe nalano mu z tego samego dzbanka co poprzednio. Doszedl do wniosku, ze zmienil sie nie smak napoju, lecz reakcja jego kubkow smakowych - skutek leku i podniecenia wywolanych planowanym postepkiem. Wyszedl z kawiarenki na glowny korytarz. Mial wrazenie, ze wszyscy mijani ludzie dokladnie wiedza, co zamierza. Przypadkowe spojrzenie salowego wydawalo sie oskarzycielskie; smiech dwoch pielegniarek sugerowal, ze wiedza wiecej, niz powinny. Tom poczul, ze puls mu przyspiesza, gdy wkroczyl na prowadzace do centrum schody. Zaczal obmyslac wymowki na wypadek, gdyby ktos go zatrzymal. Powie, ze potrzebuje wiecej broszur dla pacjentow ze swojego osrodka, bo nie docenil, jakie wzbudza zainteresowanie. Tom dotarl do szczytu schodow i zajrzal przez szybe w drzwiach. Nie dostrzegl nikogo, wiec uchylil je i wsliznal sie do srodka. Nasluchiwal przez chwile. Dobiegl do niego szum aparatury laboratoryjnej, a po chwili uslyszal smiech, dochodzacy z pokoju po lewej stronie korytarza. Przypomnial sobie, ze to pokoj socjalny. Dochodzila trzecia, wiec pracownicy zapewne zebrali sie na kawe. Mial szczescie, ze na razie wszyscy byli w jednym miejscu, moglo sie to jednak w kazdej chwili zmienic. Wstrzymujac oddech, przeszedl szybko pod gabinet Thomasa. Polozyl dlon na klamce i nacisnal. Drzwi otworzyly sie bez najmniejszego skrzypniecia. Tom wsunal sie do srodka i wolno zamknal za soba drzwi. Przez chwile stal nieruchomo, chcac sie uspokoic. Pot wystapil mu na czolo, a serce walilo jak oszalale. Gdy nieco ochlonal, rozejrzal sie po pokoju. Powiodl wzrokiem po fotografiach dzieci, ktore zachwycily go podczas pierwszej wizyty. Potem popatrzyl na ciemnoniebieskie drzwi na przeciwleglej scianie. Zauwazyl je poprzednio, ale myslal, ze znajduje sie za nimi skladzik lub lazienka. Dopiero od Dawesa dowiedzial sie; ze jest tam laboratorium. Podszedl do niebieskich drzwi i nacisnal klamke. Byly zamkniete. Gordon zaklal pod nosem. Juz chcial wyjsc, ale po chwili przyszlo mu do glowy, ze klucz moze byc gdzies w gabinecie. Zajrzal do kilku pudelek, ktore staly na biurku Thomasa, nastepnie przesunal dlonia po polkach. Wreszcie usiadl za biurkiem, wysunal najwyzsza szuflade i zaczal przegladac jej zawartosc. Znalazl dwa kluczyki na kolku. Przez chwile mial nadzieje, ze jednak mu sie udalo, ale zorientowal sie, ze klucze sa za male. W dolnej szufladzie znajdowala sie dokumentacja w segregatorze z karbowanej tektury. Okazalo sie, ze to historie mniej wiecej dziesieciu pacjentek - zapewne tych, ktore aktualnie korzystaly z uslug centrum. Tom przesunal segregator, by sprawdzic, czy nie lezy pod nimi klucz. Zamarl, gdy uslyszal glosy na korytarzu. -Czy pan profesor juz wrocil? - powiedzial ktos z silnym walijskim akcentem. -Jeszcze nie. Prosze, niech pan wejdzie i zostawi je na biurku - odparla kobieta o delikatniejszej wymowie. Tom blyskawicznie zsunal sie z krzesla i wcisnal w przestrzen na nogi pod biurkiem. Byl gotow tkwic w bezruchu ze wstrzymanym oddechem tak dlugo, jak bedzie to konieczne. Uslyszal odglos otwieranych drzwi i kroki na dywanie. Rozleglo sie plasniecie tuz nad jego glowa, po czym zapadla cisza. Trwala kilka chwil - zapewne niewidoczny mezczyzna stal nieruchomo przed biurkiem. Tom mial nerwy napiete do granic wytrzymalosci. Bal sie, ze cos wzbudzilo podejrzenia mezczyzny. Po chwili domyslil sie, ze najprawdopodobniej oglada on zdjecia dzieci na scianach. Po kilku kolejnych chwilach rozlegl sie odglos oddalajacych sie krokow i trzask zamykanych drzwi. Tom odetchnal. Mial juz wyjsc z ukrycia, gdy zahaczyl glowa o jakas nierownosc na spodniej stronie blatu. Wyciagnal dlon i namacal metalowy okragly ksztalt. Przylegalo do niego cos, co dawalo sie bez trudu przesuwac. Magnes - z kluczem! Gordon znalazl wreszcie to, czego szukal. Laboratorium Thomasa bylo niewielkie, ale doskonale wyposazone. Srodek zajmowal stol, na ktorym staly mikroskop marki Zeiss i obrotowy stojak na probowki. W obejmach tkwilo ich pol tuzina. Zawieraly czerwona ciecz. Tom zapamietal z wczesniejszej wizyty, ze jest to pozywka dla kultur. Automatycznie obracajacy sie stojak zapewnial cyrkulacje plynu, a przez to dostateczny dowoz substancji odzywczych dla przylegajacych do szkla komorek. W sklad wyposazenia laboratorium wchodzily rowniez zamrazarka, chlodziarka, dwa inkubatory i aparat sluzacy do generowania pradu elektrycznego o regulowanym napieciu. Nad wielkim zlewem znajdowaly sie krany z dzwigniami, ktore przesuwalo sie przez ruch lokciem, a obok - dozownik mydla w plynie. Przy zlewie zamontowano pojemnik na lateksowe rekawice, a pod nim stal otwierany pedalem kosz na smieci. Tom zdal sobie sprawe, ze jego wiedza o medycynie laboratoryjnej jest zalosnie mala. Zdolal sie dostac do laboratorium Thomasa, jak jednak mogl sie domyslic, co w nim robiono, skoro nie ma pojecia, co znajduje sie w probowkach i inkubatorach. Cyfry na szklanych naczyniach nic mu nie mowily, nie orientowal sie tez, do czego sluzy polowa z przechowywanych w chlodziarce odczynnikow. Potrzebowal jakichs informacji - notesu czy protokolu badan. Obok mikroskopu lezaly kserokopie kilku artykulow naukowych. Tom przewertowal je. Poczul dreszczyk podniecenia, gdy zdal sobie sprawe, ze wszystkie dotycza roznych aspektow klonowania czlowieka. Czy o to wlasnie chodzi? Czyzby Thomas pokusil sie o proby sklonowania istoty ludzkiej? Byloby to bez watpienia ryzykowne i nielegalne przedsiewziecie. Ale geniusze czesto uwazali, ze zasady i prawa stosuja sie do wszystkich oprocz nich. Czy tak bylo i w przypadku Thomasa? A jesli nawet, to jaki moze istniec zwiazek miedzy badaniami dotyczacymi klonowania a tym, co stalo sie z Anne-Marie Palmer i Megan Griffiths? Gordon zagladal po kolei do wszystkich szafek, starajac sie znalezc bardziej konkretne informacje. Pod plikiem katalogow firm chemicznych znalazl brazowa koperte. Przyklejona do niej biala etykiete pokrywal kurz, lecz litery byly dostatecznie wyrazne. "Anne-Marie Palmer" - odczytal Tom. Usiadl na stolku przy mikroskopie i zaczal czytac kolejne wpisy. Szybko zdal sobie sprawe, ze byla to pelna dokumentacja medyczna Anne-Marie, poczawszy od pierwszej wizyty Lucy w centrum sztucznego zaplodnienia, po urodzenie sie dziewczynki. Gordon zajrzal na koniec, by odczytac ostatnie notatki. Mial nadzieje, ze znajdzie cos, co pozwoli mu powiazac badania Thomasa i smierc dziecka, ale nic takiego nie rzucilo sie mu w oczy. Historia konczyla sie zwiezlym wpisem, iz Anne-Marie "poniosla gwaltowna smierc". Tom nie mial pojecia, dlaczego profesor przechowuje historie Anne-Marie w laboratorium. Przewertowal dokumenty jeszcze raz i dostrzegl, ze grupy cyfr zaznaczono niebieskim markerem. Pierwsza byla data zabiegu wstrzykniecia srodplazmatycznego, druga - data implantacji zarodka do macicy, a ostatnia - jakis kod. Obok niego dopisano olowkiem: "nie ma rodzenstwa!". Tom zapisal cyfry na samoprzylepnej karteczce z bloczku obok mikroskopu. Zlozyl ja i wsunal do wewnetrznej kieszeni, po czym wrocil do przeszukiwania szuflad. Nie znalazl jednak nic ciekawego. Popatrzyl na zegarek i uznal, ze nadszedl czas sie wydostac. Spedzil w laboratorium wiecej czasu, niz zamierzal. Postanowil jednak przejrzec jeszcze szafki. Zawieraly niemal wylacznie aparature naukowa. Na koniec Tom podniosl wieko zamrazarki - i zamarl ze zgrozy. Z plastykowych workow patrzyly na niego niewidzace oczy trzech plodow. -Jezu Chryste! - jeknal. Czym byly te plody? Kim? Wyjal jeden z workow i sprawdzil, czy nie ma na nim jakichs oznaczen. Z tylu znalazl numer, zapisany czarnym niescieralnym olowkiem. Skladal sie z tylu cyfr, co kod w dokumentacji Anne-Marie. Zanotowal wszystkie trzy numery, schowal worki do zamrazarki i zamknal pokrywe. Oparl na niej dlonie i odetchnal gleboko. Rece wciaz mu drzaly. Uznal, ze nadszedl najwyzszy czas opuscic laboratorium. Zatrzasnal drzwi, odlozyl klucz na miejsce i podszedl do wyjscia. Przez chwile nasluchiwal, co dzieje sie na korytarzu. Ku jego przerazeniu, docieraly stamtad dwa podniesione meskie glosy. Co gorsza, jeden z nich nalezal do Carwyna Thomasa. Tomowi grozilo przylapanie na goracym uczynku. Zaczerpnal gleboko tchu i uznal, ze nie ma innego wyjscia, jak sprobowac sie wywinac dzieki tupetowi. Schowanie sie pod biurkiem tym razem nie wchodzilo w rachube. Tom otworzyl szeroko drzwi do gabinetu, i cofnal sie na korytarz, tak by wywrzec wrazenie, ze wlasnie zagladal do srodka. Potem odwrocil sie w strone profesora i udal zdziwienie na jego widok. Obydwaj mezczyzni natychmiast zamilkli. Okazalo sie, ze Thomas rozmawial, a raczej klocil sie, z Jamesem Troolem. -Ach, tu pan jest, profesorze! - zawolal Gordon. -Tom! Ciesze sie, ze pana widze - powiedzial Trool z usmiechem. -Moge panu w czyms pomoc, doktorze? - spytal wyraznie zdziwiony Thomas. -Wiem, ze jest pan bardzo zajety, ale mialem nadzieje, ze zdolam zlapac pana w przerwie miedzy sesjami. Chcialem zamienic z panem pare slow na osobnosci. Zajme panu tylko kilka minut. -Na jaki temat? Gordon spostrzegl, ze profesor jest czyms wyraznie zatroskany - moze tym, o co sprzeczal sie z Troolem. -Megan Griffiths - powiedzial Tom. Carwyn Thomas patrzyl na niego przez chwile nic nie wyrazajacym wzrokiem, po Czym przeniosl spojrzenie na Troola. -Skontaktuje sie z toba, wtedy dokonczymy te rozmowe. -Jak chcesz - odrzekl chlodno Trool i odszedl. Tom wszedl za Thomasem do gabinetu i usiadl na wskazanym przez profesora krzesle. -Zapewne wie pan, ze wchodze w sklad komisji prowadzacej dochodzenie w sprawie znikniecia ciala Megan Griffiths - powiedzial Gordon pogodnym tonem. - Rozmawiam ze wszystkimi, ktorzy tego dnia wpisali sie na liste odwiedzajacych Oddzial Patologii. -I? -Pan tez jest na tej liscie. Profesor popatrzyl na niego, jakby nadal bladzil myslami gdzies indziej. -Naprawde? - mruknal. -Tak. Wpisal sie pan o drugiej pietnascie, razem z jednym ze swoich laborantow, Michaelem Deansem. -Ach, tak, przypominam sobie - rzekl Thomas. - Poszedlem zobaczyc sie z Seppem. -Czy doktor Sepp tam byl? -Oczywiscie - Thomas otrzasnal sie z zamyslenia. - Bylem z nim umowiony. -A Deans? -Sadzilem, ze bedzie potrzebny. Tom milczal, czekajac, az profesor powie cos wiecej. -Myslalem, ze zdolamy dostac od Seppa probki tkanek, dlatego zabralem Deansa - dodal Thomas. -Probki tkanek? -Mialem nadzieje, ze Sepp przechowuje materialy do badan histopatologicznych od kilku pacjentow, na ktorych mi zalezalo. -Niezyjacych? -Tak. -Panskich pacjentow? Dzieci? -Tak. -Dlaczego? -Nie sadze, bym musial to wyjasniac - mruknal Thomas. -Skoro pan tak uwaza. -No dobrze, powiem panu. Chcialem sie dowiedziec, czy Sepp nadal trzyma probki tkanek martwo urodzonych dzieci z naszego centrum. Zamierzalem przeprowadzic dalsze badania, aby sprobowac ustalic, dlaczego do tego doszlo. -Rozumiem - rzekl Tom. Przyszlo mu do glowy, ze trafnie odgadl przyczyne zdenerwowania Thomasa podczas wykladu Meyera. Ale zwazywszy na to, co zobaczyl w laboratorium, mogl sobie wyobrazic inne powody, dla ktorych profesor chcial dostac probki tkanek. Mozliwe, ze zamierzal je zniszczyc. Jesli rzeczywiscie eksperymentowal z klonowaniem czlowieka i to wlasnie bylo przyczyna martwych urodzen, na pewno chcial dopilnowac, aby nie pozostaly zadne slady. Thomas musial zdawac sobie sprawe, ze podczas sympozjum moze wyjsc na jaw fakt, iz w jego osrodku odsetek martwych urodzen jest wyzszy niz w innych placowkach. Tak zreszta bylo. Nie pasowal tylko jeden drobiazg: Thomas wydawal sie szczerze zainteresowany wyjasnieniem tego stanu rzeczy. Tom zastanawial sie, czy nie byl to podwojny blef przebieglego gracza. -Dziekuje, ze poswiecil mi pan czas, profesorze - powiedzial uprzejmie. -Nie bede dluzej panu przeszkadzac. Po powrocie do Felinbach Gordon znalazl dwie wiadomosci nagrane na automatycznej sekretarce. Liam Swanson, dyrektor Wydzialu Zdrowia Urzedu Miejskiego w Caernarfon, prosil o telefon, a Lucy, ktora wracala dzisiaj do domu, zapraszala Toma na kolacje. Prosila, by przyjechal okolo siodmej. Jesli nie bedzie mogl, to trudno - ma duzo pracy, wiec nielatwo mu znalezc czas na towarzyskie wizyty. Tom natychmiast oddzwonil do Lucy i powiedzial, ze przyjedzie o siodmej. Potem zatelefonowal do Swansona. -Pomyslalem, ze moglibysmy sie spotkac, kiedy to cale sympozjum sie skonczy - zaproponowal Swanson. -Zgoda. -Rozmawialem ze wszystkimi osobami, ktore wpisaly sie do ksiazki odwiedzin na patologii, poza profesorem Thomasem. Byl caly czas zajety na sympozjum. -Ja rozmawialem z nim, wlasnie dzisiaj - powiedzial Tom. - Skoro wybralem sie na sympozjum, uznalem, ze nie wolno przepuscic takiej okazji. -I nic, jak sadze? -Niestety. Nie rozmawialem jednak z jego laborantem, Deansem. -Zrobilem to wczoraj - oznajmil Swanson. - Thomas poprosil go, zeby mu towarzyszyl, bo chcial zabrac z patologii jakies probki tkanek. -Profesor powiedzial mi to samo - rzekl Tom. -Podejrzewam, ze w ten sposob nic nie osiagniemy - stwierdzil Swanson. - Rownie dobrze mozemy przekazac sprawe policji. -Problem w tym, czy sie nia zajmie. -Moze i nie. Dzwonilem tez do innych. Ogolne nastawienie jest takie, ze nie robimy zadnych postepow i nie ma wiekszych nadziei, ze to sie zmieni. Prawde mowiac, niewiele wiecej mozemy zwojowac. -Prosilbym, o tydzien zwloki. -Ma pan jakis pomysl? -Moze. *** Tom przyjechal do Lucy z butelka wina i bukietem kwiatow.Wino kupil w supermarkecie przy Bangor Road, a kwiaty w stoisku pod stacja benzynowa. Nie mial czasu na ponowny wypad do miasta, ale wiedzial, ze Lucy go zrozumie. Podchodzac do frontowych drzwi, pomyslal, ze dobrze znow widziec swiatlo w domu Palmerow. Przypomnial sobie, jak szczesliwym byl miejscem jeszcze tak niedawno. Lucy uslyszala kroki Toma na zwirze. Wyjrzala przez okno, usmiechnela sie i pomachala mu reka, po czym poszla otworzyc drzwi. -Ciesze sie, ze wrocilas - powiedzial Tom. -Dlugo mnie tu nie bylo - odparla. -Jak sie czujesz? - zapytal. Wiedzial, ze powrot do domu byl dla niej nielatwy. Lucy zaprowadzila go do salonu. W kominku plonal ogien, a swieczki ustawione na stole tworzyly przytulna atmosfere. -Dobrze - odrzekla, a po chwili dodala: - Czy to tobie powinnam podziekowac za zmycie bazgrolow ze scian? Tom mial nadzieje, ze Lucy nie zauwazy pozostalych tu i owdzie resztek farby, a przynajmniej nie od razu. Nie bardzo wiedzial, co teraz odpowiedziec. Ale jego wyrazne zaklopotanie powiedzialo Lucy wszystko. Usmiechnela sie z czuloscia. -Jestem ci wdzieczna, Tom - rzekla cicho. - Coz, kiedy wrocilam, nie widac bylo zbyt wielu powitalnych proporcow, a dobrzy ludkowie z Felinbach nie wylegli na ulice z okrzykami "Witaj w domu, Lucy". Ale mimo wszystko dobrze byc tu z powrotem. -Ciesze sie, ze tak sadzisz. Lucy zlozyla ramiona na piersiach. Jej twarz przybrala powazny wyraz. -Lotr, ktory to zrobil, odebral mi i dziecko, i meza - powiedziala z determinacja w glosie. - Ale domu mi nie zabierze. Tom skinal glowa. -Obawiam sie, ze nie czekaja cie kulinarne luksusy - mowila dalej Lucy, gdy przeszla do kuchni. - Chcialam sie jednak z toba spotkac i podziekowac za wszystko, co zrobiles. Nie wiem, jak bym sobie poradzila bez ciebie. -Po to sa przyjaciele - powiedzial Tom. -Mowie powaznie. Nigdy nie zdolam ci sie odwdzieczyc. Tom znow poczul sie zaklopotany. -Otworze wino, dobrze? - spytal. Przeszli do jadalni. Stol stal pod oknem, ktore wychodzilo na ogrod przed domem. Wlasnie w tym miejscu byl na murze napis, z ktorym Tom mial najwiecej klopotow, bo rozplynela sie farba. Odruchowo potarl klykcie prawej reki; skora wciaz piekla go w kilku miejscach. Lucy postawila na stole dwa swieczniki. W jednym zatknieta byla dluga biala swieca, a w drugim krotka kolorowa. -To za Johna - powiedziala Lucy, zapalajac biala swiece. - A to za Anne-Marie - powiedziala, zapalajac kolorowa. - Tom kupil te swiece, kiedy przywiezlismy mala ze szpitala. Tego dnia zapalilismy ja po raz pierwszy. Drugi raz mielismy ja zapalic na pierwsze urodziny Anne-Marie... ale nic z tego nie wyszlo. - Zamilkla na chwile, po czym odsunela sie od stolu i powiedziala: - Niech Bog blogoslawi ich oboje. Jedzenie bylo proste, ale smaczne. Lucy przyrzadzila makaron z doskonalym pikantnym sosem, a na deser podala sernik z cytrynami i mocna kawe z ekspresu. -Kiedy ostatnio rozmawialismy, sugerowales, ze wpadles na jakis trop? - powiedziala Lucy z nadzieja w glosie. -Wciaz nad nim pracuje - odrzekl Tom. Zastanawial sie, co moze jej powiedziec. Byl niemal pewny, ze w centrum Thomasa dzialo sie cos tajemniczego, zapewne nielegalnego, lecz jedynym, co wiazalo Anne-Marie Palmer z ta sprawa, byla obecnosc jej dokumentacji w laboratorium profesora. -W Szpitalu Ogolnym w Caernarfon prowadzone sa jakies eksperymenty - stwierdzil. - Jeszcze nie wiem dokladnie, na czym polegaja, ale uwazam za mozliwe, ze smierc Anne-Marie ma z nimi jakis zwiazek. -Jakie eksperymenty? - spytala Lucy. -Manipulacje genetyczne. -Co?! - zawolala ze zdumieniem. -W centrum profesora Thomasa dzieje sie cos, co dotyczy poczetych tam dzieci. -Co te eksperymenty moga miec wspolnego z Anne-Marie? - Lucy byla sceptyczna. - To nie ma sensu. -Wiem, ale istnieje jakies powiazanie i musze je odkryc - odparl Tom. Lucy byla wyraznie rozczarowana, lecz starala sie tego nie okazywac. Zaproponowala Tomowi, ze doleje wina. Przesunal kieliszek po stole. W tej samej chwili cos roztrzaskalo szybe okna, pod ktorym siedzieli. Odlamki posypaly sie w ich strone. Gordon zamknal oczy i uniosl do gory rece, by oslonic glowe. Nie zdazyl. Poczul szklane odlamki na twarzy i uslyszal przeszywajacy krzyk Lucy.. Po chwili zorientowal sie, ze po policzkach splywa mu krew. Nie mogl otworzyc oczu - gdy tylko sprobowal, poczul palacy bol. Przestraszyl sie, ze stracil wzrok. Otarl krew i sprobowal jeszcze raz sie rozejrzec. Spod polprzymknietych powiek dojrzal niewyrazna plame, najpewniej twarz Lucy. Trwalo to jednak tylko chwile, bo Lucy osunela sie na ziemie. Pociagnela za soba obrus. Talerze i kieliszki spadly na podloge. Tom ponownie zacisnal powieki, dopiero wtedy bol nieco zelzal. Nagle poczul won spalenizny i fale goraca. Otworzyl oczy. Sukienka Lucy zajela sie ogniem od przewroconych swiec. Lucy krzyczala z bolu. Wila sie po podlodze, starajac sie wydostac spod wywroconego krzesla. Tom chwycil obrus i przykryl nim Lucy, by zdusic ogien. Nie bylo to latwe, ale wreszcie mu sie udalo. Lucy przestala krzyczec, lecz nie stracila przytomnosci. Postekiwala z bolu i cicho lkala. Tom nie czul juz zaru, tylko przyprawiajaca o mdlosci won osmalonego ciala i spalonej tkaniny. Dym dlawil go w gardle. Wstal i chwiejnym krokiem podszedl do drzwi. Otworzyl je i wyjrzal na ulice. Byla pusta. Przeciez ktos musial uslyszec brzek tluczonego szkla, pomyslal z gniewem. Gdzie sie wszyscy podziali, do cholery?! Przygladali sie widowisku zza firanek? Udawali, ze nic sie nie stalo? -Cholera jasna! - wrzasnal. - Banda bezmyslnych kretynow! Wezwijcie karetke, i to juz! Wciaz na poly oslepiony, ruszyl po zwirowej sciezce. Czul odraze do swiata czy raczej do jego mieszkancow. Dotarlszy do bramy, osunal sie na kolana, krztuszac sie i kaszlac. Wzdrygnal sie, gdy poczul czyjas dlon na ramieniu. -Kto to? - spytal. -Jestem sasiadem. Karetka juz wyjechala, niedlugo tu bedzie. Co sie stalo, do diabla? -Jakis skurczybyk wrzucil cegle przez okno jadalni. Siedzielismy tam... -Pewnie nie zdawal sobie z tego sprawy - odrzekl spokojnie mezczyzna. Tom nie wierzyl wlasnym uszom. -I co, kurwa, czy dlatego wszystko jest w porzadku?! - wybuchnal. Co z was za ludzie? -Nie ma potrzeby tak sie wyrazac - stwierdzil mezczyzna, najwyrazniej wzburzony slownictwem i tonem Gordona. Tom sprobowal wziac sie w garsc. -Niech pan wejdzie. Lucy potrzebuje pomocy, jest mocno poparzona - powiedzial wreszcie. Mezczyzna nadal stal w miejscu. - Rusz sie pan, na milosc boska! - wypalil. -Najlepiej bedzie, jesli zajma sie nia ludzie, ktorzy sie na tym znaja odparl mezczyzna. - Karetka zaraz tu bedzie. -Zejdz mi pan z drogi, do cholery! - zawolal Tom. Podniosl sie chwiejnie i ruszyl po omacku w strone domu. Poruszal sie wylacznie dzieki adrenalinie i przepelniajacemu go gniewowi. Idac wzdluz kraweznika, wykrzykiwal imie Lucy. Dotarl do frontowych drzwi, opadl na kolana i poczolgal sie do jadalni. Lucy lezala w tym samym miejscu, w ktorym ja zostawil. Byla nieprzytomna. Tom poszukal tetna na jej szyi. Przy drugiej probie wyczul pod opuszkami palcow slabe pulsowanie. Gdzies w oddali rozleglo sie wycie syreny. Gordon pomyslal, ze brzmi jak najpiekniejsza muzyka. Zemdlal. Gdy odzyskal przytomnosc, poczul zapach srodka antyseptycznego i miekka poduszke pod glowa. Bylo mu cieplo i wygodnie. Ale po chwili zorientowal sie ze nic nie widzi. Odruchowo siegnal dlonia do oczu. Spowijaly je grube bandaze. -Siostro! - zawolal. Nikt sie nie pojawil. Tom musial powtorzyc wolanie jeszcze dwa razy. -A wiec wrocil pan pomiedzy zywych - rozlegl sie wreszcie kobiecy glos. -Kim pani jest? -Gwen Richards, studentka pielegniarstwa. Jest pan w Ysbyty Gwynedd. -Moje oczy... Lucy, gdzie ona jest? Co sie z nia stalo? -Prosze sie nie denerwowac - uspokoila go pielegniarka. - Powiem pani doktor, ze odzyskal pan przytomnosc. Ona odpowie na wszystkie pana pytania. Zaraz tu bedzie. Minelo kilka chwil, nim Tom zorientowal sie, ze ktos przy nim stoi. Byla to kobieta - poczul won perfum. -A mowili mi, ze zycie lekarza ogolnego jest nudne - powiedziala. Gordon natychmiast rozpoznal glos. -Mary? - zapytal. - Mary Hallam? -Zgadza sie. A pan jest lekarzem ogolnym z Felinbach. Dziwie sie, ze mnie pan pamieta. Nie zdolalismy porozmawiac po spotkaniu komisji. -Oczywiscie, ze pamietam - powiedzial Tom. Nie dodal, ze duzo o niej myslal od tamtego spotkania. - Co sie stalo z moimi oczami? - spytal. -Odlamki szkla poprzebijaly panu powieki. Ale obrazenia sa niegrozne, chociaz ma pan zadrapanie na prawej twardowce. Usunelismy wszystkie okruchy i oczyscilismy rany. Jutro zdejmiemy opatrunki i ponownie ocenimy pana stan. Na razie prosze odpoczywac. Tom poczul ulge, ale tylko na chwile. -Co z Lucy? - zapytal. -Pani Palmer miala mniej szczescia - odparla doktor Hallam. -Ma kilka glebokich ran na lewym policzku i na szyi. Najbardziej jednak martwimy sie jej oparzeniami. -W jakim jest stanie? -Jej zyciu nie grozi niebezpieczenstwo... - Zapewnila Mary. Uslyszal wahanie w jej glosie. -Bedzie zeszpecona? - spytal. -Bedzie potrzebowala chirurgii plastycznej, ale... - zaczela doktor Hallam. -Na twarzy? - przerwal jej Tom. -Na szczescie nie, chociaz po oparzeniach na szyi pozostana blizny. Najgorsze sa obrazenia tulowia. Sukienka w kilku miejscach przylgnela do skory. -Boze Wszechmogacy - westchnal Gordon. - Biedna Lucy. -Mnostwo ludzi dzwoni i wypytuje o pana - powiedziala Mary. -Kto? -Chociazby dziennikarze. Na pana miejscu zachowalabym ostroznosc. -Co pani ma na mysli? -Odebralam jeden z tych telefonow. Rozmowca chcial sie dowiedziec, czy to prawda, ze Lucy Palmer zaprosila na kolacyjke przy swiecach swojego lekarza rodzinnego, podczas gdy jej maz siedzi w wiezieniu. -Jezu! - wykrzyknal Tom; nie przyszlo mu do glowy, ze ktokolwiek., moglby w ten sposob zinterpretowac jego spotkanie z Lucy. -Ci ludzie graja wedlug wlasnych zasad - powiedziala Mary. -To oni ponosza czesc winy za to, co sie stalo - odrzekl z gorycza Tom. -Palmerowie nie mieli najmniejszych szans od chwili, gdy gazety zwrocily opinie publiczna przeciwko nim. -Ale John Palmer przyznal sie, prawda? Gordon nie odpowiedzial. -Policja tez chce sie z panem widziec. -Jakby to moglo cokolwiek dac - prychnal Tom. - Nie potrafia znalezc wlasnych tylkow w spodniach. Przepraszam, myslalem tylko na glos. -Niech pan nie przeprasza. Wole ludzi, ktorzy otwarcie mowia, co mysla. Moim zdaniem enigmatycznosc najlepiej zostawic Chinczykom. -A pani skad pochodzi? Z Anglii czy z Walii? -Z Walii, i jestem z tego dumna. Z Beaumaris. -Niemal miejscowa dziewczyna - rzekl Tom. -Poki pamietam: panska partnerka z praktyki, doktor Rees, prosila, zeby poinformowac ja, kiedy bedzie mogl pan przyjmowac odwiedziny. Tom pokiwal glowa. Julie miala z nim wiecej klopotow, niz kiedykolwiek mogla sie spodziewac. -Niech pan teraz odpocznie - dodala Mary. - Wszystko inne moze zaczekac. -Ktora godzina? -Trzecia pietnascie. -Po poludniu? -Nad ranem. Tom uslyszal, ze Mary wychodzi. Usmiechnal sie. Pragnal spotkac sie z nia ponownie i los sprawil, ze tak sie stalo. Tylko okolicznosci byly inne, nizby sobie zyczyl. Nie mogl zasnac, zaczal wiec ponownie rozpamietywac przeslanki przemawiajace za udzialem Carwyna Thomasa w eksperymentach z klonowaniem czlowieka. Znaczacy wydawal sie wyzszy niz w innych osrodkach odsetek nieudanych zabiegow wstrzykniecia srodplazmatycznego. Jezeli zamiast sztucznego zaplodnienia przeprowadzano klonowanie, bez watpienia mozna bylo oczekiwac wlasnie wzrostu odsetka niepowodzen. Eksperymenty na zwierzetach swiadczyly, ze tak wlasnie sie dzieje. Im dluzej Tom o tym rozmyslal, tym bardziej utwierdzal sie w przekonaniu, ze centrum sztucznego zaplodnienia stanowilo idealna przykrywke dla eksperymentow z klonowaniem. Po uporaniu sie z problemami technicznymi pozostawalo tylko pozyskac w standardowy sposob komorki jajowe od pacjentek, usunac z nich jadra i wprowadzic na ich miejsce D.N.A od klonowanych osob zamiast plemnikow potencjalnych ojcow, Gordon az zadrzal, gdy uswiadomil sobie, jakich problemow nastreczyloby powodzenie potajemnego klonowania. Po pozornie normalnej ciazy urodziloby sie dziecko - ale nie takie, jakiego oczekiwali rodzice. Byloby bowiem genetycznie obce. A oni nie zdawaliby sobie z tego sprawy. No wlasnie, i co dalej? *** Tom rozwazal konsekwencje udanego klonowania czlowieka.Do tej pory zakladal, ze wszystkie tego rodzaju eksperymenty konczyly sie poronieniem lub martwym porodem. A co by sie stalo w razie sukcesu? Co przeprowadzajacy klonowanie powiedzialby matce? Ze urodzila dziecko, ktore tak naprawde nie jest jej? Ze zawiniatko, ktore trzyma w ramionach, to efekt potajemnie przeprowadzonego eksperymentu i nie ma nic wspolnego z nia i jej mezem? Ze oszukal oboje, iz beda, miec dziecko, na ktore od lat wyczekiwali, podczas gdy w istocie bylo inaczej? Zapewne eksperymentator nie powiedzialby rodzicom prawdy. Ale czy chcialby zachowac swoje dokonania w tajemnicy? Czy samo powodzenie eksperymentu byloby dla niego wystarczajaca nagroda? Raczej nie, Bez watpienia jednym z glownych celow przeprowadzenia takiego eksperymentu byloby przysporzenie sobie naukowej chwaly. Gdyby badacz zatail swoje osiagniecie, nie moglby liczyc na podziw konkurentow, na przyjmowane z pozorna skromnoscia miedzynarodowe nagrody, medale czy dyplomy. Z drugiej strony, zlamalby prawo, wiec i tak nie moglby na nie oczekiwac. Wiec po co w ogole mialby to robic? Z ciekawosci? Proznosci? Zadzy poznania? Czy z jakiegos zupelnie innego powodu? A gdyby zalozyc, ze nie byl to zwykly eksperyment? Ze chodzilo nie o samo klonowanie, lecz o stworzenie genetycznej kopii konkretnej osoby? Rozmyslny wybor wydawal sie o wiele bardziej prawdopodobny. Kim jednak w takim razie byl dawca? Czy Thomas klonowal siebie? Jesli jednak sklonowane dziecko mialo pozostac z "zastepcza" rodzina i ani ono, ani rodzice nigdy nie poznaliby prawdy... Czy mialo to sens? Nie. Gdyby ktokolwiek byl gotow zaryzykowac kariere i reputacje dla potajemnego sklonowania okreslonej osoby, to nie tylko po to, aby stwierdzic, iz jest to wykonalne. Na pewno chcialby miec dostep do dziecka - tyle ze nie byloby to latwe. Moze nawet bylaby to najwieksza trudnosc. Jak zdolalby sie z nia uporac? Rodzice na pewno nie wyrzekliby sie dziecka, zatem trzeba byloby je im odebrac. A wiec porwanie. Ryzykowne, ale moglo sie udac. Tom poczul dreszcz podniecenia. Zdal sobie sprawe, ze wlasnie to spotkalo jedno z dzieci, ktore przyszlo na swiat dzieki sztucznemu zaplodnieniu w centrum Carwyna Thomasa. Anne-Marie Palmer zostala porwana! Ale dlaczego wkrotce potem ja zamordowano? - zastanawial sie Gordon. Nie pasowalo to do koncepcji... chyba ze w jej przypadku klonowanie uznano za nieudane ze wzgledu na powazne kalectwo. Czy zostala zamordowana, aby nikt nigdy nie zdolal sie dowiedziec, jakie bylo jej prawdziwe pochodzenie? Po chwili namyslu Tom doszedl do wniosku, ze nie trzeba bylo mordowac Anne-Marie, zeby zatrzec jej pochodzenie. Wydawalo sie bardzo malo prawdopodobne, ze prawda wyjdzie kiedykolwiek na jaw. Trzeba by porownac D.N.A zarowno Anne-Marie, jak i Johna oraz Lucy, a szansa, ze kiedys sie tak stanie z jakiegokolwiek powodu, byla znikoma. Gordonowi przyszlo do glowy, ze przeprowadzenie takiego badania... bylo wciaz mozliwe! Policja nie wydala jeszcze zgody na pochowanie zwlok. Cialo Anne-Marie lezalo w pracowni kryminalistycznej szpitala, w ktorym Tom sie znajdowal. Jesli jej D.N.A nie pochodzilo od Palmerow, stanowiloby to niepodwazalny dowod, ze nie byla ich naturalnym dzieckiem. To z kolei byloby solidna poszlaka na poparcie hipotezy, iz urodzila sie w wyniku eksperymentow z klonowaniem czlowieka. Bez watpienia stanowiloby podstawe do wszczecia przez policje dochodzenia. -Tak! - zawolal Tom, gdy zdal sobie sprawe, ze wreszcie znalazl sposob na zdobycie niepodwazalnych dowodow. Jego podniesiony glos uslyszala przechodzaca korytarzem pielegniarka. -Czy cos sie stalo, panie doktorze? - spytala, wchodzac do pokoju. -Nie, wszystko w porzadku - odpowiedzial nieco zaklopotany. -Przysnilo mi sie cos paskudnego. Pielegniarka podeszla do lozka, wygladzila koldre i poprawila poduszke. -Prosze postarac sie zasnac - powiedziala. Tom skinal glowa, ale wcale nie zamierzal spac. Zastanawial sie, jak zdobyc probki tkanek Anne-Marie Palmer do porownania D.N.A. Uznal, ze bedzie musial wlamac sie do kostnicy Ysbyty Gwynedd i pobrac material. No tak, ale patolog sadowy, ktory przeprowadzil sekcje, wyraznie zakazal sie mu do niej zblizac. Na te mysl poczul zimny dreszcz, lecz doszedl do wniosku, ze jakos sobie poradzi. Ogarnela go fala znuzenia. Znalazl sie na granicy snu, obiecujacego slodkie zapomnienie. Zamknal oczy pod bandazami i po chwili pograzyl sie w nieswiadomosci. Obudzil sie o osmej. Wezwal pielegniarke i zapytal ja, jak sie czuje Lucy. -Spodziewalam sie, ze pan o nia spyta - powiedziala pielegniarka. - Dzwonilam na jej oddzial niecale pietnascie minut temu. Pani Palmer spedzila noc spokojnie. Dzis rano obejrzy ja doktor Paxton, chirurg plastyczny, ktory konsultuje nasz szpital. -Moge ja zobaczyc? - zapytal Tom, po czym wyjasnil, dotykajac bandazy: - Czy moge cokolwiek widziec? -Doktor Hallam zajrzy do pana kolo dziesiatej - usmiechnela sie pielegniarka. - Ona powie panu cos wiecej. Moze na razie zje pan sniadanie? Tom zjadl grzanke, popil ja herbata i niecierpliwie czekal, az przyjdzie go zbadac Mary Hallam. Towarzyszaca jej pielegniarka zdjela Gordonowi bandaze z oczu. -Niech pan jeszcze przez chwile nie otwiera oczu - powiedziala Mary i usunela dwa gaziki, stanowiace reszte opatrunku. - Teraz prosze powoli podniesc lewa powieke. Tom spelnil polecenie. Okazalo sie, ze nie byl przygotowany na natychmiastowy zalew barw i ksztaltow. Musial zamrugac kilka razy, nim zdolal odzyskac ostrosc wzroku. Popatrzyl na Mary Hallam. -Jest pani piekna - powiedzial spontanicznie. -Wszyscy pacjenci mi to mowia - odparla lekarka. - A teraz prawe oko. Tom otworzyl oko i stwierdzil, ze na nie rowniez widzi. Czul jednak dosc silny bol. Dopiero gdy przymknal powieke, poczul ulge. -Nie musi sie pan spieszyc - rzekla Mary. Tom przytrzymal przez chwile prawa powieke palcami, po czym sprobowal uchylic ja ponownie - tym razem z wiekszym powodzeniem. -Wszystko w porzadku - powiedzial. -Zabawi sie pan w czytanie tablicy? - spytala Mary. Tom mruknal na znak zgody, a lekarka ustawila po przeciwnej stronie pokoju tablice do badania ostrosci wzroku. -Jest pan gotow, doktorze? - spytala Mary, zorientowawszy sie, ze Gordon patrzy na nia, a nie na tablice. - Podpowiem panu: ten duzy znak na gorze to "Z". Tom zaczal czytac. -Druga linijka - polecila Mary. Test wypadl pomyslnie. -Moge zobaczyc sie z Lucy? - zapytal Tom. -Dlaczego nie? Zapytam, kiedy moze pan wpasc. Jej maz przyznal sie do zamordowania corki, prawda? -On tego nie zrobil - powiedzial Tom podniesionym glosem. Mary zorientowala sie, ze dotknela czulego punktu. Byla zaskoczona sila jego reakcji. -Pojde zadzwonic na oddzial, na ktorym lezy Lucy - stwierdzila. - Za chwile bede z powrotem. Wyszla z pokoju i wrocila po paru minutach. -Moze pan ja odwiedzic. Lezy na pietrze, w pojedynczym pokoju. Kiedy pan wejdzie na gore, prosze isc prosto - na pewno pan trafi. -Dziekuje - powiedzial Tom. - I przepraszam, ze tak sie unioslem. Gdy Gordon wszedl do pokoju, Lucy lezala na plecach i wpatrywala sie w sufit. Przekrzywila lekko glowe, gdy uslyszala szczekniecie zamykanych drzwi. -Moge wejsc? - spytal Tom szeptem. -Tom? Nic ci nie jest? - Lucy obrocila glowe w jego strone. -Tak sie ciesze, ze cie widze. -Nic mi sie nie stalo - odparl Tom. - Ty mialas mniej szczescia. -Los chyba uwzial sie na Johna i na mnie - powiedziala Lucy. - Zaczynam myslec, ze wszystko sprzysieglo sie przeciw nam. -Nie wolno ci sie poddawac - rzekl Tom z naciskiem. - Wierze, ze od tej chwili moze byc juz tylko lepiej. Lucy usmiechnela sie slabo i polozyla dlon na jego rece. -Bardzo cie boli? - zapytal. -Lekarze cos mi stale daja. Czuje sie, jakbym miala glowe pelna waty. -Wielu ludzi placi za to ciezkie pieniadze - zazartowal Tom. -Czy dom jest bardzo zniszczony? - spytala Lucy. -Na razie sie tym nie przejmuj. Pojade tam pozniej i zrobie, co bedzie trzeba. Doprowadzimy dom do ladu przed twoim powrotem. Lucy zacisnela kurczowo dlonie. -Wroce tam! - zawolala. - Bez dwoch zdan! Nie zabiora mi domu! -O to wlasnie chodzi! - rzekl z zachwytem Tom. - Trzymaj sie! Nie poddawaj! -Co ze mna bedzie? Nie bylo to luzno rzucone pytanie. Popatrzyla Tomowi prosto w oczy Zdawal sobie sprawe, ze oczekuje, iz powie jej cala prawde, - Zostaniesz przeniesiona do innego szpitala w celu wykonania przeszczepow skory. Chyba do Manchesteru. -Bede miala blizny? -Na twarzy nie - odparl Tom. -A na reszcie ciala? -Zostana slady. Wkrotce potem Gordon pozegnal sie z Lucy i zszedl na dol po swoje rzeczy. Juz mial wyjsc z oddzialu, gdy zjawila sie Julie Rees. Wygladala na zaskoczona, ze Tom jest na nogach. -Myslalam, ze sprawy wygladaja gorzej - powiedziala. -Jesli chodzi o Lucy Palmer, to prawda - odrzekl Gordon. - Bedzie potrzebowala operacji plastycznych. -Przykro mi to slyszec. A co z toba? Tom wyciagnal przed siebie rece. -Drobne oparzenia przedramion i bol w oku; to w zasadzie wszystko - powiedzial. - Mialem szczescie, Julie usmiechnela sie. -Milo, ze przyjechalas - powiedzial. Wypadlo to niezrecznie. Z Julie laczyly go wylacznie zawodowe stosunki. Nigdy nie zostali bliskimi przyjaciolmi. Czuli zazenowanie za kazdym razem, gdy wkraczali na tematy osobiste. -Pomyslalam, ze zamienimy pare slow, a potem podwioze cie do domu. Tom mial wrazenie, ze wyczul posepna nute w jej glosie. Julie zamknela drzwi i usiedli naprzeciwko siebie. -Tom, wiem, jak bardzo przejmujesz sie Palmerami - powiedziala - i tym, jak paskudnie ich potraktowano... -Ale? -Ale mowiac szczerze, zaczyna to szkodzic praktyce. Ludzie zaczynaja na znak protestu przepisywac sie do lekarzy ogolnych w Bangor i Caernarfon. -Jeden z ich protestow wlecial wczoraj wieczorem przez okno - rzekl Gordon z gorycza. -Ludzie robia idiotyczne rzeczy, kiedy sa wytraceni z rownowagi - odparla. - Trudno sie dziwic, ze smierc dziecka wywolala we wsi wielkie poruszenie. -To emocje z drugiej reki, Julie - zaprotestowal Tom. - Ludzie wykorzystuja smierc Anne-Marie, zeby licytowac sie swoja swietoszkowatoscia. A tak naprawde Anne-Marie w ogole ich nie obchodzila. -Mozliwe - przyznala Julie. - Mowimy jednak o naszych pacjentach. Musimy sie z nimi dogadywac. -Nie mam nic przeciwko temu - odparl Tom. - Jesli jednak mialoby to oznaczac odwracanie sie plecami do przyjaciol, chociaz wiem, ze sa niewinni, to moja odpowiedz brzmi: nie. Zapadlo dlugie milczenie. -Chyba nie mozemy dluzej wspolpracowac - powiedziala wreszcie Julie. -Nie. - zgodzil sie Tom. - Co wiec zamierzasz? -Najlepiej bedzie, jezeli na razie sciagne kogos na zastepstwo - przynajmniej do czasu, az sprawa Palmerow przycichnie - odparla po chwili wahania. -Przycichnie? - powtorzyl Gordon. -Coz, az proces sie skonczy i znowu zapanuje spokoj. Tom westchnal przeciagle. -Chcesz powiedziec: az John zostanie skazany i zamkniety na dobre w wiezieniu. Moze masz racje, ale wiedz, ze nie zamierzam wyjechac z Felinbach. -Rozumiem - odrzekla Julie. - Nie jestem pewna, jak wygladaja nasze sprawy finansowe, ale jakos sie dogadamy, kiedy zrobie bilans. -Oczywiscie - zgodzil sie Tom. -Podrzucic cie do domu? -Lepiej nie. Musze jeszcze zalatwic pare spraw w Bangor. -No dobrze... Coz, do zobaczenia. -Do zobaczenia. Julie wyszla, a Tom przez kilka chwil siedzial na lozku. Czul sie odretwialy. Gdy Mary Hallam zajrzala do srodka, zdziwila sie, ze jeszcze tu jest. -Myslalam, ze wyszedl pan bez pozegnania - powiedziala. - Cos sie stalo? -Chyba wlasnie zostalem wylany. Lekarka milczala przez chwile. -A wiec jako bezrobotnemu koledze proponuje panu wspolny lunch. Ja stawiam - rzekla w koncu. - Opowie mi pan o utracie pracy, a przy okazji wytlumaczy, dlaczego sadzi pan, ze Tom jest niewinny. Za piec minut schodze z dyzuru. Zgoda? -Zgoda - odrzekl Tom. Pojechali do miasta samochodem Mary - Honda Civic, majaca sto piecdziesiat tysiecy kilometrow na liczniku. -Jeszcze nigdy mnie nie zawiodla - powiedziala lekarka, gdy Gordon to skomentowal. -Jak dlugo pani ja ma? -Trzy tygodnie. Tom zorientowal sie, ze chichocze, chociaz byla to ostatnia rzecz na swiecie, na ktora mial ochote. Mary byla nie tylko atrakcyjna, ale i bardzo sympatyczna. Zaparkowali przy pubie na nadbrzezu w Bangor. Usiedli przy wykuszowym oknie, przez ktore widac bylo ciesnine Menai. Mary zamowila boczek i jajecznice. -A teraz zamieniam sie w sluch - oznajmila, gdy czekali na jedzenie. Tom nie byl pewien, czy moze jej w pelni zaufac. Ale czul do Mary coraz wieksza intuicyjna sympatie, wiec w koncu opowiedzial jej wszystko. Przy okazji zaczeli mowic sobie po imieniu. -Co o tym sadzisz? - spytal, gdy na zakonczenie powiedzial o potajemnej wizycie w prywatnym laboratorium Thomasa. -Chyba zwariowales - odparla Mary. *** Tom zorientowal sie, ze Mary mowi powaznie. Natychmiast pozalowal swojej otwartosci.-Chyba nie wierzysz, ze Carwyn Thomas moze byc zamieszany w cos podobnego - powiedziala. - Ludzie traktuja go niemal jak swietego. -Fakt, ma znakomita reputacje i imponujace wyniki - przyznal Tom. - Ale nie znaczy to, ze rozni sie od nas wszystkich, jesli chodzi o egoizm i ambicje. Mysle, ze jest wrecz odwrotnie. Ludzie, ktorym sie powiodlo, czesto bywaja bezwzgledni. Zwykle wlasnie dzieki temu odniesli sukces. -Istnieje wielka roznica miedzy ambicja a popelnieniem przestepstwa - zaprotestowala Mary. - Mysle, ze poniosla cie fantazja. Nie obraz sie, ale czy sprawa Palmerow nie stala sie dla ciebie obsesja? - Zaakcentowala slowa "w pewnym stopniu", jakby naprawde chciala powiedziec "bez reszty". Gordon potarl czolo nerwowym ruchem. Ten gest wzbudzil wspolczucie Mary. -Posluchaj, doceniam, ze wierzysz w niewinnosc twojego przyjaciela powiedziala lagodniejszym tonem. - Rozumiem tez, ze chcesz mu pomoc, ale rzucanie oblednych oskarzen pod adresem szanowanych postaci medycyny nic ci nie da. Zacznijmy od tego, ze ukrzyzuja cie przedstawiciele twojej wlasnej profesji i skonczysz jako doktorzyna na Grenlandii. Tom usmiechnal sie zalosnie. Mary polozyla dlon na jego rece, by dodac mu otuchy. Gest ten sprawil, ze poczul mrowienie na skorze i zrozumial, jak bardzo potrzebowal kontaktu z ludzmi. Spojrzal na Mary i powiedzial: -Nie rzucalem zadnych oblednych oskarzen. Jestes pierwsza osoba, ktorej sie zwierzylem. -Dlaczego wlasnie mnie? - zapytala. -Sam nie wiem - Tom potrzasnal glowa. - Wzbudzajaca sympatie obca osoba i tak dalej... Moze nadeszla odpowiednia chwila; moze musialem z kims sie tym podzielic. -Mysle, ze cie rozumiem - odparla Mary. - Wyglada na to, ze jestes skazany wylacznie na wlasne sily w sprawie Palmerow, a nie jest latwo plynac pod prad. Na pewno przez ostatnie tygodnie zyles w ogromnym stresie.? -Moze, ale nie wplynelo to na moj sposob myslenia - stwierdzil Tom kategorycznie. -Naprawde wierzysz, ze w centrum sztucznego zaplodnienia trwaja prace nad klonowaniem czlowieka? -A jak inaczej zinterpretowac to, co znalazlem w laboratorium Thomasa? -Bardzo prosto. Profesor chce byc na biezaco z literatura naukowa w swojej dziedzinie. Nie widze nic dziwnego w tym, ze przechowuje publikacje dotyczace klonowania. -A gorsze od przecietnej wyniki Caernarfon, jesli chodzi o zabiegi wstrzykniecia srodplazmatycznego? -Sam powiedziales, ze wysoki odsetek niepowodzen moze wynikac z roznych czynnikow. -Owszem. Nie sugeruje przeciez, ze slabe wyniki czegokolwiek dowodza. Ale trzeba wziac pod uwage wszystkie fakty. Jestem przekonany, ze w centrum Thomasa dzieje sie cos nielegalnego. Nie zapominaj, ze profesor ma dokumentacje Anne-Marie w swoim laboratorium. Zadnego innego pacjenta, tylko jej. -Przyznaje, ze to trudniej wyjasnic - odparla Mary. -Znikniecie ciala Megan na pewno jest jakos z tym zwiazane - stwierdzil Tom. - Na razie jednak nie rozumiem, w jaki sposob. -Liam Swanson chce przekazac sprawe policji - powiedziala Mary. Tom pokrecil glowa. -Nie powinien jeszcze tego robic - odrzekl. Widzac jej pytajace spojrzenie, dodal: - Naprawde nie oszalalem, Mary. Wiodlem spokojne zycie jako wiejski lekarz rodzinny. Ta sprawa spadla na mnie jak grom z jasnego nieba. Jestem zdecydowany doprowadzic ja do konca. -Co zamierzasz? - spytala Mary. -Musze zdobyc probki tkanek Anne-Marie, zeby przeprowadzic porownanie D.N.A. -Co takiego?! Na milosc boska, po co ci to? Tom wyjasnil jej powody i dodal, ze cialo Anne-Marie wciaz lezy w kostnicy szpitala Ysbyty Gwynedd. Wyznal, ze zamierza tam sie dostac. -Po tym, co stalo sie w Caernarfon, na patologii zaostrzono srodki bezpieczenstwa - ostrzegla go Mary. -Znajde jakis sposob - powiedzial Tom. - Potrzebuje tylko kilka komorek. Jesli zdolam udowodnic, ze Anne-Marie nie byla naturalna corka Johna i Lucy, policja bedzie musiala zaczac sledztwo od nowa. -Juz grozi ci utrata pracy - odrzekla Mary z troska. - Jesli wlamiesz sie do szpitalnej kostnicy i bedziesz grzebal przy dowodach w sprawie kryminalnej, mozesz stracic prawo wykonywania zawodu. Zamiast pomoc Johnowi Palmerowi, jeszcze wyladujesz w wiezieniu razem z nim! -Musi byc jakis sposob - upieral sie Tom. Mary przygladala mu sie przez dluga chwile. -No dobrze, zrobie to - powiedziala wreszcie z rezygnacja. -Zdobede te probki. Pracuje w tym szpitalu, moge wiec wejsc na Oddzial Patologii pod jakims pretekstem i pobrac probke. -Ale dlaczego chcesz to zrobic? - spytal oszolomiony Tom. -Sama nie wiem - odparla. -Wspaniale. Po prostu wspaniale - ucieszyl sie. -Musisz mi jednak cos obiecac - oswiadczyla. - Jezeli okaze sie, ze Anne-Marie Palmer byla naturalnym dzieckiem Johna i Lucy, przestaniesz zajmowac sie ta sprawa. Jestem pewna, ze Julie Rees przyjmie cie z powrotem, jesli schowasz dume do kieszeni i poprosisz ja o to we wlasciwy sposob. Co ty na to? -Zgoda - usmiechnal sie Tom. - Jak myslisz, kiedy zdolasz zdobyc te probki? -Sprobuje jeszcze dzisiaj. Wieczorem bedzie mniej ludzi. Daj mi swoj numer; zadzwonie do ciebie, kiedy bede miala material. -Nie potrafie wyrazic, jak bardzo jestem ci wdzieczny - powiedzial Tom. -Jeszcze ich nie zdobylam - odparla Mary i siegnela po portmonetke. Tom zaczal protestowac, uparla sie jednak, ze zaplaci. - Przeciez cie zaprosilam, a umowa to umowa. Nie zapomnisz o tym, prawda? Zrozumial, co miala na mysli. -Nie, nie zapomne - zapewnil. Wyszli z pubu. Coraz silniejszy wiatr z polnocy przynosil znad ciesniny Menai pojedyncze krople deszczu. -Podwiezc cie do Felinbach? - spytala Mary. -I tak przeze mnie nie moglas sie polozyc - odparl. - Odpocznij wreszcie, a ja pojade autobusem. -Zadzwonie pozniej - obiecala Mary. -Prosze, nie narazaj sie bez potrzeby - powiedzial Tom. - To ja musze niesc ten krzyz, nie ty. Pokiwala glowa. Nastapila niezreczna cisza - nie wiedzieli, jak maja sie pozegnac. Wreszcie ograniczyli sie do wymiany usmiechow i uscisku dloni. Patrzac, jak Mary odjezdza, Tom zalowal, ze nie mogl jej objac i uscisnac. Poszedl powoli w strone centrum. Postanowil, ze zanim zlapie autobus do domu, rozejrzy sie za hydraulikiem i umowi na naprawe ogrzewania. Telefon zadzwonil o dziewiatej wieczorem. Tom odczekal dwa sygnaly, by ukryc fakt, ze siedzial tuz przy nim i niecierpliwie czekal na jego dzwiek. -Tom? Tu Mary. Bylam w kostnicy - Jak ci poszlo? -Niestety, nic z tego. Nie ma jej tam. Tego Tom sie nie spodziewal. -Przeciez trzymali ja tam od sekcji! - zawolal. -Cialo przeniesiono. -Dokad? -Do Szpitala Ogolnego w Caernarfon. Dyzurna laborantka byla dosc rozmowna - prawde mowiac okazala sie urodzona plotkarka. Dowiedzialam sie od niej, ze cialo Anne-Marie Palmer przewieziono do Caernarfon na prosbe profesora Carwyna Thomasa, - Thomasa! - westchnal Gordon. -Wlasnie - rzekla Mary. - Laborantka tez byla zdziwiona. Policyjny patolog zgodzil sie na to, bo Anne-Marie byla jedna z pacjentek centrum, a profesor chcial przeprowadzic jeszcze jakies testy. Podobno patolog i Thomas naleza do tego samego klubu golfowego. -Ingerowanie w przechowywanie dowodow rzeczowych w sprawie kryminalnej jest sprzeczne z prawem - powiedzial kwasno Tom. - Uslyszalem to od pewnego policyjnego patologa. -Mniej wiecej to samo powiedziala laborantka - odparla Mary. - Najwidoczniej jednak uznano, ze profesorowi Thomasowi mozna ufac. -Chcial przeprowadzic testy? Bzdura! - parsknal Tom - Zamierza zniszczyc dowody! -Na pewno tego nie zrobi - stwierdzila Mary. - Caernarfon nie moze sobie pozwolic na zaginiecie jeszcze jednego ciala. -Nie potrafie wymyslic zadnego innego powodu, dla ktorego Thomas chcial sciagnac tam cialo Anne-Marie. Wiesz, kiedy je przewieziono? -Laborantka powiedziala, ze w ciagu dnia. -A zatem mam szanse, ze zdolam sie do niego dostac - uznal Tom. - Jade tam. -Podejmujesz wielkie ryzyko - ostrzegla go Mary. -Uczestnictwo w komisji zajmujacej sie zniknieciem Megan Griffiths daje mi prawo wstepu do kazdego miejsca w szpitalu. Tak przeciez powiedzial Trool, pamietasz? Dostanie sie do kostnicy nie powinno wiec nastreczac zadnych problemow - Nie zrob niczego glupiego - poprosila Mary. -Nie zrobie - zapewnil ja i dodal: - Dziekuje, ze probowalas mi pomoc. -Daj mi znac, jak ci sie udalo. Byl kwadrans po dziesiatej, gdy Tom zajechal na parking Szpitala Ogolnego w Caernarfon. Jego wczesniejsza pewnosc, ze uda sie mu dostac do kostnicy, zaczela blednac w obliczu zwiazanych z tym trudnosci praktycznych. O tej porze Oddzial Patologii na pewno byl zamkniety, musial wiec sie zwrocic do kogos z portierni szpitala. Portier z kolei na pewno sprawdzi, czy Tom jest upowazniony do wejscia na patologie. A to oznaczalo, ze wladze szpitala dowiedza sie o jego wizycie. Byc moze portier wezwie dyzurnego technika lub nawet samego Seppa. Chociaz Gordon nie musial sie tlumaczyc, po co chce wejsc do kostnicy, nie mogl bez wyjasnienia poprosic, by zostawiono go w niej samego. A nie zdola pobrac probek tkanek Anne-Marie, jesli ktos bedzie zagladal mu przez ramie. Dumal smetnie; ze nic nigdy nie jest latwe, gdy na parking wjechal drugi samochod. Wysiadl z niego Carwyn Thomas. Tom poczul, jak puls mu przyspiesza. Profesor rozejrzal sie po parkingu. Gdy dostrzegl Gordona, wyraznie sie zdziwil. -Dobry wieczor, doktorze. Co pana tu sprowadza o tej porze? - spytal z wymuszonym usmiechem. -Moglbym zadac panu to samo pytanie, profesorze - odparl Tom. - Troche pozno jak na zajecia w klinice, prawda? Thomas potraktowal jego slowa jak wyzwanie. Zmierzyl Gordona srogim spojrzeniem. Tom podejrzewal, ze profesor tak samo patrzy na pielegniarki i mlodszych lekarzy, ktorzy czyms mu sie narazili. -Musialem wyjechac na caly dzien do Londynu. Jeszcze jedno cholerne posiedzenie Rady Badan Naukowych. Pomyslalem, ze wpadne do szpitala zobaczyc, czy wszystko w porzadku. Tom ucieszyl sie, slyszac, ze Thomas przez caly dzien byl nieobecny. Znaczylo to, ze nie mial czasu zbadac ciala Anne-Marie. -Przyjechalem sprawdzic kilka szczegolow, zwiazanych ze sprawa Megan Griffiths - powiedzial Gordon. -O tej porze? -Nigdy nie nalezy odkladac na jutro tego, co mozna zrobic dzis - zazartowal Tom. Sentencja nie wzbudzila usmiechu u Thomasa. Obaj w milczeniu podeszli do glownego wejscia, zanim jednak sie przed nim znalezli, profesor zatrzymal sie ze zdziwiona mina przy zielonym jaguarze. -Cos sie stalo? - zapytal Tom. Thomas przez chwile zachowywal sie, jakby go nie doslyszal. Wreszcie zdal sobie sprawe, ze zadano mu pytanie. -Slucham? -Pytalem, czy cos sie stalo - powtorzyl Tom. -Nie, nic. -To dobrze. Moze zdola mi pan pomoc? Musze dostac sie na Oddzial Patologii. Chce sprawdzic pewne szczegoly procedury. -Nie byloby lepiej zrobic to w ciagu dnia, kiedy jest tam personel? - spytal Thomas. -Mozliwe, ale wole najpierw sam sie rozejrzec. Moze zdolam wyjasnic kilka spraw, ktore nie dawaly mi spokoju. -Nie bardzo rozumiem. -Ja tez - odparl Tom. - Nie bardzo rozumiem, dlaczego poprosil pan o przeniesienie ciala Anne-Marie Palmer tutaj, do Caernarfon. -A dlaczego to pana interesuje? - zapytal z zaskoczeniem Thomas. - Kto panu o tym powiedzial? -Niewazne - odrzekl Gordon. - Ale mam racje, prawda? -Zamierzam przeprowadzic kilka testow. Doktor French byl na tyle uprzejmy, ze sie na to zgodzil. -Zapewne ma wystarczajace upowaznienia, by wyrazic taka zgode - powiedzial z niezmacona powaga Gordon. - Choc wydaje mi sie to dziwne. Wydawal sie milosnikiem przestrzegania zasad, kiedy poprosilem go o to samo. -Oczywiscie! - pokiwal glowa Thomas, najwyrazniej dopiero teraz przypominajac sobie zaangazowanie Gordona w te sprawe. - Wierzy pan, ze John Palmer jest niewinny. Wtraca sie pan do czegos, czego pan nie rozumie, doktorze. Niech pan skorzysta z mojej rady i zostawi te sprawe w spokoju. Byl to dla Toma doniosly moment - uzyskal potwierdzenie, ze jest cos, w co nie powinien sie wtracac. -Dziekuje za rade, profesorze, na razie jednak chce sie tylko dowiedziec, jak dostac sie na patologie. Przez chwile wydawalo sie, ze Thomas straci panowanie nad soba. Usta mu zadrzaly, a oczy zablysly. Zdolal jednak pohamowac emocje. -Pojde z panem na portiernie, tam dostanie pan klucz - powiedzial w koncu zwiezle. Sytuacja rozwijala sie lepiej, niz Tom moglby sobie zyczyc. Skoro dostanie klucz, znajdzie sie w kostnicy sam. Pobranie probek tkanek z ciala Anne-Marie bedzie latwe. Na widok profesora zza biurka podniosl sie starszy mezczyzna. Portier byl niski i barylkowaty, mial zielona koszule w paski i czerwone szelki, utrzymujace jego spodnie w polowie drogi miedzy pepkiem a piersia. Ogladal telewizje i najwyrazniej nie mial ochoty odrywac wzroku od niewielkiego przenosnego odbiornika. Zerkal na ekran przez caly czas, gdy profesor mowil, o co mu chodzi. Obejrzal sie na telewizor, nawet gdy zdejmowal klucz, wiszacy na tylnej scianie portierni. Plasnal nim o biurko, a potem wyciagnal spod blatu wyswiechtany notes w twardych okladkach. Otworzyl go na stronach, miedzy ktore byl wlozony dlugopis. -Prosze sie tu wpisac - powiedzial, obrocil notes o sto osiemdziesiat stopni i przesunal po blacie. Profesor dal znak, by zrobil to Tom. Gordon wpisal sie do rejestru i wzial klucz. Portier wrocil do ogladania telewizji - o, ile mozna bylo uznac, ze je przerwal. -Niech pan nie zapomni oddac klucza, kiedy pan skonczy - powiedzial Thomas, nim sie rozstali. Tom zapewnil, ze tak zrobi, i powiedzial "dobranoc". Profesor mruknal cos w odpowiedzi i odszedl. Gordon mogl wreszcie zejsc na dol do Oddzialu Patologii. Korytarz w podziemiu byl marnie oswietlony i calkowicie opustoszaly. Tom otworzyl drzwi oddzialu. Przez chwile stal w ciemnosciach, sluchajac postukiwania zapalajacych sie swietlowek. Minal laboratoria i wszedl do sali sekcyjnej. Znalazl kilka sterylnych pojemnikow na probki oraz rekawiczki chirurgiczne. Nie mogl dopuscic, by D.N.A z jakiegokolwiek innego zrodla skazilo material, dlatego zamierzal pobrac tkanki z wnetrza ciala, nie zas z powierzchni skory. Wybral obsadke skalpela, zatknal na nia nowe, sterylne ostrze, a nastepnie wsunal je z powrotem do plastykowego pokrowca. Otworzyl zatrzaski na drzwiach chlodni. W srodku byly cztery ciala; szczatki Anne-Marie lezaly na dolnej polce po lewej stronie. Tom odblokowal haczyki wozka na kolkach i wysunal go na zewnatrz. Uznal, ze nie ma potrzeby przenosic ciala na stol sekcyjny. Wystarczalo otworzyc worek, w ktorym sie znajdowalo, i pobrac material do probek. Rozsunal zamek i skrzywil sie pod wplywem woni, ktora wydobyla sie z wnetrza worka. Odslonil zewnetrzna strone ramienia Anne-Marie i zrobil ciecie skalpelem. Wsunal w nie pipete i zaaspirowal material, uwazajac, by nie dotykac brzegow ciecia. Po namysle postanowil dla pewnosci pobrac druga probke z innego miejsca. Dwie identyczne probki D.N.A z roznych miejsc wykluczaly podejrzenie kontaminacji - zmieszania z materialem z innego zrodla - po pobraniu tkanki. Tom wlasnie wprowadzal zawartosc drugiej pipety do pojemnika na probki, gdy wyczul, ze nie jest sam. Niczego nie uslyszal, po prostu zdal sobie sprawe z czyjejs obecnosci. Zaschlo mu w ustach; mial wrazenie, ze w kostnicy w jednej chwili zrobilo sie zimniej. Mial sie odwrocic, gdy we wnetrzu jego glowy eksplodowaly biale gwiazdy bolu. Runal w przepasc nieswiadomosci. *** Gdy Tom odzyskal przytomnosc, poczul potworny bol glowy. Nie wiedzial, ze bol glowy moze byc az tak silny Mial wrazenie, iz lada chwila czaszka mu eksploduje. Dopiero po jakims czasie zaczal sie zastanawiac, co sie z nim stalo i gdzie wlasciwie jest.Uswiadomil sobie, ze ktos zakradl sie za nim do kostnicy i zdzielil go po glowie czyms ciezkim. Teraz Gordon lezal w calkowitych ciemnosciach i czul, ze, cos zakrywa mu usta... Boze, mam to cos tez w ustach! - zdal sobie sprawe. Wyczul, ze to zwinieta szmata. Tajemniczy ktos najwidoczniej nie wierzyl w polsrodki i dokladnie go zakneblowal. Tom nie byl w stanie wydobyc z siebie najmniejszego dzwieku. Przestraszyl sie, ze moze sie udusic, jesli szmata przesunie sie zbyt daleko w glab gardla. Przekrecil glowe w bok, aby tego uniknac. Zorientowal sie, ze ma rowniez ciasno zwiazane rece i nogi. Przez kilka chwil lezal nieruchomo. Pot sciekal mu po twarzy, czul skurcze zoladka. Staral sie domyslic, co go czeka. Cokolwiek to bylo, nie zapowiadalo sie, by mogl temu zapobiec. To na pewno Thomas, pomyslal. Profesor wiedzial o jego wizycie w szpitalu; co wiecej, orientowal sie, gdzie go szukac. Prawdopodobnie zszedl za Tomem do kostnicy i zaczekal na sprzyjajacy moment. A skoro posunal sie tak daleko, raczej nie zamierzal zrezygnowac ze swoich planow. - Gordon doszedl do wniosku ze profesor postanowil go zgladzic. Poczatkowo Tom myslal, ze spocil sie ze strachu, ale nagle zdal sobie sprawe, ze tu rzeczywiscie jest nieznosnie goraco. Dreczylo go jeszcze cos, co dotyczylo powietrza... Coraz trudniej bylo mu oddychac. Zrozumial, ze znajduje sie w zamknietym pomieszczeniu, gdzie zmniejsza sie ilosc tlenu. To tak, jakby znalazl sie w uwiezionej na dnie morza lodzi podwodnej... w kopalni, w ktorej zawalil sie szyb... w tunelu pod wieziennym murem, wyrytym bez kanalow wentylacyjnych. Na domiar wszystkiego czul nieprzyjemny zapach - slodkawy odor, wywolujacy coraz silniejsze fale mdlosci. Boze, nie! Nie wolno mu zwymiotowac. Jest zwiazany i zakneblowany; wymiociny dostalyby sie do pluc i udusilby sie nimi, tak jak pijak w ciemnym zaulku. Tom staral sie walczyc z narastajaca panika. Probowal zachowac spokoj i myslec racjonalnie. Musial zgromadzic jak najwiecej informacji o swojej sytuacji i otoczeniu. Wszak wiedza to potega. Niestety, na razie Tom nie wiedzial zupelnie nic. Zaczal od wodzenia rekami po powierzchni, na ktorej lezal. Stwierdzil, ze jest metaliczna. To dobrze, bo oznacza, ze najprawdopodobniej nie lezy na podlodze. Sprobowal rozprostowac nogi. Pod goleniami wyczul cos miekkiego - moze poduszke. Kolejna przeszkoda znajdowala sie zaledwie pare centymetrow za jego stopami. Gdy naparl na nia ponownie, lekko sie ugiela. Stopien ugiecia swiadczyl, ze to rowniez jest blacha. Co moze miec metalowe podloze i scianki? Gordon popelznal w przeciwna strone. Natrafil glowa na cos twardego; bol natychmiast sie nasilil. Tom lezal nieruchomo, az mdlosci zelzaly i mogl znow myslec jasno. Byl juz pewien, ze jego klatka ma metalowe sciany - dowodzil tego dzwiek, ktory sie rozlegl, gdy uderzyl glowa w przeszkode. Bol rozsadzal mu czaszke, ale fale czerwonej mgly przed oczyma byly coraz mniejsze. Skrzynia? Czyzby zostal zamkniety w jakiejs metalowej skrzyni? Ostroznie przewrocil sie z boku na bok i potwierdzil swoje wczesniejsze odkrycie - metalowe scianki otaczaly go ze wszystkich stron. Tom przypomnial sobie zelazne sarkofagi ze starych cmentarzy, ktore mialy chronic zmarlych przed rabusiami, zyjacymi z okradania trumien. Tom sprobowal przybrac wygodniejsza pozycje i stwierdzil, ze skrzynia sie zakolysala. Zawiercil biodrami ponownie i poczul to samo. Zapewne skrzynia lezala na wozku. Moze nawet na tym samym, na ktorym bylo cialo Anne-Marie? Ale jak wytlumaczyc metalowe scianki i coraz gorsze powietrze? Znajdowal sie na krytym wozku, ktory mial wieko. A te, ktorych uzywano w kostnicy, ich nie mialy. Wreszcie przypomnial sobie jedyny tak wyposazony wozek". Zmartwial ze zgrozy. Wiedzial juz, gdzie go umieszczono. Lezal na transporterze na odpady biologiczne - dlatego wlasnie czul ten mdlacy odor. Boze Wszechmogacy! Zrodlem smrodu musial byc miekki obiekt pod nogami. Ostroznie sprobowal obmacac go stopami, az w jednej chwili zdal sobie sprawe, co to takiego. Bylo to cialo Anne-Marie Palmer. Napastnik postanowil upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: pozbyc sie Toma i ostatniego obciazajacego go dowodu. A ten zar? Chryste! Gordon byl w kotlowni i wraz z cialem Anne-Marie lada chwila mial trafic do spalarki. Tom jeszcze nigdy w zyciu nie czul tak wielkiego strachu. Chcial krzyczec, ale przez knebel byl skazany na dopelniajace udreki milczenie. Wpatrywal sie rozszerzonymi oczami w ciemnosc i zastanawial sie, czy uduszenie sie nie byloby lepsze niz sploniecie zywcem. Moze powinien wciagnac knebel do tchawicy i w ten sposob odciac sobie dostep powietrza? Nie bedzie juz zyl, gdy zsunie sie z transportera w plomienie. Przypomnial sobie, ze proces spalania szczatkow byl w pelni zautomatyzowany. Po podstawieniu transportera i uruchomieniu zegara sterujacego morderca nie musial juz niczym sie zajmowac. Mogl spokojnie pic drinka w domowym zaciszu, podczas gdy elektryczny silnik ozyje, rozsuna sie drzwiczki komory spalania, koniec transportera uniesie sie i ladunek wpadnie w plomienie. Nikt nie wie, jak sie zachowa w obliczu bezposredniego zagrozenia zycia. Wiekszosc ludzi nigdy nie staje oko w oko z takim wyzwaniem. Tom byl przerazony, jednak ku swemu zdumieniu nagle poczul, ze trwoga ustepuje miejsca gniewowi. Mial wrazenie, ze w jego zylach plynie nie krew, lecz adrenalina, wscieklosc dodawala mu sil, szarpal sie w wiezach jak opetaniec. Szybko zdal sobie sprawe; ze nie zdola zerwac plastra, ktorym spetano mu rece i nogi. Musialby go przeciac, a szanse, ze znajdzie cokolwiek ostrego, byly znikome. Sprawdzil jednak skraj wozka. Tak jak sie obawial, byl zaokraglony i gladki. Mimo to Tom zaczal trzec plastrem o brzeg pokrywy. Byl pewien, ze dzieki tarciu zdola go nadwatlic, obawial sie, ze moze nie zdazyc. Nie mial pojecia, ile czasu mu zostalo - to wiedzial tylko czlowiek, ktory nastawil zegar spalarki - rozsadek podpowiadal jednak, ze morderca nie chcial, by Tom lezal w transporterze dluzej, niz to konieczne. Istniala jeszcze jedna szansa, znikoma, ale musial sprobowac. O ile pamietal, drzwiczki komory spalania byly dosc szerokie, lecz niskie. Gdyby byl nieprzytomny, zsunalby sie przez nie bez problemow. Teraz jednak mogl przewrocic sie na plecy, ugiac nogi i liczyc, ze zdola sie zaklinowac we wlocie komory. I co dalej? Nie mial pojecia. Nie pamietal nawet, czy z boku wozka jest dosc miejsca, by wysunac sie na zewnatrz. Ale tym bedzie sie martwil pozniej. Na razie musi przygotowac sie na otwarcie drzwiczek. Zaczal sie powoli obracac. Glowe ustawial tak, by knebel nie uwiazl mu w gardle. Juz i tak dotarl niebezpiecznie blisko miejsca, ktorego podraznienie prowokowalo odruch wymiotny. Gordon zdawal sobie sprawe, ze jego wysilki moga okazac sie daremne i mimo wszystko zsunie sie w ogien. Ale przynajmniej nie czekal bezczynnie na smierc. Z jakiegos niewytlumaczalnego powodu bylo to dla niego istotne. Nie zamierzal poddawac sie bez walki - bez wzgledu na to, co sie stanie pozniej. Stalo sie zas to, ze rozlegl sie szum elektrycznego silnika. Transporter zadrzal i ozyl. Tom poczul, ze podloze zmienia pozycje, a jego glowa zaczyna sie unosic. Zaczal szukac jakiegos oparcia, by nie zsunac sie w dol. Rozpostarl dlonie plasko pod plecami, rozstawil palce najszerzej jak mogl i wcisnal je w metal. To samo zrobil ze stopami, gdy kat nachylenia sie zwiekszyl. Uslyszal z zewnatrz glosne metaliczne szczekniecie. Temperatura nagle wzrosla - otworzyly sie drzwi komory spalania. Gdy podloze przechylilo sie pod katem szescdziesieciu stopni, klapa nagle sie otworzyla. Tom nie zdolal utrzymac sie na plycie. Zaczal zeslizgiwac sie po metalu w strone oslepiajacej jasnosci i palacego zaru. Pomyslal, ze mu sie nie uda, i w tej chwili trafil uniesionymi kolanami w gorny brzeg drzwiczek. Uderzenie bylo bolesne, ale przynajmniej przestal sie zsuwac. Uwiazl w otwartym wlocie, przypiekany buchajacym z niego zarem. Goraco bylo tak wielkie, ze zaczelo tlic sie na nim ubranie. Zapomnial jednak o bolu, gdy zdal sobie sprawe, ze ma szanse wyjsc z tego koszmaru z zyciem. Mechanizm przechylajacy transporter uniemozliwil zsuniecie sie w lewo. Ale z prawej strony byla wolna przestrzen. Zdawal sobie sprawe, ze to jego ostatnia szansa. Nadzieja, ze mechanizm automatycznie opusci transporter do poziomu, okazala sie plonna. Najwyrazniej zalezalo to od zamkniecia drzwi komory spalania - a bylo to niemozliwe, dopoki w nich tkwil. Musial odepchnac sie nogami, tak, by zesliznac sie na prawo i osunac na podloge. Oparl stopy na skraju drzwiczek komory, by wykrzesac z napietych miesni jak najwiecej sil. Odepchnal sie i spadl z transportera na betonowa podloge: Drzwiczki komory zamknely sie nad nim, a transporter wrocil do poziomego polozenia. Gdy klapa sie zatrzasnela, natychmiast zrobilo sie chlodniej. Tom patrzyl, jak kolka i tryby nieruchomieja. Potem poruszyl sie ostroznie. Uderzenie o posadzke bylo bolesne, bal sie wiec, ze mogl cos zlamac. Ale wydawalo sie, ze wyszedl z upadku bez wiekszego szwanku. Teraz musial jakos pozbyc sie wiezow i knebla, stale grozacego mu uduszeniem. Nie zapowiadalo sie to na trudne zadanie: dookola bylo pelno ostrych krawedzi, a skrepowano go plastrem, nie sznurem. Popelznal po podlodze w strone opartych o sciane narzedzi. Wypatrzyl pogrzebacz o waskim brzegu. Zdolal usiasc plecami do niego i zaczal trzec plastrem o krawedz. Po niespelna minucie przecial wiezy na rekach. Zerwal plaster z twarzy i wyciagnal knebel. Przez chwile siedzial nieruchomo ze zwieszona glowa. Potem wzial kilka glebokich oddechow. Wplyw adrenaliny zaczynal ustepowac, wskutek czego Tom mial wrazenie, ze jego konczyny napelniaja sie olowiem. Gdy zdzieral plaster z nog, mial trudnosci z koordynacja ruchow - tak jakby zalozyl grube rekawice. Wiedzial, dlaczego tak sie dzieje: byla to cena, jaka jego cialo placilo za przedluzajaca sie reakcje stresowa. Tom dzwignal sie z podlogi, ale nie mogl utrzymac sie na nogach. Zataczal sie jak dzikie zwierze trafione strzalka ze srodkiem usypiajacym. Wreszcie zdolal przybrac wyprostowana pozycje. Przez kilka chwil stal nieruchomo, po czym ruszyl w strone wielkiego porcelanowego zlewu. Brnal do niego chwiejnie jak niemowlak na pierwszym spacerze po parku. Z radoscia oparl sie o ciezki zlew, odkrecil kurek i pozwolil wodzie splywac po twarzy i glowie. Zimna woda orzezwila Toma. Gdy wreszcie zakrecil kurek, nadal wsparty o skraj zlewu, zaczal sie zastanawiac, co dalej. Cala jego swiadomosc zaprzataly mysli o Thomasie. Przepelnial go gniew, zbyt silny, by poddac sie racjonalnej ocenie czy decyzjom. Do diabla z policja. Uznal, ze musi zalatwic to osobiscie. Musi zobaczyc, jak zareaguje profesor, gdy sie dowie, ze nie zdolal go zabic. I jaka bedzie mial mine, gdy dostanie cios prosto w szczeke, Dopiero potem mozna wezwac policje. Tom nie mial pojecia, ktora jest godzina; zegarek nie wytrzymal ostatnich przejsc. Gordon dopuszczal mysl, ze zanim ocknal sie w transporterze, dosc dlugo byl nieprzytomny. Sadzil jednak, ze Thomasowi zalezalo, aby jego ofiara wyladowala w plomieniach jak najszybciejy zanim odzyska swiadomosc. Jesli tak, to profesor wciaz mogl byc w szpitalu. Tom postanowil zajrzec do centrum sztucznego zaplodnienia. Mial juz ruszyc korytarzem, gdy zdal sobie sprawe, jak wyglada. Trudno bylo oczekiwac, ze po szpitalu bedzie sie krecilo o tej porze wielu ludzi, ale gdyby ktokolwiek zobaczyl go w tym stanie, na pewno podnioslby alarm. Gordon mial mokre wlosy, mokra twarz i potwornie brudne ubranie. Wygladal jak zbiegly wiezien, przez kilka dni kryjacy sie po lasach. Uznal wiec, ze bedzie lepiej, jesli obejdzie budynek z zewnatrz. Skierowal sie w strone parkingu, by sprawdzic, czy samochod profesora jeszcze tam stoi. Stal. Tom wpatrywal sie w niego przez kilka minut, myslac o rychlej konfrontacji z czlowiekiem, przez ktorego przeszedl najgorsze chwile w zyciu. Potem przeniosl wzrok na wlasny woz. Uswiadomil sobie, ze najrozsadniej byloby wsiasc do niego i odjechac. Wiedzial, iz powinien przekazac sprawe policji, ale nie potrafil sie na to zdobyc. Ruszyl wzdluz sciany budynku, starajac sie jak najdluzej pozostawac w cieniu. Przez glowne wejscie saczylo sie swiatlo. Przycupnal za krzewem i zajrzal przez okno do recepcji. Bylo tam dwoch ludzi - portier i najprawdopodobniej salowy - pograzonych w ozywionej rozmowie. Tom doszedl do wniosku, ze nie zdola przejsc obok nich niezauwazony. Spojrzal na prawo od wejscia i dostrzegl uchylone okno. Za szyba z mlecznego szkla byla pewnie toaleta. Jesli zdola sie do niej wcisnac, bedzie mogl wyjsc na korytarz, omijajac portiernie, i dostac sie prosto do centrum sztucznego zaplodnienia. Klopot polegal na tym, ze okno nie bylo pograzone w cieniu; mogl je dojrzec kazdy przechodzacy przed frontem budynku. Gordon rozejrzal sie dookola. Nikogo nie zobaczyl. Podbiegl do okna i pchnal je. Otworzylo sie bez przeszkod. Tom zaczal sie przeciskac przez waski otwor. Mial wrazenie, ze uraza kazdy siniec i zadrapanie na ciele. Uczepil sie zbiornika spluczki, wsunal nogi do srodka i postaral sie przybrac w ciasnej przestrzeni pionowa pozycje. Wreszcie mu sie udalo, zamknal okno i zaczal nasluchiwac. Nie na wiele sie to zdalo, bo woda saczyla sie halasliwie z wadliwej spluczki. Tom uznal, ze musi zaryzykowac. Zaczerpnal gleboko tchu i wyszedl na jasno oswietlony korytarz. Nikogo na nim nie bylo. Nagle cisze przerwal dzwiek kilku meskich glosow. Tom nie mogl sie zorientowac, skad dochodza. Rozejrzal sie, ale niczego nie dostrzegl. Glosy byly coraz blizej. Gordon uznal, ze musi zawrocic. Wszedl do toalety i oparl sie plecami o drzwi. Zastanawial sie z niepokojem, czy ktos go zauwazyl. Jesli tak, nie mogl ryzykowac, musial sie stad wydostac. Stanal na muszli i otworzyl okno. W tym momencie drzwi sie otworzyly i do toalety weszlo kilku policjantow. Tom przecisnal sie na zewnatrz. Wpadl prosto w ramiona dwoch kolejnych funkcjonariuszy, ktorzy zaczaili sie pod budynkiem. -Mamy cie! - warknal jeden z nich. Powalil Gordona na ziemie, a jego kolega skul mu nadgarstki i powiedzial do krotkofalowki: -Intruz zatrzymany. Probowal uciec przez okno toalety na parterze. Koszmarny koniec koszmarnego dnia, pomyslal Tom i stracil przytomnosc. *** Mowie panu, ze staralem sie dostac do tego cholernego szpitala, a nie z niego uciec! - powtorzyl Tom co najmniej piaty raz. Znowu znajdowal sie w Ysbyty Gwynedd, w tym samym pokoju co poprzednio.-Musze przyznac, ze panski talent do konfabulacji nie ma sobie rownych - odrzekl nadinspektor Davies. Najpierw wmawial mi pan, ze jakis tajemniczy morderca pogrzebal dziecko Palmerow w ich wlasnym ogrodzie, a teraz, gdy przylapano pana na wylazeniu przez okno szpitala w srodku nocy w podejrzanych okolicznosciach, upiera sie pan, ze chcial dostac sie do srodka! Tom popatrzyl Daviesowi prosto w oczy. -Jakich podejrzanych okolicznosciach? - zapytal. - O co panu chodzi? -Dajcie mi autora tych kwestii! Nalezy mu sie Oscar - mruknal Davies. -Dosc tego! - wybuchnal Tom. - O czym pan mowi? Co sie stalo? -No dobrze, sloneczko, zagrajmy po twojemu - odparl nadinspektor. - Wczoraj wieczorem profesor Carwyn Thomas zostal znaleziony martwy w swoim gabinecie przez jednego z nocnych portierow. Portier poszedl na gore powiedziec profesorowi, ze zostawil wlaczone swiatla w samochodzie. Gordon oslupial. Przez chwile wpatrywal sie w Daviesa rozszerzonymi ze zdziwienia oczami. -Thomas nie zyje? -Lekarze ze szpitala stwierdzili, ze to atak serca, ale kogoz to wkrotce potem przylapalismy na wychodzeniu przez okno na parterze? - Tom byl zbyt wstrzasniety, by cokolwiek powiedziec. - A kiedy pana o to pytam, slysze, ze wcale pan nie wychodzil, tylko wchodzil do srodka. Lawa przysieglych bedzie sie zwijala ze smiechu. Oczywiscie, oskarzenie moze wszystko popsuc, osmielajac sie sugerowac, ze niecale dwadziescia metrow od okna znajduja sie drzwi wejsciowe, otwarte przez dwadziescia cztery godziny na dobe. Wierze jednak, ze wymysli pan jakies odpowiednie wytlumaczenie. Tom nawet nie probowal sie bronic. Czul zamet w glowie na mysl o implikacjach smierci profesora. Byla to ostatnia rzecz, jakiej sie spodziewal, a zarazem najokrutniejszy cios, jaki los mogl zadac mu w tej chwili. Zrozumial, ze nie bedzie w stanie powiazac badan Thomasa ze smiercia dziecka Palmerow. Stopniowo dotarlo do niego, co mowil Davies. -Ekipa kryminalistyczna nie skonczyla jeszcze pracy, ale poniewaz pojawil sie pan na miejscu zbrodni, dopilnuje, zeby dolozyla wszelkich staran. Ma pan wiele do wyjasnienia, a moim zdaniem na razie nie bardzo panu wychodzi udawanie pograzonego w rozpaczy. -I tak pan tego nie zrozumie - odparl ze znuzeniem Tom. Davies zacisnal usta. Widac bylo, ze jego irytacja siega niebezpiecznie wysokiego poziomu. -Och, naprawde? - wycedzil. - Dlaczego pan uciekal, Gordon? W jaki sposob przyczynil sie pan do ataku serca profesora? Moi ludzie mowia, ze gdy pana zgarneli, wygladal pan, jakby mial za soba trzy rundy z Mikiem Tysonem, a pana ubranie cuchnelo, jakby wylazl pan z rynsztoka. Co pan wyprawial, do cholery? -Nie uciekalem - upieral sie Tom. - Wszedlem do srodka, a kiedy uslyszalem glosy na korytarzu, probowalem wymknac sie na zewnatrz. -A dlaczego pan wlazil przez okno? -Nie chcialem zostac zauwazony. -Nie chcial pan zostac zauwazony - powtorzyl sarkastycznie nadinspektor. - Pomijajac stan panskiego ubrania, dlaczego nie chcial pan, by ktos pana zobaczyl? A moze zadajac to pytanie, zaklocam spokoj panskiego osobistego Disneylandu? -Nie chcialem, aby ktos mnie powstrzymal albo ostrzegl Thomasa, ze do niego ide. -Niech pan mowi dalej. Tom zaczerpnal gleboko tchu. -Wczesniej, wieczorem... Thomas probowal mnie zabic. Davies potrzasnal glowa i wzniosl wzrok do nieba. -Wie pan, Gordon, nigdy nie bylem milosnikiem medycyny, ale wydawalo mi sie, ze tylko psychiatrzy sa rownie swirnieci jak ich pacjenci. Probowal pana zabic, tak? -I tak pan tego nie zrozumie - powtorzyl Tom. -Coz, nie jestem za bystry, wiec nie dziwota - powiedzial Davies, przybierajac celowo silny walijski akcent. - Lubie jednak zmyslne historyjki. - Przysunal sobie krzeslo i usiadl przy lozku Toma. - No, chlopcze, zadziw mnie. Gdy Gordon opowiadal, co sie wydarzylo, Davies raz po raz dawal wyraz swojemu niedowierzaniu. Potrzasal glowa, powtarzal ironicznym tonem kluczowe slowa: Porwanie? Klonowanie czlowieka? Proba morderstwa? W koncu spytal: -Sugeruje pan, ze najwybitniejszy przedstawiciel medycyny w Walii byl zamieszany w cos takiego? -Tak sadze - odpowiedzial Tom. - Wiedzial, ze ide do kostnicy, i prawdopodobnie domyslil sie, ze zamierzam pobrac probki tkanek Anne-Marie Palmer. Zrobilo sie dla niego troche za goraco. -Wyglada na to, ze panu bedzie jeszcze gorecej, jesli potwierdzi sie to, co mi pan powiedzial - odparl nadinspektor - Kiedy zdolal sie pan uratowac, postanowil pan zrewanzowac sie Thomasowi, a on dostal ataku serca? -Nie! Tlumaczylem przeciez, ze sie do niego nie dostalem, bo przeszkodzili mi panscy ludzie - powiedzial Tom; znowu zaczynalo mu sie krecic w glowie. -No dobrze, zobaczymy, co wykaze sekcja. Zakladajac, ze powiedzial mi pan prawde, nie dziwie sie, ze gdy pokazal sie pan na gorze, profesor dostal zawalu. Zwazywszy na okolicznosci, pewnie sam mialbym ochote go wykonczyc. -Nie! Nie dostalem sie do profesora - powtorzyl z uporem Tom. Davies popatrzyl na niego z powatpiewaniem. Chcial cos odpowiedziec, gdy Mary Hallam wsunela glowe do srodka. -Panskie piec minut dobieglo konca, nadinspektorze. Obiecal pan, ze nie potrwa to dluzej. Davies skinal glowa i podniosl sie z krzesla. -Coz, jak zwykle spotkanie z panem bylo wysmienita rozrywka, doktorze - rzekl. - Osmielam sie stwierdzic, ze niedlugo na pewno porozmawiamy znowu. Aby nie spotkalo mnie rozczarowanie, zostawie pod drzwiami czlowieka, ktory bedzie dotrzymywal panu towarzystwa. -Chyba nie sadzi pan, ze mialem cos wspolnego ze smiercia Thomasa? - zapytal podniesionym glosem Gordon. -Na razie zamierzam zachowac otwarty umysl, doktorze - odparl Davies, kladac dlon na klamce. Przystanal w otwartych drzwiach i spytal: -Nie zna pan dobrego lekarstwa na hemoroidy? Moje sa do niczego. Po tych slowach zamknal drzwi. -O co mu chodzilo z tym otwartym umyslem? - zainteresowala sie Mary Hallam. Tom westchnal i popatrzyl na sufit. -Otwarty - czyli pusty, po ktorym hulaja przeciagi i gdzie nie ma niczego, co chocby przypomina mozg. Mam wrazenie, ze lobotomia czolowa jest warunkiem koniecznym przy przyjeciu do pracy w policji w tych okolicach - powiedzial, a potem dodal juz powaznie: - Carwyna Thomasa znaleziono martwego. Podobno mial atak serca, a Davies uwaza, ze moglem miec z tym cos wspolnego. -Profesor Thomas nie zyje? - Mary otworzyla usta ze zdumienia. -Moj Boze, to straszne! Kiedy to sie stalo? -Ubieglej nocy. Zostal znaleziony w swoim gabinecie. -Przeciez tam wlasnie pojechales wczoraj wieczorem. -Spotkalem Thomasa na parkingu. Przez caly dzien byl w Londynie. Zaczalem go wypytywac, dlaczego prosil o przeniesienie ciala Anne-Marie. Pewnie zorientowal sie, dlaczego przyjechalem i co zamierzam zrobic, a pozniej zszedl za mna do kostnicy. - Dotknal guza na ciemieniu i skrzywil sie. Mary pokrecila glowa. -Thomas ci to zrobil?! - zawolala. - Boze, to niewiarygodne. Opowiedz mi o wszystkim. Tom zrelacjonowal wszystko, co wydarzylo sie od chwili, gdy sie pozegnali. -Czy mowiles o tym policji? - zapytala. -Tak, ale mam wrazenie, ze Davies nie uwierzyl. Uwaza, ze jestem zamieszany w smierc Thomasa. -A nie jestes? - zapytala Mary z taka mina, jakby sama nie wiedziala, w co ma wierzyc. -Oczywiscie, ze nie. Chociaz moglbym, gdybym sie do niego dobral. -Chcialam sie tylko upewnic - wyjasnila. -Przepraszam - odparl Tom, silac sie na slaby usmiech. - Wiem, ze wydaje sie to niepojete, ale tak wlasnie bylo. -Czy zobaczyles Thomasa, zanim cie uderzyl? - spytala. Przyznal, ze nie. -Zatem nie masz pewnosci, ze to on. Przeciez jesli sie nad tym zastanowic, mogl to byc ktokolwiek. Gordon popatrzyl na nia krytycznie. -Mowie tylko, ze nie mozesz byc pewny - powtorzyla. Tom nie chcial sie sprzeczac. -Skoro tak twierdzisz - mruknal. Westchnal przeciagle i przymknal oczy. Mary usmiechnela sie i przysiadla na skraju lozka. -Wygladasz na, znokautowanego - powiedziala i lagodnie przegarnela mu wlosy. -Rany, to mile - mruknal. Powieki ciazyly mu coraz bardziej. Ujal Mary za reke i przycisnal jej dlon do swojego policzka. Po chwili zapadl w gleboki sen. Jego ostatnim uczuciem bylo zadowolenie, ze nie zabrala reki. Tom obudzil sie o wpol do osmej. Jego pierwsza mysla bylo to, ze nie zdobyl probek tkanek Anne-Marie. Teraz juz na to za pozno - jej szczatki zostaly spalone. Gordon zaklal i usiadl w lozku. Nie byl to dobry pomysl. Natychmiast odezwala sie poturbowana glowa. Tom powoli osunal sie na poduszke i lezal nieruchomo, zastanawiajac sie, czy rzeczywiscie przepadly wszelkie szanse na zyskanie konkretnych dowodow. Nie wiedzial jeszcze, co teraz zrobi, czul jednak, ze przede wszystkim musi wydostac sie z lozka. Srodki znieczulajace, ktore podano mu zeszlej nocy przestaly dzialac, byl caly obolaly. Usiadl na lozku i zwiesil powoli nogi. Mial wlasnie sprobowac stanac, gdy do pokoju wszedl nadinspektor Davies. -Absolutnie nic, do cholery - oznajmil na powitanie. Tom popatrzyl na niego, oczekujac dalszych wyjasnien. Poczul niepokoj na widok zadowolonej miny Daviesa. -Absolutnie nic, Tom - powtorzyl nadinspektor. -Bedzie pan nadal mowil zagadkami czy wyjasni wreszcie, o co chodzi? - zapytal kwasno Gordon. -Nie znalezlismy absolutnie nic, co potwierdzaloby panska historyjke odrzekl Davies. - Zadnego, chocby najmniejszego drobiazgu. -Musieliscie znalezc kawalki plastra. I szmate, ktora wepchnieto mi w usta. Rzucilem ja na podloge - zaprotestowal Tom. -Niestety. -A moja krew na transporterze? Musialo cos zostac! -Nie, nic - pokrecil glowa Davies. -To moze palacz wszystko posprzatal? Pytaliscie go? -Oczywiscie - odparl policjant. - Przyszedl do pracy o osmej, tuz przed moim przyjazdem. Wczesniej w kotlowni nikogo nie bylo, bo nie ma tam nocnej zmiany. -No to... - zaczal Tom. -Prosze nie mowic, sam sie domysle - przerwal mu Davies z ponurym usmiechem. - Carwyn Thomas powstal z martwych i posprzatal w kotlowni, zeby zniszczyc pana alibi. -Niech pan nie plecie bzdur - burknal Tom. -To ja plote bzdury? - spytal Davies z udanym zdumieniem. -A kostnica? - Tom przylozyl reke do rany na glowie. - Na pewno na podlodze zostalo troche mojej krwi. -Jesli nawet, to rowniez zostala wytarta - odparl Davies. -Cialo Anne-Marie! - wykrzyknal Tom. - Nie ma go tam, prawda?! -Rzeczywiscie, nie ma - rzekl policjant. -Wreszcie w czyms sie zgadzamy. Chyba nie sadzi pan, ze mam cos wspolnego ze smiercia Thomasa? - zapytal Gordon. -Zobaczymy, co powiedza patolodzy. Na razie niech mi pan opowie o tych potajemnych badaniach, w ktore niby byl zaangazowany Thomas. Tom nie mial na to wielkiej ochoty, ale usiadl na brzegu lozka i objal glowe dlonmi, porzadkujac mysli. -Sadze, ze Anne-Marie Palmer tak naprawde nie byla Anne-Marie Palmer - zaczal. Byl to fatalny poczatek; Davies natychmiast przewrocil oczami. - Uwazam, ze byla wynikiem klonowania przeprowadzonego w centrum Carwyna Thomasa. -Klonowania czlowieka? - zdziwil sie nadinspektor. - Stworzenia kopii zywej osoby, to chce pan powiedziec? Tom pokiwal glowa. -Moze pan to udowodnic? -Wlasnie to chcialem zrobic zeszlej nocy, kiedy mnie ogluszono i probowano zgotowac mi przedwczesna kremacje. Przyjechalem, bo dowiedzialem sie od znajomej osoby, ze na zyczenie Thomasa cialo Anne-Marie Palmer zostalo przeniesione do Szpitala Ogolnego w Caernarfon. Spotkalem profesora na parkingu. Sadze, ze domyslil sie, po co przyjechalem, wiec postanowil mnie zabic. A teraz juz za pozno na zdobycie dowodu, o jaki mi chodzilo. Cialo Anne-Marie wyladowalo w spalarce. -A to pan mogl wrzucic je do ognia, prawda? -A po co mialbym to robic, do diabla? - wybuchnal Tom, nie zdolawszy pohamowac irytacji. - Przeciez pojechalem tam, zeby udowodnic, ze Anne-Marie nie byla naturalna corka Palmerow. Dla mnie jej cialo tez stanowilo dowod rzeczowy. Dlaczego mialbym sie go pozbywac? Jaki moglbym miec motyw? -Moze stwierdzil pan, ze Anne-Marie byla naturalnym dzieckiem Palmerow. Postanowil pan usunac cialo, zeby nie wyjsc na skonczonego durnia - i to nie po raz pierwszy. Profesor Thomas zlapal pana na goracym uczynku i dostal zawalu serca. -Podziwiam panska subtelnosc, Davies - powiedzial Tom jadowitym tonem. -Niech pan nie pogarsza swojej sytuacji. I tak ugrzazl pan po kolana w gownie - warknal policjant. -Kto przeprowadzi sekcje Thomasa? - spytal Gordon, ignorujac ostrzezenie. -Doktor Charles French. -Ten sam czlowiek, ktory na prosbe profesora zgodzil sie na przeniesienie szczatkow Anne-Marie do Caernarfon? -Co pan sugeruje? -Niczego nie sugeruje. Stwierdzam tylko, ze cialo - wbrew obowiazujacym przepisom - zostalo zabrane do Caernarfon na zyczenie Carwyna Thomasa. Uwazam, ze poprosil o to, bo chcial je zniszczyc. Nie wiem jednak, co powiedzial Frenchowi. Z tego, co mi wiadomo, obaj nalezeli do tego samego klubu golfowego. Moze wiec przestanie pan wymyslac obciazajace mnie hipotezy, a zamiast tego wyjasni, dlaczego French zgodzil sie na tak powazne naruszenie prawa. -Nie dba pan o popularnosc, prawda? - westchnal Davies. -Nie, nie zalezy mi na tym - odparl Gordon. Davies wyszedl. Chwile pozniej pojawila sie Mary. -Zgaduje, ze nie jestescie przyjaciolmi - stwierdzila, patrzac za odchodzacym nadinspektorem. -Trafna obserwacja - odparl Tom; wciaz siedzial na brzegu lozka. -Zamierzasz nas opuscic? -Owszem. Czuje sie calkiem dobrze. -Bedziesz musial podpisac zadanie - powiedziala. Miala na mysli zadanie wypisania na wlasna prosbe, ktore pacjent musial parafowac, jesli chcial opuscic szpital wbrew zaleceniom lekarzy. Mary przypuszczala, ze wszelkie proby przekonywania Gordona bylyby nieskuteczne - i miala racje. -Nie ma sprawy, podpisze. -Zaraz koncze dyzur. Pojdziemy na kawe? -Chetnie. Tom siegnal po ubranie do szafki przy lozku. Gdy sie schylil poczul silny zawrot glowy. Przysiadl na skraju lozka. -Na pewno nie zmienisz zdania? - spytala Mary. -Na pewno. *** Smierc profesora Thomasa wszystko zmienia, prawda? - spytala Mary, gdy usiedli przy stoliku w szpitalnej kawiarence.-Na pewno nie pomoze Johnowi Palmerowi - odrzekl Gordon. - Thomas byl jedyna osoba na swiecie, ktora mogla mi wyjasnic, dlaczego Anne-Marie zostala zamordowana. Teraz nie moge nawet potwierdzic podejrzenia, ze w rzeczywistosci nie byla dzieckiem Palmerow. Ostatni dowod rzeczowy wyladowal w spalarce. -Wciaz nie moge uwierzyc, ze profesor byl zamieszany w cos takiego - powiedziala Mary. - Nie znalam go dobrze, ale zawsze wydawal mi sie uczciwy. -Przyznaje, ze trudno bylo sie tego po nim spodziewac. -Moze nikt z nas nie jest taki, na jakiego wyglada? -Nadeszla era pozorow - skonstatowal Gordon. -Co teraz zrobisz? -Nie jestem pewny. Moja jedyna szansa to znalezc jakies zapiski Thomasa. Musial prowadzic dokumentacje eksperymentow albo jakis rejestr. Nie mogl wszystkiego miec w glowie. Naukowcy tak nie postepuja. -Obys sie nie mylil. -Wszyscy twierdza, ze byl bardzo dokladny. Byloby dziwne, gdyby nie prowadzil takich zapiskow. -Od czego zaczniesz? -Jeszcze raz zajrze do jego laboratorium. Pewnie poprzednim razem lepiej by mi sie powiodlo, gdybym nie byl tak zdenerwowany. Nie mialem czasu dokladnie sie rozejrzec. -Czy policja go nie opieczetowala? -Nie miala powodow. Lekarze, ktorzy dokonali wstepnych ogledzin, stwierdzili, ze Thomas umarl z przyczyn naturalnych - wbrew sugestiom Daviesa, iz bylem w to zamieszany. Tak czy inaczej, dzisiaj powinny byc wyniki sekcji. -Naprawde musisz robic to sam? - spytala Mary. - Moze ktorys z pracownikow Thomasa pomoze ci przejrzec jego dokumentacje? Mozliwe, ze niektorzy podejrzewali, ze dzieje sie tam cos dziwnego. -Masz racje. - Dziwil sie, ze sam na to nie wpadl. - Pogadam z Dawesem. To glowny embriolog centrum. Byl prawa reka Thomasa. Jesli ktokolwiek wyczul, ze cos smierdzi, to wlasnie on. Mary stwierdzila z zadowoleniem, ze promieniujaca od Toma aura przygnebienia nieco opadla. -Ide sie przespac - oswiadczyla. - Dzis wieczor mam wolne. Moze wpadniesz na kolacje? Cos dla nas ugotuje. -Swietny pomysl - Tom usmiechnal sie szeroko. - Juz nie moge sie doczekac. Podaj mi swoj adres. Mary zapisala adres na karteczce wyrwanej z notesu, ktory wyjela z torebki. -Badz o osmej - powiedziala. - Twoj samochod wciaz jest pod szpitalem w Caernarfon? Tom przytaknal. -Podwioze cie - zaproponowala. Zaprotestowal, lecz Mary sie uparla. Stwierdzila, ze nie musi spieszyc sie, skoro nie idzie wieczorem do pracy, a poza tym zawsze trudno jej bylo zasnac po pierwszym dniu na nocnej zmianie. Dochodzilo wpol do dziesiatej, kiedy dojechali na parking szpitala w Caernarfon. Tom pomachal Mary na pozegnanie. Perspektywa kolacji podniosla go na duchu. Nie mogl powstrzymac usmiechu, gdy szedl w strone szpitala. W centrum sztucznego zapladniania panowalo ogolne poruszenie. Wszyscy byli wstrzasnieci wiadomoscia o smierci Thomasa i zarazem obawiali sie, czy zdolaja utrzymac prace, jesli dyrekcja szpitala rozwiaze centrum. Gordon znalazl Rana Dawesa w laboratorium cytologicznym. Embriolog pracowal przy jednym z mikroskopow. Podniosl wzrok, gdy Tom zapytal: -Mozemy porozmawiac? -Oczywiscie - odparl. - Robie dzisiaj tylko to, co musze. Wciaz nie moge uwierzyc, ze profesor nie zyje. Gordon skinal glowa. -Wlasciwie chcialbym porozmawiac w cztery oczy - powiedzial, ogladajac sie przez ramie. -Chodzmy do mojego gabinetu - zaproponowal Dawes, wskazujac drzwi na koncu laboratorium. Pokoj byl maly, ale w odroznieniu od laboratorium cytologicznego mial okno. Dawes wskazal Gordonowi krzeslo, a sam usiadl na obrotowym fotelu za biurkiem. -W czym moge pomoc? - spytal. Tom postanowil od razu przejsc do sedna. -Uwazam, ze profesor Thomas prowadzil nielegalne eksperymenty - powiedzial, - Zajmowal sie klonowaniem czlowieka. -Mowi pan powaznie?! - zawolal Dawes. Tom potwierdzil. -Przypuszczam, ze wlasnie dlatego wyniki zabiegow wstrzykniecia srodplazmatycznego byly w Caernarfon gorsze niz w innych osrodkach - wyjasnil. Do komorek jajowych pacjentek wprowadzano D.N.A od dawcow zamiast plemnikow mezow. -Boze Wszechmogacy! - Dawes pobladl. - Nie wiem, co powiedziec. -Niczego pan nie podejrzewal? Embriolog wzruszyl ramionami. -Nigdy nie przyszlo mi to do glowy. A jak pan do tego doszedl? -Chcialem wyjasnic smierc Anne-Marie Palmer. Sadze, ze wlasnie ona urodzila sie w wyniku eksperymentu z klonowaniem. Nie byla naturalnym dzieckiem Palmerow i wlasnie dlatego zostala zamordowana. -Moj Boze - wyszeptal Dawes. - To by tlumaczylo jej kalectwo. -Kiedy wczoraj wieczorem przyjechalem do szpitala, spotkalem na parkingu profesora Thomasa. Pomogl mi dostac sie do kostnicy. Mialem zamiar pobrac probke tkanek Anne-Marie - chcialem porownac D.N.A jej i rodzicow, by uzyskac dowod, ze byla efektem klonowania. Ale nic z tego nie wyszlo. Opowiedzial Dawesowi, co sie stalo. -Mysli pan, ze Thomas probowal pana zabic? - zapytal embriolog. -Mialem wyladowac w spalarce razem z cialem Anne-Marie Palmer - stwierdzil Tom. - Przezylem, ale jej szczatki splonely, nie moge wiec udowodnic, czym zajmowal sie Thomas. Dlatego wlasnie potrzebuje panskiej pomocy. -A co mialbym zrobic? -Thomas na pewno robil notatki z prowadzonych przez siebie eksperymentow. Nie mogl przechowywac wszystkiego w pamieci. Musze znalezc te notatki: Inaczej nie zdolam przekonac policji, ze w smierci Anne-Marie Palmer kryje sie cos wiecej, niz widac na pierwszy rzut oka. -A jak pan mysli, kto ja zabil? - spytal Dawes. -Nie wiem - przyznal Tom. - Jestem jednak przekonany, ze jej smierc wiaze sie z tym, co dzialo sie w centrum. Znalazlem jej dokumentacje w laboratorium Thomasa. Byly tam tez liczne materialy dotyczace klonowania czlowieka. -Przeszukal pan laboratorium profesora? Tom przytaknal. -No tak, musze przyznac, ze profesor rzeczywiscie nie mowil, nad czym pracuje w swoim laboratorium. -Pomoze mi pan? - spytal Tom. -Zrobie, co bede mogl - zapewnil Dawes. - Od czego zaczniemy? -Powinnismy dokladnie przeszukac laboratorium i gabinet Thomasa. Zobaczymy, co nam to da. -Mysle, ze zostawie pana przy tym samego - powiedzial embriolog. - Musze poinformowac uczestnikow sympozjum o smierci profesora. Zaproponuje, aby zakonczyc je wczesniej. Zostal jeszcze tylko dzien, a w szpitalu wkrotce zaroi sie od dziennikarzy. -Czy moglby pan powiedziec pozostalym pracownikom centrum, ze bede sie tu krecil? - spytal Tom. Dawes skinal glowa. -Wroce kolo poludnia - obiecal. - Zobaczymy, co uda sie panu znalezc, i ustalimy, co robic dalej. Tom zaproponowal, by spotkali sie na parkingu, nie w samym szpitalu. -Dzieki temu pracownicy nie beda podejrzewac, ze cos knujemy. Dawes zaprowadzil Gordona do gabinetu Thomasa. Okazalo sie, ze drzwi sa zamkniete. -Cholera! - mruknal embriolog. - Zapytam Rite. Zostawil Toma na kilka chwil samego, po czym wrocil z kluczem. -Sekretarka miala zapasowy. - Otworzyl drzwi, dal klucz Gordonowi i dodal: - Zostawiam pana. Mam nadzieje, ze znajdzie pan to, czego pan szuka. Zobaczymy sie pozniej. Tom wszedl do gabinetu i zamknal drzwi za soba. Tym razem towarzyszylo mu uczucie zawodu i smutku. Fotografie na scianach wydawaly sie bolesnym dowodem wykolejenia blyskotliwej kariery. Nie po raz pierwszy doszlo do czegos takiego - zadumal sie Tom. Po drodze do drzwi laboratorium przystanal i wyjrzal tak jak poprzednio przez zaluzje. Ran Dawes szedl przez dziedziniec, jednak przystanal, jakby ktos go zawolal. W polu widzenia pojawil sie James Trool. Obaj mezczyzni rozmawiali przez kilka chwil. Tom cofnal sie odruchowo, gdy popatrzyli w strone okna. Domyslal sie, ze mowia o smierci Thomasa. Zastanawial sie, czy Dawes wspomnial Troolowi o jego obecnosci. Nie byl pewien, jak powinien sie w tym przypadku zachowac. Laboratorium Thomasa wygladalo tak jak poprzednim razem. Profesor nie mial wielu okazji korzystac z niego ponownie, bo przez caly czas byl zajety na sympozjum. Gordon spostrzegl, ze lezace poprzednio przy mikroskopie artykuly o klonowaniu znikly. Na plastykowej pokrywie zdazyla osiasc warstewka kurzu. Wyciagnal szuflade, w ktorej znalazl dokumentacje Anne-Marie Palmer; tym razem byla pusta. Przez chwile stal nieruchomo, zastanawiajac, sie czy nie pomylil szuflady. Byl jednak pewny, ze nie. Wysunal nastepne, ale w nich tez niczego nie znalazl. Wszystkie szuflady byly puste. -Cholera! - zaklal Gordon. Po chwili przyszla mu do glowy jeszcze jedna mysl. Zamrazarka! Podszedl do niej i podniosl wieko. Tak jak sie obawial, zamrozone plody rowniez zniknely. Pozostaly tylko probowki i butelki z odczynnikami. Tom znowu zaklal. Szanse zdobycia jakichkolwiek dowodow przedstawialy sie coraz bardziej mizernie. Widocznie profesor wpadl w panike i wszystko zniszczyl. Moze wlasnie dlatego dostal ataku serca. Gordon przypomnial sobie, ze Thomas juz wczesniej mial wiele roboty - w kostnicy i w kotlowni. Mimo to wydalo mu sie dziwne, ze wlozyl tyle trudu w zniszczenie wszystkiego, co mogloby dowiesc, ze prowadzil eksperymenty nad klonowaniem, a potem nagle umarl na zawal. Zaczal zbierac sie do wyjscia. Zamknal szafki, zasuwal kolanem szuflady. Ostatnia stawila opor - przy zamykaniu rozlegl sie szelest. Wyciagnal ja z powrotem. Byla pusta, ale gdy przesunal nia parokrotnie po rolkach, znow uslyszal odglos zgniatanego papieru. Tom wyjal szuflade i zajrzal do odslonietej przestrzeni. Zobaczyl, ze cos sie za nia zsunelo. Byla to pojedyncza, zlozona kartka papieru - kopia formularza zapotrzebowania laboratorium szpitalnego na uslugi i materialy, wyslanego do doktora Leonarda Fairbrothera z Instytutu Nauk Biologicznych Uniwersytetu Walijskiego w Bangor. Skierowanie opatrzono oficjalnym numerem i data, brakowalo jednak innych danych. Tom zlozyl je i schowal do kieszeni. Byl to jedyny dokument, na jaki natrafil podczas przeszukania gabinetu i laboratorium. Oddal klucz sekretarce i poprosil, by przekazala Dawesowi, ze nie mogl na niego zaczekac. Wyszedl ze szpitala i skierowal sie na parking. Mial wlasnie zapuscic silnik land-rovera, gdy spostrzegl Jamesa Troola. Dyrektor mial zatroskana mine. Nie zauwazyl Gordona, od razu wsiadl do samochodu. Byl to ten sam jaguar, ktory stal na parkingu poprzedniego wieczora i ktorego widok tak zdziwil Thomasa. Tom popatrzyl, jak dyrektor wyjezdza z parkingu, po czym zrobil to samo i skrecil na droge do Felinbach. Gdy dotarl do domu, zaparzyl sobie kawy i jeszcze raz przeczytal kartke, ktora znalazl w laboratorium Thomasa. -Kim jestes Leonardzie Fairbrotherze? - mruknal. Siegnal po ksiazke telefoniczna i odszukal numer Uniwersytetu Walijskiego. Postanowil od razu zadzwonic. -Chcialbym rozmawiac z doktorem Fairbrotherem z Wydzialu Nauk Biologicznych - powiedzial operatorce. -Sprobuje pana polaczyc. -Fairbrother - rozlegl sie po chwili meski glos. -Doktor Fairbrother? Nazywam sie Tom Gordon. Jestem lekarzem ogolnym z Felinbach: Chcialbym z panem porozmawiac. Czy moglbym przyjechac jeszcze dzisiaj? -O czym? -Wolalbym powiedziec panu o tym osobiscie, doktorze. -Intryguje mnie pan - rzekl Fairbrother. - Zobaczmy... Dwunasta w poludnie panu odpowiada? -Idealnie - odparl Tom. Budynek Wydzialu Nauk Biologicznych wznosil sie przy ruchliwej ulicy Byl to stary gmach, ktory wygladal, jakby od wielu lat nie byl odnawiany Tom bez trudu trafil do gabinetu Fairbrothera. -W czym moge panu pomoc, doktorze? - spytal Fairbrother, wskazujac Gordonowi krzeslo. Byl o wiele mlodszy, niz Tom sie spodziewal. Rozmawiajac z nim przez telefon, wyobrazal sobie naukowca w srednim wieku, ubranego we flanelowa koszule i sportowa marynarke. A czekal na niego mlody mezczyzna o swiezej twarzy, w bluzie i dzinsach, bardziej przypominajacy czlonka grupy rockowej niz wykladowce. -Sadze, ze zna pan profesora Carwyna Thomasa ze Szpitala Ogolnego w Caernarfon? - zaczal Tom. -Znam - a raczej znalem - przyznal Fairbrother. - Nie wierzylem wlasnym uszom, kiedy uslyszalem w dzienniku o jego smierci. Co za tragedia! -Jak pan go poznal? -Widzialem sie z nim tylko raz, i to niedawno. Prosil mnie, bym mu w czyms pomogl. Dlaczego pan pyta? -Sadze, ze to, o co pana prosil, wiaze sie z tym, co mnie tu sprowadza - odpowiedzial Tom enigmatycznie. Fairbrother rozesmial sie. -Szczerze mowiac, stawia mnie pan w trudnym polozeniu, doktorze - rzekl. - Nie sadze, aby mial pan cokolwiek wspolnego z tym, co robilem dla profesora Thomasa, - Mam powody przypuszczac, ze w centrum profesora prowadzono nielegalne eksperymenty - powiedzial Tom; liczyl, ze zdecydowane stwierdzenie wstrzasnie rozmowca. - Pomagam policji w dochodzeniu, starajac sie ustalic, czym zajmowal sie profesor przed smiercia. Ludziom spoza naszej branzy trudno prowadzic tego rodzaju sledztwo. -Oczywiscie - zgodzil sie Fairbrother. - No dobrze... Profesor Thomas prosil mnie, bym wykonal dla niego porownanie pewnego D.N.A. -Porownanie D.N.A?! - zawolal Tom. Glos niemal uwiazl mu w gardle, gdy spytal: - Jakie konkretnie? -Mial nadzieje ustalic prawdziwa tozsamosc dziecka, co do ktorego mial pewne watpliwosci. Poprosil, zebym z zachowaniem dyskrecji oznaczyl D.N.A w dostarczonych przez niego probkach tkanek. -Zdolal pan to zrobic? - spytal Tom. -Tak. Profesor byl zadowolony z rezultatow, choc w pierwszej chwili wydawal sie nimi zaskoczony. Zachowywal sie, jakbym rozwiazal zagadke, ktora go bardzo trapila. -Jakie byly te wyniki? - zapytal Tom. -Nie moge powiedziec - odparl Fairbrother z wyraznym zaklopotaniem. Gordon poczul sie, jakby upadl na ostatniej prostej, tuz przed meta. -Nie moze pan powiedziec? - powtorzyl. -Pracowalem w ciemno, rozumie pan? Mialem do czynienia wylacznie z ponumerowanymi probkami. Profesor Thomas nie chcial, zebym znal nazwiska osob, o ktore chodzilo. Ustalilem tylko, ze dziecko, od ktorego pobrano material do porownania, nie urodzilo sie parze oznaczonej numerami jeden i dwa. Pochodzilo od pary, od ktorej wzieto probki trzy i cztery. Tom zlapal sie za glowe. -Bez nazwisk! - jeknal - Tylko numery! Jezu! -Szczerze mowiac, profesor wymienil pewne nazwisko. Byl tak zaskoczony, ze najwidoczniej sie mu wymknelo - powiedzial Fairbrother. -Pamieta je pan? -Chwileczke... Bylo dziwnie znajome. Chodzilo o dziewczynke, to pamietam. -Anne-Marie Palmer? - ponaglil go Tom, gotow sie zalozyc, ze ma racje. -Nie, nie to - odparl Fairbrother - Ach, juz wiem. Megan Griffiths. *** Nic panu nie jest? - zapytal Fairbrother gdy Tom popatrzyl na niego nieprzytomnym wzrokiem.-Tak, wszystko w porzadku - mruknal. - Jest pan tego calkowicie pewien? - spytal. -W stu procentach - odrzekl Fairbrother - Juz wtedy nazwisko wydalo mi sie znajome. Pozniej przypomnialem sobie, ze tak nazywala sie dziewczynka, ktorej cialo zniknelo ze szpitala w Caernarfon. To byla Megan Griffiths, prawda? -Tak - pokiwal glowa Tom. - Czy profesor Thomas powiedzial cos jeszcze? -Nie - odparl Fairbrother - Myslalem, ze jego prosba ma cos wspolnego z ta przykra sprawa, wiec go zanadto nie wypytywalem. Jeszcze nie wyjasniono, co sie stalo, prawda? Tom powiedzial, ze nie, i podziekowal Fairbrotherowi, ze zgodzil sie z nim spotkac. Gdy wyszedl z budynku, stal przez kilka chwil na chodniku, nie zwracajac uwagi na halas samochodow. Staral sie zrozumiec znaczenie wlasnie uzyskanej informacji. Teraz mogl byc pewien, ze obie sprawy sa ze soba powiazane. Nadal jednak nie wiedzial, na czym polega ten zwiazek. Nie wiedzial takze, skad profesor zdobyl probki tkanek Megan Griffiths, Czyzby jej cialo nie zostalo zniszczone? Niemal bezwiednie Tom dotarl do mola. Postawil kolnierz dla ochrony przed zimnym marcowym wiatrem i wszedl na deski. Oparl lokcie na poreczy po zawietrznej stronie i utkwil wzrok we wzburzonych wodach ciesniny Menai. Przyszla mu do glowy nowa mysl. Fairbrother powiedzial, ze Thomasowi zalezalo na ustaleniu tozsamosci. Oznaczalo to, ze profesor nie byl pewny zrodla probki, ktora posluzyla za material do badan. Sugerowalo rowniez, iz Thomas prowadzil wlasne dochodzenie. Tom musial rozwazyc mozliwosc, ze profesor Carwyn Thomas byl niewinny - Oczywiscie, ze byl niewinny - stwierdzila Mary, gdy Tom opowiedzial jej, czego sie dowiedzial. - Zaczal cos podejrzewac, i to prawdopodobnie znacznie wczesniej niz ty. Sadze, ze chcial odkryc, co sie dzieje. Szkoda, ze ci sie nie zwierzyl. Siedzieli w malym, lecz przytulnym salonie Mary, na drugim pietrze nowego bloku, poltora kilometra od szpitala Ysbyty Gwynedd. Przed chwila skonczyli jesc i teraz pili kawe przy stoliku pod kominkiem. -Zawal dopadl go w najmniej odpowiedniej chwili - powiedzial Tom z zaduma. -Ale wyjatkowo dogodnej dla kogos innego, jesli sie nad tym zastanowic - odparla Mary. -Potraktowalem profesora bardzo niesprawiedliwie. - Gordon pokiwal glowa. - Przez caly czas byl niewinny. Zorientowal sie, ze w centrum dzieje sie cos zlego, i staral sie to wyjasnic, ale duma nie pozwolila mu na zwierzenie sie komukolwiek, bo w gre wchodzila renoma jego kliniki. -Zalozmy, ze to nie byl atak serca - powiedziala Mary. -Myslisz, ze to moglo byc morderstwo? -Takie podejrzenie ma wiele sensu. -Jutro odbedzie sie sekcja, wiec wkrotce sie tego dowiemy. -A jesli okaze sie, ze profesor rzeczywiscie zostal zamordowany? Jezeli to nie on zajmowal sie klonowaniem... to kto? -Ranulph Dawes - orzekl bez wahania Tom. -Embriolog? Czlowiek, ktorego poprosiles o pomoc? -Dzieki, ze mi o tym przypomnialas - mruknal Gordon. - Posluchaj, jesli to nie byl Thomas, musial to byc Dawes. Wszystko na to wskazuje, a wiele spraw nagle staje sie jasnych. Thomas wiedzial, ze w klinice dzieje sie cos zlego, ale nie orientowal sie dokladnie co, dopoki nie zobaczyl danych z amerykanskiego osrodka. Poniewaz nastapilo to tuz po dyskusji na temat klonowania czlowieka, dodal dwa do dwoch i zrozumial, czym para sie Dawes. Dlatego wlasnie mial przygnebiona mine, kiedy patrzyl, jak embriolog demonstruje swoje umiejetnosci przy mikroskopie. Niewielu ludzi ma dosc doswiadczenia, by probowac klonowania, a Dawes do nich nalezy. -Musisz powiedziec o tym policji. -Zaczekajmy na wyniki sekcji. Jezeli French stwierdzi, ze zgon nastapil z przyczyn naturalnych, to wracamy do punktu wyjscia. A jesli nawet okaze sie, ze to bylo morderstwo, nadal pozostaje problem zdobycia dowodow. Cialo Anne-Marie i plody, ktore Thomas trzymal w zamrazarce, znikly. Dawes mial czas, zeby zatrzec wszystkie slady. Tom podswiadomie potarl guza na glowie. -Boli? - spytala Mary. -Wlasciwie nie, czuje tylko tepy ucisk. Mary przysunela sie do niego. Pochylil glowe, by mogla pomacac mu potylice. -Obrzek troche sie zmniejszyl - powiedziala. - Jesli nadal ci dolega... Tom zdal sobie sprawe z bliskosci Mary. Won jej perfum przepelniala mu nozdrza, a dotkniecie budzilo uczucia, o ktorych niemal zapomnial. Powoli podniosl glowe i popatrzyl jej w oczy. -Nic mi nie bedzie - szepnal i pocalowal ja, muskajac palcami jej prawy policzek. Po chwili wahania Mary odpowiedziala na pocalunek. -Boze, pragnalem tego od chwili, kiedy cie po raz pierwszy zobaczylem - wyszeptal Tom. -Zaloze sie, ze mowisz to kazdej dziewczynie - zamruczala Mary, gdy pocalowal ja w szyje. Popatrzyl na nia i zobaczyl, ze sie usmiecha. Wszelkie watpliwosci stopnialy jak snieg w lecie. -Pragne cie! - powiedzial. - Boze, tak bardzo cie pragne! Mary polozyla mu palec na ustach. - Potrzebuje jeszcze troche czasu - powiedziala cicho. - Jeszcze troszeczke, dobrze? Tom usmiechnal sie i kiwnal glowa. Czul sie mimo wszystko odprezony i szczesliwy. -Nie trac nadziei - dodala i usmiechnela sie szeroko. Po chwili oboje sie rozesmieli. Po powrocie do domu Tom znalazl na automatycznej sekretarce wiadomosc od Charlesa Frencha. Patolog prosil o telefon. -No, no... - mruknal Tom ze zdziwieniem. Wybral numer. -Doktor Gordon? Dziekuje, ze pan do mnie oddzwonil. Ton patologa swiadczyl, ze stara sie byc uprzejmy, chociaz przychodzi mu to z trudem. -Czym moge panu sluzyc, doktorze? - spytal zaintrygowany Tom. -Rozumiem, ze w wielu sprawach ma pan odmienne zdanie niz nadinspektor Davies - zaczal French. - Sadze jednak, ze nie powinno to wplywac na nasze stosunki. -Szczerze mowiac, nie sadzilem, ze jakies nas lacza - odparl Tom. -Chodzilo mi o to, ze skoro obaj jestesmy lekarzami, istnieje miedzy nami silna zawodowa wiez... -Do czego pan zmierza, doktorze? - przerwal mu Tom. -Chodzi o te sprawe z dzieckiem Palmerow - powiedzial patolog. - Wiem, ze popelnilem powazny blad. Ale mialem dobre intencje i ani przez chwile nie sadzilem, ze moze to doprowadzic do zniszczenia dowodow oskarzenia. Wierzy mi pan? -To, w co wierze, jest w tym przypadku nieistotne, doktorze - odparl Tom. - Naprawde nie pojmuje, dlaczego mi pan to mowi. -Chcialem sie dowiedziec, czy obroncy Palmera zrobia z tego afere - wyznal French. -Nie potrafie na to odpowiedziec. -Czy to znaczy, ze jeszcze nie wiedza, co sie stalo? - zapytal patolog z nuta nadziei w glosie. A wiec o to chodzi, pomyslal Tom. French staral sie zminimalizowac konsekwencje tego, iz zgodzil sie na przeniesienie ciala Anne-Marie. -Nie ode mnie - powiedzial Gordon. French westchnal z ulga. -Zamierza ich pan o tym powiadomic? -Maja prawo wiedziec - Tom postanowil grac na zwloke. Nie przemyslal tej sprawy, skoro jednak French ja poruszyl, przyszlo mu do glowy, ze obrona Johna Palmera istotnie moze wykorzystac fakt, iz cialo dziewczynki zostalo zniszczone. -Nadinspektor Davies poinformowal mnie, ze dostal sie pan do kostnicy Szpitala Ogolnego w Caernarfon, by przeprowadzic nielegalne badania - powiedzial French pewniejszym juz tonem. Tom usmiechnal sie na mysl, ze w ich negocjacjach pojawila sie pierwsza grozba. -I to mimo iz panu tego zakazalem - dodal patolog. -Pewnie dlatego, ze nie naleze do tego samego klubu golfowego co pan i Carwyn Thomas - mruknal Gordon. -To potwarz! - wykrztusil French. -Zgadzam sie - odparl spokojnie Tom. - Sugeruje pan, doktorze; ze jesli pograze pana za spieprzenie nadzoru nad dowodami w sprawie, pociagnie mnie pan za soba. -Mialem dobre intencje - powtorzyl French. -Ja tez - odrzekl Tom. - Chcialem tylko uzyskac probke tkanki do porownania D.N.A. -Porownania D.N.A? -Mialem watpliwosci co do tozsamosci dziecka. -Do takiego badania nie potrzeba duzo materialu biologicznego - rzekl French. Tom potwierdzil. -W takim razie nadal jest to mozliwe - oznajmil patolog. -Nie bardzo rozumiem. -Moge udostepnic panu ktoras z probek pobranych z ciala Anne-Marie podczas sekcji - wyjasnil French. - Jesli mogloby to naprawic nasze stosunki, jestem gotow przekazac panu probke, nie zadajac zbytecznych pytan. Tom byl podekscytowany ta perspektywa, ale nie na tyle, by nie dostrzec, ze w ten sposob stalby sie wspolnikiem Frencha. W koncu uznal, ze nie powinien miec zadnych oporow, bo dziala w slusznej sprawie. Skoro istniala szansa uzyskania niepodwazalnych dowodow, trzeba ja wykorzystac. Wyniki testow bylyby dla obroncow Palmera bardzo przydatne. -Moglbym odebrac probke jutro rano? - spytal. -Oczywiscie. Jesli na jej podstawie uda sie uzyskac informacje, na ktorych panu zalezy... - Nie moge niczego obiecac, doktorze, ale zapewniam, ze nie chce, by mial pan jakiekolwiek klopoty Tom uznal, ze nadeszla stosowna chwila, zeby zapytac o wyniki sekcji Carwyna Thomasa. -Jestem pewny, ze byl to atak serca - powiedzial French. Cholera jasna, pomyslal Gordon. -Jeszcze nie mam wynikow badan toksykologicznych - ciagnal patolog, ale nie sadze, by nadinspektor Davies dluzej suszyl panu glowe. Jesli o mnie chodzi, jestem przekonany, ze zgon nastapil z przyczyn naturalnych. Tom odlozyl sluchawke. Byl rozczarowany, ze zgon Thomasa okazal sie ostatecznie konsekwencja przyczyn naturalnych, czul jednak zadowolenie, ze wciaz istniala szansa na zbadanie D.N.A Anne-Marie. Nalal sobie duza whisky i zastanowil sie, czy doktor Fairbrother podjalby sie przeprowadzenia testow. Postanowil, ze zadzwoni do niego w tej sprawie rano. Nagle przyszlo mu do glowy, ze samo ustalenie sekwencji D.N.A Anne-Marie nie wystarczy; do porownania profilu potrzebne byly rowniez probki od Johna i Lucy. Zapowiadalo sie to na kolejny problem, Tom byl jednak pewien, ze jakos go rozwiaze. Dostal druga szanse i zamierzal dolozyc wszelkich staran, by ostatecznie potwierdzic swoja teorie. Nie widzial zadnych szans uzyskania probki od Johna Palmera, ale dla jego celow wystarczal material od Lucy. Na pewno pobrano od niej probke do badan, gdy zostala przyjeta do Ysbyty Gwynedd po pozarze. Jesli nie zdola zdobyc tego materialu, pojedzie do szpitala w Manchesterze, gdzie przeniesiono Lucy w celu przeprowadzenia operacji plastycznych. I tak zamierzal odwiedzic ja za kilka dni. Z wielu wzgledow byla to jednak najmniej pociagajaca ewentualnosc. Tom wolal nie mowic Lucy o czymkolwiek, dopoki istniala szansa, ze sie myli, a Anne-Marie byla naturalnym dzieckiem Palmerow. Oznaczalo to jednak koniecznosc uzyskania probek do badan bez ich wiedzy. Dom! - przypomnial sobie nagle Gordon. Zadbal o zabezpieczenie domu Lucy, czyli po prostu zabicie rozbitego okna deskami. Ale jeszcze nie zdolal sie tam wybrac, zeby posprzatac. Tamtej piekielnej nocy Lucy stracila wiele krwi - wyciekla z jej zyl i tetnic na podloge. Dzieki temu Gordon zyskiwal latwy dostep do zrodla potrzebnego mu materialu. Istniala tylko jedna przeszkoda: niektore plamy pochodzily od niego. Musial wiec poprosic Fairbrothera, by poddal badaniom kilka probek z podlogi, a takze zostawic troche swojej krwi w celu wykluczenia kontaminacji. Popatrzyl na zegarek - bylo tuz po polnocy. Zastanowil sie, czy poczekac do rana czy pojechac po probki juz teraz? Uznal, ze i tak nie zdola zasnac, wiec postanowil pojechac od razu. Gdy podjezdzal pod dom przy Menai View 7, pomyslal, ze wyglada na nie zamieszkany od lat, nie zas od zaledwie kilku tygodni. Wrazenie to potegowalo zabite deskami okno. Na murach nie pojawily sie nowe napisy, ale mech zaczynal porastac sciezke, po ktorej nikt ostatnio nie chodzil, a miedzy plytkami chodnikowymi pojawily sie chwasty. Tom wyjal kilka pojemnikow na probki laboratoryjne z walizeczki, ktora trzymal w samochodzie. Wzial tez pare rekawiczek chirurgicznych i pakiet sterylnych skalpeli. Istotne bylo, by nie skazil pobieranych probek przez zmieszanie ich ze soba lub kontakt ze skora. Gdy zatrzasnal drzwiczki samochodu, w sypialni sasiedniego domu uchylila sie zaslona. Tom nie spojrzal w tamta strone. Przeszedl szybko sciezka i otworzyl drzwi kluczem, ktory Lucy dala mu w szpitalu. Gdy zapalil swiatlo w holu, odzyly w nim wspomnienia pozaru. Zatrzymal sie na chwile, czujac sciskanie w gardle. W domu wciaz smierdzialo spalenizna. Staral sie o tym nie myslec. Zaczal ogladac podloge w miejscu, gdzie upadla Lucy. Znalazl cztery oddzielne plamy krwi. Ostroznie pobral probki - kazda innym skalpelem - i wlozyl do czterech pojemnikow, ktore nastepnie dokladnie zamknal. Nie czul sie na silach, by teraz sprzatac. Postanowil, ze zrobi to kiedy indziej. Gdy wrocil do siebie, od razu polozyl sie do lozka. Po chwili juz spal. Obudzil sie o siodmej i wyjrzal na port. Porywisty wiatr ustal, ale bylo bardzo zimno. Na cumach i takielunku jachtow w przystani widac bylo szron, przez co wygladaly jak dekoracje na weselnym torcie. Tom zdal sobie sprawe, ze i w mieszkaniu panuje przejmujacy ziab. Ogrzewanie znowu nie dzialalo. Zatarl rece i kilka razy uderzyl ramionami o klatke piersiowa, ale nadal bylo mu zimno. Wrocil do lozka i wlaczyl radio, by wysluchac wiadomosci. Uznal, ze nie ma sensu dzwonic na uniwersytet przed dziewiata. Zdolal dodzwonic sie do Fairbrothera za trzecim razem, dziesiec po dziewiatej. -Doktor Fairbrother? Mowi Tom Gordon. Rozmawialismy wczoraj. -Oczywiscie pamietam: Czym moge panu sluzyc? -Szczerze mowiac, chcialbym prosic o to samo, o co prosil pana profesor Thomas, i praktycznie z tego samego powodu. Chcialbym, aby przeprowadzil pan porownanie D.N.A. -Zanim skonczycie, bedziecie mieli baze danych D.N.A wszystkich mieszkancow Bangor - odparl Fairbrother, nie wydawal sie jednak zirytowany. -Naprawde bede bardzo wdzieczny, jesli mi pan pomoze - powiedzial Tom. -O ile probek panu chodzi? -Szesc, jest jednak pewien problem. Tylko dwie to konwencjonalne probki; cztery to zeskrobiny z plam krwi. - Tom przygryzl warge, czekajac na reakcje Fairbrothera. -Nie sadzi pan, ze lepiej byloby powierzyc te sprawe laboratorium kryminalistycznemu? -Wolalbym, by wykonano to w niezaleznej pracowni - oswiadczyl Tom. -No dobrze - zgodzil sie Fairbrother. - Niech pan je przywiezie. Zobacze, co sie da zrobic. Tom wydal przeciagle westchnienie ulgi i odlozyl sluchawke. Pozostawalo tylko odebrac probke od Frencha. *** Frencha nie bylo w policyjnym laboratorium, gdy Tom przyjechal po obiecana probke tkanki Anne-Marie. Kolega patologa powiedzial, ze dostal on nagle wezwanie, bo cos "porzadnie sie popieprzylo", zostawil jednak paczke dla Gordona. Tom otworzyl mala koperte z folii babelkowej i sprawdzil, czy jest w niej to, o co mu chodzilo. Wewnatrz znajdowal sie maly pojemnik z przejrzystego tworzywa sztucznego, zawierajacy centymetr szescienny tkanki. Na samoprzylepnej etykietce z boku zapisano czarnym markerem nazwisko Anne-Marie.Tom pojechal na Uniwersytet i wreczyl probke wraz z pozostalymi materialami Fairbrotherowi, ktory zanotowal szczegoly, starannie opisal tkanki, poslugujac sie wlasnym systemem i powiedzial, ze przeprowadzi testy najszybciej jak tylko mozliwe. O wpol do jedenastej Gordon byl juz z powrotem w Felinbach. Pod swoim domem zobaczyl ciemnoszare kombi. Dostrzegl trzy anteny na dachu i pomyslal, ze jest to samochod policji. Nie mylil sie. Gdy wysiadl z land-rovera, z drugiego wozu wylonili sie nadinspektor Davies i sierzant Walters. Zagrodzili mu droge; obaj mieli ponure miny. -Jakies problemy? - zapytal Tom z niepokojem. -Thomasie Gordon, aresztuje pana pod zarzutem zamordowania profesora Carwyna Arthura Thomasa. Tom oslupial. Nie wierzyl wlasnym uszom. -Ma pan prawo do odmowy zeznan. Wszystko, co pan powie... Gordon nie wiedzial, czy smiac sie czy plakac. Nagle dotarlo do niego, ze Thomas rzeczywiscie zostal zamordowany. -To ma o wiele wiecej sensu - powiedzial. Davies popatrzyl na niego, jakby sadzil, ze Gordon oszalal. -Przyznaje sie pan? - zapytal. -Niech pan nie plecie bzdur - odrzekl Tom, - Prosze wsiadac do samochodu. Droga do Caernarfon uplynela w calkowitej ciszy. Tom czul sie, jakby byl wcisniety miedzy dwa milczace roboty. Zrezygnowal z mozliwosci zadzwonienia po adwokata. Zamiast tego zatelefonowal do Mary. Spytala, czy chce, aby skontaktowala sie z prawnikiem. -Nic nie zrobilem - odpowiedzial. Zaprowadzono go do pokoju przesluchan, Davies wlaczyl magnetofon, przedstawil obecnych i pozwolil sobie na krotki usmiech zadowolenia, gdy siadal naprzeciwko Toma, - Zapewniam pana, doktorze, ze ulatwi pan sobie zycie, jesli powie nam pan wszystko. -Co mam mowic? Nie mam zielonego pojecia, o co chodzi. Myslalem, ze profesor zmarl z przyczyn naturalnych - tak mi przynajmniej powiedzial doktor French wczoraj wieczorem. -Rozmawial pan z Frenchem? - Tom uznal, ze potwierdzenie nie jest konieczne. Davies stwierdzil sarkastycznie: - Doktorzy trzymaja sie razem, co? Reka reke myje? No to posluchaj, synu: byles na tyle cwany, ze oglupiles kolezkow ze szpitala. Ale chlopcow z policyjnej toksykologii nie udalo ci sie wyprowadzic w pole. Azotan amylu - mowi ci to cos? -A powinno? -Wlasnie to znaleziono we krwi profesora. Zaaplikowano mu solidna porcje. Od azotanu amylu staje serce, ale jako lekarz na pewno o tym wiesz, prawda? - Davies nachylil sie nad stolem, az niemal zetknal sie twarza z Tomem. - Poniewaz to ty mu go podales! -A wiec tak to zrobil... - Powiedzial spokojnie Gordon. -Kto? - spytal nadinspektor, wyraznie bardziej zdenerwowany niz zainteresowany. -Czlowiek, ktory zabil profesora Thomasa, Mauricea Cleefa, a byc moze rowniez Anne-Marie Palmer. Davies nie wybuchnal smiechem. Zamiast tego odchylil sie w krzesle i popatrzyl na Gordona jak na okaz w zoo. Obrocil kilkakrotnie pioro nad stolem. -Co to za pierdoly? - zapytal w koncu. -Nie mialem racji, ze Thomas eksperymentowal z klonowaniem czlowieka - odrzekl Tom. - To nie on, ale czlonek jego zespolu, embriolog nazwiskiem Ranulph Dawes. Thomas musial zwietrzyc, co sie dzieje, i zaczal wlasne dochodzenie. -A co pana doprowadzilo do takiego wniosku? Gordon opowiedzial spokojnie o wszystkim, czego udalo mu sie dowiedziec. Z zadowoleniem stwierdzil, ze policjant traktuje jego slowa powaznie - tak przynajmniej sie wydawalo. -Niezla historia - stwierdzil Davies, gdy Tom skonczyl. - Ale czy to tylko historyjka, czy tez moze pan cokolwiek z tego udowodnic? -Bedzie to trudne - przyznal szczerze Tom. - Jak idiota probowalem zapewnic sobie pomoc Dawesa, kiedy jeszcze sadzilem, ze Thomas jest winny. Mial czas na usuniecie wszystkich sladow. Spisalem co prawda kody, ktorymi oznaczone byly plody w zamrazarce Thomasa, ale najwieksze znaczenie ma probka tkanki Anne-Marie Palmer, ktora dostarczyl mi French. Zawiozlem ja dzis rano do laboratorium na Uniwersytecie Walijskim, zeby przeprowadzono porownanie D.N.A. Na pewno okaze sie, ze Anne-Marie nie byla naturalnym dzieckiem Palmerow. -Laboratorium na uniwersytecie. -Poprosilem o porownanie tego samego naukowca, do ktorego zglosil sie Thomas, kiedy zaczal cos podejrzewac. Jest to calkowicie niezalezny ekspert w tej metodzie. Davies popatrzyl na Gordona jak sowa kontemplujaca kolacje, ale najwyrazniej uznal, ze kolejna konfrontacja nie ma w tej chwili sensu. -I co, jesli, potwierdza sie panskie przypuszczenia? W czym to nam pomoze? -W centrum sztucznego zaplodnienia musi byc rejestr, kto przeprowadzal zabiegi u poszczegolnych pacjentek. Jesli to Dawes wykonal wstrzykniecie srodplazmatyczne w przypadku Lucy Palmer, a okaze sie, ze Anne-Marie nie byla jej biologicznym dzieckiem, bedzie mial sie z czego tlumaczyc. Przy odrobinie szczescia zrozumie, ze gra skonczona, i wszystko wyspiewa. -A Bangor zdobedzie za rok Puchar Europy - mruknal Davies, ale do tego ograniczyl sie jego sarkazm. Odwrocil sie do Waltersa. - Lepiej to sprawdzmy. - Popatrzyl z powrotem na Toma i spytal: - Czy ten Dawes jest teraz w szpitalu? -Chyba tak - powiedzial Tom. - Pewnie wciaz sadzi, ze moim zdaniem, winny jest Thomas. No i uwaza, ze smierc profesora przypisano przyczynom naturalnym. Nie informowaliscie nikogo, ze to morderstwo? -Nie rozglaszalismy powszechnie tej informacji, ale powiadomilem doktora Troola, ze Thomas padl ofiara zbrodni - odrzekl Davies. - Dyrektor dzwoni tu co piec minut, bo martwi sie, ze kolejny skandal do reszty zniszczy renome szpitala. O malo sam nie dostal zawalu, kiedy przekazalem mu wyniki badan toksykologicznych. -Prosil go pan, by zachowal je dla siebie? -Trudno oczekiwac, ze bedzie to rozglaszal wszem i wobec, prawda? - zauwazyl nadinspektor. -Jesli Dawes sie o nich dowie, zwieje, gdzie pieprz rosnie. Jesli nie, zapewne uzna, ze juz nic mu nie grozi, a moze nawet, ze ma dosc dobra pozycje, by przejac po profesorze kierowanie centrum. -Jedziemy tam. Pan tez. -Czy to znaczy, ze nie jestem juz aresztowany? -Na razie. Ma pan te kody, o ktorych pan mowil? -Sa w portfelu. Pojechali nieoznakowanym samochodem. Tom i Davies siedzieli z tylu, a sierzant Walters i kierowca w cywilnym ubraniu zajmowali miejsca z przodu. Przez cala droge panowalo zupelne milczenie. Zawieszenie broni miedzy Daviesem i Gordonem nie okrzeplo jeszcze na tyle, by wdali sie w towarzyska pogawedke. Tom zaprowadzil policjantow do centrum sztucznego zaplodnienia. Korytarz byl pusty. Zaczeli zagladac do kolejnych pomieszczen. W pokoju socjalnym natkneli sie na cztery laborantki, ktore pily kawe i rozmawialy o czyms sciszonymi glosami. Zamilkly, gdy zobaczyly Gordona. -Czy zastalem doktora Dawesa? - spytal. -Nie widzialam go dzisiaj - odparla jasnowlosa dziewczyna. -O ktorej powinien byc? -Nie powiedzial - odparla, wzruszajac ramionami. - Chyba juz nikt nie wie, co ma robic i co sie dzieje. Tom pokiwal glowa i obejrzal sie przez ramie. -Ci panowie to policjanci. Chcielibysmy sie rozejrzec, jesli nie macie panie nic przeciwko temu. -Oczywiscie. Prosze dac znac, jezeli beda panowie czegos potrzebowali. Czy to prawda, ze profesor Thomas zostal zamordowany? Gordon znieruchomial. -Skad o tym wiecie? -Jedna z sekretarek przyniosla taka plotke - odpowiedziala dziewczyna. Tom odwrocil sie i popatrzyl na Daviesa, ktory wzruszyl ramionami. -Agencja Jedna Pani Drugiej Pani, szybsza niz przekaz satelitarny - rzekl. Do pokoju wszedl mezczyzna w grubych okularach z czarnymi oprawkami i koszulce polo pod bialym fartuchem. Na jego widok kobiety zerwaly sie z krzesel i ustawily w kolejke do mycia szklanek. -Jestem Michael Deans, naczelny laborant. W czym moge panom pomoc? Davies ponownie pozwolil mowic Tomowi, zapewne po to, by na razie nie rzucal sie w oczy oficjalny charakter obecnosci policjantow. Gordon wyjasnil, ze chca porozmawiac z Dawesem. -Jak rozumiem, nie pojawil sie dzisiaj? - spytal. -Przynajmniej do tej pory. Obawiam sie, ze nie wszystko jeszcze wrocilo do ladu. Jestesmy za bardzo wstrzasnieci. -To zupelnie zrozumiale - wyrazil wspolczucie Tom, majac nadzieje, ze Deans okaze sie im przydatny. - Mam tutaj kilka kodow, ktore podal mi profesor Thomas. Czy moglby pan ustalic, do ktorych pacjentek sie odnosza i kto wykonywal u tych pacjentek wstrzykniecie srodplazmatyczne? -Tak, oczywiscie... - Deans zawahal sie. - Potrzebuje jednak upowaznienia. Davies pokazal mu legitymacje. -To musi panu wystarczyc. Laborant zaczerpnal gleboko tchu, jakby nie byl pewien, czy powinien sie zgodzic. W koncu wzial od Toma kartke z kodami i powiedzial: -Prosze za mna. Przeszli do biura centrum. Laborant poprosil jedna z dwoch sekretarek o "niebieska ksiazke". Kobieta podniosla wzrok na trzech obcych mezczyzn, ale nic nie powiedziala. Otworzyla szuflade biurka, wyjela z niej notatnik w niebieskiej okladce i bez slowa podala go Deansowi. -Policja - powiedzial laborant tytulem wyjasnienia, po czym zaprowadzil pozostalych mezczyzn do glownego laboratorium. Deans wszedl do malego przeszklonego pomieszczenia na jego koncu, polozyl notatnik na biurku i zaczal szukac podanych przez Toma numerow. Znalazl wlasciwa strone, przesunal prawym palcem wskazujacym wzdluz lewej kolumny, az zatrzymal go mniej wiecej w jednej trzeciej wysokosci. - 2756A3... Maitland, bez imienia, plod z wadami wrodzonymi, poronienie czternastego lipca tysiac dziewiecset dziewiecdziesiatego osmego roku. Rodzice: Iris i Glyn Maitland, Ryder Close czternascie, Caernarfon.. Deans czekal, az sierzant Walters zapisze te dane. -Nastepny - powiedzial. - 275809... Bannister, bez imienia, plod z wadami wrodzonymi, poronienie dwudziestego trzeciego sierpnia tysiac dziewiecset dziewiecdziesiatego osmego roku. Rodzice: Robert i Beatrice Bannister, Fford Glyder siedem przez czternascie, Felinheli. 275882... Griffiths - Williams, bez imienia, plod z wadami wrodzonymi, poronienie trzeciego listopada tysiac dziewiecset dziewiecdziesiatego osmego roku. Rodzice: Trevor i Ann Griffiths - Williams, Moonstone Cottage, Beddlegert. -Jeszcze jeden - powiedzial Tom i podal Deansowi ostatni numer. Laborant zajrzal do ksiazki. - 275933... Anne-Marie Palmer, urodzona czternastego grudnia tysiac dziewiecset dziewiecdziesiatego osmego roku. Rodzice: John i Lucy Palmer, Menai View, Aberton, Felinbach. Powazne znieksztalcenia konczyn dolnych. Dziecko przezylo i zostalo wypisane do domu po korekcyjnym zabiegu chirurgicznym. -I co teraz? - zwrocil sie Davies do Toma. -Kto wykonywal zabiegi w tych czterech przypadkach? - spytal Gordon laboranta. -Wszystkie doktor Dawes - odpowiedzial Deans. -Jak pan mysli, czy plody o tych kodach maja zamrozone rodzenstwo? -To normalna praktyka. -Niech pan to sprawdzi, dobrze? Deans przeszedl do laboratorium. Zatrzymal sie przed jedna z zamrazarek, zdjal z haka na scianie pare dlugich rekawic i odsunal rygiel. Gdy podniosl wieko, w powietrzu rozeszly sie opary skroplonego azotu. Laborant wyjal ze srodka oszroniony stojak z rzedami probowek i przetarl go z przodu rekawica, by moc odczytac oznaczenia. Znalazl szukany rzad i przesunal wzdluz niego palcem wskazujacym. -Nie ma - stwierdzil. Tom i Davies popatrzyli po sobie. Deans zaczal szukac probowek z pozostalymi kodami. Okazalo sie, ze wszystkich brakowalo. -Zadne z nich nie ma rodzenstwa - stwierdzil. Tom odprowadzil Daviesa w kat laboratorium. -To wlasnie odkryl Thomas - powiedzial polglosem. - Napisal "nie ma rodzenstwa" na historii Anne-Marie Palmer. -To niczego nie dowodzi, prawda? - odparl nadinspektor. -Istotnie, ale dzieki temu Thomas wpadl na wlasciwy trop. Zwykle przy zabiegach wstrzykniecia srodplazmatycznego zapladnia sie kilka komorek jajowych i przechowuje sie je na wypadek, gdyby dana para zechciala miec wiecej dzieci. W przypadku klonowania bylo to niemozliwe. Dlatego wlasnie Thomas zaczal podejrzewac, ze te cztery ciaze stanowily rezultat klonowania. Dlatego tez zabral plody z patologii. Tylko jedna ciaza skonczyla sie urodzeniem zywego dziecka - Anne-Marie Palmer. Porownanie D.N.A z jej tkanki na pewno wykaze, ze nie byla dzieckiem Johna i Lucy. Gdy wracali do Deansa, Tom przypomnial sobie, ze wlasnie ten laborant zszedl z profesorem na patologie w dniu znikniecia ciala Megan Griffiths. Zapytal go o to. -Niewiele moge powiedziec - odparl Deans. - Jak juz mowilem panskim kolegom, kiedy mnie przesluchiwali, profesor Thomas nie wyjasnial, po co mu byly potrzebne te plody. Mocno sie scieli z doktorem Seppem, kiedy go o nie poprosil. Mysle, ze doktor Sepp mial wrazenie, ze profesor podwaza jego kompetencje, ale w koncu ustapil. Na pewno jednak sprzeczali sie dalej, kiedy zabralem plody na gore. -Profesor nie wrocil z panem? -Nie. Mialem wrazenie, ze beda sie o to klocili przez cale popoludnie. Kiedy odchodzilem, profesor juz byl spozniony na wazne spotkanie. Po drodze spotkalem Rana Dawesa; szedl mu o nim przypomniec. -Ran Dawes zszedl na patologie? - zapytal Tom z zaskoczeniem. - Nie wpisal sie do ksiazki odwiedzin. -Jak mowilem, poszedl tam tylko po to, zeby przypomniec profesorowi o spotkaniu. -Czy wiedzial pan wczesniej o tym spotkaniu, czy tez Dawes panu o nim powiedzial, kiedy sie spotkaliscie? - spytal Tom. -Dopiero Dawes mi o nim powiedzial. -Czy Ran Dawes wrocil do centrum z profesorem Thomasem? -Nie - odrzekl Deans po chwili zastanowienia. - Profesor wrocil dopiero po jakims czasie. Byl w paskudnym nastroju. Rana jednak z nim nie bylo. -Moze zapyta pan sekretarki, czy Thomas rzeczywiscie mial jakies spotkanie? A jesli tak, niech sprawdza o ktorej godzinie i z kim mial sie spotkac. -Dobrze. -Mysle, ze powinnismy odwiedzic doktora Dawesa - stwierdzil nadinspektor i zwrocil sie do laboranta: - Ma pan jego adres? -Na pewno jest w biurze. Przyniose go. Deans wrocil po kilku chwilach. -Prosze - powiedzial. - Ran wynajmuje dom w Aberlyn. Podal kartke z adresem Daviesowi. Nadinspektor zastanowil sie przez moment. -Moze bedzie lepiej, jesli pan do niego najpierw zadzwoni - rzekl w koncu. -Co mam powiedziec? -Prosze zapytac, czy przyjedzie dzisiaj do szpitala. Niech pan wymysli jakis powod. -Zadzwonie z biura - stwierdzil Deans. Davies skinal glowa Waltersowi, ktory zrozumial, iz ma towarzyszyc laborantowi. -I co pan o tym sadzi? - spytal nadinspektor Toma, gdy zostali sami. -Nie zdziwilbym sie, gdyby zwial - odparl Gordon. - Pewnie to zrobil, jesli uslyszal, ze policja juz wie, ze Thomas zostal zamordowany. -Moze tak byloby najlepiej - powiedzial z zaduma Davies. Tom popatrzyl pytajaco na niego. - Jesli zwial, to znaczy, ze jest wystraszony i wlasciwie rowna sie przyznaniu do winy. Bedzie bardziej sklonny wszystko wyspiewac, kiedy go zlapiemy - a na pewno do tego dojdzie. Jezeli jednak zachowa zimna krew i pojdzie w zaparte, ciezko bedzie mu cokolwiek udowodnic. -A jesli D.N.A Anne-Marie wykaze, ze nie byla dzieckiem Palmerow? -Moze po prostu twierdzic, ze to pomylka. Ze Lucy Palmer wszczepiono niewlasciwe jajo. Tom uznal, ze Davies ma racje. -A trudno zbadac D.N.A wszystkich mieszkancow hrabstwa, by stwierdzic, kogo wlasciwie klonowano - dodal. -Wlasnie. -Boze, nie sadzi pan chyba, ze uda mu sie z tego wykrecic? -Kilka podejrzanych kodow i problematyczne porownanie D.N.A martwego dziecka... Jak pan mysli? -Cholera - mruknal Tom. - Miejmy nadzieje, ze bedzie mowil. -Swiete slowa. -Nikt nie odbiera - powiedzial Deans, gdy wrocil. -A sekretarki twierdza, ze profesor Thomas nie mial tamtego popoludnia zadnego spotkania - dodal Walters. - Na pewno zmyslil to Dawes. -Miejmy nadzieje, ze robi teraz w gacie w jakims motelu przy M6 - burknal Davies. - Im bardziej jest przestraszony, tym lepiej. Nadinspektor stwierdzil, ze czas juz na nich. Deans poszedl z nimi do wyjscia. Na korytarzu mineli jedna z laborantek. Deans zatrzymal ja na chwile. -Dopelnij trzeci zbiornik cieklym azotem, dobrze, Karen? Musialem go otworzyc i troche chlodziwa wyparowalo. -Zrobi sie - odparla dziewczyna. Gdy dotarli do glownego wejscia, Davies zwrocil sie do Deansa. -Wolalbym, aby nie rozpowiadal pan o naszej wizycie. -Rozumiem - odrzekl laborant. - A jesli doktor Dawes sie pokaze? -Prosze nam natych... Daviesowi przerwal stlumiony krzyk, ktory dobiegl z laboratorium. Wszyscy odwrocili sie w tamta strone i zobaczyli, ze dziewczyna imieniem Karen stoi w drzwiach. Zdazyla zalozyc dlugie rekawice i plastykowy, zaslaniajacy cala twarz wizjer. Wyraznie sie chwiala. -Karen! O co chodzi? - zawolal Deans. - Czy cos sie stalo? Dziewczyna popatrzyla na niego bez slowa. Mimo wizjera widac bylo, ze jest blada jak sciana. Nagle zgiela sie wpol i zwymiotowala na plastykowa oslone. Deans rzucil sie ja podtrzymac, a nadinspektor i Gordon zawrocili do laboratorium. Z poczatku nie dostrzegli niczego niezwyklego. Dopiero po chwili Tom zauwazyl, ze ciezkie drzwi do magazynku z cieklym azotem sa uchylone. Wskazal je Daviesowi. Podeszli do drzwi. Tom pociagnal za rygiel. Otoczyla ich chmura pary. Gdy zrzedla, zobaczyli lezace za drzwiami cialo. Mimo krysztalow lodu na twarzy i we wlosach mozna bylo poznac, ze to Ran Dawes. -Chryste - jeknal Davies. - I co teraz? Tomowi zabraklo slow. *** Och, Bogu dzieki! - wykrzyknela Mary, gdy Tom do niej zadzwonil. - Czy to znaczy, ze cie wypuscili?-Coz, zdolalem ich przekonac, ze nie zamordowalem Carwyna Thomasa. -Ale profesor zostal zamordowany? -Wstrzyknieto mu azotan amylu. Najwidoczniej cierpial na lekka wiencowke, preparat wywolal wiec nadmierna reakcje i doszlo do zawalu serca. Sprytnie, prawda? Zbrodnia niemal doskonala. Ludzie z laboratorium kryminalistycznego okazali sie naprawde bystrzy, ze to wychwycili. Morderca uzyl troche za duzo azotanu. -Czy Dawes zostal aresztowany? -Pewnie w to nie uwierzysz - odparl Tom - ale Dawes nie zyje. -Masz racje, nie wierze ci - mruknela Mary. -Znalezlismy jego cialo w magazynku cieklego azotu w laboratorium. Musimy zaczekac na sekcje, zeby poznac prawdziwa przyczyne zgonu, ale wyglada na to, ze ktos go tam zamknal i Dawes zamarzl. -Boze, jest coraz gorzej. -Nie musisz mi tego mowic - westchnal Tom. - Ktora godzina? -Pare minut po trzeciej. Za pozno na lunch. Jadles cos? Tom odparl, ze nie. -Moze kupimy kilka kanapek i pojdziemy na spacer? Jestem pewna, ze odrobina swiezego powietrza dobrze ci zrobi, a poza tym bedziemy mogli porozmawiac. Tom podjechal pod dom Mary i przesiadl sie do jej samochodu. Lekarka kupila juz kanapki w miejscowej piekarni. -Jedzmy do Bodnant - zaproponowala. - Byles tam kiedys? - Tom pokrecil glowa. - To moj ulubiony ogrod. Jezdze tam, kiedy mam cos do przemyslenia. Lezy w dolinie Conwy, kilkanascie kilometrow od Llandudno. Wlasnie otwarto go po zimie, bede tam pierwszy raz w tym roku. Moze wzeszly juz rododendrony? Okazalo sie, ze bylo na nie troche za wczesnie, ale Tom i tak musial przyznac, ze ogrod jest cudowny. I cudownie bylo spacerowac po nim z Mary. W pewnym momencie Gordon usmiechnal sie do niej bez slowa. Pokiwala glowa, wiedzac, ze czuja to samo. Sezon dopiero sie zaczal i w ogrodzie bylo niewielu ludzi. Spacerowali po pustych alejkach, objeci ramionami i wydawalo sie to czyms najnaturalniejszym w swiecie. Dotarli wreszcie do osobliwej kamiennej budowli. Tom zapytal, co to takiego. -Nazywaja go "Poemat" - odrzekla Mary. - To grobowiec. -Nawet tutaj nie moge sie pozbyc mysli o smierci - szepnal Tom i ruszyli dalej, - Wydawalo mi sie, ze rozwiklalem cala sprawe, tymczasem niemal we wszystkim sie mylilem. -Wlacznie z niewinnoscia Johna Palmera? - spytala Mary. -Nie. John jest niewinny. Jestem tez nadal przekonany, ze smierc Anne-Marie miala zwiazek z tym, co dzialo sie w centrum sztucznego zaplodnienia. Jesli jednak chodzi o wszystko inne... -Oceniasz sie zbyt surowo. - Mary pogladzila go po dloni. -Bylem pewien, ze profesor jest winny. A okazalo sie, ze byl nie winowajca, lecz ofiara. - Tom potrzasnal glowa. - Niewybaczalna pomylka. -Nie jestes zawodowym detektywem, ale masz serce na wlasciwym miejscu - powiedziala Mary. - Robiles to, co uwazales za sluszne. Przynajmniej udalo ci sie naklonic policjantow, zeby nie siedzieli bezczynnie. Sprobuj myslec pozytywnie. Nawet oni po dwoch morderstwach zrozumieli, ze w centrum nie wszystko odbywalo sie zgodnie z prawem. Tom z wdziecznoscia scisnal ramie Mary. Poszli dalej. -Czym sie teraz najbardziej przejmujesz? - spytala. -Smiercia Dawesa - odrzekl, - Wydawalo mi sie, ze to on byl winny, i znalezlismy go martwego, tak jak Thomasa. -Ale nie znaczy to, ze byl niewinny jak profesor - stwierdzila Mary. -Racja - przyznal Tom. -Wszystko, co powiedziales o Dawesie, nadal sie zgadza, tak? -Chyba tak. -Skoro on tez zostal zamordowany, znaczy to, ze sprawa ma jeszcze jeden poziom. Musial w tym uczestniczyc ktos jeszcze. Dawes pewnie spanikowal, kiedy sie dowiedzial, ze policja uznala smierc Thomasa za morderstwo i trzeba bylo go uciszyc. Moze powinnismy wszystko przeanalizowac krok po kroku? Gordon skinal glowa. Mial nadzieje, ze Mary zdola wprowadzic lad i logike do sytuacji, ktora on uznawal za chaotyczna. Na chwile przerwali rozmowe, bo dotarli do drewnianego mostka nad spienionym wodospadem. -Dawes kilkakrotnie probowal klonowania czlowieka w osrodku sztucznego zaplodnienia - kontynuowala Mary, gdy szum wody ucichl za ich plecami. - Tylko jedna proba sie powiodla. Ale i ona nie zakonczyla sie calkowitym sukcesem - Anne-Marie Palmer przyszla na swiat z wadami wrodzonymi. Z kolei profesor Thomas zaczal w ktoryms momencie podejrzewac, co sie dzieje, i rozpoczal wlasne sledztwo. Tyle na tym zyskal, ze zostal zamordowany. Jak sadzisz - przez Dawesa? -Zapewne, ale nie mozemy wykluczyc czlowieka, ktory zamordowal Rana. -Czy da sie jakos powiazac Dawesa i Megan Griffiths? - spytala Mary. -Tak - odparl Tom. - Naczelny laborant centrum widzial, jak Dawes przyszedl na patologie tego dnia, kiedy zniklo jej cialo. Wymyslil na poczekaniu bajeczke, ze chcial przypomniec Thomasowi o waznym spotkaniu, ktorego w istocie nie bylo. Dawes pasuje rowniez do opisu Mauricea Cleefa. -Wyglada wiec na to, ze Dawes byl we wszystko zamieszany - uznala Mary. - Nie wiemy jednak, kogo probowal klonowac ani po co. -Oraz gdzie w tym wszystkim pasuje Megan Griffiths. -Nic nie przychodzi ci na mysl? Gordon pokrecil glowa. -Dziecko sklonowane i normalne. Moze ktos chcial przeprowadzic miedzy nimi jakies porownanie? - spekulowala Mary. -Po prostu nie wiem - wzruszyl ramionami Tom. Okrazyli do konca ogrod i przysiedli na gornym tarasie rozanym, skad roztaczal sie widok na wzgorza Snowdonii. Mary przytulila sie do Toma, bo zerwal sie zimny wiatr - Chcialabym, zeby wreszcie zaczela sie prawdziwa wiosna - powiedziala. - Nienawidze zmiany por roku. Jednego dnia jest wiosna, nastepnego zima, a trzeciego znow wiosna. Nie wiadomo, co jest grane. -Znam to uczucie - potwierdzil Tom. -Chodzmy juz, mam ochote na kawe. Pojechali do Betwsy - Coed, gdzie pozywili sie kawa i ciastkami w sali muzycznej hotelu "George". Deszcz bebnil o dach, Tom i Mary nie zwracali uwagi na pogode. Byli szczesliwi w swoim towarzystwie. -Co zamierzasz teraz zrobic? - spytala Mery. -Zaczekam na wyniki badania D.N.A Anne-Marie, zeby miec przynajmniej jeden konkretny dowod. Nadinspektor Davies obiecal, ze powiadomi mnie o wynikach sekcji Rana Dawesa. Wtedy zastanowimy sie, co dalej. -A wiec wreszcie odzywacie sie do siebie? -Na razie. -Wiesz; cos mi mowi, ze wszystkim kierowal ktos trzeci - powiedziala. -Dlaczego tak sadzisz? -Zwazywszy na to, co sie stalo, podejrzewam, ze Dawes zostal tylko zwerbowany do przeprowadzenia klonowania. -Zwerbowany? -Sam powiedziales, ze zajmowal idealne stanowisko, by cos takiego zrobic, mial tez odpowiednie doswiadczenie. Mysle, ze ktos mu zaplacil, i to pewnie mnostwo pieniedzy, aby przeprowadzil klonowanie na obstalunek, by sie tak wyrazic. -Wiesz, to dobry pomysl - przyznal Gordon. - Moze poprosze nadinspektora, zeby sprawdzil konto Dawesa. Moze wplynely na nie jakies wieksze sumy. -Robi sie ciemno. Powinnismy juz jechac. Wyszli z hotelu. Postanowili wrocic do Bangor gorska droga przez przelecz Llanberis. Mary zgodzila sie na propozycje Toma, ze to on bedzie prowadzil. Nie miala ochoty na manewrowanie w nocy po kretej trasie. -Nie spieszmy sie - powiedzial Gordon. - A moze jestes umowiona? -Nie - odparla. - Jesli sie pracuje na oddziale wypadkowym, trzeba zrezygnowac z zycia towarzyskiego. - Wsunela kasete do odtwarzacza pod deska rozdzielcza. Z glosnikow rozlegly sie dzwieki muzyki Mozarta. - Odpowiada ci? - spytala. -Idealnie. Mary zasnela po niecalych dziesieciu kilometrach, glowa opadla jej na ramie Toma. Przebudzila sie, kiedy Gordon wjezdzal na parking pod jej blokiem. -Och, strasznie cie przepraszam - wymamrotala; minela chwila, nim sie zorientowala, gdzie sa. - Bylam pewnie bardziej zmeczona, niz podejrzewalam. -Nie przepraszaj - odparl i ujal jej dlon. - To popoludnie sprawilo mi wiecej przyjemnosci niz cokolwiek od bardzo dawna. -Mnie tez - przyznala Mary. - Musisz wybrac sie ze mna do Bodnant, kiedy nastanie prawdziwa wiosna. -Na nic nie mam wiekszej ochoty - powiedzial. - Pracujesz jutro wieczorem? -Niestety. Dasz mi znac, jesli czegos sie dowiesz? -Oczywiscie. Tom pocalowal ja delikatnie.. -Czy to pocalunek na dobranoc? - spytala z usmiechem. -To zalezy od ciebie. -Moze... wejdziesz na kawe? -Bardzo chetnie. Tom wrocil do domu o wpol do dziesiatej rano. W mieszkaniu panowal ziab, ale tym razem nie zepsulo mu to humoru. Nucac pod nosem, pokrecil przy zegarze sterujacym i jak zwykle uruchomil pompe kopniakiem. Wlaczyl grzejnik elektryczny i nastawil czajnik, po czym sprawdzil automatyczna sekretarke. Nie bylo zadnych wiadomosci. O jedenastej zadzwonil nadinspektor i powiedzial, ze Dawes zostal zamordowany. Ktos zdzielil go czyms ciezkim w tyl glowy i dopiero potem zamknal w magazynku cieklego azotu. Tom podziekowal Daviesowi za przekazanie informacji. Czul jednak, ze policjant chce mu zakomunikowac cos jeszcze. Davies odchrzaknal pare razy, nim wreszcie stwierdzil; -Wiem, ze z poczatku sie nam nie ukladalo, ale naprawde cenie pana wklad w rozwiazanie tej sprawy, doktorze. Trudno ja uznac za typowe morderstwo. -Zdaje sobie sprawe, ze przez ostatnich kilka tygodni nieraz naprzykrzalem sie policji - odparl Tom. - Prosze mi to wybaczyc. Z satysfakcja pomoge we wszystkim, w czym tylko zdolam. -Dobrze. Coz, staramy sie ustalic, kto ostatni widzial Ranulpha Dawesa zywego. Najprawdopodobniej siedzial w centrum sztucznego zaplodnienia co najmniej do osmej. Widziala go jedna z sekretarek - przepisywala na komputerze prace magisterska swojego syna. Dawes powiedzial, ze chce porozmawiac z dyrektorem do spraw lecznictwa o przyszlosci centrum. Wciaz staral sie go znalezc, gdy sekretarka wychodzila. Nie zdazylismy jeszcze zapytac doktora Troola, czy Dawes sie z nim skontaktowal. -Ja zas czekam na wyniki badania D.N.A Anne-Marie - powiedzial Tom. -Beda nie wczesniej niz jutro. Zadzwonie, kiedy je otrzymam. Pozegnali sie i Gordon odlozyl sluchawke. Postanowil pojsc do wioski po zakupy. Na Main Street natknal sie na kilka grupek kobiet, ktore zaczynaly szeptac za jego plecami, jednak nikt nie zachowal sie wobec niego otwarcie nieprzychylnie. Pozdrowil kilku mieszkancow, a ci odpowiadali mu chlodno, lecz uprzejmie. Uznal, ze nie powinien liczyc na wiecej. Kupil poranna gazete w kiosku i drozdzowki w piekarni, po czym ruszyl w strone schodow prowadzacych do portu. Zanim do nich dotarl, na przystanku obok zatrzymal sie pietrowy autobus. Wysiadla z niego Ida Marsh - kobieta, ktora zatrula sie oparami. Wygladala na zdenerwowana. -Dzien dobry. Mam nadzieje, ze pani klient nie czyscil znowu mebli? - spytal uprzejmie Tom. -Dzien dobry, panie doktorze. Nie zauwazylam pana. Och, stalo sie cos znacznie gorszego. Biedak nie zyje, niech go Bog ma w swojej opiece. Podobno znaleziono go martwego w pracy. -To straszne - odparl Tom. - Co sie stalo? -Policja nic nie mowila. Dowiedzialam sie o tym od jego sasiadki. Biedny pan Dawis, byl z niego prawdziwy dzentelmen. -Dawis... - powtorzyl Tom. W glowie zapalilo mu sie ostrzegawcze swiatelko. Sprzataczka wymowila nazwisko inaczej, ale podejrzewal, ze w rzeczywistosci chodzilo o Dawesa. - Czy ten pan Dawis pracowal w Caernarfon? -Tak - odparla. - Dlaczego pan pyta? -W szpitalu? -Nie mam pojecia, czym sie zajmowal - stwierdzila Ida Marsh. - Chyba nigdy mi tego nie powiedzial. Niewiele rozmawialismy, zwykle go nie bylo, kiedy przychodzilam: Zostawial pieniadze na stoliku w holu. Ostatni raz widzialam go, kiedy zatrulam sie tymi oparami. Pamieta pan? -Oczywiscie - odrzekl Tom. Trudno mu bylo wyobrazic sobie Dawesa usuwajacego stara farbe z mebli, wiec swiatelko w jego glowie zaplonelo jeszcze jasniej. - Na pewno ma pani klucz do tego domu - dodal. -Tak - potwierdzila ostroznie sprzataczka. -Moglaby mi pani go dac? -Nie wiem, czy mam prawo. -Dopilnuje, zeby dostala go policja - zapewnil ja Tom. - Beda wiedzieli, co z nim zrobic. -Coz, dzieki temu ja nie bede musiala sie o to martwic. Prosze mi wierzyc, doktorze, smierc pana Dawisa bardzo mnie zmartwila. -Przydalaby sie pani filizanka herbaty - powiedzial Tom. - Odprowadze pania. Nie zwazajac na protesty pani Marsh - na tyle slabe, ze widac bylo, iz jest zadowolona z jego propozycji - Gordon towarzyszyl jej w drodze do domu. Na ich widok maz sprzataczki wyszedl zobaczyc, co sie dzieje. -Pana zona przezyla spory wstrzas - wyjasnil Tom. - Mysle, ze przyda sie jej mocna, slodka herbata. Idac z powrotem w strone Main Street, zastanawial sie, czym zajmowal sie Dawes. Co moglo doprowadzic do nagromadzenia sie toksycznych oparow? Przeciez mieszkal w wynajetym, umeblowanym domu, nie mogl wiec reperowac na wlasna reke mebli, nawet jesli lubil majsterkowac. Rysowala sie intrygujaca mozliwosc, ze przeprowadzal jakies eksperymenty. Czyzby cos, co wiazalo sie z klonowaniem i czego nie mogl robic w centrum? Tom podejrzewal, ze policja przeszuka dom, ale nie od razu. Teraz ustalano, co robil Dawes w ostatnich dniach zycia. A moze by tam zajrzec? Wiedzial, ze nie powinien nawet o tym myslec - Davies wscieklby sie, gdyby sie o tym dowiedzial. Pokusa okazala sie jednak zbyt silna. Tom wsiadl do land-rovera i pojechal do Aberlyn. Felinbach dzielilo od Aberlyn zaledwie siedem kilometrow, lecz Gordon rzadko tam bywal. Niewielka wioska podobnie jak Felinbach, lezala nad brzegiem ciesniny Menai, na wysokosci wyspy Anglesey. Prowadzila do niej waska jednopasmowa droga, odchodzaca od glownej szosy. Tomowi nie dopisalo szczescie, poltora kilometra przed Aberlyn natknal sie na jadacy z przeciwka ciagnik. Musial cofnac samochod niemal trzysta metrow, nim zdolal zjechac na lesna przecinke. Kierowca ciagnika minal go bez jakiegokolwiek gestu podziekowania. -Chromol sie, facet - mruknal Gordon. Dotarl do wioski, nie napotykajac juz na zadne pojazdy. Zaparkowal land-rovera z dala od domow, na lupkowej zatoczce, z ktorej mozna bylo zejsc na brzeg. W polnocnej Walii samochody tej marki sa tak powszechne, ze praktycznie niewidzialne. Stanowia standardowy srodek transportu owczarzy, czesto posluguja sie nimi rowniez amatorzy wspinaczki gorskiej i sluzby ratunkowe, nie wspominajac o zakladzie energetycznym i strazy przybrzeznej. Tom byl wiec pewny, ze jego woz nie zwroci niczyjej uwagi. Wyjal klucz i odczytal adres na tabliczce: Beach Road 13. Wbrew nazwie, ulica znajdowala sie daleko od nabrzeza. Budynek oznaczony numerem trzynastym byl obszerna wiktorianska willa z piaskowca. Lata swietnosci miala juz za soba: ogrod byl zaniedbany, a dachowi przydalaby sie reperacja. Mimo to wygladal dosc solidnie i stylowo. Gordon najpierw obszedl dom i sprawdzil, czy nie jest obserwowany przez sasiadow - wolal zachowac swoja wizyte w tajemnicy. Spostrzegl, ze od strony slepej sciany sasiedniego domu w ogrodzeniu znajduje sie boczna furtka. Postanowil z niej skorzystac. Byl pewny, ze jeden z trzech kluczy pasuje do tylnego, rowniez niewidocznego z sasiedztwa wejscia. Mial szczescie - zdolal uchylic furtke, spychajac spietrzone za nia suche liscie i smiecie. Przez chwile stal pod murem i wchlanial posepna atmosfere tego miejsca. Podszedl do kuchennych drzwi. Pasowal do nich najdluzszy z kluczy. Otworzyly sie z cichym skrzypieniem. Tom wszedl do srodka. Poczul won wilgoci i starych dywanow Zorientowal sie, ze pani Marsh dzis tu nie sprzatala. W zlewie lezaly brudne naczynia, a kolo niego stal karton platkow sniadaniowych. Na tylnej stronie opakowania widniala informacja o akcji promocyjnej: kto zbierze odpowiednia liczbe kuponow, otrzyma doplate do biletow lotniczych do Paryza. -Chyba sie tam nie wybierzesz, Ran - mruknal Tom. Zaczal obchodzic pokoje na parterze. Nie wiedzial dokladnie, czego szuka, rozgladal sie za czymkolwiek, co odbiegalo od normy. *** Bylo wyraznie widac, ze Dawes korzystal tylko z trzech pomieszczen na parterze: kuchni, malego gabinetu i wielkiego pokoju z wykuszowym oknem, ktory pelnil role salonu, o czym swiadczyl przenosny telewizor oraz rozmaite ksiazki i magazyny. W pozostalych trzech pokojach Tom nie znalazl jakichkolwiek osobistych przedmiotow, co sugerowalo, ze embriolog do nich nie zagladal. Dlaczego wiec wynajal tak duzy dom? - zastanawial sie Gordon.Musial sie tu czuc jak w wiktorianskim muzeum. Na starym pianinie stala nawet wypchana sowa pod szklanym kloszem. Tom nie znalazl zadnych mebli, z ktorych ostatnio usuwano by lakier - ale tez sie tego nie spodziewal. Wrocil do gabinetu i usiadl za debowym biurkiem o dwupoziomowym blacie. Na frontowej plycie byla wyryta jablon, po bokach znajdowaly sie dwie glebokie szuflady z mosieznymi uchwytami. Gordon wysunal obydwie. Czul sie nieswojo, podobnie jak przy przegladaniu rzeczy osobistych Thomasa w szpitalu, ale powtarzal sobie, ze tym razem nie ma to istotnego znaczenia. Dawes przeciez nie zyl. Zauwazyl list z godlem banku Barclays i przypomnial sobie sugestie Mary, iz Dawes byl raczej zwerbowanym pomocnikiem, a nie inicjatorem klonowania. Zajrzal do koperty. Byl w niej wyciag za luty z konta na nazwisko Ranulph Joseph Dawes. Koncowe saldo wynosilo 740, 16 funta. Tom przejrzal liste operacji za caly miesiac; nie rzucilo mu sie w oczy nic niezwyklego. Najwieksza wplata wynosila 1511,34 funta - zapewne byla to pensja za ubiegly miesiac. Najwieksza wyplata bylo 500 funtow, przelanych na konto kobiety z Felinbach, od ktorej Dawes wynajmowal dom. Tom uznal, ze to spora suma, lecz zupelnie rozsadna, zwazywszy na rozmiary domu. Schowal wyciag do szuflady i zaczal szukac dalej jakichs innych dokumentow dotyczacych finansow embriologa. Znalazl rachunek karty kredytowej Visa i przejrzal kolejne pozycje. Nic nadzwyczajnego: benzyna, nielicencjonowany sklep z alkoholem, benzyna, Interflora, benzyna, sklep w Llandudno. Laczna suma zakupow wynosila 136,27 funta. Tom mial juz schowac rachunek do szuflady, gdy spostrzegl cyfry na gorze strony. Z przedostatniego miesiaca przeniesiono kwote 2725,14 funta, lecz siedemnastego ubieglego miesiaca Dawes splacil caly debet. Tom uznal to za interesujace. Embriolog na pewno nie uregulowal naleznosci z rachunku biezacego - przynajmniej nie z tego w banku Barclays. Moze Dawes mial inne konto? Moze nawet kilka? Tom przeszukal dokladnie wszystkie szuflady, ale znalazl tylko rachunek za elektrycznosc i plastykowy portfelik z rachunkami za telefon komorkowy. Przypomnial sobie miejsce, w ktorym znalazl klucz w laboratorium Thomasa. Zajrzal pod blat, nie poszczescilo mu sie jednak po raz drugi. Dawes mieszkal sam i caly dzien byl w pracy, mozna wiec bylo sie spodziewac, ze chcial ukryc rzeczy cenne lub nielegalne. Pozostawalo tylko pytanie: gdzie. Podczas obchodu domu Gordon nie zauwazyl sejfu, ale moze byl on ukryty. Postanowil najpierw sprawdzic najbardziej typowe miejsca: za, pod i nad sprzetami. Dom mial centralne ogrzewanie, skladajace sie z zelaznych kaloryferow starego typu i rur o grubym przekroju. Tom zajrzal za dwa grzejniki w gabinecie, uznawszy to za prawdopodobna kryjowke. Niczego nie znalazl, zauwazyl jednak szmate wetknieta w dziure w podlodze przy zaworze kaloryfera pod oknem. Czujac dreszcz podniecenia, pochylil sie i wyciagnal szmate. Dziura byla wystarczajaco duza, by wlozyc do niej reke. Tom rozpostarl palce, szukajac, czy niczego w niej nie schowano. Z rozczarowaniem stwierdzil, ze to tylko otwor na wylot, a nie kryjowka. Przykucnal nad dziura i staral sie zajrzec do niej tak, by nie zaslaniac sobie swiatla. Gdy sie pochylil, wciagnal w pluca palace opary. Przetoczyl sie po podlodze, krztuszac sie i prychajac. Dobrnal do kuchennego wyjscia i otworzyl je, by zaczerpnac swiezego powietrza. Kiedy ochlonal na tyle, by moc znowu jasno myslec, dotarlo do niego, ze natknal sie na te same opary, ktore spowodowaly omdlenie pani Marsh. Rozpoznal zapach. Identyczny czul w kostnicy Ysbyty Gwynedd, gdy dokonywano sekcji Anne-Marie Palmer. Byla to won kwasu solnego. Tom wrocil do gabinetu Dawesa. Wcisnal szmate z powrotem w dziure w podlodze i otworzyl okno, zeby pozbyc sie resztek odoru. Potem osunal sie na fotel za biurkiem i przez kilka chwil zastanawial sie, co robic dalej. Byl calkowicie pewny zrodla smrodu - won dochodzila z piwnicy. Ida Marsh musiala wyciagnac szmate z podlogi podczas sprzatania i podobnie jak on nawdychala sie oparow. Gordon postanowil zejsc na dol i sprawdzic, co sie tam krylo. Po krotkich poszukiwaniach znalazl drzwi do piwnicy w malej spizarce przy kuchni. Nie zdziwil sie, gdy okazaly sie zamkniete, ani gdy stwierdzil, ze nigdzie nie widac klucza. Wydawaly sie jednak niezbyt mocne; poruszyly sie we framudze, kiedy Tom szarpnal za klamke. Doszedl do wniosku, ze ma trzy wyjscia: dalej szukac klucza, zrezygnowac z poszukiwan i zasugerowac policji, by dokonala rewizji, lub po prostu wywazyc drzwi. Wybral ostatnia mozliwosc. Po trzecim uderzeniu drzwi wyskoczyly z futryny i z impetem odbily sie od sciany piwnicy. Tom namacal staromodny mosiezny kontakt, wlaczyl swiatlo i przystanal na szczycie schodow. Nadal czul zapach kwasu, jednak o wiele slabszy niz przy dziurze w podlodze. Zszedl powoli na dol, dajac oczom czas na przyzwyczajenie sie do polmroku - cala spora piwnice oswietlala tylko jedna slaba zarowka. Wyrazny na gorze zapaszek wilgoci, na dole byl jeszcze intensywniejszy. Mieszal sie z wonia starego drewna schodow i oczywiscie z oparami kwasu. Tom wyjal z kieszeni kilka chusteczek higienicznych i zakryl nimi nos. Ruszyl w strone miejsca polozonego bezposrednio pod kaloryferem na gorze. Bylo ciemne, bo znajdowalo sie w sporej odleglosci od zarowki. Gdy Tom podszedl blizej, dostrzegl jednak lawe, na ktorej staly dwie nowoczesne lampy. Wlaczyl je; w mroku pojawila sie wysepka swiatla. Kolo lawy znajdowal sie ciezki porcelanowy zlew, ustawiony na rusztowaniu zbitym z deszczulek. I przykryty plachta z polistyrenu. Bylo oczywiste, ze wlasnie tu Dawes trzymal kwas. Tom na chwile oderwal chusteczki od twarzy, by sprawdzic stezenie oparow Ze zdziwieniem stwierdzil, ze smrod jest o wiele slabszy, niz podejrzewal. Plachta, choc lekka, najwyrazniej dobrze blokowala wyziewy. Powstawalo jednak pytanie, dlaczego byly tak silne na gorze. Odpowiedz pojawila sie sama. Z zewnatrz wniknal do piwnicy powiew wiatru. Okazalo sie, ze w murze pod zlewem znajduje sie wywietrznik - prosta zelazna kratka. Wiatr wpadal przez nia, unoszac nieco plachte. Nic dziwnego, ze wydostajace sie ze zlewu opary wzbijaly sie prosto pod dziure w suficie. Zarowno Tom, jak i Ida Marsh nie mieli szczescia - znalezli sie nad nia w chwili, gdy pojawil sie przeciag. W piwnicy rowniez nie bylo sladow usuwania lakieru z mebli, ale Gordon dostrzegl rozne narzedzia nad lawa. Zastanawial sie, czy mimo wszystko nie mylil sie w ocenie Dawesa. Wielu przedstawicieli wolnych zawodow znajdowalo przyjemnosc w stolarce. Tom skierowal swiatlo jednej z lamp w gore. Krew zastygla mu w zylach, gdy zobaczyl, ze nie sa to narzedzia stolarskie, ale instrumenty sekcyjne: kilka nozy i pila do kosci. Miedzy zebami pily nadal tkwily resztki tkanki. Tom uswiadomil sobie, ze wlasnie tu Ranulph Dawes probowal rozpuscic cialo Anne-Marie w kwasie. -Och, Chryste - jeknal, wyobrazajac sobie te potworna scene. Przycisnal chusteczki do ust, tym razem bardziej po to, by powstrzymac wymioty. Rozgladal sie dalej. Obok zlewu z kwasem na scianie wisial gruby fartuch. Tom domyslil sie, ze Dawes mial go na sobie podczas koszmarnego zabiegu. -Skurwysyn! - mruknal. Cofnal sie i przysiadl na schodach. W jego myslach zapanowal zamet. Wzdrygal sie ze zgrozy i odrazy, ale cos mu podpowiadalo, ze wyciaga bledne wnioski. Wreszcie zrozumial. Dawes byl profesjonalista, a nie amatorem. Gdyby chcial usunac cialo Anne-Marie przez rozpuszczenie go w kwasie, na pewno by mu sie to udalo i nie musialby uciekac sie do innego sposobu. Watpliwe tez, by uzyl w tym celu kwasu solnego - istnialy inne, o wiele skuteczniejsze. No i do czego byly mu narzedzia chirurgiczne? Ciala Anne-Marie nie probowano przeciez pocwiartowac. Pytan bez odpowiedzi bylo stanowczo za duzo. Poszczegolne kawalki wydawaly sie pasowac do siebie, ale caly obraz razil dysharmonia. Tom czul, ze popelnia fatalna omylke w ocenie sytuacji. Podszedl do lawy i stanal nad nia. Popatrzyl na instrumenty, nastepnie przeniosl wzrok na zlew z kwasem. Przycisnal chusteczki do ust i podnioslszy plachte, z napieciem przygladal sie parujacej cieczy. Zamrugal, by zwilzyc twardowki. Zdawal sobie sprawe, ze powinien zalozyc okulary lub wizjer, ale nimi nie dysponowal. Z ulga stwierdzil, ze kwas jest dosc przejrzysty. Zastanawial sie, czy Dawes go nie zmienil po "nieudanej" probie. Mial juz przykryc zlew z powrotem, gdy dostrzegl na dnie bialawy obiekt. Byl podobny do patyka, ale Tom instynktownie wyczul, ze to kosc. Zrazu pomyslal, ze Dawes ja przegapil, po chwili jednak przypomnial sobie, ze choc cialo Anne-Marie nosilo powazne obrazenia od kwasu, szkielet nie ulegl uszkodzeniom. Gordon obejrzal boczne scianki i popatrzyl pod spod, az wreszcie dostrzegl to, czego szukal: kleszcze z dlugimi raczkami. Trudno bylo manewrowac kleszczami jedna reka, druga przyciskajac chusteczki do twarzy. Po kilku daremnych probach Tom zdolal jednak wyjac kosc. Oczy mu lzawily, a pluca pekaly od powstrzymywania oddechu. Przerzucil kosc do zwyklego zlewu pod sciana po prawej stronie. Splukal kwas i wzial ja do reki. Postanowil, ze obejrzy ja przy lepszym swietle, w ogrodzie. Chcial odetchnac swiezym powietrzem, ale mial tez inny powod. Stanal pod kuchennymi drzwiami i przesunal palcami po gladkiej, bialej kosci. Bez trudu zorientowal sie, skad pochodzi, rodzilo to jednak nowe, calkowicie dezorientujace pytanie. Trzymal w dloniach kosc piszczelowa malego dziecka. Klopot polegal na tym, ze Anne-Marie nie miala nog - wiec kosc nie mogla pochodzic od niej. Tom zaczal krazyc po ogrodzie, starajac sie wyjasnic te nowa zagadke. Mial uczucie, ze gra w trojwymiarowe szachy z Bogiem... mimo wszystko czul uniesienie, a nie desperacje. Wiedzial, ze jest coraz blizej prawdy. Zebral juz wlasciwe elementy, poukladal je tylko w nieprawidlowym porzadku. Skoro dziecko, ktore wrzucono do zlewu z kwasem, mialo nogi, nie mogla nim byc Anne-Marie Palmer... A zatem kto? Och, Chryste Panie! - zawolal w duchu Tom. Byla to Megan Griffiths. Nagle zrozumial, co sie stalo. To Megan wrzucono do kwasu; a nie Anne-Marie. Cialo Megan okaleczono tak, by wydawalo sie, ze byla to Anne-Marie Palmer! Obcieto jej nogi pila, ktora wisiala teraz na scianie, a nastepnie znieksztalcono zwloki. Specjalna uwage poswiecono nogom, by nie zostaly slady niedawnej amputacji. Wszystko to zrobiono po to, by cialo zostalo uznane za szczatki Anne-Marie Palmer. Dlaczego? Poniewaz po "odnalezieniu" ciala Anne-Marie nikt jej juz nie szukal. Tom zastanawial sie wczesniej nad trudnosciami, jakie rodzilo odebranie sklonowanego dziecka kochajacym je "rodzicom". Porwanie wydalo mu sie wtedy zbyt ryzykowne, a zaden inny pomysl nie przyszedl mu do glowy. Jednak Dawes - albo czlowiek, ktory byl jego wspolnikiem - wymyslil skuteczne rozwiazanie. Anne-Marie rzeczywiscie porwano, ale aby doprowadzic do przerwania poszukiwan, upodobniono do niej cialo martwej dziewczynki i podrzucono je w ogrodzie Palmerow. Nie widzac jakiegokolwiek sensownego powodu porwania kalekiego dziecka, policja poszla po linii najmniejszego oporu - niewatpliwie zgodnie z oczekiwaniami porywaczy - i zaczela podejrzewac rodzicow. Po rozkopaniu ogrodu znaleziono to, czego sie spodziewano: male, beznogie cialko. Sprawa zamknieta. Ojciec dziecka przyznal sie nawet do zbrodni. Dla porywaczy bylo to pewnie mile zaskoczenie - pomyslal Tom. Choc nawet bez tego poszukiwania Anne-Marie zostalyby odwolane. Ludziom, ktorym powiodlo sie klonowanie, udalo sie tez zdobyc urodzone w jego wyniku dziecko. Toma przeniknelo dziwne uczucie, mieszanina odrazy i podziwu. Koszmarny plan niemal go zahipnotyzowal swoja elegancja. Ktokolwiek obmyslil te intryge, byl w tym samym stopniu zdeprawowany i blyskotliwy. Wszystkie elementy ukladanki zaczely do siebie pasowac. Nawet to, ze wybrano kwas solny, wydawalo sie zrozumiale. Porywacze wiedzieli, ze John Palmer ma do niego dostep w szkolnym laboratorium, i mieli nadzieje, iz policja zwroci na to uwage? Tom wrocil do piwnicy rozejrzec sie po raz ostatni. Wiedzial, ze resztki tkanek spomiedzy zabkow pily zostana poddane ekspertyzie kryminalistycznej, Nie mial watpliwosci, jakie beda jej wyniki. D.N.A okaze sie identyczne jak u ciala znalezionego w ogrodzie, ale porownanie z D.N.A obojga Palmerow wypadnie negatywnie. Nie dlatego, ze Anne-Marie nie byla ich biologicznym dzieckiem. Dlatego, ze nie byla to w ogole Anne-Marie! Carwyn Thomas tez musial sie tego domyslic, gdy Fairbrother przekazal mu wyniki porownania D.N.A. Fakt, iz wymknelo sie mu wowczas nazwisko Megan Griffiths, swiadczyl, ze zrozumial powod kradziezy ofiary zespolu smierci noworodkow. Teraz trzeba znalezc odpowiedz na dwa bardzo wazne pytania. Czyim klonem byla Anne-Marie? I po co to zrobiono? Tom zastanawial sie nad tym, ale nic nie przychodzilo mu do glowy. Nagle uswiadomil sobie cos, co bylo o wiele wazniejsze: Anne-Marie Palmer mogla wciaz zyc! *** Tom mial wrazenie, ze jest swiadkiem greckiej tragedii, tak zawiklanej, ze do jej rozwiazania niezbedny jest deus ex machina. Nie odczuwal nawet satysfakcji, ze zdolal udowodnic niewinnosc Johna Palmera. Wychodzace na jaw fakty zacmiewaly radosc mrocznymi przeczuciami.Ze smutkiem myslal o chwili, gdy powie Lucy i Johnowi, ze Anne-Marie wedle scislych biologicznych kryteriow nie byla ich corka. Nie mogl tez wykluczyc, ze dziewczynka wciaz zyje. Wszystko zalezalo od powodu, dla ktorego ja sklonowano. Przypomnial sobie slowa amerykanskiego naukowca na sympozjum: rezultatem udanego klonowania, przeprowadzonego z jakiegokolwiek powodu, jest urodzenie sie dziecka. Jesli Anne-Marie miala byc dostarczycielka organow do przeszczepow, mogla juz nie zyc. Dreczylo go pytanie, czy Lucy kiedykolwiek zdolalaby dojsc do siebie, gdyby poznala tak potworna prawde. Ale cel klonowania mogl byc inny. A zeby poznac motywy, trzeba najpierw ustalic zleceniodawce Dawesa. Tom uznal, ze najwieksza na to szanse daje dalsze badanie finansow embriologa. Skoro Dawesowi za to zaplacono, musial pozostac jakis slad: w postaci gotowki lub wplaty na konto bankowe. Gordon postanowil jeszcze raz przeszukac wszystkie pokoje. Poza lazienka Dawes korzystal tylko z jednego pomieszczenia na gorze - duzej sypialni, z ktorej okna rozposcieral sie widok na ciesnine Menai. Staromodne podwojne loze z orzechowym zaglowkiem bylo niezascielone, a wpadajaca do srodka szara poswiata nie przydawala pokojowi atrakcyjnosci. Tom przejrzal wszystkie szuflady w sypialni i dwie szafy. W szafce przy lozku znalazl lektury do poduszki. Byly to glownie katalogi i pisma ilustrowane, poswiecone przede wszystkim samochodom, ale znalazlo sie wsrod nich kilka folderow biur podrozy. Gordon w pierwszej chwili uznal je za niewazne, lecz po chwili przyszla mu do glowy nowa mysl i przejrzal ponownie. Jego podejrzliwosc zostala nagrodzona - niektore reklamy zakreslono markerem. O ile mozna bylo wywnioskowac, Dawes mial ochote na nowego jaguara klasy S oraz wczasy na Karaibach. Takie zachcianki trudno sfinansowac z pensji. Niestety, nigdzie nie bylo sladow, w jaki sposob embriolog zamierzal zaplacic za te luksusy. W jednym z katalogow Tom znalazl interesujaca zakladke - broszure reklamowa prywatnej kliniki w Paryzu. Przyszlo mu do glowy, ze Dawesowi zaoferowano tam prace, i na wszelki wypadek wsunal broszure do kieszeni. Na koniec Gordon zajrzal do lazienki - ostatniego nie przeszukanego pomieszczenia. Ciemne niebiosa postanowily wreszcie lunac woda. Deszcz zabebnil o okno nad wanna w chwili, gdy Tom zagladal do szafek nad lustrem i pod zlewem. Niczego tam nie znalazl. Podniosl pokrywe kosza na brudna bielizne - byl pusty. Wanna, zelazne wiktorianskie monstrum z oblazaca emalia i stopkami w ksztalcie morskich muszli, nie byla obudowana, wiec Tom przykleknal i wsunal reke pod spod tak daleko, jak tylko sie dalo. Natrafil jedynie na pajeczyny i platy emalii. Wyprostowal sie i pociagnal za lancuch spluczki - bez zadnej uzasadnionej przyczyny z wyjatkiem tej, iz obecnie rzadko widuje sie gornopluki. Tom przypomnial sobie, ze w filmach czesto uzywano ich jako kryjowki, zwykle na bron i narkotyki. Popatrzyl na zbiornik z wygrawerowanym z frontu napisem "Gates, Pat. Pending" i pomyslal, ze nie zaszkodzi zajrzec do srodka. Przyciagnal ciezki kosz na bielizne i stanal na nim. Wciaz byl za nisko, by zajrzec do zbiornika, zdolal jednak wlozyc do niego reke. Powiodl palcami po zimnej powierzchni. Byla mokra i chropowata jak nadbrzezna skala w czasie odplywu. Gdy nacisnal na dzwignie, zawor zazgrzytal, ale poza tym spluczka dzialala bez zastrzezen. Na srodku tylnej scianki zbiornika Gordon wymacal plastykowa torebke. Oderwal ja silnym szarpnieciem. Byla to ksiazeczka oszczednosciowa, zafoliowana jak wedlina w sklepach miesnych. Los przynajmniej raz okazal sie dla Toma laskawy. Gordon zszedl z kosza, wytarl rece i rozdarl folie. Ksiazeczka oszczednosciowa zostala wystawiona przez Ogolno narodowe Towarzystwo Budowlane. Rachunek figurowal na nazwisko Dawesa; znajdowalo sie na nim 197000 funtow. W ksiazeczce odnotowano tylko trzy operacje - wplate 50000 funtow w grudniu ubieglego roku i 150000 przed czterema tygodniami. Ostatnia pozycja byla wyplata 3000 funtow tydzien pozniej. Tom domyslil sie, ze posluzyla ona do uregulowania naleznosci z karty Visa. Zorientowal sie rowniez, ze pierwsza wplata nastapila po urodzeniu sie Anne-Marie, a druga - po jej porwaniu. Nadszedl czas na powiadomienie policji - instytucji zdolnej ustalic, skad wziely sie pieniadze na rachunku. Tom schodzil na dol z uczuciem zadowolenia z siebie, ale nie trwalo ono dlugo. Gdy zostaly mu jeszcze trzy stopnie, stwierdzil, ze mierza w niego blizniacze lufy dubeltowki. Bron trzymal chudy, ponury mezczyzna z przygarbionymi ramionami. Wygladal, jakby rzadko sie usmiechal przez ostatnich trzydziesci lat. Ubrany byl w kurtke z impregnowanej bawelny, przez ramie mial przerzucona mysliwska torbe. U jego stop siedzial owczarek szkocki, ktory najwyrazniej rwal sie do dzialania, wstrzymywal sie jednak, czekajac na rozkaz pana. Tom usmiechnal sie, aby w ten sposob wyrazic, ze jest niegrozny. Powoli podniosl rece do gory - chcial rozladowac sytuacje, zanim wskutek przypadku lub nieporozumienia w jego klatce piersiowej pojawi sie dziura po srucie. -Nie slyszalem, jak pan wszedl - osmielil sie powiedziec. Mezczyzna dal mu znak, by przeszedl do kuchni. Tom spelnil polecenie: -Chyba sie nie znamy - rzekl, gdy sie zatrzymal. Jestem doktor Tom Gordon z Felinbach. -Gowno prawda - warknal mezczyzna. - Skubany zlodziej. -Naprawde jestem lekarzem - zapewnil go Gordon. -No a jak tam pacjent? - rzucil szyderczo mezczyzna. -Doktor Dawes nie zyje - odparl Tom i pomyslal, ze w tych okolicznosciach brzmi to idiotycznie. -Zgadza sie, do cholery, i nie umarl tutaj! Biedak jeszcze nie ostygl w grobie, a takie szumowiny jak ty juz sie zbiegaja jak stado cholernych hien. -Niech pan poslucha, naprawde jestem lekarzem. Nie przyszedlem niczego krasc - Tom zaczynal miec juz tego serdecznie dosyc. -Co tam trzymasz w lapie? - spytal z naciskiem mezczyzna. - Moze recepty? Dawaj to! Gordon wyciagnal ksiazeczke oszczednosciowa w jego strone. Mezczyzna wyszarpnal mu ja lewa dlonia, nie opuszczajac dubeltowki w prawej. Zaklal na widok okladki. -Narodowe Towarzystwo Budowlane! Nie przyszedles tu krasc, o nie - co? Polozyl ksiazeczke na stole i ponownie ujal bron w obie rece. Tom czul, ze w nieznajomym wzbiera niebezpieczny gniew. -Niech pan zadzwoni na policje, to wszystko sie wyjasni - powiedzial. - Sam mialem wlasnie to zrobic. -Policja? Sady? Sedziowie? Banda patalachow. Nadszedl czas, zebysmy wrocili do wymierzania sprawiedliwosci na wlasna reke. Jak sie to im zostawi, takim jak ty wlepiaja zafajdana grzywne i pare tygodni pracy na cele spoleczne, zamiast dac chocby porzadnego kopa w dupe. -Niech pan po prostu zadzwoni na policje - powtorzyl coraz bardziej zirytowany Tom. Mezczyzna przysunal sie nieco blizej i wyszczerzyl zeby w zlowrogim usmieszku. -Chcialbys, co? Caly system jest nastawiony na dogadzanie kryminalistom, i chrzanic ofiary. No, gnojku, niedoczekanie twoje! Po tych slowach nieznajomy zamachnal sie oburacz dubeltowka i zdzielil nia Gordona w twarz. Tom stracil przytomnosc. Gdy odzyskal swiadomosc, ujrzal nad soba twarz rozzloszczonej Mary. -Nie do wiary! - wycedzila. - Przy tobie inspektor Clouseau wydaje sie stuprocentowym profesjonalista! Dlaczego ciagle ladujesz sie w klopoty? Tom probowal cos odpowiedziec, ale za bardzo bolala go szczeka. Poza tym natychmiast po slowach Mary z drugiej strony lozka rozlegl sie donosny glos nadinspektora Daviesa. -Szczerze mowiac mam juz pana serdecznie dosc, Gordon. Mysle, ze istnieje jakas granica, ile razy moze pan obrywac po lbie, i zamierzam panu pozwolic ja osiagnac. Moze wtedy wreszcie przestanie pan sie bawic w cholernego Straznika Teksasu. Tom przymknal oczy, marzac, by znalezc sie gdziekolwiek indziej. -Chyba bedziemy trzymac dla ciebie specjalne lozko, skoro tak czesto tu trafiasz - dodala Mary. - Na milosc boska, co cie napadlo, zeby wlamywac sie do domu Dawesa? -Dajcie mi wreszcie cos powiedziec. - Tom uniosl rece w gescie samoobrony. Stwierdzil z uporem, ze nigdzie sie nie wlamywal. Dostal klucz i rozgladal sie po domu, kiedy napadl na niego jakis wariat. -Clem Morgan - wtracil sie Davies. - Stary Clem ma poglady troche na prawo od Saddama Hussaina. Paru zbirow wlamalo sie miesiac temu do domu jego siostry. Solidnie ja poturbowali, a Clem nie najlepiej to przyjal. Pewnie uwaza sie za kogos takiego, jak Charles Bronson w Zyczeniu smierci. Mowi, ze to pan go zaatakowal, a on dzialal w samoobronie. Tak bylo? -A jak pan mysli? - odparl kwasno Tom. -Chce pan wniesc oskarzenie? Gordon pokrecil glowa. -Sa wazniejsze sprawy - powiedzial ze znuzeniem. - Dowiedzialem sie bardzo duzo w tym domu. Ma pan ksiazeczke oszczednosciowa? -Clem wreczyl ja nam jako dowod, ze jest pan zlodziejem. Byl mocno rozczarowany, kiedy sie okazalo, ze rzeczywiscie jest pan lekarzem. Mnie to tez czesto dziwi. -Mnie rowniez - dodala Mary. -Musicie sie dowiedziec, skad wziely sie pieniadze - powiedzial kategorycznie Tom. - To klucz do calej sprawy. Posluchajcie: istnieje szansa, ze Anne-Marie Palmer wciaz zyje. Davies i Mary popatrzyli po sobie z minami swiadczacymi, ze ich zdaniem Gordon posunal sie tym razem naprawde za daleko i byc moze powinni go skierowac na mocy ustawy o zdrowiu psychicznym do odpowiedniej instytucji. -Mowie powaznie! Wysluchajcie mnie tylko, dobrze? Opowiedzial, co odkryl w domu Dawesa. Wyczul, ze wreszcie odbudowal swoja wiarygodnosc. Gdy opisywal, co znalazl w piwnicy i co sie tam dzialo, w ich oczach pojawila sie groza. -Sami widzicie, ze w ogrodzie zostala zakopana nie Anne-Marie, ale Megan Griffiths, okaleczona tak, zeby ja przypominala. -Moj Boze, to potworne! - jeknela Mary. -Ale okazalo sie skuteczne - odrzekl Tom. - Anne-Marie zostala porwana, lecz wszyscy przestali jej szukac. Idealne rozwiazanie. -Powstaje wiec pytanie: co zamierzali z nia zrobic? - rzekl Davies. Gordon kiwnal glowa i przedstawil mozliwosci, jakie przyszly mu do glowy. -A pana zdaniem jak bylo? - spytal nadinspektor - Uwazam, ze porywaczom zalezalo na kilku lub wszystkich narzadach Anne-Marie. Gdyby bylo inaczej, powazne kalectwo Anne-Marie sprawiloby pewnie, ze sprobowaliby klonowania jeszcze raz, nie porywali by jej jednak. Mam nadzieje, ze sie myle, ale... -Ma to sens - przyznal cicho Davies. -Zgadzam sie - dodala ponurym tonem Mary. - Ale jak mogli zrobic cos takiego? -Moze jeszcze tego nie zrobili - oswiadczyl Tom. - Moze Anne-Marie jeszcze zyje. -Naprawde myslisz, ze jest szansa? - spytala Mary. -Niewielka, zwazywszy na to, ile czasu uplynelo - odparl Gordon z zaduma. - Skoro jednak nie wiemy na pewno, ze nie zyje, musimy nadal jej szukac - a kluczem do jej znalezienia jest ta przekleta ksiazeczka. Stwierdzenie Toma pobudzilo Daviesa do dzialania. -Zgadza sie - oznajmil. - Zaraz zadzwonie do Towarzystwa - zorientuje sie, co moga nam powiedziec. Niech pan jednak nie zapomina, ze jesli Dawes przyniosl forse w papierowej kopercie, to lezymy. Nadinspektor wyszedl, Tom zostal sam na sam z Mary. -Jak twoja szczeka? - zapytala. Gordon potarl ja ostroznie. -W porzadku - odpowiedzial. -Jeszcze nigdy kogos takiego nie spotkalam - usmiechnela sie z czuloscia Mary. - Jestes albo najodwazniejszym i najszlachetniejszym czlowiekiem, z jakim mialam do czynienia, albo skonczonym durniem. -Duzo pola do manewru. Zgadzam sie na lokate gdzies posrodku - odparl z zadowoleniem Tom. -Zobaczymy - rzekla Mary. -Chyba wiesz, na co teraz kolej? - spytal Gordon, opuszczajac nogi na podloge. -Poprosisz mnie o ubranie, ja powiem, ze nie powinienes sie wypisywac, a ty i tak to zrobisz - powiedziala, rzucajac mu znaczace spojrzenie. -Wlasnie. -Zastanow sie, powinienes zostac przynajmniej przez noc. Straciles przytomnosc, a poza tym powinienes miec wiecej rozsadku i przestac udawac Johna Waynea, do diabla. -Czlowiek musi robic to, co musi... - zacytowal Tom slawna filmowa replike aktora, ktorego wspomniala Mary. -Czyli? - przerwala mu. Westchnal i przez chwile patrzyl w milczeniu na podloge. -Zrozum, ze mam swoja dume - odparl, podnoszac wreszcie glowe. - Zdaje sobie sprawe, ze ludzie smieja sie ze mnie, kiedy kolejny raz laduje na urazowce jako pacjent, chociaz jestem cholernym lekarzem! Mary przylozyla dlon do ust, aby zdusic chichot. -Chce sie po prostu stad wypisac. Nie zamierzam ogladac tych murow nigdy wiecej, jesli chcesz znac prawde! - Tom popatrzyl na jej urocza twarz i dodal chytrze: - Oczywiscie, gdybys mnie dlugo i mocno calowala, moze zdolalbym przekonac tych becwalow, ze daje sie walic po glowie tylko po to, zeby cie ogladac... -Och, to moge dla pana zrobic, doktorze, skoro tak bardzo zalezy panu na reputacji kozaka. Calowali sie, gdy salowa weszla po tace. Calowali sie nadal, kiedy wychodzila. -Moze na razie wystarczy - westchnal wreszcie z zadowoleniem Tom. -Dla mnie na pewno - odparla rozpromieniona Mary. Chcial pocalowac ja znowu, ale lekarka polozyla mu rece na piersi. -Mam dyzur, a ty jedziesz do domu natychmiast i kladziesz sie do lozka! -Moge wrocic po jeszcze, jezeli ktos znowu mi przywali? -Nawet o tym nie mysl! - zaprotestowala. - Przyniose ci ubranie. -Cholera, moj samochod zostal w Aberlyn - przypomnial sobie Tom. -Nie, jest tutaj - odrzekla Mary. - Policja go sciagnela, stoi na parkingu. Pewnie traktuja go juz jak wlasny... Albo cos w tym rodzaju. -Kosc! - krzyknal Tom. - Pila! Beda ich potrzebowali jako dowodow! Nie powiedzialem Daviesowi, gdzie dokladnie sa. Lepiej pojade do Aberlyn i... -Nie! - uparla sie Mary. - Powiedziales nadinspektorowi Daviesowi wystarczajaco duzo. Jego ludzie zdolaja znalezc co trzeba bez twojej pomocy Wracasz do domu, zrozumiano? -Zrozumiano - skapitulowal Tom. -Obiecujesz? -Obiecuje. Jadac do Felinbach, Gordon zastanawial sie, czy Davies dowiedzial sie czegos w kasie mieszkaniowej. Dochodzila osma wieczor Na pewno kogos wyrwano z domu, zeby otworzyl biuro w Caernarfon, gdzie zalozono rachunek, Ciekawe, czy ten ktos uznal to za utrapienie, czy tez byl zadowolony, ze zdarzylo sie cos wykraczajacego poza monotonie pracy w towarzystwie budowlanym - zadal sobie pytanie Tom. Tak czy inaczej, modlil sie, by to cos dalo. Gdy Davies zadzwonil o wpol do dziesiatej, Gordon natychmiast podniosl sluchawke. -Mamy zrodlo - oznajmil nadinspektor. - Obie wplaty stanowily osobiste czeki, sygnowane przez niejaka Sonie Trool. -Sonie Trool?! - wykrzyknal Tom. - Jasna cholera!! -Mowi to panu cos? -Chodzi o jej corke! - jeknal Tom; wreszcie wszystko stalo sie dla niego jasne. - Jej corka Charlotte stracila wzrok w wypadku samochodowym. Wlasnie po nim Sonia poznala Jamesa Troola. Oczy dziewczynki ulegly zbyt powaznym obrazeniom, zeby mozliwy byl przeszczep twardowek, ale nerwy wzrokowe nie zostaly uszkodzone. Majac do dyspozycji dokladnie dopasowanego dawce i dosc materialu do przeszczepu... -Jezu Chryste, chce pan powiedziec, ze sklonowano dziecko, zeby ukrasc jego oczy? -Na to wlasnie wyglada. *** Domyslam sie, ze pojedzie pan teraz aresztowac Troolow? - spytal Tom.-To nie takie proste - odpowiedzial Davies. - Sasiad twierdzi, ze nie ma ich w domu. Wyjechali wczoraj wieczorem; mowili, ze nie bedzie ich kilka dni. Sasiad nie wie, dokad sie wybrali. Nie wie tego rowniez sekretarka Troola. Powiedzial jej, ze czuje sie wyczerpany ostatnimi tygodniami, dlatego postanowil wziac sobie troche wolnego. Mowil tez, ze wyjezdza razem z zona. -A ich corka? - spytal Tom. -Ona zostala - powiedzial Davies. - Sasiad mowi, ze matka zawiozla ja kilka dni temu do kliniki na jakis drobny zabieg i ze dziecko bedzie tam az do ich powrotu. -Cos mi sie tu nie zgadza - odparl Tom. - Corke kladzie sie do szpitala, a oni jada bawic sie za granica? Niemozliwe! Troolowie cos kreca. Skoro dziecko poszlo do szpitala, to pewnie wlasnie na przeszczep. Boze, jestesmy tak blisko! -Rozeslalismy prosbe, by nas poinformowano, jesli gdzies sie pojawia, ale to moze troche potrwac - powiedzial nadinspektor. -Anne-Marie nie ma juz czasu. -Powiadomie pana, jesli cos sie zdarzy - obiecal policjant. Gordon czul ogromny zawod i rozczarowanie. Nie bylo nic gorszego od bezczynnosci, ale nie mial innego wyjscia. Po prostu nikt nie wiedzial, gdzie podziali sie Troolowie. Madrzejszy o ostatnie doswiadczenia, uznal, ze powinien byl zaczac podejrzewac Troola znacznie wczesniej. Przypomnial sobie zaskoczenie, a nawet niepokoj Thomasa, gdy profesor zobaczyl zielonego jaguara dyrektora na parkingu szpitala tego wieczora, gdy Tom wybral sie po probke tkanek Anne-Marie. Wydawalo sie bardzo prawdopodobne, ze to Trool probowal go zabic tej nocy, a potem zamordowal Thomasa w jego gabinecie. Gordon przypomnial sobie rowniez, ze wczesniej byl swiadkiem klotni profesora z Trollem - tego dnia, kiedy o malo nie zostal przylapany w laboratorium Thomasa. Profesor zapewne zwierzyl sie Troolowi ze swoich podejrzen dotyczacych Dawesa. Byc moze prosil go, by podjal jakies kroki jako dyrektor do spraw lecznictwa. Nie mogl podejrzewac, ze to Trool byl motorem calej sprawy - a moze jednak do tego doszedl i wlasnie dlatego zostal zamordowany. Boze, co za galimatias, pomyslal Tom. Przyszlo mu do glowy, ze Sonia zawarla z Jamesem Troolem swego rodzaju pakt, by zapewnic swojemu dziecku leczenie na przyszlosc. Ich malzenstwo stanowilo dla wielu ludzi zagadke. Byc moze piekna Sonia zgodzila sie wyjsc za Troola w zamian za zobowiazanie, ze przywroci on wzrok jej coreczce? Mialo to sens... Tom nagle poczul, ze od bardzo dawna nie wyspal sie porzadnie. Kladl sie, gdy znow zadzwonil telefon. Myslac, ze to Davies z nowymi informacjami, blyskawicznie schwycil za sluchawke. -Chcialam tylko cie skontrolowac - rozlegl sie glos Mary. -Juz ide do lozka, naprawde. -Dobrze. Policja sie odzywala? Tom powiedzial jej, ze pieniadze na koncie Dawesa pochodzily od Sonii, kazal jej jednak przysiac, ze na razie zachowa to w tajemnicy. I tak nie mozna bylo nic zrobic, dopoki policja sie nie dowie, dokad wyjechali Troolowie. -Mozliwe wiec, ze Anne-Marie wciaz zyje? - spytala Mary. -Malo prawdopodobne, ale niewykluczone. Moglismy jednak sie spoznic. Charlotte Trool jest w klinice juz od kilku dni... Mowiac szczerze, szanse nie wygladaja najlepiej. -Co to za ludzie?! - zawolala Mary. - Jak mozna traktowac dziecko jak worek z czesciami zapasowymi? Na milosc boska, przeciez Trool jest lekarzem. Skladal przysiege Hipokratesa, tak jak my wszyscy. Medycyna ma pomagac ludziom, wszystkim bez wyjatku, a nie zapewniac przezycie najlepiej przystosowanym czy najbogatszym. -I tak jest - zapewnil ja Tom. - Przeciez pomagasz ludziom, prawda? -Tak nazywasz polatanie lbow trzech pijakow, ktorzy pobili sie po meczu pilkarskim, czy wyciagniecie ziarna anyzu z nosa nastolatka, ktory wlozyl je tam "dla draki"? - podsumowala Mary swoje ostatnie dokonania. -Skoro tak twierdzisz. -Oczywiscie, ze tak jest. Przeciez walczysz po wlasciwej stronie. Dzieki Bogu, ze ciagle jest po niej wiecej ludzi niz po przeciwnej. -Czasami w to watpie - powiedziala Mary i dodala: - Wyspij sie, Tom. Mary ma racje, pomyslal, przykladajac glowe do poduszki. Ludzie wiele oczekuja od lekarzy, policjantow, pielegniarek. Skorumpowani przedstawiciele tych profesji psuli opinie tym uczciwym. O siodmej Gordona obudzil telefon z posterunku w Caernarfon. Co prawda Davies skonczyl juz sluzbe, ale zostawil instrukcje, by poinformowac Toma, jesli w nocy stanie sie cokolwiek istotnego. -Lotnisko w Manchesterze zawiadomilo nas, ze pan i pani Trool wraz ze swoja corka polecieli przedwczoraj wieczorem liniami British Airways do Paryza. -Do Paryza? - powtorzyl Tom bez emocji; nie wiedzial, jak powinien sie ustosunkowac do tej informacji. Dopiero po chwili dotarlo do niego, ze Troolowie polecieli z corka. - Jestescie tego pewni? - spytal. -Tak tu mam napisane. -Rany, co sie dzieje? -Poprosilismy francuska policje o pomoc w ich odnalezieniu. Tom odlozyl sluchawke, ale niemal natychmiast telefon zadzwonil ponownie. Tym razem byl to Davies we wlasnej osobie. -Slyszal pan? -Polecieli do Paryza razem z corka - potwierdzil Tom. -Nic nie rozumiem - mruknal Davies. - Sasiad upieral sie, ze kilka dni temu dziecko zostalo umieszczone w klinice i ze Troolowie odjezdzali sami. -Musieli je zabrac gdzies po drodze - odrzekl Tom. -Co oni wyrabiaja, do diabla? -Nie jestem pewny, ale na pewno cos uknuli. -Skoro dzieciak zostal juz zoperowany, moze zabrali go na rekonwalescencje? - zasugerowal Davies. - Przeciez nie musza zatrzymywac sie w Paryzu, prawda? Na poludniu Francji bywa bardzo przyjemnie o tej porze roku. -To dlaczego nie polecieli tam bezposrednio? - zastanawial sie Tom. -Moze nie mieli polaczenia? -Hmmy - mruknal Gordon bez przekonania. -Niech pan poslucha: jesli zameldowali sie w ktoryms z paryskich hoteli, francuska policja ich znajdzie - powiedzial Davies. -A jesli nie? - spytal Tom z narastajaca obawa. -Wtedy potrwa to troche dluzej - przyznal Davies. - Jesli jednak operacja juz sie odbyla, nie rozumiem... -Po co ten pospiech? - dokonczyl Tom. - Ma pan racje. Jesli jest juz po zabiegu, to Anne-Marie juz nie zyje. Nie wiemy tego jednak na pewno, musimy wiec nadal starac sie ich odnalezc. -Rozumiem - odparl Davies. Tom odlozyl sluchawke. Po kilku sekundach telefon zabrzeczal raz jeszcze. Tym razem dzwonila Mary. -Pomyslalam, ze sprawdze, jak sie czujesz - powiedziala. - Jesli nic ci nie jest, moze spotkamy sie na kawe? Za pol godziny koncze dyzur i, dzieki Bogu, nastepne trzy dni mam wolne. -Czuje sie swietnie. Do zobaczenia za pol godziny. Gdy usiedli przy stoliku w malej kawiarni blisko katedry w Bangor, Mary zorientowala sie, ze Tom jest zmartwiony. Chociaz sluchal jej uprzejmie i z pozorna uwaga, bladzil spojrzeniem dookola. Najbardziej zdradzaly go jednak napiete miesnie szczek. -Co sie stalo? - spytala. -Nie moge zniesc tego bezczynnego czekania. Caly czas mysle, ze moglbym zrobic cos jeszcze. -Nie moglbys, skoro nie wiesz, gdzie sa - odparla Mary. - Teraz wszystko zalezy od francuskiej policji. -Lotnisko! - zawolal Tom. - Moze powiedzieli cos o swoich planach komus na lotnisku? Jade tam! Mary popatrzyla na niego z niepokojem. -Znowu chcesz sie w cos wpakowac - mruknela. -Warto sprobowac - upieral sie. - Co mi szkodzi? Poza tym lepsze to niz bezczynnosc. -No dobrze, ale jade z toba - oznajmila Mary. -Jak to? Przeciez cala noc bylas w pracy - zaoponowal Tom. -Jade - powtorzyla. - Chociazby po to, aby dopilnowac, zeby ktos ci znowu nie przywalil w glowe. Przez chwile Tom nie wiedzial, czy sie rozesmiac czy obrazic. W koncu wybral to pierwsze i zgodzil sie, by Mary z nim pojechala. -No dobrze. Wezmiemy land-rovera. Moze zdrzemniesz sie po drodze. Jedziemy! W manchesterskim porcie lotniczym panowal tlok. Poranna mgla rozwiala sie dopiero po dziesiatej, co spowodowalo opoznienia w przylotach i startach. -Od czego zaczniemy? - spytala Mary, gdy przystaneli posrod tlumu. -Policja mowi, ze Troolowie polecieli British Airways, wiec zacznijmy od informacji tych linii. Minelo piec minut, nim odszukali wlasciwe stanowisko. Musieli odczekac jeszcze dziesiec, zanim zblizyli sie do niego na tyle, by dojrzec dwie kobiety w eleganckich niebieskich uniformach. Wysluchiwaly skarg i z usmiechem odpowiadaly na kolejne pytania: Przykro nam, prosze pana, panski samolot wystartuje najszybciej, jak to bedzie mozliwe... Oczywiscie, prosze pani, niech pani zapyta stewardese na pokladzie... Panski bagaz zostanie odprawiony prosto do Warszawy, nie ma powodow do zdenerwowania. Tom dotarl do okienka i stanal przed kobieta z tabliczka z napisem "Angela" na piersi. -Chcialbym porozmawiac z osoba, ktora odprawiala pasazerow wieczornego lotu do Paryza we wtorek. -Slucham? - watly usmiech Angeli w jednej chwili znikl z twarzy, jak gdyby przepalil sie jej bezpiecznik. Tom powtorzyl prosbe. -Nie udzielamy tego rodzaju informacji - powiedziala kobieta. -To bardzo wazne - rzekl blagalnie Tom. -Jestesmy lekarzami - wtracila sie Mary. - Ci pasazerowie to nasi pacjenci. Musimy ich odnalezc w wyjatkowo pilnej sprawie. -Rozumiem - odparla z namyslem Angela. - Musze sie skontaktowac z moja kierowniczka. Podniosla sluchawke i po chwili zaczela rozmawiac z jakas pania Roberts. Gdy skonczyla, poprosila Toma i Mary, by zaczekali z boku. Kilka minut pozniej pojawila sie sama pani Roberts - kobieta tuz po czterdziestce w takim samym uniformie jak Angela. Zaprosila ich do swojego gabinetu, niewielkiego pokoiku bez okien na pietrze. Pani Roberts bez zmruzenia oka przyjela prosbe Toma. Tego rodzaju niewzruszonosc stanowila zapewne nieodlaczny wymog w radzeniu sobie z klientami. -Mamy nadzieje, ze Troolowie wspomnieli komus z waszego personelu o swoich planach. -Angela powiedziala, ze oboje panstwo sa lekarzami. -Tak. -Niestety, musze panstwa poprosic o jakies dowody, ze tak jest w istocie. Na pewno panstwo mnie rozumieja. Mary wyciagnela legitymacje szpitalna, Tom zas zademonstrowal kilka swoich dokumentow. -Doskonale - stwierdzila pani Roberts. - Czy wiecie panstwo, ktorym lotem udali sie do Paryza wasi pacjenci? Tom odparl, ze nie. -Niewazne. Sprawdze wtorkowy grafik dyzurow i zobaczymy, co sie da zrobic. Prosze panstwa o odrobine cierpliwosci. Tom i Mary czekali w nerwowym milczeniu, podczas gdy kierowniczka wykonala kilka telefonow, najwyrazniej bez pozadanych efektow. Ogarniala ich juz desperacja, gdy kolejna rozmowa okazala sie bardziej obiecujaca. -Mialas dyzur we wtorek wieczorem, prawda, Liso?... Dobrze. Chodzi o lot do Paryza... Przypominasz sobie, czy odprawialas rodzine nazwiskiem Trool?... Tak? Doskonale! Badz tak dobra i przyjdz na gore, kiedy skonczysz obecna odprawe. - Pani Roberts obrocila sie w strone Toma i Mary. - Lisa przypomina ich sobie - powiedziala. - Przyjdzie tutaj, kiedy tylko skonczy sie odprawa lotu do Zurychu. Mniej wiecej po dziesieciu minutach do gabinetu weszla dziewczyna o jasnych wlosach i swiezej cerze, z podkladka na dokumenty pod pacha i przerzucona przez drugie ramie torba. Pani Roberts przedstawila ja. -Ci panstwo to lekarze, Liso - dodala. - Staraja sie odnalezc rodzine Troolow. Jak rozumiem, to bardzo wazne. -Nie jestem pewna, czy zdolam pomoc - powiedziala niesmialo Lisa. - Zapamietalam ich, bo nie doslyszalam ich nazwiska i mowilam na nich "Troll". Pozartowalismy troche o norweskich basniach, posmialismy sie, ale to wszystko. -Kto niosl dziecko? - spytal z napieciem Tom. -Pan Trool - odparla Lisa. -Czy mialo zabandazowane oczy? Stewardessa popatrzyla na Toma z zaskoczeniem. -Nie - odparla. Gordon westchnal z ulga i usmiechnal sie do Mary. -Jeszcze tego nie zrobili. - Nastepnie zadal Lisie kolejne pytanie: - Ale zorientowala sie pani, ze ich corka nie widzi? -Nie - odpowiedziala jeszcze bardziej zdziwiona Lisa. -Moze mowila pani, gdzie sie wybieraja? -Coreczka? Oczywiscie, ze nie. Przeciez ma najwyzej trzy - cztery miesiace! - zawolala Lisa. -Zaraz, zaraz. Charlotte Trool ma trzy - cztery lata - powiedzial Tom. Popatrzyl na Mary i dodal: - Co sie dzieje, na milosc boska? -Nie mogla to byc ich corka - to jedyne wyjasnienie. Tom odwrocil sie z powrotem w strone Lisy. -Moze nam pani powiedziec cos wiecej o tym dziecku? - spytal. -Raczej nie. Zachichotala, kiedy polaskotalam ja po brzuszku. Przypominam sobie, ze wydala mi sie jakas krociutka, ale nie bardzo wiem dlaczego. -Bo nie miala nog - wyjasnila nagle pobladla Mary. Tom zastanawial sie przez chwile. -W takim razie, gdzie jest ich corka? - mruknal. -Sasiad powiedzial, ze w klinice - przypomniala mu Mary. -Ale nie tutaj! - zawolal Tom. Odwrocil sie do cierpliwie czekajacych kobiet i zapytal pania Roberts: - Moze pani sprawdzic, czy pani Trool nie poleciala do Paryza kilka dni wczesniej? -Bo ja wiem... -Prosze! To naprawde bardzo wazne. Gdy pani Roberts odwrocila sie w strone komputera i zaczela poszukiwania, Tom szepnal do Mary: -Polecieli do Paryza na operacje, jestem tego pewny. -Ale wciaz nie wiemy, dokad - odparla Mary. - Chyba powinienes sie skontaktowac z nadinspektorem Daviesem i powiedziec mu, ze Anne-Marie wciaz zyje. Moze ulatwi to poszukiwania, jesli powiadomi o tym francuska policje. Tom skinal glowa. -Tak, jest tutaj. Piec dni wczesniej - oznajmila w tej samej chwili pani Roberts. - Poleciala wtedy do Paryza z corka, ale bez meza. -Dziekuje pani - powiedzial Gordon. - Pani rowniez, Liso. Bardzo nam panie pomogly. Tom i Mary wyszli z gabinetu i wrocili do hali. -Powinienem byl wczesniej zdac sobie sprawe, ze operacji nie mozna bylo przeprowadzic w tak krotkim czasie. Troolowie wpadli na sprytny sposob wywiezienia Anne-Marie z kraju - udawali, ze to ich corka. -Pomysleli o wszystkim - orzekla Mary. -Boze, tak chcialbym wiedziec, dokad pojechali! - zawolal Tom. -Im szybciej zadzwonisz do Daviesa, tym lepiej. Powiedz, ze francuska policja powinna sprawdzic paryskie szpitale i kliniki - stwierdzila Mary. -Kliniki! - Tom trzepnal sie w czolo. - Oczywiscie! Boze, ale ciezko mysle. Klinika Dawesa! -Gadasz bez sensu - odparla Mary. Gordon goraczkowo przeszukiwal wszystkie kieszenie, jakby palilo sie na nim ubranie. -Kiedy bylem w domu Dawesa w Aberlyn, znalazlem ulotke francuskiej kliniki. Uzywal jej jako zakladki. Wtedy nie zwrocilem na nia specjalnej uwagi, ale musi chodzic wlasnie o nia! Inaczej bylby to zbyt wielki zbieg okolicznosci. - Tom odnalazl ulotke i ja rozpostarl. - Patrz! - pokazal ja Mary. -Dzwon do Daviesa i powiedz mu o tym natychmiast - ponaglila go. Znalazl spokojniejsze miejsce za rzedem wozkow do czyszczenia i wybral numer na telefonie komorkowym. Mary czekala obok na koniec rozmowy. -Powiedziales mu wszystko? - spytala, gdy do niej dolaczyl. -Natychmiast skontaktuje sie z francuska policja - przytaknal Tom. -Dobrze - Mary westchnela z ulga. - Mam nadzieje, ze dotra tam na czas i nie dopuszcza do operacji. A nam chyba znowu przyjdzie bawic sie w czekanie. -Czekanie? - powtorzyl Tom. - O nie! My lecimy do Paryza! *** Nie mowisz powaznie - jeknela Mary.-Bardziej sie przydamy tam niz w Walii - powiedzial Tom. - Tutaj obijamy sie tylko jak goscie bez pary na weselu. -Ale francuska policja na pewno... -Zastanow sie! Francuska policja nie rozumie dokladnie, co sie dzieje - nie mogli sie w tym polapac po paru telefonach z Walii. Bedzie o wiele lepiej, jesli znajdzie sie tam ktos, kto wszystko szczegolowo wyjasni. Mary przez chwile przetrawiala slowa Gordona. -Nie mamy przy sobie paszportow - powiedziala wreszcie. -Cholera! - zaklal Tom. Przez kilka chwil stal nieruchomo jak posag, po czym ujal Mary za ramie i zaczal ja prowadzic przez tlum. Lekarka zrezygnowala z protestow, gdy dotarli do pasazu handlowego. Tom rozejrzal sie po polkach ksiegarni - kiosku z pamiatkami. Wkrotce dostrzegl to, czego szukal: skorzane okladki, ktore pasowaly na brytyjskie paszporty starego typu, wydawane przed zjednoczeniem z Unia Europejska. -Sprobujemy przedostac sie z nimi - stwierdzil. - Kontrola paszportowa w krajach Unii jest pobiezna. - Kiedy sie zawahala, dodal: - Naprawde sadze, ze istnieje duza szansa, iz Anne-Marie wciaz zyje. -A co tam, do diabla! - uznala Mary. - Wisiec za konia, wisiec za dwa. Tom kupil dwie okladki i wsunal je do wewnetrznej kieszeni. Na tablicy odlotow wyczytali, ze samolot Air France do Paryza startuje za czterdziesci piec minut. Po kolejnej przepychance przez tlum Tom przystapil do przekonywania personelu linii lotniczej, by pozwolono im zabrac sie tym samolotem. -Wiem, wiem! - parowal protesty z uniesionymi dlonmi. - Rozumiem, ale to naprawde sprawa zyciowej wagi. Musimy znalezc sie w Paryzu najszybciej, jak to tylko mozliwe. Prosze zrobic dla nas wyjatek... Tylko ten raz, dobrze? Dwie pracownice wreszcie poddaly sie z usmiechami. Tom zaplacil za bilety karta kredytowa i dostal dwie karty pokladowe. -Musicie isc prosto do bramki - powiedziano im. -Oczywiscie - odparl rozpromieniony Gordon. - Nadeszla chwila wielkiej proby - zwrocil sie do Mary, gdy ruszyli w strone sali odpraw miedzynarodowych. - Nic ci nie jest? -Niedobrze mi - odpowiedziala. Wypatrzyli stanowisko kontroli paszportowej. -Mow do mnie - syknal Tom. - Mow, co chcesz, ale nie przestawaj. Mary zaczela recytowac jakies statystyki medyczne. Im blizej byli stanowiska, tym szybciej mowila. Gdy prawie do niego dotarli, Tom wyjal dwie okladki z kieszeni z taka mina, jakby calkowicie pochlanialy go slowa towarzyszki. Zamachal nimi w strone biurka. - Nie, nie, nie! - zawolal, nie zatrzymujac sie. -Nie mozesz zaczynac chemioterapii u pacjenta w tym stadium. Lepiej zaczekac, az... Zadne z nich ani przez chwile nie spojrzalo na mezczyzne za kontuarem. Przeszli obok niego z obawa, ze lada chwila zostana zawroceni, lecz to nie nastapilo. Stopniowo ich obawa ustapila miejsca uldze. -Lepiej usiade, zanim zemdleje - wyszeptala Mary drzacym glosem. - Nie nadaje sie do takich rzeczy. -Szczerze mowiac, ja tez - przyznal Tom. - Przez caly czas czulem do siebie obrzydzenie. -Byles doskonaly! - Mary usmiechnela sie do niego. - Powinienes zmienic nazwisko na James Bond. Start opoznil sie zaledwie o trzy minuty. Tom i Mary milczeli, kazde pograzone w myslach. Dopiero gdy samolot osiagnal wysokosc podrozna, a stewardesy zaczely krazyc z wozkiem z napojami, Tom powiedzial: -Musimy zdecydowac, czy mozemy pozwolic sobie na drinka, czy tez lepiej, zeby nic nie psulo nam refleksu. Jego ton nie pozostawial watpliwosci, co by wolal. Mary popatrzyla na Gordona wzrokiem wystarczajacym za odpowiedz. -Prosze dwa dziny z tonikiem - zwrocil sie do stewardesy. -Chyba jeszcze nigdy w zyciu tak nie potrzebowalam drinka - westchnela przeciagle Mary i oparla glowe na fotelu. -Wypijmy za to - zaproponowal Tom. Przez kilka minut oboje siedzieli z zamknietymi oczami, sycac sie kojacym dzialaniem alkoholu. Potem Tom zaczal czytac reklame francuskiej kliniki. Szpital St. Pierre szczycil sie najnowoczesniejszym wyposazeniem. Przeprowadzono tam najrozmaitsze zabiegi, od drobnych po powazne. Chetni mogli korzystac z uslug personelu medycznego kliniki lub sprowadzic wlasnych chirurgow czy lekarzy innych specjalnosci. -Znasz Paryz? - spytala Mary. -Nie za dobrze, a ty? -Prawie wcale. -Na ostatniej stronie jest mapka - powiedzial Tom. - Klinika miesci sie na Rue de Bagneux w Montrouge, tuz za obwodnica Peripherique. -Trzeba zjechac z obwodnicy przy Porte DOrleans - dodala Mary, przyjrzawszy sie planowi. - Ale jak sie tam dostaniemy? -Masz ze soba prawo jazdy? Mary potrzasnela glowa. -Ja tez nie - powiedzial Tom. - W takim razie wynajecie samochodu odpada. Zabierzemy sie tym, czym mozna najszybciej poruszac sie po Paryzu - samochodem, pociagiem, taksowka, czymkolwiek - a potem bedziemy grac ze sluchu. -Zakladajac, ze w ogole nas wpuszcza do kliniki - przypomniala mu Mary. - Nie zapominaj - dodala, spogladajac na zegarek - ze zanim wyladujemy, bedzie wieczorna godzina szczytu. -Tylko tego nam potrzeba - westchnal. Samolot opadl na plyte lotniska Charlesa De Gaullea z silnym podskokiem wskutek naglego prostopadlego powiewu wiatru. Wielu pasazerow zaczelo to komentowac, ale Mary i Tom milczeli - koncentrowali sie na czyms innym. -Ciekawe, jakie sa francuskie wiezienia - wyszeptala lekarka. Tom wzial ja za reke i zapewnil, ze ich nie zobaczy. Stwierdzil, ze powinni sprobowac przedostac sie przez kontrole paszportowa z jak najwieksza grupa ludzi. Oznaczalo to, ze nie moga wysiasc z samolotu ani jako pierwsi, ani jako ostatni. Na szczescie nie mieli prawie zadnego podrecznego bagazu i nie musieli odbierac zadnych walizek z karuzeli mogli wiec swobodnie wybrac moment podejscia do odprawy. Gdy tylko Tom zobaczyl stanowiska kontroli paszportowej, zorientowal sie, ze nie maja sie czego obawiac. Znudzeni urzednicy zbywali kolejnych pasazerow leniwymi machnieciami dloni, nawet nie raczac spojrzec na pokazywane im paszporty. Tom wyciagnal dwie okladki, udajac, ze probuje je otworzyc. Nie wzbudzilo to zadnego zainteresowania. Po chwili Gordon i Mary byli juz we Francji. Naprzeciwko stanowiska odprawy celnej - przez ktora rowniez przeszli niezatrzymywani - znajdowalo sie biurko informacji turystycznej. Poniewaz nie bylo kolejki, Tom skorzystal ze sposobnosci, by zapytac o najszybszy sposob dostania sie do Paryza. Mezczyzna wskazal szklane drzwi. -Za trzy minuty odjezdza ekspresowy autobus - powiedzial, - Wsiadajcie, nie bedziecie musieli czekac na cokolwiek innego. Tom chwycil Mary za reke. Podbiegli do kantoru, gdzie Gordon wymienil troche gotowki, wypadli na zewnatrz. Dotarli do autobusu w chwili, gdy drzwi zamykaly sie z hydraulicznym sykiem. Na szczescie kierowca ich zobaczyl i otworzyl je ponownie. Wsiedli, podziekowali i zajeli miejsca w pierwszej lawce, obok kierowcy. Autobus ruszyl. -Mielismy szczescie - wysapala Mary. -Cos mi podpowiada, ze bedziemy go potrzebowali o wiele wiecej - odparl Tom. Mary miala racje: w zwyklych okolicznosciach szybciej udaloby im sie dotrzec do miasta pociagiem lub taksowka, ale trudno bylo wyczuc, jak dlugo musieliby czekac. -Jak twoj francuski? - zapytal. -Niezle - odparla Mary. -Zapytasz kierowce, jak najszybciej dostac sie o tej porze do Montrouge? -Gateau z maslem - zazartowala Mary i nie wstajac z miejsca, wychylila sie do przodu, - Monsieur? Nawiazala plynna rozmowe z kierowca. Tom przysluchiwal sie jej z uznaniem. Mary podziekowala wreszcie z usmiechem. -Dzieki Bogu, ze przylecialas ze mna - szepnal Gordon. -Kierowca stwierdzil, ze o tej porze najlepiej bedzie pojechac metrem - poinformowala go Mary. - Powiedzial, ktora linie wybrac i na ktorym przystanku trzeba wysiasc, zeby miec jak najblizej do stacji, Byl kiedys taksowkarzem, wiec potrafil mi wytlumaczyc, jak dostac sie na Rue de Bagneux, kiedy wysiadziemy z metra. -Jestes gwiazda! - pochwalil ja Tom. Wysiedli z autobusu przy Gare de LEst. Zapadal zmierzch. Tom rozejrzal sie. -Tam! - powiedzial, wypatrzywszy schody, nad ktorymi wisialo godlo paryskiego metra. Pobiegli w te strone, a Tom dodal zartobliwie: - Tego zapachu sie nie zapomina. -Bo jest od wszystkich inny - dodala Mary. Musieli krotko poczekac w kolejce po bilety. Widac bylo, ze wiekszosc pasazerow ma przejazdowki, - Dokad powinnismy jechac? - zapytal Tom. -Do Porte DOrleans. Wagon byl tak zatloczony, ze musieli stac, ale sporo ludzi wysiadlo na Montparnasse Bienvenue i zwolnilo sie troche miejsc siedzacych. Za stacja Denfert Rocheresu pociag byl juz niemal pusty. -Wysiadamy na trzecim przystanku stad - powiedziala Mary - Porte DOrleans, stacja koncowa. Gdy wysiedli z pociagu, ruszyli do wyjscia ze stacji, rozgladajac sie za tabliczkami z nazwami ulic. -Wedlug tego, co mowil kierowca, to pewnie Boulevard Brun - powiedziala Mary. Tom przygladal sie przez chwile malemu planowi. -Zgadza sie. Musimy przejsc na druga strone. Skorzystali z przejscia podziemnego, zadowoleni, ze nie musza lawirowac miedzy gaszczem samochodow w godzinie szczytu. Na scianie budynku po prawej Mary dostrzegla tabliczke z napisem: Rue de Bagneux. Klinika znajdowala sie na rogu skrzyzowania trzy przecznice dalej, naprzeciwko cmentarza. Zadne z nich tego nie skomentowalo - oboje byli zbyt zdenerwowani. Drzwi kliniki okazaly sie zamkniete. Jedynym dowodem, ze miesci sie tu placowka medyczna, byl ambulans na zewnatrz. Na scianie wisial domofon. Tom nacisnal guzik. -Oui? - rozlegl sie po chwili kobiecy glos. Gordon, zaczerpnal gleboko tchu i przedstawil siebie i swoja towarzyszke po angielsku. -Wlasnie przylecielismy z Walii - dodal. - Musimy jak naj szybciej porozmawiac z kims kompetentnym o jednej z waszych pacjentek, o dziewczynce nazwiskiem Trool. Szczeknal otwierany zamek. Weszli do krotkiego, jaskrawo oswietlonego korytarza, za ktorym piely sie marmurowe schody. W srodku bylo cieplo, a w powietrzu unosila sie won srodka antyseptycznego. U szczytu schodow przywitala ich kobieta w eleganckim liliowym kostiumie i bialej bluzce. Przedstawila sie jako Antoinette Brassard i powiedziala, ze pracuje w administracji kliniki. -Zaprowadze panstwa do doktora Balarda - powiedziala. Mary zapytala, czy Balard kieruje klinika. -Jest wicedyrektorem - odpowiedziala kobieta. - Pan dyrektor pojechal juz do domu. Wprowadzila ich do elegancko urzadzonego gabinetu. Zza biurka wstal dobrze ubrany mezczyzna w wieku okolo trzydziestu pieciu lat. Poprosil, by usiedli. -Sadze, ze francuska policja juz pytala o pacjentke, ktora nas interesuje - rzekl Tom. -Mniej wiecej trzy godziny temu - przytaknal Balard. - Szukano rodzicow malej Trool. O ile dobrze zrozumialem, brytyjska policja chce ich przesluchac. -Czy corka Troolow jest tutaj? -Tak. Ma byc operowana pojutrze. Tom i Mary popatrzyli po sobie z ulga. -Przeszczep? - spytala lekarka. -Tkanki oka - delikatny zabieg. -Co pan wie o dawcy, doktorze? - zapytal Tom. -Nic - wzruszyl ramionami Balard. - Operacje uzgodniono prywatnie. Klienci wynajeli sale operacyjna i personel pielegniarski, ale zapewnili wlasny zespol zabiegowy. -A wiec dawcy tu nie ma? - spytala rozczarowana Mary. -Nie wiem nawet, czy jest w Paryzu, czy tez material do przeszczepu przyleci zza granicy - stwierdzil Balard. -Znacie miejsce pobytu Troolow? - zapytal Tom. -Zatrzymali sie w "Pavillon de la Reine", hotelu na Place Des Vosges w Marais. Czy moge wiedziec, dlaczego ci ludzie sa poszukiwani? Gordon zignorowal pytanie. -Policja byla juz pewnie w hotelu? -Sadze, ze tak - rzekl Ballard. -Czy naduzyje panskiej uprzejmosci, jesli poprosze, by zadzwonil pan do nich w naszym imieniu? - spytal Tam. Balard zajrzal do notesu na biurku i wybral numer, ktory mial w nim zapisany. Po kilkuminutowej rozmowie odlozyl sluchawke. -Policja juz tu jedzie - powiedzial. - Pan inspektor chce porozmawiac z panstwem osobiscie. -Dowiedzial sie pan, czy aresztowano juz Troolow i czy dziecko bylo z nimi? -Inspektor powiedzial, ze rozmawiano z ta para, ale nie wspominal, czy ich zatrzymano - odparl ze zdziwieniem Balard. - Nie mowil nic o dziecku, ale kiedy uslyszal, ze panstwo tu sa, byl bardzo zainteresowany. Sadze, ze i panstwu chce zadac kilka pytan., - Chyba tak bedzie najlepiej. - Tom wzruszyl ramionami. Policja przyjechala w ciagu dziesieciu minut. Przez ten czas Toma i Mary poczestowano kawa i poddano ich subtelnemu przepytywaniu. Balard czul, ze szykuja sie powazne klopoty, i obawial sie, ze klinika moze byc w nie zamieszana. Tom nie uznal tego powodu za wystarczajacy, by mowic mu cokolwiek. Zapewnil go tylko, ze jesli to, co uslyszal, bylo zgodne z prawda, nie moglo byc mowy o przykrych konsekwencjach dla kliniki. -Przylecieliscie panstwo z Anglii? - spytal wysoki, chudy jak szczapa mezczyzna, ktory przedstawil sie jako inspektor Le Clerc. -Z Walii. -Ach tak, z Walii - zgodzil sie Le Clerc. - Dzwonil do nas inspektor Davies i prosil o pomoc w sprawie uprowadzenia dziecka. Podejrzewam, ze doszlo do jakiegos nieporozumienia. Bez trudu odnalezlismy poszukiwana pare, ale zadnego dziecka z nimi nie bylo. O ile nam wiadomo, rzeczywiscie przyjechali z dzieckiem, ale to ich corka. Jest pacjentka w tej klinice i czeka na operacje. Tom czul, ze jego decyzja o przylocie do Francji okazala sie sluszna. -Troolowie przylecieli z dzieckiem dwa dni temu? - spytal. -Oui - odparl inspektor. -Kiedy dziecko Troolow przyjeto do kliniki? - zwrocil sie Gordon do Balarda. -Szesc dni temu - odparl Balard po sprawdzeniu rejestru. Inspektor zrobil niedowierzajaca mine. Tom opowiedzial mu pokrotce, co sie naprawde stalo. Wyjasnil, ze pani Trool przywiozla Charlotte poprzednim razem. -Dwa dni temu nie przylecieli ze swoim dzieckiem, ale z tym, ktore zostalo porwane. -Jednego jestem pewny: kiedy rozmawialismy z nimi w hotelu, nie widzielismy ani sladu jakiegokolwiek dziecka - odpowiedzial inspektor, ktory zrozumial juz, ze dal sie nabrac. - Ale po tym, czego sie od panstwa dowiedzialem, dochodze do wniosku, ze musimy porozmawiac z nimi jeszcze raz. -To chyba nie najlepszy pomysl - odparl Tom. - Jesli Anne-Marie jest przetrzymywana gdzie indziej, moze znalezc sie w klopotach. -Przeciez kiedy policja pojawi sie pod ich drzwiami, na pewno zrozumieja, ze gra skonczona, i do wszystkiego sie przyznaja - powiedziala Mary. -Martwi mnie, co stanie sie z Anne-Marie, jesli sie nie przyznaja - odrzekl Gordon. -O co ci chodzi? -Anne-Marie jest kluczem do calej sprawy. Juz samo to naraza ja na niebezpieczenstwo. Bez niej przeciw Troolom nie ma wlasciwie zadnych dowodow. Zostaje tylko to, ze Sonia przekazywala pieniadze na konto Ranulpha Dawesa. Ale poniewaz on nie zyje, Troolowie na pewno zdolaja wysmazyc jakas historyjke, zeby to wyjasnic. Wiemy, dlaczego Dawes dostal pieniadze, ale musimy to udowodnic. -Sadzisz, ze sprobuja pozbyc sie Anne-Marie, jesli nie beda mogli przeprowadzic operacji? - zapytala Mary. -Tak... tak wlasnie sadze. *** Co pan proponuje? - spytal Le Clerc.-Staram sie odgadnac, co mysla w tej chwili Troolowie - odparl Tom. - Wizyta policji musiala ich zaskoczyc, ale jak pan powiedzial, zadaliscie tylko kilka rutynowych pytan i poszliscie, najwidoczniej usatysfakcjonowani ich wyjasnieniami. Troolowie nie maja pojecia, ze tu jestesmy, ani o naszej rozmowie. -A zatem? -Moim zdaniem istnieje duza szansa, ze uznali, iz nie ma powodow zmieniac planu. Operacja ma sie odbyc za dwa dni. Rozstawcie swoich ludzi pod hotelem, i kazcie im sledzic Troolow. Doprowadza was do miejsca, w ktorym jest trzymana Anne-Marie. -To ma sens - przyznal Le Clerc. -Jak myslisz, gdzie ja trzymaja? - zapytala Mary. -Musi to byc szpital albo inna klinika - odpowiedzial Tom. -Na pewno podaja jej srodki nasenne, by wywolac stan przypominajacy spiaczke. W odpowiednim momencie Troolowie, doprowadza spiaczke do tragicznego konca i prosze bardzo, beda mieli swojego dawce. -To okropne! - zawolal Balard. - Nie dopuszcze, zeby taka operacja zostala wykonana w naszej klinice. Zadzwonie do tych ludzi i powiem im, ze nie zgodze sie, by ja przeprowadzono. -Nie moze pan tego zrobic, doktorze - potrzasnal glowa Tom. -W ten sposob tylko by pan im uswiadomil, ze ich plan zostal odkryty. Wtedy niemal na pewno zabija Anne-Marie i pozbeda sie jej ciala, zeby ocalic skore. -Doktor Gordon ma racje - powiedzial Le Clerc. - Lepiej bedzie, jesli zachowa sie pan tak, jakby nic sie nie stalo, jesli zadzwonia czy zjawia sie tu osobiscie. -Zapewne odwiedza swoja corke - zasugerowala Mary. -Sluszna mysl - przytaknal Tom. -Zgoda - powiedzial Balard. -Prosze nie mowic o tym pracownikom kliniki; dzieki temu beda sie zachowywac normalnie - polecil Le Clerc. - Ja dopilnuje, by hotel poddano obserwacji. - Po tych slowach zwrocil sie do Toma i Mary: - A panstwo gdzie sie zatrzymaja? -Jeszcze nie wiem - odparl Gordon. - Przyjechalismy tu prosto z lotniska. -Proponuje, aby panstwo przenocowali w klinice - powiedzial Balard. - Mamy pokoje goscinne dla rodzin pacjentow. Tom i Mary przyjeli zaproszenie. -Dobrze sie sklada, bede wiedzial, gdzie panstwa znalezc - ucieszyl sie Le Clerc. Gdy policjant wyszedl, Toma i Mary zaprowadzono na trzecie pietro, gdzie przydzielono im przylegle pokoje. Kilka minut pozniej Mary weszla do pokoju Toma. -Potrzebujemy przyborow toaletowych - powiedziala z ziewnieciem; dopadalo ja zmeczenie po nocnym dyzurze i podrozy. - Moze znajdziemy jakis otwarty supermarket? Tom sprawial wrazenie nieobecnego myslami. Mary zapytala go, co sie stalo. -Po namysle dochodze do wniosku, ze chyba nie docenilem Troola - przyznal. - Obawiam sie, ze po wizycie policji mogl zmienic plany. -To znaczy? -Postanowil pozbyc sie Anne-Marie. -Przeciez operacja jest tak blisko - zaprotestowala. - Skoro czekal tak dlugo, teraz na pewno zachowa zimna krew! -Potrzebuje tylko jej oczu - odparl Tom. Brutalnosc jego slow wstrzasnela Mary. Popatrzyla na niego ze zgroza. -Chcesz powiedziec, ze pobierze od niej oczy, a nastepnie pozbedzie sie ciala. -I tak na pewno wlasnie to planowal - powiedzial Tom ponuro. - A po wizycie uznal, ze powinien zrobic to jak najszybciej. -Przeciez oczy i tak bylyby dowodem - odrzekla Mary. -Niekoniecznie. - Gordon pokrecil glowa. - Nie zapominaj, ze Anne-Marie to klon. -Moj Boze, myslisz, ze naprawde mogloby mu to ujsc na sucho?! -Moglby tlumaczyc, ze zdolal sklonowac tkanki swojej corki, ze wyhodowal je w laboratorium. -Przeciez to chyba niemozliwe? -Tak, ale moze sie upierac, ze dokonal jakiegos przelomowego odkrycia. Bez Anne-Marie nikt nie zdola udowodnic, ze bylo inaczej. Zadzwonil telefon. Mary podniosla sluchawke. Odlozyla ja po krotkiej rozmowie po francusku. -Dzwonil inspektor Le Clerc - powiedziala. - Troolowie wymeldowali sie z hotelu "Pavillon de la Reine" mniej wiecej na godzine przed tym, gdy dotarli tam ludzie wyznaczeni do ich sledzenia. Nie zostawili nastepnego adresu. -Cholera! - Wydawalo sie, ze spelniaja sie najgorsze obawy Toma. - Powiedzial, co zamierza teraz zrobic? -Tylko tyle, ze dolozy wszelkich staran. Tom zaczal krazyc nerwowo po pokoju. -Spoznimy sie - wymruczal. - Spoznimy sie, do diabla! Mary nic nie przychodzilo do glowy. Wygladalo na to, ze nie moga nic zrobic. -Moze powinnismy zaczac dzwonic po wszystkich szpitalach i klinikach w Paryzu? - zaproponowala, ale glos uwiazl jej w gardle, gdy uswiadomila sobie, ile ich musi byc. - Chyba jednak nie - stwierdzila. Po chwili przyszla jej do glowy kolejna mysl. -Powinnismy zapytac w hotelu! - powiedziala. -O co? -Czy Troolowie gdzies stamtad dzwonili. Na pewno kontaktowali sie z ta druga klinika. -Wspanialy pomysl! Musimy jednak poprosic o to policje. Nam nie udziela takich informacji. Zadzwon, mowisz po francusku o wiele lepiej ode mnie. Czekal niecierpliwie, gdy Mary rozmawiala z Le Clerkiem. Wreszcie odlozyla sluchawke. -Juz to sprawdzili - powiedziala z zawodem. - Troolowie nigdzie nie dzwonili. -Cholera! - mruknal Tom. - Mialas jednak dobry pomysl. Sprobuj wykombinowac cos jeszcze! Usiedli i oboje czekali nerwowo, az telefon znowu zadzwoni. Po pol godzinie ktos sie wreszcie odezwal - byla to jednak nie policja z kolejnymi informacjami, ale doktor Balard. -Pani Trool wlasnie przyjechala odwiedzic corke - oswiadczyl podekscytowanym szeptem. Tom poczul, ze zimny pot wystepuje mu na czolo. -Musimy z nia porozmawiac - powiedzial. - Moze pan to zalatwic? -Zejdzcie i zaczekajcie w moim gabinecie. Postaram sie, zeby tam przyszla, zanim opusci klinike. -Juz idziemy. Zawiadomi pan policje?;i - Oczywiscie. -Sonia Trool przyjechala odwiedzic corke - powiedzial Tom, odwrociwszy sie do Mary. - Nie mozemy dopuscic, zeby po prostu sobie poszla. Musimy sprobowac wycisnac z niej, gdzie trzymaja Anne-Marie. -Cos mi mowi, ze nie bedzie to latwe - odrzekla ponuro Mary. -Ale to moze byc nasza jedyna szansa. Czekali ponad czterdziesci minut w gabinecie Balarda, zanim po glosach na korytarzu zorientowali sie, ze lada chwila znajdzie sie w nim Sonia Trool. Balard dal obojgu znak, by staneli pod sciana za drzwiami. -Prosze - powiedzial, gdy rozleglo sie pukanie. -Chcial pan sie ze mna widziec, doktorze? - spytala Sonia, gdy weszla do srodka; byla rownie pewna siebie i elegancka jak zawsze. -Prawde mowiac, to nam na tym zalezalo - powiedzial Tom, wychodzac zza drzwi. Sonia odwrocila sie w jego strone. Na jej twarzy odmalowalo sie przerazenie, ale tylko na moment. -Doktor Gordon! Co za niespodzianka! - powiedziala z usmiechem. - Co pana tu sprowadza? -To doktor Hallam ze szpitala Ysbyty Gwynedd w Bangor Przyjechalismy zabrac Anne-Marie Palmer do domu. Gdzie ona jest? -Nie wiem, o czym pan mowi, doktorze. Czy Anne-Marie Palmer to nie ta dziewczynka, ktora zamordowal wlasny ojciec? -Nie. To dziecko, za ktorego sklonowanie zaplacila pani Ranulphowi Dawesowi, aby pani corka mogla odzyskac wzrok - odrzekl Gordon. - Gdzie ona jest? -To jakis nonsens! - zaprotestowala Sonia. - Nigdy w zyciu nie slyszalam podobnych idiotyzmow, panie doktorze - zwrocila sie do Balarda, ruszajac w strone drzwi. Tom zagrodzil jej droge. -Prosze mnie puscic - zazadala. -Gdzie ona jest, Soniu? -Panie doktorze, niech pan wezwie policje! - zawolala Sonia Trool. -Juz tu jedzie, madame - odrzekl Balard. W oczach Soni pojawila sie niepewnosc, zdolala jednak zapanowac nad nerwami. -Bede wiec mogla oskarzyc tych ludzi, ze zatrzymuja mnie tutaj wbrew mojej woli. -Zaprzecza pani, ze pani corka zostala tu przyjeta w celu przeprowadzenia operacji, wskutek ktorej ma odzyskac wzrok? - zapytal Tom. -Oczywiscie, ze nie zaprzeczam - odparla Sonia. - Znalazl sie odpowiedni dawca, ktorego tkanki wlasnie sa sprowadzane droga lotnicza. -Skad? -Nie pytalam. Byloby... Byloby to dla mnie zbyt przykre. -Ach, jaka z pani wrazliwa dusza - powiedzial sarkastycznie Tom. W oczach Soni pojawily sie gniewne blyski. - Gdzie James? -Niech pan pilnuje swoich spraw - warknela Sonia. Do pokoju wszedl inspektor Le Clerc. -Panie inspektorze, ci ludzie mnie nekaja - zwrocila sie do niego Sonia. -Chce stad wyjsc. Ruszyla w strone drzwi. Tym razem droge zagrodzil jej nie tylko Gordon, ale i inspektor. -Jeszcze nie, madame - powiedzial spokojnie Le Clerc. - Najpierw prosze odpowiedziec na kilka pytan. -Nie chce powiedziec, gdzie jest jej maz ani gdzie trzymaja dziecko - wybuchnal Tom. -Moze w takim razie bedzie pani laskawa oproznic torebke - poprosil uprzejmie Le Clerc. -To niedopuszczalne! - zaprotestowala Sonia z taka mina, jakby miala eksplodowac. Widzac, ze nie robi to na inspektorze wrazenia, skapitulowala i wytrzasnela zawartosc torebki na biurko Balarda. Le Clerc przejrzal rzeczy. Tom dostrzegl, ze byly to glownie kosmetyki i chusteczki higieniczne. -Zadnych wizytowek ani notesu - powiedzial policjant. -Ale jest telefon komorkowy - stwierdzila Mary. Le Clerc popatrzyl na nia i usmiechnal sie. Podniosl aparat i zaczal sprawdzac rejestr rozmow. W oczach Soni pojawila sie panika. -Anglia, Anglia, Anglia - mruczal inspektor. - Francja. - Nacisnal klawisz wybierania i przylozyl telefon do ucha. Wysluchal bez slowa odpowiedzi, po czym wylaczyl aparat. Nadal bez komentarza wyjal wlasny telefon, wybral numer i powiedzial: - Sprawdzcie adres kliniki Martin. Sonia osunela sie na krzeslo przed biurkiem Balarda i zaczela glosno szlochac. -Jedziemy - powiedzial Le Clerc do Toma i Mary. - Odbierzemy informacje w samochodzie. Gdy wyszli z gabinetu, inspektor polecil czekajacemu pod drzwiami zandarmowi pilnowac Soni Trool. Tom i Mary usiedli z tylu, a Le Clerc zajal miejsce obok kierowcy. Czekali, az dostana adres kliniki. W samochodzie panowala cisza, zaklocana tylko bebnieniem deszczu o dach. Po pol minucie Le Clercowi podano wreszcie zadana informacje. -Rue Dauphine! - rzucil. Cisze przerwalo wycie policyjnej syreny. Samochod wyrwal z miejsca i ruszyl na polnoc. Mary kilkakrotnie musiala przymknac oczy, gdy kierowca probowal wcisnac woz w odstepy, ktorych pozornie tam nie bylo - ale jakims cudem pojawialy sie w ostatniej chwili. -Ktory koniec Dauphine? - spytal kierowca Le Clerca, gdy pedzili bulwarem Saint - Michel. -Blizej rzeki - odparl inspektor. Dotarli do wylotu bulwaru i ruszyli na zachod wzdluz rzeki, az do skretu w lewo w Rue Dauphine. Samochod przystanal pod jaskrawo oswietlonym podjazdem dla karetek, nad ktorym znajdowala sie tablica z napisem "Clinique Martin". Byl to szpital znacznie wiekszy niz St. Pierre. Wszyscy czworo weszli do srodka. Za kontuarem rejestracji siedzialy dwie mlode kobiety w kasztanowych kostiumach i z identyfikatorami na piersiach. Le Clerc pokazal swoja legitymacje i zapytal o Troola. Jedna z kobiet zaczela cos rzeczowo wyjasniac. Tom nie rozumial, co mowila, tlumaczyla mu to jednak Mary. -Trool jest tutaj... Jest u pacjentki, ktora znajduje sie w spiaczce i lada chwila moze umrzec. Nie mozna mu teraz przeszkadzac... bo chodzi o jej zycie. Przygotowano sale operacyjna na wypadek, gdyby doktor Trool uznal, ze zabieg moze ocalic jej zycie. Le Clerc spojrzal na Toma. Najwidoczniej nie wiedzial, jak sie zachowac i czul, ze nie jest przygotowany do podejmowania decyzji w takiej sytuacji. -Musimy go powstrzymac, i to natychmiast! - syknal Gordon. Le Clerc odwrocil sie do rejestratorki i spytal, gdzie szukac Troola. -Trzecie pietro, pokoj trzysta szesnascie. Inspektor ruszyl do windy, Tom i, Mary pobiegli za nim. -Szybciej... szybciej! - Gordon patrzyl na powoli zmieniajace sie cyfry na wyswietlaczu. Nawet gdy zjechala na parter, zdawalo sie, ze minely wieki, zanim jej drzwi sie zasunely. Pokoj trzysta szesnascie miescil sie po prawej stronie korytarza. Le Clerc ruszyl przodem. Po okolo trzydziestu metrach zatrzymali sie pod jego drzwiami i wytezyli sluch. -Slabnie z kazda chwila - dobiegl ich spokojny glos Troola. -Dajcie znac na sale operacyjna, ze bedziemy za dziesiec minut. Le Clerc otworzyl drzwi i wszedl do srodka. -Niech pani nie zawraca sobie glowy - powiedzial do pielegniarki, ktora wlasnie podniosla sluchawke telefonu. - Pacjentka zajmie sie ktos inny. Pokazal legitymacje. - Raczy pani stad wyjsc, mademoiselle? Siedzacy przy lozku Trool poderwal sie gwaltownie. Mial na sobie zielony fartuch chirurgiczny, na jego szyi wisiala maseczka. Z nosa i ust nieprzytomnej Anne-Marie wystawaly rurki, elektroniczne urzadzenia wykonywaly to, do czego je zaprogramowano. -To skandal! - wybuchnal Trool. -Trudno sie z tym nie zgodzic - powiedzial Gordon. Wraz z Mary pochylili sie nad dzieckiem. -Czy to ta dziewczynka, o ktora panu chodzilo? - spytal Le Clerc. -Bez watpienia - odparl Tom, walczac z uciskiem w gardle. - To Anne-Marie Palmer. Skupial cala uwage na ocenie stanu dziecka, ale slyszal, ze Le Clerc recytuje Troolowi formule aresztowania. Nie dotarlo do niego, ze policjant nagle umilkl, Dopiero gdy Marie krzyknela, odwrocil sie i zobaczyl, ze na twarzy Le Clerca pojawila sie szkarlatna prega, Policjant osunal sie na podloge. Tom dostrzegl skalpel w dloni Troola. Dyrektor popatrzyl najpierw na Gordona, a potem na Mary. Ruszyl w ich strone z ziejacym nienawiscia wzrokiem. Tom cofnal sie i zaslonil soba Mary. Trool nagle przeniosl spojrzenie na Anne-Marie. Rzucil skalpel i chwycil dziecko z lozka, wyrywajac przy tym wystajace z jego ciala rurki. Podbiegl z dziewczynka pod pacha do drzwi, wyrwal jedna reka klucz i chwile pozniej zamknal je za soba, zanim Tom zdolal do nich dotrzec. -Pomoz Le Clercowi! Zle z nim! - krzyknal Gordon do Mary. Zaczal walic barkiem w drzwi, starajac sie je wywazyc. Po trzeciej bezskutecznej probie uznal, ze raczej zlamie sobie obojczyk niz pokona zamek. Chwycil za telefon i polaczyl sie z rejestracja. Powiedzial, ze zdarzyl sie nagly wypadek, i zazadal natychmiastowego uwolnienia. Nie byl pewien, czy w rejestracji zrozumiano jego francuszczyzne, tym bardziej kulejaca ze zdenerwowania. Rozejrzal sie dookola i wypatrzyl w rogu butle z tlenem. Dzwignal ja i jak taranem zaczal walic nia w drzwi. Okazalo sie to o wiele skuteczniejsze - zdolal roztrzaskac plyte nad zamkiem, zanim z dolu pojawila sie jakakolwiek pomoc. Tom otworzyl drzwi i popedzil korytarzem do schodow ewakuacyjnych. Zbiegal nimi po kilka stopni, ale na ostatnim polpietrze zgubil rytm i musial zeskoczyc na podest. Na szczescie nie stracil rownowagi. Pobiegl do wyjscia ewakuacyjnego, ktore otworzyl kopnieciem w pozioma porecz. Znalazl sie na parkingu kliniki. James Trool byl dwadziescia metrow od niego. Wciaz trzymal pod pacha Anne-Marie, a druga reka grzebal po kieszeniach w najwidoczniej daremnym poszukiwaniu kluczykow do samochodu. Na widok Gordona zamarl na chwile, Zrezygnowal z poszukiwan i rzucil sie biegiem w strone waskiej bramki na ulice. Tom pognal za nim, ale potknal sie o niska porecz, gdy chcial przeskoczyc na skroty przez ogrodzenie parkingu. Na chwile stracil oddech, lecz juz po kilku sekundach dzwignal sie na nogi i popedzil dalej. Gdy wypadl na ulice, zobaczyl, ze Trool lawiruje miedzy samochodami na skrzyzowaniu, kierujac sie w strone Pont Neuf. Tom dogonil go na srodku mostu. -Nie masz dokad uciec! - krzyknal, zagradzajac mu droge. Trool popatrzyl na samochody po prawej stronie, po czym wyjrzal przez balustrade mostu na Sekwane. -Nie ma dziecka... nie ma sprawy, Gordon - powiedzial i przerzucil nieprzytomne niemowle przez balustrade. Tom przez kilka sekund stal nieruchomo sparalizowany ze zgrozy. To wystarczylo Troolowi. Pobiegl miedzy samochodami ku przeciwnej stronie mostu. Pokonal trzy czwarte jezdni wsrod akompaniamentu pisku hamulcow i wycia klaksonow. Ciezarowka zaladowana piwem marki Stella Artois nie zdazyla jednak zahamowac. Uderzyla w Troola z potwornym loskotem, ktory zagluszyl uliczny halas. Impet uderzenia wyrzucil jego cialo w powietrze; wygielo sie w luk i wyladowalo glowa naprzod na asfalcie. Czaszka pekla jak skorupka jajka. Tom odwrocil sie i przypadl do balustrady. Staral sie wypatrzyc jakis slad Anne-Marie, ale widzial tylko ciemna powierzchnie wody, na ktorej w rownych odstepach odbijaly sie swiatla latarni. Wspial sie na balustrade i, skoczyl do Sekwany. Woda byla lodowata. Pograzal sie coraz glebiej, bal sie, ze nie zdola wyplynac na powierzchnie. Gdy wreszcie mu sie to udalo, byl odretwialy z zimna. Wreszcie zdolal odzyskac kontrole nad wlasnym cialem na tyle, ze zaczal plynac z pradem do miejsca, do ktorego, jak przypuszczal, mogla zostac zniesiona Anne-Marie. Beznadziejnosc polozenia zaczela docierac do swiadomosci Toma, gdy zanurkowal po raz szosty. Byl bliski calkowitego wyczerpania. Tylko niemoznosc pogodzenia sie z mysla o smierci Anne-Marie sprawila, ze zanurkowal po raz siodmy. Tym razem musnal cos lewa reka, nie zdolal jednak zacisnac dloni przy pierwszej probie. Musial odwrocic sie pod woda i sprobowac jeszcze raz. Gdy zwarl palce, zdal sobie sprawe, ze odnalazl Anne-Marie - zawiniatko mialo odpowiedni ksztalt i wielkosc. Przycisnal ja do siebie i rozpaczliwie zaczal mlocic wode nogami i wolna reka. Wiedzial, ze nie bedzie mial drugiej szansy na wynurzenie sie na powierzchnie - po prostu skonczyly mu sie zapasy sil. Wylonil sie spod wody i zaczerpnal gleboko powietrza. Wciagnal je jeszcze w pluca dwukrotnie i wstrzymal oddech, by unosilo go na powierzchni. Przewrocil sie na plecy, by moc utrzymac dziecko nad woda. W padajacej z mostu poswiacie widzial jego twarzyczke, ale wciaz nie potrafil orzec, czy dziewczynka zyje. Przycisnal usta do twarzy Anne-Marie i wtloczyl jej powietrze w piersi, wychodzac z zalozenia, ze w takiej chwili nawet daremny gest jest lepszy niz nic. Zalewajaca jemu i dziecku twarze woda oraz doszczetne wyczerpanie sprawialy, ze sztuczne oddychanie nie bylo ani regularne, ani technicznie poprawne. Ale Tom nie mogl zdobyc sie na nic wiecej. Rownoczesnie walczyl o utrzymanie sie na powierzchni i probowal plynac do brzegu. Przez zakrywajaca mu uszy wode doslyszal loskot silnika. Uniosl minimalnie glowe. Dostrzegl wylaniajaca sie z ciemnosci i zmierzajaca w jego strone burte rzecznej lodzi. Pomyslal, ze to ostatnia kropla przepelniajaca kielich - nie mial sil, by odplynac z jej toru. Nie mogl zrobic nic poza popatrzeniem z rozpacza w nocne niebo i wydaniem z siebie bezradnego okrzyku: -Na milosc boska, zlitujcie sie! Swiat wypelnil sie nagle oslepiajacym blaskiem i wolaniami. Tom poczul szarpanie, ktos wyjal mu Anne-Marie z ramion. Nie mogl w niczym pomoc, gdy wyciagano go z wody. Dookola slyszal glosy, mowiace cos, czego nie rozumial. Nagle zachcialo mu sie spac. Boze, jak pragnal zasnac! Przestalo mu doskwierac zimno, bylo mu nawet dosc wygodnie. Nie czul bolu, tylko cudowne znuzenie. Glosy byly coraz bardziej podekscytowane, nawet pelne trwogi, ale nic go to nie obchodzilo. Dobiegaly z oddali, a on pograzal sie w blogim snie... Kiedy otworzyl oczy, siedziala przy nim Mary. Usmiechnela sie, chociaz w jej oczach lsnily lzy, - Wrociles do mnie! - rzekla. Probowal cos odpowiedziec, ale nie zdolal. - Pakowanie sie w klopoty wchodzi ci w nawyk - dodala Mary. - Tym razem byla to hipotermia. -Co z Anne-Marie? - wychrypial Tom. -Nic jej nie bedzie. Ludzie nie zdaja sobie sprawy, jak odporne sa niemowleta. Trool faszerowal ja srodkami uspokajajacymi i twierdzil, ze to poglebiajaca sie spiaczka. Ich dzialanie jednak ustapilo, a kapiel w Sekwanie wyrzadzila jej mniej szkod niz tobie. -Juz nigdy nie spojrze na wode... Ale jak...? - Kierowca Le Clerca zobaczyl, jak gonisz Troola. Pobiegl za wami i widzial, co sie stalo, Zarekwirowal jedna z lodzi policji rzecznej. Tylko dzieki temu udalo sie was wylowic. Jestes niewiarygodnie odwazny. -A Le Clerc? -Stracil duzo krwi i nigdy juz nie bedzie przystojny, ale sie wylize. - A wiec to koniec. - Tak - odparla Mary i delikatnie pogladzila Toma po czole. - Nareszcie koniec. -Czyz nauka nie jest cudowna? - wymruczal Gordon, czujac, ze znow ogarnia go sennosc. Epilog Tom zostal okrzykniety bohaterem. Wszedzie witano go usmiechami. To, ze samotnie trwal w wierze w niewinnosc przyjaciela, rozbudzilo wyobraznie nie tylko walijskiej prasy, ale i gazet o ogolnokrajowym zasiegu. Wiele z nich zwrocilo sie do Gordona z prosbami o wywiad, lecz wszystkie odrzucal bez podania przyczyn. John Palmer zostal zwolniony z wiezienia i wrocil do Lucy. Wypisano ja ze szpitala, choc planowano kolejne operacje plastyczne. Oni rowniez znalezli sie pod silna presja, by przedstawic "wlasna wersje wydarzen". Niektore gazety proponowaly pokazne sumy za wylacznosc na wywiady, ale podobnie jak Tom odrzucali te oferty. Gordon postanowil sam wyjasnic przyjaciolom prawdziwe pochodzenie Anne-Marie. Bylo to nielatwe zadanie. Palmerowie zareagowali gwaltownie. Ale potem nastapily lzy, a wreszcie pogodzenie sie z sytuacja. Najistotniejsze dla nich bylo to, ze Anne-Marie zyla. Zgodnie z przewidywaniami Toma, milosc Palmerow do dziecka sprawila, ze nie przestali uwazac go za swoje. Cieszyli sie odzyskaniem coreczki bez zadnych zastrzezen. Ludzie, do ktorych mogli czuc nienawisc, nie zyli - z wyjatkiem Soni Trool. Amerykanka przebywala w areszcie domowym, podczas gdy wladze zastanawialy sie, o co ja oskarzyc. Davies ostrzegl Gordona i Palmerow, ze udowodnienie jej czegokolwiek bedzie trudne. Powrot Palmerow z corka do Felinbach wzbudzil wielkie zainteresowanie. Mieszkancy wioski zareagowali na inwazje mediow usmiechami, goracymi powitaniami i dekoracjami. Trzeba bylo zmobilizowac rezerwy poczty, by uporac sie z zalewem prezentow dla Anne-Marie od tych, ktorzy zyczyli jej jak najlepiej. Wydawalo sie, ze wszyscy pragna zostac przyjaciolmi okrutnie skrzywdzonej pary i wiejskiego lekarza, ktory wierzyl w jej niewinnosc. Sasiedzi Palmerow wydali dla nich powitalne przyjecie. Ogloszono na nim ogolnokrajowa zbiorke funduszy dla zabezpieczenia przyszlosci dziewczynki. Zebrano ponad sto tysiecy funtow i ciagle nadchodzily nowe wplaty. Tom przyszedl na przyjecie z Mary. Odpowiadal na usmiechy i sciskal rece, czul jednak wewnetrzne odretwienie. W pewnej chwili podeszla do niego Julie Rees. -To ty miales racje, a ja sie mylilam - powiedziala. -Nie mam do ciebie zalu. Nie bylo to takie oczywiste - odparl Tom. - Co slychac w osrodku? -Jakos sobie radzimy, ale ludzie ciagle o ciebie pytaja. Sa ciekawi, kiedy wrocisz. -Jeszcze o tym pomowimy - rzekl Tom z usmiechem. Nie zdecydowal sie jeszcze, czy wroci. Po krotkiej pogawedce z Julie o jej mezu i dzieciach podszedl do Lucy, bo zobaczyl, ze uwolnila sie od grupki sasiadek. Usmiechala sie, ale jej oczy mialy chlodny wyraz. Gordon domyslil sie, ze Lucy czuje sie tak samo jak on. -Wszystko w porzadku - spytal. -Tak - odparla; jej spojrzenie zlagodnialo. -Dobrze tu wrocic? Lucy na chwile utkwila wzrok w podlodze. -Rozmawialismy o tym z Johnem wczoraj wieczorem - odpowiedziala. -Postanowilismy wyjechac z wioski. Nigdy nie bedziemy czuc sie tak samo - nie po tym, czego sie dowiedzialam. -A czego sie dowiedziales? Lucy rozejrzala sie po zadowolonych twarzach otaczajacych ich ludzi.! - Zobaczylam ich prawdziwe oblicze. Obelgi, napisy na murach, zlosliwe plotki, tlum pod sadem. - Ludzie wszedzie sa tacy sami, dokadkolwiek bys pojechala. Nie powinnas za wiele po nich oczekiwac. -Zdaje sobie z tego sprawe - odparla Lucy. - Chce jednak zamieszkac gdzies, gdzie nie bede tego pewna. Rozumiesz, o co mi chodzi? -Tak. Chyba czuje to samo, ale musze dac sobie jeszcze troche czasu. Popatrzyli na Johna, ktory rozmawial z grupka miejscowych ludzi. W jego oczach widac bylo ozywienie i zaufanie, jakby nic sie nie stalo. -Nie do wiary. On chyba nie zna slowa "gorycz" - powiedzial Gordon. -Oboje moglibysmy sie czegos od niego nauczyc. -Tak, jest wyjatkowy - odparla Lucy z czulym usmiechem. - Ale ty tez, moj dzielny Tomie. Nigdy o tobie nie zapomnimy. -No, mam nadzieje - mruknal Tom zartobliwie. -Czas isc do ludzi - powiedziala Lucy. Do Toma podeszla Mary. Ujela go pod ramie. -To nie do wiary. Zdolales przez caly wieczor utrzymac sie na nogach i nie stracic przytomnosci - powiedziala ironicznie. - Czyzby nadszedl dzien, w ktorym Tomowi Gordonowi nie jest potrzebna pomoc medyczna? -Zalezy od tego, kto mialby jej udzielic - odrzekl. - No i na czym mialaby polegac. Mary popatrzyla na niego katem oka. -Czy ma pan na mysli cos konkretnego? - spytala. -Mam wielka ochote wrocic do lozka - szepnal Tom. - Co pani na to? -Jest to zgodne z zaleceniami lekarza - odparla rowniez szeptem i zachichotala. Trzymajac sie za rece, wyszli z przyjecia. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2009-11-30 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/