Popławska Halina - Hiszpańska romanca
Szczegóły |
Tytuł |
Popławska Halina - Hiszpańska romanca |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Popławska Halina - Hiszpańska romanca PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Popławska Halina - Hiszpańska romanca PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Popławska Halina - Hiszpańska romanca - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Halina Popławska
Hiszpańska romanca
- Niech wszyscy wyjdą. - Niech wszyscy wyjdą. - Walery Kontkowski powtórzył
głośniej ledwie słyszalne polecenie umierającego. Zaszurały odsuwane krzesła.
Delikatne trzewiczki dam bezszelestnie wysunęły się z sypialni, męskie buty
narobiły nieco hałasu. Ojciec i syn zostali sami. - Walery... - Słucham, ojcze.
- Czy wszyscy wyszli? - Wszyscy. - Jest wiele spraw nie załatwionych. Musisz
mnie zastąpić. - Dobrze, ojcze. - Kontki są twoje. Reszta w testamancie. Nie
przerywaj, wiem, że umieram. Nie ma już dla mnie nadziei na tej ziemi, tylko
tam... Miłosierdzie boskie... - Ależ, ojcze... - Nie potrzebuję pociechy, chcę
pomocy. - Uczynię wszystko... - Jest krzywda, którą naprawisz zamiast mnie. -
Krzywda? - Tak. Wielka krzywda. - Naprawię. - Te pieniądze, co to dwa razy w
roku szły do Paryża... na ręce bankiera Laffitte'a... - Wiem. - Nic nie wiesz.
Słałem na utrzymanie... córki. - Córki? Czyjej córki? - Mojej. - Chory zamilkł i
odwrócił twarz, jak gdyby pragnął ukryć zakłopotanie wśród firanek otulających
wezgłowie. - Co mam robić? - Syn pierwszy przerwał krępujące ich obu milczenie.
- Zabrać ją tu... do domu. To twoja siostra. - Siostra... - Głos syna wyrażał
niedowierzanie, zdumienie, obawę nawet. - Twoja siostra. I tak ją masz
traktować. Młodsza od ciebie o dwanaście lat. Tym razem milczenie przedłużyło
się. Oddech umierającego tracił miarowy rytm, przechodził w rzężenie. Syn znowu
pierwszy odzyskał równowagę. - Gdzie ona jest? Chory poruszył głową, zbierał
siły do koniecznych wyjaśnień. - Daleko - zaszemrał po chwili. - W Hiszpanii. -
To... podczas wojny - zaczął syn. - Podczas wojny... W dziewiątym roku. - I co?
- Matka nie żyje. Dziewczyna została u dziadków. Ale i dziadkowie umarli.
Rodzina jej nie chce. Nieprawa córka... - Rękę tak chudą, że wydawała się
przezroczysta, podniósł do oczu. Spoza palców spłynęła łza, potoczyła się po
równie białym, jak poduszka, policzku i utonęła w pościeli. - Zrobię wszystko -
zapewnił gorąco syn, pochylając się nad chorym. - Przysięgnij. - Przysięgam -
dotknął stojącego na stoliku krucyfiksu. - Na Chrystusa. - Umrę spokojny. -
Rzężenie powoli ustępowało. - Tam, w biurku - wskazał wzrokiem - żółta koperta
zapieczętowana moim sygnetem. Syn podniósł się. - Nie teraz... Potem, gdy ja...
Syn powrócił na fotel przy łóżku. - Jaka ona jest? - Znowu pochylił się nad
umierającym. - Nie wiem. Nigdy jej nie widziałem. Laffitte wszystko załatwiał...
Nie chciałem... póki żyła twoja matka... - Rozumiem - pokiwał głową syn. -
Pojedziesz do Paryża. - Chory mówił z coraz większą trudnością. - Laffitte powie
ci... Boże, czy to już...? Syn wstał i uchylił drzwi sąsiedniego pokoju. Zebrana
tam rodzina i domownicy powoli wsuwali się do sypialni. - Walery... Jesteś tu? -
Jestem, ojcze. - Daj rękę... Nic nie widzę. Syn ukląkł przy łóżku i spełnił
życzenie ojca. - Nie odchodź... Zostań przy mnie... Do końca... Syn odpowiedział
mocniejszym uściskiem palców, obejmujących bezwładną dłoń. - Gdzie Natalka? Chcę
pobłogosławić... Synowa i wnuczka przysunęły się do łóżka. Pani spłakana, jak
tego wymagała okoliczność, dziewczynka przestraszona zmienioną twarzą dziadka,
nastrojem tej sypialni, gdzie za kotarami wezgłowia czaiła się śmierć. Chory
leżał cicho. Wydawało się nawet, że zasnął. W pewnej chwili otworzył szeroko
oczy i poderwał się, jak gdyby pchnięty niewidzialną jakąś mocą. - Mercedes!
Jezu! Mercedes! - Głos był dźwięczny i młody jak dawniej. Ten ostatni wysiłek
rzucił go martwego na poduszki, twarz mu się zapadła, zgasło w nim światło,
które jest życiem. Wschodzące słońce uderzyło w okna, rozpaliło lodowe hafty na
szybach, zbryzgało złotem koronkowe firanki i świetlistą smugą legło na
nieruchomej postaci. Wstał pierwszy dzień nowego, tysiąc osiemset trzydziestego
piątego roku. Pod świetlistym niebem Hiszpanii Wielkość to milczenie;@ reszta
jest słabością.@ Alfred de Vigny "Śmierć wilka" Hiszpania... Takie imię nadali
jej Fenicjanie, w ich języku znaczyło to "ziemia daleka i nieznana". Zaiste
daleka i nieznana była ta ziemia odcięta Pirenejami od reszty Europy, otwarta
jedynie na lazur Morza Śródziemnego i na bezkresny przestwór oceanu. Piękna
ziemia, bogata we wszystko, co człowiekowi potrzebne do życia, do szczęścia, do
miejsca w nieśmiertelności. Już od pradziejów natknąć się tu można na ślady
ludzkiego geniuszu. Czyż grota Altamiry, tej skalnej "Kaplicy Sykstyńskiej", nie
świadczy o talencie rasy, która kiedyś, później, wyda Murillów, Zurbaranów i
Velazquezów? Mistrzowska i jakże pewna ręka artysty owej odległej epoki
wypuściła na kamienne ściany tabun dzików, bizonów i jeleni, które bez chwili
wytchnienia pędzą we wściekłym galopie, aż padną od grotu myśliwca. Cóż
dziwnego, że taka ziemia przyciąga i wabi? Ludy, które ją obrały za siedlisko,
przybyły z południa i z północy. Śniadzi i czarnowłosi, krępi, lecz zwinni,
Iberowie tu zetknęli się z długonogimi Celtami o jasnych włosach i oczach jak
niebo. Zetknęli się i pomieszali. Żywość i melancholia, zmysł praktyczny i
skłonność do mistycyzmu, mocne poczucie rzeczywistości i wyobraźnia wysnuwająca
baśniowe wizje - oto wynik mariażu owych dwóch natur, dwóch mentalności. Dlatego
z tej właśnie ziemi wyrośli Cervantes i Calder~on, ta ziemia a nie inna
ukształtowała nieśmiertelne wzorce wszech czasów: Cyda, Don Quijote'a i Don
Juana, jej poeci najdoskonalej wyśpiewali bohaterstwo, honor i miłość - trzy
ideały ludzkości. Morze Śródziemne - szeroki gościniec łączący ludy osiadłe na
jego obrzeżach - aż kusi do wypuszczenia się na błękitne wody, do zbadania, co
kryje horyzont wiecznie ruchomych fal, owo perpetum mobile płynnego żywiołu. Nic
łatwiejszego jak zaspokoić słuszną ciekawość. Morze zamiast oddalać przybliża
ludy, człowiek bowiem najpierw zbudował łódź, a dopiero potem wymyślił koło. Po
Fenicjanach Grecy, po nich Kartagińczycy, wreszcie Rzymianie wyciągają na
piaszczysty brzeg Hiszpanii mniej lub bardziej ozdobne galery o złoconych
masztach i żaglach z purpury. Przybysze zakładają faktorie, prowadzą handel,
uczą posługiwania się nieznanymi tu dotąd wyrobami wyższej, bo starszej,
cywilizacji. Po wiekach jeszcze hiszpański rolnik czy budowniczy kopiąc ziemię
natrafi na bezcenne odłamki marmuru, głowę greckiej bogini czy okaleczały tors
gladiatora. Z czasem żeglarze ci, dotąd przynoszący pokój, przerodzą się w
inwazorów żądnych podbojów i władzy. Faktorie zamienią w wojskowe obozy, skąd
zbrojne legiony poniosą śmierć opornym, mieczem wyrąbując drogę rzymskiemu
panowaniu. Jednak nie tylko mieczem zawojował Rzym Hiszpanię. Przede wszystkim
podbił ją wspaniałą kulturą i cywilizacją, przesadził na jej żyzny grunt własne
instytucje i prawa, ofiarował jej wreszcie najcenniejszy swój skarb - język
łaciński. Wraz ze sztuką budowy dróg i akweduktów, amfiteatrów, term i łuków
triumfalnych, wraz z obyczajami, z kultem rozlicznych bóstw, Rzym zaniósł do
Hiszpanii i chrześcijaństwo, a tę "dobrą nowinę" według tradycji głosił tam
święty Jakub Apostoł, jeden z Dwunastu. Pod imieniem Santiago został on na
zawsze patronem Hiszpanii, a jego grób w Composteli będzie przez wieki celem
pielgrzymek całej niemal Europy. Zromanizowała się nad podziw szybko owa
Hiszpania, tak z początku oporna, stała się równie rzymska jak sam Rzym, równie
chrześcijańska jak Piotrowa stolica. I jak Rzym wydała świętych i męczenników,
poetów i filozofów, nawet mądrych imperatorów Trajana i Hadriana. O tak, za to
wszystko, co otrzymała, Hiszpania spłaciła dług z nawiązką, Rzymowi i światu.
Choć przed jej oczami leżała ta hiszpańska ziemia z wypisaną jak gdyby na
powierzchni wspaniałą przeszłością, nie o dawnych dziejach dumała Trinidad
Aguado, spoglądając ze szczytu zamkowego wzgórza na puste o tej porze roku pola,
na pojedyncze drzewa szarpane zachodnim wiatrem od oceanu. Jakże dalekie od jej
myśli było owo historyczne dziedzictwo przekazane przez dziesiątki pokoleń
zromanizowanych Celtiberów, których krew - w następstwie inwazji - zasilili
świeżą krwią barbarzyńcy, spadający na tę ziemię niczym sępy. Trinidad Aguado
myślała o czymś zupełnie innym, o sprawach jedynie ją obchodzących, myślała o
sobie, o swoim życiu, które było ciężkie, trudne i beznadziejnie smutne. Jak te
drzewa na horyzoncie - patrzyła na nagie jeszcze gałęzie. - Poddają się
posłusznie porwistym podmuchom, bezbronne i bezsilne, niezdolne stawić czoło
wichurze. Tak i ona... Rzeczywiście ciężkie, trudne i smutne było to życie, a
przede wszystkim pozbawione miłości. Bo nikt jej nie kochał. Ze śmiercią matki
wygasło wiecznie dla niej płonące ognisko, przy którym grzała się bezpieczna,
spokojna i szczęśliwa. Serce matki niczym tarcza osłaniało ją od ciosów, przed
którymi potem nie umiała się bronić, nie uodporniona na nieżyczliwość otoczenia.
Wszystko dla niej było nie takie, jak dla innych. Ot, choćby i to, że nie
nazywała się tak jak matka i dziadkowie. Oni byli Aguado de Arlanz~on. Dlaczego
jej dano tylko pierwszą część nazwiska, tę mniej ważną, bo nie związaną z
ziemią, na której siedzieli od wieków? Ród to bowiem był stary i niegdyś możny,
dziś zubożały, zrujnowany wojną, zapomniany przez tych, którym dawniej pomagał
utrzymać koronę. Gdy raz podpisała jakiś list "Trinidad Aguado de Arlanz~on",
rozpętało się piekło. - Wbij sobie mocno do głowy - krzyczał don Luis - jesteś
Aguado, nic więcej - stukał przy tym palcem w papier. - Wara ci od Arlanzonów.
Rozumiesz? Tylko Aguado, a i to szlachetne nazwisko za dobre dla bękarta! Bękart
- oto czym była. Pierwszy raz dziadek bluznął na nią tym brutalnym słowem.
Pierwszy raz zachował się tak grubiańsko, on, zawsze opanowany, zimny i
nienagannie, acz lodowato, uprzejmy. Wiedziała, że jest nieprawnym dzieckiem,
jednakże nikt dotąd nie rzucił jej w twarz tak strasznego wyzwiska. A właściwie
na czym polegała jej wina? Że przyszła na świat? Stało się to doprawdy bez jej
woli. Gdyby od niej zależało, nigdy nie znalazłaby się w domu Arlanzonów. Póki
żyła matka, nie czuła odmienności swojego położenia. Ale potem... Potem wszystko
się zmieniło. Ani dziadek, ani babka nie mieli czułego serca. Dla nikogo. Don
Luis z godnością nosił przyznany jego przodkom tytuł granda, dziś wzbudzający
raczej śmiech niż szacunek, bo choć zachował przywilej nieobnażania głowy wobec
królewskiego majestatu, bywały dnie, gdy nie miał co włożyć do garnka. Do~na
In~es artystycznie cerowała przetarte na łokciach i kolanach kaftany i spodnie
męża oraz własne suknie. Zawsze sztywno wyprostowana, wysoko unosiła kształtną
głowę, a duma była pancerzem kryjącym wstyd i ból po haniebnym postępku córki,
która podeptała to, co człowiek ma najcenniejszego, czyli honor. O tym wszystkim
Trinidad dowiedziała się od matki. Miała piętnaście lat, gdy matka pierwszy raz
zaczęła mówić o ojcu. Dotychczas sądziła, że ojciec nie żyje. Siedziały na tym
samym wzgórzu, skąd wzrok obejmował wielki szmat kastylijskiej "mesety",
przytulone do zamkowego muru, który je chronił przed zachodnim wiatrem. - Twój
ojciec żyje - powiedziała wówczas matka, ciaśniej okrywając się czarnym szalem.
- Żyje? - Trinidad przysunęła twarz do twarzy Mercedes i zajrzała w jej smutne
oczy. - To czemu nas nie zabiera? - Nigdy go nie zobaczymy. - Matka patrzyła
gdzieś daleko, może tam, dokąd sunęły pędzone wiatrem obłoki, a niebo stykało
się z kastylijskim płaskowyżem. - Dlaczego? Jeżeli żyje... - Ma żonę i syna. -
Mercedes pogładziła policzek córki. - W takim razie my... - Trinidad potrząsnęła
głową, aż warkocze uderzyły ją po plecach. - Kim my dla niego jesteśmy? - My...
- Matka zamilkła, a potem powiedziała prędko: - My dla niego nic nie znaczymy. -
Nic nie znaczymy? Jak to? - Mówiłam ci, że ma żonę i syna. Oni są jego rodziną.
- Ale my... - upierała się Trinidad. - Tak, my... - Matka przyciągnęła ją do
siebie, przytuliła skroń do jej skroni: - Wybacz mi - powiedziała cicho. -
Jestem bardzo winna wobec ciebie, ale wówczas, gdy to się stało, nie zdawałam
sobie sprawy... Nie wiedziałam... - Gdzie on jest? - Daleko. Równie daleko, jak
gdyby już dziś leżał w grobie. - W Ameryce? - Nie, Trini, nie w Ameryce. To
Polak. Przybył tu z armią Napoleona. - Z armią Napoleona? A więc to wróg! Mamo,
jak mogłaś? - Nie pytaj mnie, Trini, nigdy nie znajdę na to odpowiedzi. Może
byłam wówczas szalona? - I ty, mamo, z wrogiem... - Z wrogiem, z wrogiem. Czy my
właściwie wiemy, kto jest naszym wrogiem, a kto przyjacielem, kto nas
nienawidzi, a kto nam sprzyja? - Ale Francuzi...? - On nie jest Francuzem. W
ciszy, jaka potem zapadła, słychać było jedynie trzepot skrzydeł ptasich
mieszkańców zamkowej wieży, którzy zlatywali się już na nocny spoczynek. - Jak
go poznałaś? - Trinidad oderwała się od muru i spojrzała na matkę. Mercedes
siedziała z zamkniętymi oczami, poddając twarz pieszczocie ledwie tu
docierającego podmuchu. - Bawiłam u cioci Eufemii, gdy Napoleon przekroczył
Pireneje. - Westchnęła i otworzyła szeroko oczy. Może chciała lepiej dojrzeć ową
przeszłość, która, nagle wskrzeszona, przybrała postać napoleońskiego oficera? -
Polscy szwoleżerowie zdobyli wąwóz Somosierra i droga do Madrytu stanęła przed
Francuzami otworem. To była mordercza bitwa i on tam został ranny. - I co dalej?
- Trinidad nie starała się nawet ukryć niecierpliwości. - Dalej... - Tak, co
było dalej - przynaglała córka. - Czy to ważne, Trini? - Bardzo ważne. Mamo,
mów, proszę. - Znalazł schronienie w pobliskim klasztorze. Długo chorował, ale
ojcowie wyleczyli go. Tam poznaliśmy się. - W klasztorze? - W klasztorze. Przeor
był spowinowacony z ciotką Eufemią. - I co? - Nie pytaj więcej. Widzisz, ty tego
jeszcze nie rozumiesz, ale przychodzi taka chwila, gdy człowiek zapomina o
wszystkim, co mu wpojono od dziecka. O obowiązkach. O tym, co jest dobre a co
złe i niedozwolone. O swojej godności nawet. Depcze to, co mu kazano czcić. Tak
i ja... - Mamo - Trinidad ujęła zimną rękę matki i utuliła ją w swoich
rozpalonych dłoniach. - Mamo, nie gniewaj się, ale jak on mógł? Jak mógł, mając
żonę i syna...? - Nie wiem - pokręciła głową matka. - Może i na niego przyszła
taka niedobra godzina? Któż pojmie, co dzieje się w duszy drugiego człowieka,
kiedy czasem trudno osądzić samego siebie i swoje własne uczynki? - Ale ty...
Kochałaś go? Powiedz... Tak bardzo kochałaś wroga? - Nie wiem, czy kochałam.
Wiem tylko, że mnie nikt nie kochał, a ja byłam spragniona miłości. - A...
dziadkowie? - Jeżeli mnie nawet i kochali, nie dali tego nigdy po sobie poznać.
Może ja dlatego... - A on? Kochał cię, prawda? - Chyba mnie kochał. Wierzyłam w
to. - I miał żonę... - Ożeniono go bardzo młodo, nie pytając o zdanie. I on, i
żona nie zaznali szczęścia. - I co było potem? - Potem... Potem rozstaliśmy się.
Na zawsze. - Jak to, na zawsze. - Czyż mogłam odebrać rodzinie męża i ojca?
Zresztą cóż on by tutaj robił? Jego życie było tam, daleko. Żałuję tego, co się
stało, ale mam ciebie. Ty jesteś moją jedyną miłością. Przez ciebie jestem
szczęśliwa. - Przeze mnie znosisz od dziadków wiele przykrości. - To nieważne.
Oni zawsze byli tacy. Biedni. Zawiodłam ich. W owej wojnie stracili resztki
fortuny, żyją w biedzie. Mieli nadzieję, że ja, choć bez posagu, ale wyjdę za
don Gregoria. Niestety, po tym co zaszło, don Gregorio nie życzył sobie takiej
żony. - Podły! - wybuchnęła Trinidad. - Gdyby cię prawdziwie kochał... - Don
Gregorio to człowiek nade wszystko miłujący honor. Ja byłam pierwszą plamą na
jego herbowej tarczy. Nie, nie, sama zatrzasnęłam przed sobą drzwi do
małżeństwa. Ale to i lepiej. Nie patrz tak na mnie, Trini. Wcale tego nie
żałuję, mam przecież ciebie. I pamiętaj, uboga panna nigdy nie ma prawa wyboru,
może najwyżej z wdzięcznością przyjąć tego, co raczy poprosić o jej rękę. Don
Gregorio wcale nie był w moim guście. To rodzice chcieli.... - Kocham cię, mamo.
- Trini mocno obejmuje matkę. - Tak bardzo cię kocham, że nie potrafię
wypowiedzieć. - To dobrze, dziecko. Przecież my to jedno. I dopóki ja żyję... -
Zawsze będziemy razem. Zawsze. Długo siedziały pod zamkowym murem, splecione
ramionami. Tak długo, aż zachodni wiatr przyniósł dźwięk dzwonów na wieczorny
Anioł Pański. Podobnie jak teraz. Trinidad wstaje z ociąganiem, otrzepuje
spódnicę, poprawia szal na głowie, czarny szal, ten sam, który nosiła matka.
Czarny, bo wszystko w niej czarne, włosy, oczy, suknia i życie. Jej życie bez
matki. W domu już w sieni słyszy nieprzyjemny głos donii Eulalii. - Nareszcie
jesteś. - Ciotka patrzy na nią z naganą. - Przepadłaś na całe popołudnie. Co to
znaczy? - Byłam na lekcji u ojca Hieronima, a potem... - Czy zamierzasz uczyć
się do późnej starości? - Don Ignacio otwiera właśnie drzwi jadalni i słyszy
ostatnie słowa siostrzenicy. - Nie, wuju, ale co mam robić innego? - Niech się
uczy - przyzwala łaskawie do~na Eulalia - tym bardziej że to nic nie kosztuje.
Może dzięki temu żadne głupstwa nie przyjdą jej do głowy. Zawsze się boję, by
nie poszła w ślady matki. - Ciociu! - Dobrze, dobrze, nie masz powodu przybierać
tak wyniosłej miny. Wszyscy wiemy, kim jesteś. - Może byśmy siedli do stołu? -
proponuje pojednawczo don Ignacio. - Ciocia wybaczy. - Trinidad mocno zaciska
ręce. - Pójdę już na górę. Głowa mnie boli i nie mam apetytu. Dopóki żyli
dziadkowie, egzystencja jej, choć beznadziejnie pusta bez matki, układała się
dość znośnie. Zdarzały się nawet chwile, gdy w oczach babki Trinidad dostrzegała
jak gdyby błysk litości. Również i dziadek stał się może nieco mniej oschły i
nie spoglądał już na nią z dotychczasową pogardliwą wyższością, która ją tak
bardzo raniła. Babka odeszła pierwsza, w cztery lata po matce, a oto minął rok,
jak trumnę dziadka wstawiono do starej grobowej kaplicy Arlanzonów, pod dużym
kamiennym krzyżem nad gotyckim portalem. Wzniesiono ją jeszcze w okresie
świetności rodu, za czasów królowej Izabeli i króla Ferdynanda, gdy to miawiano:
"Dzielą władzę, władzę dzielą, król Ferdynand z Izabelą". Z prawa mu należne
dziedzictwo objął w posiadanie ich syn, a brat jej matki, don Ignacio. Ale jak
noc różni się od dnia, podobnie i don Ignacio był przeciwieństwem siostry. On,
typowy Aguado de Arlanz~on, bardziej jeszcze Arlanz~on niż Aguado; w niej
przeważyła widać celtycka krew, zmieszana z krwią Wizygotów, owych barbarzyńców
z północy, skłonniejszych jednak do marzeń i do łagodnych uczuć niż stojący
mocno na ziemi, dziarscy Iberowie. Don Ignacio mieszkał daleko w posiadłości
żony, wniesionej mu w posagu przez donię Eulalię. Po śmierci rodziców wrócił do
gniazda Arlanzonów, pozostawiając synowi wiano matki. W taki sposób Trinidad
dostała nowych opiekunów. ****** Wieczór jest długi i chłodny. Grube mury
skutecznie co prawda chronią od wiatru, ale ziąb przenika kamień, nasącza ściany
wilgocią, wciska się pod najgrubszą suknię, pod najcieplejszy szal. Na szczęście
Ana wnosi gorącą fajerkę. Wsuwa pod kołdrę miedziany basenik na długiej rączce,
szczelnie przykryty, pełen wrzątku. Długo wodzi nim po całej pościeli. Dopiero
teraz można położyć się do tak ogrzanego łóżka. - Przyniosę panience coś do
jedzenia - mówi Ana i wychodzi zabierając fajerkę. Trinidad rozkoszuje się
ciepłem, dobrze otulona kołdrą, i niecierpliwie czeka na Anę. Jest bardzo
głodna. Nagle w ciszę wdziera się donośny głos donii Eulalii. Widać drzwi na
dole pozostawiono otwarte, a pani strofuje właśnie służbę w gospodarczej części
domu. Ana zjawia się z tacą. Ma wypieki i ręce jej drżą. - Co się stało, Ano?
Czy ciocia...? - Nic, nic, panienko - Ana przysuwa stolik do łóżka, stawia na
nim tacę. - Proszę jeść, póki gorące. - Zdejmuje pokrywkę z kuchennego
garnuszka. - Zobaczy panienka, jaka pyszna soczewica! Trinidad bierze łyżkę,
nachyla się nad garnuszkiem, wdycha smakowitą woń czosnku, jarzyn i soczewicy.
To nic, że kolację podano w kuchennym naczyniu. Do~na Eulalia nigdy nie
pozwoliłaby tknąć swojej stołowej zastawy. Nosić na górę cenną porcelanę, kiedy
tak łatwo stłuc delikatny talerzyk czy kruchą filiżankę od serwisu. A nawet i
srebro... Nie, nie, panienka, jeśli je u siebie, winna zadowolić się kamionkową
lub cynową miseczką. Ana przysiada w nogach łóżka. Jest teraz jedyną osobą w
domu, z którą Trinidad może porozmawiać. - Śniła mi się dziś panienka Mercedes -
wzdycha patrząc, jak dziewczyna je. - Pięknie wyglądała w białej sukni z
bufiastymi rękawkami i z wysokim stanem. Miała kiedyś taką. Mówiono, że to
francuska moda. Panienki nie było wtedy na świecie. - To dobry sen, prawda? -
pyta Trinidad spragniona pociechy. - Bardzo dobry. Panienka Mercedes to
prawdziwy anioł. Mówiła o panience. - Co mówiła? - Przepowiedziała wielkie
zmiany. Daleka podróż, młody bogaty pan i szczęście. - Ee, Ano, to ty tak
wszystko wymyślasz. Mamusia nic podobnego nie mówiła. - Może i nie mówiła. -
Zgadza się niechętnie Ana. - Po obudzeniu trudno spamiętać wszystko, co się
śniło. Wiemy tylko, że wymodli dla panienki zmianę losu. Czas najwyższy. Tak
długo być nie może. Cóż to za życie? - Widać takie mi sądzone. - Jeszcze póki
żyła do~na In~es, a przynajmniej don Luis... Ale teraz... - Dla mnie nie ma nic
dobrego, Ano. Wiesz o tym tak samo, jak i ja. Nie czeka mnie ani podróż, ani
młody pan, ani szczęście. Po co się łudzić, kiedy wiadomo, że to wszystko
niemożliwe? - Wszystko jest możliwe - zapewnia żarliwie Ana. - Pan Bóg jest
miłosierny i sprawiedliwy. Panienka Mercedes cały czas troszczy się o swoje
dziecko. I choć jej tam dobrze w niebie, jakże mogłaby zapomnieć? - Wiem, że
mamusia o mnie pamięta. Często czuję przy sobie jej obecność. - Widzi panienka.
- Ana składa ręce. - Zło musi przemienić się w dobro. Ona też to wie. A ot już
zaraz minie siedem lat, jak odeszła. Siedem lat! Jak mogła przeżyć ów straszny
dzień, ostatni dzień matki na tej ziemi? Wierzyła przecież, że nawet śmierć ich
nie rozdzieli, że zawsze będą razem. Ale matka zaziębiła się. Zima owego roku
była szczególnie surowa. Jakiś czas Mercedes niedomagała, któż jednak mógł
przypuszczać? Kaszlała, to prawda, ale poza tym... Aż nagle ze zwykłego
przeziębienia wywiązało się zapalenie płuc. A na to nie było już ratunku. Trzy
dni. Trzy dni leżała nieprzytomna z gorączki. Nie poznawała nikogo, nawet jej,
Trini. Oprzytomniała dopiero w chwili śmierci. Otworzyła wówczas oczy i
zawołała: "Adam! Trini!" To wszystko. Dwa imiona. Tylko dwa imiona. Ale w chwili
śmierci połączyła tych dwoje. Ojca i córkę. Adam. A więc takie nosił imię. Dotąd
nie chciała znać ani jego imienia, ani nazwiska. Z upływem lat coraz bardziej go
nienawidziła. On jednak wiedział o jej istnieniu, a jak się o tym dowiedział,
pozostawało dla niej dotąd tajemnicą. Kiedyś, gdy jak zwykle siedziały pod
zamkowym murem, a było to parę miesięcy przed śmiercią, matka powiedziała nagle:
- Twój ojciec wie o tobie. - Wie? Co wie? - obruszyła się Trini. - Wie, że mam
córkę i że to właśnie ty. - Wcale nie potrzebuję, żeby o mnie wiedział. - To
źle, Trini. Widzisz, on o tobie myśli. - Nie potrzebuję, żeby o mnie myślał. -
Słuchaj, Trini, sytuacja nasza, jak wiesz, jest bardzo trudna. Ty jednak nie
jesteś na łasce dziadków. Masz swoje pieniądze. - Ja? Pieniądze? - Trini
podniosła głowę. - A to w jaki sposób? - Dzięki twojemu ojcu. - Ach tak! -
zerwała się. - To pieniądze ojca? Nie chcę ich. Nie chcę nic od niego. -
Posłuchaj. Gdy byłaś jeszcze bardzo maleńka, dostałam list z Paryża. Od
francuskiego bankiera. Pamiętam, jak twój dziadek trzymał ten papier i mówił:
"Czego chce od ciebie jakiś paryski bankier?" - A czego chciał? - Zawiadamiał,
że jego klient wpłacił u niego pewną sumę i prosił, aby mi ją przekazał. "Dla
dziecka". Moi rodzice głośno wyrazili oburzenie na taką "bezczelność", ale
pozwolili mi odpisać. - Odpisałaś? - Naturalnie. W domu było bardzo ciężko.
Brakowało wszystkiego. Wojna zniszczyła plony. Byliśmy na skraju nędzy. - Gdybym
o tym wiedziała - wybuchnęła Trini - nigdy nie zgodziłabym się! Nigdy! - Nie mów
tak. - Dlaczego? To przecież jałmużna rzucona żebrakowi. A my... - Żebrak nie ma
prawa wyboru. Dla niego nieważne, czyja ręka rzuca jałmużnę. Byle rzuciła. - I
co dziadkowie? Zgodzili się? - Zgodzili się ze względu na ciebie. Zastrzegli
tylko, że sami nie przyjmą grosza z tych pieniędzy. - Mamo, napisz do tego
bankiera. Ja też nie chcę. Damy sobie radę. - Nie, Trini, nie mam prawa tak
postąpić. Ze względu na ciebie. Nie wiadomo, co nas jeszcze czeka. Dotychczas
pieniądze przychodzą dwa razy do roku. Nie wiem, jak to długo potrwa, ale mam
nadzieję, że nawet na wypadek śmierci, twój ojciec podjął konieczne kroki, by ci
zapewnić choć tę skromną niezależność. Niezależność, Trini, to w życiu
najważniejsze. Od tego dnia myślała o nim z coraz większą niechęcią. W rozmowach
z matką nie nazywała go nigdy ojcem. Był to jakiś nieokreślony "on" bez wyraźnie
zaznaczonych konturów, mroczny cień bez twarzy o pustym spojrzeniu, nocna zjawa
budząca lęk i niepokój. Choć matka umarła, pieniądze nie przestały przychodzić,
z tą tylko różnicą, że teraz ona potwierdzała odbiór. "Trinidad Aguado" -
podpisywała się na załączonym do sumy kwicie i odsyłała list do Paryża. Z
początku chciała podziękować i odmówić. Ale gdy wspomniała o tym babce, taka
rozpacz i przerażenie wyjrzały z oczu donii In~es, że zrozumiała. Gdyby nie jej
pieniądze, może byłoby z nimi bardzo źle. Przecież i tak z trudem wiązali koniec
z końcem. Nadmierna susza okazała się katastrofalna dla zbiorów. Pszenica nie
obrodziła, bydło padało. Nawet winnice nie dały spodziewanego owocu. Należało
zacisnąć zęby i nadal wyciągać rękę po "jego" jałmużnę. Nie było innego wyjścia.
Dopiero po śmierci dziadków zrozumiała znaczenie owej niezależności, o której
niegdyś mówiła matka. - Wiedz, moja panno - oznajmiła wkrótce po przyjeździe
do~na Eulalia - jedynie przez wzgląd na twoje pokrewieństwo z moim mężem nie
traktujemy cię jak służącej. Jesteś jednak we wszystkim od nas zależna i
pamiętaj, że za dobrodziejstwo winnaś wdzięczność i posłuszeństwo. Nic wówczas
nie odpowiedziała, ale to "dobrodziejstwo" kamieniem legło na jej egzystencji.
Gdy po miesiącu nadeszły pieniądze z Paryża, don Ignacio wezwał ją do gabinetu.
- Co to znaczy? - Podobnie jak niegdyś dziadek trzymał wysoko list od bankiera,
jak gdyby cienki papier parzył mu palce. - To pieniądze dla mnie - odpowiedziała
śmiało. - Przychodzą dwa razy do roku. - Z Paryża? - zdziwiła się do~na Eulalia.
- Od kogo? - Nie wiem - wzruszyła ramionami. - Od kogoś, kogo bankier nazywa
swoim klientem. - Ach tak... - Do~na Eulalia spojrzała wymownie na męża. - W
takim razie... - O tu, widzisz - don Ignacio ostentacyjnie wrzucił francuskie
banknoty do szuflady biurka - tu leżą twoje pieniądze, na twoje utrzymanie i na
twoje wydatki. - Trzy razy powtórzone słowo "twoje" wypowiedział z należytym
naciskiem. Od tego dnia nie wspomniano już o "dobrodziejstwie, posłuszeństwie i
wdzięczności", ale Trinidad czuła coraz wyraźniej, jak ciążyła wujostwu jej
obecność. Najchętniej też opuściłaby ich dom, ale dokąd mogła się udać? Nie
miała nikogo, żadnych przyjaciół, a jeżeli byli i jacyś krewni, któż zechciałby
się obarczyć nieprawą córką Arlanzonów? Musiała pogodzić się ze swoją trudną
sytuacją. Nie wypadało zresztą narzekać. Wujostwo zostawili jej względną
swobodę, niezbyt wtrącając się w jej życie. - Nie jesteś już dziewczynką -
zauważyła raz do~na Eulalia - i mamy prawo liczyć na twój rozsądek. Skończyłaś
dwadzieścia cztery lata. W twoim wieku dawno już byłam mężatką. Ty, naturalnie,
za mąż nie wyjdziesz. Powinnaś więc przygotować się do samotnej starości. Czas
tak leci, że nawet się nie obejrzysz... Mam nadzieję, że do końca znajdziesz
schronienie w naszym domu, a jeśliby nas zabrakło - westchnęła głośno - nasz syn
zapewni ci godną opiekę. Otóż to, ich syn, nadęty głupiec o bezmyślnym
spojrzeniu. Trinidad wstrząsa się ze wstrętem. Kuzyn Manuel często zjawia się u
rodziców. Ostatnio coraz częściej. - Po pieniądze - mruczy Ana. - Stara się o
córkę Gomezów, ale don Crist~obal nie taki skory oddać mu jedynaczkę. Trinidad
poznała kuzyna na pogrzebie babki. - Oto Manuel - przedstawił wuj syna,
niezgrabnego młodzieńca o nalanej twarzy. Pozbawione wyrazu oczy don Manuela
ożywiły się nieco na widok kuzynki. Widać jej posępna uroda zrobiła wrażenie na
ostatnim potomku Arlanzonów. Nie przydawał on jednak chwały staremu rodowi.
Trinidad zauważyła, jak dziadek odwracał się z niesmakiem na widok "prawowitego"
wnuka i przyszłego dziedzica. Stosunki między kuzynami ułożyły się poprawnie.
Don Manuel wolałby, aby ich znajomość przerodziła się w pewnego rodzaju
zażyłość, Trinidad jednak nigdy nie przekroczyła granicy, którą zakreśliła jej
nieufność. - Ty, kuzynko, wcale się nie śmiejesz - powiedział za ostatniej
bytności syn don Ignacia, gdy przez chwilę zostali sami w salonie. - Nie lubisz
się nawet uśmiechać - dodał jak gdyby z pretensją. - Nie mam wesołego
usposobienia. - Trinidad popatrzyła w senne oczy kuzyna. - A właściwie to nie
mam powodów do śmiechu. - Właśnie - podchwycił skwapliwie. - Widzę to, nigdzie
nie bywasz, z nikim się nie widujesz. Żyjesz jak zakonnica. A przecież życie
jest wesołe. Ludzie bawią się, a ty... - Ja opłakuję umarłych - ucięła. - A poza
tym zapominasz, kuzynie, że znowu jest wojna. - Co tam wojna! - machnął ręką don
Manuel i wygodniej rozparł się w fotelu. - Ta wojna to co innego. Nikt obcy nam
nie zagraża, a że Hiszpanie sami ze sobą biorą się za łby... - Po czyjej jesteś
stronie? - przerwała. - Ja? - zdziwił się szczerze. - Po żadnej. Co mnie
obchodzi, czy panować ma don Carlos czy mała Izabela? Król i tak nie rządzi, od
tego ma ministrów. - Ale wojna domowa... - Wojna domowa to bagatelka - zaśmiał
się głośno. - My tu, w Kastylii, mamy święty spokój. Ludzie jeszcze nie stracili
rozumu. Szaleńcy biją się w Nawarze i w Kraju Basków, ale my... - To bardzo
blisko - zauważyła. - Czyżbyś się bała, kuzynko?... - Boję się - przyznała. -
Wojna zawsze niesie ze sobą jakieś nieszczęścia. - Nie przejmuj się wojną -
poradził. - Lepiej zabaw się trochę. Czas ucieka, a mama mówi, że nie jesteś już
taka młoda. - Jestem bardzo stara - powiedziała z goryczą. - Tak stara, że
mogłabym być co najmniej twoją prababaką. - Żartujesz, kuzynko - zaprzeczył
szarmancko. - Gdyby nie twoja śmiertelna powaga, byłabyś całkiem ładna, co mówię
ładna - poprawił się - piękna! Wierz mi - dodał konfidencjonalnie. - Z uśmiechem
byłoby ci bardzo do twarzy. Znam się na tym. To była jej ostatnia dłuższa
rozmowa z kuzynem. Dalszych wynurzeń don Manuela Trinidad już nie była ciekawa.
Wujostwo zresztą bardzo niechętnie patrzyli na zabiegi syna, który za każdej
bytności u rodziców, być może z nudów, usiłował zbliżyć się do zniechęcającej
kuzynki. Byli jej nawet w pewnym sensie wdzięczni za tę postawę, bali się
bowiem, że zechce usidlić ich jedynaka, a doprowadziwszy do małżeństwa, obróci
się przeciwko nim. Duma ich, co prawda, była nieco urażona chłodem i
obojętnością, jaką ta bądź co bądź uboga i zależna od nich dziewczyna okazała
spadkobiercy wspaniałego nazwiska. Czyż nieprawa córka Arlanzonów mogła
spodziewać się lepszej, a w ogóle jakiejkolwiek partii? Przez swoją pozycję była
z góry skazana na staropanieństwo. Czegóż więc oczekiwała? Trinidad nie
oczekiwała niczego. Ani przepowiadanej przez Anę zmiany losu, ani dalekich
podróży, młodego pana, czy bogactwa i szczęścia. Niczego. Była na tyle rozsądna,
by wiedzieć, że nie otworzy się przed nią żadna z tych nęcących perspektyw,
jakie służąca niestrudzenie stawiała jej przed oczy. Jakoś jednak trzeba było
żyć i znaleźć coś, co pozwoliłoby znieść beznadziejność jej sytuacji. Na nikogo
z bliskich nie mogła liczyć. Miała, owszem, Anę, ale cóż znaczyła służąca?
Wówczas to zjawił się ojciec Hieronim. Dzięki niemu nie zginęła. Ojciec
Hieronim... Pierwszy raz zobaczyła go przy łóżku umierającej matki. Czyż jednak
wówczas mogła interesować się obecnymi w sypialni osobami? Powalona rozpaczą,
nie widziała nikogo. Dziadek wezwał do chorej doktora Barrerę z Covarrubias, a
potem posłał jeszcze po braciszka z klasztoru Świętego Dominika z Silos. kilka
udanych kuracji tam, gdzie zawiodła sztuka doktora Barrery, rozsławiło medyczne
umiejętności młodego zakonnika, licencjata z Salamanki, a wzięcie, jakim wkrótce
już cieszył się on w okolicy, pozwalało chorym nie tracić nadziei. W ręce
takiego to zaimprowizowanego konsylium don Luis złożył życie córki. Trinidad na
pół przytomna ledwie słyszała owe łacińskie terminy rzucane przez lekarzy na
określenie symptomów choroby. Każde z tych słów ukrywało straszliwe jakieś
niebezpieczeństwo, intonacja głosu wskazywała na wątłość więzów łączących chorą
z życiem. - Czy... można ufać...? - stary hidalgo splatał i rozplatał palce, a
twarz miał jeszcze bledszą i bardziej zapadłą niż zwykle. Doktor Barrera
pokręcił przecząco głową. - Wszystko jest w ręku Boga - zauważył półgłosem
zakonnik, nie spuszczając oczu z zaczerwienionych policzków chorej. - Puls
bardzo szybki i nierówny, ale jeżeli serce wytrzyma... - Długo nie wytrzyma -
burknął doktor Barrera. - Gorączka wcale nie spada. Przeciwnie... - Co robić? -
zaszlochała do~na In~es. - Zrobiliśmy wszystko, co w ludzkiej mocy - szepnął
braciszek. - Reszta zależy od boskiego miłosierdzia. Trinidad klęczała przy
łóżku z głową wtuloną w pościel, na pół oślepła i głucha, niepomna nieledwie tej
walki, jaką toczono ze śmiercią. Wtedy to poczuła na głowie czyjąś rękę. Ktoś
delikatnie dotknął jej włosów, a ta nieśmiała pieszczota była pierwszym objawem
zrozumienia i współczucia, jakie jej okazano. Podniosła wzrok. Zapuchnięta od
płaczu ledwie dojrzała pochylającego się nad nią zakonnika w dominikańskim
habicie, tego samego, który towarzyszył braciszkowi. Dotąd nie zwróciła na niego
uwagi. Za to teraz patrzyła chciwie, czepiając się tej gładko wygolonej twarzy,
jak twarzy wybawcy. Odpowiedziało jej spojrzenie dziwnie jasnych oczu, które
wydawały się znać wszelkie bóle tego świata. - Ufaj, dziecko. - Głos był młody,
dużo młodszy niż twarz, znaczona dwiema głębokimi bruzdami. W nowym ataku
rozpaczy przypadła do rozpalonej ręki umierającej. Nie miała nadziei. Rosła w
niej jakaś tragiczna pewność nieszczęścia. Nieuniknionej katastrofy. Wiedziała,
że nic chorej nie uratuje. Jej rozpacz jest daremna. Jej łzy nie zmienią
boskiego wyroku. Tak być musi. Zostanie sama, bez matki, z którą nie rozstawała
się dotąd ani na chwilę. Sama. Pierwsze miesiące były straszne. Spędzała długie
godziny w pokoju zmarłej. Niczego tam nie ruszano. Wszystko stało jak za jej
życia. Babka też tu zachodziła i zawsze potem miała zaczerwienione powieki. A i
dziadek... Trinidad zamykała oczy i mówiła głośno: "To ja, mamusiu, to ja.
Jesteś tu, prawda? Jesteś przy mnie?" I nasłuchiwała odpowiedzi. W tych ścianach
przebywał jeszcze duch Mercedes, owej ślicznej, młodej Mercedes, z wysoko
upiętymi włosami, nad których lśniącą kaskadą pysznił się misternie rzeźbiony
grzebień, przytrzymujący koronkową mantylę. Wszystko w niej było piękne. Trini
wie, że daleko jej do urody matki. Ale tak lepiej. Taki obraz zmarłej wystarczy
na długo, zabierze go jak wiatyk na całe życie. Zawdzięcza jej wychowanie i tę
odrobinę wykształcenia, inaczej byłaby nieokrzesanym dzikim zwierzątkiem, nie
umiejącym czytać ani pisać. A tak potrafi nawet mówić po francusku. W domu
Arlanzonów był niegdyś księgozbiór pilnie uzupełniany przez dawne pokolenia.
Jego resztki dochowały się do ich czasów, w jakże jednak żałosnym stanie!
Poczerniały złocenia na brzegach kart, na wspaniałych oprawach z kordybańskiej
skóry gryzonie szkodniki próbowały ostrości zębów i pazurków. W dziełach
wielotomowych brakowało często kolejnego woluminu. Mercedes uporządkowała te
cenne niedobitki, odkurzyła wnętrza bibliotecznych szaf, zepchnętych teraz do
niewielkiego parterowego pokoju, przywróciła blask mahoniowej powierzchni
długiego stołu, na którym leżał olbrzymi atlas świata sprzed dwustu lat, nie
mieszczący się na żadnej półce. Tu też lubiła przebywać Trinidad. Głaskała
grzbiety książek ustawionych ręką matki, odczytywała głośno nazwiska autorów.
Oto ich ulubieniec Pedro Calder~on de la Barca. Matka umiała na pamięć całe
fragmenty z dramatów tego "piewcy honoru". - Honor, Trini - mówiła. - Nikt
lepiej niż Calder~on nie rozumiał sensu tego tak bardzo hiszpańskiego pojęcia.
Honor to najdroższy klejnot, który każdy człowiek przynosi ze sobą na świat;
każdy, choćby najuboższy, najniżej urodzony. A ja na klejnot ten rzuciłam cień,
pozbawiłam go piękna i blasku. O, bardzo zgrzeszyłam. Słowa te odbite od
bibliotecznych szaf wracają do Trinidad lekkim jak tchnienie echem. - Nie mów
tak, mamo - protestuje dziewczyna. - Nie mogę tego słuchać. - I nawet nie czuje
łez, które spływają jej po policzkach, spadają na tom Calderona, gdzie
ściemniałym teraz złotem wytłoczono tytuł: "Życie snem". Życie snem... Czyż tak
nie jest naprawdę? Calder~on chyba miał rację, gdy ustami swojego bohatera dawał
tę niepokojącą odpowiedź na nie mniej niepokojące pytanie: Czymże jest życie?@
Furią, szałem.@ Czymże jest życie?@ Złudnym cieniem,@ senną marą,@ omamieniem.@
Szczęście - małą ledwie chwilką.@ Całe życie snem jest tylko@ i sny nasze też
snem są.@ O, jak pięknie deklamowała to matka! Trinidad opiera głowę o twardy
blat stołu i szlocha, jak gdyby miała wypłakać duszę. - Tak nie można, panienko
- to Ana posłyszała płacz, przechodząc korytarzem. Stoi teraz bezradna i
niezgrabnie gładzi wstrząsane łkaniem plecy dziewczyny. - Jakże ja potrafię żyć
bez niej? - płacze Trinidad. - Jak ja potrafię? Co ze mną będzie? - Cicho,
panienko, cicho. Pan Bóg ześle pociechę. Tylko nie trzeba tak rozpaczać.
Dlaczego panienka nie wyjdzie na spacer? Na świecie pięknie. Czy wie panienka,
że to już wiosna? - Wiosna... Dla niej nie ma wiosny ani lata, jedynie ciemność.
Ciemność i pustka. I nikogo. Nikogo. Gdy pierwszy raz poszła w stronę zamkowego
wzgórza, zauważyła z przykrością, że samotność nie była jej tam sądzona. Na tle
murów, które czas zabarwił ostrym kolorem ochry, bielał dominikański habit.
Zakonnik stał nieruchomo, oparty jedną ręką o kamienny występ, a zachodni wiatr
targał czarnym płaszczem, który powiewał za nim, niby wielkie skrzydła. Trinidad
nie mogła oderwać oczu od tej żałobnej postaci, podobnej do białego posągu
okrytego kirem. On jej chyba nie widział. Wpatrywał się w jakiś bardzo odległy
punkt, leżący gdzieś za horyzontem, i choć niewidoczny dla oka, wrażony głęboko
w pamięć. Szczupła twarz z dwiema podłużnymi bruzdami i jasne spojrzenie
należały do tego samego dominikanina, który w najstraszliwszej chwili jej życia
wsparł ją gestem zrozumienia i współczucia. - Ojciec Hieronim - przypomniała
sobie, tak bowiem nazywano owego zakonnika, który wraz z lekarzem nawiedził
wówczas dom Arlanzonów. Zdyszana szybkim wspinaniem się na szczyt, przystanęła
chwilę i znowu spojrzała w górę. Tym razem ojciec Hieronim dojrzał ją i
uśmiechnął się. Wydawało się, że w tym odludnym miejscu czeka na kogoś, z kim
umówił się na spotkanie, a przecież dla obojga pojawienie się drugiej osoby było
zaskoczeniem. Tak zakonnik jak i dziewczyna szukali samotności, wzgórze to
bywało zazwyczaj puste, kogóż bowiem przyciągały zamkowe baszty popadające w
ruinę, trudno dostępne, bo na szczycie dość stromej wyniosłości? Ojciec Hieronim
oderwał się od muru i postąpił parę kroków na spotkanie idącej. Jak zauważyła,
utykał na jedną nogę. Trinidad popatrzyła w jasne oczy nie znajdując słów,
którymi pragnęłaby go powitać. - Rad jestem, dziecko, że cię widzę - młody głos,
o tyle młodszy od twarzy, zagadnął ją jak dawno nie widzianego przyjaciela. -
Ojciec Hieronim? - spytała niepewnie. - To ja - przytaknął i znowu posłał
spojrzenie gdzieś daleko ponad jej głową. - Przychodziłam tu często z mamusią -
zauważyła, a łzy napłynęły jej do oczu. - Mamusia i teraz jest z tobą -
powiedział poważnie. - Ci, co nas kochali, nawet po śmierci kochają nas nadal.
Może jeszcze bardziej - dokończył ciszej. - Ojciec też tu bywa? - spytała
ośmielona jego głosem i spojrzeniem. - Czasami. - A potem nagle dodał, podnosząc
wzrok ku poszarpanym blankom. - Jakże wspaniały musiał być niegdyś ten zamek!
Jeszcze i dziś tchnie z niego moc i potęga. Jak z tej ziemi. - Zatoczył ręką
łuk, którym objął zielone teraz pola i kępy kwitnących głogów przytulone do
zbocza. Trinidad wiedziała, że szybko miną ich świeżość i barwy. Żar bijący z
nieba wypali wszelką zieleń wystawioną na niszczycielskie działanie słońca.
Jedynie gdzieniegdzie, w skąpym cieniu z rzadka rosnących drzew zachowa się
nieco świeżej trawy, akurat tyle, by wyżywić stadko kóz. - Ojciec sądzi, że w
naszej ziemi jest moc i potęga? - spytała zaskoczona tonem jego wypowiedzi. - O
tak! - Głos mu drżał, jak gdyby usiłował opanować gwałtowne jakieś wzruszenie. -
Czy nie słyszysz, co mówi ta ziemia? Co nam opowiada? przecież do ostatniej
wojny, przez blisko tysiąc lat, nie deptał jej żaden najeźdźca. Tylko niegdyś
Maurowie, a potem Francuzi. I nikt więcej. - Nikt więcej - powtórzyła
zafascynowana jego żarem. - I zauważ, że tak jedni jak i drudzy zostali wyparci.
- Jak gdyby dla uspokojenia wzburzonych uczuć ojciec Hieronim wsunął ręce w
szerokie rękawy habitu. - Szczęśliwe zaiste jest położenie tego królestwa. -
Powiedział cicho. - Żadne inne w Europie nie jest pod tym względem równie
uprzywilejowane. Dookoła morze. Jedynie z północy Francja. Ale przeszkodą są
Pireneje. Trudne do przebycia. A wiemy, że od chwili, gdy Hiszpania zapragnęła
wmieszać się do europejskiej polityki, wszystkie wojny toczyła poza swoim
terytorium. We Francji, w Italii, w Niderlandach... Dopóki Burbonowie nie
zasiedli na hiszpańskim tronie, głównym wrogiem była Francja, a dom austriacki,
panujący w Hiszpanii, rywalizował o hegemonię w Europie z francuską dynastią.
Ale i to minęło. - Chwilę milczał, a potem dodał gwałtownie: - Zaprawdę
błogosławiona to ziemia, stworzona do wielkich przeznaczeń i kto wie, jaka
przyszłość jest jej jeszcze pisana. Trinidad omiotła wzrokiem leżące u jej stóp
pola. Widziała je tyle razy, tyle razy spoglądała stąd to na zielone, to na
pożółkłe, to na szare płaty tej tak dobrze znanej ziemi, a oto nagle zobaczyła
ją jakoś inaczej, jak gdyby z zamkowego wzgórza spływało na nią dziwne światło,
niby blask owej wielkości i majestatu. Tak, ojciec Hieronim ma rację. To
królewska ziemia, nie ma drugiej takiej na świecie. Dumna i zawsze wolna. Gotowa
rozstąpić się, by pochłonąć gwałciciela jej swobody. Schodzili wydeptaną przez
dawne pokolenia ścieżką, opasującą serpentyną zamkowe wzgórze. Trinidad
zazwyczaj zbiegała skrótami, teraz jednak, z uwagi na kalectwo ojca Hieronima,
wybrali wygodniejszą drogę. Przypadłe nisko do ziemi gałęzie cierni, osypane
białym kwiatem, czepiały się jej sukni jak i habitu zakonnika. Gdy schyliła się,
by uwolnić zaplątany w kolce brzeg spódnicy, raz jeszcze spojrzała na potężne
głazy spiętrzone ręką ludzką w obronny kształt zamczyska. W nisko już wiszącym
słońcu okrągła wieża spływała krwią, poszczerbione mury lśniły niczym roztopione
złoto. W gotycką arkadę okna wleciał z furkotem dziki gołąb i siadł w pustej
framudze. Widać miał tu mieszkanie, gdyż powoli, systematycznie zabrał się do
nocnej toalety. Ostrym dziobem czyścił pióra, skłaniając wdzięcznie giętką
szyję, rozprostowywał skrzydła, zanurzał głowę w białym puchu, po czym otrząsał
się, jak gdyby wraz z kurzem i upałem dnia zrzucał z siebie zmęczenie
długotrwałym lotem, wypatrywaniem pożywienia, lęk przed drapieżnikiem. Tu
nareszcie czuł się bezpieczny, był u siebie, w domu. ****** - Spotkałam ojca
Hieronima - oznajmiła Ana pewnego wieczoru, gdy zachodni wiatr przynosił świeży
powiew od oceanu, chłodząc rozpalone upałem dnia powietrze. - Pytał o panienkę.
- Pytał? O co pytał? - Jak się panienka czuje i w ogóle... - Ana rozłożyła ręce.
- Mówił, że jeżeli panienka zechce, może przyjść. Łatwo go znaleźć, wiele
przebywa w klasztornej bibliotece. Tak powiedział. Minęło parę tygodni, nim się
zdecydowała. Pustkę, jaką odejście matki pozostawiło w jej osiemnastoletnim
sercu, należało czymś zapełnić, choćby życzliwym zainteresowaniem ojca
Hieronima. Do klasztoru Świętego Dominika z Silos wybrała się pewnego
popołudnia, gdy słońce stało jeszcze wysoko, a sterczący na szczycie wzgórza
zamek mienił się wszelkimi odcieniami ochry i złota. W miarę, jak zbliżała się
do celu, olbrzymiała przed nią imponująca bryła klasztornych zabudowań
skupionych wokół kościoła, najnowszej, bo podniesionej z ruiny dopiero w
osiemnastym wieku części dawnego opactwa. Klasztor Świętego Dominika z Silos
liczył osiemset lat, powstał bowiem jeszcze w czasach Cyda, a owa rycerska epoka
nadała tym sakralnym przecież budowlom kształt obronnej fortecy, jak przystało
na wszystko to, co wznoszono podczas rekonkwisty. Wysoko ponad dachy wystrzelała
w niebo wieża kościelna, zbyt smukła i lekka, jak na romański styl całości.
Grube mury strzegły architektonicznych cudów wnętrza, które wyszły spod ręki
chrześcijańskiego i mauretańskiego mistrza kamienia. Gdy zapytała furtiana o
ojca Hieronima, wskazał osobno stojący budynek niedaleko bramy i rzucił krótkie:
"biblioteka". Biblioteka, podobnie jak infirmeria dla chorych i hospicjum dla
podróżnych, oddzielone od klauzurowej części klasztoru, dostępne były dla
każdego. Kręcone schody zawiodły ją na piętro, a potem długi korytarz,
oświetlony z jednej strony wąskimi oknami przypominającymi strzelnice,
doprowadził do ciężkich drzwi z poczerniałego drzewa. Przecinał je wielki
żelazny krzyż uwieńczony cierniową koroną, również z żelaza. Trinidad z trudem
udało się poruszyć masywną klamkę, ale drzwi uchyliły się zadziwiająco lekko i
bezszelestnie, zważywszy ich grubość i wagę. Wewnątrz było jasno, mimo
zastawionych szafami ścian, przez wysokie okna wlewało się słońce, a na dwóch
długich stołach zalegały stosy ksiąg i rękopisów. W dużym poręczowym krześle
siedział ojciec Hieronim, a przed nim na rzeźbionym pulpicie spoczywał wielki
foliał oprawny w pergamin. Nie usłyszał jej wejścia. Chwilę stała niepewna, czy
wypada przeszkodzić zatopionemu w pracy, ale on widać poczuł jej obecność, bo
nagle odwrócił głowę i uśmiechnął się. - Cieszę się, że przyszłaś - w jego
głosie posłyszała szczerą radość. Pierzchło gdzieś onieśmielen