Miejsce dla dwojga - WOLSKI MARCIN
Szczegóły |
Tytuł |
Miejsce dla dwojga - WOLSKI MARCIN |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Miejsce dla dwojga - WOLSKI MARCIN PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Miejsce dla dwojga - WOLSKI MARCIN PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Miejsce dla dwojga - WOLSKI MARCIN - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Marcin Wolski
Miejsce dla dwojga
...I beda dwoje w jednym ciele(z Listu sw. Pawla do Efezjan)
I
(Marek)
Czy zdarza sie wam, ze ranek, ze swej natury rzeski jak gorski potok, nie ma barw ani zapachow i przypomina raczej stara fotografie, ktora nie wiedziec czemu owinela was niczym twarda papierowa tutka? Dzwieki, jesli nawet jakies dochodza, zdaja sie przytlumione, odlegle, brzmia, jakby byly odtwarzane z zepsutego adaptera, czasem predko, piskliwie, albo grzezna w nienaturalnych basach. Jesli ktos kiedykolwiek tego doswiadczyl, doskonale wie, ze to jedynie pozory, sen mara i jesli nie ulegniemy panice, jest w naszej mocy przywrocic pelna palete kolorow, jestesmy w stanie sprawic, by zabrzmial koloraturowy tryl skowronka, a nawet mozemy uslyszec bicie wlasnego serca, ktorego nie ma. Potrafimy zreszta wiele wiecej, ale nikomu nie radze, aby znalazl sie w podobnej sytuacji i probowal badac swoje mozliwosci.Jesli idzie o mnie, nie jestem w stanie jedynie zapanowac nad smakiem i zapachem. Gdy usiluje przywolac nieobecne wonie, ogarnia mnie fetor tak straszliwy, ze wole juz sterylna bezwonnosc...
Zreszta furda zapach! Przeciez lece. Znowu lece! Tak, szybciej niz mucha (z Lodzi do Zgierza), ze sprawnoscia nietoperza dokonuje zwrotow w miejscu, wymijam przeszkody - druty linii wysokiego napiecia, wieze kosciolow, i plytkie misy anten satelitarnych. Tylko ten lot, namiastka wszystkiego, co utracilem, sprawia, ze nie poddaje sie rozpaczy, ze nie wyje bezglosnie, i nie placze bez lez. Poruszam sie w przestrzeni, a moja mysl rownie szybko dokonuje skoku w czasie, do tamtego poranku, do owego pierwszego lotu. Niezdarnego jeszcze, podszytego bardziej ciekawoscia niz przerazeniem. I znow jestem WTEDY! TAM! W moim miescie rodzinnym, tak chetnie opiewanym przez poetow i obsmiewanym przez mieszkancow reszty kraju. A scislej mowiac, ponad zapyzialymi uliczkami peryferii, gdzie zrujnowany barak, efekt budowlanej samowolki, sasiaduje z nowobogacka rezydencja, i gdzie od stada betonowych klockow usiluje oderwac sie modernistyczna willa, ktora swoje najlepsze lata ma za soba. Ogladam z gory ten pasjans dachow rodem z roznych wyswiechtanych talii, puzzle grzadek, strzezonych przez wkopane opony lub paskudne krasnale, owa rase karlowatych Swietych Mikolajow, rodem z bylej NRD, rachuje samochody czekajace na przebudzenie swoich panstwa jak stada kolorowych zukow. Coz za zabawa! Szkoda tylko, ze nie czuje powiewu wiosennego wiatru znad lasow, lak i komina elektrocieplowni...
Mam pod soba caly moj swiat, lawiruje wsrod szczytow topol, nie wywierajac najmniejszego wrazenia na przysiadlych tam srokach, mijam linie torow rozdzierajaca te podmiejska makatke na podobienstwo zamka blyskawicznego ("Pooociag osobowy do Lublina przybedzie opozniony o trzysta dwadziescia minut..."), szybuje ponad osiedlem przypominajacym pietrowe szalety imienia Corbusiera, zostawiajac w tyle kolejne etapy swego dorastania: zlobek, przedszkole, ksiegarnie, osrodek zdrowia... Szukam wzrokiem ludzi, ktorych znam, kolegow, ktorym moglbym zaimponowac podniebnymi ewolucjami - chwile uwagi poswiecam domkowi Waldka Podgrzybka, zdobnemu niewielka wiezyczka. Wszystko jest tam na swoim miejscu, nawet nasza strzelnica w ogrodzie i warsztacik pirotechniczny, gdzie wspolnie probowalismy produkcji prochu bezdymnego... Ech, Waldi! Chcialbym powiedziec mu tyle rzeczy - ale przeciez Waldek od dawna nie zyje. O jeden rozkrecany niewypal za duzo! Mijam obsypany tluczonym szkielkiem dom Joli, prymuski, ktora juz w czwartej klasie nosila w tornistrze encyklopedie. Nie wiem po co. Dla zlapania srodka ciezkosci? Wiem natomiast, ze umrze przed trzydziestka na niewydolnosc serca czy nerek, a moze jedno i drugie. Skad to wiem, nie mam pojecia. Sa po prostu takie sytuacje, kiedy wie sie straszliwie duzo, choc jednoczesnie tak malo. Moze to jakas wiedza pozarozumowa, iluminacja, olsnienie? Nie znam odpowiedzi, mam dopiero trzynascie lat, jestem na swoj wiek drobny, podobno dziecinny, i jesli nie liczyc pewnego wieczoru w Lazienkach, nigdy nie calowalem sie z dziewczyna...
Pewnie nie bede.
Dzwonia dzwony na poranna msze w klasztorze siostr felicjanek. Ida siostrzyczki, powazne, wykrochmalone, modlic sie za cale zlo tego swiata, za zywych i umarlych... Zwlaszcza za umarlych.
Naraz wyrasta przede mna moja szkola, dwupietrowy budynek wsrod sosen, kryty czerwona dachowka, z ktorej wystaje dziwaczny grzybek syreny alarmowej, pochodzacy jeszcze z lat bardzo zimnej wojny. Obok po nocnym deszczu lsni asfaltowe boisko, okolone przez lawki. Ciec wstal juz i leniwymi ruchami miotly zamiata schody prowadzace do internatu. Zastanawiam sie, czy nie stracic mu z glowy nieodlacznego berecika z antenka. Ale odrzucam ten pomysl jako niewykonalny.
Poza tym nie mam juz czasu. Zatoczylem szeroki luk, czuje, ze musze wracac.
Jasny pawilon szpitala, uchylone okno na pierwszym pietrze, korytarz... Oddzial intensywnej terapii. Widze mame na krzeselku opodal drzwi. Skurczona jakas, malutka, posiwiala. Waruje chyba pietnasta godzine i wie to samo co ja, ze umieram. Glupia sprawa! Wyciagnac kopyta w wieku trzynastu lat. Tylko dlatego, ze zabraklo mi wyobrazni. Nie wzialem pod uwage, ze z bocznej ulicy moze wypasc rozpedzony samochod i ze zawioda hamulce roweru...
*
Nie znalem wiekszosci ludzi, ktorzy przybyli na pogrzeb. Tozsamosci niektorych ledwie sie domyslalem. Dalecy krewni, znajomi, sasiedzi, pan Hipolit, wieloletni adorator mamy z wydawnictwa Przekroj Swiata, dyrektor Piatkowski z BPZM, redaktor Barczyk, kulawa pani Rozbicka spod jedenastki, wdowa Sierzputowska - nasza sasiadka, nazywana przez mame "pierwszym uchem ulicy"... Zarowno ci znani, jak i nieznani, sprawiajacy wrazenie przypadkowych zalobnikow zgarnietych przez kondukt z innych ceremonii pogrzebowych, tloczyli sie na rozmieklym kwietniowym sniegu, deptali pobliskie mogily i nagrobki... Naraz uswiadomilem sobie, ze wszyscy czekaja, az przemowie, dziesiatki oczu spogladalo na mnie na podobienstwo zaczepnych znakow zapytania. Nie zaskoczylo mnie to. Bylem przygotowany na taka okolicznosc. Balem sie potwornie, ale wiedzialem, ze musze, ze nikt i nic nie zdejmie ze mnie tego obowiazku. Popatrzylem na ksiedza Kamila, zachecajaco skinal glowa. Zaczerpnalem powietrza i zaczalem mowic:
Gdy samotnosc juz na zawsze nas otoczy,
A dzien jasny bedzie wielka czarna sciana,
Jeden obraz moze koic moje oczy,
Tym obrazem jestes ty, kochana mamo...
Mowilem tak, mowilem, a z kazda zwrotka czulem, ze nikt nie slucha wiersza, ze cala uwaga tego pogrzebowego tlumku skoncentrowala sie na jednym - moim glosie, cienkim, rozedrganym glosie wspolczesnego eunucha.
Trzynascie ostatnich lat, od 22 kwietnia 1989, kiedy ledwie uszedlem z zyciem z katastrofy rowerowej, do 22 kwietnia 2002, kiedy mama umarla, przezylem dzieki niej. I dla niej. Osobiscie nie widzialem wielu innych powodow, zeby zyc. Moze poza ciekawoscia. Ta kolatala sie we mnie nawet wowczas, kiedy 4 czerwca roku pamietnego, pocerowany i obolaly, po raz pierwszy zwloklem sie ze szpitalnego lozka obserwowac pacjentow spieszacych do wydzielonego punktu wyborczego w holu szpitala. Przewazali starcy. Ostatni rozbitkowie z okretu miedzywojnia, ktorzy dluzej niz Odys blakali sie po obcych morzach i teraz dopiero rozpoznawali brzeg Itaki. Szli glosowac z mysla o mlodych Telemachach, doskonale wiedzac, ze im samym nie przyjdzie dlugo grzac kosci w slonku demokracji. Nie rozumialem jeszcze wiele z tego, co sie dzialo, a jednak nie potrafilem oprzec sie wrazeniu, iz swiat, ktory dotad znalem, przewraca sie wlasnie do gory nogami i nikt nawet mama, nie byl w stanie przewidziec, jakie przygody stana sie wkrotce udzialem wolnych Polakow.
Zreszta wtedy, na szpitalnym lozku cieszylem sie glownie, ze zyje. Ze rany goja sie, kosci zrastaja, a wizje towarzyszace mi podczas smierci klinicznej staja sie coraz mniej wyraznym wspomnieniem. Przeciez to, ze bede inny, jeszcze do mnie nie dotarlo. Wlasciwie dlugo skrywano przede mna fakt mojej niepelnosprawnosci. Ja sam, mimo mijajacych miesiecy i lat, dosc dlugo liczylem, ze predzej czy pozniej glos mi zgrubieje, zaczne, sie golic, moj podbrodek zrobi sie bardziej kwadratowy, a spojrzenie twardsze.
Mama nie rozmawiala ze mna na ten temat. Ja zas, kiedy moje podejrzenia zaczely sie spietrzac, przestalem pytac.
A potem obejrzales film Farinelli, ostatni kastrat, przeczytalem ksiazke Krzyk w niebiosa Anny Rice i rozjasnilo mi sie w glowie. Jesli mozna nazwac rozjasnieniem upadek w glab krolestwa mroku. Pojalem, iz zostalem kaleka, szczegolnym gatunkiem kastrata, ktory na zawsze zachowal glos dziecka i utracil mozliwosc bycia ojcem, a zarazem nie pozbyl sie checi kochania, podniecenia i pozadania, tym okrutniejszego, iz daremnego.
Choc sto wloczni na wskros serce mi przeszylo,
Nie ulegne desperacji proznym lzom,
Nie ma ciebie, lecz zostala twa milosc,
Co jak skala jest, jak pokarm, jak nasz dom...
Dom? Wlasciwie przyjazne wiezienie. Moze azyl. Chyba najbardziej - dobrowolna klatka. Od owego popoludnia, kiedy po powrocie ze szkoly postanowilem, ze nie pojde tam nigdy wiecej, kiedy wzialem garsc proszkow, popilem koniakiem z barku i odkrecilem gaz...
Wszystko przez jedno glupie pytanie, zadane przez jasnowlosa Jadwige z IIc, w ktorej podkochiwali sie wszyscy, nie wylaczajac pana od geografii - starego kawalera, no i mnie - odmienca. Dzidka byla w naszej szkole od niedawna, po rozwodzie swoich starych przeprowadzila sie razem z ojcem z Wroclawia. Poza tym, ze wzgledu na urode, miala przewrocone we lbie, totez latwiej przyszlo jej zapytac o to, co zapewne innym kolegom od dawna cisnelo sie na usta. Rzucila wiec na wpol drwiaco, kiedy jako ostatni przywloklem sie na mete biegu przelajowego:
-A wlasciwie dlaczego nie cwiczysz z dziewczynkami, Mareczku?
*
Nie wiem, jak przeniknalem przez podwojne szyby. Moze po prostu ich nie zauwazylem. Moze krzyk matki nad moim bezwladnym cialem, przypominajacy skowyt smiertelnie ugodzonego zwierzecia, sprawil, ze moja dusza uciekla bez zastanawiania sie nad konsekwencjami. Oderwala sie od ciala, wzbila ponad mama nerwowo wykrecajaca numer telefonu pogotowia. Nie odczuwalem strachu jak poprzednim razem, przepelniala mnie mieszanina ciekawosci i poczucia swoistego wyzwolenia. Lecialem aleja zlotorudych klonow ku miastu. Na wysokosci wznoszonego supermarketu zauwazylem pedzaca na sygnale karetke.-Zdazy! - przemknelo mi przez mysl.
Nie zmartwilbym sie, gdyby zdazyla. Prawde powiedziawszy, pragnalem uciec, nie umrzec. Chcialem jedynie juz nigdy nie znalezc sie w sytuacji rownie ponizajacej. Nie wstydzic sie, w dodatku za sprawa osoby, w ktorej bylem szalenczo zakochany. Ponadto zywilem duze obawy o los samobojcow, dla ktorych, jak twierdzil ksiadz Kamil, krolestwo niebieskie zamkniete bylo raz na zawsze.
Przyspieszylem swoj lot jeszcze bardziej. Szybowalem teraz nad Wisla, w dole skrzyly sie w sloncu lachy i starorzecza, gdzie przyjezdzalem z Jackiem i Mackiem, zanim mama zdecydowala, ze nie wsiade wiecej na rower.
Poczatkowo mialem ochote sprawdzic, jak wysoko jestem w stanie sie wzniesc, kierowalem sie wprost ku iglicy Palacu Kultury, jednak klucz lecacych gesi sprawil, ze zmienilem zdanie. Przecinajac szyk ptakow, pomknalem jak odrzutowiec ku wysokim blokom na moim brzegu rzeki. Mama opowiadala, ze kiedys bylo tu trawiaste lotnisko aeroklubu. Podobno kiedy byla w ciazy ze mna, chodzila tam z tata na dlugie spacery i obserwowala pochod nacierajacych prostopadloscianow z betonu. Wlasnie na jedenastym pietrze jednego z takich pudel, przy alei imienia ktoregos z komunistycznych kacykow mieszkala Jadwiga. Jesli przez nia przenioslem sie do bezcielesnosci, moglem przynajmniej odwiedzic ja bez uprzedzenia.
Mowi sie, ze w okresie dojrzewania szczegolnie czesto zdarzaja sie sny, w ktorych latamy. Nie bylem od nich wolny. Potrafily mi snic sie tak barwnie, tak przekonujaco, iz nieraz po przebudzeniu wydawalo sie, ze posiadlem tajemnice Ikara. Teraz jednak naprawde latalem. Bez koniecznosci machania rekami. Tym bardziej ze nie mialem rak...
Do mieszkania Dzidki, skladajacego sie z dwoch pokoi z niewielkim balkonem, mikroskopijnej kuchni i slepej lazienki, dostalem sie przez niedomkniety oberluft w oknie jej sypialni, malej klitki, pelnej plakatow i futrzanych zabawek. Na lozku lezaly szkolne laszki, stanik nie pierwszej swiezosci, majteczki. Zza sciany dobiegal szmer prysznica. Nie moglo byc lepiej...
-Dzida! - dobiegl z pokoju obok niski meski glos. - Dzida!
W korytarzu niemal zderzylem sie z nastolatka. Miala mokre wlosy i szla bosa, owinieta recznikiem. W glownym pokoju zobaczylem najpierw otwarta butelke, potem tegiego mezczyzne o nabieglej krwia twarzy. Kiedy wstal, ze zgroza skonstatowalem, ze nie ma spodni.
-Dzida, chodz wreszcie do tatusia! - powiedzial przymilnie.
Ocknalem sie w szpitalu, zbolaly i slaby. Zylem i przysiaglem sobie, ze zyc bede. Nie tylko ja mialem swe tajemnice, kalectwa, ulomnosci.
Do szkoly jednak nie wrocilem. Nie wiem, jak mama to zalatwila, ale umozliwiono mi korespondencyjne ukonczenie liceum. Pozniej uczylem sie juz wylacznie w domu. Dla siebie. I dla mamy. Jak spedzalem czas? Czytalem, prowadzilem dom - nauczylem sie calkiem niezle gotowac, czasami robilem zakupy. Wybieralem w tym celu supermarket, w ktorym wszystko, czego bylo mi potrzeba, zgarnialem z polek i szedlem do kasy, bez potrzeby otwierania ust. Z biegiem lat rosla we mnie niechec do mowienia, nienawisc do sopranu, ktory wydobywal sie z mojego gardla. Wychodzilem obladowany siatkami z Geanta czy Auchant, ale wolalem nie brac taksowki. A jesli okolicznosci, na przyklad wyjazd mamy lub silna grypa (zapadala na nia cyklicznie, dwa razy do roku) zmuszaly mnie do robienia biezacych sprawunkow, wybieralem jakis odleglejszy sklepik. Tam z powodzeniem udawalem niemowe, pokazujac liste zakupow wykaligrafowana na karteczce.
A poza tym - czytalem, czytalem, czytalem. Powiesci, reportaze, biografie slawnych ludzi... Czasami zdarza mi sie nawet teraz, w bezksiezycowa noc, kiedy nic nie absorbuje mej uwagi, ze wracaja te miliony przerzuconych kartek. Obrazy, sceny, dialogi, fakty... Nie chwalac sie, zdobylem przez te lata pokazna wiedze humanistyczna. Oczywiscie, chcialem pracowac, chocby przy pomocy Internetu, ktory oslonilby moja ulomnosc, ale mama uwazala, ze nie musze. W sumie dobrze bylo nam we dwojke. Razem zwiedzalismy swiat Wenecje, Paryz, Londyn, Madryt Czasem, kiedy dzis wspominam te eskapady, czuje sie, jakbym ogladal album z trojwymiarowymi obrazami: drobne fale na Canale Grande uderzaja w burty wynajetej gondoli, spod oslepiajaco bialych murow bazyliki Sacre Coeur spogladamy na polozony u naszych stop Paryz, idziemy korytarzami londynskiej Tower, nieomal fizycznie odczuwajac rozgrywajace sie tu kiedys dramaty, i odpoczywamy zmeczeni skwarem w cienistych galeriach Alhambry przepelnionych zapachem cyprysow i eterycznych olejkow.
Moglismy sobie na to pozwolic. Mama, wzieta dziennikarka i popularna pisarka, nawet po przejsciu na emeryture zarabiala wcale niezle, mielismy tez pieniadze pozostawione przez ojca, umieszczone na zyskownych lokatach.
-Doskonal sie wewnetrznie, tworz - powtarzala mi, kiedy ponawialem propozycje podjecia pracy zarobkowej. - Cale zycie tyralam po to, bys nie musial szamotac sie ze swiatem. Niestety, poza zdolnoscia gromadzenia wiedzy nie znajdowalem w sobie zadnych talentow. Z lekcji muzyki zrezygnowalem, przekonawszy sie o kompletnym braku sluchu. Podobnie bylo z malowaniem. Dwie lewe rece to kiepskie zadatki na nowego Leonarda. A literatura?
Do pisania przymierzalem sie wielokrotnie. Tworzylem wiersze, pisalem do szuflady krotkie opowiadanka i zlote mysli. Ale chyba brakowalo mi dosc charakteru, ognia, wiary w to, ze mam cos temu swiatu do przekazania. A babrac sie w swym kalectwie, rozpamietywac niedole, uzalac sie nad soba - nie chcialem.
Co w takim razie nadawalo sens memu zyciu? Nie nalezalem przeciez do ludzi realizujacych sie bez reszty w scieraniu kurzow, pucowaniu samochodu (oboje z mama wyznawalismy praktyczna zasade "brudnych nie kradna!") czy w mozolnym pastowaniu butow, nawet tych nigdy nieuzywanych. Glupio przyznac - zylem marzeniami. Jak menele pod spozywczym, nie zdajacy sobie sprawy z mijajacych lat i szans, tak i ja czekalem na wielka zmiane, ktora pewnego dnia nada nowy sens mojemu zyciu. Powroci ojciec, wynajda lek na moje kalectwo...
I nie ograniczal tych pragnien fakt, ze pierwsze wielkie marzenie, o lekarstwie dajacym niesmiertelnosc, juz sie nie zrealizowalo. Pamietam, mialem dziesiec czy jedenascie lat, gdy po raz pierwszy pomyslalem o smierci. Zdarzylo sie to przy okazji wylewu babci. Koszmar tamtej nocy przez wiele lat macil mi sen, zanim odsunely go na bok inne koszmary. Nasz maly domek wypelniala goraczkowa krzatanina, przybyl lekarz, jacys kuzyni, mama zupelnie stracila glowe... A ja, w pokoju obok, bojac sie wytknac nos spod koldry, modlilem sie. Zarliwie. I chyba ostatni raz z taka ufnoscia. Modlilem sie o dziesiec lat zycia dla babci. Bo potem nauka na pewno wynajdzie lek zapewniajacy wieczne zycie, zrobi z babci znow mala dziewczynke, mlodsza ode mnie, i bedziemy razem bawic sie w naszym ogrodzie ku zazdrosci rowiesnikow.
Musze powiedziec, ze Pan Bog mnie nie rozczarowal - babcia zyla dokladnie dziesiec lat od tej nocy. Co do medycyny i farmakologii - te zawiodly na calej linii. Dzis jestesmy rownie daleko od pastylki na zycie wieczne, co za czasow Hipokratesa.
Tymczasem, marzac o wielkiej zmianie, ktora odwroci fatalny bieg wydarzen, nie wzialem pod uwage, ze moze to byc radykalna zmiana na gorsze.
W dwudziestej siodmej wiosnie mego zycia nadszedl ow fatalny kwiecien. Mama umarla po mesku, tak jak zyla. Zawal dopadl ja za kierownica jej czerwonej hondy, kiedy w korku wracala z Makro ze swiatecznymi zakupami dla synka.
Tyle jeszcze chcialbym, mamo, ci powiedziec,
Popatrz, usta mam spuchniete od milczenia,
Kiedy wreszcie sie spotkamy, jeszcze nie wiem,
Ale mowie ci po prostu do widzenia!
II
Szukaliscie moze pracy? Nigdy? No to serdecznie wam gratuluje. Ja przez caly rok po smierci mamy nie robilem nic innego. Czytalem ogloszenia i skladalem oferty. Przezylem momenty nadziei, kiedy docieraly do mnie pisemnie mile odpowiedzi na moje pisemne propozycje, i chwile rozpaczy, gdy podczas rozmowy kwalifikacyjnej widzialem spojrzenia rzucane na boki, miny pelne zaklopotania i gdy wreszcie padaly standardowe teksty: "Odezwiemy sie do pana", "Chwilowo prosze uzbroic sie w cierpliwosc..." Dwa razy zainteresowali sie mna pederasci, raz lesbijka wysoka jak drabina. Tydzien przepracowalem na stacji benzynowej, miesiac w bibliotece. I nie wytrzymalem. Nikt tam nie traktowal mnie normalnie - jedni z politowaniem, drudzy ze wspolczuciem, wszyscy z dwuznaczna ciekawoscia.Po kazdej z podobnych klesk dluzszy czas nie wychodzilem z mieszkania. Niestety, w koncu musialem. Biedna mama, poki zyla, utwierdzala mnie w przekonaniu, ze nigdy nie bede musial zabiegac o prace. Trudno o wieksza pomylke. Gdy w jakis czas po pogrzebie przejrzalem domowe rachunki, od ktorych dotad trzymala mnie z dala, pojalem, ze jestem bankrutem. Polowe oszczednosci stracilismy na gieldzie, wiara w bezpieczne odsetki od lokat rozwiala sie wraz ze spadkiem oprocentowania i wprowadzeniem podatku ministra Belki. Coraz drobniejsze grosze przychodzace z funduszu Rentier nie wystarczaly na pokrycie biezacych kosztow swiatla, gazu, telefonu. Zreszta i to wkrotce sie skonczylo. Na hipotece wisial monstrualny kredyt. Samochod, piekna honda civic, okazal sie w wiekszej czesci niesplacony. Pozbylem sie go i za resztke uzyskanych pieniedzy dociagnalem do kolejnej Wielkanocy. Wiedzialem, ze jesli nie znajde jakiejs roboty, nieuchronna konsekwencja stanie sie przejadanie zawartosci kont, potem sprzedaz bibelotow, ksiazek... Tylko kto dzisiaj kupuje ksiazki?
Blizszej rodziny nie mialem, a prosic o pomoc dalsza? Bylem na to zbyt dumny.
Zastanawiam sie, co mama uczynilaby na moim miejscu. Nie mam pojecia.
Z pewnoscia dalaby sobie rade. Zawsze sobie dawala. I wowczas, kiedy frachtowcem oplynela kule ziemska, przezywajac na Kanale Sueskim kulminacje wojny szesciodniowej i w 1982, gdy przedzierala sie przez kordony ZOMO z paczkami dla taty, w osrodku dla internowanych w Barczewie. W chwili smierci miala prawie szescdziesiat piec lat, ale jej energia, optymizm i mlodziencza sylwetka sprawialy, ze nigdy nie dopuszczalem do siebie mysli o jej odejsciu. Zwlaszcza tak wczesnie.
Oferte ostatniej szansy znalazlem w skrzynce na listy, spuchnietej zazwyczaj od reklamowego smiecia, tym razem zawierajacej jedna barwna ulotke. Jakas zachodnia firma farmaceutyczna poszukiwala wspolpracownikow z wyksztalceniem ogolnym i znajomoscia jezykow. Na ulotce widniala nawet mapka dojazdowa dla zmotoryzowanych. Osrodek miescil sie w srodku lasu, trzy kilometry marszu od mego domu.
Postanowilem jeszcze raz sprobowac. Jesli i tym razem mi sie nie uda, wynajme czesc mieszkania sublokatorom. W koncu nie dalej jak przed tygodniem sasiadka Sierzputowska pytala mnie, czy nie znalazlbym jakiegos lokum dla jej kuzyna komputerowca. Omal nie zapytalem: "Dlaczego nie przygarnie go pani do siebie?", ale ugryzlem sie w jezyk. Sierzputowska miala opinie nieznosnej gaduly, plotkary, z ktora z najwyzszym trudem wytrzymywalo stado jej kotow. Z pewnoscia pomysl wynajmu rodzinnych katow nie spodobalby sie mamie, ale jesli miala inny koncept, mogla sypnac mi z nieba zlota manna, lub chocby tantiemami z ZAIKS-u!
Budynek firmy, masywny, wielopietrowy mutant polskiego dworu, stal w samym sercu Mazowieckiego Parku Krajobrazowego i poza tabliczka "Uwaga zly pies" nie mial zadnych innych wywieszek. Brama byla goscinnie rozsunieta, a na obszernym parkingu bielalo tylko jedno bmw. Za kolumienkami zauwazylem nowoczesne szklane drzwi, ktore rozsunely sie automatycznie. Hol robil wrazenie tylez przytulne, co bezosobowe. Byl pusty, jesli nie liczyc wylegujacego sie na dywaniku, miedzy palma a gasnica wielkiego psa nieznanej mi rasy, ktory na moj widok uniosl kudlaty leb i przez chwile obserwowal mnie zielonkawymi oczyma jaguara. Ogledziny widac wypadly korzystnie, bo predko opuscil leb i zapadl w drzemke. Tymczasem za gustownym kontuarem pojawila sie hostessa, zgrabna, smagla, niewatpliwie ze znaczna domieszka krwi murzynskiej, powitala mnie szerokim usmiechem i bez slowa (na szczescie!) wreczyla dwujezyczny kwestionariusz. U gory zauwazylem skrot nazwy firmy - MDCI - zapamietalem go jako date 1601. Nawiasem mowiac, nigdy nie poznalem nazwy rozwinietej... A moze poznalem, tylko zapomnialem. Pozniej, jak wszyscy, uzywalem uniwersalnego okreslenia "Firma".
W kameralnym pokoju, przyleglym do recepcji, szybko wypelnilem rubryki dotyczace wieku, wyksztalcenia, znajomosci jezykow - rosyjski, angielski - w mowie i pismie, biernie - francuski i niemiecki, umiejetnosc pracy na komputerze - posiada, prawo jazdy - nie posiada. Zaskakujaco obszernie prezentowal sie w ankiecie dzial dotyczacy zdrowia, ulozony przez jakiegos nieprawdopodobnego pedanta: choroby dziedziczne, ulomnosci - podalem lacinska nazwe mego nieszczescia - przebyte infekcje, wypadki... Szczegolowo pytano rowniez o doznania traumatyczne, przezycia szokowe. Tu wpisalem dwukrotne doswiadczenie smierci klinicznej.
Ankieta konczyla sie pytaniami o rodzine (nie dotyczy) majatek (nie posiada), a takze zainteresowania - wpisalem literature z historia i, po dluzszym namysle, caly kraj zyl wlasnie wielka afera korupcyjna - polityke. Na koniec podalem swoj adres i telefon, a calosc potwierdzilem wlasnorecznym podpisem.
-Dziekuje, odezwiemy sie do pana - skwitowala moj trud dlugonoga kwarteronka.
Wracalem droga na skroty, wlasciwie duktem lesnym, nieutwardzonym, przeroslym jak wolowa pieczen zylami sosnowych korzeni, przez las widny, rzadki, pelen wydmowych wzgorkow i zywicznej ciszy, z ktora klocil sie jedynie monotonny szum nieodleglej szosy. Dzien nalezal do pieknych. Za sprawa zwariowanego klimatu podobne upalne dni zdarzaja sie teraz czesciej w maju czy czerwcu niz w tradycyjnych miesiacach letnich i dowodza zgryzliwego poczucia humoru Najwyzszego Meteorologa.
Szedlem wolno, przypominajac sobie forsowny bieg przelajowy prowadzacy po okolicznych pagorkach. Ostatnia lekcje WF-u w ostatnim dniu mego pobytu w liceum, na krotko przedtem zanim Jadwiga wyrwala sie ze swym porazajacym tekstem... Biedna Dzidka! Pare lat pozniej, jak dowiedziala sie moja mama, jej stary zabil ja z dubeltowki, a potem za pomoca tej samej broni popelnil samobojstwo.
Od ruchliwej drogi dzielilo mnie moze piecdziesiat metrow, kiedy z bocznej drozki wyjechalo biale bmw prowadzone przez ciemnoskora hostesse...
Wyskoczyl z niego szczuply, krotko ostrzyzony mezczyzna w nienagannie skrojonym garniturze - ot, udana krzyzowka Pierce'a Brosnana z Rogerem Moorem. Nie wiem czemu poczulem strach.
-Przeczytalismy panski kwestionariusz, panie Marku - rzekl po polsku, choc z wyraznie obcym akcentem. - Chcielibysmy z panem porozmawiac. Wydaje nam sie, ze mamy dla pana interesujaca propozycje.
*
Tym razem, ominawszy parking, podjechalismy na placyk z tylu willi, gdzie miescily sie dwa, niewidoczne od frontu, niskie, wkopane w ziemie pawilony, na pierwszy rzut oka - pieczarkarnie, choc przedstawiciele firmy w zadnym wypadku nie wygladali na hodowcow pieczarek. Hostessa - duzo pozniej dowiedzialem sie, ze nosi imie Dawn, co w naszym kregu kulturowym wypadaloby przelozyc na Eos badz Aurore - wprowadzila nas ogrodowymi schodami do obszernej oranzerii. Dzieki doskonalej klimatyzacji i przyciemnionym szybom bylo w niej chlodniej niz na zewnatrz. Oczekiwal mnie tam jeszcze jeden mezczyzna, szpakowaty, o szerokim czole i w zlocistych okularach, spod ktorych spogladaly przenikliwie ciemnoniebieskie oczy. Wygladal mniej wiecej tak, jak wyobrazalem sobie mojego ojca, ktory opuscil nas, kiedy mialem szesc lat i wyjechal szukac szczescia za Wielka Woda, gdzie zaginal. Zabawne, ale bardziej od wygladu, utrwalonego na nielicznych fotografiach, zapamietalem jego zapach - won mocnych papierosow i Old Spice'a - meskiej wody po goleniu. Pamietam tez meski uscisk jego ramion, gdy unosil mnie do gory, a ja kulilem sie ze strachu, pewien, ze roztrzaskam sie o sufit, lub w najlepszym razie nadzieje na zakonczony zlocistym bolcem zyrandol. Do dzis dzwieczy mi w uszach jego ulubione zdanie: "W kazdej sytuacji badz mezczyzna". Po raz pierwszy uslyszalem je, gdy zazadal, abym poszedl o zmroku na koniec ogrodu i urwal listek z rosnacej tam wierzby. Po raz ostatni, gdy wpadl do przedszkola pozegnac sie ze mna w drodze na Okecie: "Badz mezczyzna! Przykro mi, staruszku, ale z przyczyn niezaleznych zawiodlem cie na calej linii!".Szpakowaty dzentelmen - z wizytowki, ktora otrzymalem, wynikalo, ze nazywa sie Jack Henderson Jr. - uscisnal mi reke i przeprosil, ze nie zna polskiego. Odpowiedzialem po angielsku: Never mind, i ku wielkiej uldze zauwazylem, ze w ogole nie zaskoczyl go moj piskliwy glosik. Wygladalo na to, ze facet, ktory mierzy metr siedemdziesiat piec i mowi glosem pensjonarki, jest dla niego zjawiskiem absolutnie normalnym.
-Zainteresowala nas panska ankieta - stwierdzil. - Nie wiem, czy czytal pan nasz prospekt? - Pokrecilem glowa.
-Obok promocji medykamentow najnowszej generacji zajmujemy sie rowniez testowaniem lekow. Potrzebujemy... - przerwal, jakby szukal wlasciwego slowa.
-Krolikow doswiadczalnych? - podsunalem.
-Nie przepadam za tym okresleniem. Niemniej macie tu w Polsce tak wysokie normy dotyczace lekarstw, ze kazdy produkt musimy sprawdzac po wielokroc pod katem skutkow ubocznych. Naturalnie, jakiekolwiek zagrozenie zdrowia testujacych jest minimalne. Nasze preparaty z powodzeniem sprzedawane sa w wielu krajach swiata. Oprocz tego przed kazdym testem zostanie pan uprzedzony, jakich reakcji moze sie pan spodziewac. Dodam jeszcze, ze taka wspolpraca honorowana jest wedlug amerykanskich stawek... I jeszcze jedno - usmiechnal sie lagodnie. - Nie musi pan udzielac mi odpowiedzi w tej chwili, choc, nie taje, mamy wielu chetnych.
-Jestem zdecydowany! - rzeklem szybko. - Moge zaczac chocby zaraz.
-To znakomicie. Prosimy stawic sie w poniedzialek na badania wstepne.
Uscisnelismy sobie rece. Bylem juz w drzwiach, kiedy Henderson zwrocil sie do krotko ostrzyzonego, ktory caly czas zachowywal milczenie:
-Klaus, panu Markowi przydalaby sie drobna zaliczka. I podrzuc go do domu.
Zaliczke stanowilo tysiac dolarow amerykanskich w nowiutkich studolarowych banknotach. Czyzby i w moim oknie mialo zaswiecic slonce?
*
To byl w ogole niezly dzien. Klaus podrzucil mnie do supermarketu, gdzie szybko wymienilem stowke w kantorze, zjadlem obiad w chinskim barze, ulubiona wolowine na ostro, kupilem pare ksiazek, na ktore jeszcze wczoraj nie moglem sobie pozwolic. Wracajac pieszo do domu, juz na naszej uliczce spotkalem Elzbiete, mloda sasiadke z eleganckiego, pokrytego sajdingiem szeregowca, rozciagajacego sie naprzeciw mojej chalupki. Najpiekniejsza istote, jaka kiedykolwiek zdarzylo mi sie ogladac. A ogladalem ja przez ostatnie pol roku dosc czesto. Najchetniej wieczorem. Po zgaszeniu swiatel w moim pokoju z lornetka w reku obserwowalem, jak krzata sie po domu, przebiera w kusy szlafroczek, czyta, oglada telewizje, uprawia gimnastyke, wreszcie gasi swiatlo.Nie wiem dlaczego, najbardziej lubilem patrzec, jak czesze swoje dlugie wlosy, nieomal czulem ich jedwabista puszystosc, zapach... I zawsze w ktoryms momencie moja fascynacje przerywal bolesny skurcz: "To nie dla ciebie, durniu! Gdyby jakims cudem wpadla w twe ramiona, i tak nie moglbys jej kochac. Bo jak? Nawet Potwor z Pieknej i Bestii mial wieksze szanse. Byl przynajmniej mezczyzna!"
Zaciskalem wowczas zeby w bezsilnej rozpaczy. Odkladalem lornetke, zaslanialem okno i kropilem setke brandy (jedna, zeby przypadkiem nie wpasc w nalog). Blogie cieplo rozlewalo sie po organizmie, wscieklosc mijala. Gasilem swiatlo, znow cichutko podchodzilem do okna. Ale najczesciej posesje vis-r-vis spowijal gesty mrok.
Nie przesadze, jesli powiem, ze mogla spokojnie byc modelka Praksytelesa, a i Apelles, grecki mistrz pedzla, tez nie pogardzilby jej twarza. Rysy miala osobliwie regularne, nos ksztaltny, oczy w pieknej oprawie, usta pelne. A jednoczesnie kryl sie w niej jakis smutek, tajemnica, ktorej nie potrafilem zglebic. W koncu niezbyt czesto zdarza sie dwudziestoparoletnia, samotna dziewczyna, z samodzielnym luksusowym segmentem, nie uprawiajaca praktycznie zadnego zycia towarzyskiego. Odwiedzaly ja glownie starsze kobiety, a czasem niezbyt szykowna kolezanka.
Dosyc dlugo podejrzewalem, ze moze byc jedna z tych luksusowych dam na telefon, jakich nie brak w naszej Trzeciej Najjasniejszej, zdarzalo sie jej bowiem przepadac na cale dnie wraz ze swoim mercedesikiem cabrio, nigdy jednak nie przytrafialo sie to wieczorem lub noca, czyli w ulubionych porach platnego wystepku.
Coraz bardziej egzotyczne koncepty - kochanka wysoko postawionego prominenta, agentka obcego wywiadu, gwiazdka filmow porno - rozproszyly informacje pani Sierzputowskiej. Stosunki z ta sasiadka, za zycia mamy - chlodne, poprawily sie ostatnio, glownie za sprawa jej kotow, ktore uwielbialy buszowac po moim ogrodku, a ja cierpliwie przerzucalem je na powrot przez plot. Zwierzeta w naszych czasach to chyba ostatnie istoty, ktore potrafia zblizac ludzi nawet tak odleglych duchowo od siebie jak my. Sierzputowska, wdowa po kusnierzu, ktory, wedle mamy, zmarl pokasany przez wscieklego lisa, byla osoba lepiej poinformowana niz ABW, CIA i Mosad razem wziete. Ktoregos popoludnia, kiedy przez szpare w plocie dokarmialem jednego z jej ulubiencow resztkami dosc podejrzanie zielonkawej wedliny, zaczelismy rozmawiac. Akurat powiew wietrzyka przyniosl od strony segmentu pieknej nieznajomej dzwieki muzyki klasycznej.
-Melomanka od siedmiu bolesci! - stwierdzila pani Eugenia.
-Zna ja pani? - spytalem z zainteresowaniem.
-Ja? - zachnela sie - Nosi nos wyzej niz kapelusz! Moja Lena chodzi do niej sprzatac. W piatki. I czasem czegos sie dowie... Niewiniatko.
-Ma pani na mysli swoja bialoruska sprzataczke?
-Nie. Pania Ele. Psuje reputacje naszej ulicy. Milionerka bez zawodu, a maz kryminalista.
-Co takiego?
-Nie czyta pan gazet. "Super Express" pisal nie tak dawno o niejakim Marianie O. I o niej, bylej studentce, niedoszlej Miss Polski... Czy pan wie, panie Mareczku, ze zabrali go w noc poslubna, z hotelu "Kasprowy" w Zakopanem?
Fakt, ze bostwo z sasiedztwa jest mezatka, w dodatku zona znanego gangstera, nie ostudzil mojego zachwytu. Choc przydal mu odrobiny goryczy.
Tego popoludnia Elzbieta przyjechala taksowka. Zauwazylem, ze byla nieumalowana, smutniejsza niz zwykle. Uklonilem sie jej w momencie, kiedy zatrzaskiwala drzwiczki samochodu.
-Dzien dobry, panie Marku - powiedziala i na moment jej twarz rozswietlil usmiech. Znala moje imie, niebywale! Z wrazenia upuscilem pek kluczy. Dziewczyna schylila sie zwinnie, by je podniesc i na mgnienie oka, w glebokim dekolcie sweterka ujrzalem (nie nosila stanika) cienisty wawoz pomiedzy ksztaltnymi wzniesieniami. Geograficzna osobliwosc zafascynowala mnie do tego stopnia, ze kompletnie zapomnialem jezyka w gebie. Jesli w momencie podawania kluczy mialem szanse nawiazac z Elzbieta rozmowe, to stracilem ja bezpowrotnie. Nim unioslem oczy, sasiadeczka juz wbiegala po schodkach. Trzasnela zamykana furtka, potem drzwi...
-Widze, ze udalo sie panu cos zalatwic? - pani Sierzputowska odlozyla gumowego weza, przerywajac podlewanie ogrodka.
-Nie chce zapeszyc, ale chyba tak - odpowiedzialem, nie przestajac myslec o Elzbiecie.
-A moze wpadnie pan na pierogi? - zaproponowala przyjaznie wdowa.
Chyba rzeczywiscie zmieniala sie passa. Nigdy dotad Sierzputowska nie wystepowala z podobna propozycja.
-Nie, dziekuje, zjadlem juz cos w Pizzy Hut!
W ciagu wieczora, pogasiwszy wszystkie swiatla w domu, dlugo lustrowalem mieszkanie Elzbiety przez szpare miedzy zaslonami. Nie zapalila telewizora, nie gimnastykowala sie jak zwykle, ani razu nie weszla do kuchni. Pochylona nad biureczkiem czytala jakis czas, potem pisala, i jeszcze bardzo dlugo siedziala z twarza ukryta w dloniach. A mnie przypomnial sie wiersz, ktory gdzies przed laty zapisalem w zeszycie w kratke.
Tej, ktorej nie znam i nie spotkam,
Chociaz przeczuwam, ze istnieje,
Oddalbym to, czego nie kocham
Za jeden drobiazg, za nadzieje.
Oddalbym pustych zmierzchow tunel,
W lustrze odbity glupi grymas,
Godnosc, ambicje, cala dume,
Z ktora tak trudno jest wytrzymac...
Gorycz zalosnych snow o swicie,
Gdy glowa ciezka od przepicia.
Oddalbym nawet cale zycie,
Ktore jest bez niej nie do zycia.
Lecz, o nieznana, co w swej krasie
Jestes krolowa wszystkich balow,
Nie przybadz do mnie poniewczasie,
Gdy serce juz mi peknie z zalu.
Czy nie byly to przypadkiem strofy prorocze?
*
W poniedzialek rano, na czczo, za to z buteleczka moczu, zjawilem sie w Firmie, ktora w myslach nazywalem ostatnia szansa. Ku memu zaskoczeniu okazalem sie jedynym ochotnikiem. Poczekalnia malego laboratorium lsnila sterylna czystoscia i gdyby nie pielegniarka, tym razem zolta (chyba Koreanka, na Chinke byla zdecydowanie zbyt brzydka), mozna by uznac, ze caly obiekt stanowi wylacznie scenografie do jakiegos medycznego serialu. Zmierzono mi cisnienie, zrobiono EKG, pobrano krew, sline, a nawet wyrwano jeden wlos. I na szczescie na tym zakonczono. Potem Dawn, ktora wychynela z zaplecza, zaprowadzila mnie przed oblicze doktora Hendersona. Towarzyszyl mu jego pomocnik, szczuply nerwowy osobnik o wygladzie typowego rozkojarzonego naukowca. W pierwszej chwili jednak moja uwage zwrocila nie jego dosc pospolita twarz, ale olbrzymie mokasyny na pieciocentymetrowej podeszwie.-Bob Denisoff - przedstawil sie, podajac mi szczupla, nieco wilgotna reke.
-Inzynier Denisoff zajmuje sie u nas technicznymi aspektami naszych testow, aparatura pomiarowa i baza danych - wyjasnil doktor. - Wszystkie wyniki bedziemy mieli pojutrze. Na razie chcialbym uzupelnic panski kwestionariusz. Byl pan juz szczepiony na ospe i polio?
Skinalem glowa. Mozliwosc odpowiedzi bez otwierania ust stanowila dla mnie zawsze okolicznosc komfortowa.
-Wyrostka pan nie mial operowanego ani migdalkow? Slowo appendix zrozumialem od razu, jesli zas idzie o tonsil, Henderson musial wskazac na swoje gardlo. Zaprzeczylem. Doktor odnotowal te informacje. Denisoff, lekko znudzony, przysluchiwal sie naszej konwersacji.
-Przejdzmy do urazow. Wspomnial pan o parokrotnej utracie przytomnosci polaczonej z objawami smierci klinicznej. Moze mi pan o tym opowiedziec?
Przez nastepny kwadrans czulem sie jak na egzaminie z angielskiego. Mialem dosc duzy zasob slow, ale poza konwersacjami z mama nigdy nie rozmawialem z nikim w mowie Szekspira. I to o kwestiach rownie zawilych. Na moje szczescie indagujacy okazal sie wyrozumialy i inteligentny.
-Rozumiem, ze stan premortalny za kazdym razem byl u pana dosc plytki? - zapytal w koncu.
-Nie bardzo rozumiem?
-Mial pan wrazenie opuszczania wlasnego ciala oraz pozamaterialnego przemieszczania sie w przestrzeni, byla to jednak przestrzen realna. Zaden tunel ze swiatlem na koncu, zadne rajskie ogrody pelne barwnych anemonow?
Potwierdzilem.
-A zmarli? Czy widzial pan moze swoich bliskich? Lub przynajmniej czul ich obecnosc?
-Niestety, nie. Choc wyznam, ze chcialbym bardzo zobaczyc na przyklad mego ojca.
Doktor przerzucil kilka kartek.
-Zginal w Stanach w wypadku lotniczym? - bardziej stwierdzil, niz zapytal.
-Zaginal! - poprawilem go. - Nigdy nie zidentyfikowano jego ciala posrod innych ofiar odnalezionych na zboczach Appalachow. Mama przez dlugie lata twierdzila, ze zyje... Chociaz nie miala na to najmniejszych dowodow.
-Wrocmy do panskich... przezyc. Z ankiety wynika, iz dwukrotnie zdarzylo sie panu doznawac stanow...
Tu uzyl jakiegos fachowego terminu, ktorego nie znalem i, co gorsza, nie zapamietalem.
-Trzy, trzy razy! - poprawilem go ponownie.
*
Jesli wyspa Capri uchodzi, nie bez powodu, za jedno z najpiekniejszych miejsc na ziemi, to zatoczka Piccola Marina jest na niej, obok Lazurowej Groty, miejscem absolutnie najcudowniejszym. Pozostawiajac za soba ruchliwe miasteczko i park, w ktorym zaskoczylo mnie popiersie Lenina, zeszlismy schodami na kamienista plaze, pelna skalek, mikrofiordow, malych grot, wypelnionych krysztalowa woda, w ktorej smigaly zlote rybki. I choc nie byly to stworzonka gotowe spelniac trzy zyczenia (mnie wystarczylyby dwa - rozwiazac problem w gardle i miedzy nogami), skoczylem w krysztalowa ton z prawdziwym zachwytem. Jestem niezlym plywakiem i uwielbiam nurkowac, z czym mama drepcaca po plazy niczym kura, ktora wysiedziala kaczatko, nie bardzo chciala sie pogodzic. Sama w mlodosci byla mistrzynia krytej zabki, jednak nawykowe zwichniecie barku, pamiatka po intensywnym uprawianiu siatkowki, uniemozliwialo jej wodne szalenstwa. Z wiekiem rozne miary, ktore przykladala do siebie i swego jedynaka, rozjezdzaly sie coraz bardziej. Ona w mlodosci mogla wystawiac sie na kazde ryzyko, mnie nie pozwalala na zadne!Oczywiscie mialem to w nosie. Nie przejmujac sie jej marudzeniem, nurkowalem coraz glebiej i glebiej, wylawiajac muszelki, jezowce i rozgwiazdy. Po dotarciu do dna odwracalem sie i przez chwile podziwialem ponad soba powierzchnie wody, od dolu przypominajaca sklepienie gotyckiego kosciola. Przy ktoryms z wyjatkowo glebokich zanurzen przestraszylem sie, ze moze zabraknac mi tchu. Odbilem sie wiec energicznie i ruszylem w gore, nie zwracajac uwagi, ze krysztalowy strop nade mna dziwnie pociemnial.
Z ogromnym impetem uderzylem glowa w skalny nawis. Omal nie stracilem przytomnosci, co gorsza, zachlysnalem sie, zaczalem grzmocic wode rekami i nogami, to jednak nie moglo pomoc mi uwolnic sie ze skalnej pulapki. Woda wypelnila mi pluca, swiatlo poszarzalo. Wiedzialem, ze tone. Ze nic nie moze mnie uratowac.
Nie docenilem swej rodzicielki. Niczym mama niedzwiedzica, widzac, a moze bardziej czujac, ze jej mlode jest w niebezpieczenstwie, zerwala sie z kocyka, roztracila grupe dzieciakow bawiacych sie nad brzegiem i zanurkowala miedzy skalami.
Moja dusza oderwala sie od ciala w momencie, kiedy wyciagnieto mnie na plaze i mama, sama blada i polprzytomna, starala sie mnie reanimowac. Proby sztucznego oddychania nie przyniosly efektu. Tymczasem jazn moja, nie przejmujac sie zabiegami wokol jej zewnetrznej powloki, wzbila sie nieomal pionowo w gore. Gdyby mogla oddychac, odebraloby jej dech. Oto widzialem, do dzis nie wiem, jak mozna widziec bez oczu, ale widzialem, cala cudowna panorame Zatoki Neapolitanskiej, od Sorrento po ponury stozek Wezuwiusza, i gigantyczny labirynt ulic i kamienic Neapolu. W pelnym zachwycie, z szybkoscia mysliwca F-16, dotarlem do brzegu, przelecialem nad terenem wykopalisk w Herculanum, minalem krater wygaslego wulkanu przypominajacy od srodka nieoskrobany garnek i poszybowalem ku polnocy. Co to byl za widok! Przed tygodniem niedaleko Rimini zwiedzilem Italie w miniaturze, najbardziej charakterystyczne miejsca Wloch, zlokalizowane na przestrzeni jednego ogrodu - gory, rzeki, zabytki. Teraz mialem to wszystko pod soba, w zdecydowanie lepszych proporcjach.
Kierujac sie w strone Lacjum, przelecialem nad cmentarzem w Monte Cassino, obserwujac przez chwile polskie wycieczki spacerujace wsrod grobow, w tym jakiegos emeryta skladajacego skromna wiazanke na grobie generala Andersa. Ale gonilo mnie dalej, do Rzymu. Wkrotce wsrod zalesionych wzniesien zobaczylem okragle ciemne jezioro, niewatpliwie wulkanicznego pochodzenia, obok miasteczko, a w nim opodal rynku niewielki kompleks palacowy. Bialozolte flagi uswiadomily mi, ze znalazlem sie nad Castel Gandolfo - letnia rezydencja papiezy. Jakze mialem nie skorzystac z okazji! Zadna gwardia szwajcarska nie mogla mnie powstrzymac, przelatywalem komnaty, ogrody, majac nadzieje napotkac Jego Swiatobliwosc, wreszcie zawislem nad basenem, w ktorym plywal siwy mezczyzna w kapielowkach...
-Widzial pan Karola Wojtyle podczas plywania? - nie wytrzymal Henderson, a milczacy dotad Denisoff zapytal:
-Byl sam?
-Na rozmowe z nim oczekiwalo kilka osob.
W paru zdaniach odmalowalem postacie, w ktorych doktor, zaskakujaco dobrze obeznany w watykanskiej hierarchii, rozpoznal biskupa Dziwisza i kardynala Ratzingera.
-Niewiarygodne, i co bylo dalej? - Moj rozmowca az zachrypl z wrazenia.
-Glos wewnetrzny przekonal mnie, ze musze wracac. Wysilki mamy nie przynosily skutku. Jej jedynak umieral.
Nie bylo szans na szybkie przybycie pogotowia. Naraz gromadke gapiow roztracil niemlody postawny mezczyzna przypominajacy z wygladu sykstynskiego Boga Ojca, a moze tylko weterana Czerwonych Brygad.
-Moze ja sprobuje.
Mama, zbyt zmeczona, by kontynuowac swe zabiegi, ustapila mu miejsca. Brodacz bezblednie odszukal mostek, dwakroc naparl nan oburacz, az zatrzeszczaly zebra, a potem wdmuchnal mi potezna porcje powietrza. Potem powtorzyl... Obserwowalem to z boku, ale nie zauwazylem momentu, gdy zrobiwszy swoje, moj zbawca zniknal.
-Wszyscy mamy gigantyczne szczescie - stwierdzil Henderson, gdy zakonczylem opowiesc.
-Wszyscy? - zdziwilem sie.
-Pan uchodzi z zyciem z sytuacji wygladajacych na beznadziejne, a my trafilismy wreszcie na kogos, kto moze pchnac nasze badania na wyzszy poziom.
Wyznam, ze wowczas nie zdawalem sobie sprawy z powagi tych slow.
III
Izolacja, w ktora wpedzily mnie po czesci kompleksy, a w duzym stopniu nadopiekunczosc matki (pozne dziecko bylo dla niej najwiekszym skarbem), do wszystkich moich wad dorzucila jeszcze jedna - nadmierna ufnosc wobec ludzi raz uznanych za godnych zaufania. Podejrzliwosc wobec wszystkich, ktorych nie znalem, w momencie chocby powierzchownego poznania, wspartego odrobina zyczliwosci, zmieniala sie w bezgraniczne zaufanie. A jesli jeszcze ten ktos udawal, ze nie zauwaza mego glosu... Podobnie i tym razem nie przyszlo mi do glowy, ze moj nowy, hojny pracodawca moze miec wobec mnie jakies inne plany poza deklarowanymi.Bylem ufny, tym bardziej ze juz trzeciego dnia Klaus, zamiast tradycyjnie odwiezc do domu, zaprosil mnie na drinka w jednym z malych, wytwornych (i drogich!) pubow na Starym Miescie. Tam, prawdopodobnie za sprawa alkoholu, nagle zrobil sie niezwykle gadatliwy. Zaczal mi opowiadac o swoim zyciu. Pochodzil z rodziny polskiej, a wlasciwie slaskiej, czego pamiatka bylo jego imie, rzadkie raczej w Kongresowce, a nawet w Galicji. Jego pradziad przybyl do Stanow jeszcze przed pierwsza wojna swiatowa i przez pare pokolen familia nie wychylala nosa z polskiego getta, w Jackowie czy innym Greenpoincie. Dopiero Klaus zerwal z tradycja pierogow i bigosu. Wstapil do wojska. W marines dosluzyl sie stopnia kapitana.
-Byl pan w Wietnamie? - zapytalem ze szczerym zainteresowaniem.
-Stare dzieje. Wole nie przypominac sobie tamtych czasow. Po wojnie w Zatoce definitywnie przeszedlem do cywila. Chociaz niedawno zalowalem, ze na ostatnia wojne z Saddamem okazalem sie za stary...
-Za stary? - zdziwilem sie. Klaus, szczuply i dobrze umiesniony, sprawial wrazenie doskonale sprawnego piecdziesieciolatka.
-Skonczylem szescdziesiatke.
Tymczasem nasza rozmowa zeszla na temat kampanii w Iraku. Wspomnialem chyba, ze polityka nalezala do moich fascynacji, totez rozgadalem sie w najlepsze, wyglaszajac poglady na temat mozliwych implikacji, a takze roli Polakow, ktorzy wlasnie mieli dzialac tam w swojej strefie okupacyjnej. Z krotkich, czesto monosylabicznych odzywek Klausa wynikalo, ze poglady na te tematy mielismy zbiezne. Podobnie jak Klaus uwazalem, ze interwencja byla nieunikniona i uzasadniona, a przyszly swiatowy lad musi opierac sie na USA, jesli nie zandarmie, to przynajmniej kompetentnym policjancie swiata.
-Takim Strazniku z Teksasu! - zazartowalem, robiac mine charakterystyczna dla prezydenta Busha.
Przez chwile Klaus chichotal wraz ze mna, a potem rozmawialismy o Huntingtonie, Brzezinskim, Fukuyamie i Orianie Fallaci, dochodzac do wspolnego wniosku, ze dopiero czolowe zderzenie cywilizacji Zachodu i Islamu bedzie prawdziwym koncem historii. W miare przyswajania kolejnych dawek alkoholu nasza rozmowa robila sie coraz swobodniejsza i weselsza, az do ostatecznego urwania filmu.
*
Pierwszy tydzien moich wizyt w osrodku nie przyniosl zadnych zdarzen godnych odnotowania. Mimo przyjmowania sporych dawek roznych specyfikow, majacych, jak twierdzil szef programu, sprawdzic podatnosc mego organizmu na ewentualne skutki uboczne zazywanych lekow, nie dostalem uczulenia, nie pokrylem sie zadna paskudna wysypka ani nawet nie zdarzylo mi sie kichnac. W koncu zaczynalem podejrzewac, ze przyjmowane medykamenty to najrozniejsze odmiany tego samego, niegroznego placebo, kiedy w piatek, podczas wieczornej sesji, Jack Henderson zaprosil mnie do jednego z podziemnych pawilonow, ktorych przeznaczenia dotad nie znalem. Pomieszczenie lezace po prawej stronie laboratorium przypominalo cmentarna krypte, a wrazenie grobowca potegowal jeszcze pojedynczy stol otoczony aparatura elektroniczna z mnostwem monitorow i czujnikow, ktorych wiekszosc przywodzila na mysl sale intensywnej terapii.Po raz pierwszy od paru dni zobaczylem inzyniera Denisoffa. Majstrowal w kacie, przy jakims urzadzeniu, ktorego przeznaczenia nawet nie moglem sie domyslac. Zauwazylem, ze doktor jest powazniejszy niz zwykle i jakby mniej pewny siebie. Ku mojemu zaskoczeniu pierwszy glos zabral Bob.
-Dzis chcielibysmy wyprobowac nowy system anestezjologiczny... - zaczal, a widzac zaniepokojenie na mojej twarzy, dorzucil: - Zabieg bedzie absolutnie bezpieczny, panie Marku. Nasz nowy system narkozy ma za soba szereg udanych prob. A na wszelki wypadek mamy tez najlepszy sprzet sluzacy zarowno wybudzaniu, jak i podtrzymywaniu funkcji zyciowych.
Rzucilem okiem na doktora Hendersona. Na jego twarzy goscil jowialny usmiech.
-Czy moglbym odmowic? - Moj glosik w podziemnym, nisko sklepionym pomieszczeniu zabrzmial trzy razy bardziej piskliwie niz zazwyczaj.
-Alez naturalnie, to panskie niezbywalne prawo - powiedzial Henderson. - Chetnych nam nie brakuje...
Zawiesil glos, a w tym momencie Denisoff dorzucil jakby od niechcenia:
-Czy wie pan, ze nowoczesna chirurgia bez trudu potrafi sie uporac z problemem panskich strun glosowych...?
Nic nie wskazywalo na to, zeby zabieg mial uproscic dotychczasowe metody szpitalnego usypiania. Przygotowania byly dlugie i nieprzyjemne. Cztery kroplowki mialy mi wprowadzic plyn, ktorego wzor chemiczny - a jakze, udostepniono mi go - przypominal wyciag z calej tablicy Mendelejewa. Wczesniej musialem wypic pol litra innej cieczy, przypominajacej w smaku tequile. Ostatnia rzecza, ktora pamietam, bylo nalozenie mi na twarz maseczki, podlaczonej do butli z gazem o milym, i, jak twierdzil inzynier, relaksujacym zapachu, ktory mial przyspieszyc dzialanie specyfiku.
Naraz poczulem sie jak skoczek wybijajacy sie z progu Wielkiej Krokwi (nigdy nie skakalem, w ogole nie posiadlem umiejetnosci jezdzenia na nartach, ale moge to sobie wyobrazic). Chwile szybowalem w kompletnym mroku, potem wyrosla przede mna sciana swiatla, przypominajaca gigantyczna fale morskiego przyboju, czolo tsunami, lub tylko marzenie oszalalego surfera. Fala ta zawinela mnie, zrolowala, jak dywan z trupem w trzeciorzednym kryminale. Nie czulem bolu, tylko wchloniecie przez gigantyczny wir, coraz szybszy, coraz szybszy.
Dusza oderwala sie od ciala nagle i lekko, jak folia zdzierana z jednorazowego plastra. I juz znajdowalem sie ponad lozkiem z ma nieszczesna powloka. Z tej pozycji moglem obserwowac przerzedzajace sie wlosy na czubku glowy Hendersona, a nawet glebie dekoltu Dawn (szelma, nosila czerwony stanik). Tylko mokasyny Denisoffa widziane z gory wydawaly sie o numer mniejsze.
"Zamordowali mnie - bylo pierwsza moja mysla - ha, trudno!"
Do koncepcji zbrodni nie pasowala je