Halina Popławska Hiszpańska romanca - Niech wszyscy wyjdą. - Niech wszyscy wyjdą. - Walery Kontkowski powtórzył głośniej ledwie słyszalne polecenie umierającego. Zaszurały odsuwane krzesła. Delikatne trzewiczki dam bezszelestnie wysunęły się z sypialni, męskie buty narobiły nieco hałasu. Ojciec i syn zostali sami. - Walery... - Słucham, ojcze. - Czy wszyscy wyszli? - Wszyscy. - Jest wiele spraw nie załatwionych. Musisz mnie zastąpić. - Dobrze, ojcze. - Kontki są twoje. Reszta w testamancie. Nie przerywaj, wiem, że umieram. Nie ma już dla mnie nadziei na tej ziemi, tylko tam... Miłosierdzie boskie... - Ależ, ojcze... - Nie potrzebuję pociechy, chcę pomocy. - Uczynię wszystko... - Jest krzywda, którą naprawisz zamiast mnie. - Krzywda? - Tak. Wielka krzywda. - Naprawię. - Te pieniądze, co to dwa razy w roku szły do Paryża... na ręce bankiera Laffitte'a... - Wiem. - Nic nie wiesz. Słałem na utrzymanie... córki. - Córki? Czyjej córki? - Mojej. - Chory zamilkł i odwrócił twarz, jak gdyby pragnął ukryć zakłopotanie wśród firanek otulających wezgłowie. - Co mam robić? - Syn pierwszy przerwał krępujące ich obu milczenie. - Zabrać ją tu... do domu. To twoja siostra. - Siostra... - Głos syna wyrażał niedowierzanie, zdumienie, obawę nawet. - Twoja siostra. I tak ją masz traktować. Młodsza od ciebie o dwanaście lat. Tym razem milczenie przedłużyło się. Oddech umierającego tracił miarowy rytm, przechodził w rzężenie. Syn znowu pierwszy odzyskał równowagę. - Gdzie ona jest? Chory poruszył głową, zbierał siły do koniecznych wyjaśnień. - Daleko - zaszemrał po chwili. - W Hiszpanii. - To... podczas wojny - zaczął syn. - Podczas wojny... W dziewiątym roku. - I co? - Matka nie żyje. Dziewczyna została u dziadków. Ale i dziadkowie umarli. Rodzina jej nie chce. Nieprawa córka... - Rękę tak chudą, że wydawała się przezroczysta, podniósł do oczu. Spoza palców spłynęła łza, potoczyła się po równie białym, jak poduszka, policzku i utonęła w pościeli. - Zrobię wszystko - zapewnił gorąco syn, pochylając się nad chorym. - Przysięgnij. - Przysięgam - dotknął stojącego na stoliku krucyfiksu. - Na Chrystusa. - Umrę spokojny. - Rzężenie powoli ustępowało. - Tam, w biurku - wskazał wzrokiem - żółta koperta zapieczętowana moim sygnetem. Syn podniósł się. - Nie teraz... Potem, gdy ja... Syn powrócił na fotel przy łóżku. - Jaka ona jest? - Znowu pochylił się nad umierającym. - Nie wiem. Nigdy jej nie widziałem. Laffitte wszystko załatwiał... Nie chciałem... póki żyła twoja matka... - Rozumiem - pokiwał głową syn. - Pojedziesz do Paryża. - Chory mówił z coraz większą trudnością. - Laffitte powie ci... Boże, czy to już...? Syn wstał i uchylił drzwi sąsiedniego pokoju. Zebrana tam rodzina i domownicy powoli wsuwali się do sypialni. - Walery... Jesteś tu? - Jestem, ojcze. - Daj rękę... Nic nie widzę. Syn ukląkł przy łóżku i spełnił życzenie ojca. - Nie odchodź... Zostań przy mnie... Do końca... Syn odpowiedział mocniejszym uściskiem palców, obejmujących bezwładną dłoń. - Gdzie Natalka? Chcę pobłogosławić... Synowa i wnuczka przysunęły się do łóżka. Pani spłakana, jak tego wymagała okoliczność, dziewczynka przestraszona zmienioną twarzą dziadka, nastrojem tej sypialni, gdzie za kotarami wezgłowia czaiła się śmierć. Chory leżał cicho. Wydawało się nawet, że zasnął. W pewnej chwili otworzył szeroko oczy i poderwał się, jak gdyby pchnięty niewidzialną jakąś mocą. - Mercedes! Jezu! Mercedes! - Głos był dźwięczny i młody jak dawniej. Ten ostatni wysiłek rzucił go martwego na poduszki, twarz mu się zapadła, zgasło w nim światło, które jest życiem. Wschodzące słońce uderzyło w okna, rozpaliło lodowe hafty na szybach, zbryzgało złotem koronkowe firanki i świetlistą smugą legło na nieruchomej postaci. Wstał pierwszy dzień nowego, tysiąc osiemset trzydziestego piątego roku. Pod świetlistym niebem Hiszpanii Wielkość to milczenie;@ reszta jest słabością.@ Alfred de Vigny "Śmierć wilka" Hiszpania... Takie imię nadali jej Fenicjanie, w ich języku znaczyło to "ziemia daleka i nieznana". Zaiste daleka i nieznana była ta ziemia odcięta Pirenejami od reszty Europy, otwarta jedynie na lazur Morza Śródziemnego i na bezkresny przestwór oceanu. Piękna ziemia, bogata we wszystko, co człowiekowi potrzebne do życia, do szczęścia, do miejsca w nieśmiertelności. Już od pradziejów natknąć się tu można na ślady ludzkiego geniuszu. Czyż grota Altamiry, tej skalnej "Kaplicy Sykstyńskiej", nie świadczy o talencie rasy, która kiedyś, później, wyda Murillów, Zurbaranów i Velazquezów? Mistrzowska i jakże pewna ręka artysty owej odległej epoki wypuściła na kamienne ściany tabun dzików, bizonów i jeleni, które bez chwili wytchnienia pędzą we wściekłym galopie, aż padną od grotu myśliwca. Cóż dziwnego, że taka ziemia przyciąga i wabi? Ludy, które ją obrały za siedlisko, przybyły z południa i z północy. Śniadzi i czarnowłosi, krępi, lecz zwinni, Iberowie tu zetknęli się z długonogimi Celtami o jasnych włosach i oczach jak niebo. Zetknęli się i pomieszali. Żywość i melancholia, zmysł praktyczny i skłonność do mistycyzmu, mocne poczucie rzeczywistości i wyobraźnia wysnuwająca baśniowe wizje - oto wynik mariażu owych dwóch natur, dwóch mentalności. Dlatego z tej właśnie ziemi wyrośli Cervantes i Calder~on, ta ziemia a nie inna ukształtowała nieśmiertelne wzorce wszech czasów: Cyda, Don Quijote'a i Don Juana, jej poeci najdoskonalej wyśpiewali bohaterstwo, honor i miłość - trzy ideały ludzkości. Morze Śródziemne - szeroki gościniec łączący ludy osiadłe na jego obrzeżach - aż kusi do wypuszczenia się na błękitne wody, do zbadania, co kryje horyzont wiecznie ruchomych fal, owo perpetum mobile płynnego żywiołu. Nic łatwiejszego jak zaspokoić słuszną ciekawość. Morze zamiast oddalać przybliża ludy, człowiek bowiem najpierw zbudował łódź, a dopiero potem wymyślił koło. Po Fenicjanach Grecy, po nich Kartagińczycy, wreszcie Rzymianie wyciągają na piaszczysty brzeg Hiszpanii mniej lub bardziej ozdobne galery o złoconych masztach i żaglach z purpury. Przybysze zakładają faktorie, prowadzą handel, uczą posługiwania się nieznanymi tu dotąd wyrobami wyższej, bo starszej, cywilizacji. Po wiekach jeszcze hiszpański rolnik czy budowniczy kopiąc ziemię natrafi na bezcenne odłamki marmuru, głowę greckiej bogini czy okaleczały tors gladiatora. Z czasem żeglarze ci, dotąd przynoszący pokój, przerodzą się w inwazorów żądnych podbojów i władzy. Faktorie zamienią w wojskowe obozy, skąd zbrojne legiony poniosą śmierć opornym, mieczem wyrąbując drogę rzymskiemu panowaniu. Jednak nie tylko mieczem zawojował Rzym Hiszpanię. Przede wszystkim podbił ją wspaniałą kulturą i cywilizacją, przesadził na jej żyzny grunt własne instytucje i prawa, ofiarował jej wreszcie najcenniejszy swój skarb - język łaciński. Wraz ze sztuką budowy dróg i akweduktów, amfiteatrów, term i łuków triumfalnych, wraz z obyczajami, z kultem rozlicznych bóstw, Rzym zaniósł do Hiszpanii i chrześcijaństwo, a tę "dobrą nowinę" według tradycji głosił tam święty Jakub Apostoł, jeden z Dwunastu. Pod imieniem Santiago został on na zawsze patronem Hiszpanii, a jego grób w Composteli będzie przez wieki celem pielgrzymek całej niemal Europy. Zromanizowała się nad podziw szybko owa Hiszpania, tak z początku oporna, stała się równie rzymska jak sam Rzym, równie chrześcijańska jak Piotrowa stolica. I jak Rzym wydała świętych i męczenników, poetów i filozofów, nawet mądrych imperatorów Trajana i Hadriana. O tak, za to wszystko, co otrzymała, Hiszpania spłaciła dług z nawiązką, Rzymowi i światu. Choć przed jej oczami leżała ta hiszpańska ziemia z wypisaną jak gdyby na powierzchni wspaniałą przeszłością, nie o dawnych dziejach dumała Trinidad Aguado, spoglądając ze szczytu zamkowego wzgórza na puste o tej porze roku pola, na pojedyncze drzewa szarpane zachodnim wiatrem od oceanu. Jakże dalekie od jej myśli było owo historyczne dziedzictwo przekazane przez dziesiątki pokoleń zromanizowanych Celtiberów, których krew - w następstwie inwazji - zasilili świeżą krwią barbarzyńcy, spadający na tę ziemię niczym sępy. Trinidad Aguado myślała o czymś zupełnie innym, o sprawach jedynie ją obchodzących, myślała o sobie, o swoim życiu, które było ciężkie, trudne i beznadziejnie smutne. Jak te drzewa na horyzoncie - patrzyła na nagie jeszcze gałęzie. - Poddają się posłusznie porwistym podmuchom, bezbronne i bezsilne, niezdolne stawić czoło wichurze. Tak i ona... Rzeczywiście ciężkie, trudne i smutne było to życie, a przede wszystkim pozbawione miłości. Bo nikt jej nie kochał. Ze śmiercią matki wygasło wiecznie dla niej płonące ognisko, przy którym grzała się bezpieczna, spokojna i szczęśliwa. Serce matki niczym tarcza osłaniało ją od ciosów, przed którymi potem nie umiała się bronić, nie uodporniona na nieżyczliwość otoczenia. Wszystko dla niej było nie takie, jak dla innych. Ot, choćby i to, że nie nazywała się tak jak matka i dziadkowie. Oni byli Aguado de Arlanz~on. Dlaczego jej dano tylko pierwszą część nazwiska, tę mniej ważną, bo nie związaną z ziemią, na której siedzieli od wieków? Ród to bowiem był stary i niegdyś możny, dziś zubożały, zrujnowany wojną, zapomniany przez tych, którym dawniej pomagał utrzymać koronę. Gdy raz podpisała jakiś list "Trinidad Aguado de Arlanz~on", rozpętało się piekło. - Wbij sobie mocno do głowy - krzyczał don Luis - jesteś Aguado, nic więcej - stukał przy tym palcem w papier. - Wara ci od Arlanzonów. Rozumiesz? Tylko Aguado, a i to szlachetne nazwisko za dobre dla bękarta! Bękart - oto czym była. Pierwszy raz dziadek bluznął na nią tym brutalnym słowem. Pierwszy raz zachował się tak grubiańsko, on, zawsze opanowany, zimny i nienagannie, acz lodowato, uprzejmy. Wiedziała, że jest nieprawnym dzieckiem, jednakże nikt dotąd nie rzucił jej w twarz tak strasznego wyzwiska. A właściwie na czym polegała jej wina? Że przyszła na świat? Stało się to doprawdy bez jej woli. Gdyby od niej zależało, nigdy nie znalazłaby się w domu Arlanzonów. Póki żyła matka, nie czuła odmienności swojego położenia. Ale potem... Potem wszystko się zmieniło. Ani dziadek, ani babka nie mieli czułego serca. Dla nikogo. Don Luis z godnością nosił przyznany jego przodkom tytuł granda, dziś wzbudzający raczej śmiech niż szacunek, bo choć zachował przywilej nieobnażania głowy wobec królewskiego majestatu, bywały dnie, gdy nie miał co włożyć do garnka. Do~na In~es artystycznie cerowała przetarte na łokciach i kolanach kaftany i spodnie męża oraz własne suknie. Zawsze sztywno wyprostowana, wysoko unosiła kształtną głowę, a duma była pancerzem kryjącym wstyd i ból po haniebnym postępku córki, która podeptała to, co człowiek ma najcenniejszego, czyli honor. O tym wszystkim Trinidad dowiedziała się od matki. Miała piętnaście lat, gdy matka pierwszy raz zaczęła mówić o ojcu. Dotychczas sądziła, że ojciec nie żyje. Siedziały na tym samym wzgórzu, skąd wzrok obejmował wielki szmat kastylijskiej "mesety", przytulone do zamkowego muru, który je chronił przed zachodnim wiatrem. - Twój ojciec żyje - powiedziała wówczas matka, ciaśniej okrywając się czarnym szalem. - Żyje? - Trinidad przysunęła twarz do twarzy Mercedes i zajrzała w jej smutne oczy. - To czemu nas nie zabiera? - Nigdy go nie zobaczymy. - Matka patrzyła gdzieś daleko, może tam, dokąd sunęły pędzone wiatrem obłoki, a niebo stykało się z kastylijskim płaskowyżem. - Dlaczego? Jeżeli żyje... - Ma żonę i syna. - Mercedes pogładziła policzek córki. - W takim razie my... - Trinidad potrząsnęła głową, aż warkocze uderzyły ją po plecach. - Kim my dla niego jesteśmy? - My... - Matka zamilkła, a potem powiedziała prędko: - My dla niego nic nie znaczymy. - Nic nie znaczymy? Jak to? - Mówiłam ci, że ma żonę i syna. Oni są jego rodziną. - Ale my... - upierała się Trinidad. - Tak, my... - Matka przyciągnęła ją do siebie, przytuliła skroń do jej skroni: - Wybacz mi - powiedziała cicho. - Jestem bardzo winna wobec ciebie, ale wówczas, gdy to się stało, nie zdawałam sobie sprawy... Nie wiedziałam... - Gdzie on jest? - Daleko. Równie daleko, jak gdyby już dziś leżał w grobie. - W Ameryce? - Nie, Trini, nie w Ameryce. To Polak. Przybył tu z armią Napoleona. - Z armią Napoleona? A więc to wróg! Mamo, jak mogłaś? - Nie pytaj mnie, Trini, nigdy nie znajdę na to odpowiedzi. Może byłam wówczas szalona? - I ty, mamo, z wrogiem... - Z wrogiem, z wrogiem. Czy my właściwie wiemy, kto jest naszym wrogiem, a kto przyjacielem, kto nas nienawidzi, a kto nam sprzyja? - Ale Francuzi...? - On nie jest Francuzem. W ciszy, jaka potem zapadła, słychać było jedynie trzepot skrzydeł ptasich mieszkańców zamkowej wieży, którzy zlatywali się już na nocny spoczynek. - Jak go poznałaś? - Trinidad oderwała się od muru i spojrzała na matkę. Mercedes siedziała z zamkniętymi oczami, poddając twarz pieszczocie ledwie tu docierającego podmuchu. - Bawiłam u cioci Eufemii, gdy Napoleon przekroczył Pireneje. - Westchnęła i otworzyła szeroko oczy. Może chciała lepiej dojrzeć ową przeszłość, która, nagle wskrzeszona, przybrała postać napoleońskiego oficera? - Polscy szwoleżerowie zdobyli wąwóz Somosierra i droga do Madrytu stanęła przed Francuzami otworem. To była mordercza bitwa i on tam został ranny. - I co dalej? - Trinidad nie starała się nawet ukryć niecierpliwości. - Dalej... - Tak, co było dalej - przynaglała córka. - Czy to ważne, Trini? - Bardzo ważne. Mamo, mów, proszę. - Znalazł schronienie w pobliskim klasztorze. Długo chorował, ale ojcowie wyleczyli go. Tam poznaliśmy się. - W klasztorze? - W klasztorze. Przeor był spowinowacony z ciotką Eufemią. - I co? - Nie pytaj więcej. Widzisz, ty tego jeszcze nie rozumiesz, ale przychodzi taka chwila, gdy człowiek zapomina o wszystkim, co mu wpojono od dziecka. O obowiązkach. O tym, co jest dobre a co złe i niedozwolone. O swojej godności nawet. Depcze to, co mu kazano czcić. Tak i ja... - Mamo - Trinidad ujęła zimną rękę matki i utuliła ją w swoich rozpalonych dłoniach. - Mamo, nie gniewaj się, ale jak on mógł? Jak mógł, mając żonę i syna...? - Nie wiem - pokręciła głową matka. - Może i na niego przyszła taka niedobra godzina? Któż pojmie, co dzieje się w duszy drugiego człowieka, kiedy czasem trudno osądzić samego siebie i swoje własne uczynki? - Ale ty... Kochałaś go? Powiedz... Tak bardzo kochałaś wroga? - Nie wiem, czy kochałam. Wiem tylko, że mnie nikt nie kochał, a ja byłam spragniona miłości. - A... dziadkowie? - Jeżeli mnie nawet i kochali, nie dali tego nigdy po sobie poznać. Może ja dlatego... - A on? Kochał cię, prawda? - Chyba mnie kochał. Wierzyłam w to. - I miał żonę... - Ożeniono go bardzo młodo, nie pytając o zdanie. I on, i żona nie zaznali szczęścia. - I co było potem? - Potem... Potem rozstaliśmy się. Na zawsze. - Jak to, na zawsze. - Czyż mogłam odebrać rodzinie męża i ojca? Zresztą cóż on by tutaj robił? Jego życie było tam, daleko. Żałuję tego, co się stało, ale mam ciebie. Ty jesteś moją jedyną miłością. Przez ciebie jestem szczęśliwa. - Przeze mnie znosisz od dziadków wiele przykrości. - To nieważne. Oni zawsze byli tacy. Biedni. Zawiodłam ich. W owej wojnie stracili resztki fortuny, żyją w biedzie. Mieli nadzieję, że ja, choć bez posagu, ale wyjdę za don Gregoria. Niestety, po tym co zaszło, don Gregorio nie życzył sobie takiej żony. - Podły! - wybuchnęła Trinidad. - Gdyby cię prawdziwie kochał... - Don Gregorio to człowiek nade wszystko miłujący honor. Ja byłam pierwszą plamą na jego herbowej tarczy. Nie, nie, sama zatrzasnęłam przed sobą drzwi do małżeństwa. Ale to i lepiej. Nie patrz tak na mnie, Trini. Wcale tego nie żałuję, mam przecież ciebie. I pamiętaj, uboga panna nigdy nie ma prawa wyboru, może najwyżej z wdzięcznością przyjąć tego, co raczy poprosić o jej rękę. Don Gregorio wcale nie był w moim guście. To rodzice chcieli.... - Kocham cię, mamo. - Trini mocno obejmuje matkę. - Tak bardzo cię kocham, że nie potrafię wypowiedzieć. - To dobrze, dziecko. Przecież my to jedno. I dopóki ja żyję... - Zawsze będziemy razem. Zawsze. Długo siedziały pod zamkowym murem, splecione ramionami. Tak długo, aż zachodni wiatr przyniósł dźwięk dzwonów na wieczorny Anioł Pański. Podobnie jak teraz. Trinidad wstaje z ociąganiem, otrzepuje spódnicę, poprawia szal na głowie, czarny szal, ten sam, który nosiła matka. Czarny, bo wszystko w niej czarne, włosy, oczy, suknia i życie. Jej życie bez matki. W domu już w sieni słyszy nieprzyjemny głos donii Eulalii. - Nareszcie jesteś. - Ciotka patrzy na nią z naganą. - Przepadłaś na całe popołudnie. Co to znaczy? - Byłam na lekcji u ojca Hieronima, a potem... - Czy zamierzasz uczyć się do późnej starości? - Don Ignacio otwiera właśnie drzwi jadalni i słyszy ostatnie słowa siostrzenicy. - Nie, wuju, ale co mam robić innego? - Niech się uczy - przyzwala łaskawie do~na Eulalia - tym bardziej że to nic nie kosztuje. Może dzięki temu żadne głupstwa nie przyjdą jej do głowy. Zawsze się boję, by nie poszła w ślady matki. - Ciociu! - Dobrze, dobrze, nie masz powodu przybierać tak wyniosłej miny. Wszyscy wiemy, kim jesteś. - Może byśmy siedli do stołu? - proponuje pojednawczo don Ignacio. - Ciocia wybaczy. - Trinidad mocno zaciska ręce. - Pójdę już na górę. Głowa mnie boli i nie mam apetytu. Dopóki żyli dziadkowie, egzystencja jej, choć beznadziejnie pusta bez matki, układała się dość znośnie. Zdarzały się nawet chwile, gdy w oczach babki Trinidad dostrzegała jak gdyby błysk litości. Również i dziadek stał się może nieco mniej oschły i nie spoglądał już na nią z dotychczasową pogardliwą wyższością, która ją tak bardzo raniła. Babka odeszła pierwsza, w cztery lata po matce, a oto minął rok, jak trumnę dziadka wstawiono do starej grobowej kaplicy Arlanzonów, pod dużym kamiennym krzyżem nad gotyckim portalem. Wzniesiono ją jeszcze w okresie świetności rodu, za czasów królowej Izabeli i króla Ferdynanda, gdy to miawiano: "Dzielą władzę, władzę dzielą, król Ferdynand z Izabelą". Z prawa mu należne dziedzictwo objął w posiadanie ich syn, a brat jej matki, don Ignacio. Ale jak noc różni się od dnia, podobnie i don Ignacio był przeciwieństwem siostry. On, typowy Aguado de Arlanz~on, bardziej jeszcze Arlanz~on niż Aguado; w niej przeważyła widać celtycka krew, zmieszana z krwią Wizygotów, owych barbarzyńców z północy, skłonniejszych jednak do marzeń i do łagodnych uczuć niż stojący mocno na ziemi, dziarscy Iberowie. Don Ignacio mieszkał daleko w posiadłości żony, wniesionej mu w posagu przez donię Eulalię. Po śmierci rodziców wrócił do gniazda Arlanzonów, pozostawiając synowi wiano matki. W taki sposób Trinidad dostała nowych opiekunów. ****** Wieczór jest długi i chłodny. Grube mury skutecznie co prawda chronią od wiatru, ale ziąb przenika kamień, nasącza ściany wilgocią, wciska się pod najgrubszą suknię, pod najcieplejszy szal. Na szczęście Ana wnosi gorącą fajerkę. Wsuwa pod kołdrę miedziany basenik na długiej rączce, szczelnie przykryty, pełen wrzątku. Długo wodzi nim po całej pościeli. Dopiero teraz można położyć się do tak ogrzanego łóżka. - Przyniosę panience coś do jedzenia - mówi Ana i wychodzi zabierając fajerkę. Trinidad rozkoszuje się ciepłem, dobrze otulona kołdrą, i niecierpliwie czeka na Anę. Jest bardzo głodna. Nagle w ciszę wdziera się donośny głos donii Eulalii. Widać drzwi na dole pozostawiono otwarte, a pani strofuje właśnie służbę w gospodarczej części domu. Ana zjawia się z tacą. Ma wypieki i ręce jej drżą. - Co się stało, Ano? Czy ciocia...? - Nic, nic, panienko - Ana przysuwa stolik do łóżka, stawia na nim tacę. - Proszę jeść, póki gorące. - Zdejmuje pokrywkę z kuchennego garnuszka. - Zobaczy panienka, jaka pyszna soczewica! Trinidad bierze łyżkę, nachyla się nad garnuszkiem, wdycha smakowitą woń czosnku, jarzyn i soczewicy. To nic, że kolację podano w kuchennym naczyniu. Do~na Eulalia nigdy nie pozwoliłaby tknąć swojej stołowej zastawy. Nosić na górę cenną porcelanę, kiedy tak łatwo stłuc delikatny talerzyk czy kruchą filiżankę od serwisu. A nawet i srebro... Nie, nie, panienka, jeśli je u siebie, winna zadowolić się kamionkową lub cynową miseczką. Ana przysiada w nogach łóżka. Jest teraz jedyną osobą w domu, z którą Trinidad może porozmawiać. - Śniła mi się dziś panienka Mercedes - wzdycha patrząc, jak dziewczyna je. - Pięknie wyglądała w białej sukni z bufiastymi rękawkami i z wysokim stanem. Miała kiedyś taką. Mówiono, że to francuska moda. Panienki nie było wtedy na świecie. - To dobry sen, prawda? - pyta Trinidad spragniona pociechy. - Bardzo dobry. Panienka Mercedes to prawdziwy anioł. Mówiła o panience. - Co mówiła? - Przepowiedziała wielkie zmiany. Daleka podróż, młody bogaty pan i szczęście. - Ee, Ano, to ty tak wszystko wymyślasz. Mamusia nic podobnego nie mówiła. - Może i nie mówiła. - Zgadza się niechętnie Ana. - Po obudzeniu trudno spamiętać wszystko, co się śniło. Wiemy tylko, że wymodli dla panienki zmianę losu. Czas najwyższy. Tak długo być nie może. Cóż to za życie? - Widać takie mi sądzone. - Jeszcze póki żyła do~na In~es, a przynajmniej don Luis... Ale teraz... - Dla mnie nie ma nic dobrego, Ano. Wiesz o tym tak samo, jak i ja. Nie czeka mnie ani podróż, ani młody pan, ani szczęście. Po co się łudzić, kiedy wiadomo, że to wszystko niemożliwe? - Wszystko jest możliwe - zapewnia żarliwie Ana. - Pan Bóg jest miłosierny i sprawiedliwy. Panienka Mercedes cały czas troszczy się o swoje dziecko. I choć jej tam dobrze w niebie, jakże mogłaby zapomnieć? - Wiem, że mamusia o mnie pamięta. Często czuję przy sobie jej obecność. - Widzi panienka. - Ana składa ręce. - Zło musi przemienić się w dobro. Ona też to wie. A ot już zaraz minie siedem lat, jak odeszła. Siedem lat! Jak mogła przeżyć ów straszny dzień, ostatni dzień matki na tej ziemi? Wierzyła przecież, że nawet śmierć ich nie rozdzieli, że zawsze będą razem. Ale matka zaziębiła się. Zima owego roku była szczególnie surowa. Jakiś czas Mercedes niedomagała, któż jednak mógł przypuszczać? Kaszlała, to prawda, ale poza tym... Aż nagle ze zwykłego przeziębienia wywiązało się zapalenie płuc. A na to nie było już ratunku. Trzy dni. Trzy dni leżała nieprzytomna z gorączki. Nie poznawała nikogo, nawet jej, Trini. Oprzytomniała dopiero w chwili śmierci. Otworzyła wówczas oczy i zawołała: "Adam! Trini!" To wszystko. Dwa imiona. Tylko dwa imiona. Ale w chwili śmierci połączyła tych dwoje. Ojca i córkę. Adam. A więc takie nosił imię. Dotąd nie chciała znać ani jego imienia, ani nazwiska. Z upływem lat coraz bardziej go nienawidziła. On jednak wiedział o jej istnieniu, a jak się o tym dowiedział, pozostawało dla niej dotąd tajemnicą. Kiedyś, gdy jak zwykle siedziały pod zamkowym murem, a było to parę miesięcy przed śmiercią, matka powiedziała nagle: - Twój ojciec wie o tobie. - Wie? Co wie? - obruszyła się Trini. - Wie, że mam córkę i że to właśnie ty. - Wcale nie potrzebuję, żeby o mnie wiedział. - To źle, Trini. Widzisz, on o tobie myśli. - Nie potrzebuję, żeby o mnie myślał. - Słuchaj, Trini, sytuacja nasza, jak wiesz, jest bardzo trudna. Ty jednak nie jesteś na łasce dziadków. Masz swoje pieniądze. - Ja? Pieniądze? - Trini podniosła głowę. - A to w jaki sposób? - Dzięki twojemu ojcu. - Ach tak! - zerwała się. - To pieniądze ojca? Nie chcę ich. Nie chcę nic od niego. - Posłuchaj. Gdy byłaś jeszcze bardzo maleńka, dostałam list z Paryża. Od francuskiego bankiera. Pamiętam, jak twój dziadek trzymał ten papier i mówił: "Czego chce od ciebie jakiś paryski bankier?" - A czego chciał? - Zawiadamiał, że jego klient wpłacił u niego pewną sumę i prosił, aby mi ją przekazał. "Dla dziecka". Moi rodzice głośno wyrazili oburzenie na taką "bezczelność", ale pozwolili mi odpisać. - Odpisałaś? - Naturalnie. W domu było bardzo ciężko. Brakowało wszystkiego. Wojna zniszczyła plony. Byliśmy na skraju nędzy. - Gdybym o tym wiedziała - wybuchnęła Trini - nigdy nie zgodziłabym się! Nigdy! - Nie mów tak. - Dlaczego? To przecież jałmużna rzucona żebrakowi. A my... - Żebrak nie ma prawa wyboru. Dla niego nieważne, czyja ręka rzuca jałmużnę. Byle rzuciła. - I co dziadkowie? Zgodzili się? - Zgodzili się ze względu na ciebie. Zastrzegli tylko, że sami nie przyjmą grosza z tych pieniędzy. - Mamo, napisz do tego bankiera. Ja też nie chcę. Damy sobie radę. - Nie, Trini, nie mam prawa tak postąpić. Ze względu na ciebie. Nie wiadomo, co nas jeszcze czeka. Dotychczas pieniądze przychodzą dwa razy do roku. Nie wiem, jak to długo potrwa, ale mam nadzieję, że nawet na wypadek śmierci, twój ojciec podjął konieczne kroki, by ci zapewnić choć tę skromną niezależność. Niezależność, Trini, to w życiu najważniejsze. Od tego dnia myślała o nim z coraz większą niechęcią. W rozmowach z matką nie nazywała go nigdy ojcem. Był to jakiś nieokreślony "on" bez wyraźnie zaznaczonych konturów, mroczny cień bez twarzy o pustym spojrzeniu, nocna zjawa budząca lęk i niepokój. Choć matka umarła, pieniądze nie przestały przychodzić, z tą tylko różnicą, że teraz ona potwierdzała odbiór. "Trinidad Aguado" - podpisywała się na załączonym do sumy kwicie i odsyłała list do Paryża. Z początku chciała podziękować i odmówić. Ale gdy wspomniała o tym babce, taka rozpacz i przerażenie wyjrzały z oczu donii In~es, że zrozumiała. Gdyby nie jej pieniądze, może byłoby z nimi bardzo źle. Przecież i tak z trudem wiązali koniec z końcem. Nadmierna susza okazała się katastrofalna dla zbiorów. Pszenica nie obrodziła, bydło padało. Nawet winnice nie dały spodziewanego owocu. Należało zacisnąć zęby i nadal wyciągać rękę po "jego" jałmużnę. Nie było innego wyjścia. Dopiero po śmierci dziadków zrozumiała znaczenie owej niezależności, o której niegdyś mówiła matka. - Wiedz, moja panno - oznajmiła wkrótce po przyjeździe do~na Eulalia - jedynie przez wzgląd na twoje pokrewieństwo z moim mężem nie traktujemy cię jak służącej. Jesteś jednak we wszystkim od nas zależna i pamiętaj, że za dobrodziejstwo winnaś wdzięczność i posłuszeństwo. Nic wówczas nie odpowiedziała, ale to "dobrodziejstwo" kamieniem legło na jej egzystencji. Gdy po miesiącu nadeszły pieniądze z Paryża, don Ignacio wezwał ją do gabinetu. - Co to znaczy? - Podobnie jak niegdyś dziadek trzymał wysoko list od bankiera, jak gdyby cienki papier parzył mu palce. - To pieniądze dla mnie - odpowiedziała śmiało. - Przychodzą dwa razy do roku. - Z Paryża? - zdziwiła się do~na Eulalia. - Od kogo? - Nie wiem - wzruszyła ramionami. - Od kogoś, kogo bankier nazywa swoim klientem. - Ach tak... - Do~na Eulalia spojrzała wymownie na męża. - W takim razie... - O tu, widzisz - don Ignacio ostentacyjnie wrzucił francuskie banknoty do szuflady biurka - tu leżą twoje pieniądze, na twoje utrzymanie i na twoje wydatki. - Trzy razy powtórzone słowo "twoje" wypowiedział z należytym naciskiem. Od tego dnia nie wspomniano już o "dobrodziejstwie, posłuszeństwie i wdzięczności", ale Trinidad czuła coraz wyraźniej, jak ciążyła wujostwu jej obecność. Najchętniej też opuściłaby ich dom, ale dokąd mogła się udać? Nie miała nikogo, żadnych przyjaciół, a jeżeli byli i jacyś krewni, któż zechciałby się obarczyć nieprawą córką Arlanzonów? Musiała pogodzić się ze swoją trudną sytuacją. Nie wypadało zresztą narzekać. Wujostwo zostawili jej względną swobodę, niezbyt wtrącając się w jej życie. - Nie jesteś już dziewczynką - zauważyła raz do~na Eulalia - i mamy prawo liczyć na twój rozsądek. Skończyłaś dwadzieścia cztery lata. W twoim wieku dawno już byłam mężatką. Ty, naturalnie, za mąż nie wyjdziesz. Powinnaś więc przygotować się do samotnej starości. Czas tak leci, że nawet się nie obejrzysz... Mam nadzieję, że do końca znajdziesz schronienie w naszym domu, a jeśliby nas zabrakło - westchnęła głośno - nasz syn zapewni ci godną opiekę. Otóż to, ich syn, nadęty głupiec o bezmyślnym spojrzeniu. Trinidad wstrząsa się ze wstrętem. Kuzyn Manuel często zjawia się u rodziców. Ostatnio coraz częściej. - Po pieniądze - mruczy Ana. - Stara się o córkę Gomezów, ale don Crist~obal nie taki skory oddać mu jedynaczkę. Trinidad poznała kuzyna na pogrzebie babki. - Oto Manuel - przedstawił wuj syna, niezgrabnego młodzieńca o nalanej twarzy. Pozbawione wyrazu oczy don Manuela ożywiły się nieco na widok kuzynki. Widać jej posępna uroda zrobiła wrażenie na ostatnim potomku Arlanzonów. Nie przydawał on jednak chwały staremu rodowi. Trinidad zauważyła, jak dziadek odwracał się z niesmakiem na widok "prawowitego" wnuka i przyszłego dziedzica. Stosunki między kuzynami ułożyły się poprawnie. Don Manuel wolałby, aby ich znajomość przerodziła się w pewnego rodzaju zażyłość, Trinidad jednak nigdy nie przekroczyła granicy, którą zakreśliła jej nieufność. - Ty, kuzynko, wcale się nie śmiejesz - powiedział za ostatniej bytności syn don Ignacia, gdy przez chwilę zostali sami w salonie. - Nie lubisz się nawet uśmiechać - dodał jak gdyby z pretensją. - Nie mam wesołego usposobienia. - Trinidad popatrzyła w senne oczy kuzyna. - A właściwie to nie mam powodów do śmiechu. - Właśnie - podchwycił skwapliwie. - Widzę to, nigdzie nie bywasz, z nikim się nie widujesz. Żyjesz jak zakonnica. A przecież życie jest wesołe. Ludzie bawią się, a ty... - Ja opłakuję umarłych - ucięła. - A poza tym zapominasz, kuzynie, że znowu jest wojna. - Co tam wojna! - machnął ręką don Manuel i wygodniej rozparł się w fotelu. - Ta wojna to co innego. Nikt obcy nam nie zagraża, a że Hiszpanie sami ze sobą biorą się za łby... - Po czyjej jesteś stronie? - przerwała. - Ja? - zdziwił się szczerze. - Po żadnej. Co mnie obchodzi, czy panować ma don Carlos czy mała Izabela? Król i tak nie rządzi, od tego ma ministrów. - Ale wojna domowa... - Wojna domowa to bagatelka - zaśmiał się głośno. - My tu, w Kastylii, mamy święty spokój. Ludzie jeszcze nie stracili rozumu. Szaleńcy biją się w Nawarze i w Kraju Basków, ale my... - To bardzo blisko - zauważyła. - Czyżbyś się bała, kuzynko?... - Boję się - przyznała. - Wojna zawsze niesie ze sobą jakieś nieszczęścia. - Nie przejmuj się wojną - poradził. - Lepiej zabaw się trochę. Czas ucieka, a mama mówi, że nie jesteś już taka młoda. - Jestem bardzo stara - powiedziała z goryczą. - Tak stara, że mogłabym być co najmniej twoją prababaką. - Żartujesz, kuzynko - zaprzeczył szarmancko. - Gdyby nie twoja śmiertelna powaga, byłabyś całkiem ładna, co mówię ładna - poprawił się - piękna! Wierz mi - dodał konfidencjonalnie. - Z uśmiechem byłoby ci bardzo do twarzy. Znam się na tym. To była jej ostatnia dłuższa rozmowa z kuzynem. Dalszych wynurzeń don Manuela Trinidad już nie była ciekawa. Wujostwo zresztą bardzo niechętnie patrzyli na zabiegi syna, który za każdej bytności u rodziców, być może z nudów, usiłował zbliżyć się do zniechęcającej kuzynki. Byli jej nawet w pewnym sensie wdzięczni za tę postawę, bali się bowiem, że zechce usidlić ich jedynaka, a doprowadziwszy do małżeństwa, obróci się przeciwko nim. Duma ich, co prawda, była nieco urażona chłodem i obojętnością, jaką ta bądź co bądź uboga i zależna od nich dziewczyna okazała spadkobiercy wspaniałego nazwiska. Czyż nieprawa córka Arlanzonów mogła spodziewać się lepszej, a w ogóle jakiejkolwiek partii? Przez swoją pozycję była z góry skazana na staropanieństwo. Czegóż więc oczekiwała? Trinidad nie oczekiwała niczego. Ani przepowiadanej przez Anę zmiany losu, ani dalekich podróży, młodego pana, czy bogactwa i szczęścia. Niczego. Była na tyle rozsądna, by wiedzieć, że nie otworzy się przed nią żadna z tych nęcących perspektyw, jakie służąca niestrudzenie stawiała jej przed oczy. Jakoś jednak trzeba było żyć i znaleźć coś, co pozwoliłoby znieść beznadziejność jej sytuacji. Na nikogo z bliskich nie mogła liczyć. Miała, owszem, Anę, ale cóż znaczyła służąca? Wówczas to zjawił się ojciec Hieronim. Dzięki niemu nie zginęła. Ojciec Hieronim... Pierwszy raz zobaczyła go przy łóżku umierającej matki. Czyż jednak wówczas mogła interesować się obecnymi w sypialni osobami? Powalona rozpaczą, nie widziała nikogo. Dziadek wezwał do chorej doktora Barrerę z Covarrubias, a potem posłał jeszcze po braciszka z klasztoru Świętego Dominika z Silos. kilka udanych kuracji tam, gdzie zawiodła sztuka doktora Barrery, rozsławiło medyczne umiejętności młodego zakonnika, licencjata z Salamanki, a wzięcie, jakim wkrótce już cieszył się on w okolicy, pozwalało chorym nie tracić nadziei. W ręce takiego to zaimprowizowanego konsylium don Luis złożył życie córki. Trinidad na pół przytomna ledwie słyszała owe łacińskie terminy rzucane przez lekarzy na określenie symptomów choroby. Każde z tych słów ukrywało straszliwe jakieś niebezpieczeństwo, intonacja głosu wskazywała na wątłość więzów łączących chorą z życiem. - Czy... można ufać...? - stary hidalgo splatał i rozplatał palce, a twarz miał jeszcze bledszą i bardziej zapadłą niż zwykle. Doktor Barrera pokręcił przecząco głową. - Wszystko jest w ręku Boga - zauważył półgłosem zakonnik, nie spuszczając oczu z zaczerwienionych policzków chorej. - Puls bardzo szybki i nierówny, ale jeżeli serce wytrzyma... - Długo nie wytrzyma - burknął doktor Barrera. - Gorączka wcale nie spada. Przeciwnie... - Co robić? - zaszlochała do~na In~es. - Zrobiliśmy wszystko, co w ludzkiej mocy - szepnął braciszek. - Reszta zależy od boskiego miłosierdzia. Trinidad klęczała przy łóżku z głową wtuloną w pościel, na pół oślepła i głucha, niepomna nieledwie tej walki, jaką toczono ze śmiercią. Wtedy to poczuła na głowie czyjąś rękę. Ktoś delikatnie dotknął jej włosów, a ta nieśmiała pieszczota była pierwszym objawem zrozumienia i współczucia, jakie jej okazano. Podniosła wzrok. Zapuchnięta od płaczu ledwie dojrzała pochylającego się nad nią zakonnika w dominikańskim habicie, tego samego, który towarzyszył braciszkowi. Dotąd nie zwróciła na niego uwagi. Za to teraz patrzyła chciwie, czepiając się tej gładko wygolonej twarzy, jak twarzy wybawcy. Odpowiedziało jej spojrzenie dziwnie jasnych oczu, które wydawały się znać wszelkie bóle tego świata. - Ufaj, dziecko. - Głos był młody, dużo młodszy niż twarz, znaczona dwiema głębokimi bruzdami. W nowym ataku rozpaczy przypadła do rozpalonej ręki umierającej. Nie miała nadziei. Rosła w niej jakaś tragiczna pewność nieszczęścia. Nieuniknionej katastrofy. Wiedziała, że nic chorej nie uratuje. Jej rozpacz jest daremna. Jej łzy nie zmienią boskiego wyroku. Tak być musi. Zostanie sama, bez matki, z którą nie rozstawała się dotąd ani na chwilę. Sama. Pierwsze miesiące były straszne. Spędzała długie godziny w pokoju zmarłej. Niczego tam nie ruszano. Wszystko stało jak za jej życia. Babka też tu zachodziła i zawsze potem miała zaczerwienione powieki. A i dziadek... Trinidad zamykała oczy i mówiła głośno: "To ja, mamusiu, to ja. Jesteś tu, prawda? Jesteś przy mnie?" I nasłuchiwała odpowiedzi. W tych ścianach przebywał jeszcze duch Mercedes, owej ślicznej, młodej Mercedes, z wysoko upiętymi włosami, nad których lśniącą kaskadą pysznił się misternie rzeźbiony grzebień, przytrzymujący koronkową mantylę. Wszystko w niej było piękne. Trini wie, że daleko jej do urody matki. Ale tak lepiej. Taki obraz zmarłej wystarczy na długo, zabierze go jak wiatyk na całe życie. Zawdzięcza jej wychowanie i tę odrobinę wykształcenia, inaczej byłaby nieokrzesanym dzikim zwierzątkiem, nie umiejącym czytać ani pisać. A tak potrafi nawet mówić po francusku. W domu Arlanzonów był niegdyś księgozbiór pilnie uzupełniany przez dawne pokolenia. Jego resztki dochowały się do ich czasów, w jakże jednak żałosnym stanie! Poczerniały złocenia na brzegach kart, na wspaniałych oprawach z kordybańskiej skóry gryzonie szkodniki próbowały ostrości zębów i pazurków. W dziełach wielotomowych brakowało często kolejnego woluminu. Mercedes uporządkowała te cenne niedobitki, odkurzyła wnętrza bibliotecznych szaf, zepchnętych teraz do niewielkiego parterowego pokoju, przywróciła blask mahoniowej powierzchni długiego stołu, na którym leżał olbrzymi atlas świata sprzed dwustu lat, nie mieszczący się na żadnej półce. Tu też lubiła przebywać Trinidad. Głaskała grzbiety książek ustawionych ręką matki, odczytywała głośno nazwiska autorów. Oto ich ulubieniec Pedro Calder~on de la Barca. Matka umiała na pamięć całe fragmenty z dramatów tego "piewcy honoru". - Honor, Trini - mówiła. - Nikt lepiej niż Calder~on nie rozumiał sensu tego tak bardzo hiszpańskiego pojęcia. Honor to najdroższy klejnot, który każdy człowiek przynosi ze sobą na świat; każdy, choćby najuboższy, najniżej urodzony. A ja na klejnot ten rzuciłam cień, pozbawiłam go piękna i blasku. O, bardzo zgrzeszyłam. Słowa te odbite od bibliotecznych szaf wracają do Trinidad lekkim jak tchnienie echem. - Nie mów tak, mamo - protestuje dziewczyna. - Nie mogę tego słuchać. - I nawet nie czuje łez, które spływają jej po policzkach, spadają na tom Calderona, gdzie ściemniałym teraz złotem wytłoczono tytuł: "Życie snem". Życie snem... Czyż tak nie jest naprawdę? Calder~on chyba miał rację, gdy ustami swojego bohatera dawał tę niepokojącą odpowiedź na nie mniej niepokojące pytanie: Czymże jest życie?@ Furią, szałem.@ Czymże jest życie?@ Złudnym cieniem,@ senną marą,@ omamieniem.@ Szczęście - małą ledwie chwilką.@ Całe życie snem jest tylko@ i sny nasze też snem są.@ O, jak pięknie deklamowała to matka! Trinidad opiera głowę o twardy blat stołu i szlocha, jak gdyby miała wypłakać duszę. - Tak nie można, panienko - to Ana posłyszała płacz, przechodząc korytarzem. Stoi teraz bezradna i niezgrabnie gładzi wstrząsane łkaniem plecy dziewczyny. - Jakże ja potrafię żyć bez niej? - płacze Trinidad. - Jak ja potrafię? Co ze mną będzie? - Cicho, panienko, cicho. Pan Bóg ześle pociechę. Tylko nie trzeba tak rozpaczać. Dlaczego panienka nie wyjdzie na spacer? Na świecie pięknie. Czy wie panienka, że to już wiosna? - Wiosna... Dla niej nie ma wiosny ani lata, jedynie ciemność. Ciemność i pustka. I nikogo. Nikogo. Gdy pierwszy raz poszła w stronę zamkowego wzgórza, zauważyła z przykrością, że samotność nie była jej tam sądzona. Na tle murów, które czas zabarwił ostrym kolorem ochry, bielał dominikański habit. Zakonnik stał nieruchomo, oparty jedną ręką o kamienny występ, a zachodni wiatr targał czarnym płaszczem, który powiewał za nim, niby wielkie skrzydła. Trinidad nie mogła oderwać oczu od tej żałobnej postaci, podobnej do białego posągu okrytego kirem. On jej chyba nie widział. Wpatrywał się w jakiś bardzo odległy punkt, leżący gdzieś za horyzontem, i choć niewidoczny dla oka, wrażony głęboko w pamięć. Szczupła twarz z dwiema podłużnymi bruzdami i jasne spojrzenie należały do tego samego dominikanina, który w najstraszliwszej chwili jej życia wsparł ją gestem zrozumienia i współczucia. - Ojciec Hieronim - przypomniała sobie, tak bowiem nazywano owego zakonnika, który wraz z lekarzem nawiedził wówczas dom Arlanzonów. Zdyszana szybkim wspinaniem się na szczyt, przystanęła chwilę i znowu spojrzała w górę. Tym razem ojciec Hieronim dojrzał ją i uśmiechnął się. Wydawało się, że w tym odludnym miejscu czeka na kogoś, z kim umówił się na spotkanie, a przecież dla obojga pojawienie się drugiej osoby było zaskoczeniem. Tak zakonnik jak i dziewczyna szukali samotności, wzgórze to bywało zazwyczaj puste, kogóż bowiem przyciągały zamkowe baszty popadające w ruinę, trudno dostępne, bo na szczycie dość stromej wyniosłości? Ojciec Hieronim oderwał się od muru i postąpił parę kroków na spotkanie idącej. Jak zauważyła, utykał na jedną nogę. Trinidad popatrzyła w jasne oczy nie znajdując słów, którymi pragnęłaby go powitać. - Rad jestem, dziecko, że cię widzę - młody głos, o tyle młodszy od twarzy, zagadnął ją jak dawno nie widzianego przyjaciela. - Ojciec Hieronim? - spytała niepewnie. - To ja - przytaknął i znowu posłał spojrzenie gdzieś daleko ponad jej głową. - Przychodziłam tu często z mamusią - zauważyła, a łzy napłynęły jej do oczu. - Mamusia i teraz jest z tobą - powiedział poważnie. - Ci, co nas kochali, nawet po śmierci kochają nas nadal. Może jeszcze bardziej - dokończył ciszej. - Ojciec też tu bywa? - spytała ośmielona jego głosem i spojrzeniem. - Czasami. - A potem nagle dodał, podnosząc wzrok ku poszarpanym blankom. - Jakże wspaniały musiał być niegdyś ten zamek! Jeszcze i dziś tchnie z niego moc i potęga. Jak z tej ziemi. - Zatoczył ręką łuk, którym objął zielone teraz pola i kępy kwitnących głogów przytulone do zbocza. Trinidad wiedziała, że szybko miną ich świeżość i barwy. Żar bijący z nieba wypali wszelką zieleń wystawioną na niszczycielskie działanie słońca. Jedynie gdzieniegdzie, w skąpym cieniu z rzadka rosnących drzew zachowa się nieco świeżej trawy, akurat tyle, by wyżywić stadko kóz. - Ojciec sądzi, że w naszej ziemi jest moc i potęga? - spytała zaskoczona tonem jego wypowiedzi. - O tak! - Głos mu drżał, jak gdyby usiłował opanować gwałtowne jakieś wzruszenie. - Czy nie słyszysz, co mówi ta ziemia? Co nam opowiada? przecież do ostatniej wojny, przez blisko tysiąc lat, nie deptał jej żaden najeźdźca. Tylko niegdyś Maurowie, a potem Francuzi. I nikt więcej. - Nikt więcej - powtórzyła zafascynowana jego żarem. - I zauważ, że tak jedni jak i drudzy zostali wyparci. - Jak gdyby dla uspokojenia wzburzonych uczuć ojciec Hieronim wsunął ręce w szerokie rękawy habitu. - Szczęśliwe zaiste jest położenie tego królestwa. - Powiedział cicho. - Żadne inne w Europie nie jest pod tym względem równie uprzywilejowane. Dookoła morze. Jedynie z północy Francja. Ale przeszkodą są Pireneje. Trudne do przebycia. A wiemy, że od chwili, gdy Hiszpania zapragnęła wmieszać się do europejskiej polityki, wszystkie wojny toczyła poza swoim terytorium. We Francji, w Italii, w Niderlandach... Dopóki Burbonowie nie zasiedli na hiszpańskim tronie, głównym wrogiem była Francja, a dom austriacki, panujący w Hiszpanii, rywalizował o hegemonię w Europie z francuską dynastią. Ale i to minęło. - Chwilę milczał, a potem dodał gwałtownie: - Zaprawdę błogosławiona to ziemia, stworzona do wielkich przeznaczeń i kto wie, jaka przyszłość jest jej jeszcze pisana. Trinidad omiotła wzrokiem leżące u jej stóp pola. Widziała je tyle razy, tyle razy spoglądała stąd to na zielone, to na pożółkłe, to na szare płaty tej tak dobrze znanej ziemi, a oto nagle zobaczyła ją jakoś inaczej, jak gdyby z zamkowego wzgórza spływało na nią dziwne światło, niby blask owej wielkości i majestatu. Tak, ojciec Hieronim ma rację. To królewska ziemia, nie ma drugiej takiej na świecie. Dumna i zawsze wolna. Gotowa rozstąpić się, by pochłonąć gwałciciela jej swobody. Schodzili wydeptaną przez dawne pokolenia ścieżką, opasującą serpentyną zamkowe wzgórze. Trinidad zazwyczaj zbiegała skrótami, teraz jednak, z uwagi na kalectwo ojca Hieronima, wybrali wygodniejszą drogę. Przypadłe nisko do ziemi gałęzie cierni, osypane białym kwiatem, czepiały się jej sukni jak i habitu zakonnika. Gdy schyliła się, by uwolnić zaplątany w kolce brzeg spódnicy, raz jeszcze spojrzała na potężne głazy spiętrzone ręką ludzką w obronny kształt zamczyska. W nisko już wiszącym słońcu okrągła wieża spływała krwią, poszczerbione mury lśniły niczym roztopione złoto. W gotycką arkadę okna wleciał z furkotem dziki gołąb i siadł w pustej framudze. Widać miał tu mieszkanie, gdyż powoli, systematycznie zabrał się do nocnej toalety. Ostrym dziobem czyścił pióra, skłaniając wdzięcznie giętką szyję, rozprostowywał skrzydła, zanurzał głowę w białym puchu, po czym otrząsał się, jak gdyby wraz z kurzem i upałem dnia zrzucał z siebie zmęczenie długotrwałym lotem, wypatrywaniem pożywienia, lęk przed drapieżnikiem. Tu nareszcie czuł się bezpieczny, był u siebie, w domu. ****** - Spotkałam ojca Hieronima - oznajmiła Ana pewnego wieczoru, gdy zachodni wiatr przynosił świeży powiew od oceanu, chłodząc rozpalone upałem dnia powietrze. - Pytał o panienkę. - Pytał? O co pytał? - Jak się panienka czuje i w ogóle... - Ana rozłożyła ręce. - Mówił, że jeżeli panienka zechce, może przyjść. Łatwo go znaleźć, wiele przebywa w klasztornej bibliotece. Tak powiedział. Minęło parę tygodni, nim się zdecydowała. Pustkę, jaką odejście matki pozostawiło w jej osiemnastoletnim sercu, należało czymś zapełnić, choćby życzliwym zainteresowaniem ojca Hieronima. Do klasztoru Świętego Dominika z Silos wybrała się pewnego popołudnia, gdy słońce stało jeszcze wysoko, a sterczący na szczycie wzgórza zamek mienił się wszelkimi odcieniami ochry i złota. W miarę, jak zbliżała się do celu, olbrzymiała przed nią imponująca bryła klasztornych zabudowań skupionych wokół kościoła, najnowszej, bo podniesionej z ruiny dopiero w osiemnastym wieku części dawnego opactwa. Klasztor Świętego Dominika z Silos liczył osiemset lat, powstał bowiem jeszcze w czasach Cyda, a owa rycerska epoka nadała tym sakralnym przecież budowlom kształt obronnej fortecy, jak przystało na wszystko to, co wznoszono podczas rekonkwisty. Wysoko ponad dachy wystrzelała w niebo wieża kościelna, zbyt smukła i lekka, jak na romański styl całości. Grube mury strzegły architektonicznych cudów wnętrza, które wyszły spod ręki chrześcijańskiego i mauretańskiego mistrza kamienia. Gdy zapytała furtiana o ojca Hieronima, wskazał osobno stojący budynek niedaleko bramy i rzucił krótkie: "biblioteka". Biblioteka, podobnie jak infirmeria dla chorych i hospicjum dla podróżnych, oddzielone od klauzurowej części klasztoru, dostępne były dla każdego. Kręcone schody zawiodły ją na piętro, a potem długi korytarz, oświetlony z jednej strony wąskimi oknami przypominającymi strzelnice, doprowadził do ciężkich drzwi z poczerniałego drzewa. Przecinał je wielki żelazny krzyż uwieńczony cierniową koroną, również z żelaza. Trinidad z trudem udało się poruszyć masywną klamkę, ale drzwi uchyliły się zadziwiająco lekko i bezszelestnie, zważywszy ich grubość i wagę. Wewnątrz było jasno, mimo zastawionych szafami ścian, przez wysokie okna wlewało się słońce, a na dwóch długich stołach zalegały stosy ksiąg i rękopisów. W dużym poręczowym krześle siedział ojciec Hieronim, a przed nim na rzeźbionym pulpicie spoczywał wielki foliał oprawny w pergamin. Nie usłyszał jej wejścia. Chwilę stała niepewna, czy wypada przeszkodzić zatopionemu w pracy, ale on widać poczuł jej obecność, bo nagle odwrócił głowę i uśmiechnął się. - Cieszę się, że przyszłaś - w jego głosie posłyszała szczerą radość. Pierzchło gdzieś onieśmielenie, była oto niecierpliwie oczekiwanym gościem, przyjacielem, któremu można powierzyć myśli, wrażenia, uczucia. Można z nim nawet podzielić się samotnością jak chlebem i zaspokoić głód serca. Podeszła do stołu i spojrzała na rozłożoną na pulpicie księgę. - Ojciec pracuje - zaczęła - a ja... - Badam przeszłość tej ziemi - wskazał foliał - i jak ta pszczoła zbieram ukryte w tych kartach miody. Przerabiam je na pokarm strawny dla naszego wieku. Nowymi słowami oddaję dawne treści, dorzucam własne myśli i spostrzeżenia, i to, czego nauczyła mnie historia. - Ojciec jest bardzo mądry - zauważyła z podziwem. - Chciałabym mieć choć setną część tej wiedzy - wskazała biblioteczne szafy. - U nas też jest trochę książek. Wiele przeczytałam. Z mamusią - dokończyła ciszej. Patrzył na nią z serdeczną zachętą, rad, że pozbyła się nieśmiałości. - Mamusia wiele mnie nauczyła, wszystko, co umiem, jej zawdzięczam. Najwięcej zajmowałyśmy się literaturą. Przeczytałyśmy całego Calderona. To nasz ulubieniec. - Jak to dobrze, że czujesz piękno jego wierszy i wielkość jego sztuki - zauważył. - To mistrz niezrównany. - O tak - przyznała. - Po wielokroć czytam jego dramaty i zawsze zachwycam się zarówno ich formą, jak i treścią. Nawet rzeczy okropne wydają się piękne i wzniosłe, gdy on o nich mówi. Niestety, i w teatrze Calderona życie bywa straszne, podobnie jak w naszych czasach. - Uważasz, że życie jest straszne? - Podniósł na nią oczy. - Straszne - przytaknęła. - I beznadziejne. - Dobrze, że przyszłaś - zaczął. - Może postaramy się wspólnie, aby twoje życie stało się mniej straszne i nie tak beznadziejne. Widzisz, zawsze może się zdarzyć coś... - Nie dla mnie - przerwała. - Dla mnie nic się nie zdarzy, przynajmniej nic dobrego. Ja muszę zacisnąć zęby i milczeć. - W milczeniu jest wielkość i bohaterstwo. Nieodrodna z ciebie córa Hiszpanii. - Tak ojciec myśli? Czyż tylko cierpienie jest przywilejem Hiszpanów? - Cierpienie znoszone bez skargi - pokiwał głową. - Nikt jak Hiszpanie nie potrafi na przykład wszystkiego poświęcić dla honoru. A ich ból zawsze bywa niemy. - Czy ojciec wie - rzuciła niespodziewanie - że jestem nieprawym dzieckiem? Nieprawą córką Arlanzonów? Plamą na ich honorze? - Wiem. - Ale mamusia moja to anioł. I jest w niebie. - Naturalnie, że jest w niebie. - A zawsze mówiła... - Trinidad nie mogła dokończyć. Padła na stół, na pokryte ozdobnym pismem karty i zaniosła się płaczem. Ojciec Hieronim nie odezwał się ani jednym słowem. Siedział nieporuszony, tylko usta drżały mu lekko, jak gdyby modlitwą. Gdy przestała płakać, powiedział spokojnie: - Pamiętaj, Calder~on nie zawsze miał rację. O wiele ważniejsze niż honor jest czyste sumienie, a przede wszystkim dobroć. Najwyższą zaś cnotą jest sztuka przebaczania. Przebaczając największe nawet krzywdy, człowiek upodabnia się do samego Boga. - A potem zupełnie innym tonem dodał: - Czy mogłabyś do mnie przychodzić? - Ojciec chciałby?... - złożyła ręce. - Nauka to lekarstwo na największe smutki. Chciałbym kontynuować twoją edukację. - Mój Boże, co za szczęście! - Popatrz, o tu - wskazał na rozłożone na pulpicie dzieło. - Ile tu bohaterstwa! Podobnie jak w twoim życiu. - W moim? Jakież to bohaterstwo? - Wierz mi, większym bohaterstwem jest ciche znoszenie codziennych utrapień niż machanie szablą na polu bitwy. - Ale ja... - Jesteś Hiszpanką, a bohaterstwo było zawsze przywilejem tej ziemi. Od początku, od czasów starożytnych, przedchrystusowych. Gdy Rzym pokonał Kartagińczyków i Hiszpania stanęła przed nim otworem, czy myślisz, że zdobył ją ot tak, bez walki? Patrzała na niego pytająco. - Znam parę imion, przed którymi należy pochylić głowę - powiedział cicho. - Taki na przykład Luzytańczyk Viriato. Bohater. Albo Numancja. Dziś jeszcze można deptać ruiny tego niepokonanego miasta. Jego mieszkańcy woleli zginąć w płomieniach, własną wznieconych ręką, niż otworzyć bramy przed Scypionem. Rzymski wódz wziął Numancję głodem, a gdy po długim oblężeniu wszedł wreszcie w jej mury, zastał jedynie zgliszcza i ulice zasłane trupami bohaterów. - I o tym wszystkim ojciec czyta? - Czytam, studiuję. W dziejach świata wszystko się powtarza. Sądzę, że i dziś znaleźlibyśmy niejedną taką Numancję, może daleko stąd, na drugim krańcu Europy. - Czy ojciec zechce mówić ze mną o przeszłości naszej ziemi? - Potoczyła wzrokiem po stojących pod ścianami szafach. - Dawne czasy były o tyle lepsze od naszych! - W każdych czasach są rzeczy dobre i złe. Przychodź, kiedy zechcesz. Będę przy tobie głośno myślał, a potem zapiszę to, co przyjmie odpowiedni kształt. I tę starą treść zamknę w nowej formie. Wracała jakaś pokrzepiona, z dziwną nadzieją na coś lepszego. Nawet dla niej. Do ojca Hieronima może przychodzić choćby co dzień, siadać przy długim stole w chłodnej sali, dotykać zamykanych na rzeźbione klamry foliałów i słuchać cichego głosu zakonnika, w którym drży tłumiona pasja, z jaką ten człowiek traktuje historię. Fascynowało go bohaterstwo. Tak samo jak i ją. I przeszłość. Ta najdawniejsza. I hiszpańska ziemia. Gdy następnego dnia wybrała się na zamkowe wzgórze, z szacunkiem dotknęła wielkich głazów, z których wzniesiono niegdyś tę obronną fortecę. Wówczas była to twierdza nie do zdobycia, nieraz odrzuciła Maurów od tej kastylijskiej ziemi, odparła ataki, wytrzymała oblężenie i obroniła to, co kazano jej bronić. Po to ją przecież postawiono. Kastylia... mocno bijące serce Hiszpanii, pod niebem tak jasnym i czystym, że gdy w nie spojrzeć, poraża lękiem nieskończoność wszechświata. Chyba nigdzie powietrze nie jest tak lekkie i przezroczyste, kolory tak żywe, a światła i cienie tak wyraziste i ostre, jak tutaj. Trzon Hiszpanii, meseta, wydaje się o wiele bliższa niebu niż reszta półwyspu, co gdzieś tam, na krańcach, opada stromo ku morskim wybrzeżom. Grzebienie granitowych skał długimi pasmami znaczą pradawne jakieś wewnątrzziemskie ruchy, które przed milionami lat pomogły wyrzucić na powierzchnię i spiętrzyć w górskie łańcuchy zbędne w czeluściach głazy i kamienie. Dlatego też Hiszpania jest po Szwajcarii najbardziej górzystym i najwyżej położonym krajem Europy. Mówią o niej jeszcze inaczej, że jest to kraj najbardziej afrykański w Europie i najbardziej europejski z krajów Afryki. Czegóż bowiem nie można powiedzieć o ziemi tak różnej od reszty ziem Starego Świata? I choć od Afryki dzieli ją zaledwie wąziutki przesmyk Gibraltaru, a od Europy najeżone szczytami, oprószone śniegiem Pireneje, to właśnie przez te górskie przełęcze Hannibal przeprowadził słonie, przeszedł Alpy i spadł na Rzym, by nad Jeziorem Trazymeńskim pokonać niezwyciężone dotąd legiony. W parę dni potem znowu siedziała w poręczowym krześle obok ojca Hieronima, wpatrzona w dwa brązowe popiersia zdobiące szczyt dwóch sąsiadujących ze sobą szaf. - Widzisz tych ludzi? - mówił zakonnik. - Zapamiętaj ich imiona. Ten na lewo to Herodot, ten drugi to Tucydydes. Choć żyli oni czterysta lat przed narodzeniem Chrystusa, świat nie zapomni o nich do końca swego istnienia. Im zawdzięczamy to, co się nazywa historią. - Historią? - powtórzyła z niedowierzaniem. - Jak to? - Historią - przytaknął. - To greckie słowo, bo i ludzie ci byli Grekami, a znaczy ono tyle, co "poszukiwanie wiedzy", chodzi zaś przede wszystkim o poznanie przeszłych wydarzeń, których skutki często trwają do naszych czasów. - Herodot, Tucydydes - powtórzyła posłusznie, posyłając spojrzenie odlanym w brązie twarzom. - Herodota zwą "ojcem historii". Na samym wstępie swego dzieła wyjaśnił on, jaki był cel jego pracy. Oto pragnął uwiecznić wielkie i bohaterskie czyny dokonane zarówno przez Greków, jak i przez barbarzyńców, bał się bowiem, by nie zatarły się one w pamięci potomnych. Bo widzisz, dziecko, gdybyśmy nie przyswoili sobie doświadczeń naszych poprzedników, żylibyśmy dziś w świecie dziwnie płaskim i ubogim, szarym, bo pozbawionym światłocieni. - To prawda - przyznała. - Chociażby nasz zamek. Bez niego cała okolica utraciłaby jakieś wielkie i piękne wartości. Są jednak ludzie, którzy tego nie widzą i nie czują. - Wielu jest takich - pokiwał głową. - Pozbawieni są tego, co życiu przydaje smaku, a świat czyni barwnym i ciekawym. - A Tucydydes, ojcze Hieronimie? - Opowiadają, że dzieło Herodota wzruszyło go do łez. Postanowił też pójść w ślady mistrza. Pragnął jednak ulepszyć jego metodę. Nie wystarczało mu już zapisanie faktów, chciał wyjaśnić i komentować wydarzenia, poznawać przyczyny wypadków, motywy postępowania bohaterów. Tłumaczyć przeszłość, by lepiej zrozumieć własną epokę. Historia - według niego - winna przynosić pożytek tym, co zapragną zbadać minione dzieje, aby wyciągać z nich wnioski, doszukiwać się analogii, czerpać naukę. Ludzie przecież, choć żyją w różnych czasach, charakterem i działaniem bardzo są do siebie podobni. - Więc i my czujemy podobnie jak ci, co żyli tu kilka wieków temu? - Podniosła wzrok ku brodatym twarzom greckich mędrców. - Podobnie, dziecko. Zmieniają się metody i obyczaje, ale serce ludzkie bije tym samym rytmem, pulsuje tą samą miłością, samozaparciem się i poświęceniem, drży nienawiścią, fałszem i zdradą, ściska je ten sam lęk, gdyż zawsze tak samo boi się śmierci i cierpienia. - Mój Boże - westchnęła - jakie to wszystko dziwne! - Dziwne, masz rację. Umysł ludzki od wieków stara się zgłębić tajemnicę życia, szczęścia, nieśmiertelności. Usiłuje przebić zasłonę... Tak samo i historia. Herodot nauczył badać i porównywać różne wersje jednego wydarzenia. Tucydydes o wiele więcej wymaga. Posługuje się metodą naukową w całym znaczeniu tego słowa, na owe czasy nowatorską i niezwykle śmiałą. Na przykład dzięki niemu znamy dokładnie dzieje wojny peloponeskiej, a tu widzisz pięknie wydany egzemplarz owego dzieła przełożony na język kastylijski. Przejrzyj je, a zobaczysz, jak ten grecki historyk opisuje przyczyny, przebieg, a także i skutki konfliktu, który rzucił przeciw sobie Spartę i Ateny. Kilka następnych dni przesiedziała cichutko pod oknem biblioteki zatopiona w trudnej lekturze. Miała teraz o czym myśleć. Historia! Cóż to za pasjonująca nauka! Rozgrzebywanie grobów, które zamiast śmierci zamykają niezniszczalne życie. Odkrywanie tajemnic, które czas nierzadko zasypał "kurzem wieków", by na zawsze pozostały nieodgadnione. Tak, to właśnie była historia. Pamięta, jak przed kilku laty stary Miguel, wykopując uschnięty pień figowca, wyłuskał spośród splątanych korzeni oblepiony ziemią pistolet sprzed dwustu lat - tak przynajmniej dziadek określił wiek owej broni. Piękna to była sztuka! Po oczyszczeniu. Bo z początku wyglądała na sczerniały kawałek drewna naszpikowany gdzieniegdzie zardzewiałym żelazem. Ale potem... Dziadek powiesił cenne znalezisko nad kanapą, pod portretem owego Arlanzona, który odznaczył się w bitwie pod Pawią, kiedy to Karol V wziął do niewoli młodego króla Francji Franciszka. Zaciekawiła ją wówczas ta broń, podziałała na wyobraźnię. - Do kogo mogła należeć? - snuła domysły. - Czyja ręka upuściła ją w naszym ogrodzie, gdzie tyle lat przeleżała zaplątana wśród korzeni figowca? Czy po raz ostatni użyto jej do obrony życia, czy do zadania śmierci? Matka też była pod wrażeniem owego przedmiotu. - Zdawało się, że dobrze znamy nasz ogród - mówiła - a oto nie wiadomo, jakie jeszcze kryje przed nami zagadki. Ale stary Miguel wiedział wszystko o Arlanzonach. - To niechybnie pistolet, z którego zabito don Diega - zauważył. - Zbrodni przecież dokonano tu, w ogrodzie. Czyż nie tak było, don Luis? - Nie sądzę - mruknął dziadek, otrzepując ręce uwalane ziemią. - Kto zabił don Diega i dlaczego? - nie wytrzymała Trinidad. - Nie wiadomo, czy go zabito. - Dziadek ruchem ręki odprawił ogrodnika. - Służba lubi krwawą wizją ubarwiać szare zazwyczaj i zwykłe fakty. Miguel plecie głupstwa, stary już jest i w piętkę goni - zakończył, odwracając się od dziewczyny. Trinidad jednak nie pozostawiła pytania bez odpowiedzi. - Powiedz, Miguelu - przydybała ogrodnika przed nie zasypanym jeszcze dołem po figowcu. - Co to za don Diego i kto go zabił? - Don Luis nie chce o tym mówić. Słyszała panienka. - Stary wbił łopatę w ziemię. - Lepiej zapomnieć o don Diegu i o pistolecie. - Ale ja muszę wiedzieć - upierała się. - Don Diega zabił jego własny ojciec, ot co! - wybuchnął Miguel. - Z tegoż pistoletu - wskazał głową dom. - Skąd o tym wiesz? - Wszyscy o tym wiedzą, cała okolica, don Luis także, tylko nie trzeba tego przy nim wspominać. To brzydka karta w dziejach Arlanzonów i don Luis wolałby zapomnieć. - Kiedy to się stało? - indagowała. - Za króla Filipa Czwartego, panienko. Wówczas, gdy trząsł Hiszpanią hrabia Olivares, wszechwładny faworyt. - I ty tak dobrze znasz historię? - zdumiała się. - Umiesz czytać? - Umiem, panienko. Czemu nie? A historię naszego kraju dobrze znam, bo mnie to zawsze ciekawiło. No i chciałem wszystko wiedzieć o Arlanzonach. Przecież im służę. - Ujął łopatę. - Urodziłem się na ich ziemi, ojciec, dziad i pradziad też im służyli. Inaczej tu wówczas bywało, o, inaczej. Jeszcze i ja pamiętam. Biedny don Luis - splunął. - A teraz, panienko, proszę iść na spacer, ja mam robotę. - Słuchaj, Miguelu, musisz mi powiedzieć... Czy nie rozumiesz, że oka nie zmrużę całą noc, jeśli się nie dowiem? Dlaczego ojciec zabił syna? Za co? - Po co panience znać takie stare i krwawe dzieje? - nachmurzył się ogrodnik. - Po to, bo mnie też interesuje historia. - Interesuje panienkę? - Miguel wyprostował się, zsunął z czoła kapelusz i przyjrzał się uważnie dziewczynie. - Don ~alvaro, ojciec don Diega był zaprzedany duszą i ciałem faworytowi - powiedział wreszcie - a don Diego należał do stronników króla. Pragnął pomóc Filipowi wyzwolić się spod tyranii Olivaresa. Niestety, król był słaby. Pierwszy spisek nie udał się, a don Diego przypłacił to życiem. Dopiero potem, po jego śmierci, król odesłał faworyta. - I don ~alvaro zabił własnego syna? - A zabił. Dlaczego by nie? Syn bruździł, stał na drodze do honorów, zaszczytów i pieniędzy. Czy panienka myśli, że wszyscy Arlanzonowie byli święci? Więcej nic już z niego nie wydobyła, za to z matką długo rozmawiały o tej tragicznej historii. - Zapomnij o tym - zakończyła Mercedes. - Dziadek nie chce, by ktokolwiek wiedział. - Miguel mówi, że wszyscy wiedzą. - Niestety - westchnęła matka. - Takie wiadomości przenoszą się z pokolenia na pokolenie, ludzi interesują zbrodnie, a służba szczególnie lubi grzebać się w przeszłości chlebodawców. - Dziadek nie ma powodu wynosić się nad innych - wybuchnęła Trinidad. - Gdyby dobrze poszukać, może znalazłyby się inne, podobnie krwawe plamy na tarczy Arlanzonów. Zbrodnia to chyba większa ujma na honorze, niż twoje przewinienie. - Zamilcz, proszę - matka ręką zamknęła jej usta. - Gdyby ojciec słyszał! - To przecież prawda. - Prawda, ale dla niego wspomnienie dawnej wielkości Arlanzonów to wszystko, co mu pozostało. On tym żyje. Postaraj się go zrozumieć. Jego przodkowie stali blisko tronu, a i on za młodu... A teraz, co ma? Jest stary i ubogi, i odsunięty od wszelkich spraw tego świata. Czuje się jak na wygnaniu, w tym zapadłym kącie Kastylii, zapomniany, jak gdyby już za życia leżał w grobie. Żal mi go, bo wiem, jak boleje nad tym upadkiem naszej rodziny. Grand hiszpański, a podobny żebrakowi. Ubóstwo zepchnęło go w cień, kazało przemykać się chyłkiem, poboczami życia. Jest doprawdy godzien litości. - Wcale go nie żałuję! - obruszyła się Trinidad. - Mając taką córkę jak ty, powinien czuć się równy królom. A on cię tak traktuje? Zamiast najczulszej miłości ma dla ciebie jedynie pogardę i ciągle wypomina twoją hańbę. Nieraz słyszałam. - Ma rację - przyznała cicho Mercedes. - Znieść tego nie mogę! - krzyknęła Trinidad. - Nienawidzę Arlanzonów, nienawidzę ich pychy! To potwory! Ty będziesz kiedyś w niebie, a ich strawi ogień piekielny. Pycha to najgorszy z grzechów. To ona zgubiła ludzkość. Przypomnij sobie bunt aniołów. To przez pychę ten najwspanialszy "Niosący światło" Lucifer stał się Szatanem. - Cicho, Trini. Wszystko co mówisz, nie zmniejszy mojej winy. Ojciec i tak okazał miłosierdzie. Miał prawo zamknąć mnie na resztę życia w klasztorze. Rozłączono by nas. Czy wyobrażasz sobie, co by się z tobą wówczas stało? - Żadna siła nie oderwałaby mnie od ciebie! - Trini mocno przywarła do matki. - A dziadka nie broń. Jego podobnie jak wszystkich poprzednich Arlanzonów, rozsadza pycha. Nie rozumiem tylko, z czego jest taki dumny. - Dość, Trini, dość. - Mercedes położyła kres niebezpiecznej rozmowie. Trinidad jednak, ilekroć spojrzała na zawieszony na ścianie pistolet, oczami wyobraźni widziała tragiczną scenę w ogrodzie, gdy jeden z Arlanzonów dla zysku przelewał krew własnego syna. ****** - Czy nie naprzykrzasz się zbytnio ojcu Hieronimowi? - zaniepokoiła się któregoś wieczoru do~na In~es, gdy Trinidad z wypiekami na twarzy siadała do kolacji. - Ojciec Hieronim uchodzi za człowieka wielce uczonego - dodał dziadek. - Pewnie mu przeszkadzasz. - Ojciec Hieronim rozmawia ze mną - oznajmiła z dumą. - Tak jego jak i mnie interesuje historia naszej ziemi. Wiele czytam i... - Rozmawia z tobą! - Zaśmiał się urągliwie dziadek. - No cóż, jeśli mu to odpowiada... Mam tylko nadzieję, że w klasztorze nie ukrywa się żaden podejrzany oficer. Widelec wysunął się ze zesztywniałych nagle palców Trinidad i z brzękiem upadł na talerz. - Wstań od stołu. - Don Luis nie spojrzał nawet na wnuczkę. - Idź do swojego pokoju - dodała do~na In~es, przełykając z trudem kęs twardej baraniny. Przez dwa dni Trini nie opuściła sypialni, don Luis nie pozwolił żonie zajrzeć do dziewczyny. - Zachowała się niewłaściwie - zauważył, nie patrząc na posępną twarz donii In~es. - Czuje się bardzo nieszczęśliwa po śmierci Mercedes - powiedziała babka cicho - a ojciec Hieronim... - Nie mam nic przeciwko jej... zażyłości z tym zakonnikiem - przerwał don Luis szorstko. - To świątobliwy człowiek i jego wpływ na nią będzie zawsze zbawienny. Dziwi mnie tylko, że mąż tak światły znajduje upodobanie w towarzystwie tak głupiej dziewczyny. - Trinidad nie jest głupia - zaprotestowała babka. - Nie jest głupia? - Don Luis podniósł na żonę zdumione spojrzenie. - Co ty wygadujesz? Jakie może być dziecko francuskiego żołdaka? - dorzucił z pogardą. - Wiesz przecież, co ci barbarzyńcy wyrabiali podczas wojny. - Trinidad jest także dzieckiem naszej Mercedes - do~na In~es odłożyła widelec. - Czasem mam wątpliwości, czy to rzeczywiście moja córka - burknął don Luis i rzucił serwetkę na stół. - Luis! - do~na In~es mocno zacisnęła drżące dłonie. - Czy wiesz, co powiedziałeś? - Wiem, wiem - wzruszył ramionami. - Wiem także, że moja córka nigdy nie zapomniałaby się do tego stopnia. To twoja krew, krew Perezów wszystkiemu winna. Dla kobiety z rodu Arlanzonów taka hańba byłaby nie do pomyślenia. - O tak - przyznała do~na In~es, a czerwone plamy wystąpiły na jej blade zazwyczaj policzki. - Członkowie rodu Arlanzonów kierowali się swoim własnym kodeksem moralnym. Dla nich najprościej było zabić. - Wstała nie patrząc na męża i wyszła z jadalni. Pierwszy raz w życiu głośno zamknęła drzwi. ****** - Ojcze Hieronimie - Trinidad poprawiła się w poręczowym krześle. - Czy my właściwie wiemy coś pewnego o tych tak bardzo odległych czasach, kiedy to upadło cesarstwo rzymskie, a barbarzyńcy zalali naszą ziemię? - Wiemy, dziecko, nawet bardzo wiele. - Ojciec Hieronim zapatrzył się w przejrzyste jak szyba niebo. - Cień cesarstwa rzymskiego blednie coraz bardziej i ostatecznie znika w 476 roku. Barbarzyńcy zaś już od początku wieku najeżdżają Hiszpanię. Wandalowie, Alanowie, Swewowie, wreszcie Wizygoci - oto germańskie plemiona, które przeszły Pireneje w poszukiwaniu dogodniejszych warunków bytowania. - Jak histora nazywa owe czasy? To przecież nie starożytność, prawda? - To wieki średnie, dziecko. - Wieki średnie? A ja myślałam, że wieki średnie zaczynają się o wiele później. - Wieki średnie zaczynają się wraz z upadkiem Zachodniego Cesarstwa Rzymskiego, a kończą się odkryciem Ameryki. To znaczy na takie okresy historycy podzielili trwanie naszej doczesności. Wieki średnie, to, jak widzisz, tysiąc lat. - Tysiąc lat! A dlaczego tak je nazwano? - Właściwie powinno się mówić "wieki środkowe", znajdują się bowiem w środku, między starożytnością a renesansem. Renesans - odrodzenie - nawiązuje do starożytności, w literaturze i sztuce stara się naśladować Greków i Rzymian. Modna jest mitologia, pisarze i poeci sprowadzają na ziemię bóstwa rzymskiego i greckiego Olimpu. Wieki średnie nie naśladują niczego, tworzą własną, oryginalną kulturę, pozostawiają po sobie nie tylko świadectwo wyższości ducha, ale i wspaniałe twory ludzkiej ręki: ażurowe katedry czy zamczyska do naszego podobne. Hiszpania szczególnie jest bogata w tego rodzaju pamiątki. - Ale ci barbarzyńcy... To przecież byli ludzie dzicy, prymitywni i okrutni. - Barbarzyńców łatwo ucywilizować. Poddali się oni bez oporu kulturze rzymskiej. Uznali jej wyższość, przyswoili sobie język łaciński, przyjęli chrześcijaństwo. Siłę ich jednak osłabiała niezgoda. Bez przerwy walczyli między sobą o władzę. Zwyciężyli najmocniejsi, to znaczy Wizygoci. - W kolegiacie w Covarrubias jest kielich mszalny z epoki Wizygotów - przypomniała. - Słyszałam raz, jak zakrystian mówił o tym jakimś cudzoziemcom. - Widziałem go - skinął głową ojciec Hieronim. - Cały złoty, wysadzany drogimi kamieniami w stanie nieledwie surowym. Nie znano wówczas sztuki dzisiejszych szlifierzy. - Więc i tu, u nas, byli Wizygoci - zamyśliła się. - Tak, Wizygoci. Pomieszali się szybko z ludnością Hiszpanii i założyli królestwo. Studiując historię tej ziemi, natkniesz się nieraz na te obco brzmiące, bo germańskie, imiona wizygockich królów, jak Leovigildo, Recaredo czy Rodrigo. To ostatnie Hiszpanie wcześnie uznali za swoje, tak przecież nazywał się bohaterski Cyd. - I co się potem z nimi stało, z tymi Wizygotami? - Rozpłynęli się w hiszpańskim morzu, wchłonięci przez zromanizowanych Celtiberów. Dokonali jednak wielkich rzeczy. Za ich panowania rozkwita tu wspaniała kultura, a najwybitniejszym jej przedstawicielem był święty Izydor, biskup Sewilli, żyjący na przełomie VI i VII wieku "Świecznik" owej epoki, jak go nazwano. - Czego dokonał? - Napisał dzieło, które dla średniowiecza stało się summą wszelkiej wiedzy. To dwadzieścia ksiąg "Etymologii". Zawarł w nich wszystko to, co wówczas wiedziano o świecie, wszelkie znane nauki, jak teologia czy prawo, anatomia i zoologia, geografia, astronomia, matematyka. Zasługi jego są ogromne, ocalił bowiem od zapomnienia i od zguby wiedzę starożytnych. Ponadto opisał obrzędy i obyczaje, podał nawet miary i wagi, jakich wówczas używano, oraz przekazał sto innych pożytecznych wiadomości, które dla historyków stały się jak gdyby objawieniem tamtej, tak odległej epoki. - Jak długo trwała ta świetność? - Jakieś dwieście lat. Kres jej położyli Arabowie, zwani tu Maurami, gdy w 711 roku wylądowali na południu Hiszpanii i w bitwie nad rzeczką Guadalete rozgromili wojska don Rodriga, ostatniego króla Wizygotów. Tym samym zamknął się kolejny okres dziejów tej ziemi. Zaczynały się nowe czasy, nowe panowanie, nowa wojna przeciw najeźdźcom, która tym razem trwać będzie prawie osiem wieków. Po takiej rozmowie głowa aż huczy od nawału myśli, od wrażeń. Oto ojciec Hieronim otwierał przed nią drzwi prowadzące do nieznanego dotąd, nieprzeczuwalnego nawet, a tak realnego świata. To wszystko, o czym mówili, było, działo się tu, w jej ojczyźnie, w tej Hiszpanii sekretnej i tajemniczej, zamkniętej jak gdyby na dwa spusty przed oczami współczesnych. - Wyczytałam, że świętego Izydora, który przecież umarł w Sewilli, pochowano w Leonie - powiedziała któregoś dnia - i że wiele jest w tym mieście pamiątek z najdawniejszych czasów. - To prawda. - Ojciec Hieronim odłożył pióro. - Le~on to jedno z najstarszych miast Hiszpanii. Powstało już w pierwszym wieku na miejscu obozu rzymskiego legionu i od niego wzięło nazwę. - Był tam ojciec? - Byłem. To niedaleko stąd. - I co? Widział ojciec grób świętego Izydora? - Widziałem. W XI wieku Ferdynand I król Leonu wzniósł wspaniałą bazylikę i tam umieścił relikwie świętego. Czciła go cała średniowieczna Europa, uważając za swojego patrona. Pielgrzymowano do jego grobu. Sewilla była naonczas w rękach Maurów. Ferdynand wykupił szczątki świętego biskupa, dając za nie tyle złota i srebra, ile ważyły. Sprowadził je do Leonu i złożył w głównym ołtarzu, pod tabernakulum. Tę bazylikę wybudowano na miejscu dawniejszego kościoła. Jest tam krypta z kamienną chrzcielnicą z epoki Wizygotów oraz wiele prastarych nagrobków z tamtych czasów. Aż się nie chce wierzyć, że te kamienie przetrwały tyle stuleci. - Jaki ojciec szczęśliwy, że to wszystko widział. Takie cuda! - Zacisnęła ręce. - Tyle piękna, tyle bogactwa w tej naszej Hiszpanii i to wszystko nie dla mnie. Ja nic nie widziałam, nigdzie nie byłam. Najwyżejw Covarrubias... Nie znam ani wielkich miast, ani morza, ani pomarańczowych gajów Południa, ani zielonych lasów Północy. Ot, choćby i Le~on... To przecież niedaleko od nas, prawda? Ale dla mnie to tak, jak gdyby owo miasto leżało w Ameryce. Świat przede mną zamknięty, zaryglowany na głucho, zabity deskami. I nigdy nie zdołam otworzyć tych zamków, odsunąć rygli i zajrzeć i napełnić oczy pięknem nagromadzonym przez setki lat dla przyszłych pokoleń. A więc i dla mnie. - Nie mów tak - ojciec Hieronim poruszył się niespokojnie. - Przyszłość jest zakryta przed naszymi oczami, nie wiadomo, co cię jeszcze czeka. Czyż ja w młodości mogłem przypuszczać, że przyjdzie mi dokonać żywota w hiszpańskim klasztorze? A przecież... Przerwało mu wejście młodego zakonnika, który ciekawym spojrzeniem objął biblioteczne szafy. - Ojciec przeor prosi was, ojcze Hieronimie - powiedział ściszając głos. - Otrzymał jakieś listy... - Listy? - zdziwił się ojciec Hieronim. - Już idę - zamknął stojącą na pulpicie księgę. - Wybacz, dziecko - zwrócił się do dziewczyny. - Ja również pójdę. - Trinidad wstała. Nigdy sama nie zostawała w bibliotece, choć ojciec Hieronim z pewnością pozwoliłby jej poczekać na siebie w tej sali. Wracała powoli, zamyślona. Co to powiedział ojciec Hieronim? Że nigdy nie przypuszczał... tak, nie przypuszczał, że dokona żywota w hiszpańskim klasztorze. W hiszpańskim? Tak to dziwnie powiedział, jak gdyby sam nie był Hiszpanem. Nie był Hiszpanem? Ojciec Hieronim? Niemożliwe! On, tak pilnie studiujący historię tej ziemi? Coś się jej z pewnością przywidziało. Było jeszcze wcześnie, nie chciała wracać do domu. Wolała pójść na zamkowe wzgórze. Obeszła zamek dokoła. Mury były mocne, gdzieniegdzie tylko nadgryzione czasem, wypalone słońcem, wyszczerbione deszczem czy wichurą. Nad całą prawie budowlą rozpinał się dach, dość jeszcze szczelny. Okrągła wieża patrzyła wąskimi szparami strzelnic, okna w głównym korpusie wycięto w łagodny kształt romańskiego łuku. Podstawa wyrastała z ziemi, osadzona głęboko w fundamentach ociosanymi w sześcian głazami. Dotknęła chropowatych kamieni, między którymi, bliżej szczytu, wił się czerwony zygzak cegły. Siadła pod wieżą, tam gdzie tyle razy siadywała z matką, i jak zwykle zapatrzyła się w rozłożoną u jej stóp kastylijską ziemię. Co chciał jej powiedzieć ojciec Hieronim? Z pewnością coś ważnego. Przeszkodzono mu. Ojciec Hieronim... serdeczny przyjaciel, jedyny człowiek szczerze jej życzliwy, a jednocześnie równie tajemniczy jak Hiszpania, równie sekretny, jak przeszłość tej ziemi. Co o nim wiedziała? Nic. Gdzie żył i co robił, zanim został zakonnikiem? I dlaczego wstąpił do klasztoru? Pierwszy raz zadała sobie te wszystkie pytania i gwałtownie zapragnęła otrzymać na nie odpowiedź. Musi dowiedzieć się. Zapyta go wprost. Nie obrazi się przecież, najwyżej nie odpowie. Ale ojciec Hieronim odpowiedział. Gdy nazajutrz jak zwykle stawiła się w bibliotece, ujrzała go nad rozłożonym na pulpicie łacińskim foliałem. - Przeszkodzono nam wczoraj - zaczął. - Bardzo długo zatrzymał mnie przeor. Nawet gdybyś została, nie doczekałabyś się mojego powrotu. - Ojcze Hieronimie - siadła w swoim krześle. - Czy mogę o coś zapytać? - Pytaj, dziecko. - Twarz zakonnika nie wyrażała najlżejszego zakłopotania. Milczała, zdjęta nagle obawą, że tym pytaniem zburzy coś, co było najcenniejsze w jej obecnym życiu, a bez czego nie potrafiłaby się już obejść. - Co się stało? - W jasnych oczach ojca Hieronima zapalił się jakiś błysk, który natychmiast zgasł. - Ojciec tak dziwnie wczoraj powiedział... - nie wiedziała, jak dokończyć. - Co powiedziałem? - Że przyszłość przed nami zakryta i... - Bo to prawda - przerwał. - I że ojciec nigdy nie przypuszczał, że przyjdzie mu dokonać żywota w hiszpańskim klasztorze. - Wyrzuciła jednym tchem. - I to też prawda - zauważył. - Co więc cię tak dziwi? - W hiszpańskim klasztorze - powtórzyła z naciskiem. Coś jak gdyby uśmiech, a może grymas bólu poruszył wargi zakonnika. - Przecież jestem w hiszpańskim klasztorze - wyjaśnił spokojnie. - Ale ojciec tak to powiedział... - zamilkła. - Jak? - Jak gdyby nie był Hiszpanem - dokończyła ciszej. Ojciec Hieronim zwrócił głowę w stronę okna. Wydawało się nawet, że zapomniał o dziewczynie, która nie spuszczała oczu z jego twarzy. - Cóż więc z tego? - zapytał po dłuższej chwili milczenia. - Czy miałoby to dla ciebie jakiekolwiek znaczenie, gdybym nie był Hiszpanem? - O tak, tak - jęknęła. - Ale ojciec jest Hiszpanem, prawda? Ojciec tak kocha nasz kraj... - Kocham go - przyznał - to teraz moja ojczyzna. Ostatnia na tym świecie. - Ostatnia? - Uchwyciła się stołu. - A jaka była ta pierwsza, prawdziwa? - Czy nie jesteśmy pielgrzymami na tej ziemi? - odpowiedział pytaniem. - Wspólna dla nas wszystkich ojczyzna jest w niebie. - Ale ja mówię o ojczyźnie ziemskiej. - Urodziłem się daleko stąd - pochylił głowę. - Hiszpania stała się moją ojczyzną z wyboru. - Dlaczego Hiszpania? - Ledwie mogła usiedzieć, tak drżała z niecierpliwości. Czuła, że za chwilę usłyszy coś, co zniszczy jej spokój i na zawsze zatrzaśnie przed nią drzwi tej biblioteki. Ojciec Hieronim ze zdumiewającą cierpliwością poddał się temu badaniu. Wydawało się nawet, że pragnie pomóc dziewczynie w podjęciu jakiejś decyzji czy w rozwiązaniu problemu. - Dlaczego? - powtórzyła. - Przybyłem tu z armią Napoleona - powiedział wreszcie tak cicho, że ledwie dosłyszała. - Ale nie jestem Francuzem - dodał głośniej. - Wiem - podniosła głowę. - Ojciec jest Polakiem, prawda? Polakiem - nieledwie krzyknęła. - Zgadałaś. - Spojrzał jej prosto w oczy. - Czy to coś złego? - uśmiechnął się smutnie. - To straszne, straszne! - Zerwała się i roztrącając stojące przy stole krzesła rzuciła się do drzwi. ****** A więc koniec. Nie ma już ojca Hieronima, nie ma bibliotecznej sali, nawet zamkowe wgórze przestało fascynować odwiecznymi murami i okrągłą wieżą. Przeszłość - a tym samym historia - utraciła urok tajemnicy, bo ostatecznie cóż nas może obchodzić to wszystko, co działo się przed setkami lat? Czy pytamy potrącony nogą kamień, ile wieków tu leży i kto umieścił go na naszej drodze, kto ociosał, nadając taki, a nie inny kształt kamiennej bryle, wreszcie kto pokrył jego powierzchnię nieczytelnym już napisem w nieznanym języku? Kto i w jakim celu wyżłobił w tej tak twardej materii, która tym razem posłuszna niczym glina poddała się ręce artysty, owe zachwycające postacie ludzi, zwierząt, ptaków, owe kwiaty godne wschodnich ogrodów, by ucieszyć oko przechodnia? To wszystko nie miało właściwie sensu. Życie było zupełnie inne, niosło inne wymagania, zmuszało do uważnego spojrzenia na obecną chwilę, choćby ten obecny czas był równie twardy i szary jak ów kamień. Prawie całe dnie spędzała teraz w domu, przeważnie w parterowym pokoju, gdzie zgromadzono resztki rodzinnego księgozbioru. Do spacerów wystarczał jej ogród. - I cóż ojciec Hieronim? - zagadnął raz dziadek przy obiedzie, a sarkastyczny uśmiech wygiął jego suche wargi. - Skończył z tobą? - To ja z nim skończyłam - odpowiedziała wyniośle. - Ty? - pierwszy raz don Luis przyjrzał się uważnie wnuczce. - Chyba nie zachowałaś się niewłaściwie? - zaniepokoiła się do~na In~es. - Nie, babciu. Po prostu wolę teraz siedzieć w domu, a do spaceru mam ogród. - Bardzo słusznie - nieprzyjemny uśmiech nie schodził z ust dziadka. - Gdybyś była moją prawowitą wnuczką, nigdy nie zezwoliłbym na takie samotne bieganie po okolicy. Pannom z domu Arlanzonów na spacerze zazwyczaj towarzyszył służący. Ale ty... - Tak, wiem - powiedziała odrobinę za głośno. - Ja nie jestem panną z domu Arlanzonów. - Jesteś naszą wnuczką - stwierdziła sucho do~na In~es, podczas gdy don Luis po raz drugi spojrzał na dziewczynę z nowym jakimś zainteresowaniem. Wieczorem do~na In~es zapytała jednak męża, czy nie byłoby warto zobaczyć się z ojcem Hieronimem. - Nie trzeba - uciął don Luis, zasiadając w ulubionym fotelu. Więcej o tej sprawie nie mówiono, a Trinidad przy stole powróciła do dawnego milczenia. Najbardziej niespokojna była Ana. - Ojciec Hieronim pytał, czy panienka nie chora - powiedziała, gdy minął pierwszy tydzień nieobecności dziewczyny w klasztornej bibliotece. - Widziałaś go? - Nie. Przysłał specjalnie brata Józefa, żeby dowiedzieć się o panienkę. - Rozmawiałaś z nim? - Tak. Mówił, że ojciec Hieronim bardzo się martwi. Panienka była wówczas w ogrodzie, gdy przyszedł brat Józef, ale właśnie nadeszła do~na In~es... - I co babcia? - Nic. Kazała podziękować ojcu Hieronimowi za troskliwość i powiedziała, że panienka jest zdrowa. - Ana to bladła, to czerwieniała, nie śmiała jednak zapytać, choć wiedziała, że coś gnębi jej panienkę. Trinidad leżała już w łóżku. Jedyna świeca paliła się na komodzie, za oknem terkotały świerszcze i stała parna noc bez gwiazd. Do pokoju co chwila wpadała ćma i krążyła dokoła płomyka. - Słuchaj, Ano - zaczęła Trinidad. - Słucham, panienko. - Ana skwapliwie przysiadła w nogach łóżka. - Czy byłaś gdzieś poza tym domem? - Byłam, panienko. - Gdzie? - W Leonie, panienko, to duże miasto. - Byłaś w Leonie? - Tak, panienko. - Kiedy? - O, bardzo dawno temu. To moje miasto. Tam się urodziłam. - To ty nie jesteś tutejsza? - Nie, panienko. Przyjechałam tu, jak wyszłam za mąż. Mój Paco był stajennym u don Luisa. To dawne czasy. Paco umarł młodo, kopnął go znarowiony koń. I ja zostałam... - Jak tu wtedy było? - Zupełnie inaczej niż teraz - Ana trzęsła głową. - Panienka Mercedes miała dziesięć lat, dziecko śliczne jak obrazek. I don Luis nie ten co dziś, jeździł do Madrytu... - A babcia? - Do~na In~es miała perły w uszach i pierścionki na palcach. A potem wszystko trzeba było sprzedać. - Ana westchnęła głośno. - Opowiedz mi o Leonie. - Trinidad wyciągnęła się wygodnie. - Jakie to miasto? - Piękne! - Anie rozbłysły oczy. - Bardzo piękne. Otoczone murami. Nasz dom był uczepiony grubej kamiennej ściany niczym jaskółcze gniazdo... I kościoły... - Byłaś u Świętego Izydora? - Codziennie. On też tulił się do murów miejskich jak nasz dom. W ołtarzu bielutkie świece, wysokie, wysokie, paliły się dzień i noc, bo w otwartym tabernakulum stała złota monstrancja z Sakramentem. Taki to jest przywilej naszego Świętego Izydora, to wieczyste wystawienie. - A widziałaś chrzcielnicę Wizygotów? - Wizygotów? Chyba nie. - Ana zamyśliła się. - Są tam takie stare kamienne grobowce... może jest i chrzcielnica... nie pamiętam. Tyle lat minęło. - I nie byłaś nigdy w domu? - Już dawno nie mam domu. - Służąca spojrzała w ciemne okno. - Rodzice umarli, braci rozproszyło życie. A ja tutaj. Ale co tam ja - ożywiła się. - Stara już jestem i w ziemię patrzę. Ot, ważniejsze panienka... - Ja też patrzę w ziemię - powiedziała Trinidad z goryczą. - Co dzień proszę mamusię, żeby mnie prędzej zabrała. - Co też panienka! - zgorszyła się Ana. - A gdzie szczęście? A młody pan? A bogactwo? - Niepotrzebne mi bogactwo. Nie ma tu żadnych młodych panów, a szczęście... widać nie dla mnie. - Będzie, wszystko będzie, tylko cóż... panienka siedzi zamknięta, nikogo nie widuje, nigdzie nie bywa. Don Luis żyje teraz jak pustelnik. Kulawy pies do nas nie zajrzy. - Jak więc ma się ziścić to wszystko, co mi przepowiadasz? - Trinidad uśmiechnęła się mimo woli z naiwności służącej. - Szczęście przychodzi samo, panienko. Bóg je zsyła. Nie zaszkodzi co prawda troszkę pomóc... Po wyjściu Any, jak co wieczór, zostawała sama ze swoją rozpaczą, pustką i nienawiścią. Bo nienawidziła ojca Hieronima, podobnie, jak tamtego. Oszukał ją, udawał przyjaciela, zachwycał się Hiszpanią, a to przecież wróg, jak tamten. - Nienawidzę go - szeptała kryjąc twarz w poduszce. - Nienawidzę. O, jakże ją skrzywdzono, zabrano jej coś, co uważała za swoje, pozbawiono jedynej racji istnienia. Nie było tu dla niej życia, o nie. Ojciec Hieronim i tamten zlali się jak gdyby w jednego człowieka. Ojciec Hieronim był tamtym, a tamten ojcem Hieronimem. Trudno ich było teraz odróżnić. Co do jednego nie miała wątpliwości: oto obaj byli wrogami. Znowu długo przesiadywała w pokoju matki, nasłuchiwała jej głosu, kroków... Przymykała oczy, wyobrażała sobie, że matka siedzi pod oknem zajęta szyciem, że zaraz odezwie się, powie: "Trini, chodź do mnie, czemu jesteś smutna?" Rzucała się wówczas na kolana przy łóżku, wtulała twarz w kapę, w tę kapę, którą tak pięknie Mercedes wyhaftowała, i płakała. I miała wrażenie, że razem ze łzami opuszcza ją życie, a więc to wszystko, co pragnęła zostawić za sobą. I odejść. Dziadkowie nie ułatwili jej egzystencji. Zdawali się nie dostrzegać, co się z nią dzieje. Podczas posiłków don Luis od czasu do czasu obrzucał wnuczkę uważnym spojrzeniem, ale w jego oczach nie było życzliwości, wręcz przeciwnie. Trinidad czuła na sobie ten uporczywy wzrok, badający ją, jak gdyby była owadem pod lupą przyrodnika. Dziadek ze złośliwą satysfakcją wyraźnie naigrywał się z jej strapienia i samotności. Kimże dla nich była? Kim była dla tych dwojga starych ludzi o wystygłych sercach? O, jakże by ich kochała, gdyby byli inni, gdyby zechcieli, pozwolili... Jaką czułością otoczyłaby oboje! Ogrzani jej sercem, zapomnieliby o ubóstwie, smutkach i niedoli. Gdyby tak mogła przytulić się do babki i u jej kolan wypłakać własny ból... Za taką chwilę oddałaby życie. Ale to byłoby szczęście możliwe jedynie w raju. Tu, niestety, ludzi nawet sobie najbliższych pokrewieństwem rozdziela niezrozumienie. Niezrozumienie to największe nieszczęście, jakie może spotkać człowieka, największa krzywda, jaką jeden człowiek może wyrządzić drugiemu. Z niezrozumienia bowiem wywodzi się zazwyczaj fałszywy osąd. Nowy dzień przynosił tę samą pustkę, tę samą beznadziejność. Raz jeszcze przewertowała całego Calderona. Na szczęście nie brakowało żadnego tomu, tylko w "Księciu niezłomnym" było przedartych parę kart, należało więc ostrożnie przewracać stronice. Calder~on pogrążył ją w jeszcze większej depresji. Prawie wszystkie "komedie" - tak nazywano wówczas dramaty hiszpańskiego teatru - kończyły się źle, przeważnie śmiercią bohaterów, każdy opowiadał jakąś ludzką tragedię, a najgorszy był "Lekarz swojego honoru", bo tam tragedia polegała właśnie na niezrozumieniu. Jesień przyniosła niewielkie polepszenie bytu don Luisa i jego rodziny. Wraz z jesienią na stole codziennie pojawiały się winogrona, winne krzewy gięły się wprost pod ciężarem nalanych słońcem jagód. W winnicy uwijali się ludzie, szykowano się do winobrania. Zbiory zapowiadały spokojną zimę. Często teraz rozmawiała ze starym Miguelem, lubiła słuchać, jak rozprawia o dawnych czasach i o Arlanzonach. Najchłodniejsze miesiące spędziła przy kominku w jadalni z książką na kolanach. I znowu zaczęła odwiedzać zamkowe wzgórze. Nie szukała jednak osłony od wichru, przeciwnie, lubiła wystawiać twarz na chłoszczące podmuchy. Wiatr szarpał końce czarnego szala, owijał spódnicę dokoła jej nóg, szepcząc do ucha urywane i niezrozumiałe słowa, które niósł potem dalej i dalej. ****** Dziewiątego czerwca - dobrze zapamiętała tę datę - pogoda wyjątkowo sprzyjała wędrówce. Silny wiatr pędził kłębiaste obłoki, które jak puszyste cienie chwilami gasiły słońce, rozpalona ziemia oddychała wówczas głęboko, rada choć z tej odrobiny wytchnienia. Zamkowe mury zmieniały koloryt. Oblane słońcem płonęły niczym ognisko, cień barwił kamień smugami błękitu. Pod jednym drzewem, jakie wyrosło na granicy pól Arlanzonów i Gomezów, stał koń. Od czasu do czasu pochylał głowę, by skubnąć nieco pożółkłej trawy, po czym, niezadowolony, potrząsał sługą, starannie rozczesaną grzywą, grzebał niecierpliwie nogą i spoglądał wyczekująco na swojego pana. Pan siedział niedaleko na wielkim płaskim głazie, zapewne pozostawionym tu niegdyś przez lodowiec. Głaz ów, jakiś zamierzchły dolmen, służył przypuszczalnie jako ołtarz ofiarny przybyłym zza Pirenejów Celtom. Trinidad przystanęła w pewnej odległości, przyglądając się nieznajomemu, który trzymał na kolanach szkicownik i z wielką szybkością i wprawą posuwał po papierze ołówkiem czy kredką. Jak urzeczony wpatrywał się przy tym w zamkowe wzgórze. Któż to taki? - zadała sobie pytanie, zaskoczona nieoczekiwanym widokiem. Podeszła bliżej i stanęła nieledwie za plecami rysownika. Koń cicho zarżał i odwrócił głowę w jej stronę, jak gdyby ostrzegał pana przed niebezpieczeństwem. - Co tam, Falco, znudziłeś się? - Nieznajomy nie odrywał oczu od szkicownika. - Cierpliwości, stary, zrazu skończę. Koń widać zrozumiał, co do niego mówiono, bo znowu zarżał jak gdyby w odpowiedzi. - Powinien pan zobaczyć zamek o zachodzie słońca - powiedziała nagle Trinidad, dziwiąc się własnej śmiałości. - Ale wówczas trzeba by farbami... Nieznajomy drgnął, odwrócił się gwałtownie i wstał. Po czym obejrzał ją od stóp do głów, jak gdyby była częścią pejzażu godną uwagi artysty. Ona również przyglądała się niespotykanemu tu okazowi "ludzkiego gatunku". Nie był wieśniakiem, to pewne, ani nawet mieszkańcem Covarrubias, ani żadnym z "paniczów" z odległego sąsiedztwa. Zresztą nie było ich tak wielu. Ot, Juanito Novarro, studiujący w Salamance, Fernando Ribera - ten bawił gdzieś w Andaluzji "u narzeczonej", jak mówiono, no i nieszczęsny Vicente Ruiz, o którym cała okolica wiedziała, że był niespełna rozumu. To wszyscy. Ten "rysownik", jak go w myśli nazwała, nie przypominał żadnego z nich. Bardzo młody, o ciemnych kędzierzawych włosach i śniadej cerze, ubrany był z niedbałą elegancją wielkiego pana lub mieszczucha, który zapuścił się na wieś. - To wspaniały zamek - wskazał wzgórze. - Nigdy nie przypuszczałem, że w tym zapadłym kącie Kastylii kryją się takie cuda. - Takie cuda kryją się przede wszystkim w Kastylii - zauważyła karcąco. - To właśnie tutaj wzniesiono najwięcej obronnych twierdz w czasie walk z Maurami. - Widziałem wiele zamków - powiedział poważnie. - Mam je wszystkie tu, w tym szkicowniku. Ale ten jest prawdziwie imponujący. - Tchnie z niego moc i potęga - zacytowała bezwiednie słowa ojca Hieronima. - Ma pani rację! - wykrzyknął. - Moc i potęga. To się doprawdy czuje. Pani mieszka w okolicy? - Spojrzał na nią z zainteresowaniem. - Tak. I zamek ten znam od urodzenia. O każdej porze roku, a nawet o każdej porze dnia wygląda inaczej. A zawsze pięknie. Czy mogę zobaczyć? - wyciągnęła rękę. Podał jej szkicownik z zażenowanym nieco uśmiechem, ale ona z wielką powagą przyjrzała się rysunkowi. - Bardzo ładnie wycieniował pan okrągłą basztę i blanki - pokiwała z uznaniem głową. - I doskonale oddane całe wzgórze z krzakami cierni i głogu. Był pan na szczycie? - Jeszcze nie zdążyłem - odparł z żywością. - Tak mnie zachwycił ten widok, że siadłem i zacząłem rysować. Zabawię tu miesiąc, starczy więc czasu, żeby dokładnie poznać zamek i okolicę. - Zapewne zatrzymał się pan w Covarrubias? - oddała mu szkicownik. - O nie - uśmiechnął się. - Ale Covarrubias to urocze miasteczko. Ma moc zabytków. Już je wszystkie obejrzałem. Jestem tu gościem w domu moich dalekich krewnych, a właściwie powinowatych - wyjaśnił. - Może pani zna? To don Crist~obal Gomez i jego rodzina. - Znam - skinęła głową. - A pani? - Spojrzał na nią pytająco. - Pani tu stale mieszka? - Stale - powiedziała posępnie. - Nic nie widziałam poza tym zamkiem i Covarrubias. - W zimie musi tu być smutno - zauważył współczująco. - Tu jest zawsze smutno, i w zimie, i w lecie - rzuciła gwałtownie, a potem dodała wskazując konia: - Za mało ma biedak cienia. Pójdę już. Do widzenia panu. Odeszła tak szybko, jak gdyby uciekała. Nie powinna była wdawać się w rozmowę z nieznajomym. Krewniak Gomezów i tej antypatycznej Concepci~on, co tak zadziera nosa! Ukochana jedynaczka... Don Crist~obal, jak mówią, świata poza córką nie widzi. Ma dziewczyna szczęście! Trinidad zacisnęła usta, wspominając swoje nieliczne spotkania z panną Concepci~on Gomez. Zawsze czuła się upokorzona. Nie była ani tak ubrana, jak jedynaczka bogatego don Cristobala, ani tak pewna siebie. Concepci~on wierzyła, iż nikt nie oprze się jej urokowi. Owszem, ładna była ta drobna osóbka strojąca minki dziecka. Wszystko w niej było drobne, nieledwie dziecinne, rączki, nóżki i ten szczebiotliwy głosik, który wielbiciele przyrównywali do śpiewu skowronka lub do słowiczych treli. Don Crist~obal chlubił się córką. Za to don Luis nie lubił wystawiać wnuczki na widok publiczny, nie miał zresztą czym się chwalić. Spotkania więc Trinidad z Concepci~on były raczej przypadkowe niż powodowane towarzyskimi względami. Naturalnie wszyscy Gomezowie, a szczególnie do~na Rosario, matka Concepci~on, opowiedzą gościowi, kim jest owa dziewczyna w żałobnym stroju, spotkana u stóp zamkowego wzgórza. Nie darują sobie takiej przyjemności! Jedynie ona może tak samopas biegać po okolicy. Żadna szanująca się panna nie pokazałaby się bez służącego, a przynajmniej bez pokojówki. - Nienawidzę ich! - rzucała głośno to straszne słowo, a wiatr porywał je w locie, zanim jeszcze opuściło jej wargi. - Wszystkich ich nienawidzę! Są podli! Gdyby mogła zobaczyć samą siebie, przeraziłaby ją ta twarz blada, z zaciśniętymi ustami i nienaturalnym błyskiem w oczach. Gdy doszła do domu, była już zupełnie spokojna. Dopiero nazajutrz don Luis dowiedział się, kto przybył do Gomezów. Po śniadaniu babka zabrała Trinidad do pokoju matki. - Będziemy mieć gości na obiedzie - oznajmiła ze sztuczną obojętnością. - Dziadek życzy sobie, żebyś pokazała się w salonie. - Nie nadaję się do gości - przestraszyła się Trinidad. - Skoro dziadek sobie życzy - ucięła do~na In~es otwierając szafę. - Wybierzemy którąś z sukien twojej matki - obrzuciła wnuczkę krytycznym spojrzeniem. - W tym stroju nie możesz się pokazać. - Niech mi babcia wybaczy - powiedziała Trinidad prosząco. - Ja naprawdę nie pasuję do salonu. - O, ta czarna jedwabna będzie w sam raz - do~na In~es zdawała się nie słyszeć, co do niej mówiono. Wyjęła z szafy suknię i taftową halkę, po czym siadła w fotelu, przycisnęła czarny jedwab do piersi i zaniosła się płaczem. - Babciu, o Boże, babciu! - Trinidad była już u jej kolan. Do~na In~es płakała bezgłośnie, tuląc do serca to, co zostało po córce. Łzy płynęły z jej oczu, spływały po bladych policzkach i ginęły w zwojach tafty i jedwabiu. - Mamusiu, mamusiu - łkała Trinidad wstrząśnięta bólem, który pierwszy raz objawiła babka. - Odejdź. - Minęła chwila słabości. Do~na In~es powracała do normalnego stanu. Otarła oczy i odsunęła od siebie czarny jedwab, który lśniącą falą spłynął z jej kolan. - Przymierz to - rozkazała sucho. Trinidad niechętnie, jak gdyby popełniła świętokradztwo, włożyła najpierw szeleszczącą halkę, potem suknię matki. - Obróć się - głos babki był ostry, jak zwykle. - Nic a nic nie jesteś podobna do Mercedes - zauważyła w pewnej chwili z goryczą. - Przypominasz raczej matkę twojego dziadka, równie ciemną i posępną jak ty. - Nie jestem posępna - ośmieliła się zaprotestować Trinidad. - Jestem smutna. - To wszystko jedno. Nikomu się nie podobasz. - Do~na In~es wstała. - Niech Ana porządnie cię uczesze - rzuciła wychodząc. Trinidad została sama. Czarny jedwab zachował jeszcze delikatny zapach suszonych płatków róż, którymi Mercedes przesypywała bieliznę i ubranie. Podeszła do owalnego lustra między oknami i zamknęła oczy. Gdybyż mogła, spojrzawszy, ujrzeć w zwierciadle odbicie matki! Niestety. Widziała tylko siebie. Ta dobrze znana drobna twarz, z wysoko zarysowanymi brwiami miała teraz stale wyraz lęku czy zdziwienia. Suknia leżała doskonale, jak gdyby na nią uszyta. Obcisły stanik z niewielkim wycięciem pod szyją i szeroka rozkładająca się w sute fałdy spódnica usztywniona taftową halką, stroiły ją niczym dworska toaleta. Bufiaste rękawy ujęte w mankiet poniżej łokcia jeszcze były modne, jak słyszała. Ale cóż ona mogła wiedzieć o modzie? Zapatrzyła się w odbicie osoby, która wydała jej się obca jakaś i nienaturalna. Więc to ona? Trinidad Aguado? Suknia matki wydobyła z niej coś, czego nawet nie podejrzewała, zgrabną figurę, piękne osadzenie głowy, a także... Czy to możliwe? uważała się zawsze za brzydką, a oto nagle... Długo tak stała. Wreszcie z westchnieniem zdjęła suknię, włożyła starą, codzienną spódnicę i poszła do siebie. Przy obiedzie dziadek okazał się niezwykle rozmowny. - Do Gomezów przyjechał ich krewniak, a właściwie powinowaty - oznajmił, nie patrząc na nikogo. - To stryjeczny wnuk księcia Graviny, admirała. Znałem go dobrze. Bohater spod Trafalgaru. Wnuk jego brata spowinowacony jest z rodziną Gomezów przez męża siostry don Cristobala. Będą dziś u nas. Zachowaj się przyzwoicie - zwrócił się do wnuczki. - A jeśli Concepci~on zaprosi cię, przyjmiesz jej zaproszenie. - Dobrze, dziadku - zdołała tylko wyjąkać Trinidad. Taftowa halka i jedwabna suknia leżały przygotowane na łóżku. Ana w białym fartuchu z namaszczeniem szczotkowała włosy dziewczyny. - Jestem brzydka, prawda? - Co też panienka? - oburzyła się Ana. - Nie jest panienka pięknością jak panienka Mercedes, ale to była wyjątkowa uroda. Mogę jednak zapewnić - dodała prędko - że jest panienka ładną dziewczyną. Wszyscy tak uważają. A już włosy ma panienka jak mało kto, bujne i puszyste. I długie. Wszystko można z nimi zrobić. - Więc zrób coś dobrego, Ano - prosi Trinidad, poddając się posłusznie zręcznym rękom służącej. - Uczesz mnie ładnie. I twarzowo. Gdy włożyła suknię, Ana wydąwszy wargi obejrzała "panienkę" ze wszystkich stron. Przydałby się jakiś klejnocik - stwierdziła wreszcie. - Panna Concepci~on obwieszona jest błyskotkami, a panienka... - Nic nie mam - Trinidad nie odrywa oczu od małego lusterka. Potem unosi nieco suknię i patrzy na swoje stopy. Jak ładnie wyglądają w mamusi pantofelkach! - Zaraz wracam - mówi nagle Ana i szybko wychodzi z sypialni. O tak, Ana ma rację, przydałoby się ożywić czymś tę czerń żałobną. Concepci~on nie ma takich problemów. Otwiera po prostu szkatułkę z biżuterią i wyszukuje najodpowiedniejszą broszkę czy naszyjnik. W tej chwili słychać turkot powozu zajeżdżającegoprzed dom. Wysiadają z niego don Crist~obal z córką i gość, ów stryjeczny wnuk admirała Graviny. Don Crist~obal dawno nie był u sąsiada, z którym niegdyś spotykał się często w Madrycie, w Aranjuez czy w Buen Retiro. Ale te czasy minęły bezpowrotnie. Trinidad czeka niecierpliwie powrotu Any. Dokąd poszła i po co? Służąca zjawia się zdyszana. - Do~na In~es kazała panience schodzić. Goście już przyjechali - mówi od progu. Goście przyjechali i są w salonie. Don Crist~obal z wyciągniętymi rękami zbliża się do pana domu. Don Luis wita sąsiada z chłodną powściągliwością. - Od dziadka i od ojca przekazuję panu pozdrowienia - mówi z kolei młody gość, schylając się w ukłonie. - Od siebie mam zaszczyt złożyć panu najgłębsze uszanowanie, don Luis. Don Luis wyciąga do młodzieńca rękę i przygląda mu się z ciekawością. Panna Concepci~on tymczasem szczebiotliwie wita donię In~es i odpowiada na pytania gospodarzy. - Gdzie Trinidad? - rozgląda się po salonie. - Czy będę miała przyjemność ją zobaczyć? - Zaraz zejdzie - do~na In~es spogląda na drzwi. Trudno poznać Trinidad w tej wytwornej damie. Dziewczyna stoi chwilę w progu, jak gdyby chce dać czas obecnym na oswojenie się z tak niezwykłym widokiem. Bo wygląda naprawdę niezwykle. Krój jedwabnej sukni podkreśla harmonijność jej budowy. Zamiast klejnotu czerń ożywiają dwie ledwie wywinięte z pączka kremowe róże. To po te kwiaty Ana biegała do ogrodu, a Miguel osobiście wybrał najpiękniejsze. Jedna z nich pyszni się teraz przy staniku, druga we włosach, których falująca puszystość otula głowę niczym lśniący kask. - Pozwól, Trinidad - don Crist~obal z ojcowską poufałością ujmuje rękę dziewczyny. - Przedstawiam ci naszego kuzyna, don Ramona Gravinę. Don Ram~on kłania się ceremonialnie, nie zdradzając niczym, że już miał przyjemność poznać młodą pannę. W jego spojrzeniu Trinidad dostrzega nie tylko zdziwienie, lecz przede wszystkim zachwyt. Don Luis patrzy na wnuczkę, jak gdyby widział ją po raz pierwszy. Nawet do~na In~es jest nieco zaskoczona. Tylko Concepci~on zadaje sobie trud, by nie okazać zdziwienia z tej metamorfozy, która bynajmniej nie jest po jej myśli. - Ładnie dziś wyglądasz - mówi z przekąsem i dodaje uszczypliwie: - tak inaczej niż zwykle. - To chyba te kwiaty - Trinidad wskazuje różę przy sukni. Czuje się zakłopotana tą ogólną uwagą. Nie przywykła skupiać na sobie zainteresowania tak świetnego towarzystwa. Zazwyczaj ginie nie dostrzeżona w jakimś kącie jadalni czy salonu. Don Ram~on nie spuszcza z niej oczu. To też nie podoba się ślicznej Concepci~on, przyzwyczajonej do męskiej admiracji, przy niej bowiem kawalerowie nie widzą innych panien. Goście nie bawią długo. Jest to tylko krótka kurtuazyjna wizyta młodego Ramona Graviny. Przed odjazdem don Crist~obal i Concepci~on zapraszają Trinidad na następny wieczór do siebie. - U nas co dzień zbiera się parę osób - szczebiocze Concepci~on, strzelając oczami w stronę młodego człowieka. - Staramy się o rozrywki dla naszego gościa - dodaje kokieteryjnie. - Będzie Juanito, Caridad, Jos~e Mu~noz z żoną i jeszcze dwie panny, Maria i Pilar. Znasz ich przecież. O tak, Trinidad zna okoliczną młodzież, choć nigdy nie utrzymywała z nimi towarzyskich stosunków. Nie wie też, co odpowiedzieć, ale dziadek kiwa przyzywająco głową, więc nie może odmówić, jak by chciała. Uśmiecha się zakłopotana i usiłuje nie patrzeć na młodego Gravinę, który wcale nie ukrywa zadowolenia. Po odjeździe gości don Luis długo przygląda się wnuczce. - Czy wiesz - mówi wreszcie do żony - że ona jest bardzo podobna do mojej matki? - Wypowiada to takim tonem, jak gdyby dokonał niezwykłego odkrycia. - O tak - potwierdza do~na In~es - i ma ten sam ponury wyraz twarzy. - Matka była smutna - zauważa don Luis surowo. - A to nie ma nic wspólnego z ponurością. Utraciła przecież dwóch synów. Zostałem jej tylko ja. - Tylko ty - powtarza do~na In~es, a w jej głosie dźwięczy zadawniona gorycz. W sypialni Trinidad pieczołowicie wkłada różyczki do wody. Zdaje sobie sprawę, że to kwiatom zawdzięcza ten pierwszy udany "występ" w świecie, to różyczki ozdobiły ją lepiej niż błyskotki ślicznej Concepci~on. Nazajutrz do~na In~es każe jej przymierzyć inną suknię matki, tym razem białą, muślinową. - Nie możesz stale pokazywać się w tej samej toalecie - mówi wyjaśniająco. - Pojedziemy do Covarrubias, dziadek życzy sobie, żeby ci sprawić coś jasnego. Trinidad nie może otrząsnąć się ze zdumienia. - Po co wydawać niepotrzebnie pieniądze? - zauważa. - Wystarczy mi tych parę sukien mamusi. Wkrótce i tak przestanę bywać. - Nie wiadomo - mówi zagadkowo do~na In~es i obrzuca wnuczkę badawczym spojrzeniem. ****** Tradycyjna "tertulia" w jasno oświetlonym salonie Gomezów nie zawiodła oczekiwań gości, a ta pierwsza w jej życiu wizyta sprawiła Trinidad niespodziewaną przyjemność. Dziewczyna wiedziała, że w białej sukni mamusi wygląda naprawdę ładnie. Powiedziało jej to nawet spojrzenie dziadka, który życzył sobie zobaczyć wnuczkę, zanim odjedzie na wizytę, ale najwymowniej wyraziły to oczy młodego Graviny. Panna Concepci~on straciła nieco humor, a Trinidad powoli pozbywała się nieśmiałości. Do~na Rosario z wachlarzem w ręku nie opuszczała kanapy, to było najwygodniejsze miejsce dla jej mocno już rozlanych kształtów. Concha Mu~noz, świeżo upieczona mężatka, dotrzymywała jej towarzystwa. Podano gorące racuszki z bitą śmietaną i czekoladę, gęstą, mocną i aromatyczną w grubych filiżankach z francuskiego fajansu. Concepci~on, jak wielki różowy motyl, krążyła po salonie. Chwilę posiedziała obok dwóch sióstr, Marii i Pilar, przypuszczalnie po to, by obecni mogli zdać sobie dobrze sprawę z przepaści, jaka dzieliła nieurodziwe bliźniaczki od olśniewającej córki don Cristobala. Ram~on Gravina nie opuszczał fotela Trinidad, choć Concepci~on nie żałowała trudu, by skłonić kuzyna do zmiany miejsca. Po podwieczorku Pilar zasiadła do klawikordu i trzy pary stanęły do kontredansa. Juanito Novarro rzucił się do Concepci~on, Ram~on Gravina chyba tylko na to czekał, gdyż natychmiast skłonił się przed Trinidad. - Nie bardzo umiem tańczyć - usprawiedliwiała się wstając. - Pożałuje pan wyboru partnerki - dodała z uśmiechem. Po kontredansie był walc. Concepci~on fruwała w ramionach wiernego Juanita, ale jej nachmurzona buzia nie pasowała jakoś do radosnego nastroju zabawy. - Był już pan na zamkowym wzgórzu? - Trinidad przerwała krępujące ją nieco w walcu milczenie. - Nie - potrząsnął głową młody Gravina. - Proszę sobie wyobrazić, że Concepci~on odmówiła mi swojego towarzystwa. Tylko raz jeden wdrapała się na szczyt i zapowiedziała, że nigdy więcej nie narazi się na podobną fatygę. Co pani na to? - No cóż - odparła, ścigając oczami wirującą po salonie "różową" dziewczynę. - Concepci~on jest tak delikatna, ma tak maleńkie nóżki, że chyba naprawdę wspinaczka na zamkowe wzgórze przekracza jej siły. - A pani? - zapytał, pochylając twarz ku jej włosom. - O, ja - zaśmiała się. - Ja prawie co dzień bywam na szczycie. To było ulubione miejsce mojej mamusi - dodała, spuszczając oczy pod jego gorącym spojrzeniem. - Czy mógłbym prosić, by właśnie pani pokazała mi zamek? Znajdowali się w kącie salonu najbardziej odległym od kanapy donii Rosario i nikt nie mógł posłyszeć, o czym mówili. - Nie wiem... - zaczęła. - Bardzo proszę - przerwał gwałtownie. - Jutro będę na panią czekał przy tym samym głazie, na którym siedziałem, gdy pani nadeszła. Dobrze? - Dobrze - zgodziła się, niepewna, czy nie powinna odmówić. Więcej ze sobą nie rozmawiali. Po tańcach bawiono się jeszcze w modne wówczas gry towarzyskie i w końcu goście zabrali się do odjazdu. Babka nie spała, czekała na jej powrót i od razu poszła za nią do sypialni. - Noś teraz na co dzień tę twoją niedzielną suknię - powiedziała, przyglądając się badawczo zarumienionej twarzy wnuczki. A potem spytała jak gdyby od niechcenia: - Tańczyliście? - Tak - skinęła głową Trinidad. - Młody Gravina tańczył naturalnie z Concepci~on - zauważyła do~na In~es. - Chyba nie. - Zawahała się Trinidad. - I kontredansa, i walca tańczył ze mną. - Z tobą? - zdziwiła się nieszczerze babka. - Ze mną. - Trinidad spojrzała prosto w oczy donii In~es. A potem zadała niezwykle śmiałe pytanie: - Czy babcia uważa, że jestem o wiele brzydsza od Concepci~on? - Nie - odpowiedziała do~na In~es po krótkim namyśle. - Jesteś inna. Porządnie uczesana i w sukniach twojej matki wyglądasz zupełnie dobrze. Concepci~on to lalka. Żaden prawdziwy mężczyzna nie zainteresuje się taką dziewczyną. Co prawda, teraz coraz trudniej o prawdziwych mężczyzn - dodała wychodząc. Gdy jeszcze tej nocy zdawała mężowi relację z rozmowy z wnuczką, don Luis zauważył: - Młokos aż się do niej pali. Od pierwszej wizyty zwróciłem na to uwagę. Ale to Gravina. Ród książęcy. Jego dziadek nigdy nie zezwoli. Gdyby była moją prawdziwą wnuczką, to co innego. Ale tak... Nie, nie, admirał przewróciłby się chyba w grobie. - Nie wiadomo. - Do~na In~es pokręciła głową. - Czy ty się spodziewasz...? - Don Luis urwał i spojrzał na żonę. - Bywały dziwniejsze rzeczy - powiedziała spokojnie. - Przypomnij sobie Fernanda Arlanzona i jego małżeństwo. - Fernando miał wyjątkowy charakter - wykrzyknął don Luis. - To człowiek ze stali. Gdy powziął jakąś decyzję, nie było od niej odwrotu. No i kochał. Obalił wszelkie przeszkody stojące mu na drodze. - Może i ten Gravina - zaczęła do~na In~es. - To słabeusz - skrzywił się don Luis. - Przypatrz się jego twarzy. Zbyt gładka. Czy zauważyłaś te usta o wydatnych wargach znamionujące zmysłowość? - Mężczyźni bywają zmysłowi - uśmiechnęła się wyrozumiale. - Ale jego rysy - upierał się don Luis. - Miękki zarys szczęk, lekko cofnięta broda... nie, nie, to człowiek bez woli. Jest, co prawda, jeszcze bardzo młody. Ile może mieć lat? Najwyżej dwadzieścia dwa. - Czegóż więc chcesz? Z wiekiem wyrobi się jego charakter. A jeżeli kocha... - Nie wyobrażam go sobie w walce. To nie jest typ mężczyzny, który wie, czego chce, i osiąga to, czego pragnie. - Nie wiadomo - powtórzyła do~na In~es. A potem dodała z niezwykłą u niej łagodnością: - Nie broń jej tego towarzystwa. Pierwszy raz od śmierci matki wydaje się szczęśliwa. Ponadto doznała pewnego rodzaju olśnienia. Nie wiedziała nawet, że może ładnie wyglądać, że może podobać się. - Nie bronię. - Don Luis rozłożył ręce. - I póki wszystko pozostanie w dozwolonych granicach... - Nie obawiaj się - rzuciła wstając. - My jej w ogóle nie znamy. My też przeżyliśmy pewien wstrząs. Nie lubimy jej, bo to hańba naszej córki. Ale czy zastanowiłeś się choć raz, czy Mercedes nam przebaczy? Czy nam kiedy przebaczy? ****** Czekał, siedząc na tym samym głazie, ze szkicownikiem na kolanach. Koń był uwiązany do tego samego drzewa. Zobaczyła z daleka swojego wczorajszego tancerza, a i on, gdy tylko ją dostrzegł, wstał i ruszył jej na spotkanie. - Jak to cudownie, że pani przyszła - powiedział zamiast powitania. - A już się obawiałem... - Przecież przyrzekłam - zdziwiła się szczerze. - Czy zawsze dotrzymuje pani przyrzeczeń? - Chyba tak - zastanowiła się, a potem dodała z determinacją: - zawsze. - Jest pani zupełnie niepodobna do innych dziewcząt - zaczął - do tych, które znałem. - Dlaczego? - Podniosła na niego oczy. - Bo taka pani inna... Chodzi pani sama, bez służącego, a przecież jest pani wnuczką don Luisa. - Cóż z tego? - spytała zaczepnie. - Jak to? - oburzył się. - Arlanzonowie to jeden z najstarszych rodów Kastylii. To wielkie nazwisko. Don Luis był przyjacielem mojego stryjecznego dziada, admirała, i... - Ja nazywam się Aguado - zauważyła chłodno. - Tak, wiem - stracił nieco pewności siebie. - Ale przecież... - Jeżeli nie don Crist~obal - przerwała - to z pewnością do~na Rosario albo Concepci~on wyjaśniły panu, kim jestem. - To nie ma żadnego znaczenia - zapewnił gorąco. - Jest pani najbardziej zachwycającą dziewczyną pod słońcem. Reszta nie jest ważna. A poza tym, mimo wszystko w pani żyłach płynie krew Arlanzonów. - Czy stwierdzenie tego faktu, że choć nieprawa, jestem jednak wnuczką Arlanzonów, uspokaja nieco pańskie szlachetne sumienie Graviny? - Rozumiem, co pani czuje - powiedział prędko. - Niepotrzebnie to wszystko mówiłem. Niechże pani wybaczy moją niedelikatność! - Był pan po prostu szczery - rozłożyła ręce. - Sądzi pan innych według pojęć tego świata i te wszystkie sprawy są dla pana ważne. Ale teraz chodźmy do zamku - uśmiechnęła się i ruszyła przodem. Szedł za nią zawstydzony, ze spuszczoną głową, prowadząc konia za uzdę. Ze względu na to zwierzę, które im towarzyszyło, szli powoli, okrążając wzgórze serpentyną drogi. Dla Trinidad obecność czworonożnego świadka spaceru była jak gdyby gwarancją tego, co wypada. Czyniła zadość konwenansom. Czy koń nie zastępował w pewnej mierze służącego, a nawet duenii - przyzwoitki? Okrągła baszta i zębate blanki ukazywały im się z coraz to innej strony, a z każdej wyglądały inaczej, choć równie pięknie. Oblane słońcem raziły oczy ostrym kolorem ochry, skryte cieniem wyniosłych murów kładły się na zmęczone blaskiem powieki miękką barwą starego złota. Szli milcząc, zafascynowani imponującym widokiem, tylko koń prychał chwilami, może po to, by zaznaczyć, że i on podziela zachwyt pana. W miarę jak wznosili się coraz wyżej, zamek olbrzymiał, zwisał jak gdyby nad nimi zwalistą bryłą murów, jeżył się narożnymi wieżyczkami i rzędem koronujących je blanków. Zdawało się też, że śledzi ich ruchy szparami strzelnic czy pustą arkadą okna. Gdy wreszcie stanęli na szczycie, koń nawet odczuł ulgę, bo wzniósł głowę i zarżał przeciągle. W murach zachowało się jeszcze kilka zardzewiałych, ale mocnych klamer do wiązania koni. Wyszukali więc najbardziej zacienione miejsce, z jako tako zachowaną trawą, samizaś przez łuk nie istniejącej już bramy dostali się na główny dziedziniec. Ram~on Gravina natychmiast chwycił szkicownik. - Muszę uwiecznić ten fragment budowli - wskazał płonącą w blasku słońca część gmachu, po czym oparł nogę na występie muru. Na tak zaimprowizowanej podstawie, czyli własnym kolanie, położył szkicownik. Podczas gdy szybko rysował, Trinidad wspominała, jak niegdyś z matką obchodziły zamek. Zaglądały wówczas w każdy dostępny zakątek, a matka opowiadała o przypuszczalnym życiu dawnych mieszkańców. Potem weszli do wielkiej sieni, gdzie nad monumentalnym kominkiem z czarnego granitu pysznił się herb właścicieli: lew między dwoma psami, mającymi symbolizować odwagę i wierność. - W tej sieni można mieszkać! - wykrzyknął młodzieniec, wskazując doskonale zachowane wysokie sklepienie. - Wyobraża sobie pani tę salę obwieszoną kobiercami, tarczami i bronią, z ławami wzdłuż ścian i ze stołem przed kominkiem, gdzie na rożnie piekła się dziczyzna? - Czuję nawet woń pieczonego mięsa - pociągnęła nosem Trinidad - i widzę biedne psy chodzące w kieracie, by obracać rożen. - Naprawdę widzi je pani? - Naprawdę. To dwa wielkie legawce podobne do tych z herbowej tarczy. Ołówek don Ramona szybko sunął po papierze. Gdy skończył, Trinidad ujrzała zarysy sieni, kominek, psy obracające rożen, na który nadziano całego chyba jelenia. Za stołem siedziała kasztelańska para, a mały paź w spiczastych ciżmach nalewał wino z wysokiego dzbanka do dwóch pucharów. Na ścianach wisiały wschodnie kobierce, niedźwiedzie skóry zaściełały ławy. - Ma pan wyobraźnię - zauważyła z podziwem. - Podobnie jak pani - odparł, nie odrywając oczu od szkicownika. - Tylko że ja nie umiem rysować - westchnęła. - Może nigdy pani nie próbowała? - Owszem, próbowałam. Niestety, nie mam najmniejszego talentu i nic mi się nie udawało. Gdy potem z mrocznej chłodnej sieni wyszli na rozpalony dziedziniec, a blask poraził im oczy, czym prędzej wydostali się na zewnątrz, pod zamkowe mury. Koń drzemał w cieniu z opuszczoną głową, od czasu do czasu leniwym machnięciem ogona odpędzając muchy. Trinidad siadła pod murem, na swoim zwykłym miejscu, a młody Gravina wyciągnął się obok niej, podpierając ręką głowę. - Piękny stąd widok - zauważył - choć nieco smutny. - Cała meseta u naszych stóp - dodała. - I taka jest Kastylia: smutny płaskowyż poprzecinany łańcuchami gór. - Tak - pokiwał głową. - Ale to jednak jest serce Hiszpanii. Surowe, proste, czyste i godne dawnych ideałów. Jakże różni się ta kraina od Południa, od owej rozsłonecznionej i rozśpiewanej Andaluzji. Jakże daleko tej ziemi do kwitnących drzew migdałowych, do zapachu pomarańczowego kwiatu, do dźwięku gitar, terkotu kastanietów i do oszałamiającego rytmu flamenco. - Zna pan to wszystko, prawda? - W głosie jej zabrzmiała gorycz. - Znam - przytaknął. - Tam jest blask, muzyka, śpiew i radość. Radość życia. Tu - zupełnie inaczej. Ale tu jest wielkość, dawna wielkość Hiszpanii. I milczenie. I jakie wspaniałe świadectwo naszej własnej przeszłości. Bo tam na pałacach Alhambry czy na ogrodach Generalife pozostało piętno Maurów. Tu za to czysta Kastylia. Prawdziwa ojczyzna Cyda i Don Kichota. I nasza - dodał ciszej. - Więc pan czuje to? - Czuję. Jak nigdy przedtem. Pierwszy raz przecież jestem w Starej Kastylii. Chyba upiłem się tą ziemią. Widzi pani, ród Gravinów pochodzi z Italii. Tam, w Kalabrii, są jeszcze wielkie rodzinne dobra skupione wokół miasteczka Gravina. Ale naszą żywą legendą pozostaje wciąż mój stryjeczny dziad, don Carlos, admirał, bohater spod Trafalgaru, gdzie u boku Francuzów walczył przeciw Anglikom. Został tam ciężko ranny i w rok potem zmarł. Ale cała rodzina żyje dotąd jego chwałą. I choć Trafalgar był zwycięstwem Nelsona, don Carlos dokonał tam cudów męstwa. I mnie jeszcze prześladuje pamięć o jego czynach. - Zaśmiał się z goryczą. - Ojciec chciał koniecznie, żebym poszedł jego śladem i wstąpił do marynarki. Ale ja lubię morze wyłącznie jako wspaniały element pejzażu. Podziwiam je, gdy z brzegu mogę oddać na papierze kapryśne linie łamiących się fal czy farbami na płótnie zależny od pory dnia zmienny koloryt wody. Ale spędzić życie na statku, widzieć dokoła siebie, jak okiem sięgnąć tylko wodną pustynię, wiecznie czuć pod stopami kołysanie się niepewnych desek, o, to wszystko przyprawiłoby mnie o rozpacz i o melancholię. - Nie widziałam morza - westchnęła- ale wydaje mi się, że jest to najwspanialszy żywioł, jaki Bóg sworzył. Ten bezkres... A przecież gdzieś tam, daleko, za tym bezmiarem wód, są inne lądy, wyspy, ziemie i krainy... Zobaczyć to wszystko! Czy nigdy nie pociągały pana podróże? - Ależ owszem. Na przykład wyjazd do Starej Kastylii - uśmiechnął się. - Ale za morze... Nie, nie, to nie dla mnie. Wolę konia lub powóz niż statek. - Dziwnie układają się ludzkie losy- zauważyła z żalem. - Jedni chcieliby wyruszyć na morze, a muszą siedzieć uwiązani za nogę, ciągle w tym samym miejscu. Inni mogliby odkrywać lądy nieznane, a wolą kręcić się w zaklętym kole, jakie im zakreśliło ich lenistwo i potrzeba wygody. Czyż nie tak? - Tak - zgodził się, a potem nagle spytał: - Będzie pani wieczorem u Gomezów? - Nie zostałam zaproszona - pokręciła głową. - Nie została pani...? - zamilkł nagle. - Rozumiem. Ta głupia Concepci~on... Ale to nic. Ja jeszcze nieraz odwiedzę pani dziadka. No i mam nadzieję, że spotkamy się na tym wzgórzu. - Nie wiem - odparła nie patrząc na niego. - Zawsze tu przychodzę po południu. Wtedy tu najprzyjemniej. Dziś zrobiłam wyjątek dla pana. Ale po południu pan będzie zajęty. Zresztą zna pan drogę i przewodnik niepotrzebny. Nawet koń pana zaprowadzi. A teraz muszę iść. - Panno Trini - delikatnie ujął jej rękę. - Nie wiem, jak pani dziękować. To wzgórze i ten zamek... Wszystko to zobaczyłem dzięki pani. Jest pani najcudowniejszym cicerone. Mój szkicownik zachowa to wspomnienie na zawsze. - Pochylił się i pocałował jej palce. Wracali tą samą drogą, a koń wyraźnie cieszył się bliskością stajni. Prawie już ze sobą nie mówili. Rozstali się przy tym samym głazie - dolmenie. Ram~on Gravina wskoczył na siodło i popędził w stronę oddalonej stąd posiadłości Gomezów. Trinidad poszła w przeciwnym kierunku. Po paru dniach zjawił się z wizytą u don Luisa, ale dziadek nie kazał jej zejść do salonu. Za to następnego dnia, gdy poszła o zwykłej porze na zamkowe wgórze, zastała go leżącego pod murem, a koń przywitał ją cichym rżeniem. Odtąd spotykali się prawie co dzień i Trinidad powoli wstępowała w zaczarowaną krainę szczęścia. Na pytanie, czy jest zakochana, może sama nie wiedziałaby, co odpowiedzieć. A może powtórzyłaby za matką: "Nikt mnie nie kocha, a ja jestem spragniona miłości". Może tak było, nie wiadomo. On za to dobrze sobie zdawał sprawę z własnych uczuć. Wiedział, że ją kocha, że jest ona jedyną dziewczyną, którą pragnąłby poślubić. Pierwszą i ostatnią w jego życiu. I wiedział, że czeka go walka. Nieprawa córka Arlanzonów... Ale czuł w sobie siłę, by stawić czoło całemu światu, nie tylko rodzinie książąt Gravina. Po paru tygodniach zaczęli mówić sobie po imieniu. Wreszcie któregoś popołudnia, gdy znajdowali się w zamkowej sieni, wyznał, że ją kocha. - Słuchaj, Trini - zaczął. - Raz wydawało mi się, że jestem zakochany. Nazywała się Isabel, miała ciemne włosy z tycjanowskim połyskiem i piękne niebieskie oczy. I często się śmiała. Z niczego. Była po prostu wesoła, a może pusta. Gdy rodzice wydali ją za mąż, myślałem, że oszaleję z rozpaczy. Ale po tygodniu byłem już spokojny, a po miesiącu, gdy ją spotkałem w salonie wspólnych znajomych, zdumiała mnie własna głupota. Jak mogłem być zakochany - wówczas zdawało mi się, że nim byłem - w tak niemądrej dziewczynie! Dziś dzieje się ze mną coś dziwnego. Jakbym się narodził drugi raz. Żyłem przecież dla ciebie, nic o tym nie wiedząc, od początku, od chwili poczęcia w łonie matki tobie byłem przeznaczony. Kocham cię, Trini, nie potrafię jednak powiedzieć tego pięknie, bardziej poetycko, ale największy nawet poeta nie czułby tej miłości tak głęboko, jak ja. Musisz i ty mnie pokochać. Nie zniósłbym twojej obojętności. Jesteś i będziesz zawsze jedyną kobietą w moim życiu. Moją kobietą, tak samo jak ja jestem twoim mężczyzną. Nie mogę prosić don Luisa o twoją rękę. To uczyni mój ojciec. Ale ja pytam teraz ciebie, czy zostaniesz moją żoną? Nie przerwała mu ani razu. Słuchała ze zmarszczonymi brwiami i skupioną twarzą, jak słucha się wyroku, od którego zależy wolność lub życie. Gdy zadał jej ostatnie pytanie, zdecydowanym ruchem podniosła głowę. - Tak. Wystarczyło mu to jedno słowo. Było przecież zadatkiem szczęścia. Wkrótce potem dziadek wezwał ją do gabinetu. - Wiem, że spotykasz się z Ramonem Graviną - oznajmił bez wstępów. - Widziano was na zamkowym wzgórzu. Czy zastanowiłaś się nad swoim postępowaniem? Czy chcesz się już do reszty skompromitować? Mało ci jeszcze tego, że jesteś plamą na naszym honorze, i choć widziałaś, czym było życie twojej matki, dążysz uparcie jej śladem? - Nie, dziadku - powiedziała spokojnie. - Ram~on Gravina oświadczył mi się i przyjęłam go. Jesteśmy zaręczeni. Jego ojciec, jak każe zwyczaj, osobiście poprosi cię o moją rękę. Ponadto nie popełniłam nic niewłaściwego. Zresztą nigdy nie byliśmy sami. - A kto wam towarzyszył? - zdumiał się don Luis. - Koń Falco - odparła śmiało. - Koń! - zaśmiał się dziadek. - Koń w roli przyzwoitki! I chcesz, żebym uwierzył... - Widzi nas przecież Pan Bóg - przerwała. - On jest zawsze i wszędzie obecny. - Ale co powiedzą ludzie? - wmieszała się do rozmowy do~na In~es. - Och, ludzie - Trinidad usunęła owych ludzi wymownym gestem ręki. - Nie uczyniliśmy nic złego. Nie pozwoliłam nawet, żeby mnie pocałował. On mnie kocha - dodała z naciskiem. - Rozumie babcia? Kocha mnie. Jestem dla niego świętością. - Jesteś głupia! - wybuchnął don Luis. - Słyszysz? Głupia! Znam Gravinów. Ani jego ojciec, ani tym bardziej dziadek nie zgodzą się na to małżeństwo. Nigdy! Ich duma na to nie pozwoli. A ty nie nosisz nawet nazwiska Arlanzonów. Wybij to sobie z głowy, póki nie jest za późno. - Ale on mnie kocha, dziadku - zauważyła przestraszona gwałtownością tego wybuchu. - Kocha cię! - zadrwił don Luis. - Podobasz mu się, nic więcej. Nie znasz go przecież. A wystarczy na niego popatrzeć, by wiedzieć, że to człowiek słaby, bez charakteru. Czy wyobrażasz sobie, że potrafi oprzeć się atakom całej rodziny? Bo oni wszyscy będą przeciwko tobie, pamiętaj! - Co mam robić? - zaplotła w rozpaczy ręce. - Ja wierzę, że on mnie kocha. Jest jedyną osobą po mamusi, która mnie kocha. Ja już nie potrafię żyć bez jego miłości. - Uspokój się - do~na In~es po raz drugi zabrała głos. - Wszystko jeszcze może się ułożyć - dodała w stronę męża. - Nie pozwolę więcej na te spotkania - uciął don Luis. - Jeśli zechce cię zobaczyć, niech tu przyjdzie. - On wkrótce wyjeżdża - powiedziała cicho. - Tym lepiej. - Dziadek wstał. Rozmowa była skończona. Przyszedł zaraz następnego popołudnia. Don Luis sam przyjął gościa. Był chłodny i oficjalny. - Źle pan postąpił, młodzieńcze - powiedział po przywitaniu. - Moja wnuczka, choć ma dwadzieścia lat, jest jeszcze dzieckiem nieświadomym życia. Łatwo ją skrzywdzić. - Don Luis - młody Gravina zbladł. - Proszę... Niech mi pan wierzy... Moje intencje są czyste i uczciwe. Ja kocham Trini. Mój ojciec poprosi pana o jej rękę. - Nie - przerwał don Luis. - Dobrze pan wie, że ani pański ojciec, ani dziad nie wyrażą zgody na to małżeństwo. - Ale ja... - Nic pan nie wskóra. Potraktują pana jak krnąbrnego ucznia. Doskonale ich rozumiem. Ja, być może, w podobnej sytuacji postąpiłbym tak samo. - Don Luis, ja ją naprawdę kocham. To jedyna miłość mojego życia. Pierwsza i ostatnia. Niech mi pan nie broni... - Moja wnuczka nie spotka się więcej z panem na zamkowym wzgórzu - znowu przerwał don Luis. - Ale tu, w moim domu, może się pan z nią zobaczyć i pożegnać. Podobno wkrótce pan wyjeżdża, czy tak? - Tak... wkrótce... - Ram~on Gravina zupełnie stracił głowę. - Za parę dni - zdołał wreszcie wyjąkać. - Więc za parę dni, przed wyjazdem, może pan przyjść z pożegnalną wizytą. To wszystko. - Don Luis... Niech mnie pan nie potępia... I jeżeli mój ojciec... - Sam napiszę do pańskiego ojca. - Don Luis wstał. - Nie chcę, żeby sądził, że moja wnuczka usidliła pana, a ja przykładałem ręki do tej intrygi. Z ciężkim sercem don Ram~on opuszczał dom Arlanzonów. Ale nie tracił nadziei. Był jedynakiem, a rodzice kochali go "jak źrenicę oka". Przy tym matka miała pewien głos w sprawach dotyczących syna. A dotąd zawsze stawała po jego stronie. Ostatnie dni, ku zadowoleniu panny Concepci~on, zbyt ruchliwy gość spędził w domu. W przeddzień odjazdu zapowiedział, że złoży pożegnalną wizytę u don Luisa. Concepci~on chciała mu towarzyszyć w powozie, ale udało mu się odwieść ją od tego zamiaru. - Nie będę tam długo - zaznaczył. - To tylko wizyta pożegnalna. Wiadomo, że pożegnalna wizyta nie trwa długo. Trinidad już od rana przygotowywała się na spotkanie z narzeczonym, którego nie widziała przez ostatnie dni. Gdy zeszła do salonu w białej sukni z pąsową różą u paska, była tak spokojna i opanowana, że wzbudziła tym podziw nawet don Luisa. - Zostawię was samych - zapowiedział dziadek. - Ale tylko na pół godzony. Ani chwili dłużej. I pamiętaj, nie życzę sobie żadnego mazgajstwa. Don Ram~on zjawił się o stosownej na popołudniową wizytę porze. Przyjechał konno, nie był więc specjalnie wizytowo ubrany, ale jak zwykle cechowała go wielka wytworność. Po przywitaniu don Luis opuścił salon. Trinidad siadła na kanapce, wskazując narzeczonemu stojący naprzeciw niej fotel. - Trini - zaczął. - Chcę, żebyś wiedziała... - Wiem, że mnie kochasz - przerwała. - Kocham cię... - głos mu zadrżał - ja zwyciężę, Trini, zobaczysz. Żyć bez ciebie nie mogę. Ty jesteś celem, do którego będę teraz dążył. Wszystko, cokolwiek bym robił, będzie z myślą o tobie. Jestem twój na zawsze. Twoja miłość doda mi sił do walki. - Ram~on... Ja też nie mogłabym już żyć bez ciebie. Bez tej nadziei... - Pamiętaj, że we dnie czy w nocy, zawsze myślą i sercem będę przy tobie. A gdyby spotkała cię jaka przykrość, pomyśl, że jest ktoś, kto dla twego szczęścia oddałby życie. Tyle miała mu do powiedzenia w tej ostatniej chwili, a słowa jakoś nie chciały przedostać się przez zaciśnięte gardło. Mogła tylko patrzeć, by jak najwierniej zapamiętać. Każdy rys jego twarzy, wyraz ust, oczu. - Ufaj mi - poprosił, ujmując jej rękę bezwładnie leżącą na kanapce. - Moja miłość jest jak wieczność, nigdy nie przeminie. Zegar na kominku wydzwonił godzinę. Drgnęła przestraszona i spojrzała na drzwi. - Zaraz wejdzie dziadek - powiedziała cicho. Wstał. Wydało jej się, że widzi go po raz ostatni i że już nigdy... Zerwała się i pchnięta jakąś nieznaną mocą rzuciła się w jego objęcia. Przygarnął ją do siebie. Ten ich pierwszy pocałunek był pocałunkiem rozpaczy, oznaczał bowiem rozstanie. A każde rozstanie jest podobne do śmierci. Gdy don Luis wszedł do salonu, zastał ich siedzących naprzeciw siebie jak dwoje obcych ludzi na ceremonialnej wizycie. ****** A więc znowu była sama. Jak dziwnie układała się jej egzystencja! Oto od paru lat wciąż kogoś traciła. Najpierw mamusię, potem ojca Hieronima, a teraz Ramona... Ale Ram~on przecież wróci i znowu go zobaczy. A wówczas już nie rozstaną się nigdy. Pozostała po nim teczka pełna rysunków - zrobił wiele szkiców z zamkowego wzgórza specjalnie dla niej. Były to najdroższe pamiątki po szczęśliwych dniach, echo gorących słów miłości, które powtarzała sobie rano i wieczorem. Ram~on też nie odjechał z pustymi rękami. Unoszony w pocztowej bryce ku stolicy, tulił do ust pąsową różę, którą Trinidad wyjęła zza paska i ucałowawszy dała narzeczonemu. Don Luis pozwolił młodemu człowiekowi na korespondowanie z wnuczką. Listy więc stały się odtąd jedyną łączącą ich widzialną więzią. Listy... Przychodziły regularnie co tydzień. Żyła oczekiwaniem na te gęsto zapisane arkusiki, w których Ram~on opowiadał o swoim życiu w rodzinie, a opowieści te przeplatał zapewnieniem o wiecznej miłości. Był to rodzaj dziennika, pisał bowiem codziennie po trochu, powierzając jej myśli i marzenia, najdrobniejsze wypadki dnia i swoje nadzieje. Podpisywał "Twój Ram~on". Ona zaś przed swoim imieniem stawiała niezmiennie słówko "zawsze". Byli więc dla siebie nawzajem on "Twoim Ramonem", ona "zawsze Trini"; a on wyznał jej w którymś z listów, że zanim zaczynał czytać, co do niego napisała, całował jej imię i to "zawsze" będące jak gdyby rękojmią stałości jej uczuć. Gdy minąłrok i znowu nadeszło lato, listy zaczęły przychodzić rzadziej i nieregularnie. Ram~on podróżował: towarzyszył matce do wód, z ojcem pojechał w odwiedziny do dziadka. Na jesieni milczał cały miesiąc, a gdy wreszcie napisał, omal nie przypłaciła życiem tego listu. "Trini" - nie było już żadnego czułego przymiotnika przed jej imieniem - "niestety, muszę zrezygnować ze szczęścia, jakim byłoby dla mnie małżeństwo z Tobą. Nie mam prawa narażać Cię na długą i uciążliwą podróż - udaję się bowiem do Italii, do naszych tamtejszych dóbr. Pobyt mój w Kalabrii może potrwać kilka lat. Nie mogę więc skazywać Cię na bezterminowe czekanie, wobec czego zwracam Ci słowo. Możliwe, że okazałem się słaby, i tchórzliwy, ale to wszystko jest niezależne ode mnie i nic na to nie poradzę. Wybacz mi, proszę, i nie wspominaj mnie źle. Ram~on". Natychmiast do niego napisała. Zapewniła, że będzie czekała na jego powrót i że ta podróż, w którą się wybiera, nie zmieni jej uczuć. Na ten list nie otrzymała odpowiedzi. Wówczas zrozumiała. Wiedziała już, że uległ naciskom rodziny, że jego miłość - tak zdawałoby się wielka i wieczna - była czymś małym, słabym i kłamliwym, a on sam okazał się człowiekiem pozbawionym woli i charakteru. I choć tak bardzo ją skrzywdził, nie mogła go nienawidzić. Był godzien pogardy, lecz jej pogarda zamiast na niego spłynęła na mężczyzn w ogólności. Nie wyjdę za mąż. Nigdy - postanowiła w ciszy swojej sypialni. Mężczyźni są podli. Nigdy nie uwierzę żadnemu z nich. Podli, słabi i tchórzliwi. Czekało ją jeszcze jedno ciężkie przejście: oto musiała pokazać dziadkowi list Ramona. Don Luis przeczytał fatalne pismo, po czym spod oka spojrzał na wnuczkę. - Gardzę nim - powiedziała prędko. - Dziadek miał rację mówiąc, że to człowiek słaby. Dziadek od razu się na nim poznał, tylko ja byłam głupia. - Łzy nie pozwoliły jej mówić dalej. - Ciężka to dla ciebie próba - zauważył don Luis sentencjonalnie - ale tak się składa, że na podobnych lekcjach uczymy się poznawać naszych bliźnich. I każdy musi sam przez to przejść. Doświadczenie starszych nikomu jeszcze nie pomogło. Młodzi nie słuchają rad, są zbyt pewni siebie i słuszności swoich racji. Dlatego cierpią. Więcej o tej sprawie nie mówiono. Trinidad zebrała listy niewiernego - a był tego spory pakiet - przewiązała wstążką i wrzuciła na samo dno komody. Powinna była je spalić, ale na to zabrakło jej siły. Listy te znała przecież nieledwie na pamięć i podczas tego roku rozłąki odczytywała codziennie. Spalę je kiedyś, później - postanowiła. - Ale jeszcze nie teraz, nie teraz. Gdybym je teraz zniszczyła, utraciłabym wszystko i nic nie pozostałoby z mojego marzenia. Tak, nie pozostałoby jej nic z tego, czym żyła cały rok. Musiała dopiero nauczyć się żyć bez tej miłości. A to było bardzo trudne. Wyrządzono jej straszną krzywdę, tym dotkliwszą, że to, co się stało, zatruło wspomnienia. A czymże jest człowiek bez wspomnień? Gdyby Ram~on umarł, opłakiwałaby go do końca życia, pozostałaby wierna jego pamięci i o ileż byłaby szczęśliwsza. Mogłaby go przynajmniej kochać i szanować. A tak... Zadał jej cios śmiertelny, cos jej miłości i jej dumie. Wzgardził nią. Raz jeszcze dano jej do zrozumienia, że była niczym, istotą niegodną, by wejść do tak znakomitej rodziny. Nie chcieli jej, choć jej nie znali. Nie wiedzieli, że może właśnie w niej znaleźliby najczulszą córkę. Zresztą nie dbali o to. Nie była im potrzebna. A on? Jak mógł? I dochodziła stale do jednego wniosku, że to nie była miłość z jego strony. A jeśli nie miłość, to w takim razie co? I nigdy nie znajdowała odpowiedzi. Zawsze traktował ją z największym szacunkiem, jak kobietę, która ma zostać żoną. Nigdy nie obraził zbyt śmiałym słowem czy gestem. Zawsze był pełen admiracji i rycerskich odruchów. I co to wszystko miało znaczyć? Czy w taki sposób próbował zabić nudę wiejskiego pobytu? Źle sypiała, straciła apetyt. Przestała wychodzić z domu - zdawało jej się, że wszyscy wytykali ją palcami przy spotkaniu. Znowu zaczęła dużo czytać, spędzała wiele czasu w domowej bibliotece. Robiła wszystko, by odwrócić myśli od strasznej rzeczywistości, pamięć jednak nie zdołała oderwać się od wspomnienia klęski. Zdawała sobie sprawę, że oto utraciła jedyną okazję szczęścia, że taki cud więcej się nie powtórzy, że jej życie zostało złamane, zabita ufność i wiara w człowieka. Na zawsze. Jak mogła być tak głupia i naiwna i budować przyszłość na słowie mężczyzny? Ludzie są zawodni, niezdolni do wierności, z serca drugiej osoby robią sobie zabawkę, dogadzając jedynie własnej chwilowej zachciance. Trinidad znalazła się jak gdyby w kole zakreślonym zaczarowaną kredą i nie potrafiła przestąpić tej cienkiej białej kreski, poza którą czekało ją może ukojenie. A najgorsze było jeszcze i to, że nie miała z kim dzielić się szarpiącymi ją myślami. Dziadek wyczerpał, zdawałoby się, temat "Ram~on Gravina" i więcej do niego nie powrócił. Babka również milczała. Oboje jednak czujnie obserwowali dziewczynę i jej załamanie nie uszło ich uwagi. Wtedy dowiedziała się o chorobie ojca Hieronima. Pierwszą wiadomość przyniosła Ana. - Wie panienka - powiedziała, wchodząc rano do sypialni - ojcu Hieronimowi bardzo się pogorszyło. - Czy chorował? - O tak. Już od pewnego czasu, ale teraz jest dużo gorzej. - Skąd wiesz? - Spotkałam brata Józefa, jechał konno do Covarrubias po doktora Barrerę. - Mają w klasztorze lekarza - zauważyła Trini. - Jest tam taki młody braciszek, pamiętasz przecież. - Jest, ale stan ojca Hieronima bardzo się pogorszył, tak mówił brat Józef, i dlatego ten zakonny lekarz potrzebuje pomocy doktora Barrery. - A na co choruje ojciec Hieronim? - Brat Józef dobrze nie wie, lekarz nazywa to po łacinie, któż to potrafi wyrozumieć? Tylko doktor. Choroba ojca Hieronima ciągnęła się tak całą jesień. A jakoś przed Bożym Narodzeniem brat Józef zjawił się wieczorem u don Luisa. - Niech mi pan wybaczy, don Luis - powiedział pokornie. - Ale ojciec Hieronim jest bardzo chory i obawiamy się, czy przetrzyma noc. Ma jedno życzenie. Prosi, żeby panienka przyszła do klasztoru. - Teraz? - don Luis podniósł brwi. - Zaraz - rzucił brat Józef. - To dla niego ważna jakaś sprawa i jeżeli umrze, zanim spełnimy to życzenie... - Dobrze - pozwolił don Luis. - Moja wnuczka pójdzie z bratem. Proszę ją tylko potem przyprowadzić do domu. Grudniowa noc była chłodna. Stopy idących stukały o stwardniałą ziemię. W górze ciemnogranatowe, prawie czarne niebo nie słało najsłabszego promyka choćby jednej gwiazdy. Brat Józef z latarnią w ręku poprzedzał dziewczynę i oświetlał drogę. Gdy dziadek zakomunikował jej życzenie chorego, a może nawet umierającego, nie zawahała się ani chwili. - Nie wiem, co zaszło między wami - zaczął don Luis - zrobisz, jak zechcesz. - Pójdę - powiedziała stanowczo. - Wiele zawdzięczam ojcu Hieronimowi i jeśli jest to jego ostatnia wola... Po zdradzie Ramona zbladła jakoś jej niechęć do zakonnika. Idąc teraz za bratem Józefem przypominała sobie dobroć i zrozumienie, serdeczną troskę, jaką ojciec Hieronim zawsze jej okazywał. Zaspany furtian uchylił bramę i weszli na dziedziniec. Główny gmach klasztorny był ciemny. - Ojciec Hieronim leży w infirmerii - poinformował szeptem brat Józef, okrążając stojący najbliżej bramy budynek, czyli hospicjum. - Wejdziemy z tamtej strony. W otwartych drzwiach niewielkiej salki o wspartym na grubym filarze sklepieniu ujrzała paru zakonników, bielą habitów rozświetlających mroki korytarza. Przy chorym czuwał braciszek lekarz, a z salki wychodził właśnie doktor Barrera w towarzystwie przeora. - Nic z niego nie będzie, wielebny ojcze - mówił jak zwykle burkliwie doktor. - Serce do niczego, a poza tym - zawahał się - on nie chce żyć. Miałem już podobne przypadki, kiedy pacjent wzdychał do śmierci. Do "wieczności" - dodał nieco kpiąco. - Co więc pan radzi, doktorze? - zatroskał się przeor. - Pozwolić mu umrzeć w spokoju - mruknął doktor Barrera, kłaniając się przeorowi. - Ja tu już nie jestem potrzebny. Zresztą zostaje mój konfrater - machnął ręką w stronę drzwi salki. - Jego wiedza najzupełniej wystarczy. Trinidad ze ściśniętym sercem wysłuchała tej rozmowy. Jak żywa stanęła jej w pamięci scena sprzed trzech lat, gdy na łóżku zamiast ojca Hieronima leżała jej mamusia. Ktoś widać szepnął braciszkowi o jej obecności, bo młody lekarz wybiegł na korytarz i pociągnął ją za sobą do wnętrza. Wtedy spojrzała na umierającego. Ojciec Hieronim wydał się jej kimś innym, zupełnie innym człowiekiem niż ten, którego zdawałoby się dobrze znała. Twarz okolona ciemną smugą zarostu była nad podziw młoda i piękna. Oczekująca na swą ofiarę śmierć wygładziła bruzdy na policzkach, błękitnym cieniem musnęła powieki, artystycznie wymodelowała nozdrza i czoło, a nieco rozchylone usta wygięła w wyraz bólu i rezygnacji. Braciszek wskazał jej krzesło i szepnął, że należy poczekać, aż chory otworzy oczy i zobaczy ją. Przywarła do tej twarzy wzrokiem i nagle zdała sobie sprawę, że ojciec Hieronim jest jedynym człowiekiem, który potrafi wyciągnąć ją z dna rozpaczy i depresji. Po raz drugi. Ale teraz, niestety, umiera. Zaczęła gorączkowo odmawiać wszystkie znane modlitwy, dawno już nie modliła się tak żarliwie i gorąco. I ta modlitwa podtrzymywała w niej nadzieję. Może po kwadransie ojciec Hieronim poruszył głową i powoli uniósł powieki. Przypadła do łóżka i delikatnie ujęła jakże teraz bezsilną rękę. Pokryła ją pocałunkami. Dławiące ją łzy nie pozwalały wydobyć głosu. - Dziecko - szepnął z trudem poruszając wargami - przyszłaś. O, jakże ci dziękuję. - Ojcze Hieronimie - ledwie mogła wykrztusić. - Czy ojciec wybaczy moją podłość i głupotę? - Co mówisz, dziecko? - zaprotestował, a głos rwał się z wysiłku. - Wina jest po mojej stronie i to ja proszę cię o wybaczenie. Razem z lekarzem całą noc przesiedziała przy chorym. Brat Józef sam powędrował uspokoić don Luisa. Ojciec Hieronim cały czas trzymał jej rękę, jak gdyby czerpał z niej siły do walki ze śmiercią, a z jej palców kropla po kropli sączyło się w niego życie. Nad ranem usnął. Braciszek pochylił się, posłuchał oddechu, po czym zbadał puls. - Bogu Najwyższemu niech będą dzięki - powiedział uroczyście - będzie żył. Przesilenie minęło - a potem dodał na pożegnanie: - Ojciec Hieronim zawdzięcza pani życie - i cicho zamknął za nią drzwi. Eskortowana przez biednego brata Józefa, który tej nocy nie zaznał spoczynku, Trinidad o bladym świcie grudniowego ranka wracała do domu. Serce jej drżało ze szczęścia. Ojciec Hieronim będzie żył! A więc i dla niej istnieje nadzieja ratunku. Ojciec Hieronim. Niezawodny przyjaciel, którego skrzywdziła posądzeniem o wrogość. Jakże była podła i niemądra. Kiedyż nauczy się poznawać ludzi i właściwie oceniać ich wartość? I czy to w ogóle możliwe? Dziadek jednak poznał się na Ramonie... Tylko ona uwierzyła. O, jakże była głupia! .nv Pod świetlistym niebem Hiszpanii (c.d.) Ojciec Hieronim bardzo powoli wracał do sił, ale, jak zauważył zaskoczony tym "zmartwychwstaniem" doktor Barrera, odzyskał chęć do życia. Braciszek lekarz pielęgnował chorego z prawdziwym poświęceniem, odwiedzali przeor oraz inni ojcowie, i wówczas dopiero okazało się, czym dla całego zgromadzenia był ów zakonnik, o którego obcym pochodzeniu wiedzieli jedynie nieliczni. Trinidad zaglądała codziennie. Starała się nie trudzić chorego rozmową. Gdy zmęczony zasypiał, wpatrywała się w tę twarz tak zdumiewająco odmłodzoną i usiłowała wyobrazić sobie jego dawne życie i to, co go skłoniło, by ułański mundur zastąpić białym habitem. Zastanawiała się też, jakie imię nosił w świecie. Wstępując do klasztoru, wraz z mundurem zrzucił jak gdyby z siebie dawnego człowieka, a więc i to imię, które mu na chrzcie nadano. Stał się kimś zupełnie innym, nowym, może dla samego siebie nie znanym. Gdy nadeszła wiosna, siadywał z książką w ręku przy otwartym oknie. Trinidad wyszukiwała w bibliotece dzieła, których akurat potrzebował. Jego umysł nie chciał dłużej pozostawać bezczynny. Ojciec Hieronim wracał do ulubionej przeszłości, a Trinidad nierzadko spisywała to, co jej dyktował. Raz, gdy wędrowała do klasztoru, minął ją powozik Concepci~on. Panna Gomez w błękitnej sukni, pod białą koronkową parasolką, wyglądała jak wielki kwiat, nad którym unosił się biały motyl. Do kapelusza z włoskiej słomki przypięty był bukiecik niezabudek i wśród tej bieli i błękitu porcelanowa buzia dziewczyny wydawała się jeszcze delikatniejsza i bardziej urocza. Ujrzawszy idącą, Concepci~on wychyliła się z powoziku i kazała zatrzymać konia. - Witaj, Trini - powiedziała ze sztuczną serdecznością. - Nigdzie się nie pokazujesz, a szkoda, miałabyś najświeższe nowiny o naszym wspólnym znajomym. - Byłam ostatnio bardzo zajęta... - Trini popatrzyła w zmrużone złośliwe oczy córki don Cristobala. - Podobno pielęgnujesz jakiegoś zakonnika - zaśmiała się Concepci~on. - A co do nowin, to naturalnie wiesz, o kogo chodzi - szczebiotała, nie spuszczając wzroku z pobladłej nagle twarzy Trinidad. - Wyobraź sobie, że nasz krewniak od razu powiadomił rodzinę o tak wielkim ewenemencie. List, co prawda, jest sprzed dwóch miesięcy i ślub już się odbył. Chyba wczoraj, zapomniałam dokładnej daty, jaką tam podano. - Ślub? - Trinidad zrobiła wszystko, by jej głos brzmiał naturalnie. - O czyim ślubie mówisz? - O czyimże, jak nie o ślubie Ramona Graviny! - wykrzyknęła z udaną dobrodusznością Concepci~on. - Czyż o nim zapomniałaś? Doniesiono memu ojcu, że ma się żenić, a właściwie już się ożenił z córką markiza Malategui. Ram~on na stałe osiada w królestwie Neapolu, a do Hiszpanii wybierze się wraz z żoną z krótką tylko wizytą. Podobno to bardzo bogata panna i wielki ród. - W takim razie w sam raz dla potomka książąt Gravina - zauważyła Trinidad, zdobywając się na prawdziwe bohaterstwo. - To bardzo utalentowany młodzieniec - dodała. - Pięknie rysuje. - Czy to prawda - Concepci~on zniżyła głos, a oczy jej zabłysły ciekawością - że spotykałaś się z nim na zamkowym wzgórzu? Trinidad nie spuściła wzroku. - Raz oprowadziłam go po zamku - powiedziała spokojnie. - Prosił mnie o to, bo ty odmówiłaś mu swojego towarzystwa. Nie dziwię się temu - zdobyła się nawet na uśmiech - jesteś tak delikatna, a zamkowe wzgórze raczej strome. - No i co? - Concepci~on omal nie wypadła z powoziku. - Nic - wzruszyła ramionami Trinidad. - Wyszłam jak zwykle na spacer i zobaczyłam go, jak siedział na głazie i szkicował zamek. Pokazał mi swoje rysunki. Rzeczywiście bardzo jest uzdolniony, a potem poskarżył się, że ty nie chcesz być jego cicerone, wobec czego mnie o to poprosił. Zaprowadziłam go na szczyt i pokazałam to, co jest tam do obejrzenia. Cały czas rysował. Wszystko go interesowało. Na tym się skończyło. - Ale mówiono... - Czyż nie znasz naszych plotkarzy? Gdyby mogli, nawet ciebie wzięliby na języki. - Tak, masz rację. - Twarz Concepci~on spochmurniała. - A mnie się zdawało... - urwała. - Co ci się zdawało? - Że... lubiłaś go - dokończyła ciszej. - Ty też go lubiłaś - odparowała Trinidad. - Myślę, że wszyscy go lubili. Z takimi talentami będzie lubiany w każdym towarzystwie. - Masz rację - Concepci~on wydawała się zawiedziona. - Nie zatrzymuję cię dłużej. - Wyprostowała się i poprawiła przekrzywiony kapelusz. Po czym dała znak woźnicy. Obłok kurzu zakrył elegancki powozik i białą parasolkę, a Trinidad stała na drodze mocno zaciskając ręce. - Muszę być spokojna - powiedziała głośno. - To wszystko przecież nie ma sensu. Wiedziałam, że tak się skończy. Ram~on to kukła, zrobiono z nim to, co chciano, a jego żona godna jest litości. Mimo tych słów czuła ból. Wszystko było bólem. Jak zdoła z tym żyć? Dotknęła serca. Ból nie ustępował, wzmagał się nawet, stawał się trudny do zniesienia. - Ram~on ożenił się - powtarzała głucho. Ożenił się, a więc położył między nimi przeszkodę nie do przebycia. Zrobił to świadomie, choć zapewniał ją o wiecznej miłości. Nie prosiła go o to, nie żądała przecież niczego, ale uwierzyła. I oto z tej miłości, która miała trwać wiecznie, pozostała jedynie najzupełniejsza obojętność. Nie obchodziło go, co się z nią stanie, a przecież wiedział... I mimo to mógł spokojnie żyć, jeść, spać, śmiać się, rozmawiać, a nawet innej dziewczynie prawić o wiecznej miłości. - Słuchaj, Trini - powiedział ojciec Hieronim po przywitaniu. - Od dawna wiem, że masz jakieś zmartwienie. Czekałem, aż sama mi to powiesz. Mów, dziecko, będzie ci lżej. - Tak, ojcze Hieronimie - przyznała. - Dawno chciałam wszystko powiedzieć, ale ojciec był taki jeszcze słaby... Idąc tu spotkałam Concepci~on Gomez i dowiedziałam się, że Ram~on Gravina jest już żonaty. - Któż to taki, Ram~on Gravina? Opowiedziała mu wszystko. Całe te, jakże ubożuchne dzieje jej miłości. W miarę jak mówiła, uświadamiała sobie rolę, jaką odegrał Ram~on w jej życiu i pustkę, jaka powstała, gdy odebrał jej to, co uważała za swoje. - Chyba byłoby mi lżej, gdyby umarł - wyznała w końcu. - Bo tak... - Wiem - ojciec Hieronim pokiwał głową. - Lżej opłakiwać umarłych, niż tych, co zawiedli. - Wie ojciec? - podniosła na niego udręczone oczy. - Ja też to przeżyłem - powiedział spokojnie. - Bolało przez wiele lat. Dlatego wstąpiłem do wojska. Myślałem, że wojenne trudy i gwar bitew uciszą burzę, która we mnie szalała. Niestety. Na ten ból nie było lekarstwa. Równie jak ty, tak i ja, całe moje życie, moje szczęście i nadzieję złożyłem w ręce drugiej istoty. Wierzyłem. Tak samo jak ty. - Westchnął. - Dopiero w wiele lat potem zrozumiałem... - Zamilkł i zapatrzył się w stojący za oknem skrawek ogrodu. - Co ojciec zrozumiał? - spytała szeptem. - Jakże można tak wielki ciężar: życie, szczęście, nadzieję, kłaść na barki miłości? - powiedział, jak gdyby nie słyszał jej pytania. - To zupełny absurd. Odpowiedzialność za życie, za szczęście drugiego człowieka to brzemię ponad siły. Młodość tego nie udźwignie... ugnie się... Nie należy nawet od niej wymagać... Moc da dopiero czas i cierpienie - dokończył ciszej. - Czas i cierpienie - powtórzyła. - Tak, dziecko. - Ale Ram~on... dlaczego kłamał? - Myślę, że wówczas gdy mówił ci te piękne słowa, gdy w listach zapewniał o wiecznej miłości, był szczery. Wierzył w to. I kochał cię. Tylko potem zabrakło mu stanowczości i odwagi. - Jak mógł! - wybuchnęła. - Jak mógł! Czy tacy są mężczyźni? - Są i tacy. - Ojciec Hieronim pokiwał głową. - Ram~on Gravina nie był tobie sądzony. To chłopiec. A ja wierzę, że na twojej drodze stanie mężczyzna, prawdziwy mężczyzna. Wtedy wszystko będzie inaczej. - Nie chcę nikogo! - zawołała porywczo. - Nigdy nie będzie nikogo. Nienawidzę mężczyzn. Są słabi i tchórzliwi. - Bywają i tacy - powtórzył. - Ale pamiętaj, Bóg jest sprawiedliwy. - Więc ojciec dlatego... - dotknęła rękawa habitu. - Nie, nie dlatego - odparł z żywością. - To przyszło dużo później. Tu, w Hiszpanii. Poszedłem za Napoleonem, spodziewałem się, że cesarz wskrzesi moją ojczyznę, którą gwałtem wtłaczano do grobu. Podczas oblężenia Saragossy zostałem ciężko ranny, straciłem nogę. Cóż w wojsku po kalece? Ta droga była przede mną zamknięta. Nie miałem do czego wracać. W domu nikt na mnie nie czekał. I Bóg okazał mi swoje miłosierdzie. Uciszył wszelkie burze. Zostałem tu. Ale ty... Tobie inne życie pisane. Zobaczysz. - Nie będzie innego życia - oświadczyła. - Mężczyźni są podli. - Owszem, są podli. Ale nie wszyscy. Dlatego ufam, że tak samo jak ja, ty też znajdziesz ukojenie. Tylko inaczej. - Ojcze Hieronimie... - Co dziecko? - Wstyd mi. - Czego? - Mojego skomlenia. Ja też okazałam się słaba. Dlatego się wstydzę. Ojciec przecież mówił, że Hiszpanie cierpią w milczeniu. I w tym jest ich wielkość. A ja... - Ulżyło ci jednak, gdy mogłaś o tym mówić - uśmiechnął się. - Tym bardziej że i ja przez to przeszedłem, więc cię rozumiem. O Ramonie Gravina nie trzeba więcej myśleć, nie jest tego wart. - Dobrze, ojcze Hieronimie - powiedziała posłusznie. - Będę teraz myśleć o tym, co mi ojciec mówił o sobie. - Popatrzyła na niego serdecznie. - Jednego tylko jestem bardzo ciekawa - dodała spuszczając oczy - ale nie mam odwagi pytać... - Ależ pytaj, pytaj. - Jakie imię nosił ów napoleoński oficer, zanim został ojcem Hieronimem? - szepnęła, wstydząc się własnej niedelikatności. - Jakie imię? - zaśmiał się smutnie. - Sam już ledwo pamiętam, tak to było dawno. Nazywano mnie wówczas Janem. - Janem - powtórzyła. - To imię bardziej do ojca pasuje. - Człowiek, który je niegdyś nosił, już nie istnieje - zauważył. - Ileż to lat minęło? Nie trzeba wracać do przeszłości. Nigdy. Pamiętaj. Przed nami jest życie, nowe, piękne życie, które co dzień się odradza. A ty jesteś taka młoda! - Dziękuję, ojcze Hieronimie, będę o tym pamiętać, i o wszystkim, co mi ojciec mówił. Gdy wychodziła, ojciec Hieronim sięgał po różaniec, wiszący u pasa. Oparłszy głowę o framugę okna, przymknął oczy. Wiedziała, że będzie się modlił także i za nią. To jej nowe bywanie w klasztorze Świętego Dominika z Silos dziadkowie przyjęli jak gdyby z ulgą i z zadowoleniem, oznaczało bowiem, że Trinidad uspokoiła się, choć nie zapomniała. To było na razie niemożliwe. Zresztą z ojcem Hieronimem dużo rozmawiali, między innymi i o jej smutnych przeżyciach. - Właściwa kobieta we wszystkim zależy od mężczyzny - powiedziała raz. - On daje jej dom, opiekę i wszystko, czego potrzebuje. A także pozycję w świecie. - To prawda - przytaknął ojciec Hieronim. - Taki ustanowiono porządek. Życie kobiety niezamężnej bywa bardzo ciężkie, jeśli nie jest zamożna i zależy od krewnych. - Tak właśnie jak ja - stwierdziła ze smutkiem. - Powiedziałem ci już - ojciec Hieronim zakaszlał niespokojnie - że spotkasz prawdziwego mężczyznę. On da ci miłość, a więc wszystko, czego będziesz potrzebowała. - Ojciec tak mówi, jak gdyby był tego pewien. - Jestem pewien. Nie może być inaczej. Zbyt wiele wycierpiałaś. Opatrzność czuwa nad każdym i kieruje losami ludzi według boskiej sprawiedliwości i miłosierdzia. - Przez ubiegły rok czułam się taka bezpieczna - zauważyła. - Pierwszy raz od śmierci mamusi przestałam się lękać życia, przyszłości. Dziadkowie mnie nie kochają, ciągle im przypominam hańbę ich córki. Dlatego, że jestem nieprawym dzieckiem, rodzina Ramona nie dopuściła do naszego związku. A ja byłam tak pewna... Wydawało mi się, że Ram~on to skała, której nic nie ruszy z miejsca, która oprze się największym nawałnicom. A dziadek od razu wiedział... Przejrzał go na wylot. Powiedział, że na jego twarzy wypisany jest brak charakteru. A mnie się zdawało... - Proszę cię, Trini, przestań się dręczyć. - Przepraszam, to ja ojca dręczę. Ale z kimże mogę mówić o tym, co mnie boli, a jak mówię, to potem mi lżej. Wszystko sobie już wyobraziłam, jak to miało być. Zabrałby mnie daleko stąd. Zobaczyłabym cuda. Nikt nie mówiłby mi przykrych słów. Słyszałabym jedynie słowa miłości. I nie bałabym się. Nikogo i niczego. Czy to nie byłoby cudownie? - Nie. - Ojciec Hieronim zmarszczył brwi i pokręcił głową. - To nie mogło być cudowne, Trini. Twój dziadek miał rację. Z Ramonem Graviną nie byłabyś szczęśliwa. Może tylko pierwsze miesiące oszołomienia nową sytuacją... ale potem... Potem opłakiwałabyś swój los, niestety, za późno. Proszę cię, dziecko, posłuchaj mojej rady, staraj się zajmować myśli innymi sprawami. Rada ojca Hieronima była z pewnością zbawienna, ale jakże trudna! I wówczas znalazła książkę. Był to niewielki tomik, oprawny w miękką cielęcą skórkę, dobrze już wytarty na rogach, co świadczyło o częstym czytaniu. Zajmował mało miejsca i można go było z łatwością wsunąć do kieszeni, mieć zawsze pod ręką. Leżał dobrze ukryty w dolnej szufladzie komody matki, w najdalszym jej kącie, dlatego zapewne do~na In~es, porządkując rzeczy córki, nie zauważyła tego drobiazgu. Trinidad od czasu do czasu wysuwała po kolei wszystkie szuflady, pochylała się nad ich zawartością, wdychała leciutki zapach płatków różanych, których wiele leżało jeszcze wśród bielizny. Wydawało jej się wówczas, że w taki sposób zbliża się do matki, że czuje nie tylko jej duchową bliskość, ale i materialną obecność. Książeczka rozmiarami przypominała modlitewnik, ale wewnątrz były wiersze w nieznanym języku. Gdy przerzucała kartki, spomiędzy stron wyfrunął cienki arkusik i lekko wirując opadł na podłogę. Był to list. Pożegnalny. Zrozumiała wszystko, choć napisano go po francusku. "Moje Szczęście! Wiesz, czym dla mnie jesteś: wszystkim. Wkrótce rozdzieli nas cała Europa w ogniu wojny. Na zawsze. O, gdybym był wolny! Nie odjechałbym wówczas sam! A tak dręczy mnie lęk i niepokój. Jaki będzie Twój los? Co Ciebie czeka, gdy mnie przy Tobie nie stanie? Te pytania nie dają mi żyć. A w ogóle jak ja potrafię żyć bez Ciebie? Jaka szara, zimna i beznadziejna była moja egzystencja tam, w ojczyźnie, obok kobiety, której przysiągłem miłość, wierność i że jej "nie opuszczę aż do śmierci". Nie opuściłem jej, ale poświęciłem Ciebie. Z nią nie łączyło mnie nic, bo nawet nasz syn jest dzieckiem spełnionego obowiązku, a nie miłości. Dlatego wybrałem wojnę. Dzięki niej spotkałem Ciebie. Nie wiem, czy mnie kochasz. Jesteś taka młoda i nieświadoma życia, ale stałaś się racją mojego istnienia. Dzięki Tobie zrozumiałem, jak szczęśliwy może być mężczyzna z najdroższą kobietą, a to szczęście nie może być moim udziałem. Gdy mnie tu nie będzie, myśl moja nigdy Cię nie opuści i wiem, że w chwili śmierci Twoje imię wypowiem obok imienia boskiego. Nigdy do Ciebie nie napiszę, wystarczy, że raz złamałem przysięgę, ale będę wiedział, co z Tobą. Inaczej nie mógłbym żyć. Żegnaj, jedyna. Spotkamy się tam, gdzie nic nas już nie rozłączy. Serce moje należy do Ciebie. Adam". Trzy razy odczytała to pożegnalne pismo. A więc taka była miłość. Ta prawdziwa. Bo przecież do dziś dnia nie zapomniał. I wie o jej istnieniu. Wie i jest gdzieś tam daleko, i ta miłość, którą darzył matkę, teraz jej się należy. I gdyby był wolny... Boże, jaka wówczas byłaby szczęśliwa. Miałaby go dla siebie, nieledwie na własność, a on kochałby ją i chronił... Niestety, dzieli ją od niego cała Europa, jak napisał, a on winien miłość i opiekę nie jej, lecz swojej prawowitej rodzinie. Poczuła się nagle bardzo nieszczęśliwa. Oto hen, na świecie, był ktoś złączony z nią najmocniejszymi więzami jakie uplotła natura, a ona jest sama, wydana jak gdyby na łup smutku i rozpaczy. - Nienawidzę go! - powiedziała głośno te straszne słowa, które nieraz już mówiła. - Jest podły, jak wszyscy mężczyźni. Podły. Wielkim wysiłkiem powstrzymała się od płaczu. Dość już okazała słabości, dość łez wylała. Dziadek nazywa to mazgajstwem. I ma rację. Pochwyciła książkę. Tak, z pewnością były to wiersze. Niezrozumiałe słowa w równych kolumnach pokrywały stronice. I z pewnością były to wiersze o miłości. O jego miłości. Ale o tym dowie się już od ojca Hieronima, gdyż, jak przypuszcza, napisano je po polsku. Ani listu, ani książki nie pokazała babce. List włożyła do swojego modlitewnika, a książkę zaniosła nazajutrz do klasztoru. Dzień był wyjątkowo piękny. Niebo przejrzyste jak woda rozlewało się interesującym błękitem po krańce horyzontu. Ojciec Hieronim jak zwykle siedział przy otwartym oknie, a do wnętrza wpływały barwy i wonie zamkniętego murami ogrodu. Trinidad bez słowa położyła tomik polskich wierszy na kolanach zakonnika. - Co to? - zdziwił się ojciec Hieronim ujmując książkę. - Co to jest? - pogładził miękką skórę oprawy. - Niespodzianka - uśmiechnęła się. - Tylko ojciec potrafi to odczytać. - Tylko ja? - spojrzał niepewnie na trzymany w ręku tomik. - Dlaczego tylko ja? - Proszę, niech ojciec zobaczy. Otworzył książkę. - Mój Boże! - wyszeptał. - Jan Kochanowski! - Nie odrywał oczu od tytułu. - "Psałterz Dawidów" - odczytał powoli. - Mój Boże! Siedział nieruchomo, zapatrzony w słowa, wymawiane od dawna tylko w myślach. A potem książka sama otworzyła się na najbardziej widać czytanej stronie. - Psalm sześćdziesiąty siódmy - przeczytał głośno i dodał ciszej, jak gdyby dla siebie. - Mój Boże! Trinidad przysiadła na niskim stołeczku, podzielając wzruszenie zakonnika, a ojciec Hieronim zaczął czytać: Pokryj swym miłosierdziem, Panie, nasze złości.@ A racz nam błogosławić z ojcowskiej miłości.@ Roświeć nas światłem Swoim, abychmy poznali@ drogi Twoje i wieczną łaskę otrzymali.@ Zamilkł i zamknął książkę. Oddychał szybko. Na policzki wypłynął lekki rumieniec. Nagle pochylił się, a ramionami wstrząsnął szloch. Trinidad cichutko wysunęła się na korytarz. Poszła prosto na zamkowe wzgórze, siadła pod murem i zapatrzyła się na doskonale stąd widoczny szmat kastylijskiej ziemi. Ojciec Hieronim porzucił ojczyznę, a przywdziawszy dominikański habit spalił za sobą mosty. Nie było już dla niego powrotu. Nigdy. Zza maski opanowania i pogody wyjrzało cierpienie. Nie opuści go ono aż do śmierci, towarzyszy mu w każdej godzinie życia. Dobrowolny wygnaniec sam skazał się na wieczną tęsknotę. Nagle wyobraziła sobie, że i ona... że znalazła się daleko stąd, daleko od tego zamczyska, od trumny matki w grobowej kaplicy Arlanzonów, od domu, w którym upłynęło jej dzieciństwo szczęśliwe, bo z matką. Że nigdy nie usłyszy swojej mowy, pięknej mowy, w której Calder~on wyśpiewał najwznioślejsze uczucia, rozpacz, bunt i mękę człowieka. Że w uszy jej wpada język obcy i nieznany, obcy ludzie poruszają się pod obcym niebem i depczą obcą ziemię. - Nie! Nigdy! - krzyknęła, ale nieznośna wydała jej się owa możliwość. Wolała już swoją nędzę i smutek. Byle tutaj. Jednakże ojciec Hieronim mówi po hiszpańsku jak rodowity Kastylijczyk i pokochał tę obcą ziemię. Urzekła go jej przeszłość. W minionych dziejach szuka wielkości i bohaterstwa. I nikomu nie przychodzi na myśl, że on nietutejszy, że wydała go inna kraina, że z Bogiem rozmawia w innym języku, że we śnie odwiedza miejsca oddalone o setki, a może i tysiące mil. Nikt tego nie wie, nie przypuszcza nawet, a on tak żyje z tym swoim cierpieniem i tęsknotą. I nie ma nikogo, z kim mógłby podzielić się bólem, któremu dopiero śmierć kres położy. Jakże okrutnie potraktowała tego nieszczęśliwego człowieka. Czy naprawdę jest aż tak podła i nieczuła? Trinidad z przerażeniem zagląda w głąb własnego serca. O tak, podła i zła. I niewdzięczna. Bo przecież od niego doznała jedynie dobroci. To dzięki niemu mogła przeżyć śmierć matki. On rozświecił jej umysł. On był jej jedynym przyjacielem, jakże wiernym i oddanym. Zstępując z zamkowego wzgórza powzięła postanowienie, a ta decyzja jak gdyby ulżyła jej sumieniu. Następnego dnia ojciec Hieronim był jak zwykle spokojny i pogodny. - Nie podziękowałem ci jeszcze, dziecko, za tę książkę - powiedział serdecznie. - To nasz wielki poeta z epoki renesansu, z czasów świetności i potęgi mojego narodu. Sprawiłaś mi, doprawdy, wielką przyjemność. - Ojcze Hieronimie - uklękła przy jego krześle. - Mam prośbę. - Wszystko, co zechcesz, dziecko - uśmiechnął się tym swoim zwykłym, nieco smutnym uśmiechem. - Niech mnie ojciec nauczy po polsku - poprosiła nieśmiało. - Nauczyć cię... - Tak, chcę poznać język polski, chcę przeczytać te piękne poezje. - To bardzo trudny język - zaczął. - To nic. Będę się starała. I jeżeli ojciec zechce... - Ależ chętnie. Skoro ci zależy... - Bardzo mi zależy - powiedziała stanowczo. O, jakże była rada! Wracała do domu z uczuciem, że spotkało ją coś dobrego, albowiem spełniła bardzo dobry uczynek. Nauczy się po polsku, choćby to był język nie wiem jak trudny. Ma dobrą pamięć, zapamiętuje z łatwością wszystko, co czyta. Ojciec Hieronim nareszcie będzie miał z kim rozmawiać w swojej rodzimej mowie. Nie odczuje już tak dotkliwie samotności i opuszczenia. Ona też wiele zyska. Mamusia mówiła zawsze, że znajomość obcego języka bardzo nas wzbogaca. Pamięta, jak się uczyła francuskiego. Z początku wydawał jej się szalenie trudny, ale potem... Język polski okazał się jednak nieporównywalnie trudniejszy od francuskiego. Nauce przeszkadzał też brak podręczników, a choćby jakiejkolwiek polskiej książki. Jedynym dostępnym tekstem był "Psałterz Dawidów" Kochanowskiego. Ojciec Hieronim sam układał ćwiczenia gramatyczne, proste, krótkie zdania, pytania i odpowiedzi. Trinidad miała rzeczywiście doskonałą pamięć, a uczyła się tym chętniej, im większe zadowolenie sprawiały nauczycielowi postępy tak zdolnej uczennicy. Jakże cieszyła się, że ojciec Hieronim ma choć tak niedoskonały, lecz żywy kontakt z mową ojczystą. Pewnego zimowego popołudnia zastała go w stanie nieznanego jej dotąd podniecenia. - Popatrz - pokazał francuską gazetę. - Wiesz, co tu piszą? W Polsce wybuchło powstanie. Powstanie, słyszysz? - ręce mu drżały. - W Warszawie. Grupa podchorążych chwyciła za broń. A teraz cały kraj w wojnie. Wszyscy walczą o wolność, o wyswobodzenie się spod obcej tyranii. Boże, Boże, gdybym tam był! Żył odtąd oczekiwaniem nowin, które z początku napawały nadzieją, ale powoli stawały się coraz bardziej tragiczne. - Sejm zdetronizował Mikołaja - oznajmił któregoś dnia. - Cały naród zespolony w walce... Potem wiadomości były coraz gorsze. Wreszcie padł cios. Kapitulacja Warszawy, bohaterska śmierć generała Sowińskiego, obrońcy Woli... - Ojciec Hieronim całą noc leżał krzyżem w kaplicy - poinformował ją szeptem brat Józef, gdy przyszła następnego dnia. - Wielebny przeor gniewał się, sam słyszałem. Ojciec Hieronim ciężko przeżył klęskę powstania. Dla Trinidad były to sprawy tak odległe, że interesowała się tymi wydarzeniami wyłącznie ze względu na przyjaciela. Zresztą nie mogła poświęcić im większej uwagi, na dom Arlanzonów spadła bowiem druga żałoba. Tego dnia babcia była jakaś nieswoja. Już przy obiedzie nie miała apetytu. Gdy zasiedli do kolacji, poskarżyła się na ból głowy. Nagle do~na In~es upuściła łyżkę i przechylona na bok zwisała z krzesła. - Otwórz okno - krzyknął, zrywając się, don Luis. Położono ją do łóżka. Parobek konno popędził do Covarrubias po doktora Barrerę. Babcia utraciła mowę i władzę w prawej stronie ciała. Była jednak zupełnie przytomna i widać było, że doskonale zdaje sobie sprawę ze swojego stanu. Doktor Barrera puścił krew, ale to nic nie pomogło. Ze szklanego słoja wyjął pijawki i przystawił je babci za uchem. I to też nie odniosło spodziewanego skutku. Don Luis i Trinidad całą noc czuwali przy chorej. Nad ranem, nie odzyskawszy mowy, do~na In~es skonała. Dziadek sam zamknął jej oczy, a potem usiadł przy łóżku, objął głowę rękami i pochylony do przodu zastygł bez ruchu i bez jednego słowa. Trinidad wiedziała, co się z nim dzieje, nie opuściła go też ani na chwilę. Zmusiła, by zjadł cośkolwiek, ubłagała, by położył się i odpoczął, podczas gdy dwóch zakonników z klasztoru Świętego Dominika z Silos modliło się przy zmarłej, ubranej już w najpiękniejszą suknię. Ułożono ją w salonie, na zaimprowizowanym katafalku, wśród palących się świec i ciężkiego zapachu kadzidła. Śmierć żony złamała don Luisa. Siadywał odtąd milczący przy ogniu, grzejąc ręce nad płomieniem. Trinidad starała się jak najwięcej przebywać w jego towarzystwie. Wówczas to nawiązała się między nimi więź dotąd nie istniejąca, wspólnota uczuć, smutku i żałoby. Nawet gdy milczeli, wiedzieli, że myśli ich podążają tym samym śladem, gonią te same cienie, powracają w tę samą przeszłość. - Chodź - powiedział raz dziadek w pół roku po śmierci żony. - Pójdziemy do pokoju Mercedes. - Do pokoju mamusi? - zdziwiła się. - Tak. Przez szpary w żaluzjach sączyło się słońce, znacząc pasmami światłocienia kapę przykrywającą łóżko. W owalnym lustrze między oknami przeglądały się stojące na komodzie bibeloty. - Co stąd chcesz mieć u siebie? - powiedział nagle don Luis, opierając rękę na ramieniu wnuczki. - Czy nie wolno mi tu przychodzić? - przestraszyła się. - Wolno, póki ja żyję. - Don Luis przeszedł przez pokój i usiadł w fotelu przy oknie. - Podnieś żaluzje - rozkazał. W świetle pokój ożył. Nie był już grobowcem zmarłej. Stał się znowu pokojem Mercedes, ślicznej, młodej Mercedes, wypełniony obecnością dziewczyny o smutnych oczach. Don Luis siedział nieporuszony, podobny do woskowej figury. O czym myślał? Czy prosił córkę o przebaczenie? Trinidad, jak zwykle w tym miejscu, czuła się blisko matki. Co to wszystko miało znaczyć, to dziwne zachowanie dziadka, to straszne "póki ja żyję"? Czy don Luis przeczuwa własną śmierć i czy ona potem będzie musiała opuścić ten dom? I dokąd pójdzie? - Dziadku - zaczęła z wahaniem. Ale gdy spojrzała na twarz don Luisa, nie starczyło jej odwagi na jakiekolwiek pytanie. - Gdy umrę - don Luis nie patrzył na nią - ten dom i ziemia przejdą na własność mojego syna. Zobowiązałem go testamentem do opieki nad tobą. Jeżeli nie wyjdziesz za mąż, tu będzie zawsze twój dom. - Nie wyjdę za mąż - wybuchnęła. - Ale dziadek nie umrze. - Umrę, umrę. - Don Luis potrząsnął głową. - Może nawet prędzej, niż się spodziewam. - Mój Boże, dziadku... - Ignacio jest słaby. - Don Luis zaśmiał się swoim dawnym krótkim śmiechem. - Ale jest jego żona. - Jego żona - powtórzyła. - Tak. I syn. Znasz go zresztą. - Znam - pochyliła nisko głowę. - Dlatego chcę, byś jeszcze teraz zabrała do siebie to wszystko, co chcesz mieć po matce. Meble, jej ubrania, drobiazgi. Nikt wówczas nie będzie miał do tego pretensji. To teraz twoja własność. - Moja własność - powtórzyła. - Ty jedna masz do tego prawo. To była twoja matka - dodał z naciskiem. Don Luis dawno już opuścił pokój córki, a Trinidad siedziała w tym samym fotelu, w którym zazwyczaj siadywała Mercedes. Gdy dziadek umrze - tłukło się po głowie... - Gdy zamieszka tu jego syn z rodziną... Jakie stanie się wówczas jej życie? Nigdy o tym nie myślała. Po co dziadek mówił o śmierci? Po co zburzył jej spokój? Będzie się teraz bała, ciągle, we dnie i w nocy. Będzie o niego drżała. Po co jej to mówił? Dlaczego był taki okrutny? Życie jej odtąd skoncentrowało się wokół dwóch ludzi: don Luisa i ojca Hieronima. Obaj byli jej potrzebni, stanowili pewnego rodzaju gwarancję bezpieczeństwa. Gdy minęła zima, dziadek zaczął wychodzić do ogrodu. Towarzyszyła mu wiernie, nie chciała, by po śmierci babki czuł się samotny i opuszczony. W miejsce starego figowca Miguel zasadził krzew różany. Siadali więc na stojącej opodal ławce, a don Luis patrzył przed siebie, jak gdyby widział rzeczy zakryte przed jej oczami. - Arlanzonowie to przeklęty ród - powiedział raz, kreśląc laską na piasku tajemnicze jakieś znaki. - Dobrze, że tobie nie dałem tego nazwiska. Może dzięki temu odmieni się twój los. - Czy można zmienić czyjeś przeznaczenie? - spytała nie podnosząc oczu. - Cóż my wiemy, co jest komu przeznaczone? - odpowiedział pytaniem. - W twoim życiu może wydarzyć się wszystko. Świat nie kończy się na Ramonie Gravina. - Zaśmiał się znowu. - Mam nadzieję, że już o nim nie myślisz. - Nie myślę - przyznała - a co do Arlanzonów... - Są przeklęci - rzucił gniewnie. - Nie tylko don ~alvaro miał na rękach własną krew. Byli jeszcze inni... Ale to bardzo dawne czasy. Ja musiałem zapłacić za ich grzechy. Takie jest prawo. - Dlaczego dziadek tak mówi? Cóż dziadek winien? - "Krew Jego na nas i na syny nasze" - zacytował. - Tak odpowiedzieli Żydzi na Piłatowe umycie rąk. A jaki był ich los w ciągu wieków? Najlepiej działo im się jeszcze w Hiszpanii. Przez całe średniowiecze chrześcijanie, Żydzi i muzułmanie żyli tu nad podziw zgodnie. Dopiero potem wypędzono ich z naszej ziemi. A co było w innych królestwach? Tak, tak, ja też płacę. Straciłem wszystko, a moja nędza zmarnowała życie Mercedes. - To była wojna - zaprotestowała słabo. - Winni są Francuzi i Napoleon. - Napoleon - powtórzył i stuknął laską o ziemię. - Dzięki Bogu, że tego nie widziałaś. To był nowy najazd barbarzyńców... jak niegdyś, przed wiekami. Krew lała się strumieniami. I nie było już żadnego Arlanzona na świecie... tylko ja... ostatni. - Dziadek przecież ma syna - zauważyła nieśmiało. - Mój syn... - znowu zaśmiał się. - Czyż to mężczyzna? Na pasku żony, jak pies na smyczy. A jego syn... - pokiwał głową. - Wstyd mi za nich. - Podniósł laskę i zatoczył nią krąg obejmując cały ogród pławiący się w słońcu. - Mój prawowity wnuk zniszczy to, zobaczysz. Ma, zdaje się, wielki apetyt na życie, tak, jak to on je pojmuje. Nie odmówi sobie żadnej przyjemności, niczego nie będzie żałował, by dogodzić swoim zachciankom. Aż straci wszystko. Jeżeli nie wyjdziesz za mąż, pozostanie ci wówczas jedynie klasztor. - Czemu dziadek tak mówi? - Nie przewrócę się w grobie, nawet jeśli popełnisz mezalians - mruknął odwracając od niej twarz. - Nie możesz za wiele wymagać, jesteś tylko nieprawnym dzieckiem... choć twój dziadek jest grandem i Arlanzonem - dokończył z szyderstwem w głosie. Tej nocy nie zmrużyła oka, a gdy następnego dnia poszła do klasztoru Świętego Dominika z Silos, ojciec Hieronim od razu spytał, co jej dolega. Powtórzyła słowa don Luisa. - Po śmierci dziadka czeka mnie coś strasznego - wybuchnęła. - Nie będzie dla mnie życia w domu. - Nie wolno tak mówić - powiedział surowo ojciec Hieronim. - Nie wiadomo, komu śmierć najpierw pisana. Dziadek jako starszy powinien odejść pierwszy, ale cóż my wiemy? Młodzi też są śmiertelni i jakże często wyprzedzają starców. Nie lękaj się przyszłości i nie przewiduj nieszczęść, które być może wcale nie nadejdą. - Ale ja się boję, ojcze Hieronimie, boję się. - Czego? - Wuja, ciotki i... i tego kuzyna - wstrząsnęła się. - Nie lubią mnie, wiem, że mnie nie lubią - dodała zaciskając dłonie. - Dziadek też cię nie lubił - zauważył ojciec Hieronim - a oto teraz pragnie twego towarzystwa. Tak, don Luis jej potrzebował, chciał mieć ją stale przy sobie. Coraz częściej wspominał dawne czasy, zdawało się nieledwie, że myśli głośno, niepomny obecności wnuczki. Przeważnie wspomnienia te dotyczyły wojny. - Naszym ostatnim wielkim królem był Filip II - szemrał głos don Luisa, zlewając się ze świergotem ptaków i szelestem listowia. - Habsburgowie przez dwieście lat rządzili Hiszpanią, wynieśli ją na szczyty potęgi, a potem zepchnęli na dno nędzy i upadku. A już Burboni... - uderzył laską o ziemię. - Mało co byli warci. - Westchnął. - Dobrze poznałem całą tę koronkową czeredę. Bywałem wówczas na dworze, widziałem wszystko... Przeraża mnie ich małość i głupota. Król Karol IV... - zaśmiał się urągliwie. - Nadęty bufon bez krzty zdrowego rozsądku. A królowa... Stara wiedźma potwornej brzydoty, sprowadzająca z Paryża suknie w sam raz dla podlotka. Łasa była na mężczyzn... Miała faworyta. Manuel Godoy. Obsypała go łaskami, zaszczyciła tytułem Księcia Pokoju. Ożeniła go nawet z własną siostrzenicą, dzięki czemu ten dobrze zbudowany, gładkolicy, a nieokrzesany prostak wszedł do królewskiej rodziny. Pierwszy minister! To on rządził Hiszpanią. A następca tronu? Obecny Ferdynand VII? Z biegiem lat zaciążyła na nim brzydota odziedziczona po matce. Pożerany nienawiścią do faworyta, spiskował przeciw własnemu ojcu, szukał pomocy u Napoleona, wreszcie obaj, i ojciec, i syn musieli abdykować, by na hiszpańskim tronie mógł zasiąść Józef Bonaparte. Mistrz Goya namalował królewską rodzinę z całą gromadą bachorów. Nie byli zadowoleni, o nie. Malarz ukazywał ich prawdziwe oblicza. Odarł z fałszywego majestatu i sztucznej wielkości. Cóż to za artysta! On jeden przejrzał ich na wylot, wydobył na wierzch to wszystko, co wstydliwie ukrywali. To już nie malarz, to prawdziwy wizjoner. Malował In~es - zamilkł nagle. - Młodą In~es z perłami we włosach. - Goya malował babcię? - Trinidad przysunęła się bliżej. - Gdzie ten portret, dziadku? Nigdy go nie widziałam. Gdzie on jest? - Nikt go już nie zobaczy. - Don Luis pochylił się, obu rękami oparty na lasce. - Gdy Francuzi zajęli nasz dom, pijani oficerowie strzelali do wszystkich portretów. Dużo ich było, tych naszych przodków uwiecznionych na płótnie przez największych mistrzów. Ani jeden nie ocalał. A potem przez okna wyrzucali wszystkie obrazy, a żołdacy, równie pijani jak ich oficerowie, ułożyli stos i podpalili. Cóż mówiły barbarzyńcom takie nazwiska jak Tycjan czy Vel~azquez? Pewnie nigdy o nich nie słyszeli. I to moja Mercedes z jednym z takich... - To był Polak, dziadku - przerwała, a głos zdławiło wzruszenie. - Cóż to za różnica? - rzucił gniewnie. - Był żołnierzem Napoleona. - On walczył o swoją ojczyznę... wierzył, że Napoleon przywróci jej wolność... - Był wrogiem - przerwał szorstko don Luis. - Popełnił zbrodnię. Uwiódł moją córkę. - On ją kochał, dziadku, ale był żonaty i miał syna. Inaczej zabrałby ją. - Nigdy bym jej nie pozwolił. - A gdyby ona jego wybrała? Gdyby to miało być jej szczęście? Dopiero wieczorem, w samotności sypialni, zdała sobie sprawę, że oto broniła wroga. Pierwszy raz stanęła po jego stronie, uznała słuszność jego racji. Co to miało znaczyć? - Zwariowałam - szepnęła, wtulając płonącą twarz w poduszkę. - Zupełnie zwariowałam. Przecież go nienawidzę. To wróg. A ojciec Hieronim? - Przed oczami stanęła blada twarz zakonnika. - Czy to też wróg? Myśli te dręczyły ją od rana. Na żadne z tych pytań nie potrafiła znaleźć odpowiedzi. A potem umarł król Ferdynand. Tę żałobną wieść przywiózł z Covarrubias wędrowny przekupień, który z wózkiem pełnym najróżniejszych towarów stanął pewnego popołudnia przed bramą domu don Luisa. Obskoczyła go żądna wrażeń służba - wędrowny przekupień sypał zazwyczaj najświeższymi wiadomościami niczym madrycka gazeta - służba też pierwsza dowiedziała się o tym doniosłym wydarzeniu. Ana z wypiekami na twarzy przybiegła do Trinidad. - Co teraz będzie, panienko? Co będzie? - Wpatrywała się pilnie w twarz dziewczyny. - Nic, Ano, dla nas nic się chyba nie zmieni. Pójdę powiedzieć dziadkowi. - A więc nie ma już Ferdynanda. - Don Luis pokiwał głową. - Trzy razy był żonaty i dopiero z ostatniej żony Marii Krystyny Neapolitańskiej doczekał się córki. To jeszcze małe dziecko, nie wiem, czy ma ze trzy lata. Matka naturalnie zostanie regentką - westchnął - a różne wilki żreć się będą o władzę. Tak to zazwyczaj bywa. - Ale my będziemy żyć jak dotąd. Prawda dziadku? - Trinidad przysiadła na podnóżku. - Może i będziemy - don Luis wzruszył ramionami. - Cóż jednak pewnego na tym świecie? - Więc dziadek przypuszcza... - Nic nie przypuszczam, nie pytaj mnie. Nie jestem prorokiem. Znam tylko życie i ludzi. Wielu z nich widziałem. Chęć władzy może wyzwolić w człowieku siły, których sam nawet nie zna. I nie wie, do czego ta straszna namiętność prowadzi - dokończył ciszej. Doprowadziła do wojny, najkrwawszej, jaka może być, bo domowej. Hiszpanie zbyt długo cieszyli się pokojem na swojej ziemi - napoleońska inwazja nie pozostawiła widać głębszych śladów, jeśli z taką furią rzucili się przeciw sobie ci, co w małej Izabeli uznali prawowitą władczynię, i ci, co don Carlosa, brata zmarłego, chcieli widzieć królem. (W Hiszpanii od wieków, z braku męskiego potomka, kobieta dopuszczona była do tronu. Któż chlubniej zapisał się w historii tego królestwa od Izabeli Kastylijskiej, zwanej również Katolicką dla odróżnienia od arabskich władców, z trudem utrzymujących resztki posiadłości na Półwyspie Pirenejskim. Podobnie i Habsburgowie, rządzący przez dwa wieki Hiszpanią, respektowali prawa kobiet do korony. Zmiana przyszła wraz z nową dynastią. Filip V Burbon, wnuk Ludwika XIV, zwycięski kandydat do hiszpańskiego tronu, wprowadził obowiązujące we Francji tak zwane prawo salickie. Była to surowa ustawa dawnych, półdzikich jeszcze germańskich Franków, zamykająca przed kobietą drogę do korony. Wykluczona z życia społecznego kobieta nie miała nawet żadnych praw przy zwykłym podziale ziemi! Prawo salickie, obce duchowi i kulturze Hiszpanii, zniesione przez Ferdynanda VII, który córkę małoletnią ustanowił następczynią tronu, stało się przyczyną wojny zwanej karlistowską. Pierwszej wojny karlistowskiej. Konflikt ów wybuchł zbrojną akcją na północy kraju, przybierając od razu niezwykle gwałtowną formę. Przy małej Izabeli i przy regentce stanęli liberałowie, a więc wojsko, mieszczaństwo i większość noblesy. Sprawę don Carlosa uznali za swoją zwolennicy absolutyzmu - kler świecki i zakonny, klasa średnia, włościaństwo. Hiszpania - podzielona w taki sposób na dwa obozy - miała oto dwóch władców: Izabelę II i Karola V - tak bowiem nazwali infanta don Carlosa jego stronnicy. Najwięcej ich znalazło się na północy, szczególnie w prowincjach baskijskich. Sam don Carlos ogłosił się prawowitym królem Hiszpanii, obrońcą tronu i tradycji.) Don Luis, naturalnie, a wraz z nim cały jego dom byli "krystynami" - termin ów utworzono od imienia regentki, Marii Krystyny - czyli zwolennikami Izabeli II. Wiadomości z "teatru wojny" przychodziły nieregularnie. Bywały dnie, gdy stary Miguel z wypiekami na zapadłych policzkach zjawiał się z pękiem nowin, świeżo przywiezionych z Covarrubias. A czasem nic nie mąciło zupełnego spokoju. Do Starej Kastylii nie dochodziły wówczasecha armatnich strzałów i trudno było uwierzyć, że gdzieś tam, na hiszpańskiej ziemi, wrzała bratobójcza wojna i ludzie padali za don Carlosa lub za Izabelę. - W wojsku, niestety, są zdrajcy - mówi don Luis, rozkładając gazetę. - Taki na przykład generał Zumalac~arregui, wytrawny strateg i stary oficer opowiedział się jednak za don Carlosem. Stoi na czele wojsk buntowniczych. Trudno go będzie pokonać. Wkrótce przyszła wiadomość, że generał Zumalac~arregui, ranny podczas oblężenia Bilbao, zakończył życie. - A co dziadek powie o dowódcy naszych wojsk? - pytała niespokojnie Trinidad. - Generał Espartero to godny przeciwnik tamtego - tłumaczył don Luis. - Znałem go niegdyś. Wyszedł z nizin, ale własne zasługi wyniosły go wysoko. To syn woźnicy, przez ambitnego ojca przeznaczony do stanu duchownego. Młodość miał burzliwą. Inwazja napoleońska popchnęła go do wojaczki i tak z seminarzysty wykluł się prawdziwy żołnierz. I temu wojskowemu powołaniu pozostał już wierny. Uroczyście obchodzono w domu don Luisa dzień, w którym generał Espartero, przedarłszy się przez linie karlistów, wszedł do obleganego Bilbao. - Czy zna dziadek Bilbao? - Trinidad chciała wszystko wiedzieć. - Byłem tam raz - odpowiedział don Luis. - Jeszcze przed wojną napoleońską. Piękne miasto. Zajęte i złupione przez Francuzów ledwie zdążyło się odbudować, jak mi mówiono. Bohaterskie i zawsze wierne koronie. Karliści mimo długiego oblężenia nie dali mu rady. Słusznie nadano teraz Bilbao ten wspaniały tytuł - potrząsnął gazetą - o, tu piszą: "miasto bardzo szlachetne, lojalne i niepokonane". - Historia jest sprawiedliwa - szepnęła Trinidad. - Potrafi oceniać bohaterstwo. - Nie zawsze - mruknął don Luis składając dziennik, przywieziony z Covarrubias przez uczynnego sąsiada. - Nie zawsze... Ojciec Hieronim bolał nad - jak to określał - "szaleństwem" Hiszpanów. - Po czyjej ojciec jest stronie? - zapytała raz Trinidad, gdy zasiedli jak dawniej w poręczowych krzesłach bibliotecznej sali. - Jestem po stronie Hiszpanii - odpowiedział poważnie. - Synowie tej ziemi zapomnieli o matce ojczyźnie. Czy to ważne, kto teraz będzie panował? Hiszpania pozostanie Hiszpanią, czy to pod berłem Izabeli, czy don Carlosa. Racja jest po stronie Izabeli. Jej ojciec zniósł salickie prawo i ją uczynił następczynią. Don Carlos nie powinien sięgać po władzę, jeśli droga do niej prowadzi po trupach braci. Już to samo źle świadczy o tym pretendencie. Gdyby był patriotą i uczciwym człowiekiem, nie myślałby o własnym interesie, a stanąłby raczej na stopniach tronu, by wesprzeć silnym ramieniem wdowę i sierotę. Zamiast więc przejść do historii jako "mąż Opatrzności", zostanie napiętnowany jako żądny władzy wichrzyciel. - Zamilkł na chwilę. - Czy zdajesz sobie, dziecko, sprawę - spojrzał uważnie na dziewczynę - czym jest wojna domowa? - Wiem, że to coś strasznego... Bracia przeciw braciom... - Tak - pokiwał głową. - Dobrze mówisz, bracia przeciw braciom. Cel takiej wojny nigdy nie jest godziwy ani szlachetny. To zazwyczaj osobista sprawa człowieka chciwego władzy, który dla zaspokojenia swoich ambicji nie waha się zalać ojczystą ziemię krwią jej synów, a postępuje tak nie w obronie granic, niepodległości, wolności czy innych, równie szczytnych ideałów, ale wyłącznie dla własnej korzyści. - W takim razie don Carlos to człowiek pozbawiony honoru - wstrząsnęła się Trinidad. - A mówią, że tak interesujący... - Właśnie - westchnął ojciec Hieronim. - Dla jego uroku nie tylko wielkie damy poświęciły fortuny, wspierając sprawę karlistów. Poszły za nim również kobiety z lodu, niektóre nawet, wbrew naturze, chwyciły za broń! - I czym to się skończy? - Myślę, że zwycięży prawda i sprawiedliwość, a te są po stronie Izabeli. Widzisz, w takiej wojnie do głosu dochodzi zazwyczaj fanatyzm. A to już jest rzecz straszna. Niegdyś grzech ten obcy był Hiszpanom. Prawie osiemwieków współżycia z Maurami nauczyło ich tolerancji. W Hiszpanii osiadło również wielu Żydów. Wspomnij epokę Alfonsa X, zwanego Mądrym. Ta druga połowa XIII wieku to jak gdyby prerenesans, tak wówczas rozkwitły nauka i literatura. Król zgromadził na dworze uczonych nie tylko Hiszpanów czy Włochów, ale również Arabów i Żydów. Przypomnij sobie tłumaczenie na kastylijski Biblii, Talmudu i Koranu. Gdzie wówczas w Europie znalazłabyś podobną tolerancję, zainteresowanie i szacunekdla obcych kultur i religii? A tak zwana "Biblia poliglota" powstała z inspiracji kardynała Cisnerosa? To wielkie dzieło hiszpańskiego humanizmu prezentowało święte księgi w czterech starożytnych językach: chaldejskim, hebrajskim, greckim i łacińskim. Możesz być, dziecko, dumna z twojej przeszłości. Podczas gdy gdzie indziej prześladowano i gromiono Żydów, Hiszpania uznała ich wielki wkład w dziedzictwo naszej kultury. Dopiero później zaczęto ich wydalać z granic Królestwa - pokiwał głową. - A Hiszpania tylko na tym straciła - dokończył z westchnieniem. Dużo teraz o tym wszystkim rozmawiali, z teraźniejszości przenosząc się w dawne czasy, szukając tam wzorów postaw i zachowań, porównując tę wielką przeszłość z obecną małością. Trinidad jednak coraz rzadziej mogła zaglądać do klasztoru Świętego Dominika z Silos. Prawie cały swój czas poświęcała dziadkowi. Wojna coraz bardziej srożyła się na północy, zataczała coraz szersze kręgi. Po Bilbao terenem walk stały się okolice Vitorii, miasta nad rzeką Zadorrą, dopływem Ebro, gdzie niegdyś Hiszpanie i Anglicy pobili Francuzów. A potem działania wojenne posunęły się bardziej na południe, wkraczając na tereny dawnego królestwa Nawarry aż do regionu La Rioja w prowincji Logro~no. Ponieważ siły były mniej więcej równe, zwycięstwo przechylało się to na jedną, to na drugą stronę, a potem nagle szczęście zaczęło opuszczać karlistów. Don Luis śledził poczynania generała Espartero, komentując każde taktyczne posunięcie dowódcy krystynów. Coraz częstsze klęski karlistów wprawiały go w doskonały humor. Nigdy jeszcze Trinidad nie widziała dziadka w podobnym nastroju. - Gdyby żył Zumalac~arregui - mówił z ożywieniem - może nie poszłoby nam tak łatwo w bitwie o most Luchana. - Przecież generał Espartero... - zaczynała Trinidad. - O, tak - kiwał głową don Luis - Espartero to zuch, każdemu dałby radę. - Generał Espartero to bohater - przytakiwała Trinidad. - Zobaczy dziadek, wojna wkrótce się skończy. Ale wojna jakoś nie chciała się skończyć, przeciwnie, przybierała na zajadłości, stronnicy don Carlosa bowiem usiłowali za wszelką cenę wydrzeć berło z dziecinnych rączek Izabeli. Po obu stronach walczono z dzikim jakimś zapamiętaniem, jak gdyby od wyniku tej wojny zależały losy świata. Można by sądzić, że ludzie powrócili do pierwotnego barbarzyństwa. Nigdy nie wygasłe w hiszpańskiej duszy okrucieństwo wybuchało czynami zasługującymi zaiste na miano bestialstwa. A przecież obie strony mówiły tym samym językiem i wszystko, cała historyczna i kulturalna spuścizna tej ziemi była im wspólna. Ojciec Hieronim trząsł głową, słuchając nowin dochodzących z kraju Basków i z Nawarry. Tam najłatwiej było o wiadomości. Gdy jednak pewnego dnia don Luis pośliznął się we własnej sypialni, upadł i złamał nogę, wojna dla Trinidad i związane z nią wydarzenia odeszły gdzieś daleko, ustępując miejsca nowym niepokojom i niepewności. Mina doktora Barrery przerazić mogła najodważniejsze serce. Złamaną nogę ujęto w łupki i mocno obandażowano. Bóle jednak, mimo zapewnień lekarza, nie ustały wraz z unieruchomieniem chorej kończyny. Stan don Luisa pogarszał się wyraźnie, Trinidad drżała już nie o zdrowie, lecz o życie dziadka. - Co będzie, doktorze? - pytała lękliwie, lecz doktor Barrera unikał jej wzroku. - Obawiam się najgorszego - wycedził wreszcie. - Mój Boże, czego? - Skrzep - burknął. - Jest już w złamanej nodze. Jeśli dojdzie do serca... - Skrzep? Dlaczego? - Rozpaczliwym gestem zaciskała ręce. - Niechże pan coś robi, ratuje! - Nie ma na to ratunku - doktor Barrera wzruszył ramionami. - Często się zdarza przy złamaniach nogi. Szczególnie w wieku don Luisa. Krew nie krąży już jak dawniej, panno Trini, i musi być pani przygotowana... Uważam, że należy wezwać don Ignacia. - Mój Boże! - potrafiła tylko wyszeptać porażona strachem. Dziadek jednak pomyślał o tym samym. - Podyktuję ci list do Ignacia - powiedział jeszcze tego wieczoru. - Chciałbym wydać mu pewne dyspozycje. A więc i don Luis spodziewał się najgorszego. Trinidad utraciła nadzieję. Działo się z nią to samo, co podczas ostatniej choroby matki. Nie oczekiwała ratunku. Dziadek był skazany, wiedziała, należało pochylić głowę przed boskim wyrokiem. Don Ignacio przyjechał natychmiast. Z żoną. Do~na Eulalia od razu, od chwili gdy weszła do sieni, wzięła w ręce rządy domu. Don Ignacio nie odstępował ojca. Trinidad usunięto z sypialni chorego. - Idź, odpocznij. - Mimo pozorów życzliwej troski, w głosie donii Eulalii dźwięczał rozkaz, który trzeba było natychmiast wykonać. Do~na Eulalia nie wiedziała, co to sprzeciw. Trinidad nie była więc obecna przy śmierci dziadka. O tym, że don Luis umarł, dowiedziała się przy śniadaniu. Po pogrzebie don Ignacio pojechał urządzić syna w ich dawnym domostwie. Do~na Eulalia pilnowała, by nic, najmniejsza rzecz należaąca do rodziców męża, nie opuściła miejsca pierwotnego przeznaczenia. Nic też nie uszło jej uwagi. - Kto tu mieszkał? - zapytała zaraz pierwszego dnia po pogrzebie, wszedłszy do pokoju Mercedes. - Moja mamusia. - Trinidad na życzenie ciotki towarzyszyła jej w obchodzie domu. - A gdzie reszta mebli? - U mnie. Dziadek... - Trzeba wszystko wstawić na miejsce. - Ale dziadek... - Dziadek nie żyje - przypomniała sucho do~na Eulalia. - To dziadek powiedział, żebym zabrała te meble mamusi, które chciałabym mieć u siebie. - Ostatnie tygodnie don Luis nie wstawał z łóżka. - Do~na Eulalia popatrzyła znacząco na wzburzoną twarz Trinidad. - Mogłaś więc robić, co ci się podobało. Teraz jednak dom należy do mnie i masz się stosować do moich zarządzeń. - Ale dziadek mówił, że rzeczy mamusi są teraz moją własnością. To była moja mamusia! - krzyknęła dziewczyna, którą słowa ciotki, a szczególnie ton, jakim zostały wypowiedziane, wyprowadziły z równowagi. Do~na Eulalia była tak zdumiona, że przystanęła na schodach, oddychając szybko. - Czy ty nic nie rozumiesz? - powiedziała po chwili tak cicho, że Trinidad ledwie ją usłyszała. - Przecież trzymamy cię z łaski. Z łaski - powtórzyła dobitnie. - A ty... Trinidad nie wiedziała, co ciotka jeszcze chciała powiedzieć, zbiegła bowiem na dół, zawołała Anę i służącego i kazała czym prędzej wynieść meble matki ze swego pokoju. Suknie, bieliznę i drobiazgi Mercedes wyrzuciła z szafy i z komody na łóżko. Tego nie zamierzała oddawać. To była tylko jej własność. Do~na Eulalia - być może pod wpływem perswazji męża - zwrotu tych rzeczy nie żądała. Po tym pierwszym starciu dano jej przez jakiś czas spokój. Trinidad unikała wuja i ciotki, spotykając się z nimi z konieczności podczas posiłków. Wiele godzin przebywała teraz poza domem, na zamkowym wzgórzu i w klasztornej bibliotece. Ojciec Hieronim był jedyną jej ostoją i oparciem. Pewnego dnia jednak i ta odrobina swobody została zagrożona. - Dokąd tak co dzień chodzisz? - zapytała raz do~na Eulalia siostrzenicę męża, gdy siadano do obiadu. - Nigdy nie ma cię w domu, jak jesteś potrzebna - dodała z wymówką. - Chodę na lekcje do ojca Hieronima, do klasztoru Świętego Dominika z Silos - wyrecytowała Trinidad nie podnosząc oczu znad talerza. - Nie pytasz nawet, czy ci pozwolimy na te tajemnicze eskapady - rzuciła do~na Eulalia gniewnie. - Nie ma w tym nic tajemniczego, ciociu - Trinidad zdobyła się na spokój. - Ojciec Hieronim za wiedzą dziadka uzupełniał moje wykształcenie. - Twoje wykształcenie! - prychnęła pogardliwie do~na Eulalia. - Ostatecznie może ci się kiedyś przydać. Jeżeli zostaniesz guwernantką. - Przepraszam cię, Eulalio - wtrącił się nad podziw stanowczo don Ignacio. - Trinidad nie będzie potrzebowała pracować u obcych. Ojciec życzył sobie, żebyśmy się nią opiekowali. - Niech się więc uczy - burknęła do~na Eulalia. - Do niczego innego nie jest przecież zdatna. Pozycję Trinidad w domu don Ignacia określiły dopiero pieniądze nadesłane wkrótce z Paryża. Odtąd dano już jej spokój. Wraz ze śmiercią don Luisa otoczyła ją w domu zupełna pustka i gdyby nie Ana, nie miałaby do kogo ust otworzyć. Dom przestał być domem, stał się miejscem obcym, a czasem wręcz wrogim. Wówczas to wróciła przeszłość, odżył żal po straconym szczęściu. Myśl o narzeczonym, który nią wzgardził po zaklęciach "wiecznej miłości" zjawiła się wraz z przebudzeniem i dopiero sen uwalniał ją od przykrej teraz obecności. Wiodła z Ramonem Graviną długie rozmowy, przedstawiała mu swoją smutną sytuację, każdy dzień kończąc niezmiennie tym samym pytaniem: jak to możliwe, by po takiej miłości przyszła obojętność tak zupełna? - Znowu myślisz o Ramonie Gravina - skarcił ją pewnego dnia ojciec Hieronim. - Skąd ojciec wie? - zdziwiła się. - Widzę po twoich oczach, po wyrazie twarzy. Nie trzeba, dziecko, rozgrzebywać popiołów. Pod spodem nie ma ani iskierki, nic, tylko wypalona ziemia. - Wiem, ojcze Hieronimie, ale to ciągle boli. - Każdy tu na ziemi niesie swój ból, ciała, duszy czy serca, który Bóg dopiero ukoi. Czasem jeszcze za życia, zsyłając wielkie szczęście, a czasem dopiero w godzinie śmierci, gdy nasza droga dobiega końca. Wówczas już nic nam nie potrzeba. To, co będzie, przejdzie nasze najśmielsze oczekiwania. - Ciężko tak żyć, ojcze Hieronimie - poskarżyła się. - Ty dostąpisz szczęścia jeszcze tu, może już niedługo - uśmiechnął się ojciec Hieronim. - Zapomniałem, że mnie słuchasz. Mówiłem o sobie. Ojcu Hieronimowi zawsze udawało się ją pocieszyć, podnieść na duchu. Opuszczała klasztorną bibliotekę z nową jakąś nadzieją. Niestety, dom witał ją chłodem i znowu popadała w rozpacz. Przewertowała cały księgozbiór Arlanzonów - Calder~on już jej nie wystarczał. I tak raz, z najwyższej półki wyciągnęła nadpalony egzemplarz "Pieśni o moim Cydzie". Ten rycerski poemat powstały w czterdzieści lat po śmierci bohatera, a więc gdzieś w pierwszej połowie XII wieku, zachwycił ją doskonałością formy, rytmem wiersza dostosowanym do opisywanych wydarzeń. Raz w tych asonansowych strofach huczał gwar bitewny, słychać było brzęk krzyżującej się stali, tętent rozpędzonych koni, innym razem ogarniała czytelnika, a niegdyś słuchacza, cisza bezmiernej puszczy. Jakże pięknie musieli recytować te poematy wędrowni rybałci, owi pieśniarze_poeci idący od miasta do miasta, z zamku na zamek, by bawić, uczyć, wzruszać czy oświecać zarówno nieokrzesane pospólstwo, jak i nieco bardziej obytych z poezją mieszkańców obronnej fortecy. W czasach, gdy podróżowanie było trudne i niebezpieczne, a przebycie górskich łańcuchów dzielących chrześcijańskie królestwa Półwyspu Pirenejskiego wręcz ryzykowne, owi wędrowni trubadurzy - nie zdając sobie może nawet z tego sprawy - budzili u mieszkańców tak odgrodzonych od siebie krain poczucie narodowej jedności. To dzięki nim, dzięki owym śpiewakom opowiadającym przy dźwięku lutni lub wioli o bohaterskich walkach z Maurami, takie postacie jak Cyd, Fern~an Gonz~ales, siedmiu infantów z Lary stały się wspólną własnością zarówno mieszkańców Aragonii czy Nawarry, jak Kastylii i Leonu. To oni byli jednym z ogniw w tym długim łańcuchu opasującym owe hiszpańskie przecież królestwa, które parę wieków później miały zlać się w jeden naród, wszystkie bowiem ideały i świętości były im wspólne. Jakże wiele podobnie pasjonujących tematów poruszano w bibliotecznej sali klasztoru Świętego Dominika z Silos! Ojciec Hieronim, choć sam nie był Hiszpanem, znał jednak na tyle przeszłość tej ziemi i świetność jej kultury, by w te sprawy, jakże zdawałoby się odległe, a przecież wiecznie żywe, siłą własnej fascynacji wciągnąć Trinidad, której nic nie trzymało w otaczającej ją rzeczywistości. Dzięki temu dziewczyna mogła żyć. Ojciec Hieronim uratował ją po raz trzeci. Obok studiów nad Hiszpanią nie zapomniano jednak i o polskim języku. I nie tylko o języku. Trinidad poznała zarówno historię tej odległej krainy, jak i wielkie postacie i wielkie dzieła jej kultury. Głos ojca Hieronima drżał, gdy wymieniał królów władających niegdyś polską ziemią i bohaterów walczących o jej wolność. - Tadeusz Kościuszko - powtarzała cierpliwie Trinidad, ucząc się tego trudnego nazwiska. - Nie ma jeszcze dwudziestu lat, jak umarł - mówił ojciec Hieronim. - Widziałem go raz. Największy z wielkich... Dzięki wspaniałej zaiste pamięci Trinidad potrafiła wyrecytować gładko kilka ulubionych psalmów z "Psałterza Dawidów". Ojciec Hieronim siedział wówczas nieporuszony, z przymkniętymi oczami, wsłuchany w melodię słów, które dopadły go aż tu, na tym jego dobrowolnym wygnaniu. O sprawach potocznych, codziennych mówili już wyłącznie po polsku. Przerzucając jednak karty historii Hiszpanii, używali w rozmowie języka kastylijskiego. W związku z lekturą "Pieśni o moim Cydzie" zatrzymali się przy tym okresie dziejów, gdy zwycięstwo pod Covadonga wróciło Hiszpanom nadzieję i wiarę we własne siły. - Przez siedem lat bici i spychani coraz bardziej na północ - mówił ojciec Hieronim - niczym pies z podwiniętym ogonem uciekający przed kijem, zwrócili się wreszcie twarzą do wroga i jak rozwścieczony kundel skoczyli napastnikowi do gardła. - Odtąd przestali uciekać - pokiwała głową Trinidad - teraz oni spychali wroga coraz bardziej ku morzu. - Żeby to w Polsce była możliwa owa "rekonkwista" - wzdychał ojciec Hieronim - owo odbijanie zajętych przez najeźdźcę terenów! Ale my jesteśmy spętani, niezdolni poruszyć ręką, a cóż dopiero sięgnąć po broń! Gdy w 711 roku Maurowie wylądowali w Hiszpanii, od razu pobili wojska króla Rodryga, który usiłował stawić im opór. Po czym, już nie zatrzymywani, poszli naprzód. Doszli tak do Pirenejów. Dopiero tam, w Covadonga czekała ich pierwsza klęska. Po siedmiu latach zwycięskiego marszu. Wódz Wizygotów Pelayo, obwołany wkrótce królem Asturii, położył przeszkodę nie do przebycia. I tak się zaczęło. - Niech ojciec pamięta, że rekonkwista trwała prawie osiem wieków - przypomniała Trinidad. - Może za kilkaset lat i Polska będzie wolna. - Za kilkaset lat! - wykrzyknął ojciec Hieronim. - Tego dziś nikt nie wytrzyma! I pamiętaj, że chrześcijańskie królestwa Hiszpanii stopniowo wyzwalały się z ucisku. Wkrótce połowa półwyspu była wolna. A w Polsce co? Nikt nie śmie pisnąć. Powstanie przepadło, choć miało wszelkie szanse... Potęga carów Rosji bardziej nas przytłacza niż hordy Almorawidów czy Almohadów tratujące niegdyś tę ziemię. - Dzisiejsza wojna chyba gorsza - zauważyła - bo domowa. - Gorsza - przyznał - ale Hiszpanie są u siebie i kiedyś przecież zmądrzeją, rzucą broń i podadzą sobie ręce. Pamiętasz bitwę pod Navas de Tolosa? - W tysiąc dwieście dwunastym roku - wyrecytowała. - Tak. Wówczas to skłócone chrześcijańskie królestwa zjednoczyły się pod wodzą Alfonsa VIII z Kastylii i pobiły wspólnego wroga, powstrzymały napór islamu i nawet zajęły Sierra Morena, klucz do Andaluzji. To wielka data w historii Hiszpanii. - Podobnie jak bitwa pod Grunwaldem. Prawad? - O, tak - uśmiechnął się. - Widzę, że nauka w las nie idzie. - Idzie do głowy. - Trinidad dotknęła czoła. - Wspomniałem o bitwie pod Navas de Tolosa, żeby podkreślić, że Hiszpanie jednoczą się w obliczu wspólnego nieprzyjaciela. Dziś, niestety, sytuacja jest zupełnie inna. Żaden wróg nie zagraża z zewnątrz, toczy ich za to od środka robak nienawiści i fanatyzmu. Zmiażdżyć go potrafi jedynie potężna ręka, a takiej chwilowo nie widzę. Ludzie długo jeszcze mogą pozostawać we władzy szaleństwa. Bo to czyste szaleństwo, to wszystko, co się teraz dzieje - potrząsnął głową, a grymas goryczy wykrzywił mu usta. - Pójdę już - Trinidad ułożyła książki, które przeglądali. - Ciocia coraz bardziej niemiła - dodała wzdychając. - Już zaraz wiosna, a pieniądze z Francji nie przychodzą. Może dlatego... Nie wiem, co zrobię, jeśli ten bankier... - Nie martw się - przerwał ojciec Hieronim. - Pieniądze z pewnością przyjdą. Pamiętaj, że poczta ma teraz trudności, na północy biją się, listy przychodzą z opóźnieniem. Gdy weszła do sieni, Ana wyskoczyła zza schodów. Widać na nią czekała. - Don Ignacio kazał panience przyjść do gabinetu - zaszeptała splatając nerwowo palce. - Już dawno tam siedzi... zły jakiś... - Jesteś nareszcie. - Ton głosu don Ignacia daleki był od uprzejmości. - Przyszła poczta z Francji - wskazał gruby pakiet leżący na biurku. - Możesz przeczytać. Drżącymi rękami otwierała list bankiera, don Ignacio nie spuszczał jej z oka. Czytała ledwie rozumiejąc, tak ją paraliżował ten wzrok, uporczywie czepiający się jej twarzy, pragnący nieledwie wedrzeć się pod czaszkę, by czym prędzej poznać treść intrygującego pisma, zanim jeszcze jego adresatka otworzy usta. - - No i cóż tam takiego? - Don Ignacio nie potrafił pohamować ciekawości. - Umarł... - szepnęła, a gdy rozkładała ostatnie arkusiki, plik banknotów upadł na lśniący blat biurka. - Umarł? Kto umarł? - Do~na Eulalia stanęła we drzwiach. - Pewnie klient tego bankiera, ten co przysyłał pieniądze - zauważył cierpko don Ignacio. - Ciekaw jestem... - Oczy jego padły na rozsypane na biurku banknoty. - O... tyle pieniędzy... - wyciągnął rękę - o wiele więcej niż zwykle. - Ja... - Trinidad spojrzała na ciotkę. - Muszę raz jeszcze przeczytać... to bardzo długi list... Ciocia wybaczy... - i prawie biegnąc wypadła z gabinetu. List rzeczywiście był długi, właściwie były to dwa listy. Jeden od bankiera Laffitte'a, a drugi od kogoś, kto podpisał się "twój brat Walery Kontkowski". Brat... Siadła na łóżku i na nowo odczytała oba pisma. "Z przykrością zawiadamiam panią o śmierci mojego klienta" - pisał bankier. - "Tę żałobną wiadomość przesłał mi jego syn wraz z listem dla pani, który załączam, i z dyspozycją co do sumy, jaką mam pani przekazać. Niniejszym wywiązuję się z podjętego niegdyś zobowiązania" - dalej następowały formułki grzecznościowe, którymi pan Laffitte szafował hojnie wobec co znaczniejszych klientów. Wymieniona na kwicie suma wielokrotnie przewyższała przekazywane dotąd kwoty. Cóż to jednak miało za znaczenie wobec słowa "brat"? "Twój brat". Czyż to możliwe, żeby i ona, jak inni ludzie, miała kogoś tak bardzo bliskiego? Znowu spojrzała na trzymany w ręku papier. "Droga Siostro". Nie znał jej, a jednak nazwał ją tak czułym imieniem. "Siostra". Cóż jest bardziej serdecznego, pieszczotliwego, bardziej intymnego, jak to imię? "Droga Siostro, jestem szczęśliwy mogąc Cię tak nazywać. Ojciec nasz na łożu śmierci wyjawił mi swoją tajemnicę. Dzięki temu dowiedziałem się o Twoim istnieniu. Jego ostatnią wolą było, abyś przyjechała do domu. Bo masz teraz dom i rodzinę". Dom i rodzinę. Czegóż tam nie było w tym liście! Słów, których od nikogo nie mogła oczekiwać. Rzeczy, które wydawały się niemożliwe, a oto stawały się rzeczywistością. Spraw, które zazwyczaj dotyczyły innych, a teraz nagle od nich miał zależeć jej los! Nie zeszła na kolację. Do~na Eulalia sama pofatygowała się do jej pokoju. - Chcielibyśmy wiedzieć - zaczęła jak zwykle stanowczo. - Czy te pieniądze, które dostałaś, przysłano ci po raz ostatni? Jeżeli bankier donosi o śmierci swojego klienta, to pewnie zawiadamia cię, że więcej na nic nie możesz liczyć. Czy tak? - Nie, ciociu. - A więc dostałaś jakiś zapis? - Nie, ciociu. Dostałam zaproszenie. - Zaproszenie? Do Paryża? - Nie, ciociu, do domu. - Do domu? Do jakiego domu? - Do~na Eulalia chrząknęła i poprawiła się w fotelu. - Nie wiem. W tej chwili drzwi otworzyły się z trzaskiem. Na progu stał don Ignacio. Twarz mu płonęła, w ręku trzymał francuskie banknoty. - Czy wiesz - zdawało się, że nie dostrzega siostrzenicy - ile jej przysłano? - Nie czekał na odpowiedź. - Dziesięć tysięcy franków. Słyszysz? Dziesięć tysięcy! Do~na Eulalia nie spojrzała nawet na męża. - Może raczysz nam wyjaśnić - zwróciła się sucho do Trinidad - co pisze ten bankier i skąd tyle pieniędzy, jeśli to nie zapis? - Zapis? - podchwycił don Ignacio. - Taka suma! - Bankier pisze, że syn jego... klienta doniósł mu o śmierci ojca. Przysłał też list do mnie. - List do ciebie? Od kogo? - Od syna jego klienta - wyjaśniła Trinidad cierpliwie. - Słyszysz - rzuciła mężowi do~na Eulalia. - Klient tego bankiera miał syna. - I co? - Oczy don Ignacia przesuwały się z twarzy żony na twarz siostrzenicy. - To jest mój brat - powiedziała spokojnie Trinidad. - Napisał do mnie. Pan Laffitte załączył jego list i przysłał razem z pieniędzmi. Ostatnią wolą ojca jest, abym przyjechała do domu. Do domu - powtórzyła dobitnie. - Brat prosi mnie o to. Przysłał pieniądze... Będzie na mnie czekał w Paryżu... Do~na Eulalia ochłonęła pierwsza. - Naturalnie pojedziesz - stwierdziła tonem, który nie dopuszczał sprzeciwu. - Nie wiem... - Nie wiesz? A jeżeli nie otrzymasz więcej pieniędzy? Co wówczas zrobisz? - Nie wiem... - Ta dziewczyna zwariowała - oznajmił don Ignacio z przekonaniem. - Czy wuj rozumie, co to znaczy opuścić na zawsze swoją ojczyznę? Dom, w którym się urodziłam, gdzie byłam szczęśliwa z moją mamusią? Takiej decyzji nie można podjąć ot tak, bez namysłu. - Ktoś, kto jak ty nie ma innego wyjścia... - zaczęła do~na Eulalia. - Tak bardzo pragnie ciocia pozbyć się mnie z domu? - Głos Trinidad drżał. - Nikt cię przecież nie wyrzuca - usiłował złagodzić słowa żony don Ignacio. - To dla twojego dobra. Całą noc czekała ranka, pory, gdy będzie mogła wybrać się do klasztoru. Tylko ojciec Hieronim był w stanie udzielić jej właściwej rady. Tylko on zrozumie. Ojciec Hieronim zrozumiał. Od razu. Od pierwszego zdania. - Przeczytaj raz jeszcze list brata - powiedział, gdy już został o wszystkim poinformowany. - "Droga Siostro" - zamilkła, a potem rozpłakała się. Ojciec Hieronim uszanował jej wzruszenie. W ciszy bibliotecznej sali tykanie starego zegara, ustawionego na szczycie jednej z szaf, naprzeciw brązowych popiersi Herodota i Tucydydesa, wydawało się tak donośne, jak bicie dzwonu. - Przepraszam, ojcze Hieronimie - uspokajała się powoli. - To takie niespodziewane... ten... brat... - Brat... Siostra - zadumał się ojciec Hieronim. - To chyba najpiękniejsze nazwanie, jakie jeden człowiek może nadać drugiemu. Wszyscy my bracia i siostry, wyszliśmy przecież z tej samej ręki Stworzyciela. Ale jest jeszcze większa bliskość, gdy ludzie urodzili się w tym samym gnieździe, z tych samych rodziców. Ja nie miałem tego szczęścia. Byłem jedynakiem. Matkę utraciłem w dzieciństwie, ledwie ją pamiętam, ojca, będąc już wyrostkiem. I zostałem sam. Jak ty. I dopiero tu odnalazłem dom rodzinny. W tym klasztorze. I już teraz nie jestem sam. Dlatego pokochałem Hiszpanię. Może i ty pokochasz tamtą ziemię. Tu nikt cię nie kocha, nikt nie potrzebuje, a tam jest brat... - Brat - powtórzyła, a potem powiedziała powoli - powinien mnie nienawidzić. - Dlaczego? Może też jest samotny? - Jest ode mnie dużo starszy. Pewnie już żonaty i ma dzieci. - Może. Niemniej nazwał cię siostrą i tak ładnie napisał, w wyjątkowo pięknej francuszczyźnie. - Więc ojciec uważa... - Czy ci zależy na moim zdaniu? - Ojciec Hieronim odchylił się na oparcie krzesła. - O tak. Postąpię, jak mi ojciec doradzi. Sama nic nie wiem... Boję się... - Czego? - Obcej ziemi. Obcych ludzi. - Czyż oni są obcy? - Naturalnie! - A przecież, jeśli my wszyscy jesteśmy braćmi... Nie ma wówczas obcych. - Ale oni byli wrogami. - Nigdy nie byli wrogami - uniósł się ojciec Hieronim. - Taka wówczas powstała koniunktura polityczna w układzie sił europejskich. Nic więcej. Ale to dawno minęło. Polska jest w niewoli. Wyobrażasz sobie, co to znaczy? Niewola... Śmierć i zniszczenie. I żadnej nadziei. - W takim razie tam jest życie straszne. - Straszne. Ale tam czeka na ciebie dom. - Dom - powtórzyła, a potem dodała prędko: - Mój dom jest tutaj. - Czy jesteś tego pewna? - Nie, ojcze Hieronimie. Nie jestem pewna. Ale to był mój dom. Póki żyła mamusia i dziadkowie... Teraz... - Teraz - podchwycił ojciec Hieronim. - Teraz wuj i ciotka każdej chwili mogą mnie stąd usunąć. Chcą się mnie pozbyć i wcale tego nie ukrywają. Mimo testamentu dziadka. - I ty się jeszcze wahasz! - Ależ, ojcze Hieronimie... - Wiem, dziecko. Jest to tak ważna decyzja, że właściwie nikt nie powinien dawać ci żadnych rad ani w jakikolwiek sposób wpływać na twoje postanowienie. Musisz postąpić według własnego uznania. Sama wybierzesz drogę, którą pójdziesz, wybierzesz to, co w twoim mniemaniu będzie dla ciebie najbardziej korzystne. To niezwykle trudny wybór. Któż bowiem potrafi przewidzieć przyszłość, dostrzec postępki tych, od których zależysz? Jedynie Bóg zagląda w głąb ludzkiego serca. Módl się i proś o radę rodziców, nie mnie. - A jak ojciec postąpiłby na moim miejscu? - Ja, gdybym był tobą, rzuciłbym wszystko i pospieszył na wezwanie brata. Do nowego domu. Nie myśl, że tak mówię, ponieważ jestem Polakiem. Nie. Po prostu nie widzę tu dla ciebie żadnej przyszłości. A zbyt byłoby dla mnie bolesne, gdybyś się miała zmarnować. Bo co tu ciebie czeka? A cóż ja mógłbym dla ciebie uczynić? Jestem bezsilny. Nie zapewniłbym ci niezależności, gdyż nic nie posiadam. - Ojcze Hieronimie - prawie krzyknęła - jakże ja potrafię żyć bez ojca? Bez naszych rozmów... - Jestem stary i każdy dzień może być dla mnie ostatnim. Co wówczas poczniesz? - Ale ja ich się boję. On tak skrzywdził mamusię! - Wiem. Postąpił niegodnie. Ale pamiętaj, że ją kochał. A taka miłość, jak jego, jest rzadkością na tym świecie. - Ojciec Hieronim wstał. - Poczekaj tu na mnie. Zaraz wracam. Czekała. Niespokojna i niezdecydowana. Pełna sprzecznych uczuć, obaw, smutku. Ojciec Hieronim wrócił po dłuższej chwili. W ręku niósł niewielkie zawiniątko. - Myślę, że nadeszła odpowiednia pora, byś się dowiedziała - powiedział siadając. W jej oczach było pytanie, ale usta milczały. - Gdy byłem chory - ojciec Hieronim położył przed sobą na stole przyniesiony pakiecik - każdej chwili spodziewałem się śmierci. Póki jeszcze miałem trochę sił, napisałem do ciebie list i dołączyłem do tego - postukał palcem w zawiniątko. - Zabierz to i zapoznaj się z treścią pism, które tu znajdziesz. Jutro porozmawiamy. A teraz idź, dziecko. Patrzył za nią, gdy posłusznie wzięła pakiecik i szła do drzwi. Odwróciła się, by mu podziękować spojrzeniem. Siedział nieporuszony - biała postać na ciemnym tle bibliotecznych szaf. W tej chwili zegar wydzwonił kwadrans. Cicho zamknęła za sobą drzwi. Nie poszła do domu. Najwłaściwszym miejscem do zapoznania się z listem ojca Hieronima i z zawartością tej jakże intrygującej paczuszki było zamkowe wzgórze. Słońce stało jeszcze wysoko. Okrągła wieża płonęła niczym pochodnia. W pustych arkadach okien czaił się mrok, dziwnie kontrastujący z oblanymi blaskiem murami. Ze środkowego dziedzińca weszła do monumentalnej sieni. Nic się tu nie zmieniło od czasu, gdy odwiedzała to miejsce w towarzystwie Ramona. Wydało jej się, że było to bardzo dawno temu, że lata całe minęły od owych chwil, gdy wracała tu z listem od narzeczonego i głośno odczytywała jego słowa. - "Całuję każdy paluszek twoich ślicznych rączek" - powiedziała nagle, cytując zakończenie jednego z listów i spojrzała na rękę, której nie ozdobił dotąd najskromniejszy nawet pierścionek. Głos jej, odbity od wysokiego sklepienia, powrócił echem, cichnącym w kątach olbrzymiej sali. Siadła na stopniu przed paleniskiem komina i rozwinęła tajemniczą paczuszkę. Na wierzchu leżał list ojca Hieronima. "Drogie dziecko - pisał zakonnik. - Rację mają Francuzi mówiąc: "Kto wszystko rozumie, ten wszystko wybacza". Tak i ja. Ponieważ znam powód Twojego gniewu, nie chowam do Ciebie urazy. Smutno mi tylko, że wbrew mojej woli sprawiłem Ci zawód. Proszę Cię, wybacz mi, i gdy mnie już tu nie będzie, nie wspominaj mnie źle. Pamiętaj, że zawsze byłem i jestem do końca Twoim przyjacielem i tylko Twoje dobro mam na względzie. Wstępując do klasztoru Świętego Dominika z Silos musiałem wyjawić przeorowi moje pochodzenie. On wówczas pokazał mi list, który otrzymał od mojego rodaka. Był to Twój ojciec. Pytał o Mercedes. Przeor odpisał i powiadomił o Twoim istnieniu. Odtąd do matki Twojej zaczęły przychodzić pieniądze z Paryża. Ponieważ tak się złożyło, że byłem obecny przy jej śmierci, przeor chciał, żebym to ja zawiadomił Twojego ojca o tym tragicznym wydarzeniu. I tak zawiązała się między nami, za zgodą przeora, stała korespondencja. Zostawiam Ci jego listy. Przetłumaczyłem je dla Ciebie na hiszpański. Dowiesz się z nich, jak bardzo Cię kocha, jak chce wszystko o Tobie wiedzieć. Zrozumiesz wówczas, czym jesteś w jego życiu. Żegnam Cię, dziecko, i błogosławię. Pomódl się za mnie czasem". Wytworny szarobłękitny papier z wyciętymi jak koronka brzegami. Duże, wyraźne pismo, znamionujące stanowczy charakter. I słowa - dawniej niezrozumiałe, teraz prawie wszystkie jasne. Z rzadka tylko musiała zaglądać do przekładu ojca Hieronima. I każdy list podpisany: "Adam Kontkowski". - Adam Kontkowski - powtarza Trinidad. - Mój ojciec. Pierwszy raz tak go nazwała. Pierwszy raz poczuła, że coś ją z nim łączy. Jakaś więź mocna, nie do zerwania. Mercedes... Bo on kochał, tak bardzo kochał Mercedes, a ta sama Mercedes była przecież i jej miłością. I nagle zrozumiała. Cóż znaczy Ram~on wobec Mercedes? Ram~on zjawił się w chwili, gdy czuła się opuszczona i samotna. Zapełnił pustkę, w której się znalazła po śmierci Mercedes. Dał jej nadzieję na lepsze życie, na dobre, szczęśliwe życie. A przede wszystkim oślepił mirażem miłości. I zawiódł. Ale to Mercedes była wszystkim, to matka była jej miłością, jedyną jak dotąd miłością jej życia. Unieszczęśliwiła ją dopiero umierając. Wyszła z zamkowej sieni i siadła jak zwykle pod murem. Ram~on... nędzny, słaby i tchórzliwy. O, jakże wydał jej się godnym pogardy. Bolała ją zraniona duma, nic więcej. Śmiał wzgardzić jej sercem, jej uczuciem, a sam nie był jej wart. Podniosła wysoko głowę i odetchnęła głęboko. Objęła wzrokiem dobrze znany krajobraz. Poczuła się jak więzień, zrzucający łańcuchy. Wieczorem zeszła do kuchni z grubym, owiniętym w papier pakietem. Przysiadła przed paleniskiem i patrzyła, jak ogień pożerał mającą trwać wiecznie miłość Ramona, a ta wieczność to był zaledwie jeden rok. ****** - Ojcze Hieronimie - Trinidad położyła ręce na poręczach krzesła. - Dlaczego ojciec, postanowiwszy wstąpić do klasztoru, wybrał akurat zakon świętego Dominika? Była znowu spokojna. Minęła burza, która nią wstrząsnęła - decyzja została powzięta, list do Paryża wysłany. Znowu mogła wpadać do klasztornej biblioteki i w wolnych od przygotowań do wyjazdu chwilach prowadzić z ojcem Hieronimem długie rozmowy. A tematów było coraz więcej, coraz więcej chciała wiedzieć nie tylko o Hiszpanii, ale i o swoim przyjacielu, i o jego ojczyźnie. A czasu pozostawało coraz mniej. - Dlaczego wybrałem dominikanów? - powtórzył pytanie ojciec Hieronim i zamyślił się. - Tak, pamiętam. - Znowu zamilkł. - Gdy leżałem po amputacji nogi, przynoszono mi różne książki. Dla rozrywki. - Uśmiechnął się gorzko. - W ten sposób przeczytałem grube tomisko o odkryciu i podboju Ameryki i o podróżach Kolumba. Cóż za straszliwe zbrodnie popełniono wówczas na Indianach! Ale z tego morza krwi, z tego bagniska nadużyć i gwałtów, okrucieństwa i chciwości wyłaniała się jedna postać w białym habicie, której nie splamiła żadna nieprawość. Mówię o ojcu Bartolom~e de Las Casas, zwanym "Apostołem Indii", "Opiekunem i obrońcą Indian". Ten szlachetny człowiek miał odwagę ujawnić przed światem podłość zwycięzców, upomnieć się o prawa dla prześladowanych i zwyciężonych. Jakże znamienny tytuł nadał jednemu ze swoich dzieł, bo wiele pisał. Owa "Krótka relacja o zagładzie Indii" jest dokumentem historycznym niepośledniej wagi, czarną kartą w dziejach Hiszpanii. - Wiele jest czarnych kart w naszych dziejach - westchnęła Trinidad. - Każdy naród ma takie karty - zauważył ojciec Hieronim. - W każdym też narodzie są bohaterowie i dobroczyńcy. Pisma ojca Las Casas oburzyły Hiszpanów. Zarzucono mu zdradę interesów kraju, grożono karami. "Opiekun Indian" nie był jednak w tej szlachetnej walce osamotniony. Przyłączyli się do niego inni. Niestety, głos ich był za słaby i choć sięgał tronu, Hiszpania zbyt była daleko, by zaradzić nadużyciom. Prawa, jakie wydawano dla ochrony Indian, zadziwiały sprawiedliwością i miłosierdziem, odległość jednak Ameryki czyniła je właściwie bezużytecznymi. Któż mógł dopilnować ich przestrzegania? Wicekrólowie mieli wolną rękę w stosowaniu przepisów według własnego uznania, dla własnych interesów i dla własnej wygody. Rozumiesz teraz, czemu wybrałem dominikanów? - O tak! - zawołała gorąco. - Doskonale rozumiem. Ojciec myślał też i o swojej ojczyźnie, o jej ucisku i niedoli. Ona, jak owi Indianie, była podbita, lecz niepokonana. - Bartolom~e de Las Casas stał się dla mnie symbolem - powiedział cicho ojciec Hieronim. - Znakiem, wyzwolicielem i obrońcą. A ponieważ był dominikaninem... - Słusznie ojciec wybrał - przerwała. - Ja też postąpiłabym tak samo. Niewiele osób w Hiszpanii potępiło konkwistadorów - dodała po chwili. - Niektórzy uznali ich za bohaterów. - Spojrzała na ojca Hieronima pytająco. - Trzeba przyznać - powiedział zakonnik spokojnie - że byli to ludzie odważni. W owych czasach, gdy uważano jeszcze, że ziemia jest płaska, wyprawić się na nieznany ocean wymagało nie lada odwagi. Nie wiedzieli przecież, co ich czeka, dokąd ich zapędzą wiatry. A i potem... Wyobrażasz sobie owych ludzi w rozpalonych tropikalnym słońcem blachach, wyrąbujących sobie drogę wśród gęstwiny splątanych lian i pnączy? Zza każdego drzewa czyhała zatruta strzała Indian, niosąca straszną śmierć w męczarniach. Tylko ludzie niepospolicie odważni mogli przedsięwziąć podobne wyprawy. - Pamięta ojciec - powiedziała z żywością - czytaliśmy takie francuskie dzieło, w którym autor przedstawił konkwistadorów jako zgraję rzezimieszków, wyzutych z wszelkich zasad moralnych, powodowanych wyłącznie chciwością i żądzą krwi. - Pamiętam - przytaknął ojciec Hieronim. - Tego jednak obrazu nie można malować kontrastowymi kolorami, czarnym i białym. Ludzie są wszędzie różni, dobrzy i źli. Konkwistadorzy popełnili zbyt wiele zbrodni, by można ich wybielać, jednakże wśród przybyłych do Ameryki Hiszpanów zdarzały się szlachetne jednostki. Przeważnie byli to synowie świętego Dominika - uśmiechnął się smutnie. - Dobrze, że ojciec nosi taki właśnie habit - dotknęła białego rękawa. - Ja też tak uważam - tym razem uśmiech ojca Hieronima był nieco mniej smutny. - Pamiętaj, dziecko, o jednym - dodał poważnie. - To, co Rzym uczynił dla Hiszpanii, Hiszpania uczyniła Ameryce. Dała jej swoją kulturę i cywilizację, swój język i chrześcijaństwo. Jest jedna ciekawa rzecz, która odróżnia kolonizację hiszpańską od anglosaskiej, czyli katolicką od protestanckiej. - Co takiego, ojcze Hieronimie? - To, że Hiszpanie nie gardzili Indianami jako ludźmi, choć uczynili z nich niewolników. Łączyli się z nimi, zakładali w Ameryce rodziny, żenili się z Indiankami. Stąd tylu tam Metysów, tyle wspaniałych nazwisk Hidalgów dziedziczonych przez na pół białe, i na pół indiańskie potomstwo. Anglosasi zachowywali się zupełnie inaczej. Gardzili Indianami, trzymali się od nich z daleka. I dlatego w ich amerykańskich koloniach nie ma metysów. - Bardzo ciekawe, co ojciec mówi. - Chciałbym ci jeszcze wyjaśnić pochodzenie nowego w owych czasach typu człowieka, czyli owych konkwistadorów_zdobywców. - Słucham, ojcze Hieronimie. - Ojczyzną tego typu ludzi jest Italia, a od XV wieku zwano ich tam kondotierami. Kondotier był to zazwyczaj dowódca wojsk najemnych, oferujący swoje usługi temu, kto dobrze płacił. Kondotierzy, pochodzący przeważnie z nizin, dzięki odwadze i brawurze, szpadą zdobywali dla siebie ziemie, tytuły i zaszczyty. Weź na przykład ród Sforzów. Założyciel dynastii, człowiek z nizin, doszedł do tego, że przez małżeństwo został księciem Mediolanu, a Bona Sforza zasiadła na polskim tronie. Renesans wyhodował nowego człowieka, zdecydowanego na wszystko, pozbawionego skrupułów, o szaleńczej wprost odwadze i żelaznej woli. Taki właśnie był kondotier,a w Hiszpanii konkwistador. - Gdyby nie straszne zbrodnie tych konkwistadorów - zauważyła Trinidad - to można by żałować, że w naszych czasach ludzie tak bardzo skarleli. - Każda epoka wytwarza pewien typ człowieka, formowany przez warunki życia, nakazy moralne czy nawet modę. Nie można jednak tego uogólniać. Wszelkie cechy charakteryzujące dawną epokę są dosyć powierzchowne, bo właściwie człowiek jest zawsze i wszędzie taki sam. Słaby, bardziej podatny na zło niż na dobro. Łatwo ulegający pokusie. - O, tak, ojcze Hieronimie - przytaknęła z zapałem. - Doświadczyłam tego na sobie. - Biedny człowiek - powiedział cicho ojciec Hieronim. - Tak bardzo godzien litości. Upadający i odpuszczeniem grzechów podnoszony z upadku. I znowu upadający. I tak do skończenia świata. ****** Wyjazdowi Trinidad nie nadawano rozgłosu, jednakże nie sposób było ukryć przed domownikami niezwykłych w dotychczasowym życiu przygotowań do podróży. Dziewczyna sama zawiadomiła o tym Anę. - Więc wszystko się sprawdza. - Głos służącej był głuchy i drżał. - Daleka droga, młody bogaty pan i szczęście. - Tymczasem jest tylko daleka droga - zniecierpliwiła się Trinidad, a widząc wyraz rozpaczy na twarzy służącej, dodała prędko: - Będę za tobą tęsknić, Ano, i bardzo mi będzie ciebie brak, ale wiesz, że nie mam innego wyjścia. - Tę podróż wymodliła panienka Mercedes - powiedziała Ana cicho. - Zawsze tego oczekiwałam. To musiało nadejść. Cieszę się ze względu na panienkę. Bo ja... - zaszlochała bezgłośnie. Tylko ten jeden raz Ana okazała słabość. Tylko ten raz Trinidad widziała ją płaczącą. Potem służąca była już całkowicie pochłonięta przygotowaniami do wyjazdu panienki. A pomoc jej okazała się nieoceniona. Z początku do~na Eulalia postanowiła sama wziąć na siebie wszelkie obowiązki związane z szykowaniem wyprawki dla wyjeżdżającej. Wymagało to częstych wizyt w Covarrubias, wybierania odpowiednich tkanin w sklepie bławatnym pana Martineza, narad z krawcową, panną Fortunatą, z modystką, z szewcem. Te jednak obowiązki, dodane do codziennych domowych zajęć, zbyt obciążyły donię Eulalię, która w końcu była zmuszona wycofać się z owych dodatkowych prac i coraz częściej Ana towarzyszyła dziewczynie do miasteczka. A służąca miała dobry gust i wrodzone poczucie piękna, toteż jej rady wyszły tylko na dobre sukniom i kapeluszom Trinidad. Ciotka nie liczyła się zupełnie z wymogami mody i nie dbała o to, by w zamawianych strojach było dziewczynie do twarzy. Przy okazji zakupów Trinidad dobrze poznała Covarrubias, starożytne miasteczko nad rzeką Arlanzą, które w czasach rekonkwisty odegrało tak wielką rolę podczas zmagań z Maurami. Resztki murów otaczających niegdyś miasto sięgają dziesiątego wieku, z tego też wieku pochodzi kamienny sarkofag kryjący szczątki wyzwoliciela Kastylii spod jarzma Leonu przechowywany w gotyckiej kolegiacie. Ten bohaterski Fern~an Gonz~alez był pierwszym hrabią niezależnej Kastylii, zanim Kastylia w początkach jedenastego wieku stała się królestwem. To jest Stara Kastylia - mówiła sobie Trinidad spoglądając na poczerniałe mury kościoła Świętego Tomasza, na gotyckie wieże kolegiaty, na stłoczone w wąskich uliczkach domy o masywnych portalach zdobnych brązem. Na rzeźbionych frontonach pyszniły się herby rodów, mających dobra w dolinie Arlanzy, ciągnące się z jednej strony aż hen, ku Burgos, z drugiej zaś ku Sorii. Wielkie stare domiska, milczące teraz i puste, podupadłe po wojnie. Rzadko kto unosił brązową kołatkę, by oznajmić przybycie gościa. Bo gość nieczęsto bywał w Covarrubias. Trinidad poznała paru starych stróżów strzegących tych odziedziczonych po przodkach rezydencji. Wpuszczano ją chętnie na ocienione patia, gdzie trawa wpychała się w szczeliny kamiennych płyt spękanych czasem. Dziewczyna podziwiała wytworny rysunek kutych w żelazie krat osłaniających okna i balkony, przysiadała na marmurowym obrzeżeniu uśpionej teraz fontanny. Cichy głos starego sługi wspominał minioną bezpowrotnie świetność wielkiego rodu, z której pozostały jedynie te nikomu już niepotrzebne budowle. Ale była w nich wielkość. Wielkość i duma. Duma i wielkość Hiszpanii. Mówiły o tym, czym była niegdyś ta ziemia i to królestwo. I tym bardziej smutny był ich dzisiejszy upadek. Trinidad czuje się ściśle związana z tymi kamiennymi reliktami przeszłości. Wydaje jej się, że nie potrafi porzucić na zawsze tego, co pozostawili przodkowie, bogactwa i piękna tej architektury, której nie zobaczy w żadnym innym kraju. Ana nie przerywa milczenia panienki. Towarzyszy jej wiernie w peregrynacjach po miasteczku i może podziela jej myśli. Lekki powozik toczy się oto rozległą doliną Arlanzy. Kopyta dudnią na moście. Jos~e głosem ponagla konia, rozparty na koźle, dumny ze starej liberyjnej kurtki, którą na tę okazję do~na Eulalia wydobyła z dna kufra. Trinidad dotyka ręki Any. Na gest ten służąca odpowiada uśmiechem. Na próżno jednak usiłuje okazać wesołość; uśmiech jej wyraża jedynie bezbrzeżny smutek. - Bardzo ładna ta aksamitna suknia - wskazuje oczami wielkie pudło na przednim siedzeniu. - Do twarzy w niej panience. Zresztą wszystko, co Fortunata uszyła, pasuje na panienkę jak ulał. Ta dziewczyna ma talent. Ciekawam teraz nocnych koszul. Mam nadzieję, że bieliźniarka wykończy je przy dekolcie tą cieńszą koronką. - Wszystko jedno, Ano. - Wcale nie wszystko jedno, panienko - protestuje Ana. - To są ważne rzeczy. Niech w tym Paryżu zobaczą, że panienka nie byle kto. Służba zawsze ocenia państwo po strojach - dodaje z przekonaniem. - A francuskie fagasy to, jak słyszałam, bezczelne nicponie. Trinidad ciągle jeszcze nie może ochłonąć ze zdumienia. Więc bankier przysłał jej tyle pieniędzy, że stać ją na te wszystkie cuda? Ta bielizna z najcieńszego batystu, te suknie na różne okazje, kapelusze, pantofelki... Po co jej aż tyle? To przecież wyrzucanie pieniędzy. Ale Ana uważa, że tak trzeba. I wszystko musi być w najlepszym gatunku. Więc pewnie ma rację. Zresztą nie wypada, by zjechała do tak dalekiej Polski jak żebraczka wzbudzająca litość, w tych paru łaszkach, które na co dzień nosi. Nie chciałaby też, by ją potraktowano z wyższością, jaką daje pozycja i pieniądze, by "wrogowie" - tak ich jeszcze w cichości serca czasem nazywała - patrzyli na nią z góry. Zgadza się więc na najbardziej szalone wydatki. Do~na Eulalia z dezaprobatą kręci głową, oglądając przywiezione z miasteczka stroje. - To wszystko wcale do ciebie nie pasuje - mówi wydymając wargi. - A w tym kapeluszu wyglądasz jak koczkodan. Don Ignacio ośmiela się być innego zdania. - Przeciwnie, duszko - mówi ze swadą. - W tym kapeluszu jest zupełnie ładną dziewczyną. - Uśmiecha się przy tym przekornie. Do~na Eulalia mruczy coś niezrozumiale i wychodzi z pokoju. - Nie przejmuj się. - Wuj nigdy jeszcze nie był tak szarmancki. - Naprawdę jesteś ładna. Gdy tu kiedy wrócisz... - Nigdy nie wrócę - przerwała Trinidad. - Nigdy, wuju. - Nie wiadomo - zauważa filozoficznie don Ignacio. - Cóż my wiemy, co nas czeka? - Ja wiem, że z mojej drogi nie ma odwrotu. - Trinidad nie spuszcza oczu. - Wuj mnie przecież rozumie. - Eulalia bywa czasem twarda, ale wiesz, jak cię lubi... - Twarz don Ignacio opływa bladym rumieńcem. Trinidad czuje litość. Lituje się nad tym słabym człowiekiem, bratem jej matki. Ignacio i Mercedes. Razem spędzili dzieciństwo w tym starym domu. Jaki był Ignacio jako młody chłopiec? - zadaje sobie pytanie i szuka w twarzy wuja podobieństwa do matki. Ale nie ma nic, co upodobniałoby go do Mercedes. Niczym też nie przypomina rodziców. Ani jednego rysu nie wziął od don Luisa czy od donii In~es. - A przecież jest z krwi Arlanzonów i Perezów - zastanawia się Trinidad. Ona, nieprawe dziecko, bardziej podobna do Arlanzonów niż ten prawowity dziedzic tytułu i nazwiska. Jakże jest dla niej obcy! Nie ma między nimi ani jednej nici, która by ich łączyła, ani jednej wspólnej myśli, niczego, co stanowiłoby choć najcieńszą więź między członkami tej samej przecież rodziny. Gdy straci go z oczu, przypuszczalnie twarz jego zatrze się w jej pamięci, zasnuta czasem i odległością. Ale tak jest pewnie lepiej. Nie tak boleśnie odczuje to rozdarcie, jakim będzie oderwanie się od tego domu. Tylko ta ziemia i ten zamek na szczycie wzgórza... Tego będzie jej żal. No i ojciec Hieronim... Musiała mu opowiadać ze szczegółami o przygotowaniach do wyjazdu. Nigdy jeszcze zastawiona szafami sala nie słyszała słów jak batyst, koronki, modystka, zupełnie nie pasujących do klasztornej biblioteki. Ale ojciec Hieronim chciał wszystko wiedzieć, wszystko go interesowało, było ważne. Ojciec Hieronim i zamek na wzgórzu. Wracając z klasztoru Świętego Dominika z Silos wspinała się po stromym stoku aż pod mury okrągłej baszty. Siadała na zwykłym miejscu, z kastylijską ziemią rozłożoną jak wachlarz hen w dole. Jak daleko sięgała pamięcią, widziała zawsze i siebie, i matkę siedzące pod tym murem, zapatrzone w łańcuch gór zamykający horyzont, wsłuchane w ciszę, która spowijała teraz tę ziemię, kędy niegdyś niósł się gwar bitewny, głosy ludzi i koni, wówczas gdy Hiszpanie oczyszczali z najeźdźców swoje królestwo. Jak sięgała pamięcią, matka zawsze była smutna, a raz płakała - dziadek krzyczał coś, grożąc jej ręką. Nienawidziła don Luisa i bała się go, a kiedyś zdobyła się na odwagę i powiedziała dziadkowi - miała wówczas może cztery czy pięć lat. "Idź, jesteś zły, mamusia płacze, nie chcę ciebie". Biedna mamusia! Jakże ciężkie miała życie. Nie było dla niej szczęścia na tej ziemi, tylko ból i wzgarda. A taka była śliczna... Nie znalazł się żaden mężczyzna na tyle szlachetny i bezinteresowny, żeby osłonić ją przed ciosami. Żaden nie poznał się na tym klejnocie, którego skazą była ona, Trinidad. Nawet don Gregorio... A wszyscy mówili, że był w niej śmiertelnie zakochany, nieledwie do nieprzytomności, że ciężko przeżył zerwanie. Don Gregorio opuścił te strony, wyjechał podobno do Madrytu i tam ożenił się bogato i szczęśliwie - tak mówiono. Ale czy to była prawda? Od don Gregoria jeden tylko krok do Ramona Graviny. Boli zraniona duma, boli zawód, który jej sprawił. Nie był tym, za kogo pragnął uchodzić. W dodatku zabrakło mu siły wolii charakteru. - Lepiej, że to się stało teraz, a nie po ślubie - powiedział kiedyś ojciec Hieronim. I chyba się nie mylił. Zamkowe mury zachowują jeszcze obecność młodego człowieka. Zbyt była tu szczęśliwa, by mogła to wspomnienie wyrzucić z pamięci. A potem zbyt wiele przeżyła tu bólu. Przebaczyła. Ale żal pozostał. Wracał gorącą falą urazy i goryczy. Czuła się wówczas bardzo nieszczęśliwa. - Przebaczenie musi być całkowite - powiedział raz ojciec Hieronim - inaczej nie jest przebaczeniem. Żal i urazę należy wygnać z serca. Wiem, że to bardzo trudne, ale postaraj się. Tylko wówczas osiągniesz wewnętrzny spokój. Użalając się nad sobą i rozpamiętując własną krzywdę człowiek traci siły i maleje. Gdy następnego dnia weszła do klasztornej biblioteki, zobaczyła, że ojciec Hieronim pochyla się nad wielką mapą rozłożoną na stole. - Hiszpania i Francja - zakonnik zakreślił ręką koło obejmujące oba te kraje. - Patrzę właśnie, kędy pobiegnie twoja droga, dziecko. Z uwagi na wojnę nie jest to proste dostać się teraz do Paryża. - Dyliżanse odjeżdżają jednak trzy razy w tygodniu z Covarrubias do Burgos - zauważyła, siadając w swoim zwykłym krześle. - Tak, ale walki toczą się ciągle na północ od Burgos. - Ojciec Hieronim wielką białą chustką przetarł zmęczone oczy. - Wczoraj jeszcze nadeszły ostatnie wiadomości. Sytuacja jest ciężka, drogi niepewne. Bandy karlistów zatrzymują dyliżanse, ogołacają pasażerów z pieniędzy i z kosztowności, oskarżają ich o sprzyjanie Izabeli. W tak niespokojnych czasach podróżowanie jest ryzykiem. - Cóż więc mam robić? - Trinidad rozłożyła ręce. - Skoro muszę jechać. - Musisz - przytaknął ojciec Hieronim. - I właśnie dlatego szukam najbezpieczniejszej marszruty. - Dziękuję, ojcze Hieronimie. - Za co, dziecko? - Za ojca troskę i dobroć. - Ee, cóż to za dobroć? Twój wuj pewnie myśli o tym samym. - Owszem, właśnie mówił, że odwiezie mnie do Burgos, a tam wsadzi do pocztowej bryki jadącej prosto do Paryża. - Nie, nie - pokręcił głową ojciec Hieronim. - To bardzo dobrze, że wuj odwiezie cię do Burgos, to jego obowiązek, ale dalej nie możesz jechać drogą, którą dotąd jeździły dyliżanse i poczta. To są niebezpieczne okolice. Ja radziłbym kierować się z Burgos do Santanderu, a tam wsiąść na statek. - Na statek? - Tak. Tylko do Bajonny. To blisko. A z Bajonny już pocztą do Paryża. Powiedz o tym wujowi. - Dobrze, ojcze Hieronimie. Powiem. - W taki sposób ominiesz te rejony, gdzie toczą się najgorętsze walki. A Santander to port Kastylii - dodał z uśmiechem. - Tak, wiem - powiedziała wahająco,a potem wybuchnęła nagle - zobaczyłabym nareszcie ocean, płynęłabym statkiem! Mój Boże! - Właściwie wuj powinien by towarzyszyć ci do Santanderu, tam wybrać statek i polecić cię opiece kapitana. W morskiej podróży znalazłaby się z pewnością jakaś matrona, która byłaby ci wielce pomocna. - O, wuj nie zechce jechać tak daleko. A nawet gdyby chciał, ciocia mu nie pozwoli. - W takim razie uproszę naszego przeora o list polecający do kogoś z Santanderu, kto wprowadziłby cię na statek. Załatwię to koniecznie. Inaczej nie znalazłbym spokoju. Ale Trinidad nie miała najmniejszych obaw. Wieczorem przekazała wujowi rady ojca Hieronima. - Ma rację ten zakonnik - przytaknęła do~na Eulalia. - Rzeczywiście najbezpieczniej będzie jechać do Santanderu. Dowiemy się tylko w Covarrubias, w jakie dni odchodzi z Burgos dyliżans do tego portu. Może jeszcze tego samego dnia po przybyciu będziesz mogła wyruszyć w dalszą drogę. - Mam nadzieję, że to będzie niemożliwe - zwierzyła się nazajutrz ojcu Hieronimowi. - Nie opuszczę Burgos, zanim nie zobaczę katedry i grobowca Cyda. Ojciec Hieronim długo studiował mapę Hiszpanii. - Gdyby nie ta nieszczęsna wojna - mówił - mogłabyś przemierzyć część dawnego szlaku prowadzącego niegdyś pielgrzymów do Komposteli. - Ach, mój Boże! Czy to możliwe? - Cała średniowieczna Europa znała tę drogę - ojciec Hieronim wskazał mapę. - Tu, w Burgos, zlewały się w jedną rzekę nurty płynące z północy i ze wschodu. Wszystkie drogi prowadziły ku temu sanktuarium na najbardziej wysuniętym na zachód cyplu Hiszpanii. Pielgrzymi szli z Francji przełęczą Pirenejów, tą samą, gdzie zginął Roland. Odpoczywali tu, w Burgos. Zygzakowi tej marszruty odpowiada na niebie szlak Mlecznej Drogi, jak wówczas mówiono. A drogę tę nazywano "drogą francuską". Arabowie nawet nie atakowali pielgrzymów, gdyż rozumieli, że podobnie jak każdy prawowity muzułmanin choć raz w życiu powinien pielgrzymować do Mekki, by pomodlić się przy świętym Kamieniu - Kaabie, tak i chrześcijanie pielgrzymują do Santiago, do grobu apostoła Jakuba. Dziwna to bardzo historia, świętego Jakuba ścięto bowiem w Palestynie, a jego ciało przewieziono aż do hiszpańskiej Galicji. Grób apostoła odkryto w początku IX wieku, za panowania Alfonsa II, a pobożny król wzniósł obok kościół i klasztor. - Widzi ojciec, jak ja nie mam szczęścia - zawołała z żalem. - W takiej podróży mogłabym zobaczyć i zwiedzić wiele miejsc, gdzie żyje jeszcze przeszłość. A tu wojna stoi wszystkiemu na przeszkodzie. - To nic, dziecko. Jestem pewien, że zdołasz przekonać wuja i zwiedzisz przynajmniej Burgos. - Niech ojciec jeszcze opowie o tej drodze do Komposteli - poprosiła. - Szlak ten wydeptały tysiące stóp, idących z Francji, a przez Francję z północnych krajów Europy, a także z Italii i ze wschodu. Chłostani wichrem brnęli przez górskie przełęcze w potokach deszczu i w śnieżnej zamieci. Prażeni słońcem południa omdlewali w pyle szarej drogi. Ciągnęły tak tysięczne rzesze pątników. Byli wśród nich królowie i żebracy, uczeni mnisi i ubodzy braciszkowie, książęta i ciemne pospólstwo, błędni rycerze i włóczęgi, wielcy panowie i nędzarze, purpuraci i żonglerzy, a wszyscy okryci jednakową pątniczą opończą z symboliczną muszlą i kijem pielgrzymim w ręku. Wszyscy dążyli w jedną stronę. Jedni odprawiali pokutę za ciężkie nieraz grzechy, a nawet zbrodnie, inni ofiarowywali swój trud za zbawienie dusz w czyśćcu cierpiących. Każdy z nich miał jakąś pobożną intencję. - Czy ojciec odbył taką pielgrzymkę? - Nie. Straciłem przecież nogę. - Przepraszam, ojcze Hieronimie. - Nie masz za co, dziecko. Byłem jednak w Santiago de Compostela, choć pielgrzymowałem wygodnie, bo dyliżansem. - Niech mi ojciec powie, jak to było. - Jak widzisz, trudno podobną podróż nazwać pielgrzymowaniem. Niemniej i ja miałem swoją pobożną intencję. Do dziś dnia szlak jakobiński znaczą przydrożne kaplice, kamienne krzyże, szpitale dla ratowania chorych i słabych, przytułki dla tych, co ustali w drodze. - Ileż miałabym do zobaczenia w tej naszej Hiszpanii! - wykrzyknęła. - A oto porzucam ją na zawsze, nic nie zobaczywszy. I już nigdy... - Może tu wrócisz - uśmiechnął się ojciec Hieronim - by pokazać hiszpańskie wspaniałości komuś, kto będzie ci najdroższy na świecie. - Ojciec przypuszcza, że to może się zdarzyć? - szepnęła z niedowierzaniem. - Wszystko może się zdarzyć. - W głosie ojca Hieronima brzmiała pewność. - Nie zapominaj o nadziei. - Nadzieja... Jakaż jest dla mnie nadzieja? - Starożytni Rzymianie mawiali: dum spiro, spero - co znaczy "póki oddycham, póty mam nadzieję". Podobnie może powiedzieć każdy z nas. - Ale nie ja - nachmurzyła się. - Nie powinnam nawet dopuszczać takich myśli. - Dlaczego? - Bo potem, gdy nadzieja zawiedzie, będzie mi jeszcze ciężej. - Nadzieja jest po to, by nas trzymać przy życiu - powiedział poważnie ojciec Hieronim. - Smutki zostawisz za sobą, tu, w Hiszpanii. Podróż dostarczy ci tylu wrażeń, że zapomnisz o smutkach. A tam, w Polsce... - Właśnie. Jak będzie tam, w Polsce? - To, co nas spotyka, zarówno dobre jak i złe, często od nas samych zależy, od naszego stosunku do ludzi, do rzeczy, do różnych spraw. Nie wątpię, że ci, do których jedziesz, przyjmą cię sercem. Odpowiedz im tym samym, a zobaczysz, jaka będziesz szczęśliwa. Szczęśliwa... Ależ tak, za życia mamusi była przecież szczęśliwa. A potem mając Ramona. W przedwieczornej ciszy dźwięk dzwonów niesie się daleko, aż na zamkowe wzgórze. Trinidad podnosi się powoli. Siedziała jak zwykle u stóp okrągłej baszty. Wygładza spódnicę, owija głowę szalem. Trzeba wracać. Nie może spóźnić się na kolację. Do~na Eulalia bardzo przestrzega punktualności posiłków. Nazajutrz jedzie z Aną do Covarrubias. Musi przymierzyć dwie ostatnie suknie, którym panna Fortunata poświęciła szczególnie wiele uwagi. W saloniku krawcowej Concepci~on Gomez zafascynowana wpatruje się w dwa wiklinowe manekiny. Z wypiekami na porcelanowych policzkach dotyka jedwabiu spływającego z tych nieożywionych postaci. Są to najstrojniejsze suknie, wyszły spod igły panny (brak tekstu szersze kręgi. Po Bilbao terenem walk stały się okolice Vitorii, miasta nad rzeką Zadorrą, dopływem Ebro, gdzie niegdyś Hiszpanie i Anglicy pobili Francuzów. A potem działania wojenne posunęły się bardziej na południe, wkraczając na tereny dawnego królestwa Nawarry aż do regionu La Rioja w prowincji Logro~no. Ponieważ siły były mniej więcej równe, zwycięstwo przechylało się to na jedną, to na drugą stronę, a potem nagle szczęście zaczęło opuszczać karlistów. Don Luis śledził poczynania generała Espartero, komentując każde taktyczne posunięcie dowódcy krystynów. Coraz częstsze klęski karlistów wprawiały go w doskonały humor. Nigdy jeszcze Trinidad nie widziała dziadka w podobnym nastroju. - Gdyby żył Zumalac~arregui - mówił z ożywieniem - może nie poszłoby nam tak łatwo w bitwie o most Luchana. - Przecież generał Espartero... - zaczynała Trinidad. - O, tak - kiwał głową don Luis - Espartero to zuch, każdemu dałby radę. - Generał Espartero to bohater - przytakiwała Trinidad. - Zobaczy dziadek, wojna wkrótce się skończy. Ale wojna jakoś nie chciała się skończyć, przeciwnie, przybierała na zajadłości, stronnicy don Carlosa bowiem usiłowali za wszelką cenę wydrzeć berło z dziecinnych rączek Izabeli. Po obu stronach walczono z dzikim jakimś zapamiętaniem, jak gdyby od wyniku tej wojny zależały losy świata. Można by sądzić, że ludzie powrócili do pierwotnego barbarzyństwa. Nigdy nie wygasłe w hiszpańskiej duszy okrucieństwo wybuchało czynami zasługującymi zaiste na miano bestialstwa. A przecież obie strony mówiły tym samym językiem i wszystko, cała historyczna i kulturalna spuścizna tej ziemi była im wspólna. Ojciec Hieronim trząsł głową, słuchając nowin dochodzących z kraju Basków i z Nawarry. Tam najłatwiej było o wiadomości. Gdy jednak pewnego dnia don Luis pośliznął się we własnej sypialni, upadł i złamał nogę, wojna dla Trinidad i związane z nią wydarzenia odeszły gdzieś daleko, ustępując miejsca nowym niepokojom i niepewności. Mina doktora Barrery przerazić mogła najodważniejsze serce. Złamaną nogę ujęto w łupki i mocno obandażowano. Bóle jednak, mimo zapewnień lekarza, nie ustały wraz z unieruchomieniem chorej kończyny. Stan don Luisa pogarszał się wyraźnie, Trinidad drżała już nie o zdrowie, lecz o życie dziadka. - Co będzie, doktorze? - pytała lękliwie, lecz doktor Barrera unikał jej wzroku. - Obawiam się najgorszego - wycedził wreszcie. - Mój Boże, czego? - Skrzep - burknął. - Jest już w złamanej nodze. Jeśli dojdzie do serca... - Skrzep? Dlaczego? - Rozpaczliwym gestem zaciskała ręce. - Niechże pan coś robi, ratuje! - Nie ma na to ratunku - doktor Barrera wzruszył ramionami. - Często się zdarza przy złamaniach nogi. Szczególnie w wieku don Luisa. Krew nie krąży już jak dawniej, panno Trini, i musi być pani przygotowana... Uważam, że należy wezwać don Ignacia. - Mój Boże! - potrafiła tylko wyszeptać porażona strachem. Dziadek jednak pomyślał o tym samym. - Podyktuję ci list do Ignacia - powiedział jeszcze tego wieczoru. - Chciałbym wydać mu pewne dyspozycje. A więc i don Luis spodziewał się najgorszego. Trinidad utraciła nadzieję. Działo się z nią to samo, co podczas ostatniej choroby matki. Nie oczekiwała ratunku. Dziadek był skazany, wiedziała, należało pochylić głowę przed boskim wyrokiem. Don Ignacio przyjechał natychmiast. Z żoną. Do~na Eulalia od razu, od chwili gdy weszła do sieni, wzięła w ręce rządy domu. Don Ignacio nie odstępował ojca. Trinidad usunięto z sypialni chorego. - Idź, odpocznij. - Mimo pozorów życzliwej troski, w głosie donii Eulalii dźwięczał rozkaz, który trzeba było natychmiast wykonać. Do~na Eulalia nie wiedziała, co to sprzeciw. Trinidad nie była więc obecna przy śmierci dziadka. O tym, że don Luis umarł, dowiedziała się przy śniadaniu. Po pogrzebie don Ignacio pojechał urządzić syna w ich dawnym domostwie. Do~na Eulalia pilnowała, by nic, najmniejsza rzecz należaąca do rodziców męża, nie opuściła miejsca pierwotnego przeznaczenia. Nic też nie uszło jej uwagi. - Kto tu mieszkał? - zapytała zaraz pierwszego dnia po pogrzebie, wszedłszy do pokoju Mercedes. - Moja mamusia. - Trinidad na życzenie ciotki towarzyszyła jej w obchodzie domu. - A gdzie reszta mebli? - U mnie. Dziadek... - Trzeba wszystko wstawić na miejsce. - Ale dziadek... - Dziadek nie żyje - przypomniała sucho do~na Eulalia. - To dziadek powiedział, żebym zabrała te meble mamusi, które chciałabym mieć u siebie. - Ostatnie tygodnie don Luis nie wstawał z łóżka. - Do~na Eulalia popatrzyła znacząco na wzburzoną twarz Trinidad. - Mogłaś więc robić, co ci się podobało. Teraz jednak dom należy do mnie i masz się stosować do moich zarządzeń. - Ale dziadek mówił, że rzeczy mamusi są teraz moją własnością. To była moja mamusia! - krzyknęła dziewczyna, którą słowa ciotki, a szczególnie ton, jakim zostały wypowiedziane, wyprowadziły z równowagi. Do~na Eulalia była tak zdumiona, że przystanęła na schodach, oddychając szybko. - Czy ty nic nie rozumiesz? - powiedziała po chwili tak cicho, że Trinidad ledwie ją usłyszała. - Przecież trzymamy cię z łaski. Z łaski - powtórzyła dobitnie. - A ty... Trinidad nie wiedziała, co ciotka jeszcze chciała powiedzieć, zbiegła bowiem na dół, zawołała Anę i służącego i kazała czym prędzej wynieść meble matki ze swego pokoju. Suknie, bieliznę i drobiazgi Mercedes wyrzuciła z szafy i z komody na łóżko. Tego nie zamierzała oddawać. To była tylko jej własność. Do~na Eulalia - być może pod wpływem perswazji męża - zwrotu tych rzeczy nie żądała. Po tym pierwszym starciu dano jej przez jakiś czas spokój. Trinidad unikała wuja i ciotki, spotykając się z nimi z konieczności podczas posiłków. Wiele godzin przebywała teraz poza domem, na zamkowym wzgórzu i w klasztornej bibliotece. Ojciec Hieronim był jedyną jej ostoją i oparciem. Pewnego dnia jednak i ta odrobina swobody została zagrożona. - Dokąd tak co dzień chodzisz? - zapytała raz do~na Eulalia siostrzenicę męża, gdy siadano do obiadu. - Nigdy nie ma cię w domu, jak jesteś potrzebna - dodała z wymówką. - Chodę na lekcje do ojca Hieronima, do klasztoru Świętego Dominika z Silos - wyrecytowała Trinidad nie podnosząc oczu znad talerza. - Nie pytasz nawet, czy ci pozwolimy na te tajemnicze eskapady - rzuciła do~na Eulalia gniewnie. - Nie ma w tym nic tajemniczego, ciociu - Trinidad zdobyła się na spokój. - Ojciec Hieronim za wiedzą dziadka uzupełniał moje wykształcenie. - Twoje wykształcenie! - prychnęła pogardliwie do~na Eulalia. - Ostatecznie może ci się kiedyś przydać. Jeżeli zostaniesz guwernantką. - Przepraszam cię, Eulalio - wtrącił się nad podziw stanowczo don Ignacio. - Trinidad nie będzie potrzebowała pracować u obcych. Ojciec życzył sobie, żebyśmy się nią opiekowali. - Niech się więc uczy - burknęła do~na Eulalia. - Do niczego innego nie jest przecież zdatna. Pozycję Trinidad w domu don Ignacia określiły dopiero pieniądze nadesłane wkrótce z Paryża. Odtąd dano już jej spokój. Wraz ze śmiercią don Luisa otoczyła ją w domu zupełna pustka i gdyby nie Ana, nie miałaby do kogo ust otworzyć. Dom przestał być domem, stał się miejscem obcym, a czasem wręcz wrogim. Wówczas to wróciła przeszłość, odżył żal po straconym szczęściu. Myśl o narzeczonym, który nią wzgardził po zaklęciach "wiecznej miłości" zjawiła się wraz z przebudzeniem i dopiero sen uwalniał ją od przykrej teraz obecności. Wiodła z Ramonem Graviną długie rozmowy, przedstawiała mu swoją smutną sytuację, każdy dzień kończąc niezmiennie tym samym pytaniem: jak to możliwe, by po takiej miłości przyszła obojętność tak zupełna? - Znowu myślisz o Ramonie Gravina - skarcił ją pewnego dnia ojciec Hieronim. - Skąd ojciec wie? - zdziwiła się. - Widzę po twoich oczach, po wyrazie twarzy. Nie trzeba, dziecko, rozgrzebywać popiołów. Pod spodem nie ma ani iskierki, nic, tylko wypalona ziemia. - Wiem, ojcze Hieronimie, ale to ciągle boli. - Każdy tu na ziemi niesie swój ból, ciała, duszy czy serca, który Bóg dopiero ukoi. Czasem jeszcze za życia, zsyłając wielkie szczęście, a czasem dopiero w godzinie śmierci, gdy nasza droga dobiega końca. Wówczas już nic nam nie potrzeba. To, co będzie, przejdzie nasze najśmielsze oczekiwania. - Ciężko tak żyć, ojcze Hieronimie - poskarżyła się. - Ty dostąpisz szczęścia jeszcze tu, może już niedługo - uśmiechnął się ojciec Hieronim. - Zapomniałem, że mnie słuchasz. Mówiłem o sobie. Ojcu Hieronimowi zawsze udawało się ją pocieszyć, podnieść na duchu. Opuszczała klasztorną bibliotekę z nową jakąś nadzieją. Niestety, dom witał ją chłodem i znowu popadała w rozpacz. Przewertowała cały księgozbiór Arlanzonów - Calder~on już jej nie wystarczał. I tak raz, z najwyższej półki wyciągnęła nadpalony egzemplarz "Pieśni o moim Cydzie". Ten rycerski poemat powstały w czterdzieści lat po śmierci bohatera, a więc gdzieś w pierwszej połowie XII wieku, zachwycił ją doskonałością formy, rytmem wiersza dostosowanym do opisywanych wydarzeń. Raz w tych asonansowych strofach huczał gwar bitewny, słychać było brzęk krzyżującej się stali, tętent rozpędzonych koni, innym razem ogarniała czytelnika, a niegdyś słuchacza, cisza bezmiernej puszczy. Jakże pięknie musieli recytować te poematy wędrowni rybałci, owi pieśniarze_poeci idący od miasta do miasta, z zamku na zamek, by bawić, uczyć, wzruszać czy oświecać zarówno nieokrzesane pospólstwo, jak i nieco bardziej obytych z poezją mieszkańców obronnej fortecy. W czasach, gdy podróżowanie było trudne i niebezpieczne, a przebycie górskich łańcuchów dzielących chrześcijańskie królestwa Półwyspu Pirenejskiego wręcz ryzykowne, owi wędrowni trubadurzy - nie zdając sobie może nawet z tego sprawy - budzili u mieszkańców tak odgrodzonych od siebie krain poczucie narodowej jedności. To dzięki nim, dzięki owym śpiewakom opowiadającym przy dźwięku lutni lub wioli o bohaterskich walkach z Maurami, takie postacie jak Cyd, Fern~an Gonz~ales, siedmiu infantów z Lary stały się wspólną własnością zarówno mieszkańców Aragonii czy Nawarry, jak Kastylii i Leonu. To oni byli jednym z ogniw w tym długim łańcuchu opasującym owe hiszpańskie przecież królestwa, które parę wieków później miały zlać się w jeden na ród, wszystkie bowiem ideały i świętości były im wspólne. Jakże wiele podobnie pasjonujących tematów poruszano w bibliotecznej sali klasztoru Świętego Dominika z Silos! Ojciec Hieronim, choć sam nie był Hiszpanem, znał jednak na tyle przeszłość tej ziemi i świetność jej kultury, by w te sprawy, jakże zdawałoby się odległe, a przecież wiecznie żywe, siłą własnej fascynacji wciągnąć Trinidad, której nic nie trzymało w otaczającej ją rzeczywistości. Dzięki temu dziewczyna mogła żyć. Ożyczliwości. - Nam to niepotrzebne, a Manuel ma własną piękną bibliotekę. Jego interesują nowe książki - dodała. - A tu same starocie. Trinidad miała więc wolną rękę w wyborze. Pragnęłaby zabrać wszystko, ale brak miejsca stał temu na przeszkodzie. Jeden tylko kuferek przeznaczyła na książki, a w dwóch dużych, nowiutkich kufrach zamknęła już cały swój pozostały dobytek. Pomyślała też o tych, z którymi rozstawała się, może na zawsze. Każdemu zostawiła jakąś pamiątkę. Miguelowi kupiła parę książek w Covarrubias, Anę zaopatrzyła w bieliznę i ubranie, a największą przyjemność sprawiła służącej ciepłą chustką na zimę. - Za każdym razem, gdy się nią okryję - Ana pogładziła miękką wełnę - pomyślę o panience. I nie tylko wtedy - dodała prędko. - O kimże mam myśleć? Moi w grobie, panienka Mercedes w grobie. Tylko panienka mi została do kochania, a i panienka odjeżdża... - To nic, Ano. - Trinidad z trudem stłumiła płacz. - Może się jeszcze zobaczymy? Któż to wie? - Starała się, by jej głos brzmiał naturalnie. - W każdym razie dziękuję ci za swoje przywiązanie. Z wujem i ciocią miała trochę kłopotu. Zupełnie nie wiedziała, co im kupić. Uprosiła ich więc, by zechcieli przyjąć pieniądze i sami sobie wybrali w to, co by chcieli otrzymać. Straszne były te wszystkie pożegnalne rozmowy, podarki, ale najcięższą okazała się ostatnia wizyta w klasztornej bibliotece. Zanim zasiedli w swoich krzesłach, ojciec Hieronim powiódł ją na sam szczyt bibliotecznego budynku i kazał spojrzeć przez szparę strzelnicy na drugą stronę klasztornego dziedzińca. Było to m (brak tekstu) rekonkwista trwała prawie osiem wieków - przypomniał( - Może za kilkaset lat i Polska (będzie wolna. - Za kilkaset lat! - wroga, powstrzymały napór islamu i nawet zajęły Sierra Morena, klucz do Andaluzji. To wielka data w historii Hiszpanii. - Podobnie jak bitwa pod Grunwaldem. Prawad? - O, tak - uśmiechnął się. - Widzę, że nauka w las nie idzie. - Idzie do głowy. - Trinidad dotknęła czoła. - Wspomniałem o bitwie pod Navas de Tolosa, żeby podkreślić, że Hiszpanie jednoczą się w obliczu wspólnego nieprzyjaciela. Dziś, niestety, sytuacja jest zupełnie inna. Żaden wróg nie zagraża z zewnątrz, toczy ich za to od środka robak nienawiści i fanatyzmu. Zmiażdżyć go potrafi jedynie potężna ręka, a takiej chwilowo nie widzę. Ludzie długo jeszcze mogą pozostawać we władzy szaleństwa. Bo to czyste szaleństwo, to wszystko, co się teraz dzieje - potrząsnął głową, a grymas goryczy wykrzywił mu usta. - Pójdę już - Trinidad ułożyła książki, które przeglądali. - Ciocia coraz bardziej niemiła - dodała wzdychając. - Już zaraz wiosna, a pieniądze z Francji nie przychodzą. Może dlatego... Nie wiem, co zrobię, jeśli ten bankier... - Nie martw się - przerwał ojciec Hieronim. - Pieniądze z pewnością przyjdą. Pamiętaj, że poczta ma teraz trudności, na północy biją się, listy przychodzą z opóźnieniem. Gdy weszła do sieni, Ana wyskoczyła zza schodów. Widać na nią czekała. - Don Ignacio kazał panience przyjść do gabinetu - zaszeptała splatając nerwowo palce. - Już dawno tam siedzi... zły jakiś... - Jesteś nareszcie. - Ton głosu don Ignacia daleki był od uprzejmości. - Przyszła poczta z Francji - wskazał gruby pakiet leżący na biurku. - Możesz przeczytać. Drżącymi rękami otwierała list bankiera, don Ignacio nie spuszczał jej z oka. Czytała ledwie rozumiejąc, tak ją paraliżował ten wzrok, uporczywie czepiający się jej twarzy, pragnący nieledwie wedrzeć się pod czaszkę, by czym prędzej poznać treść intrygującego pisma, zanim jeszcze jego adresatka otworzy usta. - - No i cóż tam takiego? - Don Ignacio nie potrafił pohamować ciekawości. - Umarł... - szepnęła, a gdy rozkładała ostatnie arkusiki, plik banknotów upadł na lśniący blat biurka. - Umarł? Kto umarł? - Do~na Eulalia stanęła we drzwiach. - Pewnie klient tego bankiera, ten co przysyłał pieniądze - zauważył cierpko don Ignacio. - Ciekaw jestem... - Oczy jego padły na rozsypane na biurku banknoty. - O... tyle pieniędzy... - wyciągnął rękę - o wiele więcej niż zwykle. - Ja... - Trinidad spojrzała na ciotkę. - Muszę raz jeszcze przeczytać... to bardzo długi list... Ciocia wybaczy... - i prawie biegnąc wypadła z gabinetu. List rzeczywiście był długi, właściwie były to dwa listy. Jeden od bankiera Laffitte'a, a drugi od kogoś, kto podpisał się "twój brat Walery Kontkowski". Brat... Siadła na łóżku i na nowo odczytała oba pisma. "Z przykrością zawiadamiam panią o śmierci mojego klienta" - pisał bankier. - "Tę żałobną wiadomość przesłał mi jego syn wraz z listem dla pani, który załączam, i z dyspozycją co do sumy, jaką mam pani przekazać. Niniejszym wywiązuję się z podjętego niegdyś zobowiązania" - dalej następowały formułki grzecznościowe, którymi pan Laffitte szafował hojnie wobec co znaczniejszych klientów. Wymieniona na kwicie suma wielokrotnie przewyższała przekazywane dotąd kwoty. Cóż to jednak miało za znaczenie wobec słowa "brat"? "Twój brat". Czyż to możliwe, żeby i ona, jak inni ludzie, miała kogoś tak bardzo bliskiego? Znowu spojrzała na trzymany w ręku papier. "Droga Siostro". Nie znał jej, a jednak nazwał ją tak czułym imieniem. "Siostra". Cóż jest bardziej serdecznego, pieszczotliwego, bardziej intymnego, jak to imię? "Droga Siostro, jestem szczęśliwy mogąc Cię tak nazywać. Ojciec nasz na łożu śmierci wyjawił mi swoją tajemnicę. Dzięki temu dowiedziałem się o Twoim istnieniu. Jego ostatnią wolą było, abyś przyjechała do domu. Bo masz teraz dom i rodzinę". Dom i rodzinę. Czegóż tam nie było w tym liście! Słów, których od nikogo nie mogła oczekiwać. Rzeczy, które wydawały się niemożliwe, a oto stawały się rzeczywistością. Spraw, które zazwyczaj dotyczyły innych, a teraz nagle od nich miał zależeć jej los! Nie zeszła na kolację. Do~na Eulalia sama pofatygowała się do jej pokoju. - Chcielibyśmy wiedzieć - zaczęła jak zwykle stanowczo. - Czy te pieniądze, które dostałaś, przysłano ci po raz ostatni? Jeżeli bankier donosi o śmierci swojego klienta, to pewnie zawiadamia cię, że więcej na nic nie możesz liczyć. Czy tak? - Nie, ciociu. - A więc dostałaś jakiś zapis? - Nie, ciociu. Dostałam zaproszenie. - Zaproszenie? Do Paryża? - Nie, ciociu, do domu. - Do domu? Do jakiego domu? - Do~na Eulalia chrząknęła i poprawiła się w fotelu. - Nie wiem. W tej chwili drzwi otworzyły się z trzaskiem. Na progu stał don Ignacio. Twarz mu płonęła, w ręku trzymał francuskie banknoty. - Czy wiesz - zdawało się, że nie dostrzega siostrzenicy - ile jej przysłano? - Nie czekał na odpowiedź. - Dziesięć tysięcy franków. Słyszysz? Dziesięć tysięcy! Do~na Eulalia nie spojrzała nawet na męża. - Może raczysz nam wyjaśnić - zwróciła się sucho do Trinidad - co pisze ten bankier i skąd tyle pieniędzy, jeśli to nie zapis? - Zapis? - podchwycił don Ignacio. - Taka suma! - Bankier pisze, że syn jego... klienta doniósł mu o śmierci ojca. Przysłał też list do mnie. - List do ciebie? Od kogo? - Od syna jego klienta - wyjaśniła Trinidad cierpliwie. - Słyszysz - rzuciła mężowi do~na Eulalia. - Klient tego bankiera miał syna. - I co? - Oczy don Ignacia przesuwały się z twarzy żony na twarz siostrzenicy. - To jest mój brat - powiedziała spokojnie Trinidad. - Napisał do mnie. Pan Laffitte załączył jego list i przysłał razem z pieniędzmi. Ostatnią wolą ojca jest, abym przyjechała do domu. Do domu - powtórzyła dobitnie. - Brat prosi mnie o to. Przysłał pieniądze... Będzie na mnie czekał w Paryżu... Do~na Eulalia ochłonęła pierwsza. - Naturalnie pojedziesz - stwierdziła tonem, który nie dopuszczał sprzeciwu. - Nie wiem... - Nie wiesz? A jeżeli nie otrzymasz więcej pieniędzy? Co wówczas zrobisz? - Nie wiem... - Ta dziewczyna zwariowała - oznajmił don Ignacio z przekonaniem. - Czy wuj rozumie, co to znaczy opuścić na zawsze swoją ojczyznę? Dom, w którym się urodziłam, gdzie byłam szczęśliwa z moją mamusią? Takiej decyzji nie można podjąć ot tak, bez namysłu. - Ktoś, kto jak ty nie ma innego wyjścia... - zaczęła do~na Eulalia. - Tak bardzo pragnie ciocia pozbyć się mnie z domu? - Głos Trinidad drżał. - Nikt cię przecież nie wyrzuca - usiłował złagodzić słowa żony don Ignacio. - To dla twojego dobra. Całą noc czekała ranka, pory, gdy będzie mogła wybrać się do klasztoru. Tylko ojciec Hieronim był w stanie udzielić jej właściwej rady. Tylko on zrozumie. Ojciec Hieronim zrozumiał. Od razu. Od pierwszego zdania. - Przeczytaj raz jeszcze list brata - powiedział, gdy już został o wszystkim poinformowany. - "Droga Siostro" - zamilkła, a potem rozpłakała się. Ojciec Hieronim uszanował jej wzruszenie. W ciszy bibliotecznej sali tykanie starego zegara, ustawionego na szczycie jednej z szaf, naprzeciw brązowych popiersi Herodota i Tucydydesa, wydawało się tak donośne, jak bicie dzwonu. - Przepraszam, ojcze Hieronimie - uspokajała się powoli. - To takie niespodziewane... ten... brat... - Brat... Siostra - zadumał się ojciec Hieronim. - To chyba najpiękniejsze nazwanie, jakie jeden człowiek może nadać drugiemu. Wszyscy my bracia i siostry, wyszliśmy przecież z tej samej ręki Stworzyciela. Ale jest jeszcze większa bliskość, gdy ludzie urodzili się w tym samym gnieździe, z tych samych rodziców. Ja nie miałem tego szczęścia. Byłem jedynakiem. Matkę utraciłem w dzieciństwie, ledwie ją pamiętam, ojca, będąc już wyrostkiem. I zostałem sam. Jak ty. I dopiero tu odnalazłem dom rodzinny. W tym klasztorze. I już teraz nie jestem sam. Dlatego pokochałem Hiszpanię. Może i ty pokochasz tamtą ziemię. Tu nikt cię nie kocha, nikt nie potrzebuje, a tam jest brat... - Brat - powtórzyła, a potem powiedziała powoli - powinien mnie nienawidzić. - Dlaczego? Może też jest samotny? - Jest ode mnie dużo starszy. Pewnie już żonaty i ma dzieci. - Może. Niemniej nazwał cię siostrą i tak ładnie napisał, w wyjątkowo pięknej francuszczyźnie. - Więc ojciec uważa... - Czy ci zależy na moim zdaniu? - Ojciec Hieronim odchylił się na oparcie krzesła. - O tak. Postąpię, jak mi ojciec doradzi. Sama nic nie wiem... Boję się... - Czego? - Obcej ziemi. Obcych ludzi. - Czyż oni są obcy? - Naturalnie! - A przecież, jeśli my wszyscy jesteśmy braćmi... Nie ma wówczas obcych. - Ale oni byli wrogami. - Nigdy nie byli wrogami - uniósł się ojciec Hieronim. - Taka wówczas powstała koniunktura polityczna w układzie sił europejskich. Nic więcej. Ale to dawno minęło. Polska jest w niewoli. Wyobrażasz sobie, co to znaczy? Niewola... Śmierć i zniszczenie. I żadnej nadziei. - W takim razie tam jest życie straszne. - Straszne. Ale tam czeka na ciebie dom. - Dom - powtórzyła, a potem dodała prędko: - Mój dom jest tutaj. - Czy jesteś tego pewna? - Nie, ojcze Hieronimie. Nie jestem pewna. Ale to był mój dom. Póki żyła mamusia i dziadkowie... Teraz... - Teraz - podchwycił ojciec Hieronim. - Teraz wuj i ciotka każdej chwili mogą mnie stąd usunąć. Chcą się mnie pozbyć i wcale tego nie ukrywają. Mimo testamentu dziadka. - I ty się jeszcze wahasz! - Ależ, ojcze Hieronimie... - Wiem, dziecko. Jest to tak ważna decyzja, że właściwie nikt nie powinien dawać ci żadnych rad ani w jakikolwiek sposób wpływać na twoje postanowienie. Musisz postąpić według własnego uznania. Sama wybierzesz drogę, którą pójdziesz, wybierzesz to, co w twoim mniemaniu będzie dla ciebie najbardziej korzystne. To niezwykle trudny wybór. Któż bowiem potrafi przewidzieć przyszłość, dostrzec postępki tych, od których zależysz? Jedynie Bóg zagląda w głąb ludzkiego serca. Módl się i proś o radę rodziców, nie mnie. - A jak ojciec postąpiłby na moim miejscu? - Ja, gdybym był tobą, rzuciłbym wszystko i pospieszył na wezwanie brata. Do nowego domu. Nie myśl, że tak mówię, ponieważ jestem Polakiem. Nie. Po prostu nie widzę tu dla ciebie żadnej przyszłości. A zbyt byłoby dla mnie bolesne, gdybyś się miała zmarnować. Bo co tu ciebie czeka? A cóż ja mógłbym dla ciebie uczynić? Jestem bezsilny. Nie zapewniłbym ci niezależności, gdyż nic nie posiadam. - Ojcze Hieronimie - prawie krzyknęła - jakże ja potrafię żyć bez ojca? Bez naszych rozmów... - Jestem stary i każdy dzień może być dla mnie ostatnim. Co wówczas poczniesz? - Ale ja ich się boję. On tak skrzywdził mamusię! - Wiem. Postąpił niegodnie. Ale pamiętaj, że ją kochał. A taka miłość, jak jego, jest rzadkością na tym świecie. - Ojciec Hieronim wstał. - Poczekaj tu na mnie. Zaraz wracam. Czekała. Niespokojna i niezdecydowana. Pełna sprzecznych uczuć, obaw, smutku. Ojciec Hieronim wrócił po dłuższej chwili. W ręku niósł niewielkie zawiniątko. - Myślę, że nadeszła odpowiednia pora, byś się dowiedziała - powiedział siadając. W jej oczach było pytanie, ale usta milczały. - Gdy byłem chory - ojciec Hieronim położył przed sobą na stole przyniesiony pakiecik - każdej chwili spodziewałem się śmierci. Póki jeszcze miałem trochę sił, napisałem do ciebie list i dołączyłem do tego - postukał palcem w zawiniątko. - Zabierz to i zapoznaj się z treścią pism, które tu znajdziesz. Jutro porozmawiamy. A teraz idź, dziecko. Patrzył za nią, gdy posłusznie wzięła pakiecik i szła do drzwi. Odwróciła się, by mu podziękować spojrzeniem. Siedział nieporuszony - biała postać na ciemnym tle bibliotecznych szaf. W tej chwili zegar wydzwonił kwadrans. Cicho zamknęła za sobą drzwi. Nie poszła do domu. Najwłaściwszym miejscem do zapoznania się z listem ojca Hieronima i z zawartością tej jakże intrygującej paczuszki było zamkowe wzgórze. Słońce stało jeszcze wysoko. Okrągła wieża płonęła niczym pochodnia. W pustych arkadach okien czaił się mrok, dziwnie kontrastujący z oblanymi blaskiem murami. Ze środkowego dziedzińca weszła do monumentalnej sieni. Nic się tu nie zmieniło od czasu, gdy odwiedzała to miejsce w towarzystwie Ramona. Wydało jej się, że było to bardzo dawno temu, że lata całe minęły od owych chwil, gdy wracała tu z listem od narzeczonego i głośno odczytywała jego słowa. - "Całuję każdy paluszek twoich ślicznych rączek" - powiedziała nagle, cytując zakończenie jednego z listów i spojrzała na rękę, której nie ozdobił dotąd najskromniejszy nawet pierścionek. Głos jej, odbity od wysokiego sklepienia, powrócił echem, cichnącym w kątach olbrzymiej sali. Siadła na stopniu przed paleniskiem komina i rozwinęła tajemniczą paczuszkę. Na wierzchu leżał list ojca Hieronima. "Drogie dziecko - pisał zakonnik. - Rację mają Francuzi mówiąc: "Kto wszystko rozumie, ten wszystko wybacza". Tak i ja. Ponieważ znam powód Twojego gniewu, nie chowam do Ciebie urazy. Smutno mi tylko, że wbrew mojej woli sprawiłem Ci zawód. Proszę Cię, wybaczd w świat daleki i nieznany. Straszny i obcy. Ale czy naprawdę obcy? Halina Popławska Hiszpańska romanca Tom Całość w tomach Zakład Nagrań i Wydawnictw Związku Niewidomych Warszawa 1996 Tłoczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni Zakładu Nagrań i Wydawnictw Związku Niewidomych w Warszawie, ul. Konwiktorska 7 Przedruk z wydawnictwa "Alfa", Warszawa 1993 Pisała J. Szopa, korekty dokonały K. Markiewicz iE. Chmielewska Pod chmurnym niebem dawnej Rzeczpospolitej Potem zaś, mnie podobny, cierp@ i giń bez słowa.@ Alfred de Vigny "Śmierć wilka" Rzeczpospolita... Ziemie idące od serca Europy aż po jej wschodnie rubieże... Ostatni człon wielkiej rodziny narodów - romańskich, germańskich, słowiańskich - zamkniętej od zachodu oceanem, a od wschodu bezkresną równiną Wszechrosji... Ludy już od pradziejów spychane teutońskim żelazem na wschód i tam szukające ujścia dla rozpierającej je siły, tej samej siły, która przez lądy i morza gnała rycerstwo Europy do Ziemi Świętej, do walk z Maurami, do Grobu Chrystusa. W Królestwie Polskim naród litewski szukał oparcia przed krzyżacką nawałą, a Jagiełło na wielkoksiążęcą czapkę włożył polską koronę. Jego to potomek aktem unii lubelskiej związał Litwę jeszcze mocniej z Polską, w testamencie zaś zaklinał, by oba te człony po wsze czasy stanowiły nierozerwalną jedność. Rozerwał je dopiero zaborca. Nie ma w Europie państwa, które byłoby etnicznym monolitem. Chyba może Italia, choć po upadku Rzymu dewastowana przez barbarzyńców, rozbita na księstwa i republiki, pozostała jednak złączona językiem i pamięcią dawnej wspólnej wielkości. Inne kraje, zależnie od ich położenia, charakteru władcy, dyspozycji narodu, rozszerzały swoje granice czy to podbojem, czy mariażem, zabiegiem dyplomatycznym czy też wpólnotą interesów. W taki to sposób wchłaniały coraz to inne ludy, często zgoła odmienne etnicznie, a więc różniące się językiem i tradycją, typem fizycznym i mentalnością. Rzeczpospolita Obojga Narodów, jak ją niegdyś zwano, objęła oprócz Litwy słowiańskie ludy Rusi Białej i Czerwonej, Wołynia i Podola, mówiące dialektami z pogranicza Polski i Rosji, jakie zazwyczaj wytwarzają się między sąsiadującymi ze sobą narodami. - Prawie przez dwieście lat Konty należały do Kontkowskich - głos brata z trudem przebijał się przez tętent rozpędzonej czwórki i turkot kół karety pocztowej. - A dziś... Trinidad słuchała chciwie, chce wszystko wiedzieć o swoim nowym domu. Bo przecież ma teraz dom i rodzinę, czekają na nią, jak mówi siedzący obok niej mężczyzna, którego nazywa bratem. Tak, chce jak najprędzej znaleźć się w domu, jest już bardzo zmęczona. Nie tyle samą drogą - gdy się ma pieniądze, podróżowanie staje się przyjemnością - ile wrażeniami, a raczej nawałą wrażeń. Nie jest do tego przyzwyczajona, żyła przecież w ciszy i w ustroniu. Granice jej świata wytyczały ogrody Arlanzonów, zamkowe wzgórze i klasztor Świętego Dominika z Silos. No i czasem Covarrubias - wypad do miasteczka był zawsze wydarzeniem w jej życiu. A teraz co krok coś nowego uderza w oczy, w uszy wpada dźwięk obcej mowy. Płynęła morzem, przemierzała całą Francję, przejechała Niemcy i oto jest w Polsce, choć na mapie nie ma już tego królestwa. Rozdrapały je trzy potęgi, jak opowiada brat, które bezprawnie wcieliły w swoje granice krwawiące ze stu ran niepodległe niegdyś państwo. Nie widać tu ani obronnych zamków najeżonych wieżycami, ani pańskich pałaców, ani strzelistych katedr, ot, najwyżej ubogie miasteczka, gdzie jedynie wybujała dzwonnica pnie się ponad dachy przypadłych do ziemi chat i dworków. Na noc i na posiłek zatrzymywali się w oberżach i w zajazdach. Nie podróżowali zresztą dyliżansem, lecz najętą specjalnie dla nich karetą. Trąbka pocztyliona oznajmiała przybycie gości, oberżysta wyskakiwał na próg, by przywitać znaczących widać podróżnych. Na każdym przeprzęgu czekały już świeże konie, nie tracąc więc czasu pędzili dalej i dalej. O tak, pieniądze niezwykle ułatwiały życie. Wszyscy byli grzeczni i nisko kłaniali się przybyszom, którzy niczym błyskawica przelatywali przez wieś czy miasteczko, by w tumanach kurzu zniknąć za zakrętem gościńca. Piękna była jedynie przyroda. Dokoła wszystko kwitło i zieleniało. Polna grusza osypana kwieciem dorównywała urodą kamiennym pomnikom Hiszpanii. - To już ostatnia noc w zajeździe. - Brat pochyla się troskliwie nad wtuloną w kąt karety dziewczyną. - Wyobrażam sobie, jak jesteś zmęczona - dodaje miękko. - Ale już jutro wieczorem będziemy w domu. - W domu - powtarza w myśli Trinidad i zamyka oczy. Wyciągnięta w wątpliwej czystości pościeli w paradnej izbie zajazdu, przeżywa po raz nie wiadomo który wrażenia tej nie kończącej się drogi. Wuj odwiózł ją do Burgos i zgodził się pokazać miasto. Chodziło wyłącznie o katedrę i o grób Cyda, nie zabrało to zbyt wiele czasu. Dalej jednak musiała już podróżować sama, wuj widać nie mógł postąpić wedle własnej woli, choć widziała wyraźnie, że chciał odprowadzić ją do Santanderu. Oparł się jednak jej pokusie, domowy spokój ważniejszy był niż obowiązek wobec siostrzenicy. Katedra w Burgos, jedna z najpiękniejszych w Hiszpanii, jak mówił ojciec Hieronim, koronka wycyzelowana w kamieniu, ażur prześwitujący barwnym witrażem, gotycka strzelistość wieżyc, które najeżonymi rzeźbą ostrzami mierzą prosto w niebo. Te mury najbardziej były powołane, by chronić grób najsłynniejszego Kastylijczyka, tu bowiem spoczął po wojennych trudach Rodrigo D~iaz de Vivar, czyli Cid el Campeador, jak go nazywano, wraz z ukochaną małżonką, Ksymeną. Gdy dyliżans ruszył z placu Świętego Jana i straciła z oczu wuja i wieże katedry, poczuła się nagle opuszczona i nieszczęśliwa, zagubiona wśród obcych, przerażona otaczającym ją światem. A przecież była to wciąż Hiszpania. Stara Kastylia, jej ojczyzna. Kiedy w Burgos zauważyła, że przecinająca miasto rzeka Arlanz~on to przecież dopływ ich Arlanzy z Covarrubias, don Ignacio odpowiedział dumnie: "Te rzeki wzięły nazwę od mego nazwiska". Słówko "mego" odpowiednio zaakcentowane dało jej do zrozumienia, że raz na zawsze została wykluczona z rodziny Arlanzonów. To jej pomogło przezwyciężyć lęk przed nieznanym. Była sama, nie należała do nikogo, Arlanzonowie nie chcieli takiej krewniaczki, wyrzucili ją oto poza obręb tego rodu. Wyrzekli się jej ostatecznie. Może więc rzeczywiście tam, w tej dalekiej Polsce, odnajdzie wreszcie swoje miejsce, przynależność do rodziny, która ją uzna za członka. Tak przynajmniej twierdził ojciec Hieronim. Z Burgos do Santanderu daleka droga, dyliżans pokonuje ją w ciągu trzech dni. Oddziały wojska - krystynowie - zatrzymywali kilkakrotnie ciężki pojazd, ostrzegając przed grasującymi jeszcze na północy "bandami karlistów", jak się wyrażali. Oficerowie otwierali drzwiczki, zaglądali do wnętrza, pytali o nazwiska i dokumenty pasażerów. Trinidad dotykała wówczas nieznacznie woreczka z pieniędzmi, który za radą ciotki Eulalii nosiła ukryty pod stanikiem. Była to resztka jej fortuny, mająca wystarczyć na całą podróż do Paryża. Sympatyczne starsze małżeństwo siedzące w głębi dyliżansu zaopiekowało się samotną dziewczyną. Trinidad była im wdzięczna, tym bardziej, że dobrze znali okolice i wskazywali rzeczy godne widzenia. Im dalej od Burgos, tym kraj stawał się coraz bardziej górzysty. Konie musiały pokonywać coraz wyższe wzniesienia. Droga to pięła się w górę, to opadała w dół po drugiej stronie wyniosłości. - Niech pani spojrzy, seniorito - mówi don Esteban - to jest Vivar del Cid, rodowe gniazdo Rodriga D~iaza de Vivar, którego Arabowie nazwali Cydem. Tu nasz bohater spędził dzieciństwo. Trinidad przechylała się w stronę okna, by zatrzymać w oczach obraz mocnych jeszcze murów z czworokątną masywną wieżą, zwieńczoną blankami. Zamek stał na wzgórzu, u jego stóp rozkładało się niewielkie miasteczko, raczej osada z ciężkim romańskim kościołem wyłaniającym się wśród skąpych drzew, otoczone dwubarwnym kobiercem pól uprawnych. Mijali tak coraz to inne miejscowości, których nazwy wymieniał usłużny don Esteban. Były to wszystko kamienne ślady rekonkwisty, owe warowne zamczyska, castillos, co dały imię całej tej krainie, a dzieje jej wpisały w historię półwyspu. Przed zachwyconym wzrokiem Trinidad otwierały się coraz to nowe panoramy, górskie pejzaże, a gdy zjechano w dolinę rzeki Ebro, urzekła ją zieloność i bogactwo barw tej żyznej ziemi. Most zadudnił pod kopytami czwórki, z brzękiem i turkotem kół przeleciano na drugi brzeg. Wszystko dokoła było nowe, inne od tego, co ją dotąd otaczało. Im bliżej Santanderu, tym było piękniej. Bliskość morza nasycała soczystą zielenią wszystko, co rosło. Okolice tego kastylijskiego portu poraziły jej oczy niewidzianą dotąd malowniczością widoków. W tym najbardziej wysuniętym na północ skrawku Kastylii czekały na nią dwie zakonnice. Ojciec Hieronim dotrzymał słowa i, choć z daleka, czuwał nad sierotą. Noc spędziła w gościnnym klasztorze. Nazajutrz odprowadzona przez te same zakonnice, wsiadła na statek o proroczej dla niej nazwie "Alba" - świt nowego życia, tak to zrozumiała. Odtąd musiała już radzić sobie sama. Po cudownych dniach wczesnej hiszpańskiej wiosny, Paryż ukazał podróżnym chmurną twarz i szare, dżdżyste niebo. Nic to jej jednak nie przeszkadzało i mimo zmęczenia długą drogą dyliżansem przez całą Francję czuła się ciągle szczęśliwa. Za chwilę miała zobaczyć brata. Gdy wysiadła z fiakra przed imponującą fasadą "Hotelu Francuskiego", personel był już uprzedzony o przybyciu gościa. Natychmiast zajęto się jej bagażem i zaprowadzono podróżniczkę do ślicznego apartamentu na pierwszym piętrze. Lokaj w hotelowej liberii powiedział poufnie: "Monsieur Kontkowski pyta, czy Mademoiselle zechce go przyjąć". - O tak, tak! - zawołała niecierpliwie. I oto stali naprzeciw siebie: brat i siostra. Tak bardzo różni - on blondyn, o bladych, jak gdyby wyblakłych oczach, ona ciemna jak wino xeres - a jednak tak sobie bliscy. Od razu, od pierwszego spojrzenia wiedziała, że to nie był dla niej obcy człowiek, poczuła, że łączy ją z nim jakaś nić, niewidzialna a mocna. On chyba odczuł to samo, bo pochwycił jej ręce, pochylił się i pocałował siostrę w oba policzki. Nie był przystojny, miał długą, szczupłą, niezwykle sympatyczną twarz i ujmujący uśmiech. I znać w nim było rasę. Pańskość od wielu pokoleń. - Oto jestem - powiedziała po polsku i zaśmiała się widząc jego zdumienie. - Tak, znam trochę polski, uczył mnie Polak, zakonnik z naszego klasztoru. Ta pierwsza rozmowa była bezładna, przerywana śmiechem lub łzami. Prowadzono ją po polsku, wtrącając francuskie, a nawet hiszpańskie słowa, gdy Trini nie mogła znaleźć potrzebnego akurat wyrazu. Ale brat rozumiał wszystko. Od tego przecież był bratem. Odtąd wcale im się nie spieszyło do domu. Następnego dnia wróciło słońce i wiosna, Paryż wypiękniał i było tu tyle rzeczy do oglądania! Krepa na rękawie i na kapeluszu brata oraz czarna suknia Trinidad nie pozwalały im zapomnieć o świeżej jeszcze żałobie. Nie bywali więc ani w teatrze, ani w operze. W dzień zwiedzali miasto, wieczory spędzali w saloniku dziewczyny na długich rozmowach. Opowiedzieli sobie wiele rzeczy. Trinidad wyznała, jak bardzo bała się Polski i "wrogów", i jaki jeszcze czuje niepokój przed spotkaniem z resztą rodziny. - Czekają cię z utęsknieniem - zaprotestował z żywością Kontkowski. - Masz już przygotowany pokój i moc drobiazgów, które mogą ci sprawić przyjemność. Jacyż my wrogowie? - rozłożył ręce. - My jesteśmy nieszczęśliwi i to nas chyba różni od reszty narodów. - Mów mi o swojej rodzinie - prosiła. - Mam żonę i córkę - uśmiechnął się. - Ponadto jest paru rezydentów, jak to zwykle na wsi. - Co to znaczy? - spytała. - Są to krewni lub powinowaci, którzy z najróżniejszych powodów stracili wszystko, pozostali bez domu i bez środków utrzymania. Dożywają więc starości u tych członków rodziny, którym się lepiej powiodło. - Rozumiem - skinęła głową. - To bardzo pięknie, że rodzina pomaga takim osobom. - To jej obowiązek - powiedział poważnie - szczególnie w dzisiejszych czasach, gdy Polacy tak ucierpieli po upadku powstania. - Powstanie - westchnęła - słyszałam o tym wiele od ojca Hieronima. On odchorował kapitulację Warszawy. - My też - pokiwał głową Kontkowski. - Tyle nieszczęść spadło wówczas na cały kraj i na naszą rodzinę! Tyle osób zginęło. Ze starszej linii Kontkowskich pozostała jedynie Pola. - Pola? Któż to taki? - Nasza kuzynka, córka stryja Mieczysława. Tak nazywaliśmy kuzyna naszego ojca, właściciela Kontów. Pola to jego córka. - I co Pola? - Mieszka u nas, w Kontkach. Jej dwaj bracia i narzeczony uciekli do Królestwa, do powstania. Bracia zginęli w bitwie pod Iganiami. Tak przynajmniej sądzimy, bo żaden nie wrócił i niczego nie można się było o nich dowiedzieć. Narzeczonego zesłano na Sybir. - Mój Boże! - zawołała ze współczuciem. - Biedna Pola! - Bardzo biedna - przytaknął Kontkowski. - W ciągu niespełna roku utraciła wszystko: rodziców, braci, dom i człowieka, którego kochała. - To i rodzice nie żyją? - Nie żyją. Gdy ich wypędzano z Kontów i oznajmiano, że majątek nie jest już ich własnością, stryj padł na progu jak rażony piorunem. Wówczas to ojciec zabrał do nas stryjenkę i Polę. - Ach, Boże! I co? - Nic. Stryjenka straciła chęć do życia. Ciągle tylko mówiła o śmierci. Trzeba jej było pilnować. Ale i tak nas przechytrzyła. Pewnego dnia wyłowiliśmy ją z parkowej sadzawki. Utopiła się nad ranem. - Jak to zniosła Pola? - Pola to bohaterka. Zniosła wszystko. Nie wiem, jak tego dokonała. Trudno ją zrozumieć, tak bardzo się zmieniła. To zupełnie inna osoba niż ta, którą znaliśmy. Nie jest teraz rozmowna, przeważnie milczy. Byłoby jej pewnie lżej, gdyby mogła się wyżalić, wypłakać. Ale ona jak głaz. - Tragiczne to wszystko, jak u Calderona - szepnęła bardziej do siebie niż do niego. - O tak, bardzo tragiczne. - Kontkowski zwiesił głowę. - U nas teraz same tragedie i nieszczęścia. Aż dziwnie było słuchać o tych klęskach tu, w Paryżu, gdzie życie toczyło się normalnie, ludzie oddawali się zwykłym zajęciom, pomnażali dochody, dbali o wygodę domów i mieszkań, i, jak to ludzie, szukali szczęścia i nie stronili od zabaw i rozrywek. A stolica eleganckiego świata mogła im dostarczyć wiele przyjemności. Że te rozrywki nie zawsze bywały godziwe, to już inna sprawa. Byli to przecież ludzie zwyczajni, normalni, wcale nie na miarę greckiej tragedii. Cóż ich obchodziło to, co działo się w Polsce? Kraj ów leżał zbyt daleko, by w jakiś sposób odczuli jego nieszczęścia, a życie niosło im zupełnie inne problemy do rozwiązania. Trinidad opuszczała Francję bez żalu, ciekawa tego, co ją czekało u końca drogi. Nie podróżowała teraz sama, mogła więc odrzucić wszelkie związane z podróżą niepokoje. Brat troszczył się o wszystko, o nią i o jej wygodę. Było to nowe, jakże miłe uczucie, którego nie zaznała od śmierci matki. Miała przy sobie kogoś, kto o nią dbał, otaczał opieką, nie narzucając się przy tym nigdy ze swoim towarzystwem, ze swoim zdaniem czy po prostu z konwersacją. - Powiedz mi coś o twojej córce - poprosiła ostatniego dnia podróży. - Natalka ma piętnaście lat - zwrócił ku niej twarz. - Za rok, gdy minie żałoba, włoży długą suknię i będzie dorosła. Zostanie wprowadzona w świat, zacznie bywać. Będziemy musieli więcej przyjmować w domu, by miała odpowiednie towarzystwo. Mam nadzieję, że ją polubisz. - O, tak - zapewniła żarliwie. - Największym lękiem napawa mnie teraz Pola. Czy ona mnie polubi? Ludzie, którzy tyle przeżyli, nie zawsze są wyrozumiali. - Pola jest dziwna - przyznał. - Szczególnie dla nas, którzyśmy ją znali od dziecka i widzimy różnicę. Dla innych stan jej wydaje się chyba normalny. Na pewno się z nią zaprzyjaźnisz. - Dałby to Bóg - westchnęła. Przez ostatnie godziny podróży bezustannie wyglądała oknem - Kontkowski opuścił dla niej szybę. Płaska równina, która przez wiele dni męczyła ich monotonią i nudą jednostajnego pezjażu, powoli zmieniała się w lekko falisty teren, przyciągający oko niewielką wypukłością pagórków. Z obu stron horyzontu ciemniały lasy, "bory" - jak mówił brat. Bity gościniec wysadzany drzewami - przeważnie były to wierzby i topole - uciekał coraz szybciej spod kopyt pocztowej czwórki. NIe zatrzymując się przelecieli przez większe miasteczko, minęli piękny plac obrzeżony arkadami. - To Nowogródek - oznajmił brat - nasza tutejsza "stolica". Gdy zachód oblał niebo złotem i czerwienią, wskazał kępę drzew w niewielkiej jakby kotlinie czy zagłębieniu. Z tej odległości trudno było coś rozeznać. - To już Kontki - powiedział. - O tam, widzisz? Drzewa zasłaniają dom, ale za chwilę zobaczysz wyraźniej. Pocztylion uniósł się w strzemionach i przyłożył trąbkę do ust. ****** - Śpij dobrze, kochanie. - Pani Aldona złożyła pocałunek na czole Trinidad i cicho zamknęła za sobą drzwi sypialni. Dziewczyna została sama. Pod ścianą piętrzyły się kufry z jej rzeczami. Z otwartego jeszcze sakwojaża wydobyto już toaletowe przybory i nocną bieliznę. Na komodzie tykał zegar w porcelanowej oprawie, wiatr wydymał białe firanki - jedno okno dotąd było otwarte - a głęboką ciszę przerywało chwilami gniewne ujadanie psów obiegających widać dom, gdyż szczekanie dochodziło za każdym razem z innej strony. Trinidad podeszła do okna i wychyliła się w ciemność. Nigdzie nie migotało najmniejsze światełko. Było co prawda bardzo późno i wszyscy pewnie spali. Pod oknem rosły bzy, wśród listowia majaczyły białe kiście kwiatów, a do pokoju wpływał mocny zapach, jakże dobrze znany z Hiszpanii. Nikt nie wejdzie już do sypialni. Nie ma tu Any, która co wieczór przysiadała w nogach łóżka. Pani Aldona dała jej pokojówkę do obsługi, ale Trinidad odprawiła dziewczynę. Tego wieczoru w domu pragnęła być sama. Trójramienny świecznik siał na pokój żółtawy blask. Smukłe woskowe świece rysowały długie cienie na jasnej ścianie. Łóżko z odchyloną kołdrą zapraszało do spoczynku. U wezgłowia złociła się piękna twarz Ostrobramskiej Madonny. Jak dobrze wyciągnąć się w pachnącej pościeli! To chyba nie lawenda, a jakieś zioła nieznane w Hiszpanii. Zapach jest przyjemny i Trinidad wtula policzek w puchową poduszkę. Po całym dniu spędzonym w pocztowej karecie, jakże kojący wydaje się ten bezruch otaczających ją rzeczy. I cisza. Gdy stanęli u podjazdu, na ganku stłoczyli się wszyscy mieszkańcy domu. Każdy chciał co prędzej obejrzeć gościa z tak dalekiego kraju. Właściwie nie gościa, a nowego domownika. Wszyscy byli jej ciekawi. Wyciągnęły się ku niej ręce, chwytano ją w objęcia, ściskano, całowano. I wszyscy mówili po francusku! - Po co ta francuszczyzna - zawołał w pewnej chwili Kontkowski. - Trinidad zna język polski i możemy z nią rozmawiać w naszym własnym języku. Po tym oświadczeniu nie było końca okrzykom zdumienia i zachwytu. - Udała się nam ta hiszpańska seniorita - huknął stary jegomość z sumiastymi wąsami, którego nazywano wujem Alojzym. - Nie będzie trzeba łamać sobie języka - dodał potrząsając ręką nowo przybyłej. Choć przedstawiono jej wszystkich po kolei, Trinidad ma zamęt w głowie i nie może spamiętać, kto jest kim. Bez trudu potrafiła jedynie zidentyfikować żonę i córkę gospodarza. Pani Aldona była piękna, tą "kolorową" pięknością, uderzającą na pierwszy rzut oka. Zadziwiająco młoda, jak na matkę prawie dorosłej córki, ciemna szatynka o niebieskich oczach i "brzoskwiniowej", jak wówczas mówiono, cerze. Natalka miała wdzięk i uśmiech ojca i jego jasne włosy. Wzruszała kanciastą nieporadnością ruchów nie opierzonego pisklęcia. Dwie starsze damy wpatrywały się w Trinidad smutnymi oczami, głaszcząc ją po ramieniu. Podczas tego pierwszego powitania na ganku, nie było Poli. Trinidad nie zauważyła nikogo, kto odpowiadałby rysopisowi kuzynki. - Może nie chce mnie widzieć i nie znając już mnie nie lubi? - przemknęła przykra myśl. Ale nie było czasu, aby się dłużej nad tym zastanawiać. Porwano ją w głąb domu. Pani Aldona i Natalka poprowadziły dziewczynę do przeznaczonego jej pokoju. Dopiero podczas wieczerzy, gdy wszyscy zasiedli przy długim stole, nastąpiła szczegółowa prezentacja zebranych. - To jest Trinidad. - Walery Kontkowski wstał i wyciągnął rękę do siostry, aby i ona podniosła się z krzesła. - Dla nas Trini i tak ją będziemy nazywać. Nasza siostra, która nareszcie wróciła do domu. Tę krótką przemowę przyjęto oklaskami. Jedna tylko osoba nie podzieliła ogólnej radości. "To Pola" - Trinidad już wiedziała, że nie zyskała sympatii kuzynki. - "Nie lubi mnie, to jasne. Jest z góry do mnie uprzedzona. Ale dlaczego?" Pola, podobnie jak reszta kobiet przy stole, nosiła grubą żałobę. Czerń sukni podkreślała bladość policzków i złotawy odcień jasnych włosów rozdzielonych pośrodku głowy i bezpretensjonalnie splecionych w dwa długie warkocze. Oczy uparcie uciekały przed spojrzeniem Trinidad, tak że trudno było dostrzec ich kolor. Delikatne usta zaciskały się chwilami w prostą linię, niweczącą ich piękny rysunek. Nos był mały i wyjątkowo zgrabny. Tej wdzięcznej całości nie ożywiał najsłabszy nawet uśmiech czy choćby wyraz pogody i uspokojenia. Wydawało się, że Pola nasunęła na twarz maskę surowości i postanowiła dopasować do niej własne rysy. Przez cały czas trwania kolacji Trinidad czuła tę dziwną wrogą obecność, a jednocześnie coraz silniej pociągała ją ta enigmatyczna kuzynka. Dwie starsze damy, które tak wylewnie powitały na ganku nowo przybyłą, czyli ciotki Helena i Aniela, wraz z wujem Alojzym - jak zmiarkowała Trinidad - stanowili grupę tak zwanych rezydentów. Były jeszcze dwie osoby przy stole: kobieta w średnim wieku i bardzo młody człowiek. Madame Compotte o nieładnej, lecz wyjątkowo inteligentnej twarzy, guwernantka Natalki, siedziała obok dziewczynki. Od ośmiu lat przebywała w Kontkach, zajmując się edukacją córki gospodarzy. Młody człowiek przy końcu stołu zaczerwienił się pod spojrzeniem Trinidad, spuścił oczy i pośpiesznie zajął się potrawką z kurczęcia. Trinidad policzyła otaczające stół osoby. Z nią razem było ich dziesięć. - Kim jest ten młodzieniec? - spytała półgłosem brata, przy którym miała miejsce. - Wydaje się taki nieśmiały... - To Kazio Hygin, uczy się przy mnie gospodarowania - odszepnął Kontkowski. - Został im tylko niewielki folwark dla starszego brata. Młodszy musi iść w świat i szukać chleba u obcych. Bardzo tu jest pożyteczny - dodał, posyłając chłopcu uśmiech. - Pracowity i chętny do nauki. A więc to są ludzie, wśród których upłynie jej dalsze życie, myśli Trinidad spoglądając niespokojnie w stronę Poli. Z wyjątkiem tej ostatniej na wszystkich twarzach widzi wyraz sympatii i życzliwości. Nie ma w nich chłodu ciotki Eulalii ani obojętności don Ignacia, usiłującego okazać siostrzenicy to, czego nie czuł. Problem stanowiła jedynie Pola. Ale dlaczego? Próżno Trinidad zadaje sobie to dręczące pytanie. Przez cały wieczór pozostało ono bez odpowiedzi. Zwolniono ją z posiedzenia w salonie, gdzie zbierali się zazwyczaj wszyscy po kolacji. Musiały im wystarczyć wrażenia z podróży, jakimi uraczy ich pan domu. Bliższe zapoznanie się z egzotyczną kuzynką należało odłożyć do następnego ranka. Trinidad z trudem już trzymała się na nogach. Potrzebowała na gwałt odpoczynku. - Widzisz, kochanko, jak my tu żyjemy - szemrze łagodny głos ciotki Anieli. - Skromnie, cicho, prawdziwie jak po burzy. - Dlaczego Pola mnie nie lubi? - Trinidad przystajeu końca grabowej alei, skąd za sztachetami parku polna droga prowadzi dalej i dalej, aż do ciemnej ściany boru. - Co za dziwne przypuszczenie? - ciotka Helena jest wyraźnie zgorszona. - Pola tyle przeszła, że należy jej wybaczyć nietowarzyskość, brak wylewności. Pragnie odosobnienia. Widujemy ją tylko przy stole. I to nie zawsze. - Pola jest dziwna - zauważa Natalka, uwieszona u ramienia Trinidad. - Nie warto się tym przejmować. Czasem mi się wydaje, że ona nikogo z nas nie lubi. Tak jakoś patrzy... - Natalko, Natalko - powtarza karcąco ciotka Helena. - Wiesz przecież, jakie spadły na nią nieszczęścia. Nie wiadomo, jaka byłabyś ty, gdybyś przeżyła to, co ona. - Starałabym się zapomnieć - wybucha Natalka. - Nie siedziałabym zamknięta w swoim pokoju, ale szukałabym pociechy u bliskich. Przecież ona jest wśród swoich, a traktuje nas, jak gdybyśmy byli dla niej obcy albo wręcz wrodzy. - Dość, Natalko - ciotka Helena kładzie kres rozmowie. - Widzisz, kto tam idzie? Madame Compotte. Zapomniałaś o lekcjach. - Lekcje... - mruczy Natalka. Puszcza ramię Trinidad i machając parasolką kieruje się w stronę domu. - W taki dzień... - Nie zwracaj uwagi na to, co ona mówi. - Ciotka Helena spogląda za oddalającą się dziewczynką. - To jeszcze dziecko i nie rozumie sytuacji.. - O, tak - wzdycha ciotka Aniela, a po chwili dodaje: - Popatrz, jak tu pięknie. Czy tak samo pięknie jak tam, w Hiszpanii? - Zupełnie inaczej. - Trinidad obejmuje wzrokiem szalejącą nieledwie zieleń. - Mieszkałam w Starej Kastylii, tam latem słońce wysusza trawy i wszystko, co rośnie, drzew jest mało. Surowa to ziemia, smutny płaskowyż pocięty gdzieniegdzie łańcuchem granitowych skał, najeżony obronnymi zamkami. Tam kamień zastępuje drzewa i lasy. - A ja myślałam - zaczyna ciotka Aniela. - Na południu i nad brzegiem morza jest inaczej - przerywa Trinidad. - Okolice na przykład Santanderu pławią się w zieleni. Ale moja ojczyzna, Kastylia, jest smutna. Taka jak ja. - Ty przecież nie jesteś smutna - mówi ciotka Helena z pretensją w głosie. - Taka młoda... - Teraz jestem szczęśliwa - przyznaje Trinidad. - Ale gdzieś tam w głębi... Niech ciocia pamięta, że daleko stąd został grób mojej mamusi. - Tak, wiem - przytakuje niecierpliwie ciotka Helena, która wcale nie pragnie roztrząsać wielce w jej mniemaniu niewłaściwego tematu, jakim jest pochodzenie dziewczyny. - Bardzo tu pięknie - wzdycha Trinidad. - Dziękuję ciociom za ten spacer. Powoli chcę poznać całą okolicę. W domu... w Hiszpanii - poprawiła się - co dzień dużo chodziłam. Na zamkowe wzgórze, do klasztoru Świętego Dominika z Silos... - I nie nosisz parasolki - dziwi się ciotka Aniela. - Taka jesteś opalona - dodaje z naganą. - Taką mam cerę - uśmiecha się Trinidad. - Nie boję się słońca. Powoli kierują się ku domowi. W drzwiach sieni staje pani Aldona. - Jak ci się u nas podoba, Trini? - Bardzo mi się podoba. - Trinidad jest szczerze zachwycona wszystkim, co ją otacza. - Nie mogę się wprost napatrzyć drzewom i tej świeżej zieleni. - Maj to najpiękniejsza pora. - Pani Aldona schodzi ze stopni ganku. - Czy nie jesteś głodna? - pyta troskliwie. - Tak mało jadłaś na śniadanie. Mówiła Tania... - Tania jest bardzo miła i dobrze mi usługuje. Zjadłam doprawdy moc pysznych rzeczy. Tania przyniosła pełną tacę, co najmniej na pięć osób - śmieje się Trinidad. - Cieszę się, że ci smakowało. U nas pewnie zupełnie inna kuchnia niż ta, do której przywykłaś. A teraz chodź odpocząć chwilę przed obiadem. Niedługo będzie dzwonek. Sień jest chłodna, ma wysoki sufit, bielone ściany i marmurową posadzkę w czarno_białą szachownicę. Na ścianach połyskuje kilka sztuk starej broni. Jest nawet pistolet podobny do tego, jaki Miguel wygrzebał niegdyś spod korzeni figowca. Troje drzwi prowadzi stąd w głąb domu. Schody na piętro pną się z małego przedpokoju za sienią. Dom jest duży i rozłożysty. Ot, taki bezpretensjonalny wiejski dwór. - U nas skromnie - wzdycha pani Aldona. - Żebyś widziała pałac w Kontach, tam dopiero było na co patrzeć. Biedna Pola... - Boję się Poli - wyznaje Trinidad. - To te nieszczęścia - mówi współczująco pani Aldona. - Nie ma w tym nic dziwnego. Inna na jej miejscu może postradałaby rozum. - Tak, wiem - kiwa głową Trinidad. - Niemniej czuję, że mnie nie lubi. Choć mnie nie zna - dodaje prędko. - I to jest niepokojące. - Nie martw się, Pola to uosobienie szlachetności. Powoli wchodzą na piętro. Drewniane schody skrzypią cichutko pod ich krokami. Z podestu dwa ramiona korytarza prowadzą do pokojów. Pośrodku jest mały salon z balkonem wspartym na słupach ganku. - Idź, wypocznij chwilę. - Pani Aldona otwiera drzwi pokoju Trinidad. Tania już opróżniła kufry. Suknie wiszą w szafie, bielizna porządnie ułożona w komodzie. Trinidad przyklęka przy skrzyni z książkami. - Mój Calder~on - szepcze tkliwie. - Razem ze mną... W tej chwili puka Tania i wsuwa się do pokoju. - Czy dobrze wszystko ułożyłam, panienko? - z ciekawością przygląda się "Hiszpance". - Doskonale, Taniu. Te książki możesz ustawić na półkach biblioteczki. - Trinidad otwiera oszklone drzwi szafki. - Powiedz, czym tak ślicznie pachnie pościel? - Podoba się panience? To nasze zioła. Macierzanka, rozmaryn, mięta, dzika róża. Wszystko dobrze wysuszone na słońcu. Przesypałam bieliznę panienki. - Dziękuję, Taniu. - Piękne ma panienka suknie. - W głosie Tani brzmi zachwyt. - O, dzwonią na obiad. Trinidad przygładza włosy, poprawia koronkowy kołnierzyk. Jadalnia zapełnia się domownikami. Ale miejsce Poli pozostaje puste. - Pola ma znowu migrenę - oznajmia głośno pani Aldona na usprawiedliwienie kuzynki. - Biedactwo - roztkliwia się ciotka Aniela. Natalka spuszcza nisko głowę i mruczy coś do siebie. - Co mówisz, Natalko? - pyta nieprzejednana ciotka Helena. - Nic, nic, ciociu. - Natalka czerwieni się i szybko ujmuje łyżkę. - Wybacz, że nie mogę ci poświęcić choćby chwili - Kontkowski pochyla się ku siostrze. - Od powrotu jestem ciągle zajęty. - Tak, tak - dorzuca śmiejąc się wuj Alojzy. - Pańskie oko konia tuczy. Wiemy to, wiemy. - Gospodarstwo wymaga teraz mojej obecności - mówi brat. - Właśnie oźrebiła się biała kobyła, ale padły dwie krowy. Obawiam się zarazy - dodaje z troską w głosie. - Skoro tylko uporządkuję najpilniejsze sprawy, pójdziemy do pokoju ojca. Jest tam dla ciebie zapis - dorzuca ciszej. Trinidad rozgląda się dyskretnie po jadalni. Jakże tu inaczej, niż tam, "w domu", to znaczy w Hiszpanii... Przez otwarte okno - akurat naprzeciw jej krzesła - wielki, rozrośnięty krzak bzu wsuwa do pokoju kwitnące gałęzie. Wiatr odrzucił firankę, zaczepił lekką koronką o brzeg serwantki. Na szklanych półeczkach połyskują srebrem i kryształem misterne cacka. Krajobraz w złoconych ramach na ścianie jest równie zielony i słoneczny jak ten za oknami. Siedzące przy stole osoby rozmawiają swobodnie i mimo żałobnego stroju uśmiechają się nawet. Nie ma w nich ani krzty owej surowej sztywności don Luisa czy wyniosłego chłodu donii In~es. A przecież oni, tu, więcej przecierpieli, wszystkich okrywa czerń. Są wśród nich tacy, co utracili dach nad głową, don Luis zachował przynajmniej dom i rodzinę. Co pomaga tym ludziom znieść ubóstwo, niedolę, śmierć najbliższych? Co im pomaga - myśli Trinidad. Są tacy prości i naturalni. Nie rozpiera ich duma Arlanzonów. Duma Arlanzonów... Trinidad wysoko podnosi głowę. Rozumie dziadka, o, jak dobrze go rozumie. Ale rozumie i tych tutaj. I nagle zdaje sobie sprawę, że coś w niej jest też z tych tutaj, że obok milczącej dumy Arlanzonów odziedziczyła także cząstkę cierpliwego bohaterstwa Polaków. - Odpoczniesz pewnie trochę, prawda? - przerywa te rozmyślania pani Aldona. - A może wolisz posiedzieć na tarasie? Teraz tam cień. Wiem, że w Hiszpanii to pora sjesty. - Posiedzę na tarasie - decyduje się Trinidad. Na taras na tyłach domu wychodzi się przez oszklone drzwi dużego salonu. Na specjalnie rozpiętych prętach imitujących dach, pnie się kwitnące teraz kapryfolium. Przesiane przez tę pachnącą zasłonę słońca plami złotem posadzkę ze wzorzystych kamiennych płytek. Stoi tu kilka stolików otoczonych wyplatanymi fotelami. Poduszki kryte angielskim kretonem rywalizują kolorem ze słonecznym blaskiem. Przed tarasem otwiera się ogród, francuską modą ułożony z kwietników, a na głównym klombie mieni się tęczowo szklana kula, w której odbija się słońce. Wielkie stare drzewa ujmują w artystycznie dobrane ramy ten doprawdy zachwycający obraz. Trinidad zagłębia się w fotelu, wzdychając z zadowolenia. Jest cicho i ciepło, pachnie kapryfolium, a z tym zapachem łączą się najpiękniejsze wspomnienia z Hiszpanii. Od patrzenia na kulę na klombie bolą oczy, tyle blasku wydobywa z niej słońce. Trinidad przymyka powieki i zapada w jakiś półsen, w którym ogród w Kontkach zlewa się w jedno z ogrodem Arlanzonów. O, właśnie nadchodzi stary Miguel, ale to nie jest wcale Miguel, tylko wuj Alojzy, który ciężko opada na sąsiedni fotel i wydobytą z kieszeni płóciennego kitla chustką ociera czoło. - Dobrze tu, prawda? - mówi, spoglądając na siedzącą obok dziewczynę. - Dobrze jak w raju - przytakuje Trinidad, powracając do rzeczywistości. - Aż za dobrze - trzęsie głową wuj Alojzy. - Miałem i ja swój dom, daleko stąd, będzie ze czterdzieści wiorst. - I co się z nim stało? - Przepadł - wuj Alojzy strzepnął palcami. - Było, da spłyło, jak mówi tamtejszy lud. Zamilkł i zapatrzył się w ogród. Trinidad nie przerwała jego smutnej medytacji, czekając, aż sam opowie tragiczne pewnie dzieje swojego życia. Bo czyż mogło być inaczej? Wszystko w Polsce było tragedią na miarę Calderona. - Przepraszam cię, dziecko - wuj Alojzy ocknął się z zamyślenia. - Właściwie nie powinno się wspominać. Nie wolno, bo człowiek traci chęć do życia. Mądry był Dante mówiąc, że nie ma większej boleści, niż wspominanie szczęśliwych czasów w niedoli. - Westchnął. - Trudno co prawda tutejsze życie - omiótł ręką ogród - nazywać niedolą. My tu przecież teraz jak u Pana Boga za piecem. Ale ciężko tak na starość, na łaskawym chlebie, ciężko... - Ja też jestem podobnym rozbitkiem jak wuj - stwierdziła Trinidad. - O nie - zaprotestował z żywością. - Ty jesteś u siebie, w domu, zupełnie inaczej niż ja. Gdyby nie Adam - dodał po chwili - sam nie wiem, co by ze mną było. Chodziłbym chyba po prośbie, jak żebrzący dziad. Stary już jestem, widzisz, bardzo stary, i nie nadaję się do żadnej pracy. Uratował mnie Adam, twój ojciec. To był człowiek? Walery wdał się w niego. Ale opowiedz mi coś o sobie. Tęsknisz chyba za Hiszpanią? - Trochę. Tam się przecież urodziłam, tam spędziłam dzieciństwo. Byłam szczęśliwa z mamusią. Także potem... Gdy babcia umarła i dziadek został sam, było mi dobrze z dziadkiem. Ale, gdy i on umarł, skończyło się dla mnie wszystko. Nikt mnie już w domu nie potrzebował. Zawadzałam. I wówczas nadszedł list brata. - Opatrzność boska - zauważył poważnie wuj Alojzy. - Podobnie jak ze mną. Gdy zdawało mi się, że ginę, ręka Adama wydobyła mnie z przepaści. - Czy wuj - zawahała się - miał rodzinę? - Miałem - kiwnął głową. - Żonę i dwóch synów. Serce mojej żony nie wytrzymało wszystkich ciosów. Szczęśliwa, szybko odeszła do lepszego świata. Starszy syn zastrzelił się na naszych oczach, gdy po niego przyszli. Młodszy... - zamilkł. Trinidad bała się odezwać. - Młodszego popędzono na Sybir - dokończył szeptem. - Nie zdążył się zabić. I tylko ja ocalałem. Po co? Nie wiem. Chyba po to, żeby opłakiwać umarłych i pokutować za grzechy. - Straszne! - Z trudem wydobyła głos ze ściśniętego gardła. - U was tego nie ma, co? Nawet nie wiedzieliście, co tu z nami wyprawiano. - Myśmy też swoje przeżyli - zauważyła smutno. - Może nie tak strasznie jak tu... Dziadek opowiadał o inwazji napoleońskiej. Wówczas to zniszczono rodzinę Arlanzonów, doprowadzono ją do nędzy. A dziadek był grandem. - Jak się twój dziadek nazywał? - Don Luis Aguado de Arlanz~on - powiedziała z mimowolną dumą. - To i ty nazywasz się tak samo? - O nie, ja jestem tylko Trinidad Aguado. Arlanzonowie mnie nie chcieli - dodała z goryczą. - Ale teraz to już nieważne. Tu przecież jest mój dom i rodzina. - Tak, tak - pokiwał głową wuj Alojzy. - Tu jest twój prawdziwy dom, dom twojego ojca. - Dobrze wuj go znał? - zapytała z bijącym mocno sercem. - Znałem. Razem byliśmy w szkołach w Wilnie, a i potem... Biedny - westchnął. - Ożeniono go zbyt młodo, żeby mógł być szczęśliwy. Nie miał ku pannie inklinacji. Nie była urodziwa, ani pociągająca... Zakochana w Adamie do szaleństwa. Walery do niej podobny i Natalka. - A... jaki był Adam? - Piękny mężczyzna. Niestety, za młody był jeszcze na głębokie uczucie. Nie potrafił odpowiedzieć na afekt żony. Zbyt uczciwy, żeby udawać miłość, nieraz zranił ją niechcący. Pochodziła z bardzo dobrej rodziny, ojciec marszałek powiatowy, matka - hrabianka. I tak niedobranym małżeństwem unieszczęśliwiono dwie osoby. Ale Adam zachowywał się wobec żony bez zarzutu. Zawsze uprzejmy, dbały, serdeczny, tylko że jej nie kochał, nie kochał... - Jakże godna jest współczucia! - zawołała. - Po co jednak wychodziła za niego? - Czyż panna ma prawo wyboru? - odpowiedział pytaniem. - Tak zadecydowali rodzice. Panna musiała być posłuszna. Rodzice przecież wiedzą najlepiej, co dla szczęścia dzieci potrzebne - zauważył z sarkazmem w głosie. - Poza tym nie zapominaj, że go kochała. - Podwójnie biedna - westchnęła Trinidad. - Adam był szlachetny i lojalny wobec niej. - Wuj Alojzy znowu otarł czoło. - Uprzedził ją, że jej nie kocha, choć bardzo lubi i szanuje. Ale ona mimo to... - A czy... dowiedziała się...? - Nie - powiedział wuj Alojzy stanowczo. - Nie wiedziała do końca. Adam nigdy jej nie zdradził, tylko wówczas... w Hiszpanii... Zapłonął zbyt wielkim ogniem, żeby go można było ugasić wiadrem wody. Francuzi nazywają to, zdaje się "une grande passion". Taka miłość zdarza się bardzo rzadko... Ale kiedy rozpali serce, to już na całe życie i na wieczność. I przez to Adam godzien jest zazdrości. Przeżył taką właśnie miłość. Jedyną w życiu. Dużo o tym rozmawialiśmy podczas jego ostatniej choroby. - Wuj tak pięknie mówi - zaczęła. - Gdzież tam, dziecko. Stary pryk ze mnie całkiem już zgłupiały. Dobrze, że znasz polski, bo inaczej trudno by mi było z tobą rozmawiać. Moja francuszczyzna - machnął ręką - nigdy nie była dobra, a już teraz... Ale rozumiesz wszystko, co mówiłem, prawda? - spojrzał na nią niespokojnie. - Prawie wszystko - uśmiechnęła się. - Jest wiele słów, których nie znam, ale to nic, uczę się. - Jest tu w Kontkach ładna biblioteka, zaraz za dużym salonem. - Jakże się cieszę! Dotąd moje polskie lektury ograniczały się jedynie do "Psałterza Dawidów". - Tu znajdziesz wszystkie nowości, nawet i Mickiewicza. Czytaliśmy, a jakże. Przerwał im dzwonek. - Podwieczorek. Chodźmy, dziecko do jadalni. - Tyle wuj mi powiedział pięknych rzeczy o moim ojcu. A czy wuj wie, że nienawidziłam go przez długie lata? - Nienawidziłaś? Za co? - Nazwałam wrogiem. Bo przyszedł do Hiszpanii z armią Napoleona. A poza tym... - zawahała się. - Co takiego? - przechylił się ku niej przez stolik. - Mów, dziecko. - Czułam się taka nieszczęśliwa - szepnęła - a on... - Rozumiem. Ale mało kobiet było tak kochanych, jak twoja matka. Wybacz mu wszystko. - Wybaczyłam - powiedziała cicho. Tyle było nowych wrażeń, tyle ciekawych, a jakże smutnych spraw, o których się dowiadywała, że dopiero po tygodniu zasiadła przy ślicznym biureczku, by napisać trzy listy: do ojca Hieronima, do wujostwa i do Any. Pisała już do nich z Paryża, ale teraz oczekiwali od niej listów z Polski, ciekawi, jak się urządziła w tym kraju "na końcu świata". Najkrótszy był do ciotki i do wuja. Napisała, że czuje się bardzo szczęśliwa, że dom brata jest duży, wygodny i zamożny, że nie brak im niczego, że żyją w dostatku, że wszyscy są dla niej mili i serdeczni. Raz jeszcze podziękowała im za opiekę i życzyła zdrowia. Do Any napisała nieco dłużej. Opowiedziała o pokojowej Tani, zaznaczając, że bardzo jej brak Any oraz rozmów, które prowadziły wieczorem w jej sypialni. Opisała ogród i prosiła, by Ana dała do przeczytania ten list Miguelowi, o którym zawsze pamięta i śle mu najlepsze pozdrowienia. Dodała też miłe słówka dla całej służby, wymieniając wszystkich z imienia. List do ojca Hieronima był długi, napisany prawie całkowicie po polsku. Z pomocą naturalnie Natalki. Były jednak sprawy znane tylko im dwojgu, których nie należało roztaczać przed cudzym okiem, choćby tak życzliwym jak oko dziewczynki. Aby więc dodać te wszystkie myśli przeznaczone wyłącznie dla adresata, użyła języka hiszpańskiego. Mimo, że miała teraz rodzinę, ojciec Hieronim pozostał najbliższym, najwierniejszym i jedynym prawdziwym przyjacielem. Dziękowała mu za ten szczęśliwy los, który stał się jej udziałem. Gdyby nie on i jego rady, może nie odważyłaby się na tak śmiały krok i nie wyruszyła "na koniec świata". Obcując w myśli z tymi wszystkimi osobami, zatęskniła nagle za ojcem Hieronimem, odczuła brak jego rad, jego wiedzy, serdeczności i przyjaźni. Nawet dom Arlanzonów, który od śmierci dziadka przestał być jej domem, wydał się jakiś bliski i drogi. Tam się przecież urodziła, no i mamusia... Wstała i podeszła do szafy. Czarna jedwabna suknia, czarna koronkowa mantylka, wysoki grzebień, duży wachlarz z czarnych płatków jedwabiu, na który jakiś doskonały zaprawdę artysta rzucił pędzlem pęki kolorowych goździków, to wszystko była teraz Hiszpania, jej Hiszpania. Trinidad z zarumienioną twarzą przyglądała się tym pamiątkom po matce. Po chwili zbiegła do ogrodu i odszukała w szklarni ogrodnika. Nie potrzebowała co prawda róż do wykończenia toalety, miała teraz całą szkatułkę biżuterii. Od ojca. Przed dwoma dniami Walery zaprowadził ją korytarzem pierwszego piętra na koniec lewego skrzydła domu. Zatrzymali się przed szerokimi drzwiami. Walery wyjął z kieszeni klucz. Sypialnia była duża, o dwóch wysokich oknach, z wysuniętym na pokój łóżkiem. - Tu umarł nasz ojciec - ściszył głos. - Chodź, jest tu coś dla ciebie. Zobaczyła go już od progu. Wisiał na ścianie naprzeciw łóżka. Duży, piękny portret młodego człowieka o ciemnych włosach i chmurnym spojrzeniu. - To on? - spytała szeptem. - On. - Kontkowski objął ją ramieniem. - Tu, w tej sypialni dowiedziałem się o twoim istnieniu. Tu przysiągłem, że sprowadzę cię do domu. - Dotrzymałeś przysięgi - przyznała. Podprowadził ją do biurka. Innym, mniejszym kluczem otworzył środkową szufladę i wyjął z niej safianową teczkę opatrzoną inicjałami A. K. oraz niewielką szkatułkę zamykaną na misterny zameczek. - To dla ciebie - powiedział. - W tej teczce ojciec złożył całą korespondencję z Hiszpanią dotyczącą twojej osoby. Testamentem nakazał mi wręczyć ci te pamiątki. W testamencie również zapisał ci posag. Jesteś zamożną panną, Trini, i możesz poślubić tego, kogo zechcesz. To także zastrzegł w testamencie. Jesteś zupełnie wolna i nikt nie będzie miał prawa przeszkodzić ci wyjść za mąż za tego, którego wybierzesz. - Nie wyjdę za mąż - żachnęła się. - Zostanę z wami. Tak mi tu dobrze! - Jaki los cię czeka, to jeszcze tajemnica - uśmiechnął się Kontkowski. - Zaręczam ci, że gdy minie żałoba, do Kontek kawalerowie będą cisnęli się drzwiami i oknami. Nie opędzisz się od wielbicieli. - Niepotrzebni mi wielbiciele - wydęłausta. Spojrzał na nią uważnie. - Mam nadzieję, że kiedyś zmienisz zdanie - zauważył lekko. - Młode panny nieraz się zastrzegały, ale zawsze okazywało się potem, że staropanieństwo wcale im nie odpowiada. - Co jest w tej szkatułce? - spytała, by zmienić niemiły jej temat rozmowy. - Biżuteria. Przez wiele lat specjalnie dla ciebie kompletował. Tak napisał w testamencie. - Po co mi biżuteria? - Wzruszyła ramionami. - Jest przecież twoja żona i Natalka. - Każda z nich dostała swoją część. Nie zapominaj, że pozostały jeszcze klejnoty po matce. To jest dla ciebie. Od ojca - dodał z naciskiem. - Czy będę mogła tu czasem przyjść? - podeszła do portretu. - Kiedy tylko zechcesz - odrzekł szybko. - Oto twój klucz. Kazałem dorobić. Dopiero w samotności swojego pokoju otworzyła safianową teczkę. Na wierzchu leżał list do niej. Sprzed dwóch lat, pisany po francusku. "Moje najdroższe dziecko!" Nie mogła dalej czytać. Przepłakała pół nocy. Znowu go nienawidziła. Gdy z dwiema, ledwie rozwiniętymi, kremowymi różami wbiegła na górę, brakowało już tylko pół godziny do kolacji. Wstawiła róże do wody i stanęła przed rozłożonym na łóżku strojem. - Czy jestem panience potrzebna? - Tania, jak dobrze wymusztrowana pokojówka, dygnęła wchodząc do sypialni. - O tak, tak, bardzo mi jesteś potrzebna. Pomożesz mi się ubrać i chyba potrafisz mnie uczesać. - Potrafię, panienko. Panienka ma piękne włosy. - Muszę zdążyć na kolację. - W pośpiechu zrzucała suknię. Tania podała jej taftową halkę, a potem z nabożnym respektem uniosła czarne jedwabie. - Prędzej, prędzej - popędzała pokojówkę Trinidad. - Nie zapominaj, że musisz mnie jeszcze uczesać. - Czy to ma być specjalna fryzura? - głos Tani drżał z emocji. - Bo może nie potrafię. - Potrafisz doskonale - uspokajała ją Trinidad. - To bardzo proste uczesanie. Trinidad w czarnej sukni mamusi siedziała już przed toaletką. - Zbierz włosy w węzeł, żeby było w co wpiąć grzebień. - Jaki piękny - zachwyciła się Tania. - A teraz podaj mantylkę. - Mantylkę? Co to jest? - To ta czarna koronka, co leży na łóżku. Zarzuca się ją na grzebień i spływa aż do ramion. O tak, widzisz? - Panienka wygląda jak... jak... - zająknęła się. - Jak Matka Boska. - Co też ty, Taniu - żachnęła się Trinidad. - Grzech tak mówić. A teraz daj te róże. Zręcznie wpięła jedną we włosy, przy grzebieniu, tak układając fałdy mantylki, by czarna koronka otuliła jej głowę. Drugą różę przypięła przy dekolcie. Wstała i ujęła rączkę wachlarza. - Czy dobrze wyglądam? Tania aż przysiadła z podziwu. W tej chwili rozległ się dzwonek na kolację. - Poczekam minutę - powiedziała Trinidad ze śmiechem. - Wejdę, gdy wszyscy już będą przy stole. - Tak, tak - pokiwała głową Tania. - Jak państwo zobaczą panienkę, to oniemieją. Wszyscy już zasiedli do kolacji, a krzesło Trinidad pozostało puste. - Co się stało Trini? - zaniepokoiła się pani Aldona. - Czemu jej dotąd nie ma? - Pójdę zobaczyć. - Natalka już wstawała, gdy w otwartych drzwiach ukazała się Hiszpanka, prawdziwa Hiszpanka. - Buenas tardes se~noras, se~noritas y caballeros - powiedziała od progu i z wielką wprawą poruszała wachlarzem. - Mój Boże! Co za cudo! Pokaż się, pokaż! Chodź bliżej! - wykrzykiwano dokoła stołu. Natalka aż pobladła z wrażenia, a potem zerwała się i przypadła do Trinidad. Musiała wszystkiego dotknąć: i wachlarza, i mantylki, zarzuconej na wysoki, rzeźbiony w szyldkrecie grzebień, i nawet sukienki. "Hiszpańska zjawa", jak ją określono, poruszyła całe towarzystwo. Trinidad obeszła stół dokoła, cały czas poruszając szeroko rozpostartym wachlarzem, tak by wszyscy dobrze widzieli wymalowane na nim kwiaty. Jedna tylko osoba pozostała najzupełniej obojętna. Pola nie odwróciła nawet głowy, gdy Trinidad mijała jej krzesło. - Wielką nam zrobiłaś przyjemność - powiedział Walery, gdy gwar nieco przycichł. - To wszystko należało do mojej mamusi - odparła. - Była niezwykle piękna. Ciotka Helena chrząknęła, by przywołać Hiszpankę do porządku. Przy Natalce nie wypadało przecież wymieniać osoby, tak niepewnej konduity. Ale Trinidad nie zrozumiała, o co ciotce Helenie chodzi. W ogóle nie zwróciła na nią uwagi, choć zachwyt starej damy głośny z początku, pod koniec bardzo przycichł. Po kolacji Trinidad chciała pójść przebrać się, ale uproszono ją, by pozostała "Hiszpanką" na resztę wieczoru. Pola od razu poszła do siebie, pan domu i Kazio Hygin udali się na folwarczny dziedziniec. Jedynym mężczyzną pozostał więc wuj Alojzy. Nigdy bym go nie posądziła o znajomość spraw tak delikatnych jak miłość - myślała Trinidad przyglądając się dalekiej romantyczności postaci starego pana. - A jednak rozumiał jak nikt inny, co przeżywał Adam Kontkowski i czym była jego miłość do pięknej Mercedes. Przez oszklone drzwi salonu wychodzące na ogród wlewało się nisko już stojące słońce. Mieszkanki Kontków zajęły się haftem lub szyciem, żadna nie siedziała bezczynnie. Natalka nawet mereżkowała serwetę. Robiła to jednak niezdarnie, z wyraźną niechęcią. Płótno było dobrze już wymięte i przybrudzone. Dziewczynka wzdychała ciężko, spoglądając na matkę z urazą. - Zobacz, jak nierówne są te słupki - zganiła robotę córki pani Aldona. - Uważaj trochę, Natalko. Natalka posłała Trinidad wymowne spojrzenie. - Ja też chciałabym coś robić - powiedziała "Hiszpanka". - Przygotuj mi, Aldonko, jakiś łatwy haft, a może szycie. - Czy to ty wyhaftowałaś tę kapę na łóżku? - zainteresowała się ciotka Aniela, opuszczając na chwilę rękę z igłą. - To wręcz artystyczna robota. - To moja mamusia - odparła z dumą Trinidad. - Wszystko umiała zrobić, a już hafty to była jej specjalność. Ciotka Helena znowu chrząknęła znacząco, nikt jednak nie zwrócił na to uwagi. - Powiedz mi coś jeszcze o Poli. - Trinidad przysunęła się do pani domu. - Ciekawam, skąd u niej ta wrogość w stosunku do mnie. - Mówiłam ci już - odezwała się nie poruszona ciotka Helena. - Pola zbyt wiele przeżyła. A ty przypuszczalnie jesteś jej najzupełniej obojętna. To wcale nie jest wrogość, tylko brak zainteresowania. Poli nic teraz nie obchodzi. - Tak - pokiwała głową pani Aldona. - Pola to postać z tragedii. Miała bardzo szczęśliwe dzieciństwo i pierwszą młodość, a potem wszystko runęło. Pozostały jej tylko groby najbliższych. Żeby choć narzeczony ocalał. - Mówił Walery, że zesłano go na Sybir - zauważyła Trinidad. - Przecież kiedyś wróci. - Nie wiadomo - westchnęła pani Aldona. - Może będzie jaka amnestia i jeżeli wytrzyma... Dotąd nie mieliśmy o nim żadnej wiadomości. Nie wiemy nawet, czy żyje. - Znałaś go? - Doskonale. To syn naszych sąsiadów. Majątek im skonfiskowano, ale został niewielki folwark po matce. Żubrówka. Pani Wintofftowa zmarła już dawno temu, pan Wintofft został sam z chłopcem, a gdy Szczęsnego popędzono na Sybir, ojciec żył już tylko nadzieją powrotu syna. Niestety, nie doczekał i zmarł w ubiegłym roku. - A kiedy syn ma wrócić? - Nigdy - wyrwała się ciotka Helena. - Pochwycono go z bronią w ręku - wmieszał się do rozmowy wuj Alojzy. - Uznany za buntownika, został skazany na dożywocie. Tak to się u nas odbywało. - Tak - dodała pani Aldona. - Żeby była choć najmniejsza nadzieja, Pola może nie załamałaby się tak zupełnie. Ale w tej sytuacji życie straciło dla niej sens. Nie spodziewa się już dla siebie niczego dobrego na tej ziemi. - Ale dlaczego tak się zachowuje?! - krzyknęła Natalka. - Przecież mogłaby znaleźć choć jakąkolwiek przyjemność w naszym towarzystwie. A tak zasklepia się w swoim bólu i jest z nią coraz gorzej. Wszyscy to widzimy. - Przestań, Natalko - ucięła ostro ciotka Helena. - Nigdy nie byłaś nieszczęśliwa i nie wiesz, co to znaczy. Daj Boże, żebyś nigdy tego nie zaznała. Natalka wcale nie została przekonana. Od niechcenia wbijała igłę w płótno, a słupki mereżki były coraz mniej równe. - Aldonko - Trinidad zwróciła się do pani domu - bądź dobra i porozmawiaj z Polą. Chcę wiedzieć, dlaczego mnie unika i jest taka wroga. Jesteśmy mniej więcej w jednym wieku, mogłybyśmy zostać przyjaciółkami. Nigdy jeszcze nie miałam przyjaciółki. Póki żyła mamusia, nie czułam tej potrzeby, potem był ojciec Hieronim. Pola bardzo mi się podoba, jest taka śliczna i jasna. - Z Polą trudno jest rozmawiać - zauważyła pani Aldona. - Przeważnie milczy, nie patrzy nawet na swego rozmówcę. - Żyje jak na bezludnej wyspie - wybuchnęła Natalka, po czym szybko pochyliła się nad mereżką. Tym razem ciotka Helena nie robiła żadnej uwagi, spojrzała tylko wymownie na winowajczynię. Natalka odłożyła płótno i siadła koło Trinidad. - Daj mi na chwilę wachlarz - poprosiła. - Ja też chciałabym tak samo jak ty... - Posłuchaj, Natalko - wtrąciła się ciotka Helena. - Dawno już chciałam ci zwrócić uwagę. Czy to właściwe, że traktujesz Trinidad jak rówieśnicę? To przecież twoja ciotka i winnaś jej szacunek. - Ależ, ciociu, mam dla Trini morze szacunku. To ona chciała... Nie jest stara, więc... - Przywykliśmy, że rodzicom nie okazujesz należnego im respektu, zwracasz się do nich jak do równych sobie. Wiem, pozwolili ci na to niestosowne spoufalenie, ale skoro taka ich wola... - Przepraszam, ciociu, ja naprawdę bardzo kocham rodziców i bardzo ich szanuję. Są mi tacy bliscy, że nie potrafiłabym mówić do nich inaczej. Przyzwyczaiłam się tak od maleńkości... Ciotka Helena westchnęła z rezygnacją, a Natalka przytuliła się do Trinidad. - U nas wachlarze nosi się wyłącznie na balu - powiedziała bawiąc się rączką rzeźbioną w kości słoniowej. - W Hiszpanii w lecie każda kobieta nosi wachlarz zawieszony na wstążce na ręku. Bywa tak gorąco, że to jedyna ochłoda. Nawet w kościele damy siedzą w ławce i wachlują się podczas nabożeństwa. Wachlarz to przedmiot codziennego użytku. - I ty też zawsze z wachlarzem? - O nie, ja to co innego. Co dzień dużo chodziłam i nie byłam tak pięknie ubrana jak tu. Mojego dziadka zrujnowała wojna, świetnyniegdyś ród Arlanzonów popadł w ruinę. - Czy zostali jacyś spadkobiercy? - zainteresował się wuj Alojzy. - Owszem, don Ignacio, brat mojej matki, i jego syn Manuel. - Manuel! Jakie to piękne imię! - uniosła się Natalka. - Czy twój kuzyn pasuje do niego? - Nie wiem, jakie imię pasowałoby do mojego kuzyna. Nie jest ani piękny, ani specjalnie inteligentny. To człowiek bardzo przeciętny. I nagle stanęli jej przed oczami wszyscy troje, tacy jak ich widziała po raz ostatni. Don Manuel, wuj, ciotka... Czy pasowaliby do tego salonu? Jakże byli różni od tutejszych ludzi o gorących sercach! I co by z nią było, gdyby została? Jaki los ją czekał? Klasztor? - wzdrygnęła się. - Póki jeszcze żyje ojciec Hieronim, a potem...? Co by z nią było? Zadrżała i przysunęła się bliżej do pani Aldony. ****** Czerwiec zaczął się upalnie. - Gorąco jak w Hiszpanii - mówiła Trinidad. Zadomowiła się już na dobre w Kontkach. Doskonalepoznała cały ogród, przylegający doń las, folwarczny dziedziniec, dwie sąsiednie wsie i coraz częściej wypuszczała się na dalsze spacery. Zafascynował ją las; wielki, stary bór, ogromny jak ocean. Nigdy dotąd nie widziała nic podobnego. Podziwiała więc w zachwycie owo zbiorowisko drzew, podobnie jak przedtem podziwiała pierwszy raz widziane morze. Gdy się wyszło poza las, tuż za kontkowskim parkiem, po lewej ręce wyrastała nagle ciemna ściana boru, załamująca się pod kątem prostym, która dalej ciągnęła się na wschód aż po nieboskłon. Wiejska droga pobrużdżona koleiną szła między ową ścianą drzew a łąkami i potem aż do punktu załamania. Tam kończyła się droga, a zaczynał się las_ocean. W najbardziej upalny dzień od boru wiało chłodem, a gdy się już weszło pod leśne sklepienie, to i upał przestawał dokuczać, i choć słońce prażyło gdzieś hen, wysoko, w dole pod drzewami panował przyjemny chłód. Trinidad lubiła tak iść drogą, wzdłuż ciemnego boru, dojść do punktu załamania i wkroczyć w ciszę. Do tego lasu zawsze chodziła sama. Tak wolała, rozmowa mąciłaby ten spokój, przeszkadzała w słuchaniu szumu drzew i ptasiego świergotu. Czuła się tu zresztą zupełnie bezpieczna. Gdy idąc wzdłuż łąk widziała kosiarzy, wołała: "Boże dopomóż", jak to czynili mieszkańcy Kontek. A ludzie prostowali się, ocieniali ręką oczy, uśmiechali się do niej i odpowiadali gromko: "Panie Boże zapłać". Znali ją, gdyż wiadomość o przybyciu do Kontek "Hiszpanki" rozniosła się po całej okolicy, nie tylko po dworach, ale i po sąsiednich wsiach. W krótszych spacerach często towarzyszyła jej Natalka, a czasem i ciotka Aniela. Ta jednak męczyła się szybko i trzeba było wracać. Owego więc dnia wybrała się do boru sama, idąc z początku zalaną słońcem drogą z kolumnadą drzew po lewej ręce. I tak szła do końca, do miejsca gdzie bór załamywał się pod kątem prostym i ciągnął się na wschód, aż poza horyzont. Tego dnia na łąkach nie było żywej duszy, ale ta zupełna samotność nie wzbudziła w niej najmniejszego lęku. Zanurzyła się pod grube konary, stąpając miękko po mchu i gęstej murawie. Wydało jej się, że jest w gotyckiej katedrze, jednej z owych strzelistych ogromnych katedr Hiszpanii, których ostrołukowate sklepienia, niczym konary drzew, zamykały się nad głową przybysza. - "Wchodzę w las jak do kościoła" - zacytowała głośno jakiś wiersz, który wyrecytował jej z pamięci ojciec Hieronim, chcąc dać uczennicy pojęcie o majestacie i ogromie polskiego lasu, prawdziwej puszczy. Szła coraz dalej i dalej, aż otworzyła się przed nią niewielka polana.Opadła na trawę pod najgrubszym drzewem, zdjęła kapelusz - musiała teraz być zawsze elegancka - i wyciągnęła się na przetykanej mchem trawie. Czas płynął, ale jej się wydawało, że stoi w miejscu. Błogi spokój zburzyło nagle szczekanie psa i strzał, który gdzieś tam odbił się echem o ścianę boru. Usiadła i spojrzała na zawieszony na aksamitce zegarek, prezent od ojca, znaleziony w szkatułce z biżuterią. Podobnie jak Concepci~on i ona miała teraz czym się przyozdobić. Nosiła na małym palcu lewej ręki pierścioneczek z perełką. Takież perełki chwiały się pod jej uszami. Ciotka Helena, podłożywszy korek, z wprawą przekłuła dolną małżowinę igłą wyprażoną w ogniu, dziwiąc się, że dotąd tego nie uczyniono. Szelest zwiastujący, że ktoś przedziera się przez gęstwinę, położył kres jej rozmyślaniom. Na polanę wypadł pies, duży, biało_brązowy pointer ze skrwawionym pękiem piór w pysku. Podbiegł do siedzącej i zamachawszy ogonem złożył ptaka u jej nóg. Patrzył przy tym w oczy i otwierał pysk, co wyglądało tak, jak gdyby się uśmiechał. Potem usiadł i zaszczekał, pewnie domagał się pochwały i podziękowania. - Jesteś bardzo miły - powiedziała - ale nie ja zabiłam tego ptaka. Nigdy bym tego nie zrobiła. Biedny, taki mały i bezbronny. Pies zaszczekał w odpowiedzi i znowu zamachał ogonem. Widać doskonale znał hiszpański, bo wszystko zrozumiał. Znowu zaszeleściły zarośla i w tym samym miejscu, w którym ukazał się pies, wyszedł na polanę myśliwy z fuzją na ramieniu. Pies natychmiast pospieszył do pana, poszczekując i odwracając głowę w stronę Trinidad. - Dzień dobry, Mademoiselle - powiedział przybysz po francusku, zdejmując kapelusz. - Widzę, że Gwido ofiarował pani moją zdobycz. - Nie przyjmuję prezentu - odparła żywo. - Pan przecież upolował tego ptaka - dodała z naganą w głosie. - Ja - westchnął nieznajomy. - Tak się tu nudzę, że nie wiem już, czym zabić czas. Czy pani pozwoli, że się przedstawię? - Schylił się w ukłonie. - Serż Butieniew. A pani jest ową prześliczną Hiszpanką, o której głośno w całej okolicy. - I nie czekając na zaproszenie, usiadł koło niej na trawie. - Pięknie tu - powiedziała. - Tak pięknie, że nie rozumiem, jak pan może się nudzić. Przecież dokoła ma pan tak wspaniałą przyrodę. - Przyroda to nie wszystko - odparł. - Ja lubię towarzystwo, a tu... - Tu jest tyle dworów - przerwała. - Jestem pewna, że wszędzie byłby pan mile widziany. W moim domu co prawda dość świeża żałoba nie pozwala na prowadzenie towarzyskiego życia. Ale u innych... - Tu wszędzie żałoba - skrzywił się. - To wyjątkowo smutna okolica. A ja lubię wesołą kompanię. - Pan pewnie przyzwyczajony do dużego miasta - uśmiechnęła się wyrozumiale. - Raczej tak, choć wieś ma też swoje uroki. Tylko że ja nie mam tu nikogo bliskiego. Ale co tak pani sama, w lesie - dodał nagle. - Nie boi się pani? - Czego? - odpowiedziała pytaniem. - Złych ludzi. - Tu nie ma złych ludzi. Wszyscy są bardzo sympatyczni i grzeczni. Po co pan zabija biedne ptaki? - Z nudów. Prawda, że to straszne? - Nigdy się jeszcze nie nudziłam - zauważyła. - Nie wiem nawet, co się wówczas czuje. - Niezadowolenie ze wszystkiego, pretensje do całego świata, złość na samego siebie - wyliczył prędko. - A na to nie ma lekarstwa. - Czy pan nie ma nic do roboty? Żadnych obowiązków? - Owszem, ale teraz przyjechałem na wakacje. - To pan jest przyjezdny, a ja myślałam, że pan tu mieszka. - Latem tak, ale zimę spędzam w mieście. Mam tu majątek. Robota idzie jak w dobrze naoliwionej maszynie, rządca i oficjaliści starają się oszczędzić mi kłopotów. A pani? - zapytał z uśmiechem. - Przed rokiem pani tu nie było. Wiem, pani mieszka w Kontkach. Moja służba ma doskonały wywiad. Jestem przez nią o wszystkim poinformowany. - Tak, mieszkam w Kontkach. To majątek mego brata. Późno już - spojrzała na zegarek. - Muszę wracać do domu. Pomógł jej wstać, po czym zapytał: - Czy wolno mi odprowadzić panią? - Bardzo proszę. Myśliwy schylił się po ptaka, wrzucił go do torby i zawołał psa. Przez las szli milcząc, dopiero jak się znaleźli na drodze, znowu zapytał: - Kiedy panią zobaczę? - Nie wiem. Ale jeśli pan dużo chodzi, to z pewnością kiedyś skrzyżują się nasze drogi. Popatrzył jej prosto w oczy. - Często tu przychodzę - powiedział po chwili. - A ja czasem. - Kiedy? - rzucił krótko. - Nie wiem. Musi panczekać na jakiś uśmiech losu - zażartowała. Akurat stanęli pod parkowym murem. - Do widzenia, Mademoiselle. - Zdjął kapelusz i złożył jej nienaganny ukłon niczym w salonie. - Do widzenia panu. Żegnaj Gwido - dodała po hiszpańsku w stronę psa. - Los się do mnie zazwyczaj uśmiecha - zauważył znacząco i znowu spojrzał jej w oczy, po czym szybko się oddalił. Wkrótce posłyszała tętent konia, który czekał gdzieś w pobliżu na pana. Było już dawno po podwieczorku, ale Tania przyniosła do sypialni tacę pełną smakołyków. - Powiedz, Taniu, kto to jest pan Serż Butieniew i gdzie mieszka. - To graf, panienko. - Tania wydawała się zmieszana. - Mieszka w Kontach. - W Kontach? - zdziwiła się. - Przecież Konty zabrali Rosjanie. - Właśnie graf Butieniew dostał Konty. Podczas powstania bardzo się zasłużył... - dodała z goryczą. - Więc to... Rosjanin? - Rosjanin, panienko. - Bardzo przystojny i sympatyczny. - O, to elegancki kawaler. Żeby panienka widziała, jak pięknie wygląda w mundurze. - To on jest w wojsku? - To rosyjski oficer, panienko. - Rosyjski oficer - powtórzyła Trinidad. - A tak dobrze mówi po francusku. - Rosyjscy oficerowie wszyscy mówią po francusku. Państwo, jak muszą, tylko po francusku z nimi rozmawiają. Na tarasie znalazła wuja Alojzego, drzemiącego nad gazetą. - Gdzie byłaś, dziecko? - spytał zbudzony jej krokami. - Niepokoiliśmy się już o ciebie. - Byłam w tym cudownym lesie, który przypomina wnętrze hiszpańskiej katedry - odpowiedziała poważnie. - Morze i las to dwa cuda natury. Chyba jednak wolę las niż morze - zastanowiła się. - W Hiszpanii takich lasów nie ma. Wuj Alojzy stuknął w gazetę. - Czy wiesz, co tu piszą? Na Ukrainie już zabrali się za katolików greckiego obrządku. Kasują im kościoły, na to miejsce stawiają cerkwie, księży wypędzają, a chrztu i ślubu udzielają już prawosławni popi. Tylko czekać, aż i u nas będzie to samo. - U nas są przecież sami katolicy - zauważyła. - Tak, lud to unici, związani z Rzymem. Wiele już niegdyś wycierpieli prześladowań, dawno temu, podczas wojen. Mają swoich męczenników. Był pośród nich i nasz jezuita, Andrzej Bobola. Z pewnością będzie kiedyś kanonizowany. Zobaczysz, dziecko, niedługo i tu kościoły przerobią na cerkwie i długowłosi, brodaci popi będą chrzcić dzieci, dawać śluby i grzebać umarłych. W ten sposób zmuszą chłopa, by poszedł do cerkwi. Tak, tak, kościoły zamkną, a księży popędzą na Sybir. - Ach, Boże! - zawołała przestraszona. - Czy to możliwe? - Wszystko jest możliwe w podbitym kraju. Niewolnik nie ma głosu. Musi milczeć i zaciskać zęby. - Czyżby Rosjanie byli tacy źli? - Wszyscy nie są źli. Poza tym postępują z nami jak z pokonanym wrogiem, bo my dla nich to wróg, tak jak oni dla nas. Ale słuszność jest po naszej stronie. To ziemia Rzeczpospolitej, a oni to najeźdźcy. - Wuju - zaczęła - spotkałam w lesie młodego panicza. Przedstawił mi się jako Serż Butieniew. Chyba dobrze zapamiętałam nazwisko. - Dobrze. To hrabia Butieniew - zauważył wuj. - Dostał Konty za bohaterstwo na polu walki podczas tłumienia powstania. - Wydał mi się bardzo sympatyczny. Rozmawialiśmy po francusku. - Hrabia to światowiec. Nic dziwnego, że rozmawialiście po francusku, hrabia nie zna polskiego. A żaden Polak, choćby umiał, nie będzie używał języka najeźdźcy. Chyba jest w randze kapitana, nie pamiętam. - Jest smutny i nudzi się, tak mi powiedział. - Wiadomo, że się nudzi, nie jest nigdzie przyjmowany. Nawet żal mi go. Młody człowiek o przyjemnej powierzchowności, dobrze wychowany, łaknący towarzystwa, a zmuszony żyć jak pustelnik. Rosjan tu w okolicy niewielu, rozrzuceni są po majątkach odległych od siebie o dziesiątki wiorst. Nie jest temu winien, że jako oficer musi spełniać rozkazy i tępić buntowników. Działa na korzyść własnej ojczyzny, jak prawdziwy patriota. Ale należy pamiętać, że to wróg. - Wróg - powtórzyła jakby z żalem. - Dla mnie wróg to była armia Napoleona. - A my, widzisz, z armią Napoleona wiązaliśmy najśmielsze nadzieje. Ale sam cesarz powiedział kiedyś Sułkowskiemu: "Jeżeli jakiś naród pragnie wyzwolić się spod jarzma najeźdźcy, nie powinien oglądać się na obcą pomoc, ale sam chwycić za broń i walczyć". Myśmy to zrobili i co z tego wyszło? Tragedia. Nieszczęście i niewola. A taki hrabia Butieniew panoszy się teraz w cudzym domu, który odebrano właścicielom. - Nie powinien był przyjmować takiej darowizny - zauważyła. - Nie powinien. Ale nie należy za dużo wymagać od człowieka. Powtarzam, żal mi go. Nieżonaty, nie ma żadnej rodziny, tylko starą ciotkę, nic dziwnego, że się nudzi. Ciotka była tu zeszłego lata i też się tak wynudziła, że więcej tu nie przyjedzie. Mała to zresztą dla niego pociecha ze starej ciotki, ale pragnął, by mu prowadziła dom. Miał zamiar wydawać przyjęcia, spraszać sąsiadów. Pałac w Kontach duży, a on sam jak palec, jeśli nie liczyć służby. Na początku, jak tylko przyjechał, złożył wizytę w Karolinowie, to najbliższy majątek. Pan Dziewczopolski przyjął go sam tak ozięble, pani wcale się nie pokazała, że zrozumiał. Więcej już nie próbował. - Biedny - zauważyła Trinidad. - Cóż on winien? - Jak to, co winien? - zaperzył się wuj Alojzy. - To wróg i tyle. Choć może i przyzwoity człowiek - dodał dla sprawiedliwości. - Rozumiem, ale niech wuj i mnie zrozumie. Dla mnie Polacy też byli wrogami. Nienawidziłam ich. Przyszli z Napoleonem. Jego wojska zrujnowały Hiszpanię. Ogołocili dom dziadka z wszelkich kosztowności, spalili rodzinne portrety pędzla wielkich mistrzów. Ich nazwiska spotkałam w Luwrze. Najbardziej żal mi portretu babci z perłami we włosach. Tak ją malował Goya. Dziadek nazywał Francuzów barbarzyńcami, bo zachowywali się jak barbarzyńcy. Mówił, że dla nich Vel~azquez czy Tycjan, to puste słowa. Wiem teraz, że to nieprawda, zwiedzałam przecież paryskie muzea i widziałam tyle piękna. Ale wiem też, że podczas wojny piękno nie ma znaczenia, a jeżeli należy do wroga, to trzeba je niszczyć. Tak pewnie rozumowali Francuzi w Hiszpanii. A Rosjanie uważają przecież te ziemie za swoje, weszły one w skład imperium. Wytłumaczył mi to Walery, opowiadał o rozbiorach. Jeśli więc mieszkańcy ziem należących do rosyjskiego imperium buntują się, należy ich przywołać do porządku mieczem... lub Sybirem. Czyż nie tak? - Tak - westchnął wuj Alojzy. - Niestety, jest tak, jak mówisz. Jedna tylko pociecha, że nic nie trwa wiecznie na tej ziemi. Mimo tylu przykrych rzeczy, których dowiedziała się o "grafie", Trinidad wiele o nim myślała. Podobał jej się ten "Rosjanin", jak go w myśli nazywała. Bo rzeczywiście mógł się podobać. Pełen wrodzonej dystynkcji prezentował się doskonale i bez trudu potrafiłby zawrócić w głowie niejednej pannie. Po hiszpańskim doświadczeniu, Trinidad nieskora była jednak do zakochania się. Uważała mężczyzn pomimo ich fizycznej siły za istoty słabe, pozbawione woli i charakteru, a więc godne pogardy. Naturalnie od tej reguły istniały wyjątki. Chociażby Adam Kontkowski, jej ojciec. Tego typu człowiekiem był także jej brat, i pewnie wuj Alojzy. Ale taki hrabia Butieniew... Jeżeli z łaski cara zgodził się przyjąć majątek, z którego wypędzono właścicieli... Obrzydliwość! Już sam ten fakt świadczy o nim jak najgorzej. Dobrze, że tutejsze ziemiaństwo nie utrzymuje z nim stosunków towarzyskich. Żaden przyzwoity człowiek nie przyjąłby takiego domu wiedząc, że w jego murach wylano krwawe łzy rozpaczy, a żałoba okryła kirem jego ściany. Zła była na niego. Wolałaby dobrze myśleć o "grafie", a tu wszystko świadczyło przeciw niemu. - Nie chcę go więcej widzieć - powtarzała, ale za tym postanowieniem kryło się nieco żalu. Przez dwa tygodnie nie chodziła do boru. Butieniewa spotkała dopiero w początkach trzeciego tygodnia, na drodze, pod ciemną ścianą drzew. Przez ten czas unikała tego miejsca i przeważnie chodziła na spacer z Natalką. Czasem towarzyszyła im madame Compotte, miała więc Trinidad pożytek ze spaceru, mówiono bowiem wyłącznie po francusku, a guwernantka Natalki poprawiała błędy wymowy nowej "uczennicy", za co dziewczyna była jej szczerze wdzięczna. Tego więc dnia, gdy spotkała hrabiego Butieniewa na drodze wiodącej do boru, wymknęła się z domu nie zauważona przez nikogo. Chciała być sama, by raz jeszcze przemyśleć całą sprawę i jak najsprawiedliwiej osądzić winowajcę. Hrabia wracał widać z lasu, a ujrzawszy ją, cały się rozpromienił. - Witam, witam panią, Mademoiselle - z daleka już powiewał kapeluszem. - Jest pani okrutna jak prawdziwa Hiszpanka - dodał zbliżając się. - Hiszpanki nie są okrutne - zauważyła bez uśmiechu. - Dowiedziałam się o panu takich rzeczy, że nie miałamchęci na spotkanie. Nie tylko pańska służba trudni się wywiadem, moja pokojowa jest też niezłym informatorem. - Ach, to dlatego taka pani dla mnie niełaskawa - zasępił się. - Tak - przyznała. - Postąpił pan ohydnie. - Ja? W czym postąpiłem ohydnie? - Przyjął pan majątek, z którego wypędzono właścicieli. Nawet wróg nie ma prawa tak postępować, jeśli jest człowiekiem honoru. - Wróg? - powtórzył, a twarz jego oblał rumieniec. - Uważa mnie pani za wroga? - Ja osobiście nie, zbyt długo Polacy byli moimi wrogami, przyszli do Hiszpanii z armią Napoleona. Ale pański postępek... - Jaki postępek? - Przyjęcie darowizny Kontów - wypaliła. Zbladł jak pod uderzeniem. - Gdyby pani była żołnierzem - zaczął - wiedziałaby pani, jak niebezpiecznie jest wzgardzić łaską cara. - Lepiej jest stracić honor? - Po co Polacy wzniecili bunt? - To nie był bunt, a powstanie. Buntować się może niewolnik albo sługa, nigdy człowiek przywykły do wolności. Rozumie pan różnicę? Polacy mieli dość waszej przemocy, pragnęli odzyskać wolność. - Wolność! - zaśmiał się. - Nie ma już dla nich wolności. Sami są sobie winni. Kilka wieków temu byli jednym z najpotężniejszych państw w Europie, a ich królewicz doszedł z wojskiem aż do Moskwy. Mógł zostać carem. Ale zaprzepaścił tę szansę. My wówczas dopiero budowaliśmy naszą potęgę. Dumny jestem z mojej ojczyzny i z tego, że mogę nazwać się Rosjaninem, czyli obywatelem największego państwa na świecie, państwa, które ogarnia trzy kontynenty: Europę, Azję i Amerykę. - Mówi przez pana pycha - skarciła go surowo. - Ale chcę być wobec pana sprawiedliwa i nie potępiam pańskiego patriotyzmu. To piękna cnota. Chodzi mi wyłącznie o ten jeden fakt, że pan oraz inni pańscy rodacy jako zapłatą za męstwo na polu bitwy zostali obdarzeni cudzą własnością. Czy pan wie, jaki los spotkał prawowitych - zaakcentowała to słowo - właścicieli Kontów? - Wiem - zwiesił głowę. - Ale to nie moja wina. - Narzeczony ostatniej dziedziczki Kontów jest na Sybirze - dodała. - Skazany na dożywocie. Czyli, że nie ma dla niego nadziei. To tak, jak gdyby już za życia był trupem. I co pan na to? - Gdyby była pani mężczyzną - wybuchnął - wyzwałbym panią na pojedynek. A tak muszę znieść ten afront. Policzkuje mnie pani, a ja mam związane ręce. To nieładnie nadużywać swojej przewagi, Mademoiselle. - Wyprostował się. - Nie pozostaje mi nic innego, jak panią pożegnać. Nasze drogi idą w przeciwnych kierunkach. Pani udaje się do lasu, ja z niego wracam. Proszę mi wybaczyć. - Skłonił się, potem przeszedł obok, nie patrząc na nią, a ona została z mocno bijącym sercem i uczuciem dziwnej przykrości. Po kilku dniach Tania, dobrze widać powiadomiona o wszystkim, co działo się w Kontach, stawiając na nocnym stoliku tacę ze śniadaniem, powiedziała nagle: - Graf wyjechał. Nikt się tego nie spodziewał. Zawsze siedzi na wsi całe lato, aż tu ni stąd, ni zowąd... Mówił rządca, że był jakiś dziwny. Powiedział, że nie wie, kiedy wróci. - Pewnie wstyd mu - zauważyła Trinidad. - Wstyd? - zdziwiła się Tania. - Czego? Przecież to Rosjanin. - Wie pewnie, że Pola, właścicielka Kontów, mieszka u nas. - Wie - przytaknęła Tania. - W Kontach zostały wszystkie rodzinne pamiątki, meble, obrazy, książki. - O! - zawołała Tania - książek to tam było bardzo wiele. Cała sala zastawiona szafami aż po sufit. - To własność Poli - powiedziała surowo Trinidad. - Hrabia korzysta z tego bezprawnie. - To panienka nic nie wie? - zgorszyła się Tania. - Jak bili się w Królestwie, a nasi panicze poszli do powstania, wszystko zabrali Rosjanie. Co tu się działo, Boże, co tu się działo! - Wiem, Taniu. - Kozacy ciągle najeżdżali, szukali "buntowszczyków", co noc nas budzono. Ukrywał się tu jeden. O, ale nasz pan umiał z nimi rozmawiać. Nie był jeszcze chory. Cały dom przeszukiwano od strychu do piwnic. - I co? - Nic. Nie znaleźli. Pan był mądry. Ten, co się ukrywał, siedział wówczas u wuja Wasyla. - W stajni? - W stajni. - Tania skinęła głową. - I nie znaleźli? - Nie znaleźli - powtórzyła z zaciętością. - Choć dźgali bagnetami słomę i siano. Wasyl też mądry... - A po chwili dorzuciła: - U nas zdrajców nie ma. Po paru wspólnie odbytych spacerach Trinidad zasmakowała w towarzystwie francuskiej guwernantki. Madame Compotte zajmowała w Kontkach specjalne miejsce. Traktowano ją jak członka rodziny, była tu dla edukacji Natalki, przeżyła całe powstanie i wszelkie nieszczęścia, jakie spadały na Kontkowskich i ich krewnych czy powinowatych. Będąc kobietą rozumną, taktowną i zrównoważoną, która też wiele przeszła, zdobyła duże doświadczenie oraz pewną zdolność "psychologicznej penetracji" - jak mówiła - osób, z którymi się stykała. - Od dawna mieszkam w Polsce - powiedziała raz, gdy siedziały na parkowej ławce w lipowej alei, a Natalka pobiegła "rozprostować nogi", jak oznajmiła. - Nauczyłam się po polsku i poznałam co znaczniejsze obywatelstwo tych stron - dodała. - Długo już pani jest w Polsce? - zapytała Trinidad. - Od 1815 roku - odparła wzdychając. - Od upadku Napoleona. Mój mąż zginął w bitwie pod Waterloo, był zagorzałym bonapartystą, a ja zostałam z maleńkim synkiem w oblężonym przez aliantów Paryżu. Moje dziecko nie miało jeszcze roku, było wątłe, a gdy przyplątał się krup, nie było ratunku. W przeciągu paru miesięcy zostałam wdową i osieroconą matką. - Zamilkła. - Czy ma pani we Francji jakąś rodzinę? - Mam brata. Ale to legitymista, zwolennik Burbonów i restauracji dawnej monarchii. Nie było żadnego porozumienia między nim a moim mężem. Miał mi za złe to małżeństwo z człowiekiem tak "podłej kondycji", jak się wyrażał. Ale ja kochałam Adolfa i choć bardzo krótko, ale byłam szczęśliwa. Teraz mam tylko wspomnienia. - W jaki sposób dostała się pani do Polski? - Trinidad była coraz bardziej zainteresowana opowieścią Francuzki. - Młody książę Radziwiłł bawił wówczas w Paryżu - uśmiechnęła się, przypominając przeszłość. - Szukał nauczycielki dla swoich dwóch młodszych sióstr, których został jedynym opiekunem po przedwczesnej śmierci rodziców. Ktoś mu wspomniał o mnie, a ponieważ znajdowałam się w krytycznej sytuacji, prawie bez środków do życia, z radością przyjęłam ten dar spadły z nieba. Otrzymałam staranne wykształcenie, mogłam więc z całym spokojem podjąć nowe obowiązki. To była moja pierwsza posada. - A gdzie mieszkał książę Radziwiłł? - W tych stronach, w Nieświeżu. To Radziwiłłowska ordynacja, wspaniały zamek z XVI wieku. Wybitne dzieło renesansu. Iście magnacka siedziba. - Chciałabym zobaczyć ten zamek w Nieświeżu - powiedziała Trinidad w zadumie. - Ciekawam, czy podobny do hiszpańskich zamków. - Z pewnością pani zobaczy, gdy minie żałoba. - A czy pani uczennice były miłe? - Kochane dziewczynki, zastępowałam im matkę, którą straciły we wczesnym dzieciństwie. Bardzo były do mnie przywiązane. Zostałam w Nieświeżu aż do ich zamążpójścia. - A co zrobiła pani potem? - Potem - zastanowiła się chwilę. - No tak, potem musiałam znowu szukać sobie miejsca. Ale z tym nie miałam już kłopotu. Od razu porwali mnie państwo Chreptowiczowie ze Szczorsów. - Ciągle tu słyszę o Szczorsach - zauważyła Trinidad. - Wszyscy zachwycają się tamtejszym pałacem. - Bo to wspaniała rezydencja - pokiwała głową Madame Compotte. - Prawdziwie wielkopańska. Była tam córeczka, jedynaczka, uczyłam ją dość długo, prawie do jej zamążpójścia. Biedaczka. - Dlaczego biedaczka? - Rodzice wydali ją za Rosjanina. Nie chciała. Ale nie miała wyjścia. Po ślubie zamieszkali w Paryżu. Nie było jej tu podczas powstania. A ja przeniosłam się do Kontków - powiedziała ze smutnym uśmiechem. - Jak Natalka wyjdzie za mąż, nie będę tu już potrzebna i znowu przeniosę się do innego domu, może do Miru. To jest wspaniały zamek, bywałam tam z moimi uczennicami. Książę Mirski ma trzy córki. - I nie tęskni pani do ojczyzny? - Trinidad spojrzała na Francuzkę współczująco. - Czasem, gdy opadną wspomnienia. - Jestem pewna, że gdy Natalka wyjdzie za mąż, Aldona nie puści pani z Kontek. Radzi się przecież pani w tylu sprawach, tak polega na pani takcie i rozumie. - Pani Aldona jest kobietą wyjątkowej dobroci. Nigdy bym jednak nie została darmozjadem ani też rezydentką, jak ci starzy krewni. - Do starości jeszcze pani daleko. - Nie tak już bardzo, niestety. - Wie pani - zwierzyła się Trinidad - w Hiszpanii znałam bardzo mało osób. Dziadek był zrujnowany wojną, nie utrzymywał stosunków z sąsiadami. A tu tylu jest domowników, a każdy niesie jakiś swój ból, swoją tragedię... Właściwie nie ma szczęśliwego człowieka na tej ziemi. - Jest, o jest - zaprotestowała żywo Madame Compotte. - Chociażby ja podczas mojego małżeństwa. Tyle, że to szczęście trwa bardzo krótko, czasem chwilę, a życie nieraz bywa długie. - Co pani sądzi o Poli? - Trinidad zniżyła głos, bo nadchodziła Natalka, niosąc kijki i wiklinowe kółka do gry w serso. - Niepokoi mnie - powiedziała Francuzka. - Pola staje się coraz mniej normalna. Odchodzi od rzeczywistości w jakiś swój świat. Ale to niedobry świat, źle na nią wpływa. Obawiam się... - Trini, zagrasz ze mną w serso? - zawołała Natalka. - Czy pani pozwoli, Madame? - zwróciła się do nauczycielki. - Grajcie, proszę - Madame Compotte podniosła się z ławki. - Dokończymy innym razem naszą rozmowę - zwróciła się do Trinidad. - Prawda, że Madame Compotte jest bardzo miła? - Natalka spojrzała bystro na Trinidad. - Bardzo. To mądra osoba, Natalko, i powinnaś jak najwięcej korzystać z jej lekcji i w ogóle z jej towarzystwa. - Ach, te lekcje! - jęknęła Natalka. - A najgorsze to dyktando po francusku. Zawsze robię błędy. - I kijkiem od sersa jak mieczem cięła powietrze. ****** Z całej kontkowskiej służby ulubieńcem Trinidad był Wasyl. Przypominał nieco Miguela, choć był młodszy od Hiszpana. Miał równie suchą twarz, zawsze starannie ogoloną i bystre oczy. Wasyl był głównym stangretem i królował w stajni i w wozowni, na pokojach zaś "panowała" Paulina. Paulina urodziła się w Kontkach i wiedziała wszystko o rodzinie Kontkowskich, zarówno tej z Kontków, jak i z Kontów, czyli z dworu i z pałacu. Przy pani Aldonie pełniła obowiązki "pierwszej pokojowej" i garderobianej, a także ochmistrzyni - nosiła u paska klucz od spiżarni i co dzień konferowała z kucharką, omawiając każdorazowe menu. Cieszyła się całkowitym zaufaniem państwa. Była to kobieta jeszcze dosyć młoda, maleńka, pulchna, ale niezwykle zręczna i fertyczna. Ruchy jej miały przedziwną lekkość i zawsze wydawało się, że nie chodzi, lecz sunie tanecznym krokiem po posadzce. Jej niezwykle małe stopy i dłonie od razu zwróciły uwagę Trinidad. - Paulina ma ręce i nogi jak Hiszpanka - powiedziała jej kiedyś. Nigdy też nie ośmieliłaby się mówić do niej "ty", jak na przykład zwracała się do Tani. Ale Tania była młodą dziewczyną, a Paulina swoim statecznym zachowaniem budziła szacunek. Mówiła o sobie, że jest wdową, miała bowiem czternastoletniego syna, ale mieszkańcy Kontów szeptali (starając się, by tego nie słyszała Natalka), że z tym małżeństwem Pauliny to właściwie nie wiadomo, jak to było, natomiast wiadomo było o afekcie, jaki ją łączył z ówczesnym rządcą. Owocem tego afektu był właśnie syn, niepodobny do nikogo z okolicznych wieśniaków. Trinidad powiedziała o nim, że jest piękny, i przypuszczalnie za kilka lat stanie się postrachem, a raczej ulubieńcem dziewcząt, które zlecą się do niego jak ćmy do świecy. - Zupełnie podobny do rządcy - mówiono - taki sam śniady i czarniawy. Do Trinidad Paulina odnosiła się z wielkim respektem, jako do osoby "zagranicznej", bywałej w świecie, znającej obcą mowę. Panią Aldonę uwielbiała. Poza tym szanowała bardzo wuja Alojzego. Do reszty domowników odnosiła się grzecznie z dystansem. Wyraźnie jednak nie lubiła Poli. - Panienka Pola sprowadzi na nas nieszczęście - powiedziała raz do pani Aldony w obecności Trinidad. - Ja wierzę w moje przeczucia. - Co też Paulina - zaczęła pani Aldona. - Zobaczy pani. Ja się nigdy nie mylę. Widzę człowieka na wylot, jak gdyby był z alabastru - wskazała wypełniony różami wazon na konsolce. - Pola to najszlachetniejsza istota na ziemi! - Panienka Pola była taka przedtem - położyła nacisk na słowie "przedtem". - Teraz jest zupełnie inna. Nie ta sama. We władzy szatana - dodała szeptem. - Niech Paulina nikomu tego nie powtarza - przeraziła się pani Aldona. - To są straszne rzeczy. - Straszne - przytaknęła Paulina - ale nie ma od nich ratunku. - Gdyby wrócił panicz z Żubrówki... - To na nic. - Paulina zamachała pulchną rączką. - To byłoby jeszcze gorzej. Czysta tragedia. - Dlaczego Paulina tak sądzi? Mnie się wydaje, że wszystko wróciłoby do dawnego stanu, Pola odżyłaby, odnalazłaby dawny uśmiech i radość życia. - Nie, nie - trzęsła głową Paulina. - Już nic jej nie pomoże. Ona nie potrafi kochać, umie tylko nienawidzić. Przepadło, wszystko dla niej przepadło. - Nie wierzę w to - pani Aldona wstała energicznie z fotela. - Paulina myli się, to wszystko są zabobonne nawyki. - Nie zabobonne, pani moja złocista, nie zabobonne. Proszę popatrzeć na jej oczy. To oczy potępieńca. - Paulina mnie przeraża! - W niej nie ma nic prócz nienawiści. Wszystko inne umarło. Żyje tylko nienawiść. Straszna, silna, mocna. Nie można żyć z nienawiścią w sobie, nie można, paniusiu moja złocista. Człowiek idzie na dno jak kamień i nie ma dla niego ratunku. Dla panienki Poli już na ratunek za późno, o wiele za późno. Po wyjściu Pauliny Trinidad zbliżyła się do pani Aldony. - Wiesz co, Aldonko - powiedziała ściszając mimo woli głos. - Ona ma rację. Poli należy się bać. We mnie jednak, obok lęku, budzi ta dziewczyna jakąś niezdrową ciekawość. Pociąga mnie. Chciałabym ją poznać bliżej, dowiedzieć się, o czym myśli. Czy zauważyłaś, że nikomu nie pozwala spojrzeć sobie w oczy? Nie chce, żeby ktokolwiek odgadł, co się w niej dzieje. Trzeba by coś robić, ratować ją... Może byś z nią porozmawiała? - Próbowałam wiele razy. Pola nie życzy sobie wtrącania się w jej sprawy. Powiedziała mi to wyraźnie. "Nic mi nie jest", tak powiedziała. "A, że jestem smutna, to chyba naturalne po tylu ciosach, które na mnie spadły". Na to nie ma odpowiedzi. Cóż mogłam więcej zrobić? Staram się otaczać ją serdecznością, wszyscy zresztą okazują jej serce i zrozumienie. Szczególnie ciotki. Ale ona wszystkich odsuwa od siebie. Trinidad u ojca Hieronima poszukała rady i pomocy. Ale nim list dojdzie do adresata, a później odpowiedź wróci do Kontków, upłynie wiele czasu. Pola coraz rzadziej zasiadała przy stole w jadalni, stałą wymówką był ból głowy. Nikt naturalnie temu nie wierzył, wszyscy jednak szanowali jej chęć odosobnienia. Jedną tylko Natalkę drażniła ta postawa kuzynki, nie mogła jednak głośno wyrażać swoich uczuć, ciotka Helena nie tolerowała podobnych wystąpień dziewczynki. - Jesteś za młoda, by wydawać sądy - powiedziała raz. Powiernicą Natalki pozostała więc wyłącznie Trinidad. - Powiedz, Trini - mówiła. - Czyż to nie czysta wariacja? Pola już zupełnie oszalała. - Cicho, Natalko - upomniała Trinidad. - Zgadzam się z tobą w zupełności. Ale nie wolno tego głośno mówić. Nie trzeba. Pola jest przerażająca, ona zupełnie poddała się rozpaczy. Pamiętam siebie po śmierci mamusi. Biedna Pola nie miała widać nikogo, kto, jak mnie ojciec Hieronim, byłby ją uratował. ****** Trinidad długo nie korzystała z klucza do pokoju ojca. Przeczytała całą korespondencję Adama Kontkowskiego z przeorem klasztoru Świętego Dominika z Silos i z ojcem Hieronimem. Złożyły się na nią listy przekazane jej przez zakonnika oraz zawartość safianowej teczki, która spoczywała w szufladzie biurka zmarłego, zanim znalazła się w jej rękach. To było prawdziwe życie dziedzica Kontek. Nikt nie podejrzewał nawet, dokąd szybowała jego myśl, czyją twarz miał stale przed oczami, czyj głos obcą mową szemrał w jego uszach. Wiadomość o śmierci Mercedes ugodziła jak cios. Ale dużo większy ciężar legł na sercu. Oto dziecko, córka jego i Mercedes żyje niekochana daleko od tego, którego naturalnym obowiązkiem było otoczyć ją miłością. Ta nieznana córka stała się celem jego życia. Nieledwie dzień po dniu śledził jej losy, cierpiał jej bólem, płakał jej łzami. Chciał o niej wszystko wiedzieć. Miał nadzieję, że w niej odżyła Mercedes, jej urok i piękno. Niestety, według opinii ojca Hieronima, dziewczyna nie była podobna ani do matki, ani do niego. Jej mroczna uroda wywodziła się z Hiszpanii, tchnęła kastylijską surowością i dumą. Trinidad zebrała w jedną całość te uzupełniające się listy. W tych pisywanych w Kontkach wybuchała nie mająca zdawałoby się ujścia czułość, właściwa raczej zakochanemu niż ojcu, oraz namiętna ciekawość jej osoby. Szczególnie wzruszający był list, w którym Kontkowski wyrażał radość z odkrycia, że korespondujący z nim zakonnik jest Polakiem. "Teraz gdy wiem - pisał - że ojciec czuwa nad moją dzieciną, bardzo się uspokoiłem. Wierzę, że ojciec nie pozwoli jej skrzywdzić. Dzięki za opiekę nad sierotą. Na tej ziemi nigdy jej nie zobaczę, nie posłyszę jej głosu. Pozostanie dla mnie równie daleka i nieosiągalna, jak gwiazda". "Jestem winny, bardzo winny - wyczytała w innym liście - niczym i nigdy nie zdołam odkupić mojej winy". Odtąd każdego wieczoru wczytywała się w słowa rozgrzewające jej serce. Oboje, on i Mercedes, byli gdzieś daleko, a może bardzo blisko niej, oni i ona, ich troje stanowiących jedność. Czekają na nią, a kiedyś ona będzie im oddana. - My to jedno - szeptała, układając się w pachnącej ziołami pościeli. Nic też dziwnego, że pewnej nocy ujrzała ich we śnie. Stali u wejścia do boru, dwie jasne postacie na tle ciemnej ściany drzew. Biegła ku nim dobrze znaną drogą, a oni czekali rozpostarłszy szeroko ramiona. Mercedes nosiła białą francuską suknię z bufiastymi rękawami i wysokim stanem, o której opowiadała Ana. On miał twarz z portretu, a w oczach nie było ani cienia smutku. Obudziła się drżąca i spłakana. Ze szczęścia. Po śniadaniu poszła do sypialni zmarłego. Dzień był pochmurny. "Pachnie deszczem" - oznajmiła Paulina i miała rację. Wkrótce rozpadało się, a zaciągnięte chmurami niebo nie wróżyło szybkiego powrotu pięknej pogody. Gdy włożyła klucz do zamka, przekonała się ze zdziwieniem, że drzwi były otwarte. - Pewnie Walery - pomyślała i nacisnęła klamkę. Ale Walerego nie było w pokoju. Na fotelu przy łóżku na wprost portretu siedziała Pola. Trinidad przystanęła z ręką na klamce, ale nie ośmieliła się zapytać kuzynki, jak tu weszła. Pola nie zmieszała się, nie okazała też najmniejszego zakłopotania, po prostu siedziała i wpatrywała się w portret, jak gdyby była to czynność najbardziej zwykła i naturalna. - Walery dał mi klucz - powiedziała Trinidad na usprawiedliwienie swojej obecności, a potem dodała z determinacją: - Znałaś mojego ojca, prawda? - Znałam - Pola poruszyła się na fotelu i skinęła głową. - Stryj Adam był fascynującym mężczyzną. Piękny i tajemniczy. Jako podlotek byłam w nim śmiertelnie zakochana. - Zaśmiała się krótko. - Ja jedna przejrzałam jego sekret, czułam wyraźnie, że jego życie kryje coś, o czym nikt nie wie, czego nikt się nawet nie domyśla. A to była miłość, wielka miłość, i to mnie tak w nim urzekło. Ta miłość promieniowała z niego, biła w oczy, ale wszyscy dokoła byli ślepi. Tylko ja... ja jedna... Bo ja też marzyłam o wielkiej miłości. - Powiedziała to zniżając głos, a w ogóle zdawała się nie dostrzegać Trinidad ciągle stojącej we drzwiach i mówiła jak gdyby do siebie, wspominając głośno przeszłość. - Wiele lat nienawidziłam go. - Trinidad przełknęła ślinę i postąpiła ku siedzącej. - Byłaś głupia - rzuciła Pola. - Jego nie można było nienawidzić. On był miłością. - Tak, wiem - przyznała Trinidad. - To trudno zrozumieć, ale widzisz, po śmierci mamusi poczułam się bardzo nieszczęśliwa, sama i opuszczona, a on był tak daleko... - Łzy spłynęły jej na policzki. - Gdyby był przy tobie, byłabyś najszczęśliwszą istotą na ziemi - szepnęła Pola i pierwszy raz spojrzała na "Hiszpankę". - Tak, myślę, że tak. - Trinidad otarła łzy. - Dzięki niemu jestem teraz szczęśliwa. - Mało ci potrzeba do szczęścia - burknęła Pola odwracając oczy. - Dlaczego mnie nie lubisz? - Ja nikogo nie lubię, ludzi nienawidzę. Jestem zła, to wszyscy czują... - Nie jesteś zła, jesteś nieszczęśliwa. - Więc mnie bronisz? - Pola po raz drugi podniosła wzrok na kuzynkę. - Podziwiam cię. - Trinidad przysiadła na fotelu przy biurku. - Jesteś śliczna i równie tajemnicza jak on - wskazała portret. - Chciałabym wiedzieć, o czym myślisz, jesteś zawsze sama, unikasz ludzi. Dlaczego? Przecież i ty żyjesz miłością. - Już nie. - Głos Poli był tak cichy, że ledwie dosłyszała. - A jeżeli on wróci? - To niemożliwe. Zresztą lepiej, żeby nie wracał. - Jak możesz? To twój narzeczony, wybrałaś go... - We mnie nie ma już nic dla niego. Same popioły. - Jak to? Przecież go kochałaś? - Nie wiem. Chyba bardziej kochałam jego - wskazała portret. - Och, to była miłość dziecięca, romantyczna. - Nie wiem - powtórzyła Pola. - Lubił mnie - ożywiła się - lubił ze mną rozmawiać. Gdy był już bardzo chory, prosił, bym przy nim siedziała. Siedziałabym przy nim dzień i noc, ale mi nie pozwalano. - Więc byłaś przy nim do końca? - Dopiero w chwili śmierci wyjawił swoją tajemnicę. Zawołał dwa razy "Mercedes!" O, jak zazdrościłam tej nieznanej kobiecie! Dałabym wszystko, żeby być tak kochaną! - Może gdzieś tam, w kopalniach Sybiru, ktoś żyje tylko tobą, twoją miłością, twój obraz dodaje mu sił do przetrwania. Czy zapomniałaś, że twój narzeczony cię kocha? - Nie wiem - powiedziała Pola po raz trzeci i zrobiła ręką jakiś nieokreślony gest. - Polu, dlaczego mówisz takie straszne rzeczy? - Wszystko we mnie jest straszne. Czasem boję się sama siebie. Czyż nie widzisz, jak oni - wskazała głową drzwi - obchodzą mnie z daleka? Jak milkną, gdy się zbliżam? - Ależ, Polu, oni cię kochają, współczują ci, Aldonka mówi o tobie z największą serdecznością. A ja... ja pragnę twojej przyjaźni. - Nie boisz się mnie? - Moim jedynym zmartwieniem, odkąd tu przybyłam, jest twoja wrogość i niechęć, jaką mi okazałaś, gdy weszłam do tego domu. - Przyjdź wieczorem do mego pokoju. - Pola wstała. - Nie zejdę na kolację, ale będę cię oczekiwać. - Wyjęła z kieszeni klucz. - Ten klucz dał mi on, powiedział, że będzie mu przyjemnie, jeśli kiedy tu wstąpię. On tu jest - podniosła głos. - Zawsze czuję tu jego obecność. Ale teraz rozumiem, jak mało dla niego znaczyłam. Żył tylko tobą. I sprowadził cię tu, do swojego domu. Byłam zazdrosna, piekielnie zazdrosna. Ciebie łączą z nim najbliższe i najmocniejsze więzy, a ja, cóż, córka jego kuzyna, nosząca jedynie to samo nazwisko. On jest twój. Pozwól mi tu czasem przychodzić... popatrzeć na niego. Oto moja tajemnica. - Znowu zaśmiała się, po czym wyszła, cicho zamykając drzwi. Trinidad siadła w tym samym fotelu, z którego wstała Pola, i zapatrzyła się w portret zmarłego. A więc taka jest prawda, prawda Poli. I nikomu nie przychodzi do głowy... Nikt nawet nie przypuszcza... Boże, jak mało człowiek wie o drugim człowieku! I właściwie nikogo nie należy sądzić, bo taki sąd przeważnie bywa fałszywy. Pola... prysła aura demoniczności otaczająca ostatnią dziedziczkę Kontów. Pola, to zwykła dziewczyna, taka sama jak ona, Trinidad, jak tysiące ich rówieśnic, stęskniona i marząca o wielkiej miłości. Czy Szczęsny Wintofft potrafiłby zaspokoić to pragnienie? Czy jego miłość miałaby dość siły, by wyprzeć z pamięci Poli obraz ukochanego Mercedes? Dziewczyna znała od dziecka stryja Adama, słyszała, co o nim mówiono. Jakąś przedziwną intuicją odgadła tajemnicę, którą ukrywał przed okiem całej rodziny. Opromieniony blaskiem napoleońskiej legendy, walkami na wszystkich polach bitew Europy, mimo upływu lat zachował w jej wyobraźni młodość i urodę uwiecznioną na płótnie znakomitym pędzlem Brodowskiego. Malarz dojrzał w modelu coś, co dopiero przyszłość miała uzewnętrznić, a co przeczuły intuicja i oko artysty, a także serce dziecka. Cały ten dzień Trinidad przeżyła nie wiedząc właściwie, co się dokoła niej działo. Nie pamiętała rozmów, które prowadzono przy stole, ani w ogóle niczego. Żyło w niej jedynie oczekiwanie wieczoru i wizyta w pokoju Poli. Drżała z niecierpliwości, by wreszcie przestąpić próg jej samotni, poznać otaczające ją przedmioty i może zyskać w niej upragnioną przyjaciółkę. Kto wie? Obie były sierotami, obie w Kontkach znalazły dom. Istniała jednak między nimi zasadnicza różnica. Ot, podczas gdy Trinidad nareszcie poczuła się szczęśliwa i bezpieczna, Pola odrzuciła wszelką serdeczność rodziny, odtrąciła wyciągnięte do niej ręce, odgrodziła się chłodem i niechęcią przy każdej próbie nawiązania z nią jakiegokolwiek bliższego kontaktu. Z nich dwóch Pola była o wiele bardziej godna litości, o wiele bardziej nieszczęśliwa, własnowolnie skazując się na całkowite osamotnienie. Pola w białym batystowym peniuarze, z wysoko upiętymi warkoczami spoczywała półleżąc na szezlongu. Od razu odłożyła czytaną właśnie książkę i wskazała gościowi fotel. - Pozwolisz, że nie wstanę - powiedziała - ale ostatnio jest to moja najwygodniejsza pozycja. - Powinnaś chodzić na spacery - upomniała Trinidad, przysuwając fotel do szezlongu. - Wiem, ale mi się nie chce. Na nic teraz nie mam ochoty. Leżałabym tak cały dzień. - To źle. Powinnaś ubrać się, wyjść. Ja prawie co dzień chodzę do lasu. Do boru - poprawiła się. - Lubisz las - zauważyła obojętnie Pola. - Las to cudo! - Trinidad nie kryła entuzjazmu. - Tutejsze lasy, a właściwie bezkresne bory, przypominają morze, ale są od niego stokroć piękniejsze. W Hiszpanii takich nie ma. - W Hiszpanii są inne cuda. - Pola oparła głowę na ręku. - Są - przyznała Trinidad. - Hiszpania ma taką architekturę, jakiej może jej pozazdrościć cała Europa. Ale to kamień. Tutejsze drzewa są równie stare, ale żywe. Wybierz się ze mną jutro na spacer. - Nie - pokręciła głową Pola. - Nie chcę, żeby na mnie patrzono. Wszyscy gapią się jak na dziwoląga. Wiesz - zawahała się - słyszałam raz, jak Paulina mówiła, że jestem we władzy szatana. Nie chcę nikogo widzieć. - Polu, postaraj się być taka jak dawniej. - Jakże to możliwe. Dawniej wszystko było inaczej. A potem straciłam rodziców, braci, dom. I choć ten dom stoi, jego drzwi są przede mną zamknięte. Na zawsze. - Nic nigdy nie jest "na zawsze". - Trinidad przypomniała sobie jedno z powiedzeń ojca Hieronima. - Nie wiadomo, co jeszcze może być. - Ja chcę, żeby to coś było teraz, teraz. Niestety, umarli nie wstaną. - Nie zapominaj, że twój narzeczony żyje. - Skąd mogę wiedzieć, czy żyje? Stamtąd nie przychodzą wieści. Może już dawno umarł? A jeżeli żyje, może już o mnie zapomniał. - Wiesz dobrze, że to niemożliwe. - A może myśli, że wyszłam za mąż? - Jeśli w ciebie wierzył... - Przecież to byłoby zupełnie normalne, gdybym wyszła za mąż. Nikt by mnie za to nie potępił. On jest skazany na dożywocie. - Bywają różne amnestie dla więźniów. - Nie dla takich jak on. Gdyby go nawet zwolniono, nie pozwolono by mu nigdy wrócić do kraju. Zesłano by go do jakiegoś syberyjskiego miasta czy miasteczka na posielenie. - Co to znaczy? - To znaczy na przymusowe osiedlenie się. Jest to kara stosowana wobec więźniów politycznych. Czy sądzisz, że w takiej sytuacji pozostałby mi wierny? Wziąłby sobie wreszcie jakąś kałmucką dziewuchę, a w najlepszym razie ożeniłby się z Rosjanką. I przepadłby. Tym razem na zawsze. - Po co o tym myśleć, Polu? - Muszę myśleć. Myślę stale o takich różnych rzeczach. I w dzień, i w nocy. Szczególnie w nocy, gdy nie mogę spać. - Nie możesz tak dłużej żyć i rozpamiętywać. - Tylko to mi zostało. Jestem jak staruszka, co żyje przeszłością, bo przyszłość dla mnie nie istnieje. - Nieprawda! - krzyknęła Trinidad w depresji. - Jesteś młoda i... - Mam chyba ze sto lat. Zostaw mnie, nic przecież nie zmienisz. A w ogóle, po co mówić o mnie. To temat mało interesujący. Lepiej opowiedz mi o twojej matce. Mercedes... Jaka była, że on tak ją pokochał. Powiedz. - Była piękna. - Trinidad zamknęła oczy. - Była dla mnie wszystkim. Moim szczęściem, moim słońcem. Gdy umarła, zawalił się dla mnie świat. Pójdę już, Polu. Życzę ci dobrej nocy. Wierzę, że nadejdzie dzień, kiedy i ty będziesz szczęśliwa. Znalazłszy się u siebie, siadła przy biureczku i napisała do ojca Hieronima. Dopiero wówczas odzyskała spokój. Pola wzbudzała w niej już tylko litość. Przestała się jej obawiać. Pola nie była groźna, lecz nieszczęśliwa. Należy ją ratować, pomóc w odzyskaniu równowagi. To jej, Trini, obowiązek. Pola tylko przed nią odkryła swoją tajemnicę, zdjęła maskę i ukazała prawdziwą twarz. Tylko przed nią. To znaczy, że Pola jej ufa. Tylko jej. A ona zrobi wszystko dla ratowania Poli. Gdyby skazaniec wrócił, o ileż łatwiejsze stałoby się jej zadanie, o ileż łatwiejsze. Po deszczu znowu nastąpiły piękne, ciepłe dni, lato nie chciało jeszcze opuszczać Kontek. Trinidad często zasiadała na tarasie w towarzystwie wuja Alojzego. Stary pan był coraz bardziej ponury i przygnębiony. Czytywał regularnie rządową gazetę, owo "plugawe piśmidło", jak ją nazywał, i ta lektura wprawiała go w tak zły nastrój. - Po co wuj to czyta? - spytała raz Trinidad, widząc jak zżymał się z gniewu i ciskał pismo na podłogę. - Trzeba znać wszelkie carskie "ukazy" i zarządzenia gubernatora - odpowiedział. - Musimy być przygotowani na najgorsze i wiedzieć, co nas czeka. - Ale nam tu dobrze, cicho, spokojnie - mówiła Trinidad. - To cisza po burzy - wzdychał wuj. - Zapowiedź represji. Nie wiesz, co się u nas działo po powstaniu. Paskiewicz srożył się i sroży nadal, jeszcze mu mało zaszczytów i orderów. Był feldmarszałkiem, dziś jest namiestnikiem Królestwa z tytułem "księcia warszawskiego". Wyobrażasz to sobie? To teraz druga u nas po carze persona. Mikołaj dobrze obmyślił zemstę na niepokornych. Już zniesiono Sejm, wojsko polskie i koronację cara na króla polskiego. Cenzura wyłapuje słówka pachnące rebelią lub zatrącające o patriotyzm. "Książę warszawski" podeptał wszelkie prawa, jakie jeszcze de jure zachowano. De facto nic już dla Polaków nie istnieje. Własność prywatna i narodowa podlega konfiskacie - a jest to zwyczajny rabunek. Z Wilna i z Krzemieńca wywieziono bogate biblioteki, zbiory naukowe i zasilono nimi rosyjskie uniwersytety. Ogołocono także Zamek Królewski w Warszawie, wywożąc co cenniejsze meble i dzieła sztuki do Petersburga. Ech, co tu mówić, czeka nas zagłada i tyle. - Kiedyś to się przecież skończy - zauważyła Trinidad. - Rosjanie nie będą wiecznie prześladować Polaków. - Przestaną nas prześladować, jeśli Polacy ugną się i ucałują dłoń ciemiężcy. Ale to będzie oznaczać całkowitą rusyfikację i koniec naszej narodowej odrębności, kultury i tradycji, a więc finis Poloniae. - Wuj jest strasznym pesymistą. - Nie pesymistą, dziecko, ale realistą. Widzę, co się dzieje i co się święci. Mikołaj zniósł się z królem pruskim i z cesarzem Austrii i już pod wszystkimi zaborami toczy się walka o wynarodowienie Polaków. - I cały świat na to pozwala? - Cały świat ma swoje sprawy na głowie, Polska nic ich nie obchodzi. Większość nie wie nawet, gdzie leży nasz kraj. Rosjanie czują się tu jak u siebie w domu. Dwa lata temu Mikołaj przejeżdżał przez Królestwo i dla ukarania warszawiaków ominął stolicę, a zatrzymał się w Modlinie. To teraz Nowogieorgiewsk. Kazał też wznieść w Warszawie cytadelę i tam stanął, gdy znowu znalazł się w Królestwie. A teraz, o tu, w tej gazecie - pomachał dziennikiem - drukują mowę, którą wygłosił do polskich obywateli w pałacu Łazienkowskim. - To on jest teraz w Polsce? - zdziwiła się Trinidad. - A jest, jest w Warszawie. Chcesz, to ci przeczytam, co powiedział. - Proszę, wuju, bardzo jestem ciekawa. - "Wiem panowie" - zaczął wuj Alojzy - "że chcieliście do mnie przemówić. Znam nawet treść waszej mowy i tylko dla oszczędzenia wam kłamstwa nie życzę sobie tego. Tak, panowie, wiem bowiem, że uczucia wasze nie są takie, jakie chcieliście mi przedstawić. Mój poprzednik, car Aleksander, zrobił dla Polaków więcej, niż car rosyjski uczynić był powinien, a Polacy odpłacili za to najczarniejszą niewdzięcznością. Panowie, trzeba czynów, a nie słów. Trzeba, by żal pochodził stąd. - Tu Najjaśniejszy car przyłożył rękę do serca". I co ty na to? - Car czuje się obrażony, chyba to naturalne w jego sytuacji. - Posłuchaj dalej: "Jeżeli upierać się będziecie przy waszych marzeniach o odrębnej narodowości, o Polsce niepodległej, ściągniecie na siebie wielkie nieszczęścia. Kazałem tu zbudować cytadelę aleksandryjską i oświadczam wam, że przy najmniejszym zaburzeniu każę miasto zbombardować. Zniszczę Warszawę, i z pewnością nie ja ją odbuduję". - To jest straszne! - wstrząsnęła się. - I nikt nie staje w obronie Polski? - Każdy boi się narazić carowi. Rosja to potęga. Mikołaj jeszcze oświadczył, że "prawdziwym szczęściem jest należenie do państwa rosyjskiego", i dodał, że "otoczy Polaków swoją troskliwością, byle tylko wychowali dzieci w wierności dla monarchy". W szkołach już ustanowiono system szpiegostwa i denuncjacji. Tak oto deprawuje się młode dusze. Już w szkołach. - Jaka na to rada, wuju? - Nie ma rady, dziecko - trząsł głową wuj Alojzy. - Jesteśmy skazani. - Ale to niemożliwe! - Dlaczego niemożliwe? Z pewnością będzie jeszcze parę powstań, każde zakończone klęską. Taki będzie koniec. Polska to nie Hiszpania, a Hiszpania, to szczególnie uprzywilejowane królestwo. - Tak sądzi i ojciec Hieronim - przypomniała. - Teraz jednak i my mamy wojnę domową, a to zdaje się najgorsze. - Nikt was nie gnębił. Nikt nie zakazuje wam mówić czy pisać po hiszpańsku. I nikt nigdy wam tego nie zakazywał. Tu nie ma żadnego porównania z nami. Dobrze, że jestem stary i długo na to patrzeć nie będę. - Różnie i u nas bywało - zaczęła. - Najgorsze u was to inkwizycja - wstrząsnął się wuj Alojzy. - Zniósł ją dopiero Napoleon, którego i tak nie lubisz. Ale potem, po upadku cesarza, znowu wróciła. - Tak, tylko na krótko. Dziś już jej nie ma. Ojciec Hieronim zawsze powtarzał, że ta instytucja sprzeczna jest z duchem chrześcijaństwa, gwałci bowiem wolność sumienia. Podkreślał też polską tolerancję. Ale musi wuj wiedzieć, że w średniowieczu Hiszpania była najbardziej tolerancyjnym królestwem w Europie. Współżyły tam trzy religie, trzy kultury: chrześcijańska, żydowska i muzułmańska. Inkwizycja rozszalała się dopiero w renesansie, pod koniec XV wieku, gdy wraz z upadkiem Grenady zakończyły się walki rekonkwisty, a Hiszpania mogła nareszcie zjednoczyć się pod berłem Izabeli i Ferdynanda. - Wszelki fanatyzm to najgorsza cecha ludzkiego charakteru - trząsł głową wuj Alojzy - fanatyzm to upór i okrucieństwo. Obserwuję to dziś u Rosjan. - A hrabia Butieniew taki sympatyczny! - wyrwało jej się. - W salonie każdy z nich sympatyczny. - Wie wuj, że powiedziałam mu wszystko? - Co powiedziałaś? - zaniepokoił się wuj Alojzy. - No, wytknęłam mu całe to jego postępowanie. Powiedziałam, że Konty są bezprawnie odebrane właścicielom i że człowiek honoru nie przyjąłby takiej darowizny. - Powiedziałaś to? Oj, Trini, Trini, musisz trzymać języczek na wodzy. - Dlaczego? Przecież to prawda. - Nie wolno mówić takiej prawdy, to niebezpieczne. - Nie boję się. - Tobie z pewnością nic nie grozi, ale pomyśl o swojej rodzinie, o Kontkach. On doskonale wie, że od nas dowiedziałaś się o wszystkim. To bardzo niebezpieczne. - Mój Boże - przestraszyła się. - Byłam tak oburzona, że nie potrafiłam się powstrzymać. Ale on wyjechał. Zresztą nie zhańbiłby się chyba donosicielstwem. - Może i nie. On jest wystarczająco inteligentny, by wiedzieć, jakie są nastroje obywatelstwa. Najlepszy dowód, że nie przyjęto go w polskim dworze i nie nawiązano z nim stosunków towarzyskich. I on to zrozumiał, i okazał dużą dyskrecję. Więcej nie pchał się do nikogo. Już ci to przecież mówiłem. - Więc czego się wuj obawia? - Twojej nieostrożności. Najlepiej z nikim nie rozmawiaj na tak niebezpieczne tematy. Udawaj obojętność. Możesz zetknąć się z różnymi ludźmi, a ktoś zechce wykorzystać twoją nieświadomość naszego położenia. - Dobrze, wuju, na przyszłość będę uważała, co mówię. - Niejedno już niepotrzebnie wypowiedziane słowo zawiodło do więzienia lub na Sybir. Donosicielstwo kwitnie, wychodzą na wierzch różne ludzkie podłości. System terroru działa demoralizująco. Nigdy o tym nie zapominaj. - Szkoda, że hrabia Butieniew to Rosjanin - westchnęła. - Wydał mi się bardzo interesującym młodym człowiekiem. - Szkoda - pokiwał głową wuj Alojzy. - Nie ma tu zbyt wielu młodzieńców do towarzystwa pannom. Z pewnością już ci się u nas nudzi. - Nic podobnego! - oburzyła się. - Jest mi tak dobrze jak nigdy, tylko z mamusią było mi lepiej. A męskie towarzystwo wcale mi nie potrzebne. Zresztą mam wuja - zaśmiała się. - Mogę wuja kokietować. - Dobrze, dziecko, kokietuj mnie - uśmiechnął się wuj Alojzy. - Łatwo ci to przyjdzie, bo już podbiłaś nie tylko moje serce. Wszyscy cię tu kochają. Wkrótce Pola zaczęła schodzić na obiad. Pierwszy raz zjawiła się wcześniej niż inni i zastano ją już przy stole. - Polu, dziecko drogie - rozczuliła się na jej widok ciotka Aniela. - Jak dobrze, że tu jesteś. I wyglądasz ślicznie. Te warkocze w koronę... Ogromnie ci do twarzy w tym uczesaniu. - Tak - poparła ciotkę Natalka. - Gdybym miała takie włosy jak ty, codziennie czesałabym się inaczej. Korona zawsze była moim marzeniem, ale moje warkocze to mysie ogony, nic z nich nie można zrobić. - Musisz bardzo starannie szczotkować włosy - zauważyła ciotka Helena. - Od razu ci się poprawią. Trinidad bez słowa posłała kuzynce uśmiech. Po obiedzie podeszła do Poli. - Może wybrałabyś się ze mną na spacer? - zaproponowała. - Taki piękny dzień. - Nie - westchnęła Pola. - Powiem ci tylko, że obiad w towarzystwie o wiele bardziej mi smakował niż wówczas, gdy jadłam w samotności. Po paru dniach zjawiła się i na kolacji. Widząc jak Pola rozmawia z Trinidad, wszyscy przypisali tej ostatniej całą zasługę. - Dokonałaś cudu, Trini - szeptała jej w przejściu pani Aldona. Po odmowie Poli Trinidad wybrała się więc sama do lasu. Dawno tam nie była. Zajęta rozmową z wujem Alojzym i wiadomościami o popowstaniowych prześladowaniach nie miała czasu na dłuższe spacery. Z tym większą też przyjemnością, gdy tylko wyszła za parkową furtkę, odrzuciła od siebie smutne wrażenia i poddała się pięknu otaczającego ją krajobrazu. Do lasu mogła iść bezpiecznie. Hrabiego nie było w Kontach. Droga wzdłuż leśnej ściany była taka sama jak zawsze. Z przylegającego do drogi pola zboże już zebrano. Było to teraz rżysko. Parę dni uczyła się tego trudnego do mówienia słowa. - Rżysko - powtarzała głośno, spoglądając na najeżone ostrzami zżętej słomy pole. - Rżysko. Bór przywitał ją ciszą i seledynowym półmrokiem. Wąska ścieżyna doprowadziła do ulubionej polany. Na mchu leżał jakiś człowiek. Na jej widok zerwał się spiesznie. Cofnęła się przestraszona, przygotowana do ucieczki, ale znajomy głos zatrzymał ją w miejscu. - Cóż za niespodzianka, Mademoiselle. - "Graf" Butieniew składał jej nienaganny ukłon. - Przyjechałem przed paroma dniami i co dzień tu bywam. Ale dopiero dziś mam przyjemność panią zobaczyć. - Nie wiedziałam, że pan wyjeżdżał - skłamała. - Długo mnie nie było. A wie pani dlaczego? - Nie wiem i nie interesują mnie pańskie podróże. - Nie interesują pani - mruknął, a potem dodał głośniej: - Może panią zainteresują, gdy powiem, że powodem mojego wyjazdu była pani. - Ja? - zdziwiła się szczerze. - Tak - skinął głową. - Nie mogłem znieść pani pogardy. Bo pani mną gardzi, wiem o tym. Do licha, nie mogłem tego znieść. - I co? - spytała podnosząc na niego oczy. - Wyjazd panu pomógł? - Odwrotnie. Było mi jeszcze gorzej. Ciągle słyszałem pani głos i te straszne słowa: "człowiek honoru" i tak dalej. - Niech się pan nie dziwi - przerwała. - Jestem Hiszpanką i wychowano mnie inaczej. Poczucie honoru jest u nas bardzo silne. Cała nasza literatura opiewa tę, można powiedzieć, narodową cnotę. Dla innych to może nie ma takiego znaczenia. - Zapomina pani, że jestem oficerem. Mnie również od dziecka wpajano, że największym skarbem żołnierza jest honor. - Przykro mi, jeśli pana uraziłam - pochyliła głowę. - Nie miałam tego zamiaru. Po prostu nie zastanowiłam się, co mówię. Nie wracajmy już do tej rozmowy. - Stale ją pamiętam. Chyba wówczas zakochałem się w pani, właśnie wtedy, gdy słowem wymierzyła mi pani policzek. - Co też pan - żachnęła się. - Panno Trini - nie dał jej dokończyć - wiem, że tak panią w domu nazywają. Wyjechałem, bo pragnąłem zapomnieć, szukałem rozrywek. W salonach Petersburga jest wiele panien, które patrzą na mnie łaskawym okiem. Ale to nie pani... nie pani... A ja chcę, żeby pani uwierzyła... żeby wiedziała... Żadna z tych lalek nie umywa się do pani. Patrzeć na nie nie mogę. Głupie i próżne, w głowie mają pusto, a myślą wyłącznie o zamążpójściu. Mamy i ciocie pomagają im w łapaniu męża. Czy to nie straszne? Biedne dziewczęta. Czasem im współczuję. Pani jest zupełnie inna. - Panie hrabio - zaczęła - może pan już przestanie. Nie chcę słuchać pańskich wynurzeń. - Nie chce pani - stwierdził z goryczą. - Odsądziła mnie pani od czci i wiary, a ja panią kocham. Czy pani rozumie? Kocham panią. To beznadziejne, wiem, pani rodzina nigdy nie zgodziłaby się na podobny związek, ale cóż ja poradzę, kiedy panią kocham? Któż to mówił jej o miłości i kiedy? Czy aż tak dawno temu, że echo tych słów zamilkło gdzieś w oddaleniu, zagłuszone życiem? Te same słowa, równie upajające jak ciężkie wino z Malagi, a zawsze równie kłamliwe. Nigdy już im nie uwierzy, nigdy, zbyt była nieszczęśliwa. To pierwsze doświadczenie wystarczy na całe życie. Żaden mężczyzna nie zawróci jej głowy do tego stopnia, by uwierzyła. Hrabia czekał widać na odpowiedź, ale bezskutecznie, podszedł więc bliżej. - Jest pani nieszczęściem mojego życia - powiedział głucho. - A za największe szczęście poczytywałbym sobie pani zgodę. Gdyby zechciała pani zostać moją żoną... - Panie hrabio - przerwała. - Pan wie, że to niemożliwe. Jestem tu u mojego brata, który mnie przygarnął, dał dom i opiekę. W Hiszpanii, po śmierci mamusi i dziadków było mi bardzo źle. Niemniej tęsknię do mojej ojczystej Kastylii. Bo to moja prawdziwa ojczyzna. Jednakże winnam lojalność tym, którzy są teraz moją rodziną. A poza tym dowiaduję się o okrucieństwach, z jakimi pański naród traktuje podbitą Polskę. Wszystko we mnie buntuje się na wieść o tych potwornych zarządzeniach, prześladowaniach, więzieniach i torturach. To metody godne barbarzyńców. Pan jest człowiekiem wykształconym, z europejską ogładą, elegancją i kulturą, ale pański naród to barbarzyńcy. Rozumie pan? Barbarzyńcy. A poza tym nie wierzę w pańską miłość. Widział mnie pan kilka razy i nagle... taki pan zakochany? To pańska imaginacja wyidealizowała mój obraz. Jestem dla pana interesującą jako ktoś daleki, egzotyczny. Hiszpania działa na wyobraźnię, jest teraz w modzie, rozumiem to. Wyleczy się pan szybko z tej choroby zwanej "miłością". Za rok sam pan będzie się śmiał ze swoich dzisiejszych "cierpień". Proszę tu zostać - dodała widząc, że chce odejść razem z nią. - Nie życzę sobie pańskiego towarzystwa. Wzrok, jakim ją obrzucił, poruszył jej serce. Wydawał się rzeczywiście bardzo nieszczęśliwy. - Adios - powiedziała łagodniej, a gdy już odchodziła, odwróciła się jeszcze i zapytała. - Gdzie jest Gwido? Dlaczego nie przyszedł z panem? - Kuruje się w domu - odparł bezbarwnym głosem. - Ma złamaną łapę. - Co się stało? - Skoczył nieszczęśliwie za zającem. Wczoraj rano. - Proszę go ode mnie pogłaskać po głowie. I powiedzieć, że to ode mnie. On zrozumie. Tym razem odeszła na dobre. Postać jej mignęła parę razy między drzewami, parę razy trzasnęła sucha gałązka pod jej stopą. A potem znowu nastała cisza, właściwa puszczom. Szła, nie widząc ani drzew, ani rżyska. W uszach bezustannie dźwięczały słowa: "kocham panią". Hrabia Butieniew. Serż Butieniew... To nie był chłopiec jak Ram~on. To był mężczyzna, oficer. Nikt nie mógł mu zabronić poślubienia ukochanej dziewczyny. Nie zależał od nikogo. Chyba tylko od cara. Hrabia nie pozwoliłby nikomu wtrącać się w swoje prywatne sprawy. Czy o takim człowieku myślał dla niej ojciec Hieronim, gdy zapewniał, że spotka na swojej drodze "prawdziwego mężczyznę"? Tego jednak nie zaakceptowałby jej przyjaciel. Choć żyjący daleko stąd, był jednak Polakiem. A hrabia Butieniew to wróg. - Ale nie mój - mówiła sobie głośno. - Nie mój. Moimi wrogami byli właśnie Polacy, walczący u boku Napoleona, tego samego Napoleona, przeciw któremu walczyli i Rosjanie, a więc sprzymierzeńcy mojej ojczyzny. Boże, jakie to wszystko zagmatwane! Kogo właściwie należy uważać za prawdziwego wroga? Polaków? Rosjan? Ale ojciec był Polakiem. Do Hiszpanii przyszedł z wrogą armią. I pokochał Mercedes. I kochał ją do śmierci. A ojciec Hieronim? Też Polak, przybył do Hiszpanii z armią najeźdźcy. I został. Na zawsze. Po hiszpańsku mówi jak Hiszpan, nikt się nie domyśla, że ten zakonnik urodził się nie u brzegów Ebro czy Gwadalkwiwiru, a gdzieś hen, daleko, w dorzeczu Wisły czy Niemna. I pokochał Hiszpanię jak własną ojczyznę. Oddał na jej usługi swoją głęboką wiedzę. Bada przeszłość tej ziemi, wielbi jej bohaterów i podziwia zabytki jej wielkiej kultury. Ale ona, Trinidad, tu znalazła nową rodzinę, tu poznała tragedię Poli: śmierć jej najbliższych, utratę Kontów... A jeszcze ten narzeczony zesłany do kopalń Sybiru i przykuty do taczki. Na całe życie. Bez promyka nadziei. No i tysiące powieszonych, pomordowanych, skazanych na katorgę, wywłaszczonych z ziemi przodków, wypędzonych z własnego domu... Nie, z tym trudno się pogodzić. To, że hrabia Butieniew, jako rosyjski oficer, walczył z polskimi powstańcami, można mu jeszcze wybaczyć. Był przecież żołnierzem i musiał wypełniać rozkazy. I pewnie nikogo nie wieszał i nie torturował. Ale przyjął Konty jako zapłatę, a właściwie podziękowanie ze strony cara. Nie on jeden otrzymał majątek na ziemiach dawnej Rzeczypospolitej, z którego wyrzucono prawowitego właściciela. I bardzo możliwe, że nie mógł nie przyjąć podobnej darowizny, nie narażając się na gniew krwawego despoty. Tak, to było prawdopodobne. Czyżby więc okazała się nietolerancyjna, niewyrozumiała? Tout comprendre, c'est tout pardonner (fr. wszystko zrozumieć, to wszystko przebaczyć) - tego zdania nauczyła ją mamusia. Kto wszystko rozumie, potrafi wszystko przebaczyć. Więc właściwie... - Ach, o czymże ja myślę! - skarciła się głośno. - Cóż powiedziałby wuj Alojzy, jej brat i wszyscy mieszkańcy Kontek? Wyrzelkiby się jej, wyrzucili z serca i z pamięci. Nie chcieliby jej znać. Nie, nie, chyba oszalała dopuszczając podobne myśli do głowy. - Nigdy go więcej nie zobaczę - postanowiła. - Nie pójdę do lasu. Trudno, muszę zrezygnować z tej przyjemności. Tak nakazuje honor. Honor. Mamusia przywiązywała wielką wagę do tego słowa. Ale splamiła honor Arlanzonów i zniszczyła sobie życie. Honor to skarb, który każdy przynosi na świat w chwili narodzin - tak mówiła. Czy byłby to wielki pan, czy ubogi wieśniak. Przypomniała sobie "komedię" Calderona "Alkad z Zalamei", klasyczny dramat honoru. W otwartej furtce prowadzącej do parku stała Natalka. - Co się stało, Trini? - zaniepokoiła się, widząc jej wzburzenie. - Czy spotkała cię jakaś przykrość? Powiedz. - Żadna przykrość. - Trini zmusiła się do uśmiechu. - Myślałam o przeszłości, o mamusi, o moim dawnym domu, o honorze. - O honorze? - zdziwiła się Natalka. - Tak, o honorze. W Hiszpanii to bardzo wielkie słowo. Podczas kolacji ciotka Aniela postawiła nagle pytanie, które mieszkańcy Kontek stawiali sobie od dawna, a nikt dotąd nie zwrócił się z nim bezpośrednio do najbardziej kompetentnej w tej materii osoby. - Powiedz, Trini, co to za dziwne imię nadano ci na chrzcie świętym? Pamiętam, uczono mnie kiedyś geografii, Trinidad to jakaś wyspa, czy tak? - Tak, ciociu, to prawda. Jest taka wyspa na morzu Karaibskim. Trinidad po hiszpańsku znaczy Trójca, chodzi tu naturalnie o Trójcę Świętą. Gdy Hiszpanie odkrywali wyspy i ziemie Ameryki, nadawali im pobożne nazwy. Miasta, które zakładali na nowo odkrytym kontynencie do dziś nazywają się Santa Fe - Święta Wiara, San Juan - Święty Jan, Santiago - Święty Jakub z Komposteli, patron Hiszpanii, San Salvador - Święty Zbawiciel, Santa Cruz - Święty Krzyż, Veracruz - Prawdziwy Krzyż, Providencia - Opatrzność, a imion świętych na mapie jest bez liku. Choćby wspomnę tak znaną wyspę jak Santo Domingo - Święty Dominik. - Bardzo to ciekawe - zauważył wuj Alojzy - i charakterystyczne dla Hiszpanii. A Natalka pochyliła się ku Madame Compotte, pytając nauczycielkę, czy wszystko zrozumiała. - Naturalnie - Madame Compotte pokiwała głową - znam dostatecznie polski - ale do Trinidad zwróciła się po francusku: - Może nam pani jeszcze wyjaśni te dziwne imiona, jakie noszą hiszpańskie kobiety. Concepci~on, Rosario, Concha, Lola... - Wiem, to wszystkich dziwi - powiedziała Trinidad. - Te nasze imiona to taka hiszpańska specjalność. Święta Matki Boskiej i miejsca kultu maryjnego stały się żeńskimi imionami. A więc Dolores - Matka Boska Bolesna, Carmen - Matka Boska z Karmelu, Mercedes - Matka Boska Łaskawa, poza tym Anunciaci~on - Zwiastowanie, Concepci~on - Niepokalane Poczęcie, Visitaci~on - Nawiedzenie, Asunci~on - Wniebowzięcie, Rosario - Matka Boska Różańcowa, Consuelo - Matka Boska Pocieszenia, Caridad - Matka Miłosierdzia. Nazwy największych sanktuariów, w których czci się Matkę Boską to również imiona żeńskie. Na przykład Montserrat, klasztor benedyktyński pod Barceloną, słynne już od IX wieku sanktuarium patronki Katalonii. Guadalupe w prowincji C~aceres - to też sławne miejsce kultu maryjnego. Ale najbardziej znana i czczona jest mała figurka Matki Boskiej z Dzieciątkiem, ustawiona na marmurowym filarze, a filar to po hiszpańsku pilar. Ta cudowna Madonna znajduje się w bazylice zwanej Pilar, w Saragossie. I właśnie Pilar to bardzo popularne w Hiszpanii imię. Znałam dziewczynę, co tak się nazywa. - To rzeczywiście oryginalna moda - zauważyła ciotka Helena. - Dobrze, że nam to wyjaśniłaś. Nigdy by mi do głowy nie przyszło coś takiego. - Czyli, że zgodnie z hiszpańskim zwyczajem - uśmiechnął się pan domu - moglibyśmy ochrzcić jakąś dziewczynkę takimi imionami, jak Ostra Brama czy Jasna Góra. - Obawiam się, że żaden ksiądz nie zgodziłby się na to - powiedziała pani Aldona, a Natalka głośno wyszukiwała w pamięci znane z pielgrzymek miejsca święte. - Ciekaw jestem - wuj Alojzy odsunął filiżankę i oparł łokcie na stole - jak wołają w domu na te dziewczyny. Muszą być przecież jakieś zdrobnienia... Ciebie, na przykład, nazywamy Trini. Ale biedaczka obdarzona imieniem Montserrat... - To bardzo proste - potrząsnęła głową Trinidad. - Montserrat dla bliskich jest po prostu Montse, a Guadalupe - to Lupe. Ogromnie mi się to zdrobnienie podoba. Concha czy Conchita to Concepci~on, a zdrobnienie od Dolores to Lola albo Lolita. - Lupe - wydęła usta Natalka. - Nie, ja wolę Trini. To dużo ładniej. - Wydaje ci się ładniejsze, bo mnie lubisz - zaśmiała się Trinidad. - Gdybym nazywała się Guadalupe... - nie dane jej było dokończyć. Drzwi jadalni rozwarły się z trzaskiem, uderzając o ściany. Na progu stała Paulina, czerwona, zdyszana jak po szybkim biegu, wymachując przed sobą trzęsącymi się rękami. - Co się stało, Paulino? - Pani Aldona odsunęła krzeło gotowa zerwać się od stołu. - Wrócił - wycharczała Paulina. - Wrócił! - Kto wrócił? - pytanie padło jednocześnie z wielu ust. - Panicz. - Paulina z trudem chwytała oddech. - Panicz z Żubrówki. - Panicz z Żubrówki? - powtórzył z niedowierzaniem Walery, wstając i podchodząc do pokojowej. - Niech się Paulina uspokoi. Kto Paulinie powiedział? - Syn starego Antuka. - Paulina oddychała głośno. - Przyleciał konno... zawiadomić... - I Paulina słyszała? - Słyszałam, panoczku, jak pana słyszę. - Po czym załamała ręce. - Nieszczęście, nieszczęście - zaczęła zawodzić. - Czego Paulina...? - Nieszczęście! - krzyknęła Paulina. - Bez jednego oka wrócił. Czarną opaskę nosi! Syn Antuka widział. - Cieszyć się należy, że wrócił - powiedział surowo Kontkowski. - A Paulina zamiast radości... - Bez oka - zajęczała Paulina. - Cóż, że bez oka, ale wrócił - zauważył wuj Alojzy. - To nadzwyczajne. Pola, która siedziała nieruchomo, rozszerzonymi oczami wpatrując się w zwiastunkę tak niezwykłej nowiny, nagle ożyła, złożyła starannie serwetkę, wsunęła ją w kółko i wstała. - Wybacz, Aldonko - powiedziała jakimś nieswoim głosem. - Muszę pójść do siebie. Pani Aldona rzuciła Trinidad znaczące spojrzenie. - Chodźmy - Trinidad objęła kuzynkę. - Dziękuję, Trini, wolę teraz być sama. Po jej wyjściu w jadalni zapadła cisza, a po chwili wszyscy zaczęli mówić jednocześnie. - Pójdę wypytać syna Antuka. - Kontkowski pospieszył za Pauliną. - To doprawdy nadzwyczajne - kręcił głową wuj Alojzy, a gdy gwar nieco przycichł, dodał: - Skazano go przecież na dożywocie, a takiego nie obejmuje żadna amnestia. - Czekajmy, aż Szczęsny Wintofft nas odwiedzi i sam opowie wszystko - zauważyła pani Aldona. - To jakaś łaska boska - przeżegnała się ciotka Aniela. - Nie mieliśmy nadziei, że go kiedykolwiek zobaczymy. - Wiesz, Trini - Natalka dostała wypieków z wrażenia - ten Szczęsny Wintofft bardzo mi się kiedyś podobał. Byłam co prawda mała, jak poszedł do powstania, ale pamiętam jego piękne zielone oczy. A teraz... biedny... Trudno sobie wyobrazić... z czarną opaską... - Dość, dziewczyno, tych lamentów - uniósł się wuj Alojzy. - Grunt, że wrócił, a że stracił oko... No cóż, zdarza się i to, najważniejsze, że zachował życie. Tylko jakim cudem...? - Tak, jakim cudem? - podchwyciła ciotka Helena. - Cuda zdarzają się na świecie - powiedziała pani Aldona. - Czekajmy cierpliwie na wyjaśnienia. O niczym innym tego wieczoru nie mówiono. Kontkowski, wypytawszy syna starego Antuka, wrócił do jadalni, gdzie go z niecierpliwością oczekiwano. - I co? Co? - Rzeczywiście wrócił. - Walery sięgnął po filiżankę nie dopitej herbaty. - Stary Antuk specjalnie pchnął do nas syna, aby zawiadomić. Po śmierci pana Wintoffta Antuk pilnował Żubrówki - zwrócił się wyjaśniająco do Trinidad. - To stary, zaufany sługa Wintofftów. - Więc nie odebrano im majątku? - zdziwiła się. - Ależ tak, zabrano wszystko. Żubrówka to niewielki folwark, który pani Wintofftowa wniosła mężowi w posagu. To im na szczęście zostało. Inaczej syn nie miałby dokąd wracać. - A co z okiem? - spytała nieśmiało ciotka Aniela. - Gdzie je stracił, nikt jeszcze nie wie. Czy w czasie powstania, czy już na Sybirze. Zasłania pusty oczodół czarną opaską. Chłopiec mówił, że ojciec płakał, jak zobaczył panicza. Za parę dni tam pojadę - zakończył Kontkowski. Pani Aldona pospieszyła na górę do pokoju Poli. Drzwi zastała zamknięte, a na jej pukanie Pola powiedziała, że ma silną migrenę i prosiła, żeby ją zostawić w spokoju. Trinidad o niczym innym nie mogła myśleć. - Jak zachowa się Pola? Jak przyjmie narzeczonego? - dumała. - Bez oka... Tak okaleczony będzie jej chyba jeszcze droższy. Jej miłość zapragnie wynagrodzić mu straszne cierpienia. A on? Jak ją powita? I kiedy przyjedzie? Co dzień oczekiwano w Kontkach wizyty Wintoffta. - Uspokójcie się, moje panie - mitygował wuj Alojzy niecierpliwość dam. - Pozwólcie człowiekowi dojść do siebie. Pewnie chory... Czy nie zdajecie sobie sprawy, czym było jego życie przez te ostatnie lata? - Tak, wuju - odpowiadała Natalka - ale Pola... A poza tym Wintofftowie byli z nami w bardzo bliskich stosunkach. Prawda, mamo? - Owszem, Natalko, ale te straszne przeżycia... Przecież nie wiedział nawet, że stary pan Wintofft nie żyje. Spodziewał się pewnie zastać ojca w domu... Wuj Alojzy ma rację. Zresztą za parę dni Walery pojedzie do Żubrówki, dowie się, może czego potrzeba, jakiej pomocy... W końcu tygodnia, nad wieczorem, Kontkowski wybrał się odwiedzić sąsiada, zaproponować pomoc, odnowić dawną przyjaźń. Na kolację nie wrócił. - Zatrzymano go w Żubrówce - oświadczyła pani Aldona. - Siadajmy do stołu. Minęła kolacja, a Walerego wciąż nie było. Domownicy zebrali się w salonie, gotowi czekać choćby do rana. Natalce oczy już się kleiły, gdy posłyszano tętent i wkrótce w drzwiach ukazał się pan domu. - Mów, jak tam, co widziałeś? Jak się czuje Szczęsny? Co powiedział? - Wszyscy bezładnie skupili się wokół Walerego, który opadł na fotel i jakoś zwlekał z opowiadaniem. Pani Aldona przysunęła się do męża. - Zmęczyłeś się - powiedziała łagodnie. - Wiem, miałeś ciężki dzień. A teraz te smutne wrażenia... - Mało smutne - wybuchnął - straszne, tragiczne! On sam, biedny, ledwie może uwierzyć w to, że jest w domu, że wrócił... "To cud - mówi - stamtąd nie ma powrotu" - tak mi powiedział. - Więc jak mu się udało? - Nawet wuj Alojzy nie potrafił przezwyciężyć ciekawości. - Właśnie, jak mu się udało? - poparła kuzyna ciotka Helena. - Wolność zawdzięcza swojej ciotce i carowej. - Carowej? - zainteresowała się Trinidad. - To księżniczka Charlotta, siostra króla pruskiego Fryderyka Wilhelma - pospieszył z wyjaśnieniem wuj Alojzy. - Tak - skinął głową Kontkowski. - A matka Fryderyka i Charlotty, to wielka księżna Meklemburska, Luiza Amelia. Otóż ciotka Szczęsnego, czyli starsza siostra pana Wintoffta, wyszła za mąż za hrabiego von Strelitz z Meklemburgii. Mieszkając tam zaprzyjaźniła się z Luizą Amelią, której córkę, późniejszą carową, znała od dziecka. Dowiedziawszy się o losie bratanka, poruszyła wszelkie sprężyny, wreszcie mimo podeszłego wieku pojechała do Petersburga i dzięki carowej wybłagała łaskę dla Szczęsnego. Nie opuściła Rosji, póki nie zobaczyła go już wolnego. Został z nią przez tydzień, a potem przywiozła go tu, bojąc się, by w drodze nie spotkało go jakieś nieszczęście. - To opatrznościowa ciotka - zauważyła pani Aldona. - Rzeczywiście opatrznościowa - przytaknął Kontkowski. - Szczęsny mówi, że jeszcze trochę, a byłoby po nim. Oko stracił już na Sybirze. A w ogóle nie chce o tym wspominać. - Żeby go tylko zostawiono w spokoju - zatroskała się ciotka Aniela. - Mogą go przecież nękać, ciągać po sądach. - Ma papiery w porządku. Wszystko wypisano czarno na białym. Z pieczęcią i podpisem cara. Nikt nie może go napastować, żadna władza. Naturalnie, musi być bardzo ostrożny i jak najmniej mówić. - Kontkowski wstał. - On to doskonale rozumie. A teraz czas spać, bardzo już późno. - Chwileczkę, papo - Natalka złożyła ręce. - Powiedziałeś mu chyba, że Pola teraz mieszka u nas? - Powiedziałem. - I co on? - Nic. - Jak to nic. Co mówił o Poli? Kiedy przyjedzie? - denerwowała się dziewczynka. - Nic nie mówił. Gdy wymieniłem imię Poli, zwiesił głowę i milczał. - Biedny - szepnęła pani Aldona. - Przez to swoje kalectwo nie jest pewny przyjęcia. - Nie takie znowu kalectwo - zaprotestował wuj Alojzy. - Gdyby stracił nogę czy rękę, to co innego, ale oko... - Och, wuju - wyjąkała zgorszona Natalka. - Takie miał piękne zielone oczy! - Teraz ma piękne zielone oko - odparł wuj Alojzy z irytacją. - Pamiętaj, jak tu przyjedzie, nie przyglądaj mu się za bardzo i nie rób litościwej miny. Trzeba go tak traktować, jak gdyby miał dwoje oczu. Chodźmy lepiej spać, jutro jeszcze o tym porozmawiamy. Idąc do siebie Trinidad zatrzymała się chwilę przed drzwiami pokoju Poli. Wydało jej się, że słyszy stłumiony płacz. ****** Wrzesień był tak piękny, a owoce kontkowskich sadów tak wyborne, że Trinidad nie odczuła wcale braku ulubionych winogron. W Kontkach były dwa sady, po obu stronach domu, nieco oddalone od ogrodu, lecz rozległością odpowiadające parkowej części. Obsadzono je niegdyś starymi już dziś olbrzymami, które chroniły delikatniejsze gatunki przed jesiennym wichrem i zimową zawieją. Były to topole zwane "srebrzyste", gdyż odwrotną stronę liścia natura pomalowała na biało. Pnie tych ogromnych, bo kilkusetletnich, szeroko rozrośniętych drzew osiągały tak znaczną grubość, że zaledwie sześciu czy ośmiu ludzi, wziąwszy się za ręce, mogło je objąć. W wysokiej trawie wytyczono ścieżki, które wiły się niczym parkowe alejki, a trawę koszono tu dwa razy do roku. W sadach wydzielono specjalne kwatery dla gruszek i śliwek i Trinidad miała co opisywać Miguelowi, interesowały go bowiem nie tylko polskie ogrody, ale i sady. Bardziej południowe owoce, jak na przykład ulubione przez panią Aldonę melony, hodowano w szklarniach. Trinidad i Natalka wiele czasu spędzały w sadzie. Był tam taki "letni salon" wysłany murawą, zamknięty starymi topolami, pełen zieleni i słońca, przesianego przez srebrzyste w tym oświetleniu listowie. - Jak dobrze - westchnęła Trinidad, osuwając się na ławkę - i jakie pyszne śliwki! O, spójrz tam, między drzewami. Czy to nie suknia Madame Compotte? - Prosimy na śliwki - zawołała Natalka, powiewając kapeluszem. Madame Compotte utraciła nieco ze zwykłego opanowania. Na twarzy miała żywe rumieńce, a oczy błyszczały podnieceniem. Z widocznym zadowoleniem padła na ławkę. - Wygląda pani prześlicznie! - zawołała Natalka. - Zupełnie jak młoda dziewczyna. Prawda, Trini? - Prawda. Pani zawsze ślicznie wygląda. A dziś specjalnie. - Ledwie was znalazłam - poskarżyła się Madame Compotte, nie zwracając uwagi na komplementy. - Chodzę po sadzie już chyba z pół godziny. Chciałam wracać, ale pomyślałam sobie, że nie darowałybyście mi. Mamy gościa. - Gościa? - Natalka zerwała się gotowa do biegu. - Pędzę, to Szczęsny, prawda? - Tak, to pan Wintofft. Poczekaj, nie spiesz się tak, zdążysz go zobaczyć. Zostaje na obiedzie. - Zostaje na obiedzie - powtórzyła wolno Natalka. - A Pola? - Pola go nie przyjęła. Dopiero jak zejdzie na obiad... - Nie przyjęła go? - Trinidad nie wierzyła własnym uszom. - Jakże to możliwe? - Obawiam się, że pan Wintofft wrócił za późno - szepnęła Madame Compotte. - Z Polą stało się coś niedobrego. - Ale Pola robiła się już coraz bardziej normalna! - zawołała Natalka. - Niektóre procesy psychiczne są nieodwracalne. - Madame Compotte powiedziała to tak cicho, że Trinidad ledwie usłyszała. - Tak nie może być - biadała Natalka. - Przecież wrócił... - Nie martw się, Natalko - Trinidad objęła dziewczynkę. - Pola musi się odpowiednio przygotować na to spotkanie. Na pewno chce bardzo ładnie wyglądać. I zejdzie na obiad. Wtedy się zobaczą. W salonie siedziała pani Aldona z wujem Alojzym. - Gdzie Szczęsny? - Natalka obiegła wzrokiem pokój, po czym spojrzała pytająco na matkę. - Jest z Polą na tarasie. - Twarz pani Aldony miała wyraz zatroskania. - Nie chodź tam, nie trzeba im przeszkadzać. Była z nimi chwilę ciotka Aniela. Niech teraz porozmawiają swobodnie. Natalka kręciła się po salonie. - Chodź, Natalko, przebrać się do obiadu. - Madame Compotte wyprowadziła uczennicę. Trinidad, która poszła od razu do siebie, usiadła na łóżku niezdolna do żadnej czynności. Wyobrażała sobie spotkanie tych dwojga. Po pięciu latach. Cóż to jest pięć lat? - myślała. Prawdziwa miłość zniesie rozłąkę i lat pięćdziesięciu. Obiad był nieco spóźniony, Walery i Kazio Hygin zamarudzili przy gospodarstwie. - Pójdę poprosić Polę i jej narzeczonego - powiedziała pani Aldona. - A wy tu poczekajcie. Wszyscy już byli w jadalni, gdy weszła Pola, a za nią wysoki, bardzo szczupły mężczyzna z czarną opaską na lewym oku. Trinidad spuściła głowę, bała się spojrzeć na kuzynkę. - Nasz przyjaciel Szczęsny Wintofft, cudem wrócony tej ziemi - zaprezentowała gościa pani Aldona tym, którzy go jeszcze nie znali. Długi stół mógł wygodnie pomieścić dwanaście osób. Ponieważ domowników było dziesięcioro, dwa krzesła stały zazwyczaj puste. Teraz Szczęsnego Wintoffta posadzono między panią domu a Polą. Dziewczyna była blada, ale zupełnie spokojna. Zwróciła się kilkakrotnie do narzeczonego, który odpowiadał bardzo krótko i rzadko podnosił wzrok znad talerza. - Pani wybaczy moje zachowanie - zwrócił się w pewnej chwili do pani Aldony. - Od niedawna dopiero jadam jak człowiek cywilizowany, muszę przypomnieć sobie dobre maniery - uśmiechnął się smutnie. - Był pan zawsze wzorem dobrego wychowania - zauważyła pani Aldona. - Tak bardzo cieszymy się z pana powrotu, że reszta nie ma znaczenia. Rozmowę podtrzymywali Walery i wuj Alojzy. Natalka mimo upomnień Madame Compotte, nie odrywała oczu od czarnej opaski. Po obiedzie wszyscy zgromadzili się w salonie. Tylko Kazio Hygin wymówił się pilną jakąś robotą. - Więc to jest mała Natalka - powiedział Szczęsny Wintofft, zbliżając się do dziewczynki. - Poznał mnie pan? - zdziwiła się. - Od razu. Jest pani prawie dorosła. - Och, proszę nie nazywać mnie panią - zawołała, zwykłym sobie gestem składając ręce. - Dopiero za rok włożę długą suknię. W salonie też dokonano prezentacji reszty domowników. - Pozwól, Trini - pani Aldona ujęła poufale młodego człowieka pod ramię. - Pan Szczęsny Wintofft, nasz najbliższy sąsiad i przyjaciel. Znowu go mamy wśród nas. A to jest Trinidad, dla nas Trini, nasza siostra przybyła z Hiszpanii. Wintofft skłonił się ceremonialnie, a w jego zielonym oku dziewczyna dostrzegła zainteresowanie. Trwało to jednak krótko. Gdy Trinidad podniosła wzrok, spojrzenie jego było równie przygasłe, jak w czasie obiadu. Pola wydawała się chłodna i nieprzenikniona. Nie brała udziału w ogólnej rozmowie. Gość zresztą nie siedział długo. Wypiwszy herbatę, której parzenie i rozlewanie do cieniutkich filiżanek celebrowała Paulina, pożegnał się, obiecując zaglądać do sąsiadów. Trinidad poczuła się dziwnie zmęczona tą wizytą, obiadem i herbatą w salonie. Po odjeździe gościa szybko umknęła na górę. Chwyciła kapelusz - starała się nie gorszyć ciotki Anieli bieganiem z gołą głową - minęła główną sień i bocznym wyjściem wypadła do ogrodu. Dopiero gdy skryły ją drzewa, poczuła się swobodnie. Obecność Wintoffta i Poli dziwnie ją krępowała. Nie tak wyobrażała sobie ich pierwsze spotkanie. Nie tak. Zupełnie bezwiednie, mając myśl zajętą narzeczonymi skierowała się w stronę boru. Dopiero gdy stanęła przed leśną ścianą, zdała sobie sprawę ze swej nieostrożności. Ale było już za późno, żeby się wycofać, bo właśnie zza drzew wynurzył się Gwido i z radosnym szczekaniem rzucił się do dziewczyny. - Jak się masz, Gwido? - powiedziała po hiszpańsku. - Więc łapa już zdrowa? Gwido skakał coraz wyżej, chcąc językiem dosięgnąć jej twarzy. Widocznie w taki sposób pokazywał, że łapa jest w najlepszym porządku. Po chwili za psem wyszedł z lasu jego pan, tym razem bez strzelby. - Dobrze, że pan nie poluje - zauważyła Trinidad w odpowiedzi na ukłon młodego człowieka. - Gwido nie powinien nadwerężać złamanej łapy. - Przestałem polować - odparł krótko. Nie miała zamiaru zaczynać z nim rozmowy i już chciała odejść, gdy "graf" Butieniew powiedział nagle: - Rosjanie też potrafią zdobyć się na szlachetny gest. Dowiedziałem się właśnie o powrocie pana Wintoffta. - Ma pan nadzwyczajny wywiad - zaśmiała się z przymusem, przypominając sobie ostrzeżenie wuja Alojzego. - Nie potrzebowałem żadnego wywiadu. Cała okolica o niczym innym nie mówi. Podobno stracił oko - dodał po chwili. - Tak. Nosi czarną opaskę. - To czyni go pewnie specjalnie interesującym. - Szpicrutą uderzał się po długich butach. - Z czarną opaską, jak pirat... - Nie wiem, czy interesującym - Trinidad spojrzała na Rosjanina karcąco. - Utrata oka jest kalectwem, a wszelkie kalectwo nie może być przedmiotem drwiny. - Więc na mnie spada wina za kalectwo pana Wintoffta - stwierdził sucho. - Wcale nie na pana. Stracił je na Sybirze, a tam pana nie było. - Jestem jednak winien pośrednio. - Ach, panie hrabio, trudno dziś z panem rozmawiać - zawróciła w stronę domu. Gwido biegł przy jej nogach, od czasu do czasu podnosząc łeb i rzucając na nią pytające spojrzenie. Kładła wówczas rękę na psiej głowie, a Gwido machaniem ogona odpowiadał na ten przyjacielski gest. - Choć Gwido jest psem Rosjanina, darzy go pani sympatią - powiedział idąc obok niej. - Może ze względu na niego zniesie pani i moją obecność? - Bardzo pan dziś złośliwy, panie hrabio. - Nie odwróciła głowy w jego stronę. - A... dlaczego przestał pan polować? - Bo pani tego nie pochwala - odparł patrząc w ziemię. - Już i tak jestem w pani oczach dostatecznie okrutny i barbarzyński. - Nie powiedziałam tego - żachnęła się. - Polowania nie lubię, bo te drobne zwierzęta i ptaki, które pan zabijał, są bezbronne. Gdyby taki zając miał w łapie fuzję i też do pana mierzył, szanse byłyby równe i walka honorowa. Ale tak... - Walka honorowa - zaśmiał się szyderczo. - Pani ma szczególne pojęcie o honorze. - Nie, panie hrabio. Pojęcie honoru jest wszędzie takie samo. Nic nie odpowiedział. Szli dalej w milczeniu, które dziwnie jakoś zaciążyło Trinidad. - Niech pan nie będzie ponury - wyrwało jej się mimo woli. - Mamy takie piękne dni... - Rzeczywiście - przytaknął tonem gościa podczas nudnej wizyty. - Myślę, że pogoda to jedyny temat, jaki moglibyśmy bezpiecznie poruszyć. - Och - machnęła ręką - moglibyśmy poruszyć sto innych tematów. - Czyżby? - rzucił na nią szybkie spojrzenie. - Stoimy przecież na dwóch stronach barykady. - Tak - przyznała ze smutkiem. - Czy pani tego żałuje? - głos jego zadrżał. - Mam nadzieję - odpowiedziała śmiało - że nie zhańbił się pan żadnym niegodnym czynem, wyjąwszy walkę, która w tej sytuacji była pana obowiązkiem. - Więc rozgrzesza mnie pani? - zawołał gwałtownie. - Zrozumiałam wiele rzeczy - odparła wymijająco. - Gdybyśmy się spotkali nie tu, a w Paryżu, w Hiszpanii czy we Włoszech, czy pani stosunek do mnie byłby inny? - Nie patrzył na nią, zadając to pytanie, i wydawało się, że nie oczekuje na nie odpowiedzi. - Nie wiem - przystanęła i odwróciła się do niego twarzą. - Jak pan widzi, jestem szczera. Nie nauczono mnie salonowej gry, minoderii oraz sztuczek, w których celują może inne panny. - Dziękuję - powiedział bardzo cicho, biorąc Gwida za obrożę. - Nie będę pani więcej dokuczał. I tak, gdyby się dowiedziano, że rozmawia pani z Rosjaninem... - Niech pan przestanie - rzuciła z gniewem. - Nie potrzebuję nikomu zdawać sprawy z mojego postępowania. Nie czynię nic zdrożnego i sumienie niczego mi nie wyrzuca. - Ostrzegłem panią. Może się pani narazić na przykrości. - Tu nie ma inkwizycji - zaśmiała się, chcąc obrócić w żart całą tę rozmowę. - Nie grozi mi spalenie na stosie. Przez pana spóźnię się jedynie na podwieczorek - spojrzała na zegarek. - Do widzenia. Adios, Gwido. Został na drodze, przytrzymując psa, by nie pobiegł za nią. Szła szybko do parkowej furtki, obracając w myśli pytanie: Czym dla niej byłby, gdyby spotkali się w Paryżu lub w Madrycie? Przez całą prawie noc szukała odpowiedzi na to pytanie. Trudne pytanie. Chciała jednak być szczera wobec siebie i uczciwa wobec niego. Może w tych innych warunkach miałaby dużo więcej sympatii, a nawet skłonności dla tego Rosjanina, spotkanego gdzieś w świecie? O tak, z pewnością, ale miłość...? Doświadczenie z Ramonem wyleczyło ją chyba na zawsze z tej najcięższej choroby. Tak przynajmniej myślała. Uczucie hrabiego Butieniewa, mające wszelkie pozory prawdy i głębi, mogło okazać się słomianym ogniem, kaprysem nudzącego się na wsi panicza. Sam przecież mówił, że nie wie, co ze sobą robić i czym zapełnić czas letniej wilegiatury. Tak, to możliwe. Ale równie możliwe jest i to, że z jego strony to miłość prawdziwa, która będzie trwać wiecznie. Wiecznie? Cóż jest wiecznego na tej ziemi już od początku istnienia skazanej na zagładę? Gdy przestała myśleć o jego miłości, zajęła się własnymi uczuciami. A po długim jak gdyby "rachunku sumienia" doszła do wniosku, że z jej strony to nie jest miłość. Tak, to nie miłość, ale mało brakuje... I przy sprzyjających warunkach i okolicznościach... Ale takich warunków i okoliczności na szczęście nie było. I nie będzie. Bo być nie mogło. Nie miłość... Czyż dla niego podeptałaby swoje związki z ojczyzną ojca, z nową rodziną? Czy naraziłaby się na wzgardę tych, którzy okazali jej przywiązanie i serdeczność, jakiej nie zaznała od śmierci matki? I czy - jako jego żona - mogłaby stanąć po stronie katów i potępić bohaterów podnoszących broń przeciw ciemiężcom? Gdzież tu byłby honor? Jej honor? Honor w rozumieniu Calderona? I dlaczego w takiej chwili nie ma przy niej ojca Hieronima, który wiedziałby, jak powinna postąpić? Wstała późno z bólem głowy, zjadła bez apetytu śniadanie. Ubierała się powoli, nie mając chęci ani do spaceru, ani do towarzystwa bliskich, ani do lektury, ot snuła się po pokoju bez celu i bezmyślnie. I nagle poczuła tęsknotę. Zatęskniła za "swoim domem", choć był to dom Arlanzonów, za swoją sypialnią, za Aną i za Miguelem, za ogrodem, za zamkiem na wzgórzu i za biblioteką klasztoru Świętego Dominika z Silos. Zamek na wzgórzu... Z dolnej szuflady komody wyciągnęła pękatą teczkę pełną rysunków. Drżącymi palcami rozwiązała tasiemki, wydobyła poukładane w porządku arkusze. Oto całe wzgórze porośnięte krzewami dzikiej róży i cierni. Widać wyraźnie ścieżkę wijącą się poprzez splątane pędy okryte białymi i różowymi kwiatami. A na szczycie potężne mury z wystrzelającą w niebo okrągłą basztą, przykrytą wieńcem zębatych blanków, ciemniejących na tle jasnego nieba. A tu zamek w całej krasie i okazałości. "Moc i potęga" - szepcze Trinidad, powtarzając bezwiednie słowa ojca Hieronima. Tak, moc i potęga Kastylii, dziś zniweczona, żyjąca jedynie w duszach i w charakterze jej mieszkańców. Moc i potęga. Wąskie strzelnice, skąd obserwowano zbliżających się wrogów, puste arkady gotyckich okien, kamienie oblane słońcem, błękitny cień muskający załamania murów... I główny dziedziniec, i wejście do monumentalnej sieni, i głęboki komin z zawieszonym nad ogniskiem miedzianym garnkiem. I tarcza herbowa w granicie... Herb rodu dawno już wymarłego, z którego nie pozostał najmniejszy nawet odrostek. Jedynie te głazy niezniszczalne jak wieczność. A oto ta sama sień, taka, jaką była przed wiekami. Obwieszona bronią i wschodnimi kobiercami. Psy obracają rożen z nadzianym na ostrze dzikiem czy jeleniem. Trudno rozpoznać. W krzesłach z rzeźbionym oparciem siedzi książęca para: on we wzorzystym kaftanie i ona, w obcisłej sukni i wysokim ostro zakończonym czepcu, z którego spływa na ramię biały welon, przejrzysty jak mgła. Stół nakryty makatą, w kryształowych pucharach czerwieni się wino. Ręka rycerza ściska paluszki damy, jego oczy są w nią wpatrzone. Ona ma spuszczone powieki i ledwie uchwytny uśmiech na delikatnych wargach. Trinidad przygląda się tej parze z nagłym zainteresowaniem. Nigdy dotąd tego nie zauważyła. Ależ tak, to Ram~on i ona, i co za świetnie uchwycone podobieństwo. Jak mogła nie widzieć? Ram~on... U dołu arkusza, wśród arabesków kobierca wpleciony napis "Twój Ram~on", podczas gdy na innych jedynie skromnie zaznaczony inicjał artysty. Ram~on... Ileż to lat minęło? Pięć? Tylko pięć lat? A jej wydaje się, że przeszły wieki, że całe epoki przetoczyły się przez świat od czasu, gdy otrzymywała listy... Te listy, które dawały jej szczęście, a potem ta sama ręka, pisząca słowa miłości, skreśliła okrutne słowa nieodwołalnego wyroku, wyroku śmierci na nią i na jej miłość. Poczuła znowu ból w sercu, ten sam ból nie zagojonej nigdy rany. Czy hrabia Butieniew mógł ją uratować przed tym bólem? Czy jego miłość miałaby aż taką moc, by wyrwać z niej wspomnienie klęski? I czy w ogóle istniał taki mężczyzna, któremu by się to udało? Przeżyła kilka ciężkich dni, zanurzając się znowu w przeszłości. Starała się nie okazywać, że coś ją dręczy, i chyba nikt z domowników tego nie zauważył. Pod chmurnym niebem dawnej Rzeczpospolitej (c.d.) Szczęsny Wintofft bywał prawie codziennym gościem w Kontkach. Trinidad przyłapała kilka razy jego zielone oko utkwione w niej z jakąś natarczywą ciekawością. Pola wydawała się obojętna, przyjmowała towarzystwo narzeczonego jako rzecz zwykłą i wszystkim było jasne, że ci, którzy mieli wszelkie powody, by dzielić się szczęściem, wcale nie czuli się szczęśliwi. Pewnego popołudnia, gdy Trinidad siedziała przy swoim biureczku nad listem do ojca Hieronima, wpadła Natalka tak wzburzona, że zapomniała nawet zapukać. - Trini, Trini! - wołała od progu. - Muszę ci coś powiedzieć, bo inaczej pęknę. - Mów - Trinidad odłożyła pióro. - Co się stało? Natalka rzuciła się na łóżko, wtulając twarz w kapę haftowaną niegdyś przez Mercedes. - Czy to bardzo brzydko podsłuchiwać? - Głos jej tłumiony pościelą ledwie docierał do Trinidad. - Brzydko. Ale bywają tak zwane "okoliczności łagodzące". - W moim przypadku nie ma żadnych "okoliczności łagodzących". - Natalka usiadła. - Po prostu podsłuchiwałam. Wiem, to ohydne, ale nie mogłam wyjść. - Gdzie byłaś i kogo podsłuchiwałaś? - Siedziałam na tarasie z Madame Compotte, a wiedziałam, że Pola i Szczęsny są w małym saloniku na górze. Okna były otwarte i słyszałyśmy rozmowę. Towarzyszyła im ciotka Aniela. Potem ciotka wyszła, mama przysłała po Madame Compotte, miała jakiś trudny list do napisania po francusku. Ja chwilę zostałam, a jak usłyszałam, o czym mówiono na górze, to zamiast odejść, podeszłam pod same okna i słuchałam. Prawda, że jestem podła? - Nie podła, a ciekawa - uśmiechnęła się Trinidad. - Zapomnij o tym, co słyszałaś, i wszystko będzie w porządku. - Nie mogę - jęknęła Natalka. - To było straszne. Oni mówili... - Nic mi nie powtarzaj - przestrzegała Trinidad. - Nie chcę słyszeć. - Musisz - lamentowała Natalka. - Ja nie mogę żyć z takim sekretem. - Z jakim sekretem? - zaniepokoiła się Trinidad. - Wiesz, co powiedziała Pola? - Dziewczyna zakryła twarz. - "Jesteś niegodny miana Polaka" - wyrecytowała po chwili. - "Nie wolno ci było skorzystać z carskiej łaski. Gdybyś został na Sybirze, byłbyś bohaterem. A tak jesteś tchórzem. Gardzę tobą!" - Powiedziała tak? - Trinidad zapomniała o niewłaściwości podsłuchiwania, wstała i podeszła do łóżka. - Naprawdę tak powiedziała? - Powiedziała - przytaknęła ponuro Natalka. - I wiele jeszcze gorszych rzeczy mówiła, ale nie potrafię powtórzyć. Aha - przypomniała sobie - "straciłam wszystko, dom i rodziców, ci ludzie są winni ich śmierci. A ty tych ludzi błagałeś o łaskę dla siebie. Nigdy się tego po tobie nie spodziewałam". - A co na to Szczęsny? - Nic. Milczał. A Pola dodała: "Oddaję ci pierścionek" - wiesz, ten brylancik otoczony turkusami, tak mi się zawsze podobał. - "Nie jesteśmy już zaręczeni. Właściwie nigdy cię nie kochałam. Dobrze jeździłeś konno i ładnie wyglądałeś i wszyscy mówili, że z nas piękna para. To ja chyba dlatego... Ty też, zdaje się, nie pałałeś do mnie specjalnym afektem". Wówczas on powiedział tylko: "Polu", ale takim głosem, że mnie ciarki przeszły. Wyobrażam sobie, jak musiał wyglądać z tym jednym okiem i z czarną opaską. - Natalka znowuukryła twarz w kapie. Trinidad siadła przy dziewczynce, ręce jej drżały. - Mów, co było dalej - rozkazała. Wobec takiego postępku Poli, fakt podsłuchiwania stał się zupełnie nieważny. - Dalej? - Natalka wygramoliła się z łóżka. - Pola bardzo dużo mówiła o honorze Polaka i tym podobnych rzeczach. A na koniec powiedziała, że gdyby został i umarł na Sybirze, byłaby z niego dumna i czciłaby jego pamięć, jak się czci bohaterów i męczenników. A tak... - A on ciągle milczał? - Nie, w końcu też mówił, ale bardzo mało. Powiedział, że otrzymał od niej pierścionek upleciony z jej włosów, ale nie może go jej zwrócić, gdyż odebrano mu wszystko, co miał, i dodał, że ją rozumie, jest kaleką, zeszpeconym na zawsze. "Rozumiem. Nie mam prawa narażać cię na oglądanie mojego kalectwa. Pusty oczodół to rzeczywiście widok nie dla oczu młodej panny". Tak powiedział i pewnie wyszedł, bo posłyszałam, że zamykał drzwi w saloniku, a potem od razu odjechał. Z nikim się nie żegnał. Po prostu wskoczył na konia i pewnie popędził do Żubrówki. Co teraz będzie? - Nie wiem. - Trinidad oparła się o poręcz łóżka. - Biedna Pola. On rzeczywiście wrócił za późno. ****** Szczęsny Wintofft przez cały następny tydzień nie pokazywał się w Kontkach, aż Walery, zaniepokojony o zdrowie sąsiada, pojechał któregoś wieczoru do Żubrówki. Pola schodziła na obiad i na kolację, jak gdyby nic się nie stało. Trinidad nie mogła oderwać wzroku od jej lewej ręki, gdzie na serdecznym palcu nie było pierścionka. Ciotki i pani Aldona rówież to zauważyły, nikt jednak nie miał odwagi pytać. - Sąsiad pewnie chory - biadała ciotka Aniela. - Ostatnio bardzo źlewyglądał. - Musisz go odwiedzić - dodała pani Aldona. Trinidad była pewna, że Wintofft nigdy już nie pokaże się w Kontkach, a Waleremu przypuszczalnie wyjawi powód swojej nieobecności. Musiał przecież jakoś usprawiedliwić zerwanie tak serdecznych i bliskich dotąd stosunków. Walery był bardzo zajęty, prosił więc panią Aldonę, by odkryła przed domownikami rzeczywisty powód nieobecności sąsiada. Pani Aldona najpierw wezwała do siebie Trinidad. - Paulina ma rację - powiedziała, gdy usiadły na kanapie w jej pokoju. - Z Polą jest coś bardzo niedobrego. Zerwała zaręczyny, oskarżając Wintoffta o podeptanie honoru Polaka. Czy możesz to zrozumieć? Przecież to czysta wariacja, jak mówi Paulina. - I co jeszcze Szczęsny powiedział Waleremu? - spytała Trinidad, nie wyjawiając niedyskrecji Natalki. - Prawdę. Zwróciła mu pierścionek, powiedziała, że nim gardzi, że jest tchórzem. A przecież nie on prosił o łaskę, ale jego ciotka. On o nic nie prosił, bo o niczym nie wiedział. Byłby jednak szaleńcem, gdyby nie skorzystał. To piekło, co on przeszedł. Piekło. - Mój Boże - westchnęła Trinidad. - Był w strasznym stanie, okropnie przybity. Uważa, że nie powinien pokazywać się między ludźmi, straszy ich tylko swoim kalectwem. Próżno Walery tłumaczył, przekonywał, nic jednak nie wskórał. Wuj Alojzy twierdzi, że trzeba go zostawić jakiś czas w spokoju, aż przyjdzie do siebie i zrozumie. - Myślę, że jeśli kocha Polę, to zerwanie jest dla niego ciosem bardzo bolesnym - zauważyła Trinidad. - Nie wiem już, czy ją kocha - pani Aldona wzruszyła ramionami. - I czy ją w ogóle kochał. Zaręczono ich, stanowili rzeczywiście piękną parę. On brunet o zielonych oczach, ona jasna blondynka. Oboje zapaleni jeźdźcy. Żebyś widziała Polę w czarnej amazonce z tym jasnym warkoczem... I on, taki zgrabny, elegancki... Może nie łączyło ich nic głębszego. Dałby to Bóg. Ból jego byłby wówczas nie tak ostry. Spełnił przecież swój obywatelski obowiązek. Poszedł do powstania. Bił się, był ranny, dostał się do niewoli. Skazano go na dożywocie i prawie cztery lata spędziłw piekle. W piekle - tak powiedział Waleremu - bez żadnej nadziei, oczekując z utęsknieniem śmierci. I gdy wyciągnięto go - dzięki ciotce - z syberyjskich kazamatów, miałby się uważać za "zdrajcę sprawy polskiej", jak mu to Pola w twarz rzuciła? To przecież nonsens. - Nonsens - potwierdziła Trinidad. - Jedyna nadzieja, że czas go uleczy - zakończyła rozmowę pani Aldona. Trinidad nie była tego taka pewna. Czas nie kładł kojącej ręki na niektóre rany. Były wśród nich takie, które wciąż krwawiły, jak pierwszego dnia. Wszyscy więc wiedzieli, co się stało, ale nikt nic nie mówił. Pani Aldona długo tak nie wytrzymała. Pewnego popołudnia kazała zaprząc do powoziku i wraz z mężem pojechała do Żubrówki. Wrócili na kolację we troje, obok powoziku jechał bowiem wierzchem Szczęsny Wintofft. Zaraz podano do stołu - czekano tylko na powrót gospodarzy, Wintoffta chciano posadzić na jego zwykłym miejscu między panią Aldoną a Polą, lecz Pola usiadła tam, gdzie siedziała przed powrotem narzeczonego, o dwa krzesła dalej. Gość ogólnym ukłonem powitał zebranych i wyglądało, że wszystko jest w porządku. - Zmusiłam go do przyjazdu - zwierzyła się pani Aldona Trinidad. - Za nic nie chciał opuszczać domu. Ale przemówiłam mu do rozsądku. Pola na szczęście zachowuje się jak należy. Wobec tego cieszymy się, że mi się udało. Trinidad ukradkiem obserwowała gościa. Walery i wuj Alojzy wciągali go do rozmowy i tak powoli jego wizyty w Kontkach stały się rzeczą normalną, z tą tylko różnicą, że obecnie zawładnęła nim Natalka. Wintofft chyba wdzięczny był dziewczynce za jej sympatię i rad z jej towarzystwa. Grali w serso pod okiem Madame Compotte, chodzili na spacery - czasem przyłączyła się do nich Trinidad - zbierali owoce w sadzie, wczesnym rankiem wybierali się na grzyby, a Natalka oznajmiła matce, że jeśli Szczęsny nie ożeni się, dopóki ona nie dorośnie, to jest zdecydowana poślubić sąsiada. "Jestem w nim zakochana" - tak powiedziała. Pola trzymała się raczej na uboczu, ale czasem w salonie przyłączała się do ogólnej rozmowy, a Wintoffta traktowała jak starego znajomego - znali się przecież od dziecka - który jednak nie zyskał jej specjalnych względów. Wydawało się więc, że wszyscy zaznają już jakiego takiego spokoju, gdy Kazio Hygin wrócił pewnego dnia z Nowogródka ze straszną wiadomością. - Z rozkazu gubernatora wszyscy posiadacze ziemscy winni udowodnić swoje szlachectwo. - Usta mu się trzęsły, miął w rękach czapkę. - Nieszlachcice lub szaraczkowi zostaną wcieleni do wojska, a kobiety, dzieci i starcy przesiedleni w głąb Rosji. Boże, co z nami będzie! - Uspokój się. - Kontkowski wziął papier, który chłopiec mu podawał. - Hyginowie są skromną szlachtą, ale szlachtą. Nic wam nie grozi. Wuj Alojzy był przeciwnego zdania i okazało się, że miał rację. - Czyż nie widzicie, że to zarządzenie pozwala na największe nawet nadużycia? Jest specjalnie po to wydane. Rosja potrzebuje żołnierzy. Trudno jej stłumić powstanie w Gruzji. Idą tam dziesiątki pułków i dywizji. A jak naszych wezmą w sołdaty, to na dwadzieścia lat i od razu poślą ich na Kaukaz. - Niech tylko wuj nie mówi tego Kaziowi - przestraszyła się pani Aldona. - Biedny chłopiec zamartwia się nie o siebie, ale o brata i o matkę. - Jeśli są szlachtą... - zaczęła Trinidad. - Mogą sobie być, ale to szaraczkowi. Łatwo ich zniszczyć. Tacy Kontkowscy nie potrzebują obawiać się, co z Kontów to magnaci, zresztą ich już nie ma, a Walery też pan z panów i może spać spokojnie. Za to Kazio... - Trzeba go ratować - zawołała Trinidad. - Musi przecież być jakiś sposób. Szczególnie jeśli gubernator nadużywa władzy i nie trzyma się przepisów. - Przepisy w tym wypadku nie mają znaczenia - trząsł głową wuj Alojzy. - Chodzi o wyniszczenie Polaków. - A... Szczęsny Wintofft? - Trinidad mocno biło serce, gdy zadawała to pytanie. - Czy jemu coś grozi? - Nie - uspokoił ją Kontkowski. - Wintofftowie od wieków osiadli w Polsce. Mają indygenat.Jego ciotka to niemiecka hrabina. Stąd wysokie koligacje. Tylko dzięki temu wrócił z Sybiru. Trinidad nie mogła znieść pewnego rodzaju fatalizmu, z jakim jej nowa rodzina poddawała się absurdalnym w jej pojęciu zarządzeniom. Należy walczyć - myślała. - Kazio Hygin, jego brat i matka nie mogą zginąć tylko dlatego, że jakiś podły gubernator zbyt gorliwie wypełnia carskie rozkazy. Sytuacja Hyginów była rzeczywiście tragiczna. Gdy brat Kazia stawił się w Nowogródku z żądanymi papierami, gruby urzędnik z orderem na mundurowej kurtce podarł przedstawiony mu dokument i śmiejąc się grubiańsko wrzucił do kosza. Kazio pojechał na dwa dni do domu, a gdy wrócił, wyglądał, jakby wstał po ciężkiej chorobie. Trinidad poszła na poszukiwanie wuja Alojzego. Staruszek siedział w bibliotece nad gazetą. - Co tam, dziecko? - Podniósł na nią wzrok. - Ot, widzisz, jakie u nas smutki. Człowiek nie wie dnia, ani godziny, nie wie, co mu spadnie na głowę i kiedy. - Wuju, przyszłam po radę. - Po radę? Do mnie? A w czym ja ci mogę radzić? - W ratowaniu Kazia i jego bliskich. - Moje dziecko, tu nikt nie poradzi. Kazio nie ma ciotki hrabiny. Żeby w herbie miał siedem pałek, to co innego, ale on skromny, choć szlachectwo stare, bo z czasów wojen tureckich. - Jakim prawem więc ten urzędnik... - zaczęła. - Urzędnik zasługuje się na drugi order. Ja na miejscu Kazia uciekłbym za granicę. - Ale jego rodzina... - Cóż, matka nigdzie nie ucieknie, to prawda. Zresztą może ją zostawią. Tutejsi czynownicy łasi na pieniądze. Za łapówkę wiele można zyskać. Chyba Walery pomoże. - A jeśli nie uda się przekupić tego urzędnika? - Na to nie ma rady. - Tak nie można! - krzyknęła. - Trzeba coś robić, a nie siedzieć i czekać. Chcę właśnie w tej sprawie wuja rady. Pamięta wuj, jak opowiadałam o spotkaniu hrabiego Butieniewa? - Pamiętam. - Popatrzył na nią spod okularów. - Ale co to ma do rzeczy? - Spotkałam go jeszcze raz. Myślę, że nie odmówiłby mi swojej pomocy. Jak wuj myśli, czy on coś mógłby uczynić dla Hyginów? - Może i mógłby, gdyby zechciał. - On... zechce. - Taka jesteś pewna? - Tak. Wuj Alojzy złożył gazetę, schował okulary do futerału i wstał. - Chodźmy do Walerego - powiedział, otwierając przed dziewczyną drzwi do biblioteki. Trinidad pozostawiła wujowi trud poinformowania brata o jej znajomości z Rosjaninem. - I wyobraź sobie, że jest pewna, rozumiesz, pewna, że jej nie odmówi - zakończył dość długą tyradę. - I co ty na to? - No cóż. - Kontkowski siedział chwilę milcząc, jak gdyby się namyślał. - Mam nadzieję, Trini, że w rozmowie z nim nie byłaś nieostrożna. - Byłam - Trinidad spojrzała prosto w oczy brata. - Powiedziałam mu wszystko, co o nim myślę, w związku z przyjęciem darowizny Kontów. I w ogóle o Rosjanach... Ale on jest przyzwoity, nie potrzebujesz się obawiać. - Trini, Trini - kręcił głową Kontkowski. - Powinienem był cię uprzedzić, nie spodziewałem się jednak, że będziesz rozmawiać z Rosjaninem. - Skąd mogłam wiedzieć, że jest Rosjaninem? Mówiliśmy po francusku. Słuchaj, Walery, ojciec Hieronim, tak samo jak mój ojciec, przybył do Hiszpanii z armią Napoleona. Francuzi zachowywali się okropnie, "jak barbarzyńcy" - tak mówił dziadek. A jednak ten napoleoński oficer, zostawszy zakonnikiem, pokochał Hiszpanię. Przybył do niej jako wróg, a teraz już tyle lat jest jej najwierniejszym synem. Hrabia Butieniew, choć Rosjanin, wcale nie musi być podłym łotrem. Walczył przeciw powstaniu, bo jest rosyjskim oficerem i to był jego obowiązek. Nie można go za to potępiać. Ja potępiam go wyłącznie za przyjęcie Kontów. Ale jeżeli nie mógł odrzucić carskiej łaski... To wszystko jest bardzo skomplikowane. Nie zapominaj, że ja jestem Hiszpanką i te sprawy odczuwam inaczej niż ty. Chciałabym uratować rodzinę Hyginów. Wydaje mi się, że w tym celu powinnam wykorzystać znajomość z hrabią. - Zgódź się, Walery - wuj Alojzy ciężko wzdychał. - Niech popróbuje, a nuż się uda. - Jak zamierzasz z nim się spotkać? - spytał rzeczowo Kontkowski. - Proszę cię, każ Wasylowi zaprząc do powozu i poproś Madame Compotte, by mi towarzyszyła. - Tak, Walery, tak będzie najlepiej - przytaknął wuj Alojzy. - I pojedziesz do Kontów? - Walery nie był zupełnie przekonany o słuszności tego pomysłu. - Sama? - Z Madame Compotte - zniecierpliwiła się. - Przynajmniej zobaczę pałac w Kontach, choćby tylko z zewnątrz - dodała z uśmiechem. - Bądź spokojny, nie wysiądę z powozu, poproszę hrabiego, by do mnie wyszedł. Ach, Walery, przecież mnie nie zje. Madame Compotte będzie cały czas przy mnie. - Dobrze - powiedział Kontkowski niechętnie. - Ostatecznie musimy zrobić wszystko, by ratować Hyginów. Kazio od zmysłów odchodzi. Gdy Wasyl usłyszał, dokąd ma wieść panienkę, nie potrafił powstrzymać się od bardzo niestosownej do jego pozycji uwagi. - Do Kontów? Panienkę wieźć do Kontów? Do grafa? - Do grafa, Wasylu, trzeba ratować Kazia Hygina i jego rodzinę. - Słyszał, ja słyszał. Pan mówił. A co graf...? - Zobaczymy - ucięła. - Jedźmy, Wasylu. Madame Compotte usadowiła się obok dziewczyny i Trinidad, mając ją przy sobie, starała się nie myśleć o niezręcznej sytuacji, w jakiej wkrótce przyjdzie jej się znaleźć z własnej przecież woli. Spokój Francuzki koił jej nerwowe podniecenie. Zresztą hrabia był światowcem i nie potrzebowała obawiać się despektu z jego strony. Przejechano niewielki las, potem groblą wśród podmokłych łąk wydostano się na bity gościniec, potem znowu był las, raczej zagajnik, w końcu wjechano na niewysoki wzgórek, skąd wzrokiem można objąć wielki szmat ziemi. - O, tam, widzi pani? - Madame Compotte wskazała rozległą plamę zieleni. - To Konty i park za pałacem. Aleja ze starych wiązów i grabów otuliła ich złocistym cieniem lekko już żółknących liści. Gdy stanęli przed podjazdem, pałac wydał się wymarły. Nikt nie wybiegł na spotkanie, widać nigdy nie oczekiwano tu gości. Wasyl odwrócił się pytająco do panienki, ale Trinidad powiedziała tylko: - Poczekamy. Czekali krótko. Po chwili między kolumnami portyku ukazał się wyrostek w liberyjnej kurtce, wytrzeszczając oczy to na powóz i gości, to na konie i Wasyla. - Cóż ty, Kościnka - zaczął Wasyl. - Idzi prosić grafa. Chłopiec zniknął we wnętrzu domu, a gdy wrócił, miał nieszczęśliwą minę. - Nie ma grafa - ledwie zdołał wybełkotać. - Pojechał konno. - W którą stronę? - Trinidad wychyliła się z powozu. - Tam - machnął ręką na drogę, z której przybyli. - Wracajmy - zdecydowała. Madame Compotte czuła się zawiedziona, miała jednak jeszcze nadzieję, że nie pojechały na próżno. - Wasyl zna tego chłopca? - spytała Trinidad. - Nu, jakże, od urodzenia. - Cała dawna służba została w Kontach - zauważyła Madame Compotte. - Nie narzekają. Gdy pięli się na wzgórek, ze szczytu zjeżdżał jeździec na karej klaczy. - Wot i graf. - Wasyl wstrzymał konie. Trinidad rada nawet była z takiej sytuacji. Dużo mniej krępujące było spotkanie "grafa" na drodze niż u drzwi jego domu. Butieniew zerwał kapelusz i podjechał do drzwiczek powozu. - Byłyśmy u pana - powiedziała Trinidad. - Żałuję, że nie zastały mnie panie w domu. Może zechcą panie zawrócić? - Nie, dziękujemy. - Trinidad spojrzała śmiało w rozbłysłe nagle oczy Rosjanina. - Chcę pana prosić o pomoc. - Zawsze jestem do pani dyspozycji. - Panie hrabio... chodzi o to nowe zarządzenie gubernatora... - Chyba to państwa nie dotyczy - uśmiechnął się. - Nie, ale dotyczy młodego człowieka, który pomaga memu bratu w gospodarstwie, i jego rodziny. To bardzo przyzwoici ludzie, Hyginowie, drobna szlachta. I nie brali udziału w powstaniu - dodała spuszczając oczy. - Matka wdowa, starszy syn gospodarzy na niewielkim folwarku, młodszy przydatny memu bratu. Obawiam się... - Niech się pani nie obawia - przerwał. - Dziękuję panu - zarumieniła się pod jego gorącym spojrzeniem. - Nie będziemy dłużej pana zatrzymywać. Jedźmy, Wasylu. Gdy po chwili odwróciła się, on ciągle stał w tym samym miejscu z kapeluszem w ręku. - Możemy być spokojni o los Hyginów - westchnęła z ulgą Madame Compotte, która bardzo się przejmowała nieszczęściem, jakie zawisło nad tą zacną rodziną, a spojrzawszy bokiem na Trinidad, dodała: - Dobrze zrobiłyśmy, że pojechałyśmy. Ma pani nad hrabią władzę chyba większą niż sam car. Zobaczyła więc Konty, dom Poli. Piękny dom, właściwie pałac z kolumnowym gankiem, o wysokich oknach i wyniosłej fasadzie. Wyobrażała sobie wnętrze tej pańskiej siedziby, urządzenie pokojów, stare meble, portrety, książki, obrazy, dywany. Od wielu pokoleń rodzinny dom Kontkowskich, pełen wszelakiego dobra i pamiątek. A teraz... Hrabia Butieniew ożeni się wreszcie i zjedzie tu piękna panna z Petersburga. Naturalnie Konty będą wyłącznie letnią rezydencją młodej pary. W zimie pani zanudziłaby się w "wiejskiej głuszy", tym bardziej że nie miałaby tu innego towarzystwa oprócz męża. Właściwie to hrabia Butieniew nie powinien nawet chwalić się przed żoną tak wspaniałą rezydencją wiedząc, co ją tu czeka. Nie naraziłby jej przecież na nudy czy afronty tutejszego ziemiaństwa. Jaki więc będzie los Kontów? Te ziemie uprawne należące do majątku, lasy, ten piękny pałac i przypuszczalnie równie piękny park, co się z nimi stanie? Co z tym wszystkim pięknem i dobrem uczyni czas? Miała o czym rozmyślać. Myślała również o obecnym właścicielu tych dóbr i o władzy, jaką dała jej nad nim jego miłość. Walery przekazał Wasylowi, by milczał o celu wizyty panienki. Dyskrecji Madame Compotte można było być pewnym. Francuzka ze zwykłym jej taktem nie poruszyła więcej tego tematu. Wuja Alojzego i brata Trinidad zawiadomiła krótko o pomyślnym załatwieniu sprawy. Był to jednak dopiero "pierwszy etap", reszta zależała już od umiejętności dyplomatycznych hrabiego, od pozycji, jaką zajmował w wojsku, i od stosunków łączących go z gubernatorem. Była jednakże pewna powodzenia. Wiedziała, że hrabia uczyni wszystko, by ją zadowolić. Rzeczywiście. Po kilku dniach żandarm przywiózł Hyginom pismo, w którym uznawano ich szlachectwo, a co za tym idzie ich prawa do posiadania folwarku. Kazio odżył. Nie wiedział jednak, komu zawdzięcza ocalenie, przypuszczał, że to Walery wstawił się za nim u władz gubernii i dziękował gorąco Kontkowskiemu za - jak się wyraził - "uratowanie ich od zguby". Trinidad postanowiła, korzystając z ostatnich ciepłych dni, wybrać się do lasu. Pragnęła spotkać hrabiego, by złożyć mu swoje własne podziękowanie. Będąc jeszcze na drodze, z daleka usłyszała ujadanie Gwida, a po chwili pies wypadł z lasu i sadził wielkimi susami na jej spotkanie. Powitanie było wyjątkowo czułe i serdeczne z obu stron. Szła naprzód z ręką na głowie Gwida, oczekując pojawienia się pana. Ale pan nie wyszedł jej naprzeciw, czekał na polanie. - Chciałam panu podziękować - podniosła na niego oczy. - Wszystko pan doskonale załatwił. Cała rodzina Hyginów jest szczęśLiwa, choć nie wie, komu to zawdzięcza. - Bardzo jestem rad, że pani ze mnie zadowolona. Może choć trochę okupię swoje winy. - Nie mówmy o tym, panie hrabio. - Nie mogę sobie darować, że wówczas mnie nie było w domu. - Och, to nic. Zobaczyłam pałac w Kontach. Tyle o nim słyszałam. - Pałac jest bardzo piękny - zauważył. - I wart obejrzenia. Gdybym był w domu... - Nie, nie, nie weszłabym przecież do środka. Byłam tylko w towarzystwie Madame Compotte, to guwernantka mojej siostrzenicy - dodała wyjaśniająco. - Znam, przynajmniej ze słyszenia, wszystkich mieszkańców Kontków. Moja służba to służba poprzednich właścicieli. Lubi rozprawiać o dawnych czasach... i o dawnych mieszkańcach pałacu. A również i o pani. - O mnie? - Pani osoba jest sensacją numer jeden w tej okolicy. Nawet pani nie wie, jaką cieszy się sławą. - Cóż mogą o mnie mówić? Nic o mnie nie wiedzą. - Myli się pani. Wiedzą na przykład, że darzy pani... sympatią panicza z Żubrówki - jak tu nazywają pana Wintoffta. - Sympatią? - Zaczerwieniła się z irytacji. - Co też pan mówi? Bardzo go lubię, to prawda, ale my wszyscy... Kto rozsiewa takie plotki? - Służba. O czymże mają mówić, jak nie o swoich chlebodawcach? To jest temat najbardziej interesujący. Mówią więc o pani spacerach z panem Wintofftem, o rozmowach... - To są zwykłe towarzyskie spotkania - oburzyła się. - I nigdy nie jestem z nim sama. Był narzeczonym mojej kuzynki i dlatego bywał często w Kontkach. - Był - powtórzył z naciskiem. - Ale już nie jest. Prawda? - Nie jest - przytaknęła. - I o tym też panu doniesiono - dodała z goryczą. - Zaiste, dobrych ma pan informatorów. - Miałem rację utrzymując, że mężczyzna bez oka ma dużo więcej szans, by wydać się bardziej interesującym, niż taki zwykły śmiertelnik z dwojgiem oczu jak ja. - Panie hrabio - popatrzyła na niego uważnie. - Nie rozumiem, o co panu chodzi. - Czy mam wyrazić się jaśniej? Czy nie widzi pani, że jestem zazdrosny? Pan Wintofft może co dzień panią widywać, rozmawiać z panią, siedzieć obok pani przy stole, podczas gdy ja... Nienawidzę go - wyrzucił gwałtownie. - Teraz wiem. - Cofnęła się o krok. - Postąpiłam bardzo nieostrożnie, prosząc pana o pomoc. Gdyby chodziło o mnie, nigdy bym o nic dla siebie nie prosiła, ale leżała mi na sercu niedola biednych ludzi, której tylko pan mógł zaradzić. Poza tym nie ma pan żadnych praw do mojej osoby. I nic panu nie jestem winna, prócz wdzięczności. - Nic mi pani nie jest winna. - Bolesny grymas wykrzywił mu usta. - Pan Wintofft jest romantycznym bohaterem, zupełnie jak z poematu lorda Byrona. Wyobrażam sobie, co opowiada o swoich nieszczęściach. - Myli się pan - mimo woli podniosła głos. - Szczęsny Wintofft nic nie mówi o swoich, jak pan to nazwał, "nieszczęściach". Nie chce wspominać przeszłości. Jest zbyt straszna. Czy pan to rozumie? - Rozumiem - zaśmiał się urągliwie. - Ma rację, że nie pragnie wracać pamięcią do tamtych przeżyć. Kozackie nahajki na zawsze naznaczyły jego jaśniepańskie plecy. A oko... Odwróciła sięi pędem wypadła z polany. Biegła, obijając się o zagradzające drogę drzewa, nic nie widząc, słysząc jedynie głośne sapanie biegnącego obok niej psa. Bo Gwido towarzyszył jej wiernie, jak gdyby czuł, że stało się coś złego. Hrabia dogonił ją na skraju puszczy. Zastąpił jej drogę i zmusił, by się zatrzymała. - Wiem, że pogrążyłem się już zupełnie w pani oczach - powiedział zdławionym głosem. - Ale nie mogłem się opanować... To było silniejsze od mojego dobrego wychowania. Widzi pani, pod powłoką kultury jestem barbarzyńcą. Takim samym barbarzyńcą, jak ci, którymi pani gardzi. Czy może mi pani przebaczyć? - Uczynił gest, jakby chciał ująć jej dłoń, ale ona oparła rękę na psiej głowie. - Przebaczam panu - drżała jeszcze po szybkim biegu. - Często mówimy słowa, których późNiej żałujemy. Pamiętam jedynie o pana dobrym uczynku, reszta musi iść w niepamięć. Całą drogę przebyli w milczeniu. Gwido poszczekiwał, może w ten sposób zachęcał ich do rozmowy, trącał nosem to jego, to jej rękę. Ale oni milczeli. Trinidad jeszcze się nie uspokoiła po przebytym wzruszeniu. Obraz Szczęsnego Wintoffta chłostanego kozacką nahajką nie opuszczał jej wyobraźni. Widziała to tak jasno, jak gdyby była świadkiem podobnej egzekucji. O niczym innym nie mogła myśleć. Wintofft wydany w ręce siepaczy. Zapomniała nieledwie o towarzyszącym jej mężczyźnie. Przed parkową furtką przystanęła i spojrzała na niego z roztargnieniem. - Do widzenia panu. - Do widzenia, Mademoiselle. - Ukłonił się jak zwykle, po czym szybko odszedł. Wyglądało to, jak gdyby od niej uciekał. Plecy Wintoffta naznaczone na zawsze hańbiącym piętnem. Ale czy hańbiącym? I oko... Co się stało z okiem? W jak okrutny sposób je stracił? Boże, co ten człowiek wycierpiał! A Pola tak po prostu, zwyczajnie, zerwała z nim zaręczyny, jak gdyby chodziło o odmowę wzięcia udziału w balu czy pikniku. A jeżeli on wierzył w jej miłość, czerpał z niej siły do przetrwania? Nie słuchała, o czym mówiono przy kolacji, wcześnie poszła do siebie. Chodząc po sypialni, wyobrażała sobie życie więźniów na Sybirze. Muszę dowiedzieć się wszystkiego - postanowiła. - Chcę wiedzieć, jaka była egzystencja Szczęsnego Wintoffta przez cztery lata spędzone na katordze. Nie wolno jednak pytać wprost, on przecież nic nie mówi, pragnie zapomnieć. Po co więc przypominać to, co już minęło i nie wróci. Czy na pewno nie wróci? Czy w kraju rządzonym kaprysem wschodniego satrapy można żyć bezpiecznie, układać plany na przyszłość, myśleć o tym, co będzie? I czy to w ogóle na ziemi możliwe? I znowu zatęskniła za "domem", czyli za Hiszpanią. Wyciągnęła wszystkie listy ojca Hieronima, ułożone starannie w drewnianej szkatułce. Ojciec Hieronim był łącznikiem między jej obecnym życiem a Hiszpanią. Polska i Hiszpania to dwa odrębne światy. Tylko ojciec Hieronim wiedział wszystko o Hiszpanii. Dla mieszkańców Kontek była to zaprawdę terra incognita, w całym tego słowa znaczeniu. Z kim mogłaby się podzielić wspomnieniami, znajdując zrozumienie? Dla nich było najzupełniej obce to wszystko, co stanowiło do niedawna treść jej życia. - Wrogowie... Tak długo ich nienawidziła. Była głupia, wie teraz, jacy to dobrzy i szlachetni ludzie i jak bardzo godni są współczucia i litości. Wojna domowa w Hiszpanii jest niczym w porównaniu z tym, co oni znieśli i znoszą, i co jeszcze może będą musieli znieść. Mała Izabela i don Carlos, walka o tron pomimo wszystko, pomimo ofiar i przelanej krwi współbraci. Jakże to niskie w porównaniu ze szczytnym ideałem wolności, o który walczą Polacy. Czyż kuzyn Manuel nie miał racji, gdy twierdził, że mu najzupełniej obojętne, kto ma rządzić Hiszpanią, Izabela, czy don Carlos? Czy warto zabijać i ginąć dla takiej sprawy? W ostatnim liście ojciec Hieronim donosił o nowych zwycięstwach krystynów. "Może wreszcie Hiszpanie zmądrzeją - tak napisał - a don Carlos w inną stronę skieruje nagromadzoną w nim energię". Kastylia, na szczęście, w dalszym ciągu znajduje się poza sceną wojny. Na północy jednak walki nie ustają. Rozmyślania te przerwało wejście Tani. Dziewczyna kręciła się po sypialni i widać było wyraźnie, że chce coś powiedzieć, ale brak jej odwagi. - Łóżko przygotowane - oznajmiła wreszcie. - Czy panienka jeszcze mnie potrzebuje? - Nie, Taniu, dziękuję, możesz iść spać. - Słyszałam, co mówią w Kontach. - Tania przystanęła przy drzwiach z ręką na klamce. - A co mówią? - Trinidad spojrzała na dziewczynę pytająco. - Że panienka tam była. Z madamą. - Byłam. - Trinidad nie okazała zdziwienia. - Chciałam koniecznie zobaczyć pałac. Tyle o nim słyszałam. - Ale grafa nie było w domu. - Nie było. To może i lepiej. Do środka i tak bym nie weszła, ale pałac widziałam. Piękny. - Bardzo piękny - przytaknęła Tania. - Park też piękny. - Może, jak graf na zimę wyjedzie, będę mogła zwiedzić cały pałac. - O, tak - ucieszyła się Tania. - Pan rządca wszędzie panienkę oprowadzi. On tam pilnuje, żeby nic nie wywieziono - dodała zniżając głos. - Dla panienki Poli. On wierzy, że ona tu wróci. - Czy służba lubi hrabiego? - Nawet bardzo. To ludzki pan. Łatwo go zadowolić. Kucharka mówi, że nigdy nie grymasi i wszystko mu smakuje. Ale pani Marcjanowa to bardzo dobra kucharka. Państwo sprowadzili ją aż z Warszawy. Już wiele lat temu. - I cała dawna służba została u grafa? - Tak. Nie ma tylko Koli. - Któż to taki Kola? - Kola najlepiej znał się na koniach. - A co się z nim stało? - Nie wiadomo. Przepadł. Poszedł z paniczem do powstania i nie wrócił. O paniczach też nic nie wiadomo. Może jakim cudem który ocalał i wróci, jak panicz z Żubrówki. Rodzice panienki Poli nie mogli dowiedzieć się niczego, choć pytali, słali po wiadomości i nie żałowali pieniędzy. - To ty, Taniu, znasz kogoś z Kontów? - Moja ciotka była tam pokojową i została. Dba o wszystko. Jak grafa nie ma, przewietrza pokoje, odkurza meble, pilnuje, by trzepano dywany. Tam tylko graf mieszka, nikogo więcej z państwa nie ma. Nikt u grafa nie bywa. To Rosjanin. - Często widujesz się z ciotką? - Od czasu do czasu. Ona biedna, smutna. Kola to jej syn. Mleczny brat młodszego panicza. Pani słabowała, jak narodził się panicz Piotr, a moja ciotka miała właśnie syna. I tak wykarmiła ich obu, swego Kolę i panicza Piotra. Kola zawsze był przy paniczu. Panicz bardzo był do niego przywiązany. Od maleńkości razem. Dowiadywała się oto coraz więcej o Kontach i o mieszkańcach pałacu. Wuj Alojzy, którego spytała nazajutrz o Kolę i o panicza Piotra, nie mógł jednak udzielić jej bardziej wyczerpujących informacji. - Przed powstaniem mieszkałem u siebie, daleko stąd, a w Kontach bywałem dość rzadko. Pamiętam obu synów, Tadeusza i Piotra, ale Koli nie przypominam sobie. Przypuszczalnie musiałem go widzieć, jeśli był mlecznym bratem Piotra, tak, coś sobie przypominam, ale Walery więcej ci o tym opowie. Zapytała więc brata, gdy po dwóch dniach znalazł nareszcie dla niej więcej czasu. Przy stole nie chciała o to pytać, ze względu na Polę. - Owszem, pamiętam tego chłopca. Kola... wyrósł na bardzo przystojnego młodzieńca. Muszę ci nawet powiedzieć, że urodą zakasywał synów stryja Mieczysława. Stryjenka była tak dobra, tak ją wzruszało to "mleczne braterstwo" Piotra i Koli, że chłopiec uczył się razem z paniczami i ciągle przebywał w pałacu. Nasz ojciec nieraz ostrzegał, ale stryjostwo nie brali poważnie jego przestróg. Wiesz, w tym Koli było coś fałszywego, ale jakoś nikt tego nie zauważał, byli przyzwyczajeni do jego ciągłej obecności. "Nasz trzeci syn" - tak nawet nazywała go stryjenka. - A dlaczego ojciec był innego zdania? - spytała zaciekawiona opowiadaniem. - Ojciec miał rację - powiedział Walery poważnie. - Kola został wyrwany ze swego naturalnego środowiska. Dopóki był dzieckiem, krzywda nie wydawała się jeszcze tak wielka i łatwo ją było naprawić. Ale gdy dorósł... Przecież nie mógł wieść w nieskończoność takiego życia. Z pewnością zapragnąłby niezależności, stryj Mieczysław zamierzał go nawet wyposażyć, dać jakiś folwark, żeby mógł się ożenić i rozpocząć swoją własną, normalną egzystencję. Czy wyobrażasz sobie los tego chłopca przywykłego do salonów i do zbytku, który raptem musiałby zająć się ciężką pracą na roli, by wyżywić siebie i rodzinę? Był na tyle inteligentny, że z pewnością zdawał sobie sprawę z tego, co go kiedyś czeka. Nie mógł wiecznie być towarzyszem Piotra do zabaw i do nauki. Poszedł z nimi do powstania, to bardzo ładnie, i jeżeli zginął, w jego sytuacji jest to najpewniej najlepsze, co mogło go spotkać. - Och, Walery, dlaczego tak mówisz? Biedny Kola. - Masz rację, biedny. Kola to właściwie postać tragiczna. Zwichnięte życie. Ale było w nim coś, co psuło ogólną harmonię rysów. Może to wyraz ust albo oczy... Nie wiem. Myślę, że już od dawna narastał w nim bunt i żal, że nienawidził stryjostwa i paniczów, tylko bardzo nad sobą panował i przywykł do udawania. Może się mylę, może krzywdzę jego pamięć. Jeżeli poległ jak bohater, to z pewnością nie mam racji. Ale zawsze uderzało mnie w nim coś fałszywego, jakaś obłuda. Ale stryj Mieczysław tylko śmiał się, a już stryjence to nie wolno było nawet wspomnieć o tak niecnych podejrzeniach. Wiesz, Pola też niezbyt go lubiła, a on jej nadskakiwał. Może nawet był w niej zakochany. Choć człowiek tego typu nie jest zdolny do bezinteresownych uczuć. Nim raczej kierowała ambicja. - A jego rodzice? - Ojciec skromny oficjalista; po jego przedwczesnej śmierci stryjenka wzięła wdowę z dzieckiem do siebie i tak się zaczęło. - To ciotka Tani - zauważyła Trinidad. - Tak, rodzona ciotka. - Tania mówi, że była pokojową, a teraz dba o porządek w pałacu i jak hrabia wyjeżdża, to utrzymuje pokoje w czystości. A w ogóle to dziwne, że Rosjanie, zabrawszy majątek, zostawili dawną służbę. - A cóż służba? W powstaniu udziału nie brała. Hrabia Butieniew specjalnie pragnął, by dom był prowadzony na odpowiedniej stopie, a któż lepiej niż dawna służba, znająca pałacowe zwyczaje, potrafiłby to zrobić? A tak obie strony są zadowolone. Hrabia jest doskonale obsłużony, a ci, co mu służą, pozostali na miejscu, które od lat przywykli uważać za swój dom. - I o braciach Poli nic nie wiadomo? - Nic. Jeżeli nie zginęli w bitwie, dostali się do niewoli. W takim razie są na Sybirze. - Czym to się wszystko skończy? - pokręciła głową. - Niczym dobrym, Trini. Nic nas dobrego nie czeka. Jesteśmy skazani. - I sądzisz, że Pola nigdy nie wróci do Kontów? - Nigdy. - A jeżeli hrabia... - Co hrabia? - rozłożył ręce. - Nawet gdyby zrzekł się tego majątku, nie zostanie on przywrócony Poli. To niemożliwe. Chyba że Polska odzyska niepodległość - uśmiechnął się smutnie. - Ale na to wcale się nie zanosi. Miałem nadzieję, że Pola wyjdzie za Wintoffta, wróci do równowagi, odzyska chęć do życia, poczuje się młoda i szczęśliwa. Niestety. Pola sama zatrzasnęła przed sobą drzwi do raju. Szczęsny Wintofft był jej ostatnią szansą ocalenia. I sama, własnowolnie zniszczyła swoją przyszłość. - Może jeszcze się rozmyśli? - w głosie Trinidad brzmiała nadzieja. - Pola nigdy nie zmieni zdania. Zresztą po tym, co mu powiedziała, to już on nie zechce. Zarzuciła mu przecież tchórzostwo i podłość. Żaden mężczyzna nie zapomni takiej obelgi. - Więc co z nią będzie? - To samo, co jest teraz. Pozostanie z nami w Kontkach. - Teraz jest młoda i śliczna. Ale potem... - Potem minie młodość i uroda. To normalna kolej rzeczy. - Ach, Walery, to straszne. Ale ja mam nadzieję, że i dla Poli dobry los przygotuje coś niespodziewanego. Tak chciałabym, żeby była szczęśliwa! Ale Pola nie pragnęła szczęścia dla siebie, ani dla nikogo. Skutecznie odrzucała wszelkie awanse domowników, odsuwała wyciągające się do niej ręce, nawet serdeczność pani Aldony zbywała chłodem i obojętnością. ****** Na Kontki zwaliła się jesień, ta prawdziwa, odarta z kolorów, złota i czerwieni, bez nitek babiego lata, bez porannych mgieł i zachodów słońca. Przyszła nagle, otrząsnęła z drzew resztki liści, powiała lodowatym wichrem, zlewając hojnie ziemię szarym deszczem. Skończyły się spacery i Trinidad otulona ciepłą chustką mogła jedynie w południe wyskoczyć do parku i przejść się główną aleją aż do furtki prowadzącej do lasu i dalej w świat. Dom był teraz zaciszną przystanią i choć deszcz bił o szyby, w pokojach było ciepło i przytulnie, rozłożyste kaflowe piece ogrzewały dostatecznie największy nawet salon. Szczęsny Wintofft bywał nadal codziennym gościem we dworze. Przyjeżdżał konno, tyle że nie sam. Stary Antuk nie wypuszczał teraz "panicza" z domu inaczej jak w asyście młodego parobka. Trinidad nieraz przyłapała zielone oko gościa utkwione w niej z dziwnym wyrazem, ni to podziwu, ni to nagany, i zamiast o Rosjaninie myślałateraz o tym cudownie wróconym do życia człowieku, który dotknął dna ludzkiej nędzy, bólu i upodlenia, zachował jednak godność i spokój i nie wspominał nigdy o tym, co przeszedł. Polę traktował jak resztę domowników, znali się przecież od dawna, mieli mnóstwo wspólnych wspomnień i często mówili o nieznanych Trinidad ludziach czy zdarzeniach. Gdy po kolacji zbierano się w salonie, dziewczyna, tak jak inne damy, nie siedziała bezczynnie. Pani Aldona oddała ją w opiekę ciotce Anieli, która przydzieliła "Hiszpance" robotę. - W Hiszpanii wieczna wiosna! - westchnęła któregoś wieczoru Natalka, rzucając na stolik wymiętą serwetkę z nie kończącymi się słupkami mereżki. - A tu plucha i wicher, że strach wyjść na dwór. - Mylisz się, Natalko. - Trinidad opuściła na kolana ręce z szyciem. - W mojej Kastylii teraz też jest zimno i mokro, i wietrzno. Nie zapominaj, że tam góry. Łańcuchy granitowych skał przecinają całą mesetę. - Co to jest meseta? - Płaskowyż. W zimie tak jest zimno, że Ana, to służąca, co wieczór ogrzewała gorącą fajerką moje łóżko. I nie ma tam tak wspaniałych pieców, tylko kominki i najwyżej brasero, to takie metalowe naczynie, w którym pali się ogień. Wilgoć przenika najgrubsze nawet mury, podłogi też są kamienne lub ceglane, chłód ciągnie po nogach. Ludzie zamożni obwieszają ściany dywanami i okrywają podłogi, ale biedacy... Tu jest tak ciepło, piękne drewniane posadzki i tak przytulnie, że można siedzieć w lekkich pantofelkach nie odczuwając zimna. - To nic - upierała się Natalka. - Wydaje mi się, że w Hiszpanii dużo lepiej niż u nas. - Hiszpania jest niepodległa - zabrał głos wuj Alojzy - dlatego tam jest lepiej żyć niż tutaj. Choć i tam biją się o władzę - westchnął. - Ale to co innego. - O ile dobrze pamiętam - Walery odłożył przeglądaną gazetę - to i Hiszpanie przeżyli najazd wroga. Arabowie zajęli prawie cały półwysep, przeszli Pireneje i dopiero we Francji pokonał ich Charles Martel. Czy tak było, Madame? - zwrócił się do guwernantki. - Tak było - przytaknęła Madame Compotte. - Pamiętasz datę, Natalko? - Bitwa pod Poitiers w 732 roku - wyrecytowała Natalka zamknąwszy oczy. - Powiedz nam coś, Trini, o tych czasach - poprosiła pani Aldona. - Hiszpanie stopniowo odbijali zajęte przez Arabów ziemie. Na naszym półwyspie było wówczas wiele królestw: Kastylia, Le~on, Aragonia, Nawarra, Asturia, Katalonia, Portugalia. To odbijanie własnych ziem, a raczej jak gdyby nowe ich zdobywanie przez Hiszpanów nazywa się po hiszpańsku rekonkwistą. Zaczęło się to w siedem lat po wylądowaniu Arabów bitwą pod Covadonga na północy Hiszpanii i trwało prawie osiem wieków, aż do chwili, gdy padł ostatni bastion islamu, Grenada. - Można sobie wyobrazić, jak straszne było życie chrześcijan, gdy dostali się pod arabskie panowanie - wzdrygnęła się ciotka Aniela. - Każda wojna jest straszna, ciociu, proszę jednak pamiętać, że w Hiszpanii wytworzyła się wówczas specyficzna tolerancja. Chrześcijanie na terenach zajętych przez Arabów mogli swobodnie wyznawać swoją religię, tak samo i Arabowie, dostawszy się pod hiszpańskie panowanie cieszyli się wolnością sumienia, zachowali swoje prawa i obyczaje. Chrześcijanin żyjący pod władzą islamu nazywał się moz~arabe. Arab na ziemiach odbitych zwany był mud~ejar. Alfons X Mądry wziął tych Arabów pod swoją opiekę, zapewnił bezpieczeństwo. Dzięki nim kwitł przemysł i handel. Arabowie też wzbogacili hiszpańską architekturę i sztukę. Tylko na półwyspie Pirenejskim można zobaczyć gotyckie katedry ze wschodnią ornamentacją, owe typowe dla islamu motywy roślinne, otwory łukowate w kształcie podkowy, czy wreszcie kolorowe kafelki pokrywające kamień. Wspaniała sztuka arabska pozostawiała niejeden ślad na naszej ziemi. Arabscy artyści, kamieniarze i rzeźbiarze pracowali razem z chrześcijanami nad ozdabianiem chrześcijańskich świątyń. I ten nowy styl w architekturze nazywa się właśnie mud~ejar. Kultura chrześcijańska złagodziła arabskie obyczaje, wpłynęła na ich charakter, zmniejszyła okrucieństwo, ale przede wszystkim ulżyła doli kobiety. Arabowie widząc, jak chrześcijanie traktowali swoje żony i córki, zaczęli lepiej odnosić się do własnych kobiet. Los Arabek w Hiszpanii bardzo się poprawił. Kobieta, według islamu pozbawiona duszy, nie była już tylko własnością mężczyzny, jego niewolnicą, jak w innych krajach arabskich. Gdy muzułmanie brali chrześcijanki za żony, nie zmuszali ich do zmiany religii. Ojciec Hieronim twierdził, że wyjąwszy okropności wojny, to współżycie Hiszpanów i Arabów wzbogacało kulturę obu tych narodów. Mieliśmy wtedy wspaniałych bohaterów, a największy z nich to Cyd. - Nam by się teraz przydał waleczny Cyd ze swoją drużyną - westchnął Walery. - Zbrodnie popełnione na naszym narodzie wołają o pomstę do nieba. - Postać Cyda weszła do literatury dzięki Francji - powiedziała Madame Compotte, odrywając oczy od haftu. - To Corneille już dwieście lat temu pokazał światu tego hiszpańskiego rycerza. - Muszę zaprzeczyć. - Trinidad uśmiechnęła się przepraszająco. - Corneille był tylko wiernym naśladowcą. Napisał jedynie po francusku to, co Guill~en de Castro oddał w kastylijskiej mowie już wcześniej. - Jak to? - zdziwiła się pani Aldona. - Czy to znaczy, że Jan Andrzej Morsztyn, bawiąc na dworze Ludwika XIV, tłumaczył na język polski przekład francuski "Cyda"? - Nie wiedziałam, że "Cyd" trafił i do Polski, bardzo się z tego cieszę - powiedziała Trinidad - tym bardziej więc muszę wyjaśnić, jak to było naprawdę. Sztukę napisał w 1618 roku Guill~en de Castro, hiszpański dramaturg. Corneille w osiemnaście lat potem oddał wiernie ten sam temat po francusku. I stworzył oryginalne dzieło. Chciałabym przeczytać polski przekład. - Znajdziesz w bibliotece, pokażę ci, gdzie - wyrwała się Natalka. - Ale to strasznie nudne, takie długie wiersze... - Widziałam w katedrze w Burgos grób Cyda i Ksymeny, a w drodze do Santanderu zamek, gdzie spędził dzieciństwo Rodrigo D~iaz de Vivar, nazwany przez Arabów Cydem, od arabskiego Sidi - pan, po hiszpańsku el Cid. - Widziałaś tyle pięknych rzeczy. - Natalka złożyła ręce. - A ja nic nie widziałam. Stale siedzę w Kontkach. - Bogu za to podziękuj, dziecko, Bogu podziękuj - zgromił dziewczynkę wuj Alojzy. - Nie dotknęło cię żadne zło, bezpieczna pod opieką kochających rodziców, nie wiesz, co to smutek, ból czy nieszczęście. Oby tak było zawsze. Módl się o to. - Ale świat jest piękny - upierała się Natalka. - A Hiszpania specjalnie mnie pociąga. - Hiszpania jest wspaniała - przyznała Trinidad. - Gdy wspominam to, co widziałam, a widziałam bardzo mało, gdyż nigdy nie wyruszyłam poza granice Starej Kastylii, lepiej zdaję sobie sprawę z jej niepowtarzalnego piękna. Opuszczając moją ziemię, wyniosłam jej obraz na zawsze wyryty w sercu. I wiecie, co mnie teraz uderza w kastylijskim pejzażu, ukształtowanym przez historię? - Co, mów prędzej - ponaglała Natalka. - Dwa elementy nierozłącznie ze sobą spojone - Trinidad wpatrzona w przeszłość nie słyszała chyba odezwania się Natalki - dwa kamienne bastiony broniące tej ziemi: zamek i klasztor. Zamek, obronna forteca, która chroniła okoliczną ludność przed arabskim najazdem. Klasztor, miejsce poświęcone służbie bożej, równie dbałe o zbawienie dusz, jak i o materialne potrzeby ludzi, zdrowie ich ciała i oświecenie umysłu. Zamek był więc wzbudzającą respekt potęgą, klasztor zaś świecznikiem rozsiewającym światło piękna i kultury. - To bardzo słuszna uwaga - zauważył Walery. - Zamek i klasztor. Zawsze tak sobie wyobrażałem Hiszpanię. - A nasza literatura - mówiła Trinidad w zadumie. - Cóż to za bogactwo! Podczas gdy w klasycyzującym dramacie francuskim ściśle przestrzegano zasady jedności akcji, miejsca i czasu, Hiszpanie "złotego wieku" poszli naprzód, porzucili tę sztywną regułę, krępującą twórczość dramatopisarza. Rewolucji dokonał Lope de Vega, a Guill~en de Castro był jego wiernym uczniem. To on właśnie w komedii "Młodość Cyda" - bo komedią nazywano wówczas każdy dramat, choćby najbardziej krwawy, zebrał średniowieczne wątki, opowiadające o bohaterskich czynach tego rycerza. Corneille nie śmiał przekroczyć granic zakreślonych sztuce dramatycznej we Francji i choć stworzył swoiste arcydzieło, temat i postacie swego dramatu zaczerpnął ze sztuki Guillena. - Ach tak. - Madame Compotte sprawiała wrażenie nieco speszonej. - Myślałam,że Corneille sam znalazł ten temat, szperając w dziejach Hiszpanii. Dramat młodego Rodriga, który musi dokonać wyboru między honorem a miłością wydał mu się widocznie godny rozwinięcia w teatrze. - Niewątpliwie godny - zgodziła się Trinidad. - "Cyd" jest dramatem honoru, a honor to dla Hiszpana największy skarb, jaki człowiek posiada. Każdy człowiek - dodała - bez względu na urodzenie czy pozycję. Teatr hiszpański mało był znany za Pirenejami, choć Francuzi, Anglicy i Niemcy przełożyli sporo sztuk z tego okresu. Zresztą Guill~en de Castro nie wymyślił tej historii. Już w średniowieczu powstało wiele utworów na ten temat, nazywano je romancami. To taki odpowiednik ballady. Wędrowni śpiewacy, poeci i kuglarze układali lub tylko śpiewali, a potem recytowali przy akompaniamencie wioli czy lutni owe krótkie poematy o starodawnych bohaterach, o rekonkwiście. Ojciec Hieronim przełożył na polski niektóre z nich. To bardzo mądry człowiek. Wszystko, co wiem i co wam tu powiedziałam, jemu zawdzięczam. O tak, wszystko zawdzięczała temu Polakowi. To dzięki niemu mogła teraz rozprawiać o literaturze hiszpańskiej, o "Cydzie", o teatrze "złotego wieku". Czymże była przedtem? Ignorantką. Jakże została ubogacona, jak bardzo rozszerzono jej horyzonty. Przez cały czas rozmowy czuła na sobie zielone oko Wintoffta. Krępował ją ten uporczywy wzrok, odwracała więc oczy, starając się nie patrzeć w stronę, gdzie siedział sąsiad. Ale po chwili zielone oko przyciągało jej uwagę i mimo woli zwracała twarz ku niemu. - Powinnaś opowiadać w stroju hiszpańskim - odezwał się pierwszy raz tego wieczoru Szczęsny Wintofft. - Byłbym bardzo rad, gdyby pani zechciała... - Tak, Trini - zadecydowała pani Aldona. - Jutro przy kolacji musisz znowu pojawić się jako prawdziwa Hiszpanka. - Dowiedzieliśmy się wiele nowych rzeczy o "Cydzie" i o teatrze hiszpańskim - powiedziała ciotka Aniela. - Ciekawe, jakie były dalsze losy bohatera, gdy ożenił się z Ksymeną. - O tym mówi nasza średniowieczna epopeja "Pieśń o moim Cydzie", napisana w czterdzieści lat po śmierci rycerza, a więc w pierwszej połowie XII wieku. Oczywiście autor czy też autorzy są nieznani. - I przechował się przez tyle wieków - zdumiała się ciotka Helena. - Tak, ciociu, przez tyle wieków. Chciałabym jeszcze dodać, że w średniowiecznej Hiszpanii język utworu zależał nie od terytorium, lecz od gatunku literackiego. I tak epikę tworzono po kastylijsku, poezję zaś liryczną po portugalsku. - To chyba była specjalność jedynie hiszpańska - powiedział Walery. - Nigdy o czymś podobnym nie słyszałem w żadnej literaturze. Zazwyczaj język przywiązany jest jak gdyby do ziemi. - Tak, tak - przytaknęła pani Aldona. - To wielka oryginalność, zresztą jak już dowiedzieliśmy się od Trini, Hiszpanii nie da się porównać z żadnym krajem europejskim. Jest tak specyficzna. Chociażby te imiona... - O, właśnie, imiona - podchwyciła Natalka i zwracając się do Wintoffta zaczęła mu wykładać ową specyfikę hiszpańskich imion żeńskich. Wintofft słuchał uważnie, a spojrzenie jego zielonego oka raz po raz biegło ku zarumienionej dziewczynie. Trinidad zła była na siebie za ten rumieniec. To wszystko przez hrabiego - myślała. - Przez te jego straszne opowieści o kozackich nahajkach. Mam dla Wintoffta litość. Współczuję mu, nic więcej - wmawiała sobie. - To przecież naturalne uczucie względem tak skrzywdzonego człowieka. Ale zielone oko nie opuściło jej, nawet gdy już poszła do siebie. Widziała je wciąż utkwione w swojej twarzy z niemym jakimś pytaniem, szukające uporczywie jej oczu, by z nich wyczytać - co? Co chciał wyczytać z jej oczu Szczęsny Wintofft? Któregoś szarego mglistego ranka, Tania, stawiając tacę ze śniadaniem przy łóżku, powiedziała nagle: - Wie, panienka, graf nie wyjeżdża z Kontów. Zwykle o tej porze dawno już przenosi się do miasta, ale teraz... - A dlaczego został? - Trinidad z trudem oderwała głowę od poduszki. Wcale nie chciało jej się wstawać. - Podobno jego pułk przeniesiono do gubernii Wileńskiej. Tak mówił pan rządca z Kontów. Słyszałam - dodała ciszej - że jacyś ludzie ukrywają się gdzieś tu, w okolicy, i dlatego wzmocniono rosyjski garnizon. W ogóle to dużo teraz u nas wojska. U grafa ciągle goście, rosyjscy oficerowie bywają prawie co wieczór. - O jakich ludziach mówisz? - zdziwiła się Trinidad. - O zbiegłych katorżnikach. - Tania przeżegnała się nabożnie. - Oby tylko nie było jakiego nieszczęścia. - To biedni ludzie, należy im pomóc. - Pomóc! - wykrzyknęła Tania. - Czy panienka wie, ile płaci się za taką pomoc? Dożywociem na Sybirze, jeśli nie szubienicą. Gdy wstała, Trinidad poszła na poszukiwanie wuja Alojzego. - Czy wuj słyszał o jakichś zbiegach ukrywających się w okolicy? - spytała od razu. - Tania mówi... - Im mniej o tym mówić, tym lepiej - przerwał wuj. - Różni tu się kręcą. Prawdziwi uciekinierzy, którym należy okazać pomoc, i prowokatorzy. O, tych to nie brak. Niejednego już zgubiło miłosierdzie okazane takiej kanalii. - A jak odróżnić prawdziwego patriotę od szpiega? - To trudno, bardzo trudno. A czasem wręcz niemożliwe. Dlatego należy zachować najdalej idącą ostrożność. - Tania wspomniała jeszcze, że hrabia zostaje w Kontach na zimę, że jego pułk przeniesiono w te strony i że w ogóle dużo tu teraz wojska. - To prawda - przytaknął wuj. - Pułk hrabiego rezyduje w Wilnie, to gubernialne miasto. Stamtąd Rosjanie przyjeżdżają aż tu, do Nowogródka. Kręci się ich po drogach bardzo wielu. Wintofft już dwa razy był nagabywany. Dorze, że jeździ z parobkiem. - Wintofft? - zdziwiła się, czując jednocześnie zaniepokojenie. - A czegóż od niego chcą? - Zaczepiają każdego, kogo wieczorem spotkają na drodze. Szczęściem Wintofft ma takie papiery, że sołdat musi tylko czapkę zdjąć, a oficer salutować przed carską pieczęcią i podpisem. Widziałem ten dokument. - Mój Boże, to niebezpiecznie tak jeździć! - wykrzyknęła. - Powinien zostać wieczorem w domu. - Powinien - przytaknął wuj Alojzy. - Ale widać ciągnie go tu jakiś mocny magnes. - Czy wuj myśli, że Pola?... - O, nie. Pola to pieśń skończona. Zbyt jasno dała mu do zrozumienia, że go nie kocha, a właściwie nigdy nie kochała. - Myślę - zauważyła rumieniąc się - że przyjemniej mu u nas niż tam, w żubrówce. Pragnie towarzystwa po tylu nieszczęściach. W domu zbyt mu chyba smutno samemu. - Tak - pokiwał głową wuj. - Nazbyt smutno. Gdy po południu Wintofft wszedł do salonu, powitała go niespokojnym spojrzeniem, a potem nie mogła się powstrzymać, by nie zapytać: - Czy spotkał pan po drodze rosyjskich żołnierzy? - Spotkałem - skinął głową. - I co? - Nic. Nie zatrzymali mnie. Chyba już wiedzą, kim jestem. - I nie obawia się pan? - Czegóż mam się obawiać? - odparł z uśmiechem. - Człowiek, który ma za sobą to, co ja przeszedłem, nie obawia się już byle czego. Nie odezwała się do niego więcej tego wieczoru. Po paru dniach, po kolacji, wywołano Walerego z salonu. W tak zwanej "kancelarii", na tyłach domu, czekał rządca z Kontów. Twarz miał chmurną i drżące ze zdenerwowania ręce. - Przyjechałem po radę, panie dziedzicu - powitał wchodzącego. - I po ratunek - dodał ciszej. - Co się stało, panie Radliński? - Walery wskazał gościowi krzesło. - Proszę, niech pan siada. Taki pan zmieniony... - Oszaleć można - wybuchnął kontkowski rządca. - Wrócił panicz Piotr z Kolą. Ukryłem ich. Ale dom pełen ludzi. Graf codziennie kolację wydaje, tłum oficerów kręci się po salonach, Rosjanie zaglądają do wszystkich kątów, wszystkiego ciekawi. Co mam robić? - Boże, więc wrócił! - A wrócił, wrócił, i to dzięki Koli. Mówi, że to jemu zawdzięcza. Może ukryć ich u panicza w Żubrówce? - Nie można narażać pana Wintoffta. On wrócił legalnie, a ci dwaj to zbiegowie. Chyba raczej u mnie. - Ale i panienka Pola; jak będą szukać, od razu przyjdą do pana, panie dziedzicu. - Gdzie ich pan ukrywa? - W pałacu. Najlepiej pod bokiem wroga. Ale ciągle drżę... Kola nieostrożny, nie potrafi usiedzieć na miejscu. A Albina, wie pan dziedzic, jego matka, pokojowa, nic tylko płacze ze szczęścia i też boję się, że może się wygadać. Kobieta zupełnie głowę straciła, taka rada. - A jak panicz Piotr? - Wynędzniały, chory. Leży cały dzień. Sam noszę mu jedzenie. Starszy brat poległ. Pod Iganiami. Tego trzeba ratować. Państwo na tamtym świecie nie darowaliby mi nigdy, gdybym nie zrobił wszystkiego, co możliwe. - Tak, tak - Walery w zamyśleniu kiwał głową. - Musi pan Koli przemówić do rozumu i jego matce też... Jeżeli znajdą, to wszystkich powieszą. Kto w ogóle o tym wie? - Zbyt wiele osób. Albina gada bzdury na prawo i lewo, a i Kola, co rusz nos wysuwa z kryjówki. Przykazywałem, groziłem, uprzedzałem, ale nic nie mogę poradzić, taka głupota... A ten jakby umyślnie... Bohatera udaje. - Może paniczowi Piotrowi potrzebny doktor? - Nie, musi tylko wypocząć, wyspać się i odżywić. Młody jest, nic mu nie będzie. Czy zawiadomi pan, panie dziedzicu, panienkę Polę? - Chwilowo nie - powiedział Kontkowski stanowczo. - Chciałaby jechać, a to przecież niemożliwe. Jeszcze gdyby nie było hrabiego... - Tak, najgorzej, że hrabia w pałacu. Mało z niego wyjeżdża, a ciągle gości sprasza. Najechały tu ich całe chmary z Petersburga. Węszą i szukają. Mówią o jakichś zbiegach. Ciągle otym gadają. Obawiają się nowego powstania. Słyszałem, jak opowiadali o emisariuszach z pruskiego i austriackiego zaboru, a nawet z Francji... Bardzo u nas zrobiło się niespokojnie. - Musimy i to przetrwać, byle utrzymać ziemię. - Kontkowski wstał i wolno przechadzał się po kancelarii. - Dam panu pieniądze, mogą być potrzebne. - Dziękuję, panie dziedzicu. - Rządca Radliński uniósł się z krzesła. Po chwili milczenia dorzucił: - Przebąkują, że niedobitki partyzantów Zaliwskiego, co to przed dwoma laty przedarli się z Galicji do Królestwa, kryją się gdzieś aż w lasach nalibockich i że widziano ich w puszczy Rudnickiej. - Panicza Piotra i Kolę trzeba by stąd usunąć jak najprędzej - mruknął Kontkowski. - Najlepiej byłoby za granicę. - Ale jak to zrobić, panie dziedzicu? Jak ich przewieźć? Tyle tu wojska, że i mysz się nie prześlizgnie. - Muszę pomyśleć. Jak im udało się uciec? Z Sybiru.... Czy panicz Piotr coś opowiadał? - A jakże, panie dziedzicu. To wszystko dzięki Koli. Kola wszedł w komitywę ze strażnikami. Po białorusku dobrze gada. Naopowiadał tam, że on chłop - bo to i prawda - że niesłusznie skazany, bo w powstaniu tylko pany udział brali, a on co? Zwykły sługa. I tak co dzień lamentował, aż pozyskał sympatię tych, co pilnują więźniów. Kola to chytra bestia, potrafi omotać każdego. No i udało się. Zbiegli. Wędrowali przez tundry i pustynie i gdyby nie Kola - tak mówi panicz Piotr - to on dawno by już nie żył. Kola zdobywał jedzenie, umiał ludzi ugłaskać, kłamstw nagadać, a wszyscy wierzyli. Z żandarmami się pokumał, papiery dostał. Raz to ledwie z życiem uszli, ale też się udało. Panicz Piotr chciał do Galicji, ale Kola przekonywał, żeby do domu. A szkoda, że panicz posłuchał. Dziś byłby za granicą i bezpieczny. Ale Kola kręcił nim, jak chciał. Panicz Piotr tak był już słaby, że wszystko mu było jedno, tak powiedział. Byleby gdzie głowę złożyć. - Mnie ten Kola nigdy jakoś nie trafił do przekonania. - Kontkowski usiadł za biurkiem i otworzył szufladę. - Nie wzbudzał we mnie zaufania. No, ale jeżeli takie ma teraz zasługi... - Panicz Piotr tylko jemu wierzy. Patrzy jego oczami, tańczy, jak on zagra. Gdyby nie on... - Tak, gdyby nie on - przerwał Kontkowski - młodszy syn stryja Mieczysława byłby zgubiony. To trzeba przyznać. Co więc chwilowo postanowimy? - Będę dalej ich ukrywał - jęknął rządca Radliński. - Może pan dziedzic co wymyśli. - Wymyślę - przyrzekł Kontkowski. - Dam panu znać. Nie wrócił już do salonu, wezwał tylko do siebie młodego Hygina. - Zamknij dobrze drzwi, Kaziu - rzucił wchodzącemu. - Nikt nie może słyszeć tego, co ci powiem. - Słucham pana. - Młody człowiek nie ukrywał zdumienia. - Sprawa jest poważna i bardzo niebezpieczna - zaczął Kontkowski. - Mam do ciebie zaufanie i potrzebuję twojej pomocy. - Słucham pana. Kontkowski powtórzył rewelacje rządcy Radlińskiego. Młody człowiek mienił się na twarzy, ale wysłuchał wszystkiego w milczeniu. - Musimy ich stamtąd wywieźć - zakończył Kontkowski. - Ich obecność to beczka prochu ustawiona przy ognisku. - Dokąd? - spytał rzeczowo Hygin. - Do Galicji. To najbliższa granica. Pojedziesz jutro rano do proboszcza do fary w Nowogródku. Powiesz mu wszystko. Mnie tylko jedno przychodzi na myśl: sutanna lub habit zakonny. To najlepsze przebranie. Niech proboszcz pomoże. Weź bryczkę i zaprzęż Żuka. Mniej wzbudzi podejrzeń, niż gdybyś jechał konno. Nie chciał wtajemniczać żony, pragnął oszczędzić jej niepokoju, ale pani Aldona od razu wyczuła, że Walerego coś dręczy. - Mów - powiedziała rozkazująco, gdy zostali sami w sypialni. - Zrzuć ciężar, który dźwigasz. Zobaczysz, będzie ci lżej. - Jak ty, Aldonko, zawsze wszystko wiesz - zdziwił się Kontkowski. - Wiem, bo cię kocham - uśmiechnęła się wyrozumiale. - Więc o co chodzi? - Wysłuchała całej relacji, nie przerywając ani razu. - Bardzo dobrze postąpiłeś - pochwaliła. - Pojedynczo wywiezie się ich do Nowogródka. Stamtąd do Nowojelni. Tam przeczekają najgorsze niepokoje. A potem etapami na południe. - Już sobie wszystko obmyśliłaś - zdumiał się szczerze. - Trzeba działać błyskawicznie. - Wzięła z toaletki szczotkę do włosów. - Nie ma czasu zastanawiać się długo. Każdy dzień grozi nieszczęściem. Kontkowski był tego samego zdania. Proboszcz nowogródzkiej fary podzielił jego opinię. Cóż, kiedy plan ułożony w najmniejszych szczegółach rozbił się o upór Koli. - Nigdzie nie ruszam się z domu - oznajmił rządcy Radlińskiemu, gdy ten w parę dni po wizycie w Kontkach przyniósł dobre wiadomości co do przerzucenia zbiegów za granicę. - Jak to, nie ruszasz się?! - wybuchnął wyprowadzony z równowagi Radliński. - Tu chodzi o bezpieczeństwo panicza Piotra i twoje - dodał nieco spokojniej. - Chodzi o bezpieczeństwo pana, panie Radliński - Kola uśmiechnął się ironicznie i wzruszył ramionami. - Niech pan nam oczu nie zamydla. My jesteśmy w domu, u siebie, i nie ruszymy się stąd. Prawda, Piotrze? - zwrócił się do "mlecznego brata". - Poza tym mam tu matkę i nie opuszczę jej więcej. - Co ty pleciesz? - Radliński poczerwieniał. - Przecież tu każdej chwili mogą was znaleźć. Jeszcze przy twojej nieostrożności... Paniczu - zwrócił się do Piotra - czyż nie mam racji? Wyjazd to jedyny ratunek. - Piotr może jechać - Kola popatrzył na rządcę wyzywająco. - Ja zostaję. - Doprawdy, panie Radliński. - Piotr spojrzał prosząco na Kolę. - Sam nie wiem, co robić. Jeżeli Kola zostaje... - Zostaję - przytaknął Kola. - On mnie uratował, my zawsze razem. Jakże teraz mamy się rozłączyć? Więc co myślisz, Kola? - Zostaję - Kola przysiadł na łóżku Piotra. - A ty rób jak zechcesz. Możesz jechać, ja cię nie trzymam. - Och, Kola, my tyle lat razem! I w powstaniu, i na Sybirze... Ty mnie wyrwałeś z piekła, a teraz chcesz rzucić? - Ja ciebie nie rzucam, to raczej ty mnie, jeśli wyjedziesz. Ja chcę być w domu, przy matce. - Ale tu niebezpiecznie... - Ee, tu sami swoi. Nikt nas nie wyda. A ci Rosjanie przecież nie wiedzą, że my tu ukryci. Ani im to w głowie nie postanie. - To co, myślisz, że możemy zostać? - Piotr patrzył bezradnie to na Kolę, to na rządcę. - Pewnie, że możemy. Potem, gdy trochę się uspokoi, graf i ci wszyscy oficerowie stąd wyjadą, będziemy mogli siedzieć tu bezpiecznie do końca świata. Radliński nie wiedział, co z sobą zrobić z depresji. - Dureń jesteś, Kola - wybuchnął wreszcie. - Was już pewnie szukają. Wkrótce wiadomość o waszej ucieczce dotrze do Kontów. Zrobią rewizję w całym pałacu, we wszystkich zabudowaniach. Tak już bywało. Gdzie wówczas was ukryję? - W Żubrówce albo w Kontkach. - Kola nie stracił rozumu. - Wiem, że młody Wintofft wrócił, a w Kontkach jest siostra Piotra. Też o tym wiem. - Pola - wyszeptał Piotr, opadając na poduszki - Pola... - Paniczu. - Radlińskiemu trzęsły się ręce. - Niech panicz będzie rozsądny. To nie mój pomysł z tym wyjazdem. To dziedzic z Kontków tak postanowił. Tu nie możecie zostać! - Na drogach pełno wojska - zauważył Kola obojętnie. - Tam dopiero jest niebezpiecznie. - Ale wszystko przygotowane. Przebranie i etapy wytyczone... - Powtarzam - Kola zaciął usta - niech Piotr robi, jak chce. Ja zostaję. - W takim razie i ja też. - Piotr spojrzał przepraszająco na rządcę. - Musi nas pan jakoś ukrywać. Może Bóg da... Radliński bez słowa wyszedł z pokoju. Po kolacji pospieszył do Kontek. Walery był podniecony, ale dobrej myśli. Właśnie nazajutrz rano, pierwszego zbiega odzianego w sutannę miano odstawić do fary. Proboszcz wziął na siebie całą resztę akcji ratunkowej. Potrzebne były jedynie pieniądze, a tych dostarczył Kontkowski. Pojawienie się rządcy Radlińskiego z wypiekami na twarzy i z rozpaczą w oczach uprzedziło Walerego o nieszczęściu. - Schwytano ich! - wykrzyknął, zamykając starannie drzwi kancelarii. - Nie, nie - strzepnął rękami Radliński. - Niech Bóg zachowa, ale to, obawiam się, nieuniknione. Kola nie chce jechać, zostaje, jak mówi, w domu, a panicz Piotr nie ma już swojej woli i choć chciałby jechać, posłuszny jest we wszystkim tamtemu. To jego zły duch! - Nie chcą jechać? - Walery nie mógł uwierzyć w taką decyzję zbiegów. - Niech Kola zostanie, ale Piotr... Muszę z nim pomówić. - To na nic, panie dziedzicu. Nic pan nie wskóra. Panicz Piotr nigdzie nie pojedzie bez Koli. Nie wiem, co nas czeka. W razie rewizji przewrócą pałac do góry nogami. Oni umieją szukać. Kola już obmyślił sposoby ratunku. Mówił i o Żubrówce, i o Kontkach. - Nie pozwolę mieszać w to Wintoffta - przeciął Kontkowski. - Piotra mógłbym zabrać do siebie. Mam nadzieję, uda się go uratować. - On nie odejdzie bez Koli - zauważył ponuro Radliński. - Pewno, że byłoby lepiej ich rozdzielić. Łatwiej ukryć jednego niż dwóch. Ale na upór nie ma lekarstwa - zakończył wzdychając. Walery poszukał jak zwykle pociechy u żony. - Wiesz, co mnie zastanawia - dodał na zakończenie - o co Koli chodzi? Co kryje się za tym jego postanowieniem pozostania? To obłudnik pożerany ambicją. Jestem pewien, że coś knuje. Ale co? I przeciw komu? Stracił nadzieję na pieniądze i na urządzenie się, co naturalnie obiecywał mu stryj Mieczysław. Teraz wszystko przepadło. Co on może zyskać, zostając w Kontach? Majątek przecież przeszedł w rosyjskie ręce. Stąd więc nie ma czego oczekiwać. O co mu chodzi? - Z pewnością na coś liczy - poddała pani Aldona. - Nie uratowałby Piotra tak bezinteresownie. Spodziewa się jakichś korzyści, to pewne. - Ale jakich? Czego może się spodziewać? - zastanawiał się Walery. - Przecież w razie wykrycia on też zginie. Obaj jadą na tym samym wózku. - Nie wiadomo - powiedziała pani Aldona z zagadkowym wyrazem twarzy. - Kola nigdy nie był szczery. Przypomnij sobie, co mówił o nim ojciec. - Co teraz robić? - głowił się Walery. - Kola mało mnie obchodzi, ale Piotr... Jak ratować Piotra wbrew jego woli? Tania była jakaś niespokojna i roztargniona. Ona, taka zawsze uważna i obowiązkowa, zapominała teraz o najprostszych rzeczach. - Nie przyniosłaś mi ciepłej wody - poskarżyła się Trinidad. - Och, panienko, proszę mi wybaczyć. - Tania oblała się rumieńcem. - Czy masz jakie zmartwienie? - Trinidad spojrzała uważnie na dziewczynę. - Zmartwienie? Nie, panienko, odwrotnie, jestem bardzo rada. - Przyjemnie to słyszeć. Ludzie mają tu przeważnie zmartwienia. Pewnie się zaręczyłaś. Czy zgadłam? - Nie, panienko - zaśmiała się Tania ośmielona łaskawością "panienki". - Tylko... - Jeżeli to sekret - zaczęła Trinidad. - Wielki sekret, panienko, ale panience mogę powiedzieć. Panienka przecież nie powtórzy. Moja ciotka... - Ta z Kontów? - przerwała Trinidad. - Tak. Szczęśliwa jak niebiescy anieli. Jej syn wrócił. - Skąd wrócił? - Z Sybiru. - Tania pochyliła się ku Trinidad. - Był na zesłaniu, razem z paniczem Piotrem, bratem panienki Poli. - Zwolniono go? - O, nie, uciekł. Ukrywa się w Kontach. Ale nie sam uciekł. Uratował panicza i przyprowadził go do domu. - Boże, co ty mówisz? - O, Kola wszystko potrafi. - Kola? - To syn mojej ciotki, mleczny brat panicza Piotra - wyrecytowała Tania z dumą. - Skąd o tym wszystkim wiesz? - przestraszyła się Trinidad. - Przecież nie wolno mówić o takich rzeczach. - Wiem od ciotki. Ona szczęśliwa. W Kontach wszyscy wiedzą. Ale to swoi ludzie, zdrajców tam nie ma. - Jest hrabia. - Hrabia zabawia się z oficerami. Co dzień kolacja, dużo piją, grają w karty, bawią się do późna w noc. Nie ma co się ich obawiać. Kola mówi, że pod bokiem Rosjan najbezpieczniej. Po tej rozmowie nie poszła do wuja Alojzego. O takiej sprawie należało czym prędzej zawiadomić brata. Kontkowski był na folwarku. Obeszła wszystkie zabudowania gospodarskie, nim go znalazła. Był w stajni z Wasylem. Konie rżały cicho, gdy mijała osobne dla każdego zagrody. Znały ją. Wpadała tu czasem, by posłuchać Wasyla i jego opowieści. Zawsze o koniach. - Walery! - zawołała, widząc, że ją zauważył. - Czy możesz wyjść ze mną na chwilę? - Już idę - odkrzyknął. Dopiero na dziedzińcu folwarcznym powiedziała, co słyszała od Tani. - Wiem o tym - zauważył ponuro. - Przeraża mnie jedna rzecz. Jest to już publiczna tajemnica. Tylko patrzeć, a Rosjanie dowiedzą się o wszystkim. Biedny rządca Radliński pierwszy padnie ofiarą. A wszystko przez tego Kolę. - A cóż Kola? - zdziwiła się. - Przygotowaliśmy ucieczkę. Zostaliby przerzuceni przez granicę. A Kola uparł się. Chce zostać. Piotr to bezwolna kukła, tamten kręci nim, jak chce. Powinienem ratować Piotra, ale nie ma sposobu. Dureń nie chce rozstać się z Kolą. Chodź do domu, tylko broń Boże nie mów nic Poli. Hrabia siedzi w pałacu z całą zgrają oficerów. Ona tam nie może jechać. Samego Piotra zabrałbym do Kontek, ale on zechce z Kolą. A ja nie ufam temu gagatkowi. Boję się o Wintoffta. - A cóż on? - przestraszyła się. - Mam nadzieję, że o niczym nie wie. - Otworzył przed nią drzwi do sieni. Ale Wintofft wiedział. Raniutko w Kontkach zjawił się stary Antuk. Wprowadzono go natychmiast do kancelarii dziedzica. - I cóż tam, Antuk? - Walery, zdziwiony ranną wizytą starego, usiłował nie pokazać po sobie niepokoju. - Panie dziedzicu - wybuchnął Antuk. - Ratować muszę naszego panicza. - Co się stało? - Wczoraj wieczorem, zanim panicz wrócił z Kontek, zjawił się Kola. Jucha pewny siebie, jak gdyby nic rozsiadł się w czeladnej - na szczęście nie było nikogo - i zawracał mi głowę, jak to on panicza Piotra wyratował. Pytam, czego chce, a on: "Powiem waszemu panu, jak wróci". I powiedział - dodał Antuk z goryczą. - Poprosił o gościnę dla siebie i dla panicza Piotra w Żubrówce. "Niech pan nas ukryje - mówi - pan zna piekło. Pan szczęśliwy, że wyzwolony, wrócił legalnie, ale my..." - I co pan Wintofft? - zniecierpliwił się Walery. - Zgodził się. Od razu. Kazał ostatni pokój przygotować. "Tam ich ukryjemy - powiada - a dalej niech będzie, co chce". - To niemożliwe - rzucił Kontkowski. - Nigdy na to nie pozwolę. - Wiedziałem, że pan tak powie, panie dziedzicu - ucieszył się Antuk. - Mnie panicz wcale nie chciał słuchać. "To mój obowiązek - powtarzał - obowiązek Polaka". Nic nie mogłem poradzić. Pytam Koli, jak do nas przyjechał. "Zwyczajnie - mówi - wsiadłem na konia i tyle". A Rosjanie na drogach? "Rosjanie? - i śmiał się. - Zawołałem do nich: "Zdrastwujtie, rebiata" i puścili, o nic nie pytali". Ot, jaki jest Kola. Spryciarz. - Bądź spokojny, stary - pocieszył Antuka Kontkowski. - Pogadam z twoim paniczem i wybiję mu z głowy takie rzeczy. Sam ich wezmę do siebie. Kolę trzeba krótko trzymać, inaczej zgubi wszystkich. Cud boski, że nikt dotąd nie doniósł. Rosjanie dobrze płacą szpiclom. Skuszą niejednego. - Dziś wieczór Kola ma przyjechać już z paniczem. Oka przez całą noc nie zmrużę - westchnął stary. - A Kolę zabiję, jeśli memu paniczowi stanie się krzywda. Jak Bóg na niebie, zabiję. Wydobyła z Walerego prawdę. Nie mogła dłużej milczeć. Nie mogła dopuścić, by Wintoffta spotkało nieszczęście. A stało ono tuż za progiem. Czekała na gościa w salonie. Pod byle pretekstem wyprawiała Natalkę do Madame Compotte. Ciotka Helena miała jakąś pilną robotę w spiżarni, a ciotka Aniela nie opuszczała swego pokoju z powodu silnego kataru. Gdy wszedł, od razu wskazała mu fotel naprzeciw siebie. Wydawał się zamyślony i jak gdyby lekko zdenerwowany, ale w oku zabłysło zadowolenie, gdy przekonał się, że są sami. - Muszę pana ostrzec - przystąpiła od razu do rzeczy. - Nie wolno panu przyjmować u siebie zbiegów. Walery na to się nie zgodzi - dodała pochylając głowę - a ja nie pozwalam - zakończyła ciszej. - Panno Trini - zaczął. - Proszę nic nie mówić. Walery zabiera ich do Kontek. Gdzieś tu umieści na folwarku, żeby Pola nie dowiedziała się. Trzeba ukrócić samowolę tego... Koli - zakończyła wstrząsając się z niesmakiem. - Walery mu nie ufa. - Jest bezczelny - przyznał Wintofft - przy tym źle mu z oczu patrzy. Ale muszę... - Nic pan nie musi. - Zacisnęła ręce na poręczach fotela. - Ja nie chcę. - Panno Trini!... - Oni pana zgubią. - I nagle rozpłakała się. W jednej chwili znalazł się u jej nóg. - Proszę, niech pan wstanie. - Płacz nie pozwalał jej mówić. Słowa rwały się w łkaniu. - Jeszcze kto zobaczy... - Boże, czym zasłużyłem na to szczęście? - szeptał gorączkowo. - Zawsze uważałem, że moje imię to kpina. Na Sybirze towarzysze nazywali mnie Nieszczęsny. Panno Trini, wiem, lituje się pani nade mną. Tak oszpecony mogę wzbudzać jedynie litość, jeśli nie wstręt. O, dziękuję pani za litość. Innych uczuć nigdy już nie wzbudzę. Wiem o tym, pogodziłem się z losem. Widocznie tak być musi. Ale pani... - Niech pan przestanie. - Przyłożyła mokrą chusteczkę do oczu. - Nie mogę tego słuchać. - Wstała. Nie próbował jej zatrzymać. Usunął się z drogi, gdy szła do drzwi. Z ręką na klamce odwróciła się jeszcze do niego. - Zrobi pan tak, jak powie Walery? - rzuciła prosząco. - Niech go pan posłucha. Dla mnie. Nie obeszło się więc bez Wasyla. Tylko on mógł ukryć zbiegów. Trzymanie ich we dworze było szaleństwem. Nie istniał tam żaden odpowiedni zakamarek lub kryjówka gwarantująca bezpieczeństwo. Wasyl zresztą już raz dokonał rzeczy, zdawałoby się, niemożliwej. I tym razem Kontkowski zdał się na furmana. - Co z nimi zrobisz?- Spojrzał w oczy Wasyla. - Heto usio nie panska rzecz - burknął chłop. - Ja wiedaju, szto rabić. Mimo oporu, jaki stawiał Kola, który uważał Żubrówkę za najlepsze schronienie, musieli opuścić folwark Wintoffta. Obu zbiegów przewieziono do Kontek. Walery oddał ich w ręce Wasyla, uprzedziwszy go o niesubordynacji Koli. - Nie bojtieś, pan, ja jaho... - Wasyl wykonał ręką wymowny gest. Zanim Kontkowski odszedł do siebie, odbył z Piotrem rozmowę w cztery oczy. - Słuchaj, Piotrze, chcesz, czy nie chcesz, ja ciebie odstawię do granicy. Nie mogę narażać swojej żony i córki. Wiesz, czym to grozi. Ciebie chcę uratować za wszelką cenę, a Kola... - Ja bez Koli - zaczął Piotr. - Z Kolą czy bez Koli jutro stąd odjedziesz. - Jeżeli Kola nie zechce, nie odjadę. - Młody człowiek podniósł głowę. - Kola wie najlepiej, jak nam się ratować. Gdyby nie on... - Wiem, wiem - rzucił niecierpliwie Kontkowski. - To twój dobroczyńca. - Dobroczyńca, tak. - Piotr potrząsnął głową. - Bez niego nigdzie się nie ruszę. Nie było o czym dłużej rozmawiać. Kola nie miał zamiaru wyjechać, a Piotr nie wyjedzie bez Koli. Kontkowski zostawił ich opiece Wasyla i poszedł do domu. Kryjówka, którą zbiegom przygotował Wasyl, nie była ani w połowie tak wygodna, jak pałacowa komnata w Kontach. Siedzenie w zamknięciu nie odpowiadało gustom Koli, który po paru dniach zapowiedział kategorycznie, że wraca do Kontów. Na szczęście hrabia wraz z całym towarzystwem oficerów wyjechał na tydzień do Wilna, wezwany przez generał_gubernatora. Był to najodpowiedniejszy moment, by na nowo zainstalować w pałacu niepożądanych gości. Kontkowski był wściekły. Wszystkie jego starania poszły na marne. Niebezpieczeństwo stawało się teraz tym większe, że większa liczba osób została dopuszczona do tajemnicy. Podczas nieobecności hrabiego Kola uważał się nieledwie za właściciela pałacu. Ani mu się śniło siedzieć cały dzień w niewielkim pokoiku. Większość czasu spędzał teraz w salonie, rozparty na kanapie, gdzie matka podawała podwieczorek, zachwycona obecnością syna. Piotr pod wpływem beztroski "mlecznego brata" zdawał się zapominać o tragizmie swojej sytuacji. To był przecież jego dom, odebrany rodzicom, oddany we wrogie ręce, a on sam, choć zbieg poszukiwany przez carską policję, był tu u siebie. Kola zdawał się nic sobie nie robić z grożącego im niebezpieczeństwa. Za to biedny Radliński cały dzień umierał z niepokoju, nie znajdując wytchnienia nawet nocą, gdyż ciemności wzmagały grozę sytuacji. O tym wszystkim Walery poinformował Trinidad. Dziewczyna chciała wiedzieć prawdę. Obchodziło ją to zresztą o tyle, o ile tyczyło się bezpieczeństwa Wintoffta. Nie rozmawiała z nim od owej sceny w salonie. Nigdy nie byli sami. Co dzień jednak z zielonego oka gościa szły ku niej dziwne blaski i promienie. Szczęsny Wintofft... Szczęsny... Po hiszpańsku F~elix. - Czy wie pan - powiedziała któregoś wieczoru, gdy siedzieli przy kolacji - że pańskie imię po hiszpańsku brzmi F~elix? - Felix po łacinie znaczy szczęśliwy - odezwał się wuj Alojzy znad talerza. - Jest i forma polska tego imienia - zauważyła ciotka Helena. - Mój ojciec przecież nazywał się Feliks. - Tak - przyznał wuj. - To nawet dość pospolite imię. Szczęsny jest już rzadziej spotykane. - A jak po hiszpańsku "szczęśliwy" - spytała Natalka. - Feliz. - Wszystko obraca się dokoła łacińskiego Feliksa - powiedziała ciotka Aniela, przykładając chusteczkę do zaczerwienionego od kataru nosa. - Bo hiszpański to przecież łacina. - Trinidad odłożyła widelec. - Gdy Rzymianie podbili Półwysep Pirenejski, podzielili terytorium dzisiejszej Hiszpanii i Portugalii na trzy prowincje. Były to Luzytania, B~etica i Tarraconense. Luzytania to Portugalia, B~etica to Andaluzja, a Tarraconense to część północno_wschodnia Hiszpanii z miastem Tarragoną nad Morzem Śródziemnym. - Jaka ty jesteś mądra, Trini! - zdumiała się Natalka. - Jakaż to mądrość? Hiszpania to moja ojczyzna. Każdy coś wie o swojej ojczyźnie i o jej przeszłości. Tak wszyscy siedzą tu spokojnie i rozmawiają o łacinie i o rzymskiej Hiszpanii - myśli Trinidad wodząc wzrokiem po twarzach siedzących przy stole osób - i nie wiedzą nawet, co tu się niedawno działo. Jakie niebezpieczeństwo wisiało i wisi nadal nad tym domem i nad Kontami. Oto Walery i Aldona. Wiedzą wszystko. Walery zadał sobie tyle trudu, naraził się władzom... A oto Pola. Wydziobuje pracowicie niteczki tłuszczu z płatka szynki i odkłada na brzeg talerza. Nigdy tego nie weźmie do ust. I nic nie wie. Nie domyśla się nawet, że tuż blisko przez parę dni był jej brat. Nie wie, co dzieje się w jej domu, w Kontach. Wuj i ciotki nie przypuszczają nawet, jak dramatyczne sceny miały tu miejsce. Madame Compotte jak zwykle opanowana i spokojna i Natalka rzucająca oto w stronę Trini wesołe spojrzenie. Młody Kazio Hygin był we wszystko wtajemniczony, Trinidad wie o tym. To on pomagał Waleremu, był łącznikiem między dziedzicem Kontek, a proboszczem z nowogródzkiej fary. I Szczęsny Wintofft... Po nim niczego nie można poznać. Zbyt wiele przeszedł, by dał się teraz unieść byle wzruszeniom. A jednak wówczas, w salonie, gdy szeptał: "dziękuję za litość" żyło w nim, drgało coś, czego nigdy dotąd nie okazał nikomu. Litość... Czyżby ten człowiek mógł zadowolić się litością? Czy wystarczyłoby mu to okropne, poniżające godność uczucie, które dla mężczyzny takiego jak on powinno być policzkiem? Ale Pola nie okazała mu nawet litości. Tylko pogardę. A to chyba jeszcze gorsze. Zraniła go do głębi. Czy kochał ją kiedy? Czy jej wzgarda boli go jak jątrząca się rana? Tym bardziej że rzuciła mu ją w twarz niesprawiedliwie, gdyż na nią nie zasłużył. Czy dla odzyskania szacunku dla samego siebie po takiej obeldze wystarczy mu spokój własnego sumienia? Rozmowa przy stole toczy się dalej, ale Trinidad nie słyszy prawie, o czym mowa. Z zamyślenia wyrywa ją dopiero głos Natalki, która powtarza: - Powiedz coś jeszcze o Hiszpanii, Trini, to takie interesujące. Chociażby te nazwy. Luzytania... - Cóż mam powiedzieć? - Trinidad spogląda po jakże dobrze znanych i bliskich twarzach. - Cokolwiek - prosi Natalka. - Opowiem o zamku na wzgórzu. - Trinidad przymyka oczy, wywołuje wizję starych murów koloru ochry oblanych potokami słońca. - Ale po kolacji. Przyniosę rysunki. - Masz rysunki i dotąd nam ich nie pokazałaś? - Gorszy się pani Aldona. - Nie wiedzieliśmy wcale, że rysujesz - dodaje Walery. - Nigdy nie widzieliśmy cię z ołówkiem w ręku - mówi z pretensją ciotka Aniela. - W moim domu zostało kilka teczek... Bawiłam się tym kiedyś, w młodości - wzdycha wspominając przeszłość. - To nie ja rysowałam - tłumaczy Trinidad. - Ja nie mam najmniejszego talentu w tym kierunku. Rysunki, które pokażę, wykonał mój znajomy. Mam tego całą teczkę. - Pokaż, pokaż koniecznie. - Nawet Pola przyłączyła się do proszących. - Moi bracia pięknie rysowali, a starszy nawet malował. Wszystko zostało w Kontach. - Spuściła głowę. - Jak miał na imię ten znajomy? - dopytywała się Natalka. - Ram~on - Trinidad ze zdziwieniem stwierdziła, że imię to z zupełną obojętnością wybiegło na jej usta. Mogła rówie dobrze powiedzieć Juan, Jos~e, Pedro czy Pablo. - Ram~on - powtórzyła Natalka. - Jak to będzie po polsku? Czy jest zresztą po polsku takie imię? - Jest. Rajmund. - Wcale mi się nie podoba. - Natalka wydęła usta. - Ram~on dużo ładniejsze. Ram~on - powtórzyła. - Dość, Natalko - zgromiła córkę pani Aldona. - Pozwól Trini dokończyć w spokoju kolacji. Wszystkich jednak podnieciła ciekawość oraz perspektywa przyjemnego wieczoru. Nie siedziano długo przy stole. Pani Aldona pierwsza dała znak przejścia do salonu. Trini pobiegła na górę po teczkę z rysunkami. Kartony z wizerunkami zamku i wzgórza przechodziły z rąk do rąk. Trinidad objaśniała poszczególne rysunki. I nagle zalały ją wspomnienia. Tu, pod tym murem siadywała z matką, spoglądając na rozłożone u stóp wzgórza pola. Ile tam chwil przebyła, cudownych, bo z Mercedes, która tam właśnie pierwszy raz opowiedziała jej o ojcu. Boże, czy to możliwe, że to wzgórze i ten zamek są tak teraz od niej odległe, choć żyją w jej myśli, bardziej realne niż to, co ją dziś otacza. Czyż nie zobaczy tych miejsc, z którymi związana była przez całe swoje życie. Wintofft z wielką uwagą oglądał to wszystko, co mu podawała Natalka, siedziała bowiem jak zwykle obok niego. Szczególnie długo studiował wnętrze monumentalnej sieni, której Ram~on nadał pozory życia, dekorując ją akcesoriami epoki, zaludniając kasztelańską parą siedzącą przed ozdobnym kominkiem. - Co robią te psy? - Natalka zwróciła oczy na rysunek trzymany ciągle przez Wintoffta. - Obracają rożen z dziczyzną - odparła Trinidad. - Psy również pracowały, jak widzisz. - Biedne psy - rozczuliła się dziewczynka. - I długo musiały tak chodzić w kółko? - Aż upiekło się mięso. - To przecież pani - zauważył Wintofft, podnosząc wysoko karton. Nie słyszał chyba pytania Natalki. - Och, nie. - Trinidad pokręciła przecząco głową. - Tak, to pani - stwierdził stanowczo mimo jej zaprzeczenia. - A... ten rycerz obok damy, czy to... Ram~on? - Skądże! - Zła była na siebie za to kłamstwo. - Bardzo przystojny młodzieniec - powiedział, nie patrząc na nią i podał rysunek siedzącej po drugiej jego stronieciotce Helenie. Wszyscy zaczęli doszukiwać się podobieństwa Trinidad do damy z rysunku i stwierdzili, że rzeczywiście jest to wykapany portret dziewczyny. - Nigdy tego nie zauważyłam - usiłowała przekonać zebranych, ale wcale jej się to nie udało, choć było to prawdą. Dopiero niedawno spostrzegła, doskonale zresztą uchwycone przez artystę, podobieństwo. Naturalnie, że byli to ona i Ram~on, za żadne jednak skarby nie przyznałaby tego. - Czuję się jak człowiek siedzący na beczce z prochem - poskarżył się żonie Walery. - Wprost czekam na wybuch. - Uspokój się. Może Bóg da i Piotr wreszcie zmądrzeje - pocieszyła męża pani Aldona. - Piotr nigdy nie zmądrzeje - pokręcił głową Kontkowski. - Jest całkowicie opanowany przez tego łotra, Kolę. Nie ma już w nim krzty woli. Tamten wie o tym i wykorzystuje sytuację. Tylko o co mu chodzi? To pytanie zadawali sobie codziennie, nie znajdując żadnej zadawalającej odpowiedzi. Tymczasem do Kontów wrócił hrabia i znowu zaczęli się zjeżdżać goście do pałacu. Kola musiał zrezygnować z podwieczorków w salonie i przesiadywać razem z Piotrem w niewielkim pokoju. Zły humor wylewał na matkę, nie krępował się przy tym wcale obecnością Piotra, na którym te sceny przykre wywierały wrażenie. Młody człowiek, zdominowany przez "mlecznego brata", nie śmiał jednak zrobić żadnej uwagi, a tym bardziej skarcić Kolę za niestosowność takiego postępowania. W milczeniu więc współczuł biednej pokojowej, wpatrzonej w syna jak w obraz. W Kontkach wszystko szło niby normalnym trybem. Jesienne prace polowe absorbowały Walerego i jego młodego pomocnika. Były to dla nich zbawienne chwile odprężenia w ciągłym napięciu, w jakim żyli. Reszta domowników nie domyślała się niczego. W piątkowy wieczór Szczęsny Wintofft zaprosił całe towarzystwo do Żubrówki na sobotni podwieczorek. - Chciałbym państwa choć raz widzieć u siebie - powiedział. - Jest to co prawda dom nazbyt skromny i pewnie nie powinienem narażać państwa na niewygody, ale trudno mi odmówić sobie tej przyjemności. Żona Antuka cieszy się już z góry i od wczoraj piecze ciasta. - Z wielką ochotą przyjmujemy zaproszenie - oznajmiła pani Aldona z uśmiechem. - Ja właściwie tylko raz byłam w Żubrówce. Odwiedziłam wówczas pańskiego ojca, no i potem, gdy pan już wrócił. - A ja nigdy! - wyrwała się Natalka. - Nareszcie zobaczę Żubrówkę! - Klasnęła w ręce. - Spokojnie, dziecko - uciszyła dziewczynkę Madame Compotte, spoglądając jednocześnie z sympatią na jednookiego sąsiada. Ciotki i wuj Alojzy odmówili grzecznie, uznając, że pogoda nie nadaje się na podróże. W ich wieku najbezpieczniej siedzieć w domu. W sobotnie więc popołudnie panie Aldona, Pola, Trinidad, Madame Compotte i Natalka zajęły miejsca w powozie pod troskliwym okiem Wasyla. Walery towarzyszył paniom konno. Kazio Hygin, choć zaproszony, musiał zostać w Kontkach. Walery starał się zawsze, by któryś z nich był obecny w domu, w razie nagłego przyjazdu rządcy Radlińskiego zwiastującego nowe jakieś nieszczęście. Pogoda była iście listopadowa. Mżył drobny deszcz, a silny wschodni wiatr przenikał do kości. Rzeczywiście najlepiej było pozostać w domu. W drodze Natalce nie zamykały się usta. Trinidad była zbyt zamyślona, by zwracać uwagę na gadanie dziewczynki. Coś się z nią ostatnio działo dziwnego. Co dzień, cały ranek, żyła oczekiwaniem popołudniowej wizyty Wintoffta. Dlaczego? Sama nie potrafiłaby sobie odpowiedzieć. Nie była przecież zakochana, o nie, a Wintofft nie pragnął miłości, wystarczała mu litość. Ale czy na pewno? Czy był szczery, mówiąc to jej wówczas? Może rana zadana pogardą Poli zbyt bolała, by niewczesnym wyznaniem narazić się na nowe szyderstwo. Oszpecony kaleka - tak mówił o sobie. A przecież brak oka to jeszcze nie kalectwo, jak twierdzi wuj Alojzy. Gdyby chodziło o rękę lub nogę, to co innego. Ale oko... Litość... Cóż za poniżające uczucie! A jemu to wystarcza. Tak jej przecież powiedział. Wcale nie mówił o miłości, nie dał jej nawet poznać, że ją kocha. Więc chce tylko litości! A ona byłaby gotowa... Nie, nie, chyba zupełnie straciła głowę. Czy pragnie znowu zostać oszukana? Tym razem na oczach wszystkich mieszkańców Kontek? Co zaszło między nim a Polą? Kto to właściwie wie? Że Natalka słyszała rozmowę, a Wintofft powiadomił Walerego o zerwaniu zaręczyn? A może to jego wina nie Poli, a Pola przez dumę ukrywa rozpacz i rozczarowanie? Wszystko możliwe. Mężczyźni są straszni i żadnemu z nich nie można ufać, naturalnie, jeśli chodzi o miłość. Ona w każdym razie nie da się ponownie wciągnąć w to trzęsawisko bez dna, w którym już raz omal nie zginęła. Teraz musi mocno stać na twardym gruncie i nie zapuszczać się w niezbadane zawiłości ludzkiego serca. To niebezpieczne. A nie ma przy niej ojca Hieronima, by ją ratować. Dworek w Żubrówce był rzeczywiście bardzo skromny, parterowy, z niewielkim gankiem wspartym na czterech słupkach i z oszkloną werandą na tyłach domu. Wintofft pomógł paniom wysiąść, a syn Antuka zaopiekował się koniem Walerego. Pokoje, dokąd weszli, były niskie, choć dość obszerne. Okna, ozdobione białymi firankami, miały z zewnątrz drewniane okiennice. Goście zwiedzili dom, ciekawi wszystkiego. Natalka oglądała obrazy i nieliczne bibeloty na stolikach, książki za szkłem biblioteczki, nawet broń rozwieszoną na ścianie. - Bardzo tu u pana ładnie - oświadczyła wreszcie. - O tak - podchwyciła pani Aldona. - Widzę, że żona Antuka utrzymuje dom w idealnym porządku - dodała. - Żona Antuka ciągle coś tu zamiata i odkurza - uśmiechnął się Wintofft. - A ja tylko śmiecę i brudzę - zakończył ze śmiechem. Żona Antuka była też doskonałą kucharką, a podwieczorek okazał się niezwykle urozmaicony. Oprócz ciast były wspaniałe konfitury, osmażane w cukrze gruszki, jabłka w szodonowym sosie, kisiel żurawionowy z migdałowym mleczkiem, jakieś nie znane Trinidad specjały z maku i miodu. Rozmowa była ożywiona i ogólna. Gdy ze stołowego przechodzono do salonu, pani Aldona ujęła gospodarza pod ramię. - Niech mi pan pokaże pokój, w którym byli ukryci - szepnęła. Poprowadził ją na koniec korytarza i otworzył drzwi. - Tutaj - wskazał ciemne wnętrze. - Zaraz przyniosę świecę. - Nie trzeba. To wystarczy. Nigdy nie może pan nikogo ukrywać - przestrzegała. - Co pan myśli o Koli? - spytała nagle. - Nie chciałbym sądzić pochopnie - odparł wymijająco. - Wobec tego, co zrobił dla Piotra, muszą upaść wszelkie uprzedzenia. Niemniej mam o nim jak najgorsze wyobrażenie. Ale wstydzę się tego. Pewnie nie zasłużył na tak złą opinię. - A... Piotr? Jaki się panu wydał? - Sybir złamał Piotra - odrzekł krótko. - Jak to? - Widzi pani, to, co tam spada na człowieka, albo go łamie, albo czyni odpornym na najgorsze przeciwności. Piotr został złamany. Nie ma już własnej woli i właściwie każdy mógłby teraz nim powodować. - Dlaczego więc nie posłuchał Walerego? - spytała z żywością. - Przywykł ulegać Koli we wszystkim. Pewnie przeżył dzięki niemu. Dlatego nie potrafi o niczym sam zadecydować, obawia się myśleć samodzielnie. - Więc co z nim będzi? Czyż nigdy nie odczepi się od Koli? - Może Kola odczepi się od niego. Gdy zda sobie sprawę, że trzymanie się Piotra nie doprowadzi go do niczego, bo nie zyska ani pieniędzy, ani pozycji, to pewnie poszuka innej drogi, by się urządzić. Jest bardzo przystojny, ma ogładę towarzyską i jakie takie wykształcenie. Przy sprzyjających okolicznościach może zajść daleko. - Mówi to pan takim tonem... - zaczęła. - Rzeczywiście nie mam dobrego mniemania o jego charakterze i obawiam się, że droga, którą pójdzie, nie będzie zbyt prosta. - Mój Boże! - westchnęła. - A jeżeli, by dojść do celu, nie zawaha się przed niczym? Nawet przed podłością? - utkwiła oczy w twarzy Wintoffta. - Tego należy się obawiać - pochylił głowę. - W najgorszym razie zawsze pozostanie mu intratne małżeństwo - dodał ze smutnym uśmiechem. - Żal tylko będzie biednej wybranki. - Tu go wszyscy znają, wiedzą, kim jest. - On tu długo nie zabawi - zapewnił. - Tu nie ma pola dla rozwinięcia jego talentów. Wypłynie daleko stąd, gdzie nikt nic o nim nie wie. I sięgnie wysoko. Po fortunę. - A co z Piotrem? - Piotra pozbędzie się bez skrupułów. Piotr już się dla niego nie liczy. - Jest mu jednak do czegoś potrzebny - powiedziała powoli. - Walery ciągle o tym myśli i nie może zrozumieć... - Postępowanie Koli jest chwilowo dla wszystkich zagadką. Obawiam się tylko... - Czego? - przerwała. - Gdy dowiemy się, o co mu chodzi, będzie już za późno na ratunek - dokończył ciszej. - Boże, pan coś przeczuwa!... - Nie, nie - uspokoił ją. - Tak tylko powiedziałem. Człowiek dla drugiego człowieka jest zawsze zagadką. - Poprowadził ją do salonu. W drodze powrotnej rozmawiano o Żubrówce, o jej właścicielu, ale najwięcej wychwalano kulinarne zdolności żony Antuka. Wszyscy byli zadowoleni z wizyty, nawet Pola, która milcząc przypatrywała się wszystkiemu i nie brała udziału w rozmowie. Ale do jej milczenia wszyscy już przywykli. Jedna pani Aldona wydawała się niespokojna jakaś i nie w humorze. Trinidad wyobrażała sobie samotne życie Wintoffta w tym skromnym dworku. To prawda, że był samotny, nie miał nikogo bliskiego, tylko tę ciotkę w Niemczech. Jednakże otacza go wierna i oddana służba, na której przywiązaniu mógł polegać. Trinidad przyglądała się ukradkiem Poli. Czy nie żałuje zerwanych zaręczyn? Miałaby oto dom, skromny, lecz własny. Po pałacu kontkowskim mógł wydać się nieledwie nędzny, lecz osoba jego właściciela potrafiłaby chyba przemienić tę nędzę w królewskie splendory. Czyż jego miłość niewarta takiego poświęcenia? Jego miłość... Boże, co ona sobie wyobraża? - Taka pani zamyślona - przywrócił ją do rzeczywistości głos Madame Compotte. - Jakie wrażenie wywarł na pani ten polski dworek? To chyba pierwszy, jaki pani widziała. - Tak, pierwszy. - Nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć. - Tyle w nim uroku, tyle ciepła, że można tylko zazdrościć panu Wintofftowi takiej siedziby - dokończyła pewniejszym głosem. - Naprawdę ci się podoba? - Pola, wyglądająca przez okno w ciemność, zwróciła głowę w stronę Trinidad. - Naprawdę. To śliczny dom, choć mały i skromny. A jakie piękne te mahoniowe meble! Bardzo widać stare. I te wywoskowane jak lustro posadzki... - Posadzki! - prychnęła Pola. - Zwyczajne deski. - Ale to drewno - odparła Trinidad - żywe drewno, nie kamień. Pola wzruszyła ramionami, a Trinidad utwierdziła się w przekonaniu, że w sercu dziedziczki Kontów nie było miejsca na miłość do Szczęsnego Wintoffta. Listopad nie zawsze bywał szary i deszczowy. Zdarzały się w nim dni, kiedy zza chmur wyglądało słońce, a niebo przebłyskiwało błękitem. Trinidad natychmiast chwytała takie okazje do spaceru. Naturalnie nie wychylała się poza parkową furtkę, chodziła alejkami depcząc opadłe liście, wdychała cmentarny zapach wilgotnej ziemi i śledziła gnane wiatrem obłoki. Jesień była tu inna niż tam, w Starej Kastylii. Inny był kolor ziemi, inne niebo, tylko może wiatr taki sam. Bezlistne drzewa wytyczały aleje, a wzrok nie zatrzymywany listowiem wybiegał daleko, poza ogrodzenie. Tego dnia Wintofft przyjechał wcześniej, bo pani Aldona zaprosiła sąsiada na obiad. Przez okna salonu dojrzał czarny szal Trinidad, otulający głowę dziewczyny, i pospieszył do parku. Spotkali się na zakręcie głównej alei, prowadzącej do pobliskiego lasu. Trinidad ogarnęło dziwne jakieś onieśmielenie. Nie wiedziała, jak zacząć rozmowę, tym bardziej, że Wintofft po przywitaniu milczał uparcie. - Ma pan bardzo ładny dom - powiedziała wreszcie, zła na siebie, że nie może zdobyć się na żadną bardziej interesującą uwagę. - Tak pani myśli? - spytał, spoglądając w niebo. Gdy po chwili zwrócił ku niej jedno oko, w ostrym świetle dnia czarna opaska zasłaniająca pusty oczodół odcięła się niezwykle wyraźnie od bladości policzków. - Tak myślę - odpowiedziała szczerze. - Posiadacz takiego domu - nie spuszczał z niej wzroku - musi być człowiekiem wyjątkowo pewnym siebie, a nawet bezczelnym, aby ośmielić się ofiarować wybranej kobiecie takie warunki życia. Czyż nie mam racji? - Nie wiem - zawahała się, zdziwiona takim obrotem rozmowy. - Czy sądzi więc pani, że miłość okryłaby różami najnędzniejsze nawet ściany, zamieniając ubogą chatę w pałac z bajki? - Może. - Spojrzała w utkwione w niej zielone oko. - A gdyby ta miłość przesłoniła całe ubóstwo i nędzę, czy potrafiłaby uszczęśliwić tę, o której myślę. - A o kim pan myśli? - przystanęła. - Czy o Poli? - O Poli! - Zaśmiał się dziwnym śmiechem, bardziej podobnym do łkania. - Nie, nie myślę o Poli. - Zamilkł nagle. - W Poli nigdy nie było miłości. - Nie wierzę w miłość - wstrząsnęła głową. - Nie wierzę w te słowa, które brzmią jak muzyka, dopóki ich nie zagłuszy gorzki płacz rozczarowania. - Trini - zawołał gwałtownie, chwytając ją za rękę. - Więc pani zna miłość? Tak? Proszę, niech pani odpowie... zna pani... Czy to Ram~on? - Boję się mężczyzn - szepnęła. - Boję się pięknych słów, kryjących pustkę. - Byłem zbyt śmiały - puścił jej rękę. - Oszpecony i ubogi podniosłem oczy na jedną kobietę, która dla mnie istnieje na świecie. Wydawało mi się, że zadowoli mnie jej litość. Litość. - Znowu zaśmiał się tym śmiechem bliskim płaczu. - Niechże mi pani wybaczy i nie odbiera przynajmniej tej litości. Żebrakowi należy rzucić jałmużnę, nie wolno przejść obojętnie obok nędzarza. - Don F~elix - ta hiszpańska forma jego imienia sama wypłynęła jej na usta. - Niech pan tego nie mówi. Litość i jałmużna to jedno i to samo. Ale pan nie jest żebrakiem. - A kimże jestem? - Nieszczęśliwym człowiekiem - powiedziała prędko. - Bo pan jest nieszczęśliwy. Pola... - Co tu ma Pola do rzeczy? - Co zaszło między panem a Polą? - spytała śmiało. - Przecież byliście zaręczeni. - Czy wyobraża sobie pani dziedziczkę Kontów w Żubrówce? Mnie raz w życiu zabrakło wyobraźni. - Pola nie dlatego - zawołała z żywością. - Słyszałam... - Pola mną gardzi - rzucił gwałtownie. - Jestem w jej oczach człowiekiem pozbawionym honoru, tchórzem i odstępcą. - Czy pan ją... kochał? - Trudno było postawić to pytanie, ale musiała. - Nic wówczas nie wiedziałem o miłości - powiedział to bardzo cicho i nie patrzył na nią, głowę miał spuszczoną, jak gdyby się wstydził. - To dlaczego się pan zaręczył? - spytała z żalem. - Byłem bardzo młody i nieświadomy uczuć. Z Polą znaliśmy się od dziecka. Nigdy nie może być prawdziwej miłości między mężczyzną i kobietą, którzy znają się od dziecka. Może ich łączyć braterskie przywiązanie, pewnego rodzaju zażyłość, ale miłość... Nigdy! Wszystko przecież o sobie wiedzą, znają swoje wady i słabostki. Żadne z nich nie znajdzie w drugim niespodzianki, nie ma w nich nic tajemniczego, nic do odkrycia. Wszystko jasne jak na dłoni. Wiedzą, jak wyglądali w wieku lat dziesięciu, piętnastu. Łatwo mogą sobie wyobrazić siebie nawzajem, gdy skończą czterdziestkę. Tacy ludzie biorą przyzwyczajenie za miłość. Przywykli do siebie i to im chwilowo wystarcza. Ale nie na długo. Mając lat dwadzieścia każdy marzy o wielkiej miłości. Dla chłopca będzie to jakaś piękna i tajemnicza nieznajoma, która raptem wtargnie w jego życie, by je całkowicie przemienić. Dla młodej panny - tak sobie wyobrażam - będzie to również ktoś nieznany, ktoś kto zjawi się nagle i... - I jak pirat porwie ją na swój okręt - dokończyła z wymuszonym uśmiechem. - Z tą czarną opaską podobny pan do pirata. - Do pirata? - powtórzył nie rozumiejąc. - To nie ja wymyśliłam - dodała. - To hrabia Butieniew. - Hrabia Butieniew? - zdziwił się. - Pani go zna? - Poznałam go, zanim pan wrócił. Czarujący młodzieniec. Szkoda tylko, że to Rosjanin. - Ach, tak. - Widziała nieledwie, jak zesztywniał. - Więc gdyby nie był Rosjaninem? - Och, nie ma co o tym mówić. Przecież jest Rosjaninem. - Panno Trini, czy pani mi wybaczy? - Co mam panu wybaczyć, don F~elix? - Moją śmiałość. Proszę, niech pani zapomni, co powiedziałem. Czasem, doprawdy, jestem zbyt gadatliwy. - Nie odpowiedział pan dotąd na moje pytanie - przypomniała. - Odpowiedziałem jak najbardziej wyczerpująco. Chyba mnie pani nie słuchała. A czy mnie wolno o coś zapytać? - Proszę, niech pan pyta. - Chciałbym wiedzieć, co było z Ramonem. - Nic ważnego - powiedziała lekko. - Zaręczyliśmy się, ale po roku Ram~on ożenił się z inną. To wszystko. - Panno Trini - znowu ujął jej rękę. - Pani powiedziała, że nie wierzy w miłość. To przez Ramona... Ale to nieprawda. Ram~on nie był pani wart. To głupiec, nie uczyniłby pani szczęśliwą. Pani była zbyt młoda, nieświadoma ludzi i ich uczuć. - Miałam dwadzieścia lat - szepnęła. - Tu nie chodzi o wiek - powiedział poważnie. - Była pani zbyt ufna i zbyt pewna jego miłości. Dlatego teraz pani nie wierzy... i boi się - dokończył ciszej. - Trini! Trini! - Między kolumnami ganku ukazała się Natalka. - Wracaj do domu, bo zmarzniesz! - O, tak - zaniepokoił się Wintofft. - Pani przeziębi się... Nasze chłody nie dla południowej rośliny, takiej jak pani. - W Kastylii zimy są ostre - odpowiedziała machinalnie. - Jestem przyzwyczajona. Szli prędko ku domowi, nic już do siebie nie mówiąc. Trinidad była tak wzburzona, że pragnęła ukryć się jak najszybciej w swojej sypialni. Nie chciała jednak niepokoić pani Aldony i została przy obiedzie, a potem wraz z innymi przeszła do salonu. Ani razu nie spojrzała na Wintoffta, choć wielokroć czuła na sobie jego wzrok. Walery wdał się z sąsiadem w jakąś długą dysputę na tematy gospodarskie, a wuj Alojzy raczył całe towarzystwo wiadomościami z gazety przywiezionej przez młodego Hygina z Nowogródka. Odczuła ulgę, gdy Wintofft, pożegnawszy się, opuścił salon. Pierwszy raz rada była z jego odjazdu. Wiedziała już, że go kocha, wiedziała, że jej szczęście zależy od niego. Ale była Pola i choć Pola zerwała zaręczyny, dla Trinidad Szczęsny Wintofft ciągle jak gdyby jeszcze należał do Poli. Wcale nie kładła się tej nocy. Otulona watowanym peniuarem przesiedziała w fotelu godziny przeznaczone na spoczynek. Objawienie miłości, tej prawdziwej, wielkiej i jedynej było czymś tak nagłym i niespodziewanym, że nie mogła jeszcze zdać sobie sprawy z siły i gwałtowności tego uczucia. Wiedziała tylko, że wszystko w jej życiu uległo przemianie. Wszystko. Tania przestraszyła się, zobaczywszy jej podkrążone oczy i wybladłą twarz. - Panienka źle spała! - zawołała, stawiając tacę na stoliku. - Wcale nie spałam, w ogóle się nie kładłam. - Panienka chora. - Tania zafrasowana krzątała się po sypialni. - Nie jestem chora, jestem szczęśliwa. - Szczęśliwa? - Tania zastygła z dzbankiem w ręku.Czy... pan Wintofft? Przepraszam, panienko, że się ośmielam... - dodała prędko i nalała wody do miednicy. - Dlaczego wspominasz pana Wintoffta? - Bo wszyscy mówią... - Tania postawiła na umywalce dzbanek z ciepłą wodą. - Co mówią? - Że pan Wintofft... - No co? Wykrztuś wreszcie - zniecierpliwiła się Trinidad. - Że pan Wintofft kocha się w panience - wyrzuciła Tania odważnie, nie podnosząc jednak oczu. - I ty tak myślisz? - To przecież widać. A Paulina uważa, że to szczęście dla pana Wintoffta. Bo z panienką Polą... - Co z panienką Polą? - To Paulina tak mówi - zastrzegła się Tania. - "Panienka Pola - mówi - nie do życia. Pan Wintofft zginąłby przy niej". - Pan Wintofft uratowałby ją - upomniała surowo Trinidad. - Jak Paulina może mówić takie rzeczy? - Paulina wie. - W głosie Tani było najmocniejsze przekonanie o słuszności tego, co powiedziała Paulina. - Ona zawsze wszystko wie. Tak, panienko, to prawda. Ona od razu wiedziała, że starszy pan umiera i zaraz kazała słać po księdza proboszcza. - Ojciec był chory? - Był długo chory - zgodziła się Tania - ale Paulina jedna wiedziała, że nadchodzi koniec. Nawet doktor jeszcze nie przeczuwał. Zdenerwowała ją ta rozmowa z pokojówką. Na godzinę przed obiadem zajrzała do małego saloniku na pierwszym piętrze, gdzie obok rozpalonego pieca siedział wuj Alojzy z nieodłączną gazetą. - Mizernie wyglądasz, dziecko - przyjrzał się jej zaczerwienionym od bezsenności oczom. - Czy źle spałaś? - Nie zmrużyłam oka - przyznała, opadając na fotel po drugiej stronie pieca. - To źle. Za młoda jeszcze jesteś na wspomnienia. - O, ja mam co wspominać - w jej głosie zabrzmiała gorycz. - Każdy niesie swój bagaż wspomnień - stwierdził wuj Alojzy wzdychając. - Czasem jest to ciężki krzyż, pod którym człowiek się ugina - dodał ciszej. - Im się jest starszym, tym ten krzyż wspomnień bywa cięższy. A tu każdy z nas ma co dźwigać. Nawet taka młoda dziewczyna, jak Pola... - znowu westchnął. Słuchała, oparłszy brodę na ręku, zapatrzona w szarzejące za oknem niebo. - Biedna Pola - powiedziała wreszcie, wracając jak gdyby do obecnej chwili. - Bardzo biedna - przytaknął wuj Alojzy. - Ale dla Wintoffta tak lepiej. - Skąd wuj wie, że lepiej? - To widać. On i Pola nie pasują do siebie. - Dlaczego? - Czekała z napięciem odpowiedzi. - Przecież byli zaręczeni. - Znam się na ludziach, wielu ich widziałem w moim długim życiu. - Wuj Alojzy poprawił się na fotelu. - Wintofft to diament czystej wody. A Pola... No cóż, odrzuciła go, spoliczkowała, zmieszała z błotem, oskarżyła o podłość. Czy myślisz, że kochająca kobieta mogłaby dopuścić do głowy podobne oskarżenia? Do tego bezpodstawne? - Nie wiem - wyznała. - To niemożliwe, dziecko. Niemożliwe. Pola chciała, żeby on pozostał na Sybirze, chciała, rozumiesz? - Jak to? - Tak, chciała. Nie pragnęła jego powrotu. - Pola nie jest potworem! - zawołała wzburzona. - Nie jest - przyznał. - Ale w niej żyje tylko nienawiść. Nienawiść do sprawców wszystkich nieszczęść, które na nią spadły. I tę nienawiść przenosi na innych, Bogu ducha winnych ludzi. Paulina ma rację, to mądra kobieta. - Cóż więc będzie z Polą? - Co ma być? Pola nie chciała niczyjego współczucia, u nikogo nie szukała pomocy. A Wintoffta skrzywdziła, bardzo skrzywdziła. I wiesz, co myślę? Ona zdaje sobie sprawę, że jej zarzuty są niesłuszne, ale czuje się tak nieszczęśliwa, że pragnie, może podświadomie, unieszczęśliwiać innych. Wróciła do swego pokoju jeszcze bardziej roztrzęsiona. Nie miała ochoty nawet na pisanie do ojca Hieronima. Skąd ta pewność u Tani, że Wintofft...? Przecież on zachowywał się ze zwykłą powściągliwością i niczym nie dał poznać... Dlaczego więc...? Tu przypomniało jej się, co hrabia Butieniew mówił o służbie, która ma własne zdanie o "panach" i wyciąga wnioski z wnikliwej często obserwacji. A potem myśl jej wróciła do Poli. Czy Pola też zauważyła to samo, co służba? I co o tym sądzi? Czy ją potępia? Uważa za kokietkę? - Czego tu szukasz? - Paulina wychyliła się z kuchennego ganku i przyjrzała się niewielkiej figurce chłopca, który powoli, jak gdyby kryjąc się, podchodził pod dom. - Toż to Pawluk! - zakrzyknęła nagle, poznawszy widać przybysza. - Ho, ho, jak urosłeś! Chodź, chodź, zjesz coś gorącego. A co tam w Kontach? Jak graf? - Nic. Dobrze - burknął Pawluk, nie bardzo kwapiąc się z wejściem na ganek. - A panienka w domu? - Która panienka? - Paulina przynaglała chłopca ręką. - Chodź, bo zimno. U nas teraz dwie panienki. - Panienka z Kontów - Pawluk był coraz bardziej spokojny. - Ja do niej. - A co ty do niej masz? - Nic. - Jak nic, to mnie powiedz, co trzeba. - Ja do panienki Poli - upierał się Pawluk. - Taki ważny, że do samej panienki musisz? - Paulina stawała się coraz bardziej podejrzliwa. - Do panienki - przytaknął chłopiec, unikając wzroku Pauliny. - Poczekaj. - Pierwsza pokojowa zniknęła wewnątrz kuchennej sieni. Wkrótce ukazała się znowu. - Chodź - powiedziała nieco uprzejmiej - zaprowadzę cię do panienki. Zamiast jednak do Poli, poprowadziła chłopca prosto do "kancelarii" i postawiła gościa przed obliczem Walerego. - Masz interes do panienki Poli? - Kontkowski popatrzył uważnie na chłopca. - Wpierw mnie powiedz. - Nie mogę, panie dziedzicu. - Pawluk nie spuścił oczu. - Ja... do samej panienki. - Dobrze. Zaraz panienka tu przyjdzie. - Walery wstał, otworzył drzwi i polecił Paulinie poprosić Polę. - Jeżeli masz list do panienki, to lepiej mnie go oddaj - zwrócił się do chłopca. - Zaręczam ci, tak będzie lepiej. Pawluk poczerwieniał. - Ja do panienki - powtórzył mniej jednak pewnym głosem. Pola weszła do kancelarii otulona grubym szalem, z szelestem taftowej halki, strącając sutą spódnicą leżące na niskich półkach pisma i papiery. - Pawluk ma do ciebie list - Kontkowski wskazał chłopca, który był coraz bardziej zmieszany. - Ja nic nie powiedziałem, panienko - wykrztusił wreszcie Pawluk bliski płaczu - to pan dziedzic... - Zostań tu - Kontkowski podsunął Poli fotel - wkrótce wrócę. - Ja mam naprawdę list - zaszeptał Pawluk, oglądając się na drzwi - tylko nie wiem, skąd pan dziedzic... - Dawaj prędko. - Pola rozwinęła zmiętą kartkę. - Mój Boże! - Zerwała się i pobiegła do drzwi. - Paulino! Paulino! Powiedz Wasylowi, niech natychmiast zaprzęga. - Co się stało? - Walery nie oddalił się widać daleko. - Dokąd chcesz jechać? - Do Kontów. Do domu! - krzyknęła. - Muszę natychmiast... - Polu, zastanów się! - Muszę, Walery, muszę. - Jakże tam się zjawisz? Przecież tam hrabia Butieniew... - Nic mnie nie obchodzi hrabia Butieniew. To mój dom i ja muszę... - Wiem, kto cię wzywa. To... Kola, prawda? - Skąd wiesz? - Nie pytaj. - Każ Wasylowi zaprzęgać.. Pojechałabym konno, ale bardzo zimno. - Polu, pomyśl chwilę. To niebezpieczne. - A ty się boisz, tak? - Spojrzała na kuzyna wyzywająco. - Wiesz, o kogo się boję - powiedział ciszej. - Hrabia nic nie wie i nie powinien się dowiedzieć. - Idę się przebrać. - Pola już opuszczała kancelarię. Na korytarzu pierwszego piętra Kontkowski zderzył się nieledwie z Trinidad. - Słuchaj, Trini, Pola oszalała. Nie wolno jej puścić samej. Jedzie do Kontów. Kola przysłał list. - Boże, co mówisz? Pojechać z nią, tak? - Bardzo będę prosił. Ja sam nie mogę... - Zaraz będę gotowa. Spotkała się z Polą przed podjazdem. Kontkowski coś mówił Wasylowi, ale nie dosłyszała co. Pola miała zarumienione policzki i błyszczące oczy. Z ganku schodziła Madame Compotte. - Pan Kontkowski prosił - zaczęła. - Dziękujemy pani - Trinidad pomogła guwernantce usadowić się w powozie. Zmieściły się we trzy na tylnym siedzeniu. Przez całą drogę do Kontów Pola ani razu nie otworzyła ust. Trinidad i Francuzka uszanowały jej milczenie. Wasyl dogadywał koniom, które doskonale znały jego głos i rozumiały wszystko, co mówił. Pałac w Kontach stał równie cichy, jak za jej pierwszej wizyty, i Trinidad rada była z nieobecności hrabiego. Z sieni wypadł ten sam wyrostek, jeszcze bardziej przerażony na widok trzech kobiet w powozie. - Czy jest Józef? - Pola odpinała już skórzany fartuch okrywający nogi. - Na co czekasz? - rzuciła ostro. - Otwieraj drzwiczki. Chłopiec zupełnie stracił głowę i niezgrabnie podskoczył do powozu. - Wołaj Józefa - rozkazała Pola. - I czy jest tu gdzie blisko pan Radliński? Chłopiec zniknął w głębi domu. Pola, nie oglądając się na swoje towarzyszki, wbiegła na stopnie ganku. - Nasza panienka! - Siwy kamerdyner w liberii otwierał przed nią drzwi sieni. - Gdzie jest mój brat? - Pola zwróciła wzrok ku szerokim schodom wiodącym na piętra. - Panienko, proszę ciszej - upomniał Józef. - Graf w domu. - Zaprowadź mnie do brata. - Pola nie zniżyła głosu. - Chcę go zobaczyć. Józef spojrzał błagalnie na Francuzkę. - Poczekaj, Polu. - Trinidad chwyciła kuzynkę za rękę. - Jeżeli hrabia jest w domu... - Nie dbam o to. - Pola mówiła głośno, z zupełną swobodą. - Czy mój brat jest w swoim pokoju? - zwróciła się do Józefa. - Panienko - wymamrotał stary. - Na miłość boską... Szczęście, że nie ma dziś u nas gości - powiedział to do Trinidad. - Zaraz poproszę pana rządcę. W tej chwili otworzyły się boczne drzwi prowadzące do pokojów. Wysoki, przystojny młodzieniec popychał przed sobą pobladłego z lęku "mlecznego brata". - No, idźże, Piotrze, przyjechała twoja siostra. - Głos miał ostry, brzmiało w nim szyderstwo. - Piotr! - krzyknęła Pola. - Piotr! - rzuciła się do brata i chwyciła go za ramiona. Piotr wcale nie wydawał się zachwycony tym spotkaniem. Wyglądał jak bezwolna kukła, popychany przez Kolę, przerażony gwałtownością siostrzanego powitania. - Pola - wyszeptał, a potem jak posłuszne dziecko odwrócił się do Koli. - Co mam robić, powiedz. - Cieszyć się, że widzisz siostrę. - Kola z jakąś bezczelną familiarnością popatrzył na dziewczynę. - Uratowałem pani brata - powiedział po chwili. - Wydobyłem go z piekła, przywiozłem do domu i oddaję w pani ręce. - Nie, Kola nie. - Piotr był wyraźnie przerażony. - Przecież mnie nie zostawisz... Co ja pocznę sam, bez ciebie? - Nie będziesz sam - uspokoił go Kola i nadal familiarnym tonem powiedział, patrząc znacząco na Polę: - Zabierze go pani do Kontek? - Nie chcę do Kontek! - krzyknął Piotr. - Najlepiej tu, w domu, z tobą - patrzył błagalnie na "mlecznego brata". - Widzi pani, jaki to bohater? - zaśmiał się urągliwie Kola. - Trudno go poznać, co? Nie taki był, jak szedł do powstania. Pola oddychała szybko. Była znowu blada, tylko oczy błyszczały nienaturalnie. - Piotrze - głos miała zdławiony. - Opanuj się. - Nie pojadę do Kontek! - krzyknął Piotr. - Byliśmy już tam. I w Żubrówce byliśmy. Tu jest najwygodniej. Idź sobie stąd... Ja z Kolą... On mnie uratował... - Uratowałem, to prawda. - W oczach Koli zapalił się jakiś niedobry błysk, aż Trinidad przysunęła się bliżej Madame Compotte. - Ale mam już tego dość. Zbyt długo byłem niańką. - Znowu zaśmiał się i spojrzał na Polę. Dziewczyna była coraz bledsza. - Milcz, Kola - powiedziała takim tonem, jakim karci się służbę. - A ty, Piotrze, pojedziesz ze mną. - Nie! - Piotr uczepił się ramienia Koli, a jego krzyk odbił się echem o wysokie sklepienie sieni. Wówczas na górze trzasnęły jakieś drzwi i na podeście pierwszego piętra stanął hrabia Butieniew. Przechylony przez poręcz patrzył ze zdumieniem na zebrane na dole osoby. Lewą rękę oparł o balustradę, w prawej ściskał pistolet. Trinidad pierwszy raz widziała go w mundurze. Jednocześnie z hrabią z głębi domu, zwabiony krzykiem Piotra, wbiegł rządca Radliński, za nim dreptał Józef. - Panienka! - Radliński zatrzymał się. Oddychał głośno. - Co tu się dzieje? - spytał po rosyjsku hrabia. - Panie Radliński, kim są ci ludzie? - I wówczas poznał Trinidad. Zanim Radliński zdążył odpowiedzieć, hrabia znalazł się już na dole. Ceremonialnie kłaniał się dziewczynie. - Mademoiselle, czuję się zaszczycony... - Panie hrabio - przerwała. - Wszystko panu wytłumaczę. To jest moja kuzynka... hrabia Butieniew, Polu - dokończyła prezentacji. - A to... - wskazała Piotra. - To jest mój brat - powiedziała Pola dobitnie. - Wiem, co go czeka, jeśli pan go wyda. Odwołuję się do pańskiego honoru. - Mademoiselle. - Hrabia skłonił się przed Polą, ale oczy jego szukały wzroku Trinidad. - Zabieram brata do Kontek. - Pola ujęła Piotra pod ramię. - Przepraszam pana za to najście. - A... ten młodzieniec? - Butieniew wskazał Kolę. - To służący - rzuciła Pola przez ramię, ciągnąc brata w stronę drzwi. - Służący? - parsknął Kola, ale zaraz uśmiechnął się. Wyglądał jak triumfator, jak człowiek, który nareszcie osiągnął zamierzony cel, a zwycięstwo przeszło jego oczekiwanie. Wysunął się też na środek sieni, jak główny aktor w kulminacyjnej scenie dramatu. - A teraz wszystko panu powiem, panie hrabio. - Patrzył prosto w twarz Butieniewa. Mieszał przy tym rosyjski z polskim, powtarzał po kilka razy to, co powiedział, aby wszyscy zrozumieli. - O co chodzi? - Hrabia wydał się zaskoczony. - Wyrwałem tego oto Piotra Kontkowskiego z Sybiru - oświadczył Kola, wysoko podnosząc głowę, jak gdyby szczycił się z dokonania zdawałoby się niemożliwego wyczynu. - Został skazany na dożywocie - ciągnął dalej. - Za udział w powstaniu. - Zamilkł, chyba czekał na oklaski. - A wie pan, dlaczego to zrobiłem? Hrabia milczał, przenosząc wzrok z Koli na Piotra. - Jestem wiernym poddanym cara - Kola położył rękę na sercu - i nigdy nie sprzeciwiałem się wyrokom sądów Jego Cesarskiej Mości. Ale dożywocie na Sybirze to zbyt mała kara za bunt. Taka zbrodnia wymaga najwyższej kary: śmierci. Postanowiłem więc tego oto buntownika wydać na śmierć, bo na to zasłużył. - Kola... - Piotr uczepiony ramienia siostry chwiał się na nogach. - Kola... Co mówisz? Co ty?... Zwariowałeś? - O nie - zawołał Kola triumfująco. - Ja wykonałem to, co już dawno postanowiłem. Nienawidzę was wszystkich, razem z tym pałacem - zatoczył ręką koło. - Jesteście podli i wstrętni. Posiadaliście to wszystko, czego mnie los poskąpił: urodzenie, majątek. Ale ja, prostak, dokonałem tego, czego niewielu dokonało: uciekłem z Sybiru. I nie sam, z tym oto - machnięciem ręki wskazał na Piotra. - Przypatrzcie mu się dobrze, co Sybir zrobił z tego szlachcica, potomka rycerzy. To szmata bez woli i charakteru. Tchórz, który zginąłby beze mnie sto razy. Ale ja o niego dbałem. Chuchałem jak najczulsza niańka. A wiecie dlaczego? By go przywieźć do tego domu i wydać jako zbiegłego katorżnika w ręce kata. Pan wie, panie hrabio, co się z takim robi. Proszę czynić swoją powinność i wezwać kozaków. Po tych słowach nastała cisza, która wydała się jeszcze głębsza, gdy zamilkł donośny głos Koli. Trinidad nie spuszczała oczu z twarzy hrabiego. - Swołocz! - rzucił Butieniew i zwrócił się do rządcy. - Panie Radliński, czy pan ich tu ukrywał? Proszę o prawdę. - Tak, panie hrabio - wyszeptał biały jak płótno rządca. Kola nie dał się jednak usunąć ze sceny. To przecież była jego wielka rola, największa rola w jego życiu. - Zginiesz na szubienicy, Piotrze - zawołał, aż głos załamał mu się na najwyższej nucie jak źle wyćwiczonego śpiewaka. - Ty... zdrajco... - Piotr trząsł się jak w ataku febry, ale nastąpiła w nim jakaś gwałtowna przemiana. To nie był już ten bezwolny, uległy i lękliwy zbiegły więzień. To był pan, który dla ukarania krnąbrnego sługi przyskoczył do Koli i chlasnął go w twarz. - Zginiesz razem ze mną, ty sukinsynie! - krzyknął, a głos mu zadrżał. - Gdybym miał broń, zastrzeliłbym cię, jak się zabija wściekłego psa! Panie hrabio, jestem do pańskiej dyspozycji. Proszę tylko, żeby rządca Radliński i tutejsza służba nie ponosili żadnych konsekwencji mojej nieostrożności. - Wszyscy muszą zginąć, bo wszyscy zawinili - Kola trzymał się za policzek. - I nie tylko ci, z Kontów, ale i z Kontków. Bo tam nas też przechowywano. Co prawda krótko, bo niezbyt nam było wygodnie. - Wykrzywił usta grymasem brzydkiego uśmiechu. - No i ten... Wintofft z Żubrówki. I u niego byliśmy. Najkrócej! Ale wszyscy oni są skompromitowani. Słyszy pan, panie hrabio? Wszyscy. Ten Wintofft... Sybirski bohater... głośno o nim we wszystkich kopalniach. Dozorca skatował jednego z tych paniczów z powstania, a ten dureń ze skutymi rękami rzucił się bronić nieznajomego. Oko mu wybito. Omal nie przypłacił tego życiem. Głupiec. Po triumfach pieśni o nim teraz śpiewają. - Zaczął śmiać się i śmiał się tak długo, aż Piotr krzyknął: - Zamilcz, ty ścierwo! - Teraz jestem ścierwo, a kto niedawno jeszcze skomlał i płakał: "Kola, ratuj". Będziesz wisiał, bo ja tak chcę, słyszysz? Na szubienicy. Ot tak. - Zrobił wymowny gest ręką. - Założą ci konopny krawat. Nieprawdaż, panie hrabio? - Nie - odparł spokojnie hrabia. Podniósł rękę z pistoletem i strzelił, prawie nie mierząc. Huk odbił się od ścian i wraz z dymem rozpłynął się pod sklepionym sufitem. Kola leżał tak, jak padł, z rozrzuconymi ramionami. Kula trafiła go prosto w serce. Na marmurze posadzki zbierało się coraz więcej krwi. - Panie wybaczą. - Hrabia nie stracił panowania nad sobą. - O tym, co się tu wydarzyło, nikt się nie dowie. Panie Radliński, proszę zająć się pochowaniem tego człowieka. A pan - zwrócił się do Piotra po francusku - musi pan natychmiast stąd wyjechać. - Panie hrabio. - Trinidad przyciskała ręce do mocno bijącego serca. - Panie hrabio, nie wiem, co mam powiedzieć... jest pan... - Jeżeli nie potępia pani zdrady, którą popełniłem wobec mego munduru, to już czuję się rozgrzeszony w moim własnym sumieniu. - Dziękuję panu. - Pola spojrzała na hrabiego. - Choć nasz wróg, jest pan człowiekiem honoru. Idziemy, Piotrze. Konie czekają. Ocalejesz. Madame Compotte podążyła za nimi. Trinidad została sama z hrabią. Radliński z Józefem odciągnęli zwłoki Koli pod ścianę. Na jego miejscu została wielka krwawa kałuża. - Panno Trini - Butieniew ujął jej rękę, której nie wysunęła z jego uścisku. - Pani wie, dlaczego to zrobiłem, dlaczego złamałem przysięgę złożoną na wierność carowi. Dla pani. Żeby nie myślała pani o mnie równie źle, jak o reszcie moich rodaków. - Nigdy pana nie zapomnę, nigdy... i tego, co pan dla nas uczynił... ale pan wie... - Wiem. - Powiedział to tak cicho, że ledwie dosłyszała. - Dobrze pani wybrała. To bohater. Jest godzien pani. - A potem dodał: - W tym domu przeżyła pani wielki wstrząs. Proszę o tym zapomnieć. I o tym człowieku - wskazał na trupa Koli. - Do widzenia panu - podniosła na niego oczy pełne łez. - Adios, don Sergio, Adios. Schylił się nisko i pocałował drżące w jego dłoni paluszki. ****** Hrabia długo nie mógł zasnąć. Z niespokojnej drzemki pełnej widziadeł wyrwało go dziwne uczucie duszności, dławienia w gardle i od razu poczuł zapach spalenizny. Sypialnia pełna była dymu. Rzucił się do drzwi, ale drzwi były zamknięte. Od zewnątrz. Szarpnął taśmę dzwonka. Nikt się nie zjawił. Służba spała w innej części pałacu. Dymu przybywało, coraz trudniej było oddychać. Z głębi domu dochodziły jakieś trzaski, stuki, coś z hukiem upadło na ziemię. Za szybą na czarne dotąd niebo wypełzła ognista poświata. Hrabia zatrząsł drzwiami, ale mocne deski nie ustąpiły, uderzył w nie krzesłem z taką siłą, że delikatny mebel roztrzaskał się od ciosu. Wreszcie posłyszał kroki, ktoś biegł po schodach. - Panie hrabio! - wołał rządca Radliński. - Pożar! Pałac się pali! - Załomotał do drzwi. - Nie mogę wyjść. Zamknięto mnie. - Butieniew omal nie wyrwał klamki. - Niech się pan odsunie, spróbuję raz jeszcze. - I całym ciężarem rzucił się na deski. Trzasnęły wyrwane z futryn zawiasy i drzwi rozwarły się z hukiem. - Bogu niech będą dzięki! - Radliński w narzuconym na bieliznę kożuchu trząsł się cały. W tej chwili z jednego z pokojów pierwszego piętra wysunęła się jakaś kobieta i pospieszyła ku schodom. - Kto tam? - krzyknął hrabia. Radliński skoczył za uciekającą. - Albina... co tu robisz? - I wówczas zobaczył, że pokojowa ma pełne ręce pakuł. - Chryste - jęknął. - Co ty...? - Niech mnie pan puści, panie rządco, muszę ukarać mordercę. Mój Kola!... - zaniosła się głośnym płaczem. - Mój Kolińka!... - Albina... to zbrodnia... Toż to Konty... pałac naszej panienki... I to ty!... - A zabić mego Kolę to nie zbrodnia? - wyjęczała Albina, wyrywając się z mocno trzymających ją rąk rządcy. - Kobieto! Czy wiesz, co zrobiłaś? - Panie Radliński - zawołał hrabia, który tymczasem wyjmował ważne jakieś papiery z biurka. - Czy wszyscy ludzie opuścili pałac? Proszę, niech pan co prędzej ucieka. Albina ze zdumiewającą zręcznością wywinęła się z rąk rządcy, zbiegła ze schodów i przepadła w spowitej kłębami dymu sieni. - Co to za kobieta? - Hrabia znowu stanął na podeście. - Pokojowa... Albina... - Na szczęście zdążyła. Prędko, panie Radliński. Ja wyjdę ostatni. Trzasnęły krokwie nad ich głowami, tynk sypnął się z wysokiego sufitu. - Dach się pali! - krzyknął Radliński. - Panie hrabio, nie ma czasu do stracenia. Nad ich głowami pałac rozjarzył się niczym pochodnia. W nocy obudziło Trinidad wściekłe ujadanie psów. Podniosła się nasłuchując. Coś działo się w domu i na dworze. Coś strasznego. Słyszała głosy, bieganinę, krzyki i nawoływania, turkot kół, rżenie koni. Przez szparę w zasłonie okrywającej okno sączył się różowy blask. - Świt - przemknęła myśl, a potem nagle zrozumiała, że wydarzyło się nieszczęście. Tak. Przyjechali po Piotra. Wszystko się wydało. A hrabia? Czy nic mu nie grozi? Czy nie poniesie konsekwencji swojego czynu? Tak była wzburzona, że dopiero po dłuższej chwili uświadomiła sobie, że przecież Piotra nie ma w Kontkach. Ubranego w sutannę, w rzymskim kapeluszu na głowie, Walery osobiście, jeszcze wczorajszego wieczoru, odwiózł z całą paradą powozem do Nowogródka. Nikt ich nie zaczepił po drodze. Cóż więc działo się, że cały dom był w ruchu? Na korytarzu słychać było kroki, rozmowę, ktoś coś krzyknął. Zerwała się i pobiegła do okna. Do świtu było jeszcze daleko, zresztą o tej porze roku różane świty należały do przeszłości. Na horyzoncie, na wprost jej okna, niebo płonęło purpurą. Czerwona poświata przechodząca wyżej w intensywną różowość, rozlewała się szeroko po niebieskim sklepieniu. - Łuna! - krzyknęła. - Łuna! To pożar. Pożar! Trzęsącymi się rękami zrzuciła nocną koszulę, wkładała poszczególne części garderoby. Po chwili już ubrana otworzyła drzwi na korytarz. Ktoś zbiegł ze schodów, ktoś inny wołał o konie. Na pół przytomna zsunęła się na parter. Przez szeroko otwarte drzwi sieni wdzierał się przejmujący chłód i wilgoć listopadowej nocy. Zadrżała z zimna i z lęku. - Trini! Co tu robisz? - Wuj Alojzy otoczył ją ramieniem, ciągnąc w głąb domu. - Wracaj zaraz na górę, zaziębisz się. - Co to jest, wuju? - Mówiła z trudem, zęby jej szczękały nie tylko z zimna. - Palą się Konty. - Konty? - Tak, pałac. Silny wiatr sprzyja rozszerzaniu się ognia. Walery już tam jest i wszyscy. - Boże. Jak to się stało? - Nie wiadomo. Ktoś podpalił. - Podpalił? A co z hrabią? - Uprzytomniła sobie nagle niebezpieczeństwo grożące Rosjaninowi. - Nie wiem. Pewnie walczy z ogniem. - Gdzie Pola? - W Kontach. - Pojechała? - Nie było siły, aby ją zatrzymać. - Ja też muszę... - Co ty, dziecko? - Muszę, wuju. Jeżeli Pola tam jest... - Pola to co innego. To jej dom. - Nie, nie, ja też muszę. Muszę być przy niej. - Nic jej nie pomożesz. - Nie wiem. Ale umrę z niepokoju, jeżeli nie pojadę. - Ubierz się chociaż ciepło - zafrasował się wuj. - Z kim jednak pojedziesz? Wszyscy już tam... - Ze mną. - Z głębi domu wyłoniła się Madame Compotte, niezawodna jak zwykle. - Chciałam jechać z Polą, ale nim się ubrałam, ona już pojechała. - Pola była szalona - wybuchnął wuj Alojzy. - Nie wiem, jak pani dziękować. - Trinidad pochwyciła ręce Francuzki. - Zobaczymy, czy jest ktoś, kto nas zawiezie - zauważyła Madame Compotte, wychylając się w ciemność. - Jeżeli nie ma nikogo - zaczął wuj Alojzy... - Chodźmy do stajni. Madame Compotte usiłowała zatrzymać staruszka, ale on był nieugięty. Na szczęście znaleźli w stajni syna Pauliny, którego nie zabrano do Kontów. Chłopiec zaprzągł do bryczki ostatniego konia, jaki został w domu. Łuna świeciła coraz jaskrawszym blaskiem. Wydawało się, że od pożaru Kontów zapaliło się całe niebo. Wyrostek rad, że i on - pierwszy raz w życiu - zobaczy pożar z bliska, bezustannie popędzał konia. Trinidad i Madame Compotte przytulone do siebie trzęsły się w niewygodnej bryczce, podrzucane na nierównej drodze. Im bliżej Kontów, tym stawało się jaśniej, aż noc ustąpiła zupełnie pod wpływem tej tragicznej iluminacji. Trinidad modliła się w duchu, żeby tylko hrabiemu nic się nie stało, żeby nie zginął w płomieniach. - Wuj Alojzy mówił, że to podpalenie - zwróciła się w pewnej chwili do Francuzki, nie wytrzymując nerwowego napięcia i niepokoju. - Przypuszczalnie, bo inaczej skąd taki pożar... tak nagle... w nocy... Wkrótce poczuli swąd spalenizny i owionęły ich gorące podmuchy. Wiatr roznosił iskry, które gasły w powietrzu, a dym ciemnym welonem snuł się nisko nad ziemią. Chwilami ogniste słupy wystrzeliwały wysoko ponad płonący dach pałacu, niczym ognie sztuczne przygotowane przez znakomitego pirotechnika dla uświetnienia radosnej jakiejś uroczystości, rozsypując się następnie bukietami purpurowych i złocistych kwiatów na rozjarzonym niebie. Z hukiem i trzaskiem płomieni mieszał się wrzask setek głosów. Ludzie podobni do szatanów z piekielnej otchłani krzykiem zagrzewali się do walki z żywiołem, jedni podając sobie wiadra wody, drudzy doskakując do płonącego wnętrza pałacu. Grozę potęgowało rżenie oszalałych ze strachu koni. Trinidad, nie czekając na Madame Compotte, wyskoczyła z bryczki i wpadła nieledwie w ramiona brata. Kontkowski miał osmoloną twarz i rozdarty rękaw kurtki. - Trini, wracaj! - krzyknął. - Tu nie wolno ci... - Gdzie Pola? - wyrzuciła bez tchu. - I hrabia... Machnął ręką w kierunku płonącego domu. - Nie mogliśmy jej zatrzymać - usiłował przekrzyczeć wrzawę. - Hrabia skoczył za nią i Wintofft... - To i Wintofft tu jest? - Jest całe sąsiedztwo. Odejdź, Trini, tu nie możesz zostać! - Muszę - załkała. - Jeżeli oni tam są... W tej chwili przez zasłonę z ognia u wejścia do pałacu przebił się hrabia Butieniew. Niósł jakąś kobietę, której długa suknia osypana iskrami wlokła się po ziemi. Trudno go było poznać. Któryś z ratowników przyskoczył i chlusnął na niego kubeł wody - ubranie tliło się już na nim, a twarz i ręce miał straszliwie poparzone. - Graf bohater - wołali ludzie - uratował panienkę z Kontów. Trinidad przedarła się przez tłum i przypadła do Poli. Złożono ją na rozesłanych na ziemi płaszczach. - Tam jest jeszcze jedna kobieta - krzyknął hrabia. - I Wintofft... - Tam już nikt nie wejdzie - odpowiedzieli ludzie. - Dach się zapadł. Hrabia wyrwał się przytrzymującym go rękom i skoczył w ogień. - To śmierć - wołano. - Zatrzymać grafa! Ale już było za późno. Gdy Rosjanin ukazał się po raz drugi, wyglądał jak płonąca pochodnia. Ciągnął bezwładne ciało Wintoffta. - Wintofft! - rozległy się głosy. - Wintofft! Czy żyje? Hrabia, zanim ktoś zdążył go podtrzymać, zwalił się ciężko na ziemię. Odniesiono ich jak najdalej od pożaru, ugaszono tlące się ubranie, oliwą zalano oparzeliny. Trinidad klęczała nad nieprzytomną Polą. - Mamo, Piotr przyjechał - mamrotała niewyraźnie dziewczyna. - Stryj Adam nie lubi Koli. Ja też go nie lubię. Idź, Kola, odejdź od Piotra... - zatrzepotała rękami, a potem nagle otworzyła oczy. Trinidad pochyliła się i odsunęła opadające na twarz Poli długie pasma jasnych włosów. - Ty... - Pola patrzyła przytomnie. - Ja, Polu - szepnęła Trinidad. - Boże, co za żar - powiedziała Pola wyraźnie. - Wszystko w ogniu! Chciałam... kto mnie uratował? - Hrabia. - Rosjanin... wróg... - Nie, nie wróg, Polu. Szlachetny i bardzo odważny człowiek, uratował ciebie i Szczęsnego. - Szczęsny - Pola poruszyła głową. - Chcę... muszę... Bohater... A ja zła... podła... Powiesz mu, Trini, obiecaj, że mu powiesz. - Sama mu powiesz, Polu. - Nie... ja już nic nikomu nie powiem. Za oknem niepokalana biel. Trinidad, zniechęcona, opuszcza firankę. Z początku ten bezbarwny pejzaż, te zwały śniegu spadłe na park, te drzewa oblepione białym puchem zachwycały ją jako coś nowego, nieznanego. Były odpoczynkiem dla oczu po jaskrawych barwach jesieni. Każdego ranka należało - już od progu - przekopywać ścieżki, by można było wyjść na dwór. Po paru jednak tygodniach ta biel znużyła monotonią i pustką. Nic w niej się nie działo, nie było żadnego ruchu, nic prócz gawronów, które całymi stadami obsiadały drzewa w pobliżu ludzkich siedzib, zastępując zamarłe jak gdyby teraz odgłosy życia ponurym krakaniem. Kopyta końskie stąpały miękko, a płozy sanek ślizgały się bezgłośnie po śnieżnej pokrywie. Jedynym dźwiękiem były dzwonki przy zimowej uprzęży, ale z tymi dzwonkami kojarzyły się raczej smutne wspomnienia. Zasypane drogi stanowiły przeszkodę nie do przebycia i Trinidad pozbawiona poczty, utraciła wszelki kontakt ze światem. Białość przypominająca śmiertelne całuny działała coraz bardziej przygnębiająco, a jak zapowiadano, zima miała trwać jeszcze kilka miesięcy! Okres radosnych przecież świąt w Kontkach przeszedł w świeżej jeszcze żałobie. Pola zmarła następnego dnia po pożarze. Hrabiego z licznymi oparzeniami zabrano do Nowogródka. Konny posłaniec z Kontków codziennie przyjeżdżał po wiadomości o stanie chorego. Wintoffta Walery przewiózł do swego domu, gdzie pod najtroskliwszą opieką pani Aldony i obu ciotek przyszedł do zdrowia na tyle, że mógł wkrótce wrócić do Żubrówki. Pałac w Kontach palił się prawie dwa dni. Na szczęście nie ucierpiał nikt ze służby, jedynie rządca Radliński złamał rękę uderzony ciężką ramą, gdy wyrzucał przez okno co cenniejsze obrazy. Przeszukując pogorzelisko natrafiono na zwęglone zwłoki kobiety. Ponieważ nie brakowało nikogo prócz Albiny, przypuszczano więc, że to pokojowa padła ofiarą ognia. Rządca Radliński wyjawił prawdę jedynie dziedzicowi Kontek. Stojąc przy oknie sypialni i patrząc na sterczące ze śniegu czarne pręty, które tak niedawno były kwitnącym krzakiem bzu, Trinidad wspominała te straszne wydarzenia. Starano się o nich nie mówić, ale każdy tylko o nich myślał i pamiętał. Poprzedniego dnia kozak z Nowogródka przywiózł list do Walerego. Hrabia dziękował za zainteresowanie jego zdrowiem, załączał kondolencje z racji śmierci Poli oraz oznajmiał, że zaraz po Nowym Roku wyjeżdża do Wilna, a stamtąd - jak tylko drogi na to pozwolą - do Petersburga. Prosił, by Walery w jego imieniu pożegnał Trinidad i zapewnił ją o jego szacunku i pamięci. A więc hrabia Butieniew odchodził z jej życia. Na zawsze. "Gdybyśmy się spotkali w Paryżu czy w Madrycie..." O tak, nie wiadomo, co by wówczas było. Może wielkie szczęście? Ale jej szczęście jest tutaj, blisko. I milczy. Trinidad wie, dlaczego. Wintofft jest biedny i honor mu nie pozwala. Honor. Zawsze i wszędzie honor tak tu, jak i tam, w Hiszpanii. Żeby on wiedział, jaka ona była biedna! O wiele biedniejsza od niego. On ma Żubrówkę, swój własny dom, a ona znajdowała się w domu, który od śmierci dziadka przestał być jej domem. Dla niej dworek w Żubrówce był jedynym miejscem na ziemi, gdzie czułaby się zupełnie szczęśliwa. Ale on milczy. Czy już jej nie chce? Czy pożar Kontów wypalił w jego sercu wszelkie dla niej uczucia, a śmierć Poli przysypała popiołem wszelkie nadzieje? Śmierć... To prawda, śmierć krąży wokół niej, co jakiś czas dając o sobie znać. W Hiszpanii śmierć jest zawsze obecna. Człowiek oswaja się z nią od najmłodszych lat. Nawet miłość nie jest wolna od myśli o śmierci. Od miłości do śmierci jest jeden krok. Miłość i śmierć są nierozerwalnie ze sobą splecione. W całej literaturze żałobny dzwon towarzyszy miłosnej pieśni jako jej naturalny akompaniament. Czyż ulubiona rozrywka Hiszpanów - corrida - nie jest sztuką zabijania? Okrutną sztuką, mającą śmierć na celu? W Polsce jednak jest inaczej. Mimo tylu klęsk i nieszczęść, jakie spadały na tę ziemię, mimo żałobnego stroju jej mieszkańców, chęć życia, walka o przetrwanie są silniejsze niż śmierć. Trinidad odchodzi od okna, bo właśnie dzwonki sanek dają znać, że przyjechał Szczęsny Wintofft z codzienną wizytą. Będzie musiała zejść na dół, bo zaraz podadzą do stołu, a sąsiad jest dziś zaproszony na obiad. Na dole natyka się na Radlińskiego, który z ręką jeszcze na temblaku pilnuje parobków wnoszących do sieni jakieś ciężkie paczki owinięte płótnem i papierem. - Ostrożnie! - Rządca z Kontów przytrzymuje zdrową ręką osuwający się na posadzkę duży płaski przedmiot, który parobek nie dość starannie oparł o ścianę. - Co to? - pyta zaciekawiona Trinidad. - Obrazy panienki. - Obrazy? Moje? - Uratowane z pałacu - tłumaczy Radliński. - Graf kazał odwieźć do Kontek, dla panienki. W niektórych trzeba by poprawić ramy - dodaje z zakłopotaniem. - Jest taki majster w Nowogródku. Prawda, hrabia w pożegnalnym liście prosił, by przyjęła obrazy, które Radliński wyrzucił przez okno z płonącego pałacu. - Dokąd je zanieść, panienko? - pyta rządca, ale ona nie wie, co odpowiedzieć. Na szczęście zjawia się Walery. - Jak tam ręka, panie Radliński? - pyta troskliwie. - To zasługa pana rządcy, to on wyratował te płótna z pożaru - zwraca się do siostry, a potem dodaje ciszej: - Po obiedzie przyjdź do pokoju ojca, chcę z tobą pomówić. Obiad mija w prawie całkowitym milczeniu. Wuj Alojzy wymienia kilka uwag z Walerym. Ciotki coś szemrzą między sobą, Natalka nawet siedzi cicho i nie podnosi oczu znad talerza. Gdy całe towarzystwo przechodzi do salonu, Trinidad wymyka się na górę. W pokoju ojca napalono w piecu, na biurku i na stoliku stoi kilka świec w srebrnych lichtarzach. Mimo wczesnego popołudnia o tej porze roku jest już ciemno. Trinidad siada naprzeciw portretu. Migotliwy blask świec ożywia chmurną twarz, nadaje wyrazistości spojrzeniu, układa usta w nie dopowiedziane do końca słowo. Jakie słowo? O czym myślał model pozując artyście? Wówczas nie znał jeszcze Mercedes, a więc nie znał miłości. Ale malarz przeczuł, że w jego życiu będzie coś, o czym żaden z nich dotąd nie wiedział. Trinidad wpatruje się w twarz ojca, jej ojca, którego tyle lat nienawidziła. Co Walery ma jej do powiedzenia tak szczególnego, że prosił, by przyszła do tego pokoju? Dlaczego chce mówić jak gdyby w obecności zmarłego, pod spojrzeniem ruchomych w świetle świec źrenic portretu? Ciche pukanie, a potem zamiast brata w otwartych drzwiach staje Wintofft. - Don F~elix - szepcze Trinidad - pan tu? - Tak, ja. - Szczęsny Wintofft zamyka drzwi i podchodzi do siedzącej przed portretem dziewczyny. - Walery pozwolił mi tu przyjść. - To jest mój ojciec - mówi Trinidad, wskazując portret. - Pan go chyba znał. - Znałem go i podziwiałem. Był dla mnie typem bohatera z rycerskiego romansu, jednym z towarzyszy króla Artura. - Nie jestem podobna ani do niego, ani do mojej matki. Przypominam Arlanzonów, którzy mnie nie chcieli. - Panno Trini - Wintofft klęka obok jej fotela. - Jestem tu, bo Walery upoważnił mnie, bym powiedział pani... - zamilkł. - Co mi pan ma powiedzieć? I dlaczego pan klęczy? - Dostałem list od ciotki - mówi Wintofft cicho, ale nie wstaje. - Specjalny kurier z Meklemburgii przedzierał się przez śniegi, by doręczyć mi ostatni list hrabiny von Strelitz, mojej ciotki, której zawdzięczam życie. - Znowu zamilkł. - Czy pana ciotka nie żyje? - Teraz chyba już nie żyje. Posłaniec mówi, że była umierająca... Kazała mu wieźć ten list do mnie i prosiła... - O co prosiła, don F~elix? - Bym wiosną przyjechał - wyszeptał prawie bezgłośnie. - Więc pan pojedzie. - Starała się mówić obojętnie. - Pojadę. Ale nie sam. Panno Trini, czy mogę mieć nadzieję...? Pani wie, jak panią kocham... Trini, Trini - chwycił jej ręce. - Czy pani zgodzi się? Czy zgodzi się pani wyjść za mnie? Pomimo tego szpecącego mnie kalectwa? Nie jestem już żebrakiem. Ciotka pisze, że zostawia mi cały swój majątek, cały majątek von Strelitzów... Nie mieli dzieci... mąż jej dawno umarł, jego krewni nie żyją... Tylko ja... Dlatego się ośmielam... Czy pojedziemy tam razem? - Razem. - Trinidad ledwie może mówić, dławią ją łzy, ale to łzy szczęścia. - A potem pojedziemy do Hiszpanii, do Santiago de Compostela. - Wszędzie, dokąd zechcesz, Trini, choćby na koniec świata. Ale teraz powiedz, powiedz, że mnie kochasz. Na to słowo czekałem całe życie. - Kocham. - Pierwszy raz Trinidad mówi to po polsku. Boże, jak dobrze jest mieć kogoś, komu to można powiedzieć! To jedyne słowo, które pomaga żyć, które uszczęśliwia, bez którego świat staje się czarną pustynią, a serce ludzkie kamienieje.