Marcin Wolski Miejsce dla dwojga ...I beda dwoje w jednym ciele(z Listu sw. Pawla do Efezjan) I (Marek) Czy zdarza sie wam, ze ranek, ze swej natury rzeski jak gorski potok, nie ma barw ani zapachow i przypomina raczej stara fotografie, ktora nie wiedziec czemu owinela was niczym twarda papierowa tutka? Dzwieki, jesli nawet jakies dochodza, zdaja sie przytlumione, odlegle, brzmia, jakby byly odtwarzane z zepsutego adaptera, czasem predko, piskliwie, albo grzezna w nienaturalnych basach. Jesli ktos kiedykolwiek tego doswiadczyl, doskonale wie, ze to jedynie pozory, sen mara i jesli nie ulegniemy panice, jest w naszej mocy przywrocic pelna palete kolorow, jestesmy w stanie sprawic, by zabrzmial koloraturowy tryl skowronka, a nawet mozemy uslyszec bicie wlasnego serca, ktorego nie ma. Potrafimy zreszta wiele wiecej, ale nikomu nie radze, aby znalazl sie w podobnej sytuacji i probowal badac swoje mozliwosci.Jesli idzie o mnie, nie jestem w stanie jedynie zapanowac nad smakiem i zapachem. Gdy usiluje przywolac nieobecne wonie, ogarnia mnie fetor tak straszliwy, ze wole juz sterylna bezwonnosc... Zreszta furda zapach! Przeciez lece. Znowu lece! Tak, szybciej niz mucha (z Lodzi do Zgierza), ze sprawnoscia nietoperza dokonuje zwrotow w miejscu, wymijam przeszkody - druty linii wysokiego napiecia, wieze kosciolow, i plytkie misy anten satelitarnych. Tylko ten lot, namiastka wszystkiego, co utracilem, sprawia, ze nie poddaje sie rozpaczy, ze nie wyje bezglosnie, i nie placze bez lez. Poruszam sie w przestrzeni, a moja mysl rownie szybko dokonuje skoku w czasie, do tamtego poranku, do owego pierwszego lotu. Niezdarnego jeszcze, podszytego bardziej ciekawoscia niz przerazeniem. I znow jestem WTEDY! TAM! W moim miescie rodzinnym, tak chetnie opiewanym przez poetow i obsmiewanym przez mieszkancow reszty kraju. A scislej mowiac, ponad zapyzialymi uliczkami peryferii, gdzie zrujnowany barak, efekt budowlanej samowolki, sasiaduje z nowobogacka rezydencja, i gdzie od stada betonowych klockow usiluje oderwac sie modernistyczna willa, ktora swoje najlepsze lata ma za soba. Ogladam z gory ten pasjans dachow rodem z roznych wyswiechtanych talii, puzzle grzadek, strzezonych przez wkopane opony lub paskudne krasnale, owa rase karlowatych Swietych Mikolajow, rodem z bylej NRD, rachuje samochody czekajace na przebudzenie swoich panstwa jak stada kolorowych zukow. Coz za zabawa! Szkoda tylko, ze nie czuje powiewu wiosennego wiatru znad lasow, lak i komina elektrocieplowni... Mam pod soba caly moj swiat, lawiruje wsrod szczytow topol, nie wywierajac najmniejszego wrazenia na przysiadlych tam srokach, mijam linie torow rozdzierajaca te podmiejska makatke na podobienstwo zamka blyskawicznego ("Pooociag osobowy do Lublina przybedzie opozniony o trzysta dwadziescia minut..."), szybuje ponad osiedlem przypominajacym pietrowe szalety imienia Corbusiera, zostawiajac w tyle kolejne etapy swego dorastania: zlobek, przedszkole, ksiegarnie, osrodek zdrowia... Szukam wzrokiem ludzi, ktorych znam, kolegow, ktorym moglbym zaimponowac podniebnymi ewolucjami - chwile uwagi poswiecam domkowi Waldka Podgrzybka, zdobnemu niewielka wiezyczka. Wszystko jest tam na swoim miejscu, nawet nasza strzelnica w ogrodzie i warsztacik pirotechniczny, gdzie wspolnie probowalismy produkcji prochu bezdymnego... Ech, Waldi! Chcialbym powiedziec mu tyle rzeczy - ale przeciez Waldek od dawna nie zyje. O jeden rozkrecany niewypal za duzo! Mijam obsypany tluczonym szkielkiem dom Joli, prymuski, ktora juz w czwartej klasie nosila w tornistrze encyklopedie. Nie wiem po co. Dla zlapania srodka ciezkosci? Wiem natomiast, ze umrze przed trzydziestka na niewydolnosc serca czy nerek, a moze jedno i drugie. Skad to wiem, nie mam pojecia. Sa po prostu takie sytuacje, kiedy wie sie straszliwie duzo, choc jednoczesnie tak malo. Moze to jakas wiedza pozarozumowa, iluminacja, olsnienie? Nie znam odpowiedzi, mam dopiero trzynascie lat, jestem na swoj wiek drobny, podobno dziecinny, i jesli nie liczyc pewnego wieczoru w Lazienkach, nigdy nie calowalem sie z dziewczyna... Pewnie nie bede. Dzwonia dzwony na poranna msze w klasztorze siostr felicjanek. Ida siostrzyczki, powazne, wykrochmalone, modlic sie za cale zlo tego swiata, za zywych i umarlych... Zwlaszcza za umarlych. Naraz wyrasta przede mna moja szkola, dwupietrowy budynek wsrod sosen, kryty czerwona dachowka, z ktorej wystaje dziwaczny grzybek syreny alarmowej, pochodzacy jeszcze z lat bardzo zimnej wojny. Obok po nocnym deszczu lsni asfaltowe boisko, okolone przez lawki. Ciec wstal juz i leniwymi ruchami miotly zamiata schody prowadzace do internatu. Zastanawiam sie, czy nie stracic mu z glowy nieodlacznego berecika z antenka. Ale odrzucam ten pomysl jako niewykonalny. Poza tym nie mam juz czasu. Zatoczylem szeroki luk, czuje, ze musze wracac. Jasny pawilon szpitala, uchylone okno na pierwszym pietrze, korytarz... Oddzial intensywnej terapii. Widze mame na krzeselku opodal drzwi. Skurczona jakas, malutka, posiwiala. Waruje chyba pietnasta godzine i wie to samo co ja, ze umieram. Glupia sprawa! Wyciagnac kopyta w wieku trzynastu lat. Tylko dlatego, ze zabraklo mi wyobrazni. Nie wzialem pod uwage, ze z bocznej ulicy moze wypasc rozpedzony samochod i ze zawioda hamulce roweru... * Nie znalem wiekszosci ludzi, ktorzy przybyli na pogrzeb. Tozsamosci niektorych ledwie sie domyslalem. Dalecy krewni, znajomi, sasiedzi, pan Hipolit, wieloletni adorator mamy z wydawnictwa Przekroj Swiata, dyrektor Piatkowski z BPZM, redaktor Barczyk, kulawa pani Rozbicka spod jedenastki, wdowa Sierzputowska - nasza sasiadka, nazywana przez mame "pierwszym uchem ulicy"... Zarowno ci znani, jak i nieznani, sprawiajacy wrazenie przypadkowych zalobnikow zgarnietych przez kondukt z innych ceremonii pogrzebowych, tloczyli sie na rozmieklym kwietniowym sniegu, deptali pobliskie mogily i nagrobki... Naraz uswiadomilem sobie, ze wszyscy czekaja, az przemowie, dziesiatki oczu spogladalo na mnie na podobienstwo zaczepnych znakow zapytania. Nie zaskoczylo mnie to. Bylem przygotowany na taka okolicznosc. Balem sie potwornie, ale wiedzialem, ze musze, ze nikt i nic nie zdejmie ze mnie tego obowiazku. Popatrzylem na ksiedza Kamila, zachecajaco skinal glowa. Zaczerpnalem powietrza i zaczalem mowic: Gdy samotnosc juz na zawsze nas otoczy, A dzien jasny bedzie wielka czarna sciana, Jeden obraz moze koic moje oczy, Tym obrazem jestes ty, kochana mamo... Mowilem tak, mowilem, a z kazda zwrotka czulem, ze nikt nie slucha wiersza, ze cala uwaga tego pogrzebowego tlumku skoncentrowala sie na jednym - moim glosie, cienkim, rozedrganym glosie wspolczesnego eunucha. Trzynascie ostatnich lat, od 22 kwietnia 1989, kiedy ledwie uszedlem z zyciem z katastrofy rowerowej, do 22 kwietnia 2002, kiedy mama umarla, przezylem dzieki niej. I dla niej. Osobiscie nie widzialem wielu innych powodow, zeby zyc. Moze poza ciekawoscia. Ta kolatala sie we mnie nawet wowczas, kiedy 4 czerwca roku pamietnego, pocerowany i obolaly, po raz pierwszy zwloklem sie ze szpitalnego lozka obserwowac pacjentow spieszacych do wydzielonego punktu wyborczego w holu szpitala. Przewazali starcy. Ostatni rozbitkowie z okretu miedzywojnia, ktorzy dluzej niz Odys blakali sie po obcych morzach i teraz dopiero rozpoznawali brzeg Itaki. Szli glosowac z mysla o mlodych Telemachach, doskonale wiedzac, ze im samym nie przyjdzie dlugo grzac kosci w slonku demokracji. Nie rozumialem jeszcze wiele z tego, co sie dzialo, a jednak nie potrafilem oprzec sie wrazeniu, iz swiat, ktory dotad znalem, przewraca sie wlasnie do gory nogami i nikt nawet mama, nie byl w stanie przewidziec, jakie przygody stana sie wkrotce udzialem wolnych Polakow. Zreszta wtedy, na szpitalnym lozku cieszylem sie glownie, ze zyje. Ze rany goja sie, kosci zrastaja, a wizje towarzyszace mi podczas smierci klinicznej staja sie coraz mniej wyraznym wspomnieniem. Przeciez to, ze bede inny, jeszcze do mnie nie dotarlo. Wlasciwie dlugo skrywano przede mna fakt mojej niepelnosprawnosci. Ja sam, mimo mijajacych miesiecy i lat, dosc dlugo liczylem, ze predzej czy pozniej glos mi zgrubieje, zaczne, sie golic, moj podbrodek zrobi sie bardziej kwadratowy, a spojrzenie twardsze. Mama nie rozmawiala ze mna na ten temat. Ja zas, kiedy moje podejrzenia zaczely sie spietrzac, przestalem pytac. A potem obejrzales film Farinelli, ostatni kastrat, przeczytalem ksiazke Krzyk w niebiosa Anny Rice i rozjasnilo mi sie w glowie. Jesli mozna nazwac rozjasnieniem upadek w glab krolestwa mroku. Pojalem, iz zostalem kaleka, szczegolnym gatunkiem kastrata, ktory na zawsze zachowal glos dziecka i utracil mozliwosc bycia ojcem, a zarazem nie pozbyl sie checi kochania, podniecenia i pozadania, tym okrutniejszego, iz daremnego. Choc sto wloczni na wskros serce mi przeszylo, Nie ulegne desperacji proznym lzom, Nie ma ciebie, lecz zostala twa milosc, Co jak skala jest, jak pokarm, jak nasz dom... Dom? Wlasciwie przyjazne wiezienie. Moze azyl. Chyba najbardziej - dobrowolna klatka. Od owego popoludnia, kiedy po powrocie ze szkoly postanowilem, ze nie pojde tam nigdy wiecej, kiedy wzialem garsc proszkow, popilem koniakiem z barku i odkrecilem gaz... Wszystko przez jedno glupie pytanie, zadane przez jasnowlosa Jadwige z IIc, w ktorej podkochiwali sie wszyscy, nie wylaczajac pana od geografii - starego kawalera, no i mnie - odmienca. Dzidka byla w naszej szkole od niedawna, po rozwodzie swoich starych przeprowadzila sie razem z ojcem z Wroclawia. Poza tym, ze wzgledu na urode, miala przewrocone we lbie, totez latwiej przyszlo jej zapytac o to, co zapewne innym kolegom od dawna cisnelo sie na usta. Rzucila wiec na wpol drwiaco, kiedy jako ostatni przywloklem sie na mete biegu przelajowego: -A wlasciwie dlaczego nie cwiczysz z dziewczynkami, Mareczku? * Nie wiem, jak przeniknalem przez podwojne szyby. Moze po prostu ich nie zauwazylem. Moze krzyk matki nad moim bezwladnym cialem, przypominajacy skowyt smiertelnie ugodzonego zwierzecia, sprawil, ze moja dusza uciekla bez zastanawiania sie nad konsekwencjami. Oderwala sie od ciala, wzbila ponad mama nerwowo wykrecajaca numer telefonu pogotowia. Nie odczuwalem strachu jak poprzednim razem, przepelniala mnie mieszanina ciekawosci i poczucia swoistego wyzwolenia. Lecialem aleja zlotorudych klonow ku miastu. Na wysokosci wznoszonego supermarketu zauwazylem pedzaca na sygnale karetke.-Zdazy! - przemknelo mi przez mysl. Nie zmartwilbym sie, gdyby zdazyla. Prawde powiedziawszy, pragnalem uciec, nie umrzec. Chcialem jedynie juz nigdy nie znalezc sie w sytuacji rownie ponizajacej. Nie wstydzic sie, w dodatku za sprawa osoby, w ktorej bylem szalenczo zakochany. Ponadto zywilem duze obawy o los samobojcow, dla ktorych, jak twierdzil ksiadz Kamil, krolestwo niebieskie zamkniete bylo raz na zawsze. Przyspieszylem swoj lot jeszcze bardziej. Szybowalem teraz nad Wisla, w dole skrzyly sie w sloncu lachy i starorzecza, gdzie przyjezdzalem z Jackiem i Mackiem, zanim mama zdecydowala, ze nie wsiade wiecej na rower. Poczatkowo mialem ochote sprawdzic, jak wysoko jestem w stanie sie wzniesc, kierowalem sie wprost ku iglicy Palacu Kultury, jednak klucz lecacych gesi sprawil, ze zmienilem zdanie. Przecinajac szyk ptakow, pomknalem jak odrzutowiec ku wysokim blokom na moim brzegu rzeki. Mama opowiadala, ze kiedys bylo tu trawiaste lotnisko aeroklubu. Podobno kiedy byla w ciazy ze mna, chodzila tam z tata na dlugie spacery i obserwowala pochod nacierajacych prostopadloscianow z betonu. Wlasnie na jedenastym pietrze jednego z takich pudel, przy alei imienia ktoregos z komunistycznych kacykow mieszkala Jadwiga. Jesli przez nia przenioslem sie do bezcielesnosci, moglem przynajmniej odwiedzic ja bez uprzedzenia. Mowi sie, ze w okresie dojrzewania szczegolnie czesto zdarzaja sie sny, w ktorych latamy. Nie bylem od nich wolny. Potrafily mi snic sie tak barwnie, tak przekonujaco, iz nieraz po przebudzeniu wydawalo sie, ze posiadlem tajemnice Ikara. Teraz jednak naprawde latalem. Bez koniecznosci machania rekami. Tym bardziej ze nie mialem rak... Do mieszkania Dzidki, skladajacego sie z dwoch pokoi z niewielkim balkonem, mikroskopijnej kuchni i slepej lazienki, dostalem sie przez niedomkniety oberluft w oknie jej sypialni, malej klitki, pelnej plakatow i futrzanych zabawek. Na lozku lezaly szkolne laszki, stanik nie pierwszej swiezosci, majteczki. Zza sciany dobiegal szmer prysznica. Nie moglo byc lepiej... -Dzida! - dobiegl z pokoju obok niski meski glos. - Dzida! W korytarzu niemal zderzylem sie z nastolatka. Miala mokre wlosy i szla bosa, owinieta recznikiem. W glownym pokoju zobaczylem najpierw otwarta butelke, potem tegiego mezczyzne o nabieglej krwia twarzy. Kiedy wstal, ze zgroza skonstatowalem, ze nie ma spodni. -Dzida, chodz wreszcie do tatusia! - powiedzial przymilnie. Ocknalem sie w szpitalu, zbolaly i slaby. Zylem i przysiaglem sobie, ze zyc bede. Nie tylko ja mialem swe tajemnice, kalectwa, ulomnosci. Do szkoly jednak nie wrocilem. Nie wiem, jak mama to zalatwila, ale umozliwiono mi korespondencyjne ukonczenie liceum. Pozniej uczylem sie juz wylacznie w domu. Dla siebie. I dla mamy. Jak spedzalem czas? Czytalem, prowadzilem dom - nauczylem sie calkiem niezle gotowac, czasami robilem zakupy. Wybieralem w tym celu supermarket, w ktorym wszystko, czego bylo mi potrzeba, zgarnialem z polek i szedlem do kasy, bez potrzeby otwierania ust. Z biegiem lat rosla we mnie niechec do mowienia, nienawisc do sopranu, ktory wydobywal sie z mojego gardla. Wychodzilem obladowany siatkami z Geanta czy Auchant, ale wolalem nie brac taksowki. A jesli okolicznosci, na przyklad wyjazd mamy lub silna grypa (zapadala na nia cyklicznie, dwa razy do roku) zmuszaly mnie do robienia biezacych sprawunkow, wybieralem jakis odleglejszy sklepik. Tam z powodzeniem udawalem niemowe, pokazujac liste zakupow wykaligrafowana na karteczce. A poza tym - czytalem, czytalem, czytalem. Powiesci, reportaze, biografie slawnych ludzi... Czasami zdarza mi sie nawet teraz, w bezksiezycowa noc, kiedy nic nie absorbuje mej uwagi, ze wracaja te miliony przerzuconych kartek. Obrazy, sceny, dialogi, fakty... Nie chwalac sie, zdobylem przez te lata pokazna wiedze humanistyczna. Oczywiscie, chcialem pracowac, chocby przy pomocy Internetu, ktory oslonilby moja ulomnosc, ale mama uwazala, ze nie musze. W sumie dobrze bylo nam we dwojke. Razem zwiedzalismy swiat Wenecje, Paryz, Londyn, Madryt Czasem, kiedy dzis wspominam te eskapady, czuje sie, jakbym ogladal album z trojwymiarowymi obrazami: drobne fale na Canale Grande uderzaja w burty wynajetej gondoli, spod oslepiajaco bialych murow bazyliki Sacre Coeur spogladamy na polozony u naszych stop Paryz, idziemy korytarzami londynskiej Tower, nieomal fizycznie odczuwajac rozgrywajace sie tu kiedys dramaty, i odpoczywamy zmeczeni skwarem w cienistych galeriach Alhambry przepelnionych zapachem cyprysow i eterycznych olejkow. Moglismy sobie na to pozwolic. Mama, wzieta dziennikarka i popularna pisarka, nawet po przejsciu na emeryture zarabiala wcale niezle, mielismy tez pieniadze pozostawione przez ojca, umieszczone na zyskownych lokatach. -Doskonal sie wewnetrznie, tworz - powtarzala mi, kiedy ponawialem propozycje podjecia pracy zarobkowej. - Cale zycie tyralam po to, bys nie musial szamotac sie ze swiatem. Niestety, poza zdolnoscia gromadzenia wiedzy nie znajdowalem w sobie zadnych talentow. Z lekcji muzyki zrezygnowalem, przekonawszy sie o kompletnym braku sluchu. Podobnie bylo z malowaniem. Dwie lewe rece to kiepskie zadatki na nowego Leonarda. A literatura? Do pisania przymierzalem sie wielokrotnie. Tworzylem wiersze, pisalem do szuflady krotkie opowiadanka i zlote mysli. Ale chyba brakowalo mi dosc charakteru, ognia, wiary w to, ze mam cos temu swiatu do przekazania. A babrac sie w swym kalectwie, rozpamietywac niedole, uzalac sie nad soba - nie chcialem. Co w takim razie nadawalo sens memu zyciu? Nie nalezalem przeciez do ludzi realizujacych sie bez reszty w scieraniu kurzow, pucowaniu samochodu (oboje z mama wyznawalismy praktyczna zasade "brudnych nie kradna!") czy w mozolnym pastowaniu butow, nawet tych nigdy nieuzywanych. Glupio przyznac - zylem marzeniami. Jak menele pod spozywczym, nie zdajacy sobie sprawy z mijajacych lat i szans, tak i ja czekalem na wielka zmiane, ktora pewnego dnia nada nowy sens mojemu zyciu. Powroci ojciec, wynajda lek na moje kalectwo... I nie ograniczal tych pragnien fakt, ze pierwsze wielkie marzenie, o lekarstwie dajacym niesmiertelnosc, juz sie nie zrealizowalo. Pamietam, mialem dziesiec czy jedenascie lat, gdy po raz pierwszy pomyslalem o smierci. Zdarzylo sie to przy okazji wylewu babci. Koszmar tamtej nocy przez wiele lat macil mi sen, zanim odsunely go na bok inne koszmary. Nasz maly domek wypelniala goraczkowa krzatanina, przybyl lekarz, jacys kuzyni, mama zupelnie stracila glowe... A ja, w pokoju obok, bojac sie wytknac nos spod koldry, modlilem sie. Zarliwie. I chyba ostatni raz z taka ufnoscia. Modlilem sie o dziesiec lat zycia dla babci. Bo potem nauka na pewno wynajdzie lek zapewniajacy wieczne zycie, zrobi z babci znow mala dziewczynke, mlodsza ode mnie, i bedziemy razem bawic sie w naszym ogrodzie ku zazdrosci rowiesnikow. Musze powiedziec, ze Pan Bog mnie nie rozczarowal - babcia zyla dokladnie dziesiec lat od tej nocy. Co do medycyny i farmakologii - te zawiodly na calej linii. Dzis jestesmy rownie daleko od pastylki na zycie wieczne, co za czasow Hipokratesa. Tymczasem, marzac o wielkiej zmianie, ktora odwroci fatalny bieg wydarzen, nie wzialem pod uwage, ze moze to byc radykalna zmiana na gorsze. W dwudziestej siodmej wiosnie mego zycia nadszedl ow fatalny kwiecien. Mama umarla po mesku, tak jak zyla. Zawal dopadl ja za kierownica jej czerwonej hondy, kiedy w korku wracala z Makro ze swiatecznymi zakupami dla synka. Tyle jeszcze chcialbym, mamo, ci powiedziec, Popatrz, usta mam spuchniete od milczenia, Kiedy wreszcie sie spotkamy, jeszcze nie wiem, Ale mowie ci po prostu do widzenia! II Szukaliscie moze pracy? Nigdy? No to serdecznie wam gratuluje. Ja przez caly rok po smierci mamy nie robilem nic innego. Czytalem ogloszenia i skladalem oferty. Przezylem momenty nadziei, kiedy docieraly do mnie pisemnie mile odpowiedzi na moje pisemne propozycje, i chwile rozpaczy, gdy podczas rozmowy kwalifikacyjnej widzialem spojrzenia rzucane na boki, miny pelne zaklopotania i gdy wreszcie padaly standardowe teksty: "Odezwiemy sie do pana", "Chwilowo prosze uzbroic sie w cierpliwosc..." Dwa razy zainteresowali sie mna pederasci, raz lesbijka wysoka jak drabina. Tydzien przepracowalem na stacji benzynowej, miesiac w bibliotece. I nie wytrzymalem. Nikt tam nie traktowal mnie normalnie - jedni z politowaniem, drudzy ze wspolczuciem, wszyscy z dwuznaczna ciekawoscia.Po kazdej z podobnych klesk dluzszy czas nie wychodzilem z mieszkania. Niestety, w koncu musialem. Biedna mama, poki zyla, utwierdzala mnie w przekonaniu, ze nigdy nie bede musial zabiegac o prace. Trudno o wieksza pomylke. Gdy w jakis czas po pogrzebie przejrzalem domowe rachunki, od ktorych dotad trzymala mnie z dala, pojalem, ze jestem bankrutem. Polowe oszczednosci stracilismy na gieldzie, wiara w bezpieczne odsetki od lokat rozwiala sie wraz ze spadkiem oprocentowania i wprowadzeniem podatku ministra Belki. Coraz drobniejsze grosze przychodzace z funduszu Rentier nie wystarczaly na pokrycie biezacych kosztow swiatla, gazu, telefonu. Zreszta i to wkrotce sie skonczylo. Na hipotece wisial monstrualny kredyt. Samochod, piekna honda civic, okazal sie w wiekszej czesci niesplacony. Pozbylem sie go i za resztke uzyskanych pieniedzy dociagnalem do kolejnej Wielkanocy. Wiedzialem, ze jesli nie znajde jakiejs roboty, nieuchronna konsekwencja stanie sie przejadanie zawartosci kont, potem sprzedaz bibelotow, ksiazek... Tylko kto dzisiaj kupuje ksiazki? Blizszej rodziny nie mialem, a prosic o pomoc dalsza? Bylem na to zbyt dumny. Zastanawiam sie, co mama uczynilaby na moim miejscu. Nie mam pojecia. Z pewnoscia dalaby sobie rade. Zawsze sobie dawala. I wowczas, kiedy frachtowcem oplynela kule ziemska, przezywajac na Kanale Sueskim kulminacje wojny szesciodniowej i w 1982, gdy przedzierala sie przez kordony ZOMO z paczkami dla taty, w osrodku dla internowanych w Barczewie. W chwili smierci miala prawie szescdziesiat piec lat, ale jej energia, optymizm i mlodziencza sylwetka sprawialy, ze nigdy nie dopuszczalem do siebie mysli o jej odejsciu. Zwlaszcza tak wczesnie. Oferte ostatniej szansy znalazlem w skrzynce na listy, spuchnietej zazwyczaj od reklamowego smiecia, tym razem zawierajacej jedna barwna ulotke. Jakas zachodnia firma farmaceutyczna poszukiwala wspolpracownikow z wyksztalceniem ogolnym i znajomoscia jezykow. Na ulotce widniala nawet mapka dojazdowa dla zmotoryzowanych. Osrodek miescil sie w srodku lasu, trzy kilometry marszu od mego domu. Postanowilem jeszcze raz sprobowac. Jesli i tym razem mi sie nie uda, wynajme czesc mieszkania sublokatorom. W koncu nie dalej jak przed tygodniem sasiadka Sierzputowska pytala mnie, czy nie znalazlbym jakiegos lokum dla jej kuzyna komputerowca. Omal nie zapytalem: "Dlaczego nie przygarnie go pani do siebie?", ale ugryzlem sie w jezyk. Sierzputowska miala opinie nieznosnej gaduly, plotkary, z ktora z najwyzszym trudem wytrzymywalo stado jej kotow. Z pewnoscia pomysl wynajmu rodzinnych katow nie spodobalby sie mamie, ale jesli miala inny koncept, mogla sypnac mi z nieba zlota manna, lub chocby tantiemami z ZAIKS-u! Budynek firmy, masywny, wielopietrowy mutant polskiego dworu, stal w samym sercu Mazowieckiego Parku Krajobrazowego i poza tabliczka "Uwaga zly pies" nie mial zadnych innych wywieszek. Brama byla goscinnie rozsunieta, a na obszernym parkingu bielalo tylko jedno bmw. Za kolumienkami zauwazylem nowoczesne szklane drzwi, ktore rozsunely sie automatycznie. Hol robil wrazenie tylez przytulne, co bezosobowe. Byl pusty, jesli nie liczyc wylegujacego sie na dywaniku, miedzy palma a gasnica wielkiego psa nieznanej mi rasy, ktory na moj widok uniosl kudlaty leb i przez chwile obserwowal mnie zielonkawymi oczyma jaguara. Ogledziny widac wypadly korzystnie, bo predko opuscil leb i zapadl w drzemke. Tymczasem za gustownym kontuarem pojawila sie hostessa, zgrabna, smagla, niewatpliwie ze znaczna domieszka krwi murzynskiej, powitala mnie szerokim usmiechem i bez slowa (na szczescie!) wreczyla dwujezyczny kwestionariusz. U gory zauwazylem skrot nazwy firmy - MDCI - zapamietalem go jako date 1601. Nawiasem mowiac, nigdy nie poznalem nazwy rozwinietej... A moze poznalem, tylko zapomnialem. Pozniej, jak wszyscy, uzywalem uniwersalnego okreslenia "Firma". W kameralnym pokoju, przyleglym do recepcji, szybko wypelnilem rubryki dotyczace wieku, wyksztalcenia, znajomosci jezykow - rosyjski, angielski - w mowie i pismie, biernie - francuski i niemiecki, umiejetnosc pracy na komputerze - posiada, prawo jazdy - nie posiada. Zaskakujaco obszernie prezentowal sie w ankiecie dzial dotyczacy zdrowia, ulozony przez jakiegos nieprawdopodobnego pedanta: choroby dziedziczne, ulomnosci - podalem lacinska nazwe mego nieszczescia - przebyte infekcje, wypadki... Szczegolowo pytano rowniez o doznania traumatyczne, przezycia szokowe. Tu wpisalem dwukrotne doswiadczenie smierci klinicznej. Ankieta konczyla sie pytaniami o rodzine (nie dotyczy) majatek (nie posiada), a takze zainteresowania - wpisalem literature z historia i, po dluzszym namysle, caly kraj zyl wlasnie wielka afera korupcyjna - polityke. Na koniec podalem swoj adres i telefon, a calosc potwierdzilem wlasnorecznym podpisem. -Dziekuje, odezwiemy sie do pana - skwitowala moj trud dlugonoga kwarteronka. Wracalem droga na skroty, wlasciwie duktem lesnym, nieutwardzonym, przeroslym jak wolowa pieczen zylami sosnowych korzeni, przez las widny, rzadki, pelen wydmowych wzgorkow i zywicznej ciszy, z ktora klocil sie jedynie monotonny szum nieodleglej szosy. Dzien nalezal do pieknych. Za sprawa zwariowanego klimatu podobne upalne dni zdarzaja sie teraz czesciej w maju czy czerwcu niz w tradycyjnych miesiacach letnich i dowodza zgryzliwego poczucia humoru Najwyzszego Meteorologa. Szedlem wolno, przypominajac sobie forsowny bieg przelajowy prowadzacy po okolicznych pagorkach. Ostatnia lekcje WF-u w ostatnim dniu mego pobytu w liceum, na krotko przedtem zanim Jadwiga wyrwala sie ze swym porazajacym tekstem... Biedna Dzidka! Pare lat pozniej, jak dowiedziala sie moja mama, jej stary zabil ja z dubeltowki, a potem za pomoca tej samej broni popelnil samobojstwo. Od ruchliwej drogi dzielilo mnie moze piecdziesiat metrow, kiedy z bocznej drozki wyjechalo biale bmw prowadzone przez ciemnoskora hostesse... Wyskoczyl z niego szczuply, krotko ostrzyzony mezczyzna w nienagannie skrojonym garniturze - ot, udana krzyzowka Pierce'a Brosnana z Rogerem Moorem. Nie wiem czemu poczulem strach. -Przeczytalismy panski kwestionariusz, panie Marku - rzekl po polsku, choc z wyraznie obcym akcentem. - Chcielibysmy z panem porozmawiac. Wydaje nam sie, ze mamy dla pana interesujaca propozycje. * Tym razem, ominawszy parking, podjechalismy na placyk z tylu willi, gdzie miescily sie dwa, niewidoczne od frontu, niskie, wkopane w ziemie pawilony, na pierwszy rzut oka - pieczarkarnie, choc przedstawiciele firmy w zadnym wypadku nie wygladali na hodowcow pieczarek. Hostessa - duzo pozniej dowiedzialem sie, ze nosi imie Dawn, co w naszym kregu kulturowym wypadaloby przelozyc na Eos badz Aurore - wprowadzila nas ogrodowymi schodami do obszernej oranzerii. Dzieki doskonalej klimatyzacji i przyciemnionym szybom bylo w niej chlodniej niz na zewnatrz. Oczekiwal mnie tam jeszcze jeden mezczyzna, szpakowaty, o szerokim czole i w zlocistych okularach, spod ktorych spogladaly przenikliwie ciemnoniebieskie oczy. Wygladal mniej wiecej tak, jak wyobrazalem sobie mojego ojca, ktory opuscil nas, kiedy mialem szesc lat i wyjechal szukac szczescia za Wielka Woda, gdzie zaginal. Zabawne, ale bardziej od wygladu, utrwalonego na nielicznych fotografiach, zapamietalem jego zapach - won mocnych papierosow i Old Spice'a - meskiej wody po goleniu. Pamietam tez meski uscisk jego ramion, gdy unosil mnie do gory, a ja kulilem sie ze strachu, pewien, ze roztrzaskam sie o sufit, lub w najlepszym razie nadzieje na zakonczony zlocistym bolcem zyrandol. Do dzis dzwieczy mi w uszach jego ulubione zdanie: "W kazdej sytuacji badz mezczyzna". Po raz pierwszy uslyszalem je, gdy zazadal, abym poszedl o zmroku na koniec ogrodu i urwal listek z rosnacej tam wierzby. Po raz ostatni, gdy wpadl do przedszkola pozegnac sie ze mna w drodze na Okecie: "Badz mezczyzna! Przykro mi, staruszku, ale z przyczyn niezaleznych zawiodlem cie na calej linii!".Szpakowaty dzentelmen - z wizytowki, ktora otrzymalem, wynikalo, ze nazywa sie Jack Henderson Jr. - uscisnal mi reke i przeprosil, ze nie zna polskiego. Odpowiedzialem po angielsku: Never mind, i ku wielkiej uldze zauwazylem, ze w ogole nie zaskoczyl go moj piskliwy glosik. Wygladalo na to, ze facet, ktory mierzy metr siedemdziesiat piec i mowi glosem pensjonarki, jest dla niego zjawiskiem absolutnie normalnym. -Zainteresowala nas panska ankieta - stwierdzil. - Nie wiem, czy czytal pan nasz prospekt? - Pokrecilem glowa. -Obok promocji medykamentow najnowszej generacji zajmujemy sie rowniez testowaniem lekow. Potrzebujemy... - przerwal, jakby szukal wlasciwego slowa. -Krolikow doswiadczalnych? - podsunalem. -Nie przepadam za tym okresleniem. Niemniej macie tu w Polsce tak wysokie normy dotyczace lekarstw, ze kazdy produkt musimy sprawdzac po wielokroc pod katem skutkow ubocznych. Naturalnie, jakiekolwiek zagrozenie zdrowia testujacych jest minimalne. Nasze preparaty z powodzeniem sprzedawane sa w wielu krajach swiata. Oprocz tego przed kazdym testem zostanie pan uprzedzony, jakich reakcji moze sie pan spodziewac. Dodam jeszcze, ze taka wspolpraca honorowana jest wedlug amerykanskich stawek... I jeszcze jedno - usmiechnal sie lagodnie. - Nie musi pan udzielac mi odpowiedzi w tej chwili, choc, nie taje, mamy wielu chetnych. -Jestem zdecydowany! - rzeklem szybko. - Moge zaczac chocby zaraz. -To znakomicie. Prosimy stawic sie w poniedzialek na badania wstepne. Uscisnelismy sobie rece. Bylem juz w drzwiach, kiedy Henderson zwrocil sie do krotko ostrzyzonego, ktory caly czas zachowywal milczenie: -Klaus, panu Markowi przydalaby sie drobna zaliczka. I podrzuc go do domu. Zaliczke stanowilo tysiac dolarow amerykanskich w nowiutkich studolarowych banknotach. Czyzby i w moim oknie mialo zaswiecic slonce? * To byl w ogole niezly dzien. Klaus podrzucil mnie do supermarketu, gdzie szybko wymienilem stowke w kantorze, zjadlem obiad w chinskim barze, ulubiona wolowine na ostro, kupilem pare ksiazek, na ktore jeszcze wczoraj nie moglem sobie pozwolic. Wracajac pieszo do domu, juz na naszej uliczce spotkalem Elzbiete, mloda sasiadke z eleganckiego, pokrytego sajdingiem szeregowca, rozciagajacego sie naprzeciw mojej chalupki. Najpiekniejsza istote, jaka kiedykolwiek zdarzylo mi sie ogladac. A ogladalem ja przez ostatnie pol roku dosc czesto. Najchetniej wieczorem. Po zgaszeniu swiatel w moim pokoju z lornetka w reku obserwowalem, jak krzata sie po domu, przebiera w kusy szlafroczek, czyta, oglada telewizje, uprawia gimnastyke, wreszcie gasi swiatlo.Nie wiem dlaczego, najbardziej lubilem patrzec, jak czesze swoje dlugie wlosy, nieomal czulem ich jedwabista puszystosc, zapach... I zawsze w ktoryms momencie moja fascynacje przerywal bolesny skurcz: "To nie dla ciebie, durniu! Gdyby jakims cudem wpadla w twe ramiona, i tak nie moglbys jej kochac. Bo jak? Nawet Potwor z Pieknej i Bestii mial wieksze szanse. Byl przynajmniej mezczyzna!" Zaciskalem wowczas zeby w bezsilnej rozpaczy. Odkladalem lornetke, zaslanialem okno i kropilem setke brandy (jedna, zeby przypadkiem nie wpasc w nalog). Blogie cieplo rozlewalo sie po organizmie, wscieklosc mijala. Gasilem swiatlo, znow cichutko podchodzilem do okna. Ale najczesciej posesje vis-r-vis spowijal gesty mrok. Nie przesadze, jesli powiem, ze mogla spokojnie byc modelka Praksytelesa, a i Apelles, grecki mistrz pedzla, tez nie pogardzilby jej twarza. Rysy miala osobliwie regularne, nos ksztaltny, oczy w pieknej oprawie, usta pelne. A jednoczesnie kryl sie w niej jakis smutek, tajemnica, ktorej nie potrafilem zglebic. W koncu niezbyt czesto zdarza sie dwudziestoparoletnia, samotna dziewczyna, z samodzielnym luksusowym segmentem, nie uprawiajaca praktycznie zadnego zycia towarzyskiego. Odwiedzaly ja glownie starsze kobiety, a czasem niezbyt szykowna kolezanka. Dosyc dlugo podejrzewalem, ze moze byc jedna z tych luksusowych dam na telefon, jakich nie brak w naszej Trzeciej Najjasniejszej, zdarzalo sie jej bowiem przepadac na cale dnie wraz ze swoim mercedesikiem cabrio, nigdy jednak nie przytrafialo sie to wieczorem lub noca, czyli w ulubionych porach platnego wystepku. Coraz bardziej egzotyczne koncepty - kochanka wysoko postawionego prominenta, agentka obcego wywiadu, gwiazdka filmow porno - rozproszyly informacje pani Sierzputowskiej. Stosunki z ta sasiadka, za zycia mamy - chlodne, poprawily sie ostatnio, glownie za sprawa jej kotow, ktore uwielbialy buszowac po moim ogrodku, a ja cierpliwie przerzucalem je na powrot przez plot. Zwierzeta w naszych czasach to chyba ostatnie istoty, ktore potrafia zblizac ludzi nawet tak odleglych duchowo od siebie jak my. Sierzputowska, wdowa po kusnierzu, ktory, wedle mamy, zmarl pokasany przez wscieklego lisa, byla osoba lepiej poinformowana niz ABW, CIA i Mosad razem wziete. Ktoregos popoludnia, kiedy przez szpare w plocie dokarmialem jednego z jej ulubiencow resztkami dosc podejrzanie zielonkawej wedliny, zaczelismy rozmawiac. Akurat powiew wietrzyka przyniosl od strony segmentu pieknej nieznajomej dzwieki muzyki klasycznej. -Melomanka od siedmiu bolesci! - stwierdzila pani Eugenia. -Zna ja pani? - spytalem z zainteresowaniem. -Ja? - zachnela sie - Nosi nos wyzej niz kapelusz! Moja Lena chodzi do niej sprzatac. W piatki. I czasem czegos sie dowie... Niewiniatko. -Ma pani na mysli swoja bialoruska sprzataczke? -Nie. Pania Ele. Psuje reputacje naszej ulicy. Milionerka bez zawodu, a maz kryminalista. -Co takiego? -Nie czyta pan gazet. "Super Express" pisal nie tak dawno o niejakim Marianie O. I o niej, bylej studentce, niedoszlej Miss Polski... Czy pan wie, panie Mareczku, ze zabrali go w noc poslubna, z hotelu "Kasprowy" w Zakopanem? Fakt, ze bostwo z sasiedztwa jest mezatka, w dodatku zona znanego gangstera, nie ostudzil mojego zachwytu. Choc przydal mu odrobiny goryczy. Tego popoludnia Elzbieta przyjechala taksowka. Zauwazylem, ze byla nieumalowana, smutniejsza niz zwykle. Uklonilem sie jej w momencie, kiedy zatrzaskiwala drzwiczki samochodu. -Dzien dobry, panie Marku - powiedziala i na moment jej twarz rozswietlil usmiech. Znala moje imie, niebywale! Z wrazenia upuscilem pek kluczy. Dziewczyna schylila sie zwinnie, by je podniesc i na mgnienie oka, w glebokim dekolcie sweterka ujrzalem (nie nosila stanika) cienisty wawoz pomiedzy ksztaltnymi wzniesieniami. Geograficzna osobliwosc zafascynowala mnie do tego stopnia, ze kompletnie zapomnialem jezyka w gebie. Jesli w momencie podawania kluczy mialem szanse nawiazac z Elzbieta rozmowe, to stracilem ja bezpowrotnie. Nim unioslem oczy, sasiadeczka juz wbiegala po schodkach. Trzasnela zamykana furtka, potem drzwi... -Widze, ze udalo sie panu cos zalatwic? - pani Sierzputowska odlozyla gumowego weza, przerywajac podlewanie ogrodka. -Nie chce zapeszyc, ale chyba tak - odpowiedzialem, nie przestajac myslec o Elzbiecie. -A moze wpadnie pan na pierogi? - zaproponowala przyjaznie wdowa. Chyba rzeczywiscie zmieniala sie passa. Nigdy dotad Sierzputowska nie wystepowala z podobna propozycja. -Nie, dziekuje, zjadlem juz cos w Pizzy Hut! W ciagu wieczora, pogasiwszy wszystkie swiatla w domu, dlugo lustrowalem mieszkanie Elzbiety przez szpare miedzy zaslonami. Nie zapalila telewizora, nie gimnastykowala sie jak zwykle, ani razu nie weszla do kuchni. Pochylona nad biureczkiem czytala jakis czas, potem pisala, i jeszcze bardzo dlugo siedziala z twarza ukryta w dloniach. A mnie przypomnial sie wiersz, ktory gdzies przed laty zapisalem w zeszycie w kratke. Tej, ktorej nie znam i nie spotkam, Chociaz przeczuwam, ze istnieje, Oddalbym to, czego nie kocham Za jeden drobiazg, za nadzieje. Oddalbym pustych zmierzchow tunel, W lustrze odbity glupi grymas, Godnosc, ambicje, cala dume, Z ktora tak trudno jest wytrzymac... Gorycz zalosnych snow o swicie, Gdy glowa ciezka od przepicia. Oddalbym nawet cale zycie, Ktore jest bez niej nie do zycia. Lecz, o nieznana, co w swej krasie Jestes krolowa wszystkich balow, Nie przybadz do mnie poniewczasie, Gdy serce juz mi peknie z zalu. Czy nie byly to przypadkiem strofy prorocze? * W poniedzialek rano, na czczo, za to z buteleczka moczu, zjawilem sie w Firmie, ktora w myslach nazywalem ostatnia szansa. Ku memu zaskoczeniu okazalem sie jedynym ochotnikiem. Poczekalnia malego laboratorium lsnila sterylna czystoscia i gdyby nie pielegniarka, tym razem zolta (chyba Koreanka, na Chinke byla zdecydowanie zbyt brzydka), mozna by uznac, ze caly obiekt stanowi wylacznie scenografie do jakiegos medycznego serialu. Zmierzono mi cisnienie, zrobiono EKG, pobrano krew, sline, a nawet wyrwano jeden wlos. I na szczescie na tym zakonczono. Potem Dawn, ktora wychynela z zaplecza, zaprowadzila mnie przed oblicze doktora Hendersona. Towarzyszyl mu jego pomocnik, szczuply nerwowy osobnik o wygladzie typowego rozkojarzonego naukowca. W pierwszej chwili jednak moja uwage zwrocila nie jego dosc pospolita twarz, ale olbrzymie mokasyny na pieciocentymetrowej podeszwie.-Bob Denisoff - przedstawil sie, podajac mi szczupla, nieco wilgotna reke. -Inzynier Denisoff zajmuje sie u nas technicznymi aspektami naszych testow, aparatura pomiarowa i baza danych - wyjasnil doktor. - Wszystkie wyniki bedziemy mieli pojutrze. Na razie chcialbym uzupelnic panski kwestionariusz. Byl pan juz szczepiony na ospe i polio? Skinalem glowa. Mozliwosc odpowiedzi bez otwierania ust stanowila dla mnie zawsze okolicznosc komfortowa. -Wyrostka pan nie mial operowanego ani migdalkow? Slowo appendix zrozumialem od razu, jesli zas idzie o tonsil, Henderson musial wskazac na swoje gardlo. Zaprzeczylem. Doktor odnotowal te informacje. Denisoff, lekko znudzony, przysluchiwal sie naszej konwersacji. -Przejdzmy do urazow. Wspomnial pan o parokrotnej utracie przytomnosci polaczonej z objawami smierci klinicznej. Moze mi pan o tym opowiedziec? Przez nastepny kwadrans czulem sie jak na egzaminie z angielskiego. Mialem dosc duzy zasob slow, ale poza konwersacjami z mama nigdy nie rozmawialem z nikim w mowie Szekspira. I to o kwestiach rownie zawilych. Na moje szczescie indagujacy okazal sie wyrozumialy i inteligentny. -Rozumiem, ze stan premortalny za kazdym razem byl u pana dosc plytki? - zapytal w koncu. -Nie bardzo rozumiem? -Mial pan wrazenie opuszczania wlasnego ciala oraz pozamaterialnego przemieszczania sie w przestrzeni, byla to jednak przestrzen realna. Zaden tunel ze swiatlem na koncu, zadne rajskie ogrody pelne barwnych anemonow? Potwierdzilem. -A zmarli? Czy widzial pan moze swoich bliskich? Lub przynajmniej czul ich obecnosc? -Niestety, nie. Choc wyznam, ze chcialbym bardzo zobaczyc na przyklad mego ojca. Doktor przerzucil kilka kartek. -Zginal w Stanach w wypadku lotniczym? - bardziej stwierdzil, niz zapytal. -Zaginal! - poprawilem go. - Nigdy nie zidentyfikowano jego ciala posrod innych ofiar odnalezionych na zboczach Appalachow. Mama przez dlugie lata twierdzila, ze zyje... Chociaz nie miala na to najmniejszych dowodow. -Wrocmy do panskich... przezyc. Z ankiety wynika, iz dwukrotnie zdarzylo sie panu doznawac stanow... Tu uzyl jakiegos fachowego terminu, ktorego nie znalem i, co gorsza, nie zapamietalem. -Trzy, trzy razy! - poprawilem go ponownie. * Jesli wyspa Capri uchodzi, nie bez powodu, za jedno z najpiekniejszych miejsc na ziemi, to zatoczka Piccola Marina jest na niej, obok Lazurowej Groty, miejscem absolutnie najcudowniejszym. Pozostawiajac za soba ruchliwe miasteczko i park, w ktorym zaskoczylo mnie popiersie Lenina, zeszlismy schodami na kamienista plaze, pelna skalek, mikrofiordow, malych grot, wypelnionych krysztalowa woda, w ktorej smigaly zlote rybki. I choc nie byly to stworzonka gotowe spelniac trzy zyczenia (mnie wystarczylyby dwa - rozwiazac problem w gardle i miedzy nogami), skoczylem w krysztalowa ton z prawdziwym zachwytem. Jestem niezlym plywakiem i uwielbiam nurkowac, z czym mama drepcaca po plazy niczym kura, ktora wysiedziala kaczatko, nie bardzo chciala sie pogodzic. Sama w mlodosci byla mistrzynia krytej zabki, jednak nawykowe zwichniecie barku, pamiatka po intensywnym uprawianiu siatkowki, uniemozliwialo jej wodne szalenstwa. Z wiekiem rozne miary, ktore przykladala do siebie i swego jedynaka, rozjezdzaly sie coraz bardziej. Ona w mlodosci mogla wystawiac sie na kazde ryzyko, mnie nie pozwalala na zadne!Oczywiscie mialem to w nosie. Nie przejmujac sie jej marudzeniem, nurkowalem coraz glebiej i glebiej, wylawiajac muszelki, jezowce i rozgwiazdy. Po dotarciu do dna odwracalem sie i przez chwile podziwialem ponad soba powierzchnie wody, od dolu przypominajaca sklepienie gotyckiego kosciola. Przy ktoryms z wyjatkowo glebokich zanurzen przestraszylem sie, ze moze zabraknac mi tchu. Odbilem sie wiec energicznie i ruszylem w gore, nie zwracajac uwagi, ze krysztalowy strop nade mna dziwnie pociemnial. Z ogromnym impetem uderzylem glowa w skalny nawis. Omal nie stracilem przytomnosci, co gorsza, zachlysnalem sie, zaczalem grzmocic wode rekami i nogami, to jednak nie moglo pomoc mi uwolnic sie ze skalnej pulapki. Woda wypelnila mi pluca, swiatlo poszarzalo. Wiedzialem, ze tone. Ze nic nie moze mnie uratowac. Nie docenilem swej rodzicielki. Niczym mama niedzwiedzica, widzac, a moze bardziej czujac, ze jej mlode jest w niebezpieczenstwie, zerwala sie z kocyka, roztracila grupe dzieciakow bawiacych sie nad brzegiem i zanurkowala miedzy skalami. Moja dusza oderwala sie od ciala w momencie, kiedy wyciagnieto mnie na plaze i mama, sama blada i polprzytomna, starala sie mnie reanimowac. Proby sztucznego oddychania nie przyniosly efektu. Tymczasem jazn moja, nie przejmujac sie zabiegami wokol jej zewnetrznej powloki, wzbila sie nieomal pionowo w gore. Gdyby mogla oddychac, odebraloby jej dech. Oto widzialem, do dzis nie wiem, jak mozna widziec bez oczu, ale widzialem, cala cudowna panorame Zatoki Neapolitanskiej, od Sorrento po ponury stozek Wezuwiusza, i gigantyczny labirynt ulic i kamienic Neapolu. W pelnym zachwycie, z szybkoscia mysliwca F-16, dotarlem do brzegu, przelecialem nad terenem wykopalisk w Herculanum, minalem krater wygaslego wulkanu przypominajacy od srodka nieoskrobany garnek i poszybowalem ku polnocy. Co to byl za widok! Przed tygodniem niedaleko Rimini zwiedzilem Italie w miniaturze, najbardziej charakterystyczne miejsca Wloch, zlokalizowane na przestrzeni jednego ogrodu - gory, rzeki, zabytki. Teraz mialem to wszystko pod soba, w zdecydowanie lepszych proporcjach. Kierujac sie w strone Lacjum, przelecialem nad cmentarzem w Monte Cassino, obserwujac przez chwile polskie wycieczki spacerujace wsrod grobow, w tym jakiegos emeryta skladajacego skromna wiazanke na grobie generala Andersa. Ale gonilo mnie dalej, do Rzymu. Wkrotce wsrod zalesionych wzniesien zobaczylem okragle ciemne jezioro, niewatpliwie wulkanicznego pochodzenia, obok miasteczko, a w nim opodal rynku niewielki kompleks palacowy. Bialozolte flagi uswiadomily mi, ze znalazlem sie nad Castel Gandolfo - letnia rezydencja papiezy. Jakze mialem nie skorzystac z okazji! Zadna gwardia szwajcarska nie mogla mnie powstrzymac, przelatywalem komnaty, ogrody, majac nadzieje napotkac Jego Swiatobliwosc, wreszcie zawislem nad basenem, w ktorym plywal siwy mezczyzna w kapielowkach... -Widzial pan Karola Wojtyle podczas plywania? - nie wytrzymal Henderson, a milczacy dotad Denisoff zapytal: -Byl sam? -Na rozmowe z nim oczekiwalo kilka osob. W paru zdaniach odmalowalem postacie, w ktorych doktor, zaskakujaco dobrze obeznany w watykanskiej hierarchii, rozpoznal biskupa Dziwisza i kardynala Ratzingera. -Niewiarygodne, i co bylo dalej? - Moj rozmowca az zachrypl z wrazenia. -Glos wewnetrzny przekonal mnie, ze musze wracac. Wysilki mamy nie przynosily skutku. Jej jedynak umieral. Nie bylo szans na szybkie przybycie pogotowia. Naraz gromadke gapiow roztracil niemlody postawny mezczyzna przypominajacy z wygladu sykstynskiego Boga Ojca, a moze tylko weterana Czerwonych Brygad. -Moze ja sprobuje. Mama, zbyt zmeczona, by kontynuowac swe zabiegi, ustapila mu miejsca. Brodacz bezblednie odszukal mostek, dwakroc naparl nan oburacz, az zatrzeszczaly zebra, a potem wdmuchnal mi potezna porcje powietrza. Potem powtorzyl... Obserwowalem to z boku, ale nie zauwazylem momentu, gdy zrobiwszy swoje, moj zbawca zniknal. -Wszyscy mamy gigantyczne szczescie - stwierdzil Henderson, gdy zakonczylem opowiesc. -Wszyscy? - zdziwilem sie. -Pan uchodzi z zyciem z sytuacji wygladajacych na beznadziejne, a my trafilismy wreszcie na kogos, kto moze pchnac nasze badania na wyzszy poziom. Wyznam, ze wowczas nie zdawalem sobie sprawy z powagi tych slow. III Izolacja, w ktora wpedzily mnie po czesci kompleksy, a w duzym stopniu nadopiekunczosc matki (pozne dziecko bylo dla niej najwiekszym skarbem), do wszystkich moich wad dorzucila jeszcze jedna - nadmierna ufnosc wobec ludzi raz uznanych za godnych zaufania. Podejrzliwosc wobec wszystkich, ktorych nie znalem, w momencie chocby powierzchownego poznania, wspartego odrobina zyczliwosci, zmieniala sie w bezgraniczne zaufanie. A jesli jeszcze ten ktos udawal, ze nie zauwaza mego glosu... Podobnie i tym razem nie przyszlo mi do glowy, ze moj nowy, hojny pracodawca moze miec wobec mnie jakies inne plany poza deklarowanymi.Bylem ufny, tym bardziej ze juz trzeciego dnia Klaus, zamiast tradycyjnie odwiezc do domu, zaprosil mnie na drinka w jednym z malych, wytwornych (i drogich!) pubow na Starym Miescie. Tam, prawdopodobnie za sprawa alkoholu, nagle zrobil sie niezwykle gadatliwy. Zaczal mi opowiadac o swoim zyciu. Pochodzil z rodziny polskiej, a wlasciwie slaskiej, czego pamiatka bylo jego imie, rzadkie raczej w Kongresowce, a nawet w Galicji. Jego pradziad przybyl do Stanow jeszcze przed pierwsza wojna swiatowa i przez pare pokolen familia nie wychylala nosa z polskiego getta, w Jackowie czy innym Greenpoincie. Dopiero Klaus zerwal z tradycja pierogow i bigosu. Wstapil do wojska. W marines dosluzyl sie stopnia kapitana. -Byl pan w Wietnamie? - zapytalem ze szczerym zainteresowaniem. -Stare dzieje. Wole nie przypominac sobie tamtych czasow. Po wojnie w Zatoce definitywnie przeszedlem do cywila. Chociaz niedawno zalowalem, ze na ostatnia wojne z Saddamem okazalem sie za stary... -Za stary? - zdziwilem sie. Klaus, szczuply i dobrze umiesniony, sprawial wrazenie doskonale sprawnego piecdziesieciolatka. -Skonczylem szescdziesiatke. Tymczasem nasza rozmowa zeszla na temat kampanii w Iraku. Wspomnialem chyba, ze polityka nalezala do moich fascynacji, totez rozgadalem sie w najlepsze, wyglaszajac poglady na temat mozliwych implikacji, a takze roli Polakow, ktorzy wlasnie mieli dzialac tam w swojej strefie okupacyjnej. Z krotkich, czesto monosylabicznych odzywek Klausa wynikalo, ze poglady na te tematy mielismy zbiezne. Podobnie jak Klaus uwazalem, ze interwencja byla nieunikniona i uzasadniona, a przyszly swiatowy lad musi opierac sie na USA, jesli nie zandarmie, to przynajmniej kompetentnym policjancie swiata. -Takim Strazniku z Teksasu! - zazartowalem, robiac mine charakterystyczna dla prezydenta Busha. Przez chwile Klaus chichotal wraz ze mna, a potem rozmawialismy o Huntingtonie, Brzezinskim, Fukuyamie i Orianie Fallaci, dochodzac do wspolnego wniosku, ze dopiero czolowe zderzenie cywilizacji Zachodu i Islamu bedzie prawdziwym koncem historii. W miare przyswajania kolejnych dawek alkoholu nasza rozmowa robila sie coraz swobodniejsza i weselsza, az do ostatecznego urwania filmu. * Pierwszy tydzien moich wizyt w osrodku nie przyniosl zadnych zdarzen godnych odnotowania. Mimo przyjmowania sporych dawek roznych specyfikow, majacych, jak twierdzil szef programu, sprawdzic podatnosc mego organizmu na ewentualne skutki uboczne zazywanych lekow, nie dostalem uczulenia, nie pokrylem sie zadna paskudna wysypka ani nawet nie zdarzylo mi sie kichnac. W koncu zaczynalem podejrzewac, ze przyjmowane medykamenty to najrozniejsze odmiany tego samego, niegroznego placebo, kiedy w piatek, podczas wieczornej sesji, Jack Henderson zaprosil mnie do jednego z podziemnych pawilonow, ktorych przeznaczenia dotad nie znalem. Pomieszczenie lezace po prawej stronie laboratorium przypominalo cmentarna krypte, a wrazenie grobowca potegowal jeszcze pojedynczy stol otoczony aparatura elektroniczna z mnostwem monitorow i czujnikow, ktorych wiekszosc przywodzila na mysl sale intensywnej terapii.Po raz pierwszy od paru dni zobaczylem inzyniera Denisoffa. Majstrowal w kacie, przy jakims urzadzeniu, ktorego przeznaczenia nawet nie moglem sie domyslac. Zauwazylem, ze doktor jest powazniejszy niz zwykle i jakby mniej pewny siebie. Ku mojemu zaskoczeniu pierwszy glos zabral Bob. -Dzis chcielibysmy wyprobowac nowy system anestezjologiczny... - zaczal, a widzac zaniepokojenie na mojej twarzy, dorzucil: - Zabieg bedzie absolutnie bezpieczny, panie Marku. Nasz nowy system narkozy ma za soba szereg udanych prob. A na wszelki wypadek mamy tez najlepszy sprzet sluzacy zarowno wybudzaniu, jak i podtrzymywaniu funkcji zyciowych. Rzucilem okiem na doktora Hendersona. Na jego twarzy goscil jowialny usmiech. -Czy moglbym odmowic? - Moj glosik w podziemnym, nisko sklepionym pomieszczeniu zabrzmial trzy razy bardziej piskliwie niz zazwyczaj. -Alez naturalnie, to panskie niezbywalne prawo - powiedzial Henderson. - Chetnych nam nie brakuje... Zawiesil glos, a w tym momencie Denisoff dorzucil jakby od niechcenia: -Czy wie pan, ze nowoczesna chirurgia bez trudu potrafi sie uporac z problemem panskich strun glosowych...? Nic nie wskazywalo na to, zeby zabieg mial uproscic dotychczasowe metody szpitalnego usypiania. Przygotowania byly dlugie i nieprzyjemne. Cztery kroplowki mialy mi wprowadzic plyn, ktorego wzor chemiczny - a jakze, udostepniono mi go - przypominal wyciag z calej tablicy Mendelejewa. Wczesniej musialem wypic pol litra innej cieczy, przypominajacej w smaku tequile. Ostatnia rzecza, ktora pamietam, bylo nalozenie mi na twarz maseczki, podlaczonej do butli z gazem o milym, i, jak twierdzil inzynier, relaksujacym zapachu, ktory mial przyspieszyc dzialanie specyfiku. Naraz poczulem sie jak skoczek wybijajacy sie z progu Wielkiej Krokwi (nigdy nie skakalem, w ogole nie posiadlem umiejetnosci jezdzenia na nartach, ale moge to sobie wyobrazic). Chwile szybowalem w kompletnym mroku, potem wyrosla przede mna sciana swiatla, przypominajaca gigantyczna fale morskiego przyboju, czolo tsunami, lub tylko marzenie oszalalego surfera. Fala ta zawinela mnie, zrolowala, jak dywan z trupem w trzeciorzednym kryminale. Nie czulem bolu, tylko wchloniecie przez gigantyczny wir, coraz szybszy, coraz szybszy. Dusza oderwala sie od ciala nagle i lekko, jak folia zdzierana z jednorazowego plastra. I juz znajdowalem sie ponad lozkiem z ma nieszczesna powloka. Z tej pozycji moglem obserwowac przerzedzajace sie wlosy na czubku glowy Hendersona, a nawet glebie dekoltu Dawn (szelma, nosila czerwony stanik). Tylko mokasyny Denisoffa widziane z gory wydawaly sie o numer mniejsze. "Zamordowali mnie - bylo pierwsza moja mysla - ha, trudno!" Do koncepcji zbrodni nie pasowala jednak czujnosc, z jaka wszyscy sledzili wskazniki i prace elektrokardiogramu. W pewnym momencie Henderson uniosl podreczny dyktafon. Glos doktora dotarl do mnie stlumiony, nieco rozmazany, ale w pelni zrozumialy. -Pacjent III-B. Eksterioryzacja pierwsza. Faza kappa przebiegla pomyslnie. Stan bardzo dobry. Krzywa Hendersona 2.33, zagrozenie terminalne 0.01. "A wiec o to im chodzilo, zafundowali mi kontrolowana smierc kliniczna" - przemknelo mi czy raczej mojej duszy. W tym samym czasie Denisoff chyba zorientowal sie, ze go obserwuje, bo na wiszacym na scianie kartonie napisal "masz 3 minuty", a potem powiedzial to samo glosno i tak wyraznie, jakby przemawial do gluchoniemego debila. Zrozumialem, ze tyle czasu przeznaczali na moj metafizyczny spacerek. Krypta nie miala okien, a drzwi prowadzace na korytarz zaryglowano na glucho. Do ewentualnej ewakuacji pozostawal niewielki otwor wyciagu wentylacyjnego, przegrodzony standardowa kratka. Nie zastanawiajac sie, czy dusza po drugiej stronie nie wyloni sie przypadkiem na podobienstwo zmielonego miesa, przeniknalem te kratke, potem filtry i waskim kanalem wyplynalem na powierzchnie, gdzie zawislem nad kompleksem budynkow Firmy. Gasly ostatnie blaski upalnego dnia, tylko pasmo czerwieni na zachodzie przypominalo o istnieniu slonca. Las wokol zabudowan zrobil sie mroczny i zdawal sie bezludny, jednak wzbiwszy sie wyzej, dostrzeglem przycmione koraliki latarn, polyskujace wsrod gestwy drzew, bialo-czerwona mozaike swiatel na szosie brzeskiej i swietlista lune rozpieta nad Srodmiesciem. Trzy minuty? Niewiele. Gdzie mialem sie udac, co zobaczyc? Wybralem pomysl najprostszy - z szybkoscia ponaddzwiekowa dotarlem do mojego domku przy ulicy Wawrzynowej, wzniesionego jeszcze przez mego pradziadka. W planach miala tu stanac pietrowa willa kryta gontem na modle zakopianska, ale przyszla wojna, potem komuna i nasza chatka na zawsze pozostala jednopietrowym baraczkiem... Procz swiatla w przedpokoju - zostawiam je zawsze, aby ewentualny zlodziej nie wpadl na akwarium - dom tonal w ciemnosci. A jednak kiedy mijalem go od frontu, przysiaglbym, iz poruszyla sie firanka i jakis cien przemknal za nia. Mama?! To bylo jej ulubione miejsce. Zawsze kiedy przejezdzal uliczka jakis zapozniony samochod albo rozlegaly sie podniesione glosy pijaczkow wedrujacych od strony sklepu nocnego, zwykla podchodzic do okna i spogladac zza firanki... Zawrocilem w miejscu i przeniknalem do wewnatrz. Niestety, w mieszkaniu zastalem pustke. Schly wyprane o swicie skarpetki, niezmyte talerze pietrzyly sie w zlewie, cma tlukla sie wokol mlecznego klosza w przedpokoju, woda kapala do wanny z nieszczelnego kranu... I nikogo. Zadnych zjaw, fluidow, energii... Rozczarowany opuscilem moj domek i zanurkowalem w okno szeregowca vis-r-vis. Szyba przepuscila mnie, podobnie jak zaciagniete kotary... Elzbieta lezala na lozku naga i czytala ksiazke. Z obnazona, bezbronna pupka przypominala nimfetki Bouchera, malowane na zlecenie lubieznego Ludwika XV. Podobnie jak tamte dziewczatka cialo miala doskonale proporcjonalne, moze odrobine smuklejsze i dluzsze. Malenki pieprzyk pod lopatka dodawal mu wdzieku, a plasterek na malym palcu lewej nogi, jedyny element stroju, stawal sie mimowolnie perwersyjny. Poczulem dojmujacy dreszcz. Czyzby dusza mogla doznawac erekcji? Zawstydzony przesunalem sie w strone wezglowia. Zawislem nad rozlozona ksiazka i po paru wierszach poznalem, ze czyta Mistrza i Malgorzate. Sasiadeczka miala niezly gust. Zastanawialem sie, co by sie stalo, gdyby widziala, ze ja obserwuje... Przysunalem sie maksymalnie blisko, tak, ze poczulem, czy raczej wyobrazilem sobie, cieplo jej aury. Drgnela. Tak, jakby zorientowala sie, ze nie jest sama. Machinalnie przyciagnela ku sobie haleczke. Spojrzala ku drzwiom, ku oknu. Poczulem sie glupio, jak cham, podgladacz, zboczeniec... Ale nadal nie odlatywalem. Czy sprawil to przestrach, czy lektura - rozane sutki Elzbiety stwardnialy, w zamysleniu musnela je dlonia... Zadzwonil telefon. Odebrala natychmiast. Sluchala dluzsza chwile bez slowa, mocno zaciskajac palce na sluchawce, potem wybuchla. Po raz pierwszy zobaczylem ja tak wzburzona. Oczy jej sie rozszerzyly, chrapki drgaly: -Nie, nie, panie mecenasie. Powiedzialam juz! Postanowilam wiecej sie z nim nie spotykac. Po tym wszystkim, co przeszlam... Tak, to decyzja nieodwolalna! Podpisze wszystko, co trzeba, ale prosze mi oszczedzic spotkan. Nie! To i tak niczego nie zmieni... Jak to sie nie zgadza? Grozi? Prosze mu powiedziec, ze moze sobie grozic! Mnie nie przestraszy. Niech grozi... Naturalnie, panie Adamie, wiem, co to za czlowiek. Nazbyt dobrze wiem! Chetnie towarzyszylbym jej dalej, ale rozdzwonil sie we mnie wewnetrzny sygnal alarmowy. Jakas czastka mojej jazni wzywala do powrotu. Trzy minuty minely! Szybko przelecialem nad uliczkami, zagajnikami... Nie odczuwalem strachu, raczej swoista satysfakcje. Moge wychodzic z ciala i krazyc, gdzie zechce. Moge wracac! Nie wiem, skad czerpalem te pewnosc. Moze dusza posiada wiecej zmyslow niz jej cielesny pokrowiec? Bez bladzenia odnalazlem osrodek. Ladowalem pod ostrym katem. Z gory slabo oswietlone blizniacze pawilony przypominaly dwie mogily. Przelatujac ponad lewa piwnica ku latarence mojego wywietrznika, poczulem naraz cos niemilego, nieznana wibracje, niby-chlod, quasi-bol, dygot... Doznanie bylo dla mnie calkowicie nowe, co gorsza, nie potrafilem go w pelni rozpoznac. Dzis wiem, ze bylo to uczucie paniki, jakie moze przynosic jedynie kontakt z absolutnym zlem. * -Ani bolu, ani ryzyka! - powiedzial Henderson, kiedy po obudzeniu zaczalem czynic mu wymowki, ze nie zostalem uprzedzony o charakterze eksperymentu.-Poza tym nie byla to raczej przykra podroz - odezwala sie milczaca zazwyczaj Dawn. - Momentami chyba nawet podniecajaca... Spieklem raka. -Skad pani wie? - wybelkotalem. Wskazala na monitory. -W pewnym momencie czujniki wykazaly wzrastajace napiecie seksualne - powiedziala. Wolalem nie kontynuowac sliskiego tematu i podtrzymywac ton wyrzutu. -Uwazam, ze to nie bylo w porzadku! - mowilem podniesionym glosem. - Powinniscie mnie uprzedzic, co zamierzacie i zapytac o zgode. -Prosze nam wybaczyc - glos doktora brzmial niezwykle lagodnie, wrecz przepraszajaco. - Nie wtajemniczalismy pana we wszystkie elementy naszych testow, poniewaz dopiero zaczynamy nasza wspolprace. -I na tym ja skonczymy! - przerwalem mu. - Nie mam zamiaru dac sie wyprawic na tamten swiat. -O tym nie ma mowy! - wlaczyl sie Bob Denisoff. - Panski stan byl nieustannie pod kontrola i nie laczyl sie z zadnym ryzykiem. Caly czas pracowalo sztuczne serce, panski mozg byl znakomicie dotleniony... Chyba pan to zaobserwowal? Z gory. -Mozecie zdjac ze mnie to zelastwo i odpiac mnie od tego loza?! - zapytalem. Jakos nie kwapili sie. -Na razie niech sie pan uspokoi, panie Marku. Zaraz panu wszystko wyjasnie - mowil doktor. - Prawde powiedziawszy, podejrzewalem, ze czlowiek o panskiej inteligencji sam wszystkiego sie domyslil. -Znaczy czego? -Chocby tego, iz nie zajmujemy sie testowaniem lekow na lupiez. Ani w ogole lekow... -Kim w takim razie jestescie? -Sojusznikami, ktorzy na poczatek zamierzaja podwoic panskie honorarium. Wyjal plastikowa karte w przezroczystym etui, dostrzeglem na niej charakterystyczny kontur amerykanskiego orla i napisy po angielsku. -CIA? - domyslilem sie. -Cos w tym rodzaju. Gdyby czytal pan uwazniej wszystkie zalaczniki naszych umow, juz wiedzialby pan, ze zgoda na udzial w programie jest rownoznaczna ze sluzba dla Stanow Zjednoczonych Ameryki Polnocnej. I naprawde nie ma co sie irytowac, wszyscy sluzymy wielkim sprawom. Nie kryjemy, ze ktos taki jak pan moze odegrac wielka role... -Jak ja? - Naraz pojasnialo mi w glowie. Pojalem wreszcie cos, co nie dawalo mi spokoju. Dlaczego oprocz mnie do Firmy nie zglosil sie zaden inny kandydat. Po prostu rzekoma ulotke wydrukowano tylko w jednym egzemplarzu. - Wiedzieliscie o mnie wczesniej, niz sie do was zglosilem. Skad? -Powiedzmy, mamy swoje informacje - powiedzial krotko Denisoff, a Henderson znow usmiechnal sie po ojcowsku. Powsciagnalem emocje. W sytuacji zdechlaka przywiazanego do loza nie moglem sobie pozwolic na niekontrolowane dzialania. Naczytalem sie dosyc Ludluma, Clancy'ego czy Le Carre, by wiedziec, ze nie mam odwrotu. Sidla zastawiono na mnie pieczolowicie i precyzyjnie, a teraz stalem sie posiadaczem zbyt waznej tajemnicy, by tak po prostu pozwolono mi odejsc... Zreszta Henderson ucial dalsze pytania dotyczace tej materii, twierdzac, ze jesli chce wiecej informacji na temat Firmy, Klaus chetnie opowie mi wszystko, co moze wyjawic, a takze rozwieje moje watpliwosci dotyczace moralnych aspektow tego procederu. -Skoncentrujmy sie lepiej na twoich doznaniach, Marku, bo to jest najwazniejszy element dzisiejszego doswiadczenia. - Nie zauwazylem nawet momentu, kiedy doktor zdecydowal sie mowic mi ty. Co mialem robic, zlozylem dosc szczegolowy raport z wedrowki mojej jazni, pomijajac w nim jedynie wizyte u Elzbiety. Zamiast tego zeznalem, ze nie moglem sie oprzec chetce podgladania mlodej parki, baraszkujacej w jacuzzi, w pewnej willi ze szklanym dachem. Godzine pozniej, kiedy juz calkiem doszedlem do siebie, Klaus zaprowadzil mnie do swego bmw. Po drodze do domu wpadlismy na kawe do przydroznego motelu i tam dowiedzialem sie reszty. -Nie powinienes miec jakichs szczegolnych obaw, Marku. Ani jesli idzie o cel przedsiewziecia, ani o podjete przez nas srodki. - W slabej poswiacie, ktora rzucala nakryta czerwonym abazurkiem lampka ze stolika restauracyjnego, regularne rysy Klausa, poglebione cieniami przywodzily na mysl filmowego Mefista. - Pamietasz, jak rozmawialismy o wspolczesnym swiecie i targajacych nim paroksyzmach? Wydaje mi sie, ze postawilismy wowczas identyczna diagnoze. Toczy sie globalna wojna przeciw wartosciom i podstawom naszej wspolnej cywilizacji. A wrogow jest wielu - terrorysci, zoltki, Arabowie... W tle wyrastaja potezne Chiny, czai sie Rosja, nie do konca wyzbyta mocarstwowych inklinacji, pod nogami peta sie Europa, zachowujaca sie jak niepoczytalna stara kokota z aspiracjami... Chcac nie chcac, wszyscy ludzie sa uczestnikami tej wojny, pionami lub figurami... -Ale do czego ja moge sie wam przydac? -Dzisiejszych batalii nie wygrywaja masy ludzkie tylko informacja i technika, a technika to glownie informacja. Niestety, nasze Awaksy nie sfotografuja wszystkiego, nie dojrza satelity... Co innego sprawny wywiadowca. Doskonaly, bo niewidzialny. Bezszelestnie przenikajacy przez sciany i kordony. Teraz pojalem. -Jednym slowem, potrzebujecie szpiega nowego typu? -Raczej inteligentnego sojusznika, kogos, do kogo bedziemy mieli pelne zaufanie. Bo trudno przeciez bedzie zweryfikowac raporty o tym, co prezydent... powiedzmy Bialorusi, mowil pod koldra swojej kochance. -Rozumiem, ze jesli idzie o moj werbunek, nie mam zadnego wyboru...? -Alez masz, masz. Tylko zanim podejmiesz ostateczna decyzje, sprobuj popatrzec na to od innej strony. Do niedawna nie miales celu w zyciu, a od zawsze marzyles o dokonaniu rzeczy wielkich, niezwyklych. Dzieki nam zyskujesz takie mozliwosci - mozesz stac sie nowym Schulmeisterem, doktorem Sorge... -Albo Kimem Philby! - westchnalem. -Kim Philby zdradzal wlasny kraj, ty bedziesz go chronic, w dodatku niczym nie ryzykujac. Zreszta, przyznaj, Marku, co masz atrakcyjniejszego do wyboru? Sprawdzilismy twoj model psychologiczny i wiemy, ze mimo oporow pojdziesz na to. Znamy twoje ambicje, twoja ogromna ciekawosc, niespelnione marzenia o slawie... A jesli nie... Utkwilem w nim wzrok. Ciekaw bylem, czy posunie sie do grozb. Ale ochroniarz usmiechnal sie jedynie i dorzucil: -Nie jestes jedynym kandydatem. Twoje zdolnosci, wprawdzie rzadkie, podzielaja i inni. -Ilu ich jest? Milczal przez chwile. -Wlasciwie nie ma powodu, zeby ci nie powiedziec... Nie jestem Denisoffem, ktory, jak przystalo na syna bialego emigranta, jest opetany idea tajnosci. Poza tym i tak, jesli zechcesz, to sie dowiesz. Jest jeszcze jeden. Plus kilku mozliwych kandydatow, ktorych od pewnego czasu obserwujemy. Z tym, ze wolelibysmy postawic na ciebie. * -A wiec jutro mam pozeglowac do pekinskiego Zakazanego Miasta, pojutrze na Kreml, a w weekend poszukac Ibn Ladina? - zapytalem, kiedy biale bmw podjezdzalo pod moj domek.-Nie tak szybko. Wpierw musisz przejsc intensywne szkolenie. -Jakie szkolenie? -Zawodowe, kulturowe, lingwistyczne. Dla amatora wszyscy Chinczycy czy Arabowie sa identyczni, jak dwie krople wody. Jak bez przygotowania odroznisz decydenta od dysydenta? Pierwszego Sekretarza od pierwszego z sekretarzy? Poza tym, czy umiesz mowic i pisac po arabsku, znasz dialekt mandarynski? -Kantonskiego tez nie znam. I mam nadzieje, ze nie kazecie mi nauczyc sie tego wszystkiego w tydzien. Klaus spowaznial. -W miesiac - rzekl. Omal nie wybuchnalem smiechem. Jednak Amerykanin mowil absolutnie powaznie. Wspomnial o technikach nauki przez sen i stwierdzil, ze nawet parominutowe lekcje udzielane niezakloconej niczym jazni, kiedy ta znajdzie sie w stanie eksterioryzacji, dadza wiecej niz lata lektoratow i praktyki w terenie. Nie zasnalem juz tej nocy. Moze sprawil to nadmiar wypitej kawy, moze natlok nieuporzadkowanych mysli. Cholera, niezle mnie rozgryzli, wiedza, ze nie odmowie! Bo wlasciwie dlaczego mialbym odmawiac? Klaus zasugerowal, ze moja sluzba nie potrwa wiecznie - rok, moze dwa, no gora trzy, liczba zwiadowczych lotow mojej duszy bedzie naturalnie ograniczona, a potem...? Operacja strun glosowych, a takze terapia hormonalna, ktora, jesli sie powiedzie, przywroci mi w pelni meskosc. Necace perspektywy! Nie mogac spac, podreptalem do domowej biblioteki. Mialem tam pokazny zbiorek ksiazek dotyczacych zjawisk paranormalnych, gdzie Moody sasiadowal z Bugajem, a Borun z Ditfurthem, wygrzebalem nawet autobiografie aktorki Shirley MacLaine, w ktorej mozna znalezc ciekawy opis wrazen zwiazanych z wychodzeniem z ciala, owej nadzwyczajnej lekkosci, niezwyklego latania, autorka uzywala terminu "ulatywanie"... Zabawne, ale dotad nie traktowalem tych opowiesci zbyt powaznie, a paranaukowe doswiadczenia, wazenie trupow, fotografowanie zjaw, uwazalem po prostu za glupote lub, w najlepszym razie, rozrywke. I nie zmienily tego moje wlasne doznania, ogromnie latwo zapominalem o nich, tak szybko sie zamazywaly. Zreszta, co z nich wynikalo? Bronilem sie przed wiara w realnosc tych podrozy. Sklanialem sie raczej ku wersji, iz byly to rojenia mozgu, konfabulacje, czesto snute na podstawie czytanych wczesniej rozmaitych "opowiesci z dreszczykiem" i pseudonaukowych historyjek. Jednak, w swietle ostatnich doswiadczen, moj stosunek do tych spraw ulegl radykalnej odmianie. Jak juz wspomnialem, rzucilem sie do ksiazek, by szukac i porownywac, a zwlaszcza sprawdzac, w jakim stopniu eksterioryzacja moze byc szkodliwa. Dla ciala, dla duszy? Analizowalem tez roznice miedzy moimi doswiadczeniami a relacjami innych. Kazdy z podobnych mi zeglarzy w pozamaterialnosc opisywal swe wycieczki inaczej. Wielu widzialo swietlista nic, ktora na ksztalt rozciagliwej pepowiny laczyla ich z wlasnym cialem. Inni opowiadali niestworzone historie o kontakcie z ludzmi przebywajacymi w normalnym swiecie lub z duchami, rodem z tamtego swiata. Pozniej mialem sie dowiedziec, ze takie doznania byly mozliwe wylacznie w przypadku zejscia na glebszy poziom eksterioryzacji, z ktorego jednak prawie nikomu nie udawalo sie powrocic. Najbardziej groznie brzmialy sady o nieodwracalnych zmianach, jakie zachodzily w psychice uczestnikow podobnych eksperymentow. Ich poglad na swiat zmienial sie w sposob radykalny. Tym przejalem sie najmniej - po prostu w moim wypadku zupa juz sie wylala. Na dworze bylo jasno, kiedy wreszcie przysnalem. We snie jednak nadal nekala mnie twarz Klausa, coraz bardziej przypominajacego Mefista i jego miesiste usta powtarzajace: "Bedziesz bogaty, zasluzony i oczywiscie pelnosprawny..." Kolo poludnia obudzila mnie pani Sierzputowska. Jeden z jej kotow wlazl na stara jablon przy moim domu i nie mogl zejsc. -Malenstwo jest okropnie przerazone - marudzila wdowa. - Czytalam, ze w takim stresie zwierzatko gotowe jest umrzec na serce. Klnac w duchu, zwloklem sie z wyra, wzialem drabine i sciagnalem kota, narazajac sie przy tej okazji na bolesne zadrapania. W rewanzu zostalem zaproszony na kawusie z "pysznymi bezikami wlasnej roboty". Pyszne beziki okazaly sie rozmieklymi, przeslodzonymi kapciami, jednak cala moja uwage przykul woz meblowy zatrzymujacy sie pod domkiem vis-r-vis. Sierzputowska zauwazyla moje spojrzenie. -Pani Elzbieta sie wyprowadza - rzekla. - Moze mylilam sie w stosunku do niej. Nie kazda stac na to, zeby zostawic segment i mercedesika... Ma dziewczyna charakter. I wielkiego pecha. -Jest pani znakomicie poinformowana - wyrwalo mi sie. -Mowilam, ze moja Lena u niej sprzata. Okazalo sie, ze Elzbieta to takie szczere dziecko... I jakie nieszczesliwe. Niech pan sobie wyobrazi, ze ten kryminalista nie chce dac jej rozwodu. I podobno grozi. Dziewczyna nie zamierza ustapic, chociaz sie boi. Zostawia wszystko i wyjezdza. -Wie pani dokad? Popatrzyla na mnie uwaznie, jakby chcac zapytac, skad u eunucha takie zainteresowanie seksownymi dziewczynami, ale chyba ugryzla sie w jezyk, bo powiedziala tylko: -Nie mam pojecia. Nawet Lenie nie powiedziala. Kiedy w dziesiec minut pozniej, nafaszerowany bezami, wyszedlem od pani Eugenii, po wozie meblowym nie bylo juz sladu. I caly piekny dzien jakos mi tak przykro skwasnial. IV (Elzbieta) Wyjezdzam. Zostawiam za soba wszystko. I jeszcze wiecej. Gorycz, rozczarowanie, wscieklosc. I Renate. - Moja matke!Gdyby wiedziala, co zamierzam, nigdy by mi na to nie pozwolila. Zawsze byla wcieleniem rozsadku i obiektywizmu. "Elzuniu! Mysl rozsadnie. Kogo chcesz w ten sposob ukarac? Jego, siebie? Ile zyskasz, a ile na tym stracisz? Swiat sie nie konczy z powodu procesowych komplikacji. Ty z twoja uroda..." "Ty z twoja uroda..." - ile razy slyszalam to zdanie! Podejrzewam, ze po raz pierwszy padlo, kiedy jako zakrwawiony osesek nie chcialam wydac pierwszego krzyku i trzeba bylo sie uciec do tradycyjnego klapsa. "Ty z twoja uroda..." - powtarzalo sie za kazdym razem, kiedy chcialam isc na prywatke albo wyjechac na oboz wedrowny. Renata miala ogromna sile przekonywania - byla bezwzgledna recenzentka moich kolegow. Kiedy po szkole odprowadzal mnie Jurek, wysoki blondyn, usmiechala sie jadowicie: "Dzieci beda mialy czerwone oczy, jak kroliki". Czarkowi z kolei wytykala tradzik i pocace sie rece, a Jaskowi ojca alkoholika, ktory zabil sie na motorze. Wyjatkowo chetnie pokazywala mi swoje szkolne kolezanki, ktore zle wybraly, ugrzezly w miasteczku, zbabialy, a przeciez - Jadzia miala niezle zadatki na piosenkarke, Ewa mogla wyjechac do RFN-u, ale sie puscila z poborowym i zaszla w ciaze... Z czasem chyba zaczelam wierzyc, ze dysponuje skarbem, ktorego nie wolno mi roztrwonic. Roznilo nas jedno - mama chciala, zebym byla bogata, ja pragnelam byc szczesliwa. Az w koncu niestety uwierzylam, ze oba elementy mozna latwo i bezbolesnie polaczyc. Bo w koncu czemu nie? Bylam ladna, uwazalam sie za madra. Nawet za bardzo madra. Kiedy moje ograniczone kolezanki z liceum lecialy za pierwszym lepszym chlopakiem, lapaly sie na blysk komplementu, bulke z McDonalda czy przejazdzke jakims poobijanym matizem czy tico, nadajacym sie do uprawiania seksu mniej wiecej tak, jak psia buda na wernisaz, ja sie cenilam. Tak jak chciala mamusia. Obnosilam swoja nienaruszona cnote, gotowa stracic ja wylacznie po slubie, zawartym z wielkiej milosci. Nazywali mnie Ksiezniczka. To mi nawet odpowiadalo. Chociaz status ksiezniczki w Rychlowie, dziurze, ktorej 800-letnia tradycja miejska nie rekompensuje braku chocby jednej dobrej kawiarni, a kino zamknieto juz na poczatku transformacji, byl dosyc zalosny. Nieprzypadkowo w szkole, na tradycyjne przywitanie: "Co dobrego?", stala odpowiedz moich rownolatkow brzmiala: "Nic. Zlego, niestety, tez!" Od konca podstawowki podzielalam opinie Renaty, ze "dla ciebie, z twoja uroda (i inteligencja) swiat stoi otworem". To byl moj program minimum. Jak najszybciej musze stad prysnac. Zanim obrosne tluszczem, mezem, gromada bachorow i upodobnie sie do moich ciotek, stryjenek, szwagierek, wysiadujacych w oknach przy glownej ulicy i z zapalem obrabiajacych dupe kazdemu, kto przechodzil dolem. Oczywiscie wiedzialam, ze szczesciu nalezy pomagac i obok harlequinow czytywalam dobra literature, zeby w wielkim swiecie nie uchodzic za wiesniare. Tata dosc wczesnie zaszczepil we mnie milosc do poezji, pamietam, jak podczas domowych kolacji recytowal wiersze romantykow i skamandrytow. Nauka szla mi wyjatkowo latwo, zwlaszcza ze nie biegalam po dyskotekach, a ojciec reglamentowal dostep do telewizji. To wlasnie on przekonywal mnie, ze kluczem do sukcesu moga byc wiedza i wytrwalosc, mama wolala, zebym bardziej dbala o swoj wyglad. Podejrzewam, ze najwiecej szczescia daloby jej, gdyby urodzila Barbie. Razem z Kenem. Zabawne, ze u progu dojrzewania wcale nie uwazalam sie za ladna. Wrecz przeciwnie. Za chuda, za wysoka, za koscista... Ale wystarczyl rok, moze dwa. I zobaczylam to - zachwyt rownoczesnie w oczach mego stryja, ksiedza wikarego i profesora od rosyjskiego: "Boze, ale ty jestes ladna!" Stryj, tegawy rubaszny wdowiec, od dziecinstwa uwielbial mnie rozpieszczac, sadzac na kolanach i obcalowywac. Usilowal kontynuowac swoj proceder rowniez gdy stalam sie panienka. Jednak gdy po kolejnej probie pomacania mych piersi (sama lubilam to robic, zachwycona, ze wreszcie rosna, ale to inna sprawa) powiedzialam mu spokojnie: "Czy mam porozmawiac o tym z ciocia Ziuta, czy od razu zwrocic sie do rzecznika praw dziecka?", zobaczylam, jak zbladl, przerazony zaczal mnie przepraszac, a na odchodnym chcial dac mi sto zlotych. Ktos inny w takiej chwili moglby uznac, ze uroda to wladza. Tymczasem mnie, nastoletniej szczeniarze, przyszlo do glowy, ze moga wynikac z niej klopoty. -Elzuniu, czemu jestes nieuprzejma dla stryjka? Stryjek tak cie kocha - strofowala mnie Renata. Wsrod mezczyzn pokutuje przekonanie, ze dziewczyna ladna i w dodatku naturalna blondynka musi byc glupia. Pewnie maja racje. Gdyby nie ograniczala mnie babska solidarnosc, moglabym cytowac dziesiatki przykladow idealnie potwierdzajacych te teze. Czemu wiec ja sama wylamywalam sie, przynajmniej do czasu, z tej reguly? Czy sprawila to postawa taty, moj starszy brat (poki zyl, byl dla mnie wielkim wsparciem)? Czy raczej przekora wobec mamy, ktora chciala zrobic ze mnie to, czym sama nigdy nie byla - budzaca zachwyt lalke? Wiara w Boga? A moze senny klimat malego miasteczka, w ktorym od lat wybory wygrywal ZChN, a ostatnio Liga Polskich Rodzin do spolki z Samoobrona? Rzecz jasna, narazona bylam na zaczepki, a mama czy Jarek nie zawsze mogli wystepowac w roli bodyguarda. Od chwili, gdy ukonczylam pietnascie lat i moje nogi przestaly miescic sie pod szkolna lawka, samcza ofensywa trwala wlasciwie non-stop. Tego, ze gwizdniecia, poklepywania, a nawet slowne zaczepki podpadaja pod molestowanie seksualne, dowiedzialam sie nieco pozniej. Na razie musialam nauczyc sie z tym zyc. Nieoczekiwana pomoc pojawila sie ze strony Krzysztofa, powaznego, przystojnego chlopaka, wlasciwie juz mlodego mezczyzny, kolegi mego starszego brata Jarka. Wiecej niz kolegi, mniej niz boyfrienda. O dziwo, akceptowala go i mama. Moze dlatego, ze nalezala do tych czworga obywateli Rychlowa, ktorzy wiedzieli, ze Krzysztof byl gejem. Uklad okazal sie fantastyczny. Ja mialam oficjalnego narzeczonego, ktorego zazdroscily mi wszystkie kolezanki, Krzysztof - zenskie alibi, a Jarek... Nie chce o tym mowic, moj brat nie zyje, a od Krzysztofa od roku nie mialam znaku zycia. Zreszta nasze narzeczenstwo nie bylo zupelnie na niby. Bardzo sie lubilismy, dzieki Krzyskowi moj rozwoj intelektualny nie zatrzymal sie na poziomie malomiasteczkowego kiosku z prasa kobieca i starych wierszy recytowanych przez ojca. Starannie wybieral dla mnie lektury: Susan Sontag, Virginia Woolf czy Oriana Fallaci, wozil do teatru do Krakowa. A seks? Nie powiem, ze go zupelnie nie bylo. Moj partner mial nature lesbijki. Lubil piescic (nawet kobiete), a takze byc pieszczony. Mnie zas, czekajacej z dziewiczym wiankiem na swego krolewicza z bajki (mama wolala wylonic kandydata w drodze mocno wysrubowanego przetargu), taki status chwilowo bardzo odpowiadal. Najwazniejsze, ze az do ukonczenia szkoly sredniej mialam spokoj. Mature zdalam na samych piatkach, a dzieki wygraniu olimpiady z biologii bez trudu dostalam sie na krakowska Akademie Medyczna. Mama miala wprawdzie inny pomysl, chciala wyekspediowac mnie do Anglii, gdzie mieszkala jakas nasza dalsza rodzina. Pojechalam nawet na rekonesans, ale gdy okazalo sie, ze mym opiekunem ma zostac piecdziesiecioletni wdowiec, czlowiek tylez majetny, co oblesny, wrocilam juz po paru dniach. Czasami o zyciu czlowieka, o jego dalszej drodze zyciowej, decyduje przypadek. W wypadku mego brata Jarka fatum objawilo sie w formie przelotnej, blahej znajomosci we Francji, a moze w Hiszpanii. Nie znam szczegolow, istotne, ze pierwszym efektem krotkotrwalego romansu, nawiazanego w jakims plazowym bistro byl rozwijajacy sie HIV, a drugim... moj Boze! Moj osobisty los zdecydowal sie pare miesiecy wczesniej, kiedy wspolnie z Anetka i Iwona przystanelysmy opodal dziekanatu przed wymalowanym recznie plakatem reklamujacym uczelniane eliminacje do konkursu na Najmilsza Studentke Krakowa. Nigdy nie przyszlo mi do glowy startowac w czyms podobnym. Rylam do egzaminow, nie uczestniczylam w akademikowych balangach. A jednak... Anetka mnie sprowokowala, a Iwona zmusila do wystawienia mojej kandydatury. Pewnie myslaly, ze odpadne w przedbiegach. Na dobitke przyjechala mama, ktora postanowila zostac moja garderobiana, wizazystka i specjalistka od marketingu... Zreszta ta zabawa przypominala czarodziejski sen. Po zdobyciu tytulu Miss Juwenaliow, potem Miss Krakowa i calej Malopolski, znalazlam sie w finale konkursu Miss Polski. Nie powiem, ze caly ten szum, blyski fleszy, autografy, nieskrywana wscieklosc kobiet i slinienie sie mezczyzn zupelnie mnie nie bawily. Hipokrytka nie jestem. Przynajmniej przed soba. Bawilam sie, i to swietnie. Mama byla po prostu wniebowzieta. Ojciec mniej, stwierdzil nawet, ze pozujac do zdjec w kostiumie kapielowym (nie wiedzial jeszcze o sesji dla "Playboya", bez kostiumu), biore udzial w handlu zywym towarem. Puscilam uwage mimo uszu. Miala to byc jednorazowa przygoda przyszlej pani doktor. Poza tym, mimo pozorow libertynskiego zycia, prowadzilam sie nadzwyczaj przyzwoicie. Ani razu nie zrobilam laseczki siwemu rezyserowi - podstarzalemu donzuanowi, o pobruzdzonej twarzy, ktoremu, jak twierdzily inne kandydatki, podczas orgazmu prostowaly sie wszystkie zmarszczki. A przeciez krazyla dosc powszechna opinia, ze byl to jedyny sposob wygrania eliminacji wojewodzkich. Wygralam i bez tego. Nie przyjelam zadnych seksualnych ofert od dziesiatki sponsorow krecacych sie na planie. A kiedy prowadzacy polfinaly, slynny, kultowy aktor, ulubieniec Renaty, ktora w jego towarzystwie dostawala ceglastych wypiekow, w trakcie bankietu zaproponowal mi wspolna noc w Sheratonie i rolke w jego najnowszym filmie, po prostu oberwal po pysku... O dziwo, mama mnie poparla. -Najpierw niech wezmie rozwod ze swoja czwarta zona, a pozniej zaleca sie do mojej Elzuni! - powiedziala. Zastanawiam sie, kto pierwszy zwrocil uwage na Mariana. Ona czy ja? Inna sprawa, ze trudno bylo go nie zauwazyc w gronie innych sponsorow, ktorych poznalam na zgrupowaniu w Mikolajkach. Doskonale ubrany, przystojny trzydziestoparolatek, chociaz juz o lekko siwiejacych skroniach, sprawial wrazenie wyjatkowo dystyngowanego. Zwlaszcza na tle innych uczestnikow imprezy, zblazowanych estradowych szmirusow czy tez ludzi swiezych pieniedzy o kaldunach ciezarnych niewiast i paluchach przypominajacych kolekcje serdelkow. Poza tym, jak zauwazylam, pil niezwykle umiarkowanie i wobec zadnej z nas nie byl nachalny. Wrecz przeciwnie. Uprzejmy i mily, zachowywal rowny dystans wobec uczestniczek. I zawsze wpierw calowal raczki Renacie, pozniej mnie. W przeddzien finalu w Operze Lesnej w Sopocie obudzil mnie telefon ojca. Alarm w srodku nocy zwiastowal nieszczescie. Wiedzialam, ze nastapilo cos strasznego, zanim jeszcze mama podniosla sluchawke. Zaraz uslyszalam jej krzyk. Krotkie: "Nie, nie!" Potem szloch. Przejelam inicjatywe, na wpol skamieniala wysluchalam ojca powtarzajacego w kolko, ze Jarus jest w szpitalu, ze wypadek, ze w szpitalu, ze nie wie, czy przezyje... Szczegoly poznalam pozniej. Finalem choroby i depresji mego brata byl samobojczy skok z rychlowskiej baszty, gdzie dotad straszyla jedynie Czarna Ksiezniczka. Moze gdybym byla wtedy przy nim... Gdyby Krzysztof tchorzliwie nie wyjechal, gdyby mama zostala w domu... Zaplakana zbieglam do recepcji pytac o najblizszy pociag na poludnie. Mama stala caly czas przy mnie jak kupka nieszczescia i lzy otarla dopiero, gdy pojawil sie Marian. Po prostu wstal od baru i spytal, czy moze nam w czyms pomoc. Wyszlochalam to, czego dowiedzialam sie przed chwila. Na drugim krancu Polski umieral moj jedyny brat. -Jedziemy - powiedzial krotko, jakby chodzilo o przejscie na druga strone ulicy, a rzucajac kluczyki boyowi hotelowemu, dodal: -Przyprowadz woz! -Ale przeciez pan pil - wymamrotalam. -To nie ma znaczenia. Nikt mnie nie zatrzyma. A o kontrole nad kierownica prosze sie nie martwic, startowalem w rajdach! W tym momencie Renata oprzytomniala. -Wystarczy, ze podrzuci mnie pan na dworzec. Mam pociag za trzy godziny. Elzunia musi zostac. Przynajmniej na jeden dzien. Potem bardzo chetnie skorzysta z pana pomocy. Jutro najwazniejszy dzien w jej zyciu - final. -Pieprzyc final, kiedy moj brat moze nie doczekac rana! - krzyknelam. - Jedziemy! I pojechalismy. Volvo Mariana grzalo okolo dwustu kilometrow na godzine. Mama momentami jeczala - nie wiem, z zalu czy z przestrachu. Ja jednak czulam sie calkowicie bezpieczna. Patrzylam na silne rece pewnie trzymajace kierownice i nagle przyszlo mi do glowy, ze z takim mezczyzna moglabym pojechac na koniec swiata. A nawet kawalek dalej. Wczesnie rano znalezlismy sie pod szpitalem. I tak za pozno. Jarek juz nie zyl. Pamietam, rozryczalam sie na dobre, a Marian przytulil mnie do szerokiej piersi i lagodnie glaskal po glowie. Potem zniknal. Nie pojawil sie na pogrzebie. Zapewne wrocil do Sopotu. Ja nie bylam w stanie, chociaz teoretycznie moglam zdazyc. Bezpowrotnie utracilam wielka szanse na korone Miss Polski, a moze Swiata. Zwyciestwo w Polsce mialam prawie pewne, przeciez Beata, ktora zdobyla to trofeum niejako walkowerem, wszystkie sondaze lokowaly ja za mna, znalazla sie w pierwszej swiatowej piatce. Mama uwazala, ze postapilam glupio, bo "Jarusiowi nic juz nie moglo pomoc". Jeszcze bardziej miala mi za zle, ze nie podtrzymalam kontaktu z Marianem. Czyzby juz wtedy upatrzyla go sobie na ziecia? Ja uznalam ten etap mego zycia za zamkniety. Wakacje spedzilam, opiekujac sie dzieciakami mojej starszej kolezanki z podstawowki, ktorej maz wyemigrowal do Hiszpanii, a jesienia grzecznie wrocilam na uczelnie, pragnac uporac sie z poprzekladanymi egzaminami. Myslalam, ze Marian definitywnie zniknal z mego zycia. Pomylilam sie. W dniu moich imienin do akademika dostarczono kosz kwiatow z jego wizytowka. Potem przyszlo zaproszenie na kolacje u "Hawelki", spacer po rynku noca... Padal wczesny snieg, trebacz z Wiezy Mariackiej chrypial tylez romantycznie, co falszywie. Do dzis pamietam nasz smiech, nasze spojrzenia, pierwsze pocalunki pod pomnikiem wieszcza i dlugi powrot dorozka do miasteczka studenckiego. Jesli juz wtedy zdecydowany byl mnie upolowac, zabral sie do rzeczy z perfekcja zawodowego lowcy. Jakakolwiek przedwczesna propozycja mogla mnie sploszyc. Pewnie wiedzial o tym, totez bylam nawet nieco zawiedziona, ze nie zastosowal ktoregokolwiek z meskich patentow - nie probowal mnie upic czy zatargac do hotelu, a jego komplementy nigdy nie przekroczyly granic dobrego smaku. W nastepnych tygodniach spotykalismy sie dosc czesto, a ja bylam coraz bardziej zakochana. Marzenia sie spelnily. Krolewicz przybyl! Moze zle, ale zwierzylam sie z tych spotkan Renacie. Od tego momentu Marian zyskal w jej osobie znakomitego rzecznika. W oczach mojej matki reprezentowal trzy najwieksze zalety, jakimi moze dysponowac mezczyzna: kawaler, bogaty, przystojny. Zauroczenie najczesciej laczy sie z zaslepieniem. Dzis zachodze w glowe, jak to sie stalo, ze nigdy nie rozmawialismy o jego zyciu zawodowym. Zadowolilam sie rzuconym kiedys zdaniem: "Prowadze interesy". Jakie i z kim? Nie opowiadal. Zreszta zgodnie z logika mamy nie pytalam. Nie mowilismy tez o jego przeszlosci. Mial pieniadze, dobrze wygladal... Ludzie liczyli sie z nim. Znal mnostwo aktorow, politykow, dziennikarzy. Z wieloma znakomitosciami byl po imieniu. Bywalismy razem w warszawskim Business Center Club, a na spektaklu w operze siedzielismy trzy fotele od prezydenta RP... Czy od tego wszystkiego nie moglo sie zakrecic w glowie malej prowincjuszce, dla ktorej dotad pierwszymi po Bogu byli ksiadz proboszcz i pan burmistrz? Czego moglam chciec wiecej? W dodatku moj zalotnik byl szalenie malomowny. W trakcie naszego flirtu to ja zasypywalam go lawinami slow. On potakiwal, usmiechal sie, kupowal mi prezenty, czasem zartowal, ale nigdy nie mowil zbyt wiele. Skad bierze sie powszechna wsrod kobiet opinia, ze malomowni mezczyzni sa madrzy i glebocy? Tajemniczy i fascynujacy? Trudno o wieksza iluzje! Dzis juz wiem, ze jesli mezczyzna milczy, to po prostu nie ma nic do powiedzenia. Ale wtedy... Pojawila sie brzemienna w skutki propozycja. Znana agencja reklamowa (nie wiedzialam, ze kontrolowana przez Mariana) zaoferowala mi nakrecenie reklamy pomadki do ust. Na Seszelach. Tlem mialy byc tamtejsze malownicze skaly, przypominajace stado skamienialych wielorybow, na wybrzezu La Dique, rajskiej wysepki basniowego archipelagu. Placono mi za przelot, hotel, moglam tez liczyc na niezle honorarium. Skonsultowalam sie z rodzicami. Ojciec zareagowal powsciagliwie. Mama przeciwnie, z entuzjazmem. Zaskoczyla mnie jednak, kiedy zaproponowalam jej, ze z moich zarobkow pokryje wyjazd rowniez dla nich. Czy to nie piekne - rodzinna wigilia pod Krzyzem Poludnia? Ku memu zdumieniu Renata odmowila: "A co my, staruchy, bedziemy przeszkadzac mlodym, zakochanym". Wiec pojechalam sama. Do Rychlowa wyslalam pocztowke z widokiem wielkich zolwi na plazy. Kartke nadalam nazajutrz po naszej pierwszej wspolnej nocy. Nocy jak z basni. Nad glowa lsnily nieznane mi dotad konstelacje, od wody wial lekki orzezwiajacy wietrzyk, romantycznie szeleszczacy w grzywach palm. Marian uklakl przede mna<>" - polecilem. "Tak, zadzwonic!" - spelnila moja prosbe. Mimo zamknietych oczu stawiala zdecydowane, mocne litery. "Zapisz jeszcze, jedno zdanie: <>. Zobaczymy, czy to cos da". "<>. Czy mam zapisac cos jeszcze?" "Na dzis chyba wystarczy. Spij slodko". Jak posluszny manekin skierowala sie w strone lozka. Przed wslizgnieciem sie pod koc przystanela jeszcze. "Poczekaj, Marku. Mam do ciebie pytanie". "Slucham?" "Dlaczego ja?" "Co: ty?" "Dlaczego nawiazales kontakt wlasnie ze mna. Czy to przypadek, koniecznosc, czy swiadomy wybor?" "Musze odpowiadac?" "Prosze". Nigdy nie potrafilem werbalizowac moich uczuc. Etap zycia, na ktorym moglem sie tego nauczyc, minal bezpowrotnie stracony. Od wielu lat zreszta nie mialem po temu najmniejszej okazji. Musialem jednak cos odpowiedziec. Wybralem prawde. "Chyba juz ci mowilem. Dokonywalem wielu prob, ale okazalo sie, ze jestes jedyna osoba na swiecie, z ktora taki kontakt jest mozliwy". "A wiesz dlaczego?" "Jeszcze nie wiem. Ale mam pewne podejrzenia". IX (Marek) Wierzylem, ze bedzie to dzien przelomu w naszych kontaktach. Elzbieta zerwala sie z lozka i pierwsza rzecza, jaka zrobila, bylo spojrzenie na sciane upstrzona nocnymi bazgrolami. Potem odwrocila sie o sto osiemdziesiat stopni i domyslajac sie, ze nie opuscilem jej mieszkania, powiedziala bardzo glosno, nieslychanie wyraznie:-Pamietam wszystko z obu naszych rozmow, Marku. Wiem tez, co powinnam zrobic! Chwile pozniej zadzwonila na policje. Z komorki! Bystra dziewczyna, zapewne nie chciala, aby telefon stacjonarny zdradzil miejsce jej pobytu. A jeszcze potem z nareczem garderoby zniknela w lazience, zeby sie przebrac. Krepowala ja obecnosc ducha? Moglem oczywiscie podazyc za nia, jednak uszanowalem jej pragnienie prywatnosci. Zreszta mialem co innego do roboty. Za nic nie chcialem przegapic momentu aresztowania Szymona. Do mieszkania Za Zelazna Brama przeniknalem na chwile przed przybyciem policji. Zastalem jednak to samo, co ona: balagan, brud (szczesciem nie odczuwalem smrodu) i ani sladu bandyty. Widac dzien i dwie noce wystarczyly mu, aby dojsc do siebie. Przybyla ekipa fachowo wziela sie do rzeczy, zabezpieczyla odciski palcow (niestety, moje!), zarekwirowala bron, stroje, peruki, sprzet do charakteryzacji... Szczegolnie zainteresowala sie zakrwawionymi bandazami. To ucieszylo mnie jeszcze mniej. Wiedzialem, co z tego wyniknie - wkrotce w liscie gonczym pojawi sie grupa krwi (0 RH-) i kod DNA. Moj osobisty kod. Gdzie jednak podzial sie sam opryszek? Wyfrunalem ponad parking. Nie musialem sie specjalnie rozgladac, by zauwazyc, iz bmw Klausa zniknelo. Bylem jednak przekonany, ze ostrozny gangster nie bedzie sie nim dluzej poslugiwal. Mialem racje. Zlokalizowalem woz i jego "uzytkowniczke" u pasera, w jednej ze zlodziejskich dziupli na dalekiej Ochocie. Zamiana eleganckiej gabloty na poobijanego poloneza w pierwszej chwili nie wygladala na dobry deal, widac jednak, Szymon nade wszystko cenil sobie wlasne bezpieczenstwo. Nadal przebrany za kobiete, nosil teraz siwa peruke i przypominal zmeczona zyciem babine spod Warszawy. Kombinowalem, dokad sie uda. Gdybym mial serce, drgneloby radosnie, kiedy polonez ruszyl w strone miasta. Czyzby wracal do domu, prosto w pulapke? Na placu Zawiszy domniemanie przerodzilo sie w glebokie przeswiadczenie, a u zbiegu Towarowej i Grzybowskiej byla to juz niezmacona pewnosc. Zaraz wpadnie! Zajrzalem kontrolnie do mieszkania na trzynastym pietrze. Wprawdzie ekipa specjalistyczna juz wyszla, ale dwoch uzbrojonych funkcjonariuszy nadal czekalo na Szymona w lokalu, dwoch innych czuwalo pietro wyzej na klatce schodowej, a dodatkowe odwody przyczaily sie w volkswagenie kolo parkingu. Nie docenilismy jednak ostroznosci bandyty. Szosty zmysl uruchomil w nim jakis system wczesnego ostrzegania, bo nie dochodzac do bloku, wyciagnal komorke i wystukal numer. W mieszkaniu na trzynastym zadzwonil telefon. Mlodszy z policjantow poderwal sie, ale starszy powstrzymal go gestem reki. Odezwala sie za to automatyczna sekretarka: "Tu Szymus, nie ma mnie w domu, chcesz cos, to sie nagraj, a nie, to zegnaj". Jednak gangster nie zamierzal sie nagrywac, wystukal za to jakis inny numer. Przycisnal aparat mocniej do ucha. Slyszalem ongis o opcji umozliwiajacej wlascicielowi monitorowanie z zewnatrz mieszkania, mimo ze sluchawka aparatu spoczywala na widelkach, nigdy jednak nie wyprobowalem tej metody w praktyce. Przylgnalem do komorki zamienionej teraz w urzadzenie podsluchowe. -Moze trzeba bylo jednak odebrac i pogadac? - Z lokalu dobiegl glos funkcjonariusza zoltodzioba. - To nie musial byc on, a jesli on, bardzo szybko by go zlokalizowano... Szymon zdusil przeklenstwo. Melina byla stracona! Obrocil sie na piecie i wrocil do poloneza. Jednak zlosc bandziora trwala krotko. Jako prawdziwy zawodowiec potrafil stlumic emocje. Po wlaczeniu sie do ruchu zapalil papierosa, zaciagnal sie. Odkaszlnal, potem zaklal. Nowe pluca byly absolutnie nieprzyzwyczajone do nikotyny. Zgasil peta na desce rozdzielczej, z obrzydzeniem, jakby rozgniatal karalucha, i skoncentrowal sie na jezdzie. Zawislem przed nim ponad kierownica. Znam swoja twarz i nieobcy byl mi malujacy sie na niej wysilek. Co on kombinowal? Na wysokosci Wilanowa znow wyciagnal komorke. Wybral jakis numer, ale tak szybko przebieral paluchami, ze nie zdazylem ustalic jaki. Ktos odebral. -Punkt dwa - rzucil bandyta, nadajac swemu glosowi bardziej chrapliwe brzmienie i natychmiast sie rozlaczyl. Nie starczylo czasu, bym mogl ustalic, z kim rozmawial. Za Powsinem i Piasecznem rozciaga sie pas najbardziej snobistycznych i najdrozszych podwarszawskich osiedli: Konstancin, Zalesie, Magdalenka. Powiadaja, ze cena metra gruntu siega tam pieciuset dolarow. Nie wiem, ile kosztuje piedz Central Parku czy Lasku Bulonskiego, ale podejrzewam, ze taniej. Jesli Szymon w bialy dzien zamierzal dokonac kolejnego wlamania, to mial w czym wybierac. Pozostawiwszy za soba glowna droge, polonez skrecil w labirynt ciasnych, zadrzewionych uliczek. Podobnie jak podczas nocnej lupieskiej eskapady, Szymon zdawal sie doskonale wiedziec, co robi... Prowadzil samochod jak po sznurku. W ktoryms momencie popatrzyl na zegarek. Dochodzila pierwsza. Skwar bijacy z nieba wyludnil uliczki, mijane rezydencje wygladaly na wymarle. Czasem tylko zza cienistych zywoplotow dobiegal smiech i plusk wody w przydomowych basenach. Po paru minutach, na waskiej uliczce, pojawilo sie przed nami niewielkie, poruszajace sie w slimaczym tempie cinquecento z napisem na dachu: "Pepperoni-Pizza". Energicznym zrywem polonez wyprzedzil male auto, nieomal ocierajac sie o znak sygnalizujacy ograniczenie predkosci i pacholki oddzielajace jezdnie od chodnika, po czym brutalnie zahamowal tuz przed maska samochodziku. W oczach dziewczyny siedzacej za kierownica, pulchnej blondynki z zadartym noskiem, pojawil sie gniew: "Jak ta baba smiala..." -Przepraszam, dziecinko - uslyszalem wlasny, nieco zachrypniety glos - ale nie wiem, czy zauwazylas, ze masz rozbite swiatla stopu. Ktozby nie wyszedl popatrzec? Chwile pozniej ogluszona blondynka znalazla sie w bagazniku poloneza... * Willa "Zojka", zanim przeszla na wlasnosc resortu spraw wewnetrznych, miala bogata historie, siegajaca miedzywojnia. Pierwszym wlascicielem byl bogaty Zyd, zgladzony w Treblince, drugim folksdojcz, ktory zginal z wyroku podziemia, potem prywaciarz, aresztowany w latach piecdziesiatych podczas jednej z glosnych afer (zmarl na serce podczas przesluchania). Ci, ktorzy przeznaczyli dom na bezpieczna kryjowke, najwyrazniej nie wierzyli w tragiczne prawo serii.Zegar scienny wskazywal 13.05, kiedy brzeczyk dzwonka wyrwal z drzemki osobnika, w ktorym bystry obserwator, mimo cywilnego ubrania - szorty, koszulka polo, adidasy - rozpoznalby policjanta. Przebudzony rzucil okiem na czasomierz i usmiechnal sie. Przyjechalo zamowione jedzonko! Punktualnie, jak co dzien. -Odbierzesz, Kaziu? - zwrocil sie do drugiego z funkcjonariuszy, sledzacego zapamietale jakis stary film gangsterski. Poniewaz nie doczekal sie odpowiedzi, westchnal ciezko i niechetnie podszedl do okna. Kolorowa tabliczka "Pepperoni-Pizza" polyskiwala wesolo nad zywoplotem. Przy furtce stala wysoka, ciemnowlosa dziewczyna z tekturowym pudlem w rekach. Nacisnal brzeczyk zwalniajacy zamek. Furtka otworzyla sie. Tyczkowata dostawczyni weszla lekko kolyszacym sie krokiem. -Za chuda w biodrach! - mruknal do siebie policjant. Przyzwyczail sie juz do pulchnej blondyneczki, ktora od trzech dni dostarczala im popoludniowy posilek. Gdyby nie czujna i zazdrosna zona, juz dawno umowilby sie z Brygidka po sluzbie. Dlaczego dzis przyslano inna? Dla pewnosci obserwowal cala droge, ktora drabiniasta czarnula musiala pokonac, aby dojsc do domu. Nikt za nia nie podazal. Zgodnie z procedura powinien teraz kazac dziewczynie zostawic pudelko pod drzwiami, a sam podac pieniadze przez waski otwor zabezpieczony lancuchem. Chcial jednak obejrzec nowa blizej, a poza tym bylo goraco, parno i komu byly w glowie procedury? Otworzyl drzwi i wyciagnal rece. Przybyla miala chlopieca urode i ladne, regularne rysy. Usmiechala sie do policjanta. Moze bardziej powinna uwazac na nogi. Na ostatnim stopniu potknela sie, wypuscila pudelko z rak... Policjant mial znakomity refleks, schwycil upadajaca pizze ("Dziwnie ciezka!"). W tym momencie cos blysnelo mu przed oczyma, poczul chlodne smagniecie na szyi, a zaraz potem goraco buchajacej krwi. "Jak ona to zrobila?" - pomyslal ostatkiem swiadomosci... Szymon wciagnal zwloki do przedpokoju. Otarl noz o spodnie policjanta, a z tekturowego pudelka wyciagnal pistolet z nakreconym tlumikiem. Jak do tej pory, poszlo gladko. Krecilem sie wokol niego bezradnie, nie mogac mu ani przeszkodzic, ani ostrzec pozostalych domownikow. Na tle kanonady dochodzacej z telewizora strzal zgluszony przez tlumik zabrzmial jak krotkie pojedyncze stekniecie. Podejrzewam, ze amator mass mediow nie zorientowal sie nawet, ze zginal. Pozostal do rozegrania ostatni akt. "Ksiegowy" niespokojnie krecil sie na kanapie. Filmowa strzelanina dochodzaca z sasiedniego pokoju dzialala mu na nerwy. Wprawdzie prokuratura zapewniala go, ze jako swiadek koronny bedzie chroniony niczym glowa panstwa, ale i glowom panstwa przydarzaja sie nieszczescia. Na stoliku lezal najnowszy "Super Express". Przez cala pierwsza strone biegl pochodem wielkich czarnych liter naglowek: "Niewytlumaczalne samobojstwo czlonka gangu", "Czego nie zezna <>?" Z wydrukowanego ponizej artykulu wynikalo, ze jakikolwiek udzial osob trzecich zostal wykluczony. Organa dysponowaly ponoc nagraniem rejestrujacym caly przebieg desperackiego kroku. "Ksiegowy" mial inne zdanie na ten temat. Znal niezle "Konusa" i wiedzial, ze kurdupel w zadnej sytuacji nie popelnilby samobojstwa, predzej sprzedalby rodzona matke, zjadl wlasne dzieci, wyparl sie Boga. Zdecydowac sie na smierc, majac w perspektywie niewielki wyrok...? Bzdura! Skrzypnely drzwi. Na progu pojawila sie postawna brunetka. "Kobieta tutaj? Moze to ktos z prokuratury...?" -Pora sie zbierac, Rychu! Nikt nie uniknie tego, co mu pisane. - Przybyla miala glos wysoki, ale sposob wymawiania, intonacja, wydawaly sie mu dziwnie znajome. Spocil sie w mgnieniu oka. -Czy ja pania znam? - zapytal ochryple. -Obawiam sie, ze bardzo dobrze. W reku nieznajomej pojawila sie spluwa. A w oczach zimna precyzja profesjonalisty. -Pozdrowienia od "Eleganta" - powiedzial Szymon, pociagajac za spust. * Dotad przejmowalem sie glownie soba. Soba i Elzbieta, ale biorac pod uwage charakter moich uczuc wobec niej, bylo to poniekad przedluzenie milosci wlasnej. Cale dotychczasowe zycie wyrobilo we mnie dosc obojetny, jesli nie wrogi, stosunek do reszty swiata, a wlasciwie do swiata numer dwa, gdyz w mej prywatnej kosmogonii mikrokosmos stanowilem ja i mama, natomiast makrokosmosem byla reszta, w zasadzie neutralna albo nieprzyjazna.A jednak trudno bylo mi zachowac obojetnosc w obliczu trzech zbrodni dokonanych przez Szymona z zimna krwia. Nigdy nie widzialem smierci z bliska i nie zazdroscilem innym takich doswiadczen. Oczywiscie, moglem uciec, pozostalem jednak, a nawet, w desperackim odruchu, stanalem na linii strzalu, zaslaniajac "Ksiegowego". Prawde mowiac, niczego nie ryzykowalem, kula przeszyla mnie bezbolesnie. Szymon dobil ofiare drugim strzalem, potem zabral bron obu policjantow i bez pospiechu opuscil wille. Firmowy samochodzik nalezacy do pizzerii zepchnal na pobocze, tak aby nie tarasowal ruchu, sam zas wrocil do poloneza i oddalil sie z miejsca zbrodni, z nieprzytomna blondynka w bagazniku. Biedna dziewczyna! Moja nadzieja, ze po eliminacji swiadka koronnego zwolni ja, rozwiala sie bardzo predko. Z radosnej miny i pogwizdywania pod nosem (jak on to robil? Ja sam nigdy nie nauczylem sie gwizdac! Ale podobno jest to umiejetnosc obca pedalom i kastratom), wywnioskowalem, ze ma wobec dziewczyny jakies wielce paskudne zamiary. Nie omylilem sie. Na kolejna kryjowke obral sobie opuszczony baraczek z dala od glownej szosy, wyraznie od dawna nieuzywany, na oko - krzyzowke ubogiego domku letniskowego z magazynem kradzionych akcesoriow samochodowych. Gaszcz rozrosnietych krzakow, dzikie wino, pod ktorego ciezarem uginala sie sfatygowana siatka, sprawialy, ze miejsce doskonale nadawalo sie na meline. Musial uzyc sporej sily, aby otworzyc dawno nieuzywana brame. Dziewczyna byla nadal nieprzytomna, ale kiedy Szymon wniosl ja do srodka i cisnal na wysluzony tapczan, cicho jeknela. Dran zachichotal. Szybko sciagnal z siebie damskie fatalachy i wszedl pod zardzewiala, zakrzywiona rure zastepujaca prysznic. Po kapieli w poczernialym lustrze z duzym sceptycyzmem obejrzal moje - swoje cialo. Zaklal cicho - odczytalem to jako ocene - "moglo byc lepiej". Potem w samych slipach wrocil do izby. Dziewczyna juz sie ocknela, byla polprzytomna, jednak widok wychodzacego z lazienki mezczyzny sprawil, ze jej zrenice rozszerzyly sie ze strachu. -Gdzie ja jestem? - wyszeptala. -U mnie. Chrypa i mowienie przez ledwo otwarte usta sprawily, ze glos Szymona nie stal sie bardziej meski, nabral za to tonow demonicznych. Jesli dziewczyna ogladala film Milczenie owiec, powinna w tym momencie umierac z przerazenia. -Co, czego pan chce ode mnie? -Jeszcze nie wiem. - Zblizyl sie do niej. Jak zwierze w klatce cofnela sie w kat pokoju. - Sa rozne ewentualnosci. Moze zaproponuje ci jakas fajna zabawe. A moze nie. - Wyciagnal reke - Wlasciwie nie zdazylismy przedstawic sie sobie. Ja jestem Szymek, a ty? Brak reakcji. Moze myslala, ze nie podajac imienia, zbuduje miedzy soba a napastnikiem jakas bariere... Z malej czerwonej torebki wygrzebal jej prawo jazdy. -Brygida - odczytal. - Ciekawe. Bardziej swieta czy raczej Bardotka? Spuscila glowe. Nie spodobal mu sie ten gest. -Nie wkurwiaj mnie, dupciu! Potrzebuje relaksu. Jestem zmeczony, gliny mnie scigaja. Zabilem dzisiaj trzech ludzi i na razie mam dosyc. Odprez mnie, zabaw. Zrobisz mi dobrze, to puszcze cie do domciu i jeszcze pierscionek dostaniesz. Pobladla jeszcze bardziej i zaczela dygotac. -Brak odpowiedzi to zla odpowiedz - warknal. - Jesli w pizzerii tak traktujecie klientow, to wasza firma szybko pojdzie z torbami. -Niech pan mnie wypusci - pisnela. - Nikomu nic nie powiem. Westchnal i zaczal rozpakowywac swoja torbe, wyciagajac z niej pistolet i zapasowe magazynki. -Jestes glupsza, niz myslalem. Nigdy nie mialem wysokiego mniemania o inteligencji takich nieduzych, kluchowatych blondynek, ale stac cie chyba na wiecej i lepiej. Kombinuj, mala! Fakty sa oczywiste: uciec mi nie uciekniesz, a ja zrobie z toba, co bede chcial. Ma sie rozumiec, albo szybciej, albo wolniej. Przyjemnie lub nieprzyjemnie. Decyzja nalezy do ciebie. Teoretycznie czas dziala na twoja korzysc. Ja na twoim miejscu gralbym na zwloke. Zawsze przeciez moze nadciagnac pomoc w postaci policji panstwowej. A co sie pobawimy, to nasze. Znasz chyba historie Szeherezady? Skinela glowa. -Grzeczna dziewczynka! Z przepascistej torby wyciagnal sporej wielkosci majcher, otworzyl go i jak fryzjer ostrzacy brzytwe przejechal nim po swoim ramieniu. -Noz jest najwiekszym przyjacielem mezczyzny - powiedzial i zblizyl sie do Brygidy. Zesztywniala, oczekujac najgorszego. Ostrze o milimetry otarlo sie o jej skore, przecinajac tylko cienka tkanine bluzeczki. -Mam ci pomagac czy rozbierzesz sie sama? Drzacymi rekami sciagnela przez glowe kolorowy uniform. Chwile nerwowo mocowala sie z zaczepem stanika. Znow zachichotal. -Spokojnie, wolniej, z gracja. To ma byc uczta dla oka. Byla bardzo mloda i rzeczywiscie troche za pulchna, co mozna bylo zlozyc na karb pracy w pizzerii badz braku regularnego wspolzycia, ktore zazwyczaj nadaje ostateczny szlif cialu mlodej kobiety. Kiedy zgrabne pelne piersi z malenkimi bladorozowymi sutkami wyjrzaly na swiatlo dzienne, Szymon kazal jej wstac i obrocic sie dookola. Zadowolony z ogledzin, klinga noza wskazal dolna czesc garderoby. -Mam zdjac spodnice? - jeknela. -Ale wolno, wolniutko. - Dlon bandziora podazyla w strone wlasnego podbrzusza. Z najwyzsza obawa myslalem, co sie stanie, kiedy Szymon uswiadomi sobie niemoc ciala, ktore ukradl. Moglem byc pewien, ze nie okaze zadowolenia. Niestety, w zaden sposob nie moglem uratowac biednej Brygidy. Minela dopiero piata. Strasznie daleko do nocy i pory snu Elzbiety. (Elzbieta) Slyszalam niejednokrotnie, ze ptaki duzo wczesniej wyczuwaja nadchodzace trzesienie ziemi, podobnie szczury przewiduja katastrofe okretowa, a psy wyja, zwiastujac nadciagajaca smierc. Nie znajdowalam w sobie dotad zadnych zdolnosci prekognicyjnych. Zazwyczaj dopiero po wpakowaniu sie w tarapaty orientowalam sie, dokad zabrnelam. Tym dziwniejsze byly obawy, ktore ogarnely mnie tego popoludnia. Niepokoj narastal w miare mijajacych kwadransow. Czesciowo wynikal on z rozczarowania. Caly dzien czekalam na wiadomosc o sukcesie policji, o brawurowym aresztowaniu niebezpiecznego przestepcy. Ogladalam na okraglo TVN-24, o 17.00 przelaczylam na "Teleexpress". I nic! Czyzby nie doszlo do zatrzymania Szymona? A moze organa zbagatelizowaly moje doniesienie? Lub z jakiegos powodu utajnily operacje? Jednak oprocz tego konkretnego, wytlumaczalnego niepokoju czulam wzmagajacy sie we mnie jeszcze inny lek, o wiele glebszy. Nie potrafilam zlokalizowac jego siedliska. Gdzies w zoladku, w osierdziu, w mozgu? Z niemozliwego do zlokalizowania kierunku docieralo do mnie, ze dzieje sie cos bardzo zlego. Wlasnie teraz! Moze Marek chcial przekazac cos wyjatkowo waznego? Calkiem mozliwe. Tylko ze na jawie bylo to niewykonalne. Chyba zebym usnela...Nie zdarzalo mi sie dotad drzemac po poludniu, tak jak to stale robil moj ojciec. To podobno domena mezczyzn w srednim wieku. Nie wiedzialam nawet, jak to sie robi. Jak w srodku dnia, przy podwyzszonym cisnieniu, pelna niepokoju, mialam przywolac bozka Morfeusza? Teoretycznie bylo to proste - spowolnic przyspieszone tetno, wprawic wszystkie zmysly w stan rozleniwiajacej bezwladnosci. Mus okazal sie silniejszy od leku. Lekcewazac dotychczasowe zasady bezpieczenstwa, opuscilam mieszkanie. Na szczescie apteka znajdowala sie w bloku vis-r-vis. Chociaz bylam dopiero poczatkujaca studentka medycyny, niezle znalam sie na lekach, a Malgosia, zaprzyjazniona lekarka, zostawila mi jakis czas temu kilka recept podstemplowanych in blanco. Wypisalam drobnym pismem dwa opakowania pastylek dormicum. Potem, modlac sie, aby mieszkanie Anki nie bylo pod obserwacja, przemknelam na druga strone ulicy. Wygladalo na to, ze nikt mnie nie sledzi, rowniez recepta nie wzbudzila zastrzezen farmaceutki. Po powrocie wzielam dwie pastylki, popilam woda mineralna i ulozylam sie na lozku, zastanawiajac sie, jak predko specyfik zadziala. Zadzialal! Znowu nosilam te sukienke w czerwone grochy i znow mialam najwyzej dziesiec lat Plakalam. Piekla mnie skaleczona noga. Co sie stalo? Chyba spadlam z hustawki. "Do wesela sie zagoi! - uslyszalam czyjs glos. Stryj Ignacy podniosl mnie z ziemi i przeniosl w cien pustego garazu. - Zobaczymy te tragedie - powiedzial z usmiechem. Uniosl mi sukieneczke. - Moja biedna mala dziewczynka otarla sobie kolanko... Do wesela sie zagoi - powtorzyl. - Ale powinno sie to zdezynfekowac". Poczulam cieple lizniecie... "No i jak, mniej boli?" - zapytal. "Mniej, stryjku". Dziwne uczucie. Zachowalam wspolczesna swiadomosc, a zarazem bylam tamta mala Ela... Sen byl tak nieslychanie plastyczny, byc moze siegal do jakichs najglebszych zatartych wspomnien, zablokowanych dotad obszarow pamieci, tajemniczego ogrodu dziecinstwa, od ktorego klucz wyrzucilam. Dalabym glowe, ze taka sytuacja nigdy nie miala miejsca. No moze nie glowe - reke! "Reke juz dalas Marianowi, idiotko!" Zza smietnika wyszedl moj brat, caly w czerni, jakby wybieral sie na swoj wlasny pogrzeb. Tylko twarz mial starsza o dziesiec, pietnascie lat i wlosy z kosmykami siwizny... "Przeciez on nigdy nie bedzie stary" - przemknelo mi przez mysl. Wyrwalam sie z objec stryja. Zreszta czy to byl stryj? Lysy, spocony mezczyzna, o kartoflowatym nosie naznaczonym siatka cienkich spekanych zylek, zmienial sie w oczach, chudl, wydluzal... Poczulam chlod i zapach krwi. Poczulam i zobaczylam: Cienka czerwona struzka splywala miedzy dziewczecymi piersiami w strone pepka. "Postaraj sie, suko! Nie potrafisz lepiej zabrac sie do rzeczy?!" - brzmial histeryczny glos ni meski, ni kobiecy... Zdalam sobie sprawe, ze nie znajduje sie juz w pustym garazu ojca. I ze nie ja jestem ta pochlipujaca naga dziewczyna, nad ktora pochylal sie mezczyzna z nozem. Szymon!!! Goly, z potwornymi tatuazami na calym ciele, przypominal jakiegos mitycznego potwora. Tylko dlaczego widzialam go w jego dawnym ciele, ktore, jak twierdzil Marek, uleglo zniszczeniu...? "Przepraszam, bardzo przepraszam, ale co ja moge zrobic, przeciez to nie moja wina, ze pan nie moze" - plakala Brygida. Znalam jej imie, skad moglam je znac? Kolejne ciecie! Tym razem ostrze przecielo jej brzoskwiniowy policzek. Bandzior znow zarechotal: "Na szczescie sa rzeczy lepsze niz seks!" "Jestes? Widzisz, co tu sie dzieje? - poczulam tuz obok siebie obecnosc Marka i jego wielkie wzburzenie. - Jesli mozesz, zadzwon szybko na policje w Gorze Kalwarii. Pospiesz sie. Zanim ja zabije!!!" "Nie wiem, czy dam rade sie obudzic". "Musisz. Zapamietaj tylko lokalizacje kryjowki..." Szymon wyczul chyba moja obecnosc. Odsunal sie od dziewczyny i ruszyl w moja strone... Jak w gabinecie krzywych luster ogromnial z kazda chwila, puchl jak nadmuchiwana lalka, coraz bardziej upodabniajac sie do filmowego Shreka. Tyle ze animowanego bohatera filmowej bajki cechowaly lagodnosc i dobrodusznosc, a ten rosnacy w oczach potwor byl wcieleniem zla, sadyzmu, nienawisci. "Wiesz, kto bedzie nastepny? - warknal. - Twoja matka, Renatka!" Wiedzialam naturalnie, ze to sen, ale tak gleboki, iz nie umialam go przerwac. Krzyczalam bezglosnie, wymachujac rekami jak tonacy. Jednak wszystkie wysilki przypominaly probe wyplyniecia z dna glebokiej studni. Gladkie sciany, brak powietrza w plucach i slaba poswiata gdzies wysoko nad glowa. Ruszalam sie nieporadnie jak na zwolnionym filmie. Naraz poczulam, jak lepka od posoki lapa chwyta mnie za stope. Krzyknelam przerazliwie i obudzilam sie. (Marek) Kiedy do swiadomosci Szymona dotarlo wreszcie, ze w aktualnym wcieleniu Casanovy z niego nie bedzie, ogarnal go gniew i na Brygide posypal sie niekontrolowany ciag razow, przed ktorymi nieporadnie usilowala sie zaslonic. Bandzior dluzsza chwile folgowal swojej furii, dysponowal jednak sila moich miesni, totez zadne z uderzen nie bylo smiertelne. W ktoryms momencie pekniete zebro dotkliwie przypomnialo mu o sobie i na chwile stracil oddech.-Koniec rundy - warknal i rzucil Brygidzie jakis recznik piatej swiezosci, by mogla otrzec krew. Sam wszedl do kuchennej kanciapy i nalal wody do plastikowego czajnika. Do brudnej szklanki wsypal troche mielonej kawy i dyszac, czekal, az woda zacznie wrzec. Naturalnie, ani na chwile nie spuszczal oka z dziewczyny. Otarla krew galganem. Jej rany nie wygladaly na glebokie. Coz z tego, na tyle, na ile poznalem metody gangstera, moglem byc pewien, ze nie zostawi jej przy zyciu. Brygida tez chyba o tym wiedziala, przestala bowiem lkac, za to bezustannie przenosila wzrok z Szymona na drzwi, z drzwi na okno, potem na szafe, na stol z lezaca na nim spluwa... W tym momencie zadzwonila komorka. Szymon odstawil czajnik i siegnal po aparat. -Tak? - spytal krotko. - Kiedy? Kto? - Szczeki mu zadrgaly, przysiaglbym, iz mruknal bezdzwiecznie: "A to suka!" - glosno zas rzucil: - Dobrze. Zaraz znikam. Dzwoniacy rozlaczyl sie. Bandyta poszukal wzrokiem Brygidy. Widac uznal, ze nalezy konczyc zabawe. Z zaskoczeniem stwierdzil, ze niedawna ofiara dopadla stolu i obecnie mierzy do niego z trzymanego oburacz pistoletu. Nie wygladal jednak na przestraszonego. -Zostaw te zabaweczke, dziewczynko - zachichotal. - : Jeszcze zrobisz sobie krzywde. Nie usluchala, kredowobiala cofala sie w strone kuchenki, nie wypuszczajac z rak broni. -Powtarzam, odloz spluwe, nie jest nabita - mowil, wolno postepujac ku niej. Rzeczywiscie, mimo parokrotnego naciskania na cyngiel bron nie wypalila. Byla naladowana, tylko mala gluptaska nie potrafila odbezpieczyc pistoletu. Zrozpaczona dziewczyna cisnela w Szymona bezuzytecznym gnatem. Uchylil sie, ale w tym momencie z calej sily uderzyl obolalym barkiem w oparcie lawy. Zawyl i na sekunde pociemnialo mu w oczach. Brygida wykorzystala ten moment Strach dodal jej sil, porwala parujacy czajnik i chlusnela wrzatkiem w twarz Szymona. Ledwie zdolal zacisnac powieki, ratujac sie przed utrata wzroku. Smagnal go zywy ogien, prawie rownoczesnie uslyszal brzek szyby. To rzucony przez dziewczyne czajnik rozbil szybe zakurzonego oka. Nie wahajac sie ani chwili, Brygida wyskoczyla na zewnatrz. Zlekcewazyla wystajace kawalki szkla, ktore rozoraly jej ramie, nie przejmowala sie swoja golizna ani kolczastymi krzakami smagajacymi jej skore. Przez niedomknieta brame wyrwala sie z przekletej posesji i krzyczac przerazliwie, pomknela w strone najblizszych zabudowan. "Coz za wspaniala dziewczyna!" - pomyslalem z uznaniem. I jak genialnie wypatrzyla szanse ocalenia! Szymon nie scigal Brygidy, zaniechal rowniez strzelania. Ledwo patrzyl na oczy, a poza tym uznal widocznie roznosicielke pizzy za malo wazna postac. Dluzsza chwile polewal oparzona twarz strumieniem lodowatej wody. Wygladal okropnie, ale widac nie zamierzal zaniechac swoich planow. Ponownie spakowal torbe, znalazl obok lozka plame niezakrzeplej krwi i umoczywszy w niej palec, napisal na pobielanej scianie: MAREK, NIE WEZMA MNIEZYWCEM! Zupelnie jakby wiedzial, ze sledze kazdy jego krok. X (Marek) Szybowalem. Na wysokosci mniej wiecej kilometra przesuwalem sie ponad poludniowymi rubiezami warszawskiej aglomeracji. Minalem strzelajaca w niebo szpile radiostacji w Raszynie, przemknalem nad polyskujacymi taflami tamtejszych stawow, pocietych groblami, pamietajacymi jeszcze ksiecia Jozefa Poniatowskiego, maszerujacego z nonszalancka mina i fajeczka w zebach, na czele swoich oddzialow przeciw Austriakom. Potem skierowalem sie dalej, ponad lasem kolo Nadarzyna, przez rowniny zachodniego Mazowsza, w strone Puszczy Kampinoskiej. Nie mialem zadnego konkretnego planu. Ot, plynalem niewidzialny, niczym zerwany z uwiezi balon, z ta roznica, ze na lot miala wplyw jedynie moja wola, a przeciwne wiatry czy wznoszace prady nie odgrywaly zadnej roli...Napisane krwia slowa Szymona adresowane byly do mnie. Ich sens byl porazajacy. Jesli znajdzie sie w sytuacji bez wyjscia, nie odda sie w rece policji, pozwoli sie zabic. A wtedy zginiemy obaj. Zginiemy! Dzis to slowo nabralo innego znaczenia niz jeszcze dwa dni temu. Wowczas czekalem na smierc jak na cos nieuchronnego. Dzis owa nieuchronnosc nie wydawala sie taka pewna, a o rezygnacji w ogole trudno byloby mi myslec. Odnalazlem sens zycia - Elzbiete. Musialem ja chronic. Musialem ja ocalic! Wiem, ze to egzaltowane slowa, ale inne nie przychodza mi na mysl. W najdziwniejszym momencie zycia znalazlem milosc, bezcielesna wprawdzie i pozbawiona szansy na cielesne spelnienie, ale kto powiedzial, ze sednem milosci jest lozkowa gimnastyka, owe ruchy, tylez smieszne, co dla postronnego obserwatora - dosc nieestetyczne. Kto pamieta sztubackie zauroczenia, wie, ze afekty najwczesniejsze, najpiekniejsze i najczystsze, pozbawione sa zazwyczaj seksualnego podtekstu. Kiedy w alejce Lazienek opodal Wodozbioru calowalem Julie, a potem tesknilem za nia dlugie tygodnie, nie byla dla mnie bynajmniej samica ludzkiego rodzaju, o pierwocinach piersi, szczuplej pupce i dlugich, jeszcze chuderlawych nogach, lecz eterycznym, angelicznym tworem, utkanym z mirry, kadzidla, moze ambry. Po prawdzie, kiedy dzis przypominam sobie powab tamtych pierwszych pocalunkow, to zupelnie materialnie czuje na wargach (ktorych nie mam) na zebach (tez nie mam) i na jezyku (jak wyzej), zadziwiajacy smak miodu i mleka. A Jadwiga? Zanim jeszcze swym miazdzacym pytaniem sklonila mnie do samobojczego kroku, tez egzystowala w moich fantasmagoriach tylko czesciowo fizycznie. Wracajac ze szkoly, wspominalem jej oczy, doleczki w policzkach, grzywke opadajaca na czolo, szelmowski usmiech. Nigdy jednak nie osmielilem sie marzyc glebiej, wnikliwiej. Mama, widzac to beznadziejne zauroczenie, podkpiwala, ze nawet jedzac zupe, zauwazam w niej odbicie mej wysnionej, a pan Hipolit, obowiazkowo wpadajacy na niedzielne obiady, po ktorych zabieral mame do kina albo gdzies dalej, wyjasnial mi dosc brutalnie: -Jesli chcesz uniknac problemow, nie idealizuj kobiet, Mareczku. Sa dokladnie takie, jakie sa. Zanim zaczniesz budowac im kapliczki w wyobrazni, pamietaj, ze Cindy Crawford tez robi kupe. Mona Liza zostala namalowana nawet w trakcie tego przyjemnego aktu - i stad jej dwuznaczny usmiech. Od tego dnia stracilem wszelka atencje wobec Leonarda. Wkrotce potem to, co zobaczylem w mieszkaniu Dzidki podczas drugiej eksterioryzacji, zabilo we mnie malego idealiste. Chociaz nie do konca. Nagle zapragnalem zobaczyc, co porabia Elzbieta. Wystarczyla chwila, a znalazlem sie w znajomym blokowisku! W zasadzie nie dzialo sie nic specjalnego. Po telefonie na policje spacerowala po mieszkanku kolezanki jak lampart w przyciasnej klatce. Potem po raz pierwszy od dluzszego czasu puscila muzyke i zaczela sie gimnastykowac. Moze uznala, ze jesli sie zmeczy, powroci sen - wspolny mianownik naszego porozumienia. Ciekaw bylem, jak traktuje nasze oniryczne spotkania. Czy tylko jako przykra koniecznosc dyktowana przez instynkt samozachowawczy? Do diabla! Przy nastepnej okazji odwaze sie i zapytam ja o to. Przeciez nie da duchowi po pysku. Chwile pozniej zlokalizowalem Szymona. Radzil sobie niezle. Jadac lesnymi duktami, ominal miejsca, w ktorych mogly pojawic sie policyjne patrole. Bez przeszkod dojechal do Grodziska Mazowieckiego. Zostawil poloneza przy jakiejs bocznej uliczce niedaleko stacji WKD, po czym wsiadl w kolejke, kierujac sie ku Warszawie. Kto jeszcze mial znalezc sie na celowniku tego drania? Moja ukochana? Mimo obojetnosci na bodzce termiczne poczulem chlod. Elzbieta! To bylo oczywiste. Istnialy co najmniej dwa powody, by sie nia zainteresowal - polecenie bossa i osobista rozgrywka ze mna. Czy jednak mogl ja wytropic i dopasc?... Mogl. Tajemniczy telefon, ktory go ostrzegl, ratujac mimochodem zycie Brygidzie (obecnie znajdowala sie juz pod opieka lekarzy na izbie przyjec szpitala w Gorze Kalwarii) pochodzil niewatpliwie od wspolpracownika mafii w policji. A to znaczylo, ze i jedni, i drudzy mieli juz numer komorki Elzbiety. Namierzenie samego aparatu nie powinno sprawic fachowcom wiekszych problemow. Wie o tym kazdy widz wspolczesnych filmow kryminalnych. A gdy ustala, gdzie sie znajduje, co przeszkodzi w poinformowaniu o tym Szymona? Czy delikatna dziewczyna wspomagana jedynie w snach przez ducha bedzie miala jakakolwiek szanse, by ujsc przesladowcy? Zreszta, jesli dzis, jutro umknie, co dalej? Nawet gdybysmy dotarli do jakiejs innej, nieskorumpowanej komorki policyjnej, do Agencji Bezpieczenstwa Wewnetrznego, a sily specjalne osaczylyby kryjowke Szymona, to przeciez gangster nie da sie wziac zywcem. I wtedy koniec piesni. Dla nas obu! Ech, mamo! Ty w swoich kryminalach znajdowalas rozwiazanie dziesiec razy bardziej beznadziejnych sytuacji, niestety, nie przekazalas tych umiejetnosci jedynakowi. (Elzbieta) Ktos powiedzial o mnie kiedys, chyba Aska Kowalczyk, ze jestem zimna egoistka. Tak, oczywiscie, to byla Aska, pamietam ten syk nienawisci, gdy okazalo sie, ze przegrala ze mna eliminacje uczelniane w Krakowie. Po ogloszeniu werdyktu inne dziewczyny zaczely mnie sciskac i calowac. Stala na boku, a gdy w ferworze gratulacji i podziekowan pocalowalam i ja, poczulam sie tak, jakbym uscisnela nagrobnego aniola.-Ty zawsze bedziesz wygrywac - syknela mi do ucha. - Zawsze do celu, chocby po trupach. Gratuluje sukcesu, zimna egoistko. Nie wiem, czy chodzilo o konkurs "Na najmilsza", czy o wczesniejsze kolokwium z anatomii, na ktorym nie dalam jej sciagnac, bo niby dlaczego - wyscig szczurow musi miec swoje reguly! A moze miala mi za zle, ze podczas ostatniej imprezy w akademiku zawrocilam w glowie jej facetowi, a potem nawet sie z nim nie przespalam? Czy to moja wina, ze gapil sie na mnie jak ciele na malowane wrota? W kazdym razie epitet Aski sieknal mnie niczym pejcz. Nie dalam niczego po sobie poznac, ale cala sie zagotowalam. Ja zimna, ja egoistka? Czy ta kretynka nie mogla sie domyslic, ile kosztowalo mnie granie roli niedostepnej? Ile codziennych wyrzeczen, czasem lez, ile bitew z soba sama i z Renata. Ten jej Macius to male niewypite piwo. Jak w ogole mogla przypuszczac, ze zaimponuje mi ktos noszacy wlosy na zel, przypominajacy zmoknietego wyzla szorstkowlosego? Mialam juz o wiele twardszy orzech do zgryzienia. Byl w naszej szkole chlopak, Rafal. Wloski typ, bujna czupryna, zniewalajacy usmiech i gesta, ciemna szczecina na szerokiej piersi. Eksponowal ja zwlaszcza na WF-ie, kiedy gral w siatke, obowiazkowo bez koszulki. Wszystkie kolezanki na jego widok sikaly w majtki! Lubilam na niego patrzec, choc mama juz powtarzala: "Takie srodziemnomorskie typy blyskawicznie sie starzeja, za pare lat bedzie jak jego ojciec szewc, lysy jak kolano i gruby jak baleron". Pewnie miala racje, ale podczas balu studniowkowego, kiedy poprosil mnie do tanca, a grali akurat "Bo do tanga trzeba dwojga", nieomal omdlewalam w jego ramionach. I co z tego, ze ta druga Ela, cenzorka i bezwzgledna realistka, nieustannie skrzeczala mi w glebi mozgu: "Swietnie, kretynko, idz z nim w krzaki. I co dalej? Stracisz glowe dla malomiasteczkowego amanta, glaba, bez kasy, bez jakichkolwiek perspektyw..." A jednak, kiedy wyszlismy na papierosa za sale gimnastyczna, bylam gotowa stracic glowe. -Zrywamy sie stad? - zapytal z szelmowskim usmiechem. -Dokad? -Do mnie. Pokaze ci moja kolekcje dyskow... Starzy wyjechali. Objal mnie ramieniem. Nic nie powiedzialam, zmieklam cala. Bezwolnie dalam sie wyprowadzic na ulice... -Zle sie czujesz, coreczko? Renata! Oczywiscie, kochana mamusia warowala w swym cinquecento opodal szkolnej bramy. Miraz prysl. Odsunelam sie od Rafala. -Wyszlam tylko zaczerpnac swiezego powietrza, mamo. Wrocilismy na sale. -Wyjdziemy furtka z tylu - szepnal mi do ucha Rafal. Popatrzylam na niego wzrokiem zimnym i pogardliwym. Odmowilam nastepnego tanca. Z mieszanymi uczuciami patrzylam, jak rwie piegowata Dominike z rownoleglej klasy. Umarla, biedactwo, pol roku pozniej w nastepstwie spapranej skrobanki! A sam Rafal rzeczywiscie juz po paru latach zaczal lysiec i tyc. Czy mamusia nie miala racji? A moj egoizm? Altruistka nie bylam na pewno. Moje plany, marzenia najczesciej braly gore nad dazeniami innych. Ale czy to egoizm, czy raczej egotyzm? I obojetnosc na sprawy innych. Choc nie do konca. Smierc Jarka mna wstrzasnela, a po ojcu pozostalo ogromne poczucie pustki. Umarl wkrotce po aresztowaniu Mariana. Zajeta przesluchaniami nie zdazylam odwiedzic taty w szpitalu. Przyjechalam dopiero na pogrzeb. Straszne uczucie. Pusty dom niczym organizm, z ktorego wyrwano serce, mnostwo zalu. Renata zajeta rytualem, monumentalna w zalobie... Jakas taka nieprawdziwa... i obca, mimo czulych slow. Moja matka, w przeciwienstwie do taty, ktorego nieskomplikowany, pogodny charakter czynil przyjacielem calego swiata, byla osoba praktyczna, zasadnicza, a przy tym zawistna i niesklonna do zywiolowego okazywania uczuc. Zabolalo mnie, kiedy juz w drugim zdaniu zapytala, czy udalo mi sie zalatwic sprawe zablokowanych kont Mariana. W trakcie nabozenstwa czulam sie kretynsko - jako jedyna z rodziny nie przystapilam do komunii. Cos w mojej glowie stukalo namolnie: "musisz to uregulowac". Po ceremonii na cmentarzu zamiast do domu wrocilam do kosciola. W konfesjonale dyzurowal mlody ksiadz, ktorego nie znalam. Moze to i lepiej, proboszcz, moj spowiednik jeszcze od Pierwszej Komunii, ktory zreszta podkochiwal sie we mnie skrycie, znal mnie zupelnie inna i nie zyczylam sobie, aby zmienil zdanie. Minely dwa lata od chwili, kiedy ostatni raz odwiedzilam stary kosciol z miedzianym helmem i cudowna statua Chrystusa Zamyslonego, ktory podobno zmienial wyraz twarzy w zaleznosci od okolicznosci dziejowych nawiedzajacych Polske i Rychlowo. Tata twierdzil, ze w dniu wyboru polskiego papieza nawet sie usmiechal, a gdy zamordowano ksiedza Popieluszke, w jego oczach pojawily sie lzy. Zaledwie dwa lata, a ja czulam sie tak, jakby uplynela co najmniej dekada. Bylam juz kims zupelnie innym, obcym w tej scenerii, niczym okrycie zamienione w szatni. Wikary sluchal mnie cierpliwie. Z dlugiej rozmowy, podczas ktorej rozbeczalam sie pare razy, zapamietalam szczegolnie jedno zdanie mlodego kaplana: -Otworz sie przed Bogiem, a wtedy latwiej przyjdzie otworzyc sie przed ludzmi. Potem przez trzy dni pobytu w Rychlowie modlilam sie dosc regularnie, po powrocie do Warszawy coraz rzadziej. O coz zreszta mialam prosic Stworce? Zeby szlag trafil Mariana, a mnie dano druga szanse spotkania mezczyzny zycia? Wrocilam do odmawiania pacierza dopiero po tym, jak napadl mnie Szymon. Zrozumialam, ze ma na mnie zlecenie, poczulam, ze ani uroda, ani inteligencja nie czynia czlowieka bezpiecznym, jest kruchy, latwy do zranienia, smiertelny. "Aniele Bozy, Strozu moj, ty zawsze przy mnie..." Nie bardzo wierzylam w powodzenie tych modlitw. Dopiero teraz - po trzech wspolnych snach z Markiem - doszlam do wniosku, ze zostaly wysluchane, Pan zeslal mi Aniola Stroza. Do zmierzchu pozostalo jeszcze sporo czasu, ale nie moglam sie doczekac spotkania z moim bezcielesnym. Nie usmiechalo mi sie branie kolejnej pastylki nasennej. Pamietalam, jak ciezko przyszlo mi budzic sie ostatnim razem. Dla zabicia czasu wzielam sie za przerzucanie kanalow telewizyjnych. Jak zwykle - banal, prostactwo, nuda. Wtem w przelocie zobaczylam znajoma twarz. Szybko wrocilam na TVN-24. Caly ekran wypelnial portret pamieciowy Marka. Z koncowki komunikatu wynikalo, ze to wizerunek brutalnego zabojcy, sporzadzony na podstawie zeznania jedynego ocalalego swiadka. Policja apelowala o pomoc mieszkancow wojewodztwa mazowieckiego, uprzedzajac, ze przestepca jest uzbrojony i niebezpieczny... Coz za ironia losu! -Ja wam na pewno nie pomoge - szepnelam do siebie. Oczywiscie wiedzialam, ze pod powloka zrabowana memu sasiadowi kryje sie potwor, ktory nie tylko uszedl z kolejnej zasadzki, ale najwyrazniej dalej zabijal. Kolejny telefon na policje byl bez sensu. Nie wyobrazam sobie, zeby ktokolwiek w policji czy prokuraturze potraktowal serio moje tlumaczenia o kradziezy cial i zmianie dusz. Majac nadzieje, ze wiecej uslysze w "Wiadomosciach", przelaczylam na jedynke... Tymczasem zadzwonila moja komorka. Przed odebraniem zwykle sprawdzam, kto dzwoni, moj nowy numer znalo zaledwie kilka osob - mama, Anka, moj dentysta, ginekolog, adwokat... To nie bylo jednak zadne z nich. Mam niezla pamiec wzrokowa, totez zauwazylam, ze numer roznil sie tylko dwiema ostatnimi cyframi od telefonu Komendy Stolecznej, na ktory dzwonilam, donoszac na Szymona. A wiec policja? Czego mogli chciec ode mnie? Nie usmiechal mi sie taki kontakt Jak wytlumacze sie z posiadanych informacji, jak dowiode, ze nie jestem wspolniczka, skoro tyle wiem? Chyba ze nie chodzilo im wcale o przesluchanie... Moze ten ktos probowal jedynie ustalic, gdzie jestem? Ciekawe, czy mozna namierzyc telefon, ktorego nikt nie odbiera. Moj mecenas od dawna przestrzegal, ze banda Mariana ma na swych uslugach niejednego skorumpowanego gline. Puszczalam te uwagi mimo uszu. Teraz ogarnela mnie panika. W pierwszej chwili chcialam nawet rzucic sie do ucieczki, ale pohamowalam ten odruch, bo strach jest zlym doradca! Kiedy telefon wreszcie zamilkl, wylaczylam go i dla pewnosci wyjelam baterie. Nie mialam pojecia, czy to cokolwiek da, ale na wszelki wypadek... Marku, Marku! Jak bys mi sie przydal w tej chwili! Popatrzylam na pudeleczko z pastylkami nasennymi. Korcilo! Ale czy moglam pozwolic sobie teraz na dlugi sen? Jesli zaciskala sie wokol mnie petla, byloby to najglupsze rozwiazanie. Naraz przypomnialam sobie nasze zabawy w akademiku. Wieczory z Aska, Marta, Agata... Wywolywanie duchow, proby hipnozy. Podobno bylam niezwykle podatnym medium. A gdybym tak sprobowala uspic sie sama? Gdybym uruchomila autosugestie? Anka miala w kawalerce norce wygodny fotel i toaletke z lustrem. Zasiadlam rozluzniona, powtarzajac sobie: "Odprez sie, zachowaj spokoj, dziewczyno. Mysl o czyms przyjemnym. Przyjemnym, smacznym..." Wyobrazilam sobie placek sliwkowy, piekl go przewaznie sam tata przy roznych okazjach rodzinnych albo nawet bez okazji. Wyobrazilam sobie dokladnie aromat, smak, fakture, potem polglosem zaczelam powtarzac niczym zawodowy hipnotyzer: "Powieki mam ciezkie, nogi mam ciezkie, rece mam ciezkie...", a nastepnie wolno liczyc od 999 w dol, nadal myslac o placku. (Marek) Czerwona sukienka w grochy i bose opalone nozki... Stanowczo za czesto wracala do tych samych wspomnien. Brak fantazji czy jakas obsesja? W kolejnym snie wystepowala znowu jako mala dziewczynka. Czyzby bezpieczne dziecinstwo stanowilo dla niej alternatywe dla swiata jawy?Tym razem Elzbieta czekala na okraglej platformie pokrytej czyms dziwnym, miejscami twardym i jasnym, to znow miekkim i pociemnialym. Po chwili zorientowalem sie, ze jest to placek ze sliwkami. Powinienem sie zdziwic, ale od paru dni nic juz mnie nie dziwilo. "Jestem" - przekazalem jej. "Czekalam" - odpowiedziala. Mimo zlocistych kucykow charakterystycznych dla malolaty miala dojrzala twarz dwudziestoparolatki, a barwny perkalik sukienki rozsadzaly znakomicie uksztaltowane piersi. "Jak ci sie tym razem udalo zasnac?" - zapytalem. "Autohipnoza". "Jestes nie tylko piekna, ale bardzo pomyslowa". "Wiem" - odparla i usmiechnela sie szelmowsko. Szybko jednak spowazniala, opowiadajac mi o swoich obawach, o tajemniczym telefonie. Zdumiewajace, jak predko i samodzielnie doszla do identycznych wnioskow jak ja. Szymon mial wspolnikow w policji. "Czy nie powinnam uciekac?" - zapytala. "Prawdopodobnie powinnas, ale najpierw pozwol mi sprawdzic pare rzeczy. Zaraz wroce". Gliniarza-tajniaka, ktory ja namierzyl, zlokalizowalem bardzo szybko. Siedzial na lawce przed blokiem i udawal, ze czyta "Gazete Wyborcza". Byl sam? Wiele wskazywalo, ze tak. Przyjrzalem mu sie uwaznie. Mloda szczera, inteligentna twarz czlowieka, ktoremu powinni zaufac i staruszka, i harcerz, i skruszony bandyta. Moze jedynie waskie usta, zacisniete w niezbyt milym grymasie, macily ten pozytywny wizerunek. No i jeszcze palce, pozolkle od nikotyny, nerwowo skrecajace brzezek papieru. Co tu robil? Obserwowal mieszkanie dziewczyny, czekal na wsparcie? Z pewnego znuzenia malujacego sie na jego twarzy wnioskowalem, iz na razie nie zamierza skladac wizyty Elzbiecie... Najwyrazniej jedynie pilnowal lokalu i czekal na Szymona. Tego drania zlokalizowalem w metrze jadacym w strone Ursynowa. Za jakies pietnascie minut mogl pojawic sie pod blokiem Eli. Nie mielismy czasu do stracenia. Lustrujac w blyskawicznym tempie okolice, zwrocilem uwage na lysiejacego mezczyzne, ktory wysiadal ze starego audi opodal stacji metra. Facet rozejrzal sie czujnie, nastepnie ukradkowym ruchem schowal kluczyki pod wycieraczka i zatrzasnal drzwi. Najwyrazniej zostawial komus otwarty woz. Zonie, kochance, koledze? Widzac, jak zbiega schodami w strone peronow, zawrocilem do Elzbiety. Obok jej bezwladnej dloni zauwazylem otwarta szminke. Czyzby zamierzala uzyc jej jako pisaka? "Czy jest inne wyjscie z bloku?" - zapytalem. - "Przed glownymi drzwiami czyha na ciebie obserwator". "Na ostatnim pietrze jest lacznik pomiedzy klatkami i przejscie do suszarni, mozna z niej wyjsc na druga strone, Ania zostawila mi klucze". "Swietnie, zapisz zatem na lustrze: Przejsc lacznikiem. Wyjsc na parking. Granatowe audi przy smietniku, kluczyki pod wycieraczka od strony pasazera..." "I dokad mam nim pojechac?" "Przede wszystkim uciec z Ursynowa. Dojedz do centrum, woz porzucisz kolo Palacu Kultury". "A potem?" "Na Srodmiesciu wsiadziesz w pierwszy pociag w kierunku Otwocka. Wrocisz na Wawrzynowa". "Do mojego domu? Na pewno bedzie pod obserwacja, podobnie jak twoj. Chyba jeszcze nie wiesz, ze jestes scigany, pokazywali twoj rysopis w telewizji". "Dlatego nie proponuje ci kryjowki ani u ciebie, ani u mnie. Trzy domy od nas, po stronie parzystej, znajduje sie pusta willa z wywieszka <>. Do jej ogrodu mozna sie dostac przez niezabudowana posesje przy Anemonow 14... Zaraz, nie pisz przypadkiem tego adresu na lustrze!!!" "Jak sie obudze, wszystko zmyje. A ten adres dla pewnosci napisze sobie na udzie". "Swietnie. Zatem posluchaj i zapisz: do mieszkania wejdziesz swobodnie przez okienko piwniczne ukryte za winogronami na poludniowej scianie. Jest jedynie przymkniete. Mozesz byc pewna, ze nikt cie tam nie zobaczy". "Jestes swietnie zorientowany". "Gonilem kiedys kota pani Sierzputowskiej". "Aha!" "I nie przejmuj sie napisami <>. Jesli kiedys byl tam jakis alarm, to juz od dawna nie dziala. A teraz szybko: budzisz sie, zmazujesz dokladnie napisy z lustra, i chodu!" "Nie zapomniales o czyms?" "Co masz na mysli?" "Myslalam, ze oprocz instrukcji powiesz mi cos milego". "Bardzo cie lubie, Elzbietko!" "Ja ciebie tez". * Przez kilkanascie nastepnych minut mialem wrazenie, ze obserwuje tandetny film gangsterski. Krotko po dwudziestej Szymon, nadal wykorzystujacy przebranie starej kobiety, zjawil sie pod blokiem na Ursynowie. Wymienili spojrzenia z warujacym na posterunku tajniakiem. Ten, zapewne wczesniej umowionym gestem, zlozyl gazete i klepnal sie nia w kolano.Morderca nie zareagowal, ale wchodzac do klatki, usmiechnal sie do siebie. Kiedy jechal winda, przeniknalem przez jego ubranie i wyczulem zaladowana spluwe, ukryta pod luznym kubraczkiem. Na razie nie uznal za celowe wyjac jej spod pachy. Moze na razie nie mial zamiaru zabijac zony swego bossa? Myslalem, ze wywazy cienkie drzwi kopniakiem, ale posluzyl sie wytrychem. Zajelo mu to pare sekund. Nieobecnosc Elzbiety skwitowal brzydkim grymasem. Jednak nie opuscil lokalu od razu. Chwile rozgladal sie uwaznie, a ja po wyrazie oczu i stezeniu miesni wyczulem, jak gwaltownie wzbiera w nim agresja. Moglbym przysiac, ze mysli o mnie, ze jest przekonany o mej obecnosci. .Jestes tu, sukinsynu? Uprzedziles ja? Pomogles uciec?" - zdawaly sie mowic jego oczy. - "Nie na wiele sie wam to zda". Wyszedl rownie szybko, jak sie zjawil. Wprost od drzwi skierowal sie w strone tajniaka. Ciekaw bylem, co mu powie. Funkcjonariusz, zaskoczony zlekcewazeniem zasad konspiracji, wypuscil gazete z rak. Tymczasem Szymon pochylil sie do jego ucha. Zblizylem sie i ja, wiedzac, ze niezaleznie od natezenia szeptu doskonale uslysze, co powie. Nie padlo jednak ani slowo, bandyta gwaltownym ruchem chwycil glowe policjanta i mocno przekrecil, jakby byl to korek od wlewu paliwa. Chrupnelo paskudnie. Widocznie liczyla sie nie sila, ale sposob. Morderca nakryl zwloki gazeta, zabral portfel i kluczyki od samochodu, i oddalil sie, nie czekajac, az odchody trupa wyplyna przez nogawki... Najciekawsze, ze nikt - dzieci przy trzepaku, emeryt z pieskiem czy migdalaca sie parka dwie lawki dalej - nie zwrocil uwagi na ten incydent. Jaki mogl byc powod tej bezsensownej zbrodni? Po dluzszym namysle doszedlem do wniosku, ze Szymon zabil glownie z mojego powodu. Orientowal sie, ze sledzac tajniaka, moglbym rozgryzc jego policyjne kontakty. Tylko czy taka metoda nie okaze sie za kosztowna? Gliny nie lubia, kiedy zabija sie im kumpli. Nawet tych sprzedajnych. Chyba ze dotychczasowe kanaly przestaly byc bandycie potrzebne. Odnalezienie wysluzonego fiacika nalezacego do denata nie zabralo mordercy wiele czasu, spokojnie wsiadl do niego i oddalil sie w strone miasta. Co teraz kombinowal? Kiedy Trasa Siekierkowska przeprawial sie na drugi brzeg Wisly, zaniepokoilem sie nie na zarty. Czy aby nie wybieral sie na Wawrzynowa? Dopiero skret na poludniowa, waska i zatloczona nitke Walu Miedzeszynskiego odrobine mnie uspokoil, a kiedy samochod nie skrecil w Trakt Lubelski, poczulem zdecydowana ulge. Jechal gdzie indziej i dalej. Fiat minal Miedzeszyn, Blota i Otwock, i zatrzymal sie az w Karczewie, przed niewielkim domkiem, wlasciwie barakiem, z bialej, nieotynkowanej cegly przylegajacym do malego warsztatu samochodowego. Gdy zahamowal z piskiem opon, z wnetrza budynku wylonil sie tegi facet kolo piecdziesiatki w brudnym podkoszulku. -Czego? - zapytal. -Jest Zocha? -Nie znam zadnej Zochy, kobito. -Spoko, "Salceson", nie rob poruty. Przysyla mnie Szymus. Grubas zmierzyl nieufnie wzrokiem starsza kobiete, widac jednak bylo, ze imie gangstera wywarlo na nim spore wrazenie. -A, Zocha...? Poszla gdzies w pizdu! - odparl uprzejmie. -Poczekam na nia. - Szymon ruszyl w strone domu, wymijajac gospodarza. - Znam droge! "Salceson" nie protestowal. Wewnatrz chalupy panowal niezly chlew - rozgrzebane wyro i stol pelen brudnych naczyn, tylko pokoik corki mechanika wygladal schludniej niz reszta mieszkania. "Salceson" caly czas nie odstepowal przybylej i widac bylo, jak niepokoj walczy w nim z wkurzeniem. -Ale o co pani wlasciwie chodzi? - zapytal w koncu. -O ten tramwaj, co nie chodzi! - uslyszal w odpowiedzi. Rownoczesnie przybyla uchylila swego kubraczka, spod ktorego wyjrzala kolba giwery. Gospodarz od razu cofnal sie, jakby zobaczyl grzechotnika. - Nie musze czekac na powrot Zoski - ciagnela uzbrojona niewiasta. - Zostawilismy tu cos na przechowanie i musze to teraz odebrac. Szymon zamknal gospodarzowi drzwi przed nosem, potem odsunal komode. Ukazal sie waski otwor w scianie. Po przecisnieciu sie przezen znalezlismy sie obaj w malej, swietnie zaopatrzonej zbrojowni, mogacej posluzyc calemu oddzialowi terrorystow... Obfitoscia wyposazenia mogla sie rownac z Muzeum Wojska, choc wiekszosc morderczych akcesoriow nie przypominala eksponatow muzealnych. Czegoz tu nie bylo - od kalasznikowow po granaty i lekka bron przeciwpancerna. Uwaga bandyty skupila sie na pudle wypelnionym - co okazalo sie po podwazeniu wieka - laskami dynamitu. Wyjmowal je niespieszne i ukladal na wieku sasiedniej skrzyni, potem ze sciennej szafki powyciagal przewody, zaciski, detonatory... W trakcie tej pracy rozejrzal sie i poznalem ow charakterystyczny wyraz, ktory pojawial sie na jego - mojej twarzy, kiedy wietrzyl moja obecnosc. -Widzisz, Marku, wszystko jest pod kontrola - powiedzial. - Zaraz sobie sporzadzimy wystrzalowa kamizelke, ktora zdetonuje, jesli nie bede mial innego wyjscia... Zeby bylo jasne, nie jestem samobojca i wolalbym jeszcze pozyc na tym pieknym swiecie. Niech cie nie zmyli to, co stalo sie w Firmie Hendersona. Niszczac swa powloke, nie ryzykowalem az tak bardzo. Jedynie przyspieszylem plan przygotowywany od dawna. Juz wczesniej pare razy wlazilem w cudze ciala z duzym powodzeniem. A jeden zdechlak w Krakowie, w trakcie smierci klinicznej nie przezyl szoku, kiedy zablokowalem mu powrot, i zszedl... Na szczescie ja sam zdolalem ewakuowac sie w pore. Oczywiscie zniszczenie wlasnego ciala oznaczalo dla mnie pewne ryzyko, ale jak widzisz, udalo sie... Skonczyl montowanie wybuchowego ladunku. Przymierzyl nowe wdzianko. Calosc doskonale miescila sie pod bluzka i kubrakiem starszej kobiety. -Wystarczy zamknac obwod i po nas, Marku. Chociaz, powtarzam, to oczywiscie ostatecznosc. - To mowiac, zdjal smiercionosny ladunek, zlozyl go i schowal do torby. - W aktualnej sytuacji namawiam cie na malutki pakt o nieagresji. Ja zostawie was w spokoju. Nawet te apetyczna, choc dla mnie zbyt chuda, cipulke. Nie wiem, jak sie ze soba kontaktujecie, ale jestem przekonany, ze to waszemu wspoldzialaniu zawdzieczam pare niepotrzebnych komplikacji. Ale co bylo, to sie zmylo. Powtarzam, moge wam odpuscic. Nie zalezy mi na zemscie! Mam w dupie Mariana i jego rozkazy. Zalatwilem dla niego obu swiadkow oskarzenia, a dalej niech broni sie sam. Teraz popracuje na wlasny rachunek. Serio! Zamierzam zorganizowac troche szmalu i prysnac z tego kurwidolka. Jesli mi w tym nie przeszkodzicie, uznam, ze jestesmy kwita. Wiecej, obiecuje prowadzic tak higieniczny tryb zycia, zeby twoje cherlawe cialo dozylo setki. To chyba niezly biznes, koles. A swoja droga, mogles mnie uprzedzic, ze nie nadajesz sie do figo fago... Urwal, slyszac glosy dochodzace z wnetrza mieszkania. Jeszcze chwila i do sypialni wcisnela sie hoza dziewucha, o wulgarnych, choc ponetnych rysach. -Co tu robisz, babo? - wrzasnela i urwala, zauwazywszy otwarty arsenal. - Kim jestes? -Ciotka Szymusia. -Bzdura. Szymon nie ma zadnej ciotki. -No to wujkiem! I nie medz, Zocha. Daj mi lepiej troche meskich ciuchow... Moga byc te po "Miekkim". - Tu zrzucil kubrak, spodnice, stanik... - Co robisz taka glupia mine? Wiem, ze grzal cie za kazdym razem, kiedy Szymona nie bylo pod reka. -Pieprzysz... Moja - nie moja dlon wyprysnela do przodu jak blyskawica, dziewczyna poleciala w kat niczym szmaciana lalka. Myslalem, ze krzyknie. Ale nie. Kiedy wstala i otarla krew cieknaca z nosa, nie wygladala na wsciekla, przeciwnie, twarz jej pokryl rumieniec splywajacy az na dekolt. -Zrobic ci dobrze? - zapytala fachowo. -Innym razem. Dzis potrzebuje jedynie ubrania... I kremu do golenia... Jeszcze raz zanurkowal do zbrojowni i wrocil ze lsniaca brzytwa w reku. "Teraz zabije te kurewke" - przemknelo mi przez mysl. Szymon jednak wyczerpal chyba limit zbrodni na dzis. Po namydleniu glowy poczal golic ja na kolano. Patrzylem z zalem, jak moje jasne kedziory opadaja na ziemie. Stanowczo, nie powinien tego robic. Ale zrobil. Potem spakowal do walizki bron i wyciagnal ze schowka garsc paszportow. Wybral czerwony, bialoruski, i wcisnawszy Zosce do reki calkiem ladny brylancik z niedawnego rabunku, rzucil krotko: - Niedlugo sie pojawie - po czym opuscil goscinny domek "Salcesona" i jego urodziwej coreczki. Ja wynioslem sie razem z nim. XI (Elzbieta) Czulam sie, jakbym grala w filmie Inni. Pamietacie ten niesamowity horror z Nicole Kidman? W pustyni domu na Wawrzynowej brakowalo jedynie dzieci i upiornej sluzby. Cala reszta wygladala podobnie - marmurowe podlogi i parkiety przykryte gazetami sprzed roku, meble schowane pod pokrowcami, zaslony zaciagniete na okna, mnostwo kurzu. Nie dosc podobienstw: mnie tez jak bohaterce thrillera towarzyszyl duch. Na szczescie przyjazny. Zastanawialam sie, ile czasu przyjdzie mi tu spedzic. Po drodze kupilam troche jedzenia. Powinno mi starczyc na dwa, trzy dni. Ale co potem? Czy do tego czasu z pomoca Marka zdolam wyplatac sie z tej sprawy?A jesli nie? Nigdy dotad nie myslalam o smierci. Nawet na pogrzebie babci, ojca czy nawet Jarka czulam sie troche jak w teatrze. Przezywalam smutny spektakl, ktory tak naprawde dotyczyl mnie w minimalnym stopniu. Bylam przeciez mloda, zdrowa! Coz moglo mi sie stac? Nie obracalam sie w nieodpowiedzialnym towarzystwie, zawsze moglam liczyc na jakiegos opiekunczego mezczyzne. Smierc? Ten kto ma dwadziescia lat nie zaprzata sobie tym glowy. Nawet kabala, w ktora wpakowalam sie przez slub z Marianem, wydawala sie miec swoje granice. Moglam, i owszem, oberwac, ale moje zycie wydawalo sie niezagrozone... Ale teraz? Nie pomoze mi ani matka, ani policja. Nawet mozliwosci niewidzialnego bodyguarda byly bardzo ograniczone! Marek... Coraz latwiej przychodzilo nam odnajdywanie siebie w snach, po paru spotkaniach moglam zaniechac zapisywania na lustrze czy na udzie - pamietalam wszystko. Albo prawie wszystko. W snach czulam go, slyszalam wewnetrznie, chociaz nie widzialam. Szkoda. Czasami usilowalam sobie przypomniec, jak wygladal ten moj aniol stroz. Dotad przewaznie mijalismy sie na uliczce. Z bliska widzialam go wlasciwie tylko raz. Podalam mu klucze, ktore upuscil, gapiac sie na mnie jak ciele na malowane wrota. Jestem dosc spostrzegawcza - co wiec zapamietalam? Ciemny blondyn, o lekko falujacych wlosach, niebieskich oczach i rozbrajajacym usmiechu, sredniego wzrostu, niewiele ponad metr siedemdziesiat, szczuply, o dosc waskich ramionach inteligenta, jednak ten mankament rekompensowaly piekne palce. Z takim palcami mozna grac utwory Chopina albo Paganiniego... Mily dom dla pieknej duszy, teraz zamieszkany przez bestie. Ciekawe, czy w innej sytuacji zdolalibysmy sie naprawde poznac. Zaprzyjaznic? A moze nawet... Zabawne. Naraz zdalam sobie sprawe, ze nigdy nie slyszalam jego glosu. Moze to i lepiej. Od Leny wiedzialam o jego defekcie. Bylam swiadoma, ze gdybysmy sie kiedys spotkali, skazani bylibysmy wylacznie na przyjazn. Chociaz... Moja historia z Krzysztofem dowiodla, ze przyjazn mezczyzny i kobiety niemal pozbawiona podtekstu seksualnego nie jest czyms niemozliwym... Za oknem wreszcie pociemnialo. Konczyl sie kolejny dlugi dzien, a ja zlapalam sie na tym, ze nie moge doczekac sie nastepnego spotkania z Markiem. Chocby we snie! * Odezwal sie, ledwie usnelam. Wystarczylo, ze znalazlam sie za progiem jawy, posrodku bezkresnej laki, porosnietej soczysta, falujaca trawa, na dwa metry wysoka. Od razu wyczulam, ze ktos niewidzialny idzie ku mnie przez ten lan zieleni. I serce zaczelo mi walic. Ze strachu przed zlymi wiadomosciami czy z emocji. "Nie badz glupia, to tylko sen!" - powtarzalam sobie."Jestem, Elzbieto". - Musnal mnie cieply, opiekunczy impuls. "Czy znow musze uciekac?" "Nie, na razie jestesmy bezpieczni". "A on?" "Przed chwila widzialem, jak pokonuje zielona granice z Bialorusia gdzies w rejonie Bialowiezy". "Moze powinnam zadzwonic do strazy granicznej?" "Lepiej, jesli damy mu opuscic nasz kraj". W paru zdaniach opowiedzial mi o pogrozkach Szymona, o ladunku wybuchowym, ktory mial przy sobie, i o gotowosci samobojstwa w wypadku, gdyby stracil mozliwosc ucieczki. "Nie przypuszczam, zeby blefowal" - zakonczyl powaznie. - "A w kazdym razie wolalbym tego nie sprawdzac". "Sadzisz, ze taka detonacja oznaczalaby twoja smierc?" "Jestem prawie pewien". "On jednak, mimo ze jego cialo, jak opowiadales, uleglo kompletnej destrukcji - zyje..." "Tyle ze wczesniej znalazl sobie nosiciela, w postaci mego ciala". "A ty nie moglbys, biorac z niego przyklad, rowniez znalezc czegos dla siebie?" "Teoretycznie jest to pewnie mozliwe. Wiem, ze Szymon, zanim upatrzyl sobie mnie, dokonywal roznych prob. Zapewne ja tez moglbym wysledzic kogos w stanie smierci klinicznej i korzystajac z tego, ze jego dusza akurat wybrala sie na wycieczke, ukrasc jego cialo. Myslisz, ze nie rozwazalem takiej mozliwosci? Tylko ze, niestety, a moze na szczescie, nie potrafilbym tego zrobic, Elzbieto. Takie lajdactwo byloby ponad moje sily!" "Jestes dobrym czlowiekiem, Marku" - wyrwalo mi sie. "A moze tylko slabym glupcem w swiecie, w ktorym wygrywaja silni". "Ty nie chcesz wygrac za wszelka cene?" "Za wszelka nie!" Przez chwile milczelismy, laka wokol nas stawala sie coraz jasniejsza, a krople rosy na zdzblach trawy co rusz polyskiwaly w sloncu jak rozsypane garsciami diamenty. "Wiec nie ma wyjscia? - zapytalam. - Nie widzisz zadnego innego sposobu odzyskania wlasnego ciala?" "Nie wydaje mi sie, abym zdolal pokonac Szymona. Jest potwornie silny psychicznie". "A gdybysmy zwrocili sie do tej firmy prowadzacej doswiadczenia z eksterioryzacja? Przeciez jej pracownicy, mowiles mi o tym doktorze, jak mu..." "Hendersonie!" "...mieli jakichs przelozonych. Ktos dawal pieniadze na program, ktos go zatwierdzal". "Program byl tajny i prawdopodobnie nielegalny - odpowiedzial. - Gdybym nawet wiedzial, do kogo uderzyc w Ameryce, ten ktos wyparlby sie wszystkiego". "Niekoniecznie. Ja mysle, ze na pewno chcieliby dopasc Szymona. Zafundowal im niezla katastrofe". "To jest jakas mysl". "Gdybys zdolal ich zidentyfikowac, gotowa jestem wybrac sie do Ameryki i porozmawiac chocby z samym prezydentem". "Nie przypuszczam, zeby trzeba bylo uderzac az tak wysoko, ale jesli chcesz, sprobuje w tej sprawie sie rozejrzec jeszcze dzisiejszej nocy". "Tylko badz ostrozny". "Bede. Ale zareczam ci - jako duchowi nic mi nie grozi". Sciemnilo sie, zaczelam schodzic ze wzgorza, trawy wokol mnie stawaly sie coraz wyzsze i wyzsze, za to impulsy docierajace od Marka z kazda sekunda slably. "Co sie dzieje?" - zaniepokoilam sie. - "Uciekasz ode mnie?" "Wszystko w porzadku - odpowiedzial mi z oddali. - To tylko ty wchodzisz w glebszy sen, zanurzasz sie w swiat, do ktorego ja nie mam dostepu. Po prostu twoj organizm domaga sie odpoczynku". "Nie opuszczaj mnie jeszcze". "Nic sie nie boj i pozwol mi dzialac. Obiecuje, ze przed switem na pewno cie jeszcze odwiedze". (Marek) Kochany Tato...Nikt o tym nie wie, ale przez kilkanascie lat moje osobiste zapiski, waham sie nazwac je pamietnikiem, prowadzilem w formie listow do ojca. Zaczelo sie od brudnopisu tego nie - wyslanego listu, ktorego pisanie przerwala wiadomosc o katastrofie samolotu... Zadzwonil jakis kolega ojca z Nowego Jorku. Mama wiedziala, co sie stalo, zanim uniosla sluchawke. Podniosla ja (wazyla chyba z tone), wysluchala informacji, potem bez slowa upuscila sluchawke, nie przejmujac sie, ze roztrzaskuje sie o terakote w przedpokoju. Na zawsze zapamietalem mame pobladla, znieruchomiala niczym piekny, alabastrowy posag. Bardzo dlugo wtedy plakalem, ale w koncu usiadlem i napisalem moj list do konca. Tak, jakby tata zyl, mogl przeczytac i odpisac. Piec stron, dziecinnymi kulfonami, w zeszycie w jedna linie. Do tego pare przekreslen i kilka linijek rozmazanych przez lzy. Pozniej, nie pamietam przy jakiej okazji, wrocilem do brulionu. I wracalem jeszcze raz, i jeszcze. Odkad przestalem chodzic do szkoly, pisalem te listy systematycznie, codziennie albo prawie codziennie. Kiedy skonczylem dwadziescia lat, zaniechalem zapiskow. Wydawalo mi sie nawet, ze je spalilem. Dopiero niedawno, po smierci mamy, odnalazlem wieksza czesc tych notatek w jej bielizniarce. Schowala je przede mna. Czytala je, choc nigdy nie dala tego po sobie poznac. Ze trzy dni zajelo mi studiowanie tekstu. Kazdy wpis zaczynal sie: "Kochany Tato..." Moglem obserwowac, jak z uplywem czasu wyrabia mi sie pismo, litery zaokraglaja, nabieraja plynnosci, a sam tekst od rejestru dziecinnych klopotow przechodzi do glebokiej spowiedzi. Do monologu o sprawach najwazniejszych: filozofii, polityce, moralnosci. Czy taka pisanina sluzyla czemukolwiek? Znakomicie rozmawialo mi sie z mama, ale przeciez sa sprawy, o ktorych da sie pogadac jedynie z ojcem. Zwlaszcza wtedy, kiedy juz nie mialem zadnych kolegow. Potrzeba wymiany mysli jest rownie silna jak glod, pragnienie, tesknota za miloscia. O czym wiec pisalem? O wszystkim - o lekturach i obejrzanych filmach, o zmieniajacym sie pejzazu za oknem i o nowej Polsce, o ktorej marzyl i dla ktorej konspirowal. Najmniej bylo uzalania nad soba. Wiedzialem, ze to by sie ojcu nie podobalo. Wiesz, Tato - naskrobalem calkiem niedawno, kiedy juz zostalem zupelnie sam - trudno mi jest zrozumiec ten swiat. Nie wiem, jaka rzadzi sie logika, ku czemu zmierza. Mama mowila, ze Wasza rzeczywistosc byla prostsza, bardziej jednoznaczna, a nasza...? W zgielku falszywych prorokow, Tombak - zlotem, A pingwin - orlem. Ludzie i idee jednorazowego uzytku. Sztandary splowialy, Skrzydla poszly, kazde w swoja strone, Sprzedalismy sie supermarketom. Reszte wydano w milczeniu, Ktore i tak zagluszyly decybele hip hopu. Pojawila sie klepsydra Pana Boga, Ale nie wywarla na nikim wrazenia, Ludzie czekali na telenowele. W Wiadomosciach podano ja zaraz po Informacji o rozdzieleniu siostr syjamskich, Gwalcie w aucie i oberwaniu chmury. Na drodze pod wierzba placzaca Smiala sie tirowka -Jestesmy juz we wlasnym domu. Publicznym. Myslalem ostatnio sporo o Twoim pokoleniu, Tato, i siegnalem na najwyzsza polke z Twoimi ulubionymi lekturami po "Koniec swiata szwolezerow". Pamietasz, nie jest to ksiazka ku pokrzepieniu serc, Brandys to nie bojek, nie wiem jak Ty, ale ja odbieram ja jako zapis kleski, rozsypki, uwiklania... Czasem wydaje mi sie, ze historia sie powtarza. Szwolezerowie przegrali, pogubili sie Kolumbowie, takze Twoi kombatanci pokolenia marca 68 i pewnie my. Okuci w powiciu, za mlodu uwolnieni. Teraz zagubieni. Nie mamy wielkich poruszajacych idei, nie marzy nam sie zmienianie swiata. Ci zuchwalsi chca co najwyzej dosiasc tej czastki, ktora maja pod reka, jak starej kobyly. Zajezdzic na smierc. Wykorzystac do konca. Pytalem Cie kiedys, dawno temu, o sens zycia. Czy istnieje cos poza genetyczna sklonnoscia bialka do przetrwania i reprodukcji? A jesli nie mozna sie reprodukowac? Jesli, jak pisal Slowacki, nie mozna pozostawic po sobie dziedzica, a co gorsza, nie bedac wieszczem, nie wchodzi w gre odcisk na skale Kaliopy, lub chocby wpis w kronice towarzyskiej? Wspomnienia umieraja wraz z nasza jaznia, zdjecia, nim splowieja, sczezna z ostatnim czlowiekiem zdolnym je rozpoznac. Czy jest cos wiecej, Tato? Zawsze zazdroscilem babci, Twojej mamie, jej niewzruszonej wiary, jej pewnosci, ze tam po drugiej stronie rozpaczy sa rajskie ogrody, gdzie spotka swoich rodzicow, bliskich, kolezanki, a nawet tego Niemca, ktory wowczas na Krzywym Kole, w dniu upadku Starowki, mogl ich zastrzelic, ale nie zastrzelil, tylko dal sweter, mowiac: "Noce wrzesniowe bywaja chlodne". Wiesz, Tato, dwa dni przed jej smiercia calkiem nieoczekiwanie rozmowa zeszla nam na sprawy ostateczne. Dala mi slowo, ze jesli TAM istnieje cos poza mrokiem wiekuistym, to da mi znak. Dotad nie dala, Tato. A moze dala, tylko nie potrafilem go zauwazyc. Wiesz, jaki jestem roztrzepany. A Ty? Tyle lat i ani slowa. Z tego lub tamtego swiata. Dlaczego mi to robisz, Tato? * Wprawdzie wyzwolona jazn nie potrzebuje zadnych podporek, jednak dawna pamiec ciala sprawia, ze pozostajac w bezruchu, zdecydowanie lepiej czuje sie, kiedy mam jakis punkt oparcia. Byc moze dlatego na podobienstwo Batmana czy Spidermana zajalem punkt obserwacyjny przy samym szpikulcu Empire State Building.Jedno roznilo mnie od bohaterow komiksow - bezcielesnosc. Pode mna nocnym zyciem tetnila wielka metropolia, dla jednych moloch, lewiatan, sciek wszelkich dewiantow, dla innych wielokulturowy raj sztuki i mysli. Jakos nie odczuwalem potrzeby, by sfrunac w swietlisty kanion Time Square czy posluchac opowiesci Parku Centralnego. Intensywnie zastanawialem sie, jak odszukac szefow doktora Hendersona. Dotad lokalizacja czlowieka, ktorego znalem, nie sprawiala mi trudnosci. Gorzej, ze nie wiedzialem, kogo szukac. Niedostepny byl mi Internet, ba, nie moglem nawet przekartkowac ksiazki telefonicznej; bylem zdolny ja przeniknac, ale nie przeczytac. Rownie bezcelowe byloby krazenie po gabinetach w CIA, Pentagonie czy Narodowej Agencji Bezpieczenstwa. Rzucane przez moja mysl haslo MDCI nie wywolywalo odzewu. A przeciez w innych przypadkach szlo mi znakomicie. Myslalem - Statua Wolnosci - i juz siedzialem na kamiennym zniczu, Niagara - po kilkunastu sekundach, nieczuly na wilgoc, przecinalem potezne kaskady! Gdybyz w lesnej siedzibie Firmy na biurku doktora stala choc fotografia jego zony lub corki (z tego, co pamietam, stala tylko figurka kota) byc moze bym je teraz zlokalizowal... Przegapilem szanse, jaka moglo byc pozostanie na miejscu zbrodni w podwarszawskim lesie do przybycia amerykanskich agentow. Najpierw bylem zbyt zszokowany, a pozniej scigalem Szymona, chronilem Elzbiete i wydawalo mi sie, ze nie ma wazniejszych spraw od tego. A przeciez wsrod gapiow zwabionych luna pozaru z pewnoscia znajdowali sie ludzie zwiazani z Firma. Prawdopodobnie zjawili sie tam rowniez nastepnej nocy i nie baczac na policyjne tasmy odgradzajace teren, pobrali probki, dowody... Teraz bylo za pozno, by ich szukac. Tasmy zostaly podarte, na zgliszczach zaczelo wschodzic zielsko. Nikt nie kwapil sie naprawic ogrodzenie. Gdzies z dolu, od strony Broadwayu, dobieglo mnie wycie karetki. Czyjes zycie, czyjas smierc... Znowu pomyslalem o ojcu. Gdybym mogl chociaz odnalezc twoj grob, staruszku. Po tylu latach... I naraz przyszla mi do glowy mysl tak smiala, ze az zakrecilo mi sie w nieistniejacej glowie. Dotad probowalem wylacznie podrozy w przestrzeni. Osiagnalem w nich znaczna perfekcje. I zawrotne predkosci. A co z czasem? Czy dla bezcielesnej jazni stanowi on problem nie do przezwyciezenia? Podroz w czasie! Nie bylo to az tak glupie, jak sie moglo wydawac w pierwszej chwili. Niejeden zawodowy hipnotyzer potrafi przeciez cofnac podswiadomosc czlowieka do dziecinstwa, odszukac w pamieci zagubione obrazy, przypomniec fakty. I w dodatku obiektem takich zabiegow bywaly dotad wylacznie umysly uwiezione w skafandrze ciala. A co z dusza, nie podlegajaca przeciez takim ograniczeniom? Co szkodzi sprobowac? Unioslem sie w powietrzu tak, aby widziec zegar nad dworcem Grand Central. Wskazywal polnoc. Jak w filmie Powrot do przeszlosci. "Chcialbym sie tu znalezc wczoraj o godzinie dwunastej w poludnie" - poprosilem to cos, co bylo mym regulatorem. Wskazowki zegara ani drgnely. Probowalem skoncentrowac sie jeszcze bardziej, tak jak wowczas, kiedy pierwszy raz szukalem Elzbiety. Gdy jeszcze nie wiedzialem, jak to sie robi. Inna sprawa, ze nadal nie wiem, po prostu znajduje to, czego chce, lub przenosze sie w miejsce, o ktorym pomysle. Maksymalny wysilek... I ciagle nic! Z wyzyn chmur zlecialem tuz nad ulice. Ludzie wylewali sie kolorowa rzeka zgielku, smiechu z kin, teatrow, klubow, demonstrujac pstrokacizne letnich toalet i swobodna radosc zycia. Zajezdzaly eleganckie limuzyny, ktorych kierowcy, wytresowani niczym akrobaci, otwierali drzwiczki pasazerom, zatrzaskiwali je i znow siadali za kolkiem. Zoltawa chmara nadciagaly nowojorskie taksowki, wchlaniajac odpryski tej ludzkiej fali, ktora z kazda minuta kurczyla sie i schla, niby rzeka grzeznaca w pustyni. Nie zaprzestajac swych wysilkow, znalazlem sie nagle w pustawym zaulku. W dalszej perspektywie ujrzalem zgarbiona sylwetke kloszarda, ktory wychynal z kanalu czy tunelu metra, i na podobienstwo szczura ruszyl zerowac wsrod pojemnikow na smieci... Zblizylem sie ku niemu i nagle... Czy ja snilem? Moj menel posuwal sie do tylu. "Szybciej" - przynaglilem go w myslach. - "Dalej, stary!" Wloczega, cofajac sie, przelecial ulice jak wicher i zniknal w jakiejs dziurze. Wzbilem sie znow wyzej, ponad gorne pietra wiezowcow, skad moglem sledzic zdumiewajace widowisko. To dzialo sie naprawde! Moj film biegl do tylu, tlumy na ulicach ponownie specznialy i poczely wycofywac sie w glebiny teatralnych foyers. Jeszcze szybciej! Po chwili nie widzialem juz aut, tylko pedzace do tylu smugi swiatel. "Predzej, na Boga!" Znow znalazlem sie przy Grand Central i obserwowalem cofajace sie wskazowki. Niebo jasnialo i purpurowialo wieczorowo... Nie ulegalo watpliwosci, moja wyobraznia dokonywala plagiatu z Wehikulu czasu Wellsa, ktory pozyczylem kiedys z wideoteki. Przelecial dzien poprzedni, ranek i noc. Potem dzien wczesniejszy i jeszcze wczesniejszy. Czas cofal sie coraz szybciej, dni i noce jely przypominac promienie sloneczne i cienie drzew atakujace oczy na przemian, podczas jazdy samochodem, lesna droga. Potem nawet rejestrowanie tych zmian stalo sie zbyt trudne. Mimo to bylem pewien, ze o wlasciwym czasie znajde sie we wlasciwym miejscu. * Stanislaw popatrzyl na zegarek. Pozostalo trzydziesci piec minut. Wedle swietlnej tablicy samolot do Dallas mial wystartowac o czasie. Zamyslony omal nie wpadl na malego jasnowlosego chlopca prowadzonego przez matke. Machinalnie zlozyl karte pokladowa i wetknal ja do kieszeni spodni. Potem wyciagnal portfel, otworzyl i dobra chwile wpatrywal sie w zdjecie pieknej kobiety, tulacej w ramionach chlopaczka podobnego do tego amerykanskiego malca."Moi kochani, kiedy wreszcie sciagne was tutaj?" - odczytalem z ruchu jego warg. Kochany tata! Motyw polaczenia rodziny bardzo czesto powtarzal sie w jego listach: "Niedlugo znow bedziemy razem. Musze tylko stanac na nogi. Jestem blisko celu, bardzo blisko". W stoisku z gazetami wypatrzylem jakis dziennik. Data sie zgadzala. Trwal ten straszny dzien. Unioslem sie troche wyzej, wypatrujac czegos, co moglo w sposob istotny zmienic bieg wydarzen. Nie nadchodzila jednak zadna piekna kobieta, pokraczny zebrak ani smaglolicy terrorysta. Tata tymczasem skrecil do toalety. Pomknalem za nim. Moze tam cos sie stanie? Zemdleje, zatrzasnie sie w kabinie i nie zdazy na fatalny lot. Nic! Umyl rece, przyczesal grzebykiem niesforne wlosy opadajace mu na czolo. Przyjrzal sie swojej twarzy, troche zmeczonej, ale z zywymi, inteligentnymi oczami, usmiechnal do swego odbicia. I wyszedl. Nic sie nie zdarzylo. Podobnie bylo w poczekalni, gdzie obaj przypatrywalismy sie owym stu osiemdziesieciu, niczym niewyrozniajacym sie pasazerom, z ktorych zaden, z wyjatkiem moze rozdzierajaco lkajacego dzieciaka, nie przypuszczal, ze faktycznie stanowia juz ekipe zywych trupow. Rozlegl sie komunikat wzywajacy pasazerow do samolotu, tlumek przyszlych zombie stloczyl sie wokol stewardes, oddzierajacych kawalki karty pokladowej. Ojciec nie nalezal do ludzi, ktorzy pchali sie w jakiejkolwiek sytuacji. Stanal spokojnie z boku, wpatrujac sie w widoczny przez okno fragment plyty lotniska Kennedy'ego. -Wchodzi pan czy nie? - naparl na niego brzuchaty Teksanczyk. Ojciec, ciagle zamyslony, ruszyl, machinalnie minal stewardese uzerajaca sie z placzacym bachorem, i dlugim rekawem wszedl do samolotu. Nie musial sprawdzac swojego numeru. Mial miejsce w ostatnim rzedzie pod oknem. A wiec tak to sie odbylo? Tak po prostu nie oddal skrawka papieru? Oczywiscie, ciagle nie tracilem nadziei. Wierzylem, ze cos sie wydarzy. Ktos wywola go przez glosnik. Sam z siebie nagle wstanie i ruszy z powrotem. Niestety - cud nie nastepowal. Ludzilem sie nawet wowczas, kiedy zapoznawano pasazerow z procedurami bezpieczenstwa, kiedy maszyna kolowala na pas. Nadzieje stopnialy do zera, gdy kola boeinga oderwaly sie od ziemi. Samolot zatoczyl luk ponad lagunami, przystaniami i domkami letniskowymi z Long Island, przelecial nad Brooklynem i East River. W dole mignely, doskonale widoczne, blizniacze wieze World Trade Center, potem pasmo Hudson River. Wzielismy kurs na zachod, ku niskim burzowym chmurom nadciagajacym od srodka kontynentu. Kusilo mnie, aby opuscic samolot teraz, kiedy jeszcze wszystko bylo w porzadku, maszyna wyrownala lot na przewidzianej wysokosci, stewardesy roznosily prase i drinki. Ale wiedzialem, ze zostane do konca. Tata drzemal. Kusilo mnie, aby wejsc w jego sen, ale powsciagnalem te pokuse. Nawet gdyby to sie udalo, co mialbym mu zakomunikowac? Ze jest skazancem? Ze nic go nie uratuje? A moze powinienem klamac, zwodzic go jakimis bzdurami...? Dramat narastal stopniowo. Poczatkowo pojawily sie, moze nieco mocniejsze od przecietnych, turbulencje. Zapalily sie komendy: "Zapiac pasy i zgasic papierosy". Ojciec obudzil sie. Za oknami rozgrywalo sie istne pandemonium burzy, z blyskawicami rozrywajacymi niebosklon od kranca po kraniec. Widoczne w chwilach rozblyskow chmury przypominaly wielopietrowy skamienialy las, jednak wewnatrz kabiny wszystko wydawalo sie przytulne i bezpieczne. Tylko pobielale twarze stewardes wskazywaly, ze nie jest dobrze... Znalazlem sie w kabinie pilotow. Oszalale kontrolki, pulsujace niczym iluminacja dyskoteki, wskazywaly awarie jednego z silnikow. Zredukowano predkosc i obnizono lot. Wygladalo jednak, ze manewr ten jeszcze bardziej wciagal nas w epicentrum burzy. Kabina miotalo jak lodeczka na wzburzonych falach, otworzyly sie szafki bagazowe i grad pakunkow lecial na glowy pasazerow. Beczace dziecko, o dziwo, umilklo, za to ktos na przedzie krzyczal histerycznie: "Zginiemy, zginiemy!" Kilka osob odmawialo modlitwy, pare kobiet wymiotowalo. W calym tym zamieszaniu ojciec wydawal sie spokojny. Tylko rece mial mocno zacisniete na oparciu fotela. Zamknal oczy i zacisnal wargi. Tymczasem kapitan samolotu prowadzil urywany dialog z jakims lotniskiem w Pensylwanii. Z tego, co zrozumialem, chodzilo o awaryjne ladowanie. "Nie dolecisz, biedaku" - pomyslalem. Naraz rozlegl sie ogluszajacy huk gromu i zgasly wszystkie swiatla. Z ust pasazerow dobyl sie okrzyk grozy. To koniec? Nie, jeszcze nie! Po ulamku sekundy zapalily sie lampki awaryjne. Silnik nadal pracowal... Maszyna caly czas obnizala lot. -Cholera, chyba poszly stery wysokosci! - zawolal drugi pilot. Kapitan tylko westchnal. Chwile lecieli w milczeniu, probujac walczyc z aparatura. Burza zdawala sie slabnac. Stewardesy wstaly z miejsc, probujac uspokoic pasazerow. Znow rozlegl sie glos pilota: -Kapitanie, przed nami lancuch gorski, jestesmy za nisko! -Robimy zwrot w lewo! - zdecydowal dowodca. Naraz niska pokrywa chmur rozdarla sie i na wprost dziobu maszyny wynurzyl sie przerazajaco bliski skalisty wawoz porosly gestym lasem. Najwyzsze z drzew niemal dotykaly podwozia boeinga. Kapitan polozyl samolot, jak motocyklista rajdowego harleya. Prawie sie udalo. I wtedy czubek lewego skrzydla zahaczyl o wyjatkowo rosly swierk. Rozlegl sie przerazajacy trzask. Samolot stracil resztke sily nosnej. Chwile slizgal sie po szczytach drzew, potem jak szarzujacy nosorozec zaczal wyrabywac w nich aleje, tracac po drodze podwozie, skrzydla, kawalki kadluba. W pewnym momencie, szorujac juz brzuchem po ziemi, dotarl na skalny garb, przelamal sie, resztki ogona stoczyly sie zlebem w dol, a przod maszyny pedzil jeszcze chwile, po czym z impetem uderzyl w skaliste zbocze. Pomknalem za ta tylna czescia, nie zwracajac uwagi na kadlub ogarniany przez dym i plomienie. Trzy sekundy pozniej nastapila eksplozja resztek paliwa. Z ogona ocalalo niewiele. Toaleta i kokpit ze stewardesa zmiazdzona przez wozki z jedzeniem. Na dwoch siedzeniach z prawej strony straszyly dwa bezglowe korpusy, nalezace do murzynskich blizniakow, kilka zmasakrowanych cial wypadlo na lesna sciolke. Ale moj tata zyje! Wisial w pasach, kompletnie nieprzytomny. Nie oddychal. Ale czulem, ze zyl! Przeniknalem drogie mi cialo na wskros. Bylo puste. Dusza Stanislawa mogla przebywac wszedzie, tylko nie we wlasnym ciele. Moze obserwowala z gory obraz pobojowiska, mogla tez podazyc do naszego domu, na ostatnie pozegnanie... Naraz wrocila do mnie tamta chwila sprzed lat. Byla dokladnie godzina 21.31 czasu warszawskiego. Spalem juz, a mama, zmeczona ciezkim dniem, usnela takze, w fotelu obok mojego lozeczka z Tajemniczym ogrodem, ktory mi czytala, w reku. Obudzil mnie nagly loskot. Poderwalem sie przestraszony. Mama rowniez zerwala sie na rowne nogi. Na scianie vis-r-vis mego lozka, obok roznych zdjec i plakatow, wisialo fajne czarno-biale zdjecie taty w czapce studenckiej. Teraz go tam nie dostrzeglem. Lezalo na ziemi wsrod odpryskow szkla. Rownoczesnie nasz pies Astor, ulubieniec ojca, seter irlandzki, zwierzak ogromnej lagodnosci, wydajacy z siebie dzwieki wyjatkowo rzadko, zaczal wyc bolesnie, przerazliwie. -Co sie stalo, mamusiu? - zapytalem, trac piastkami oczy. -Nic, nic, synku, to tylko wiatr, tylko wiatr - odrzekla, szybko odwracajac glowe. A i tak zobaczylem w jej oczach lzy. - Spij, Mareczku. Potem wyszla. Odczekalem chwile, a potem, uwazajac bardzo, by nie nastapic na rozbite szklo (bo od tego mozna umrzec stwierdzila babcia - raz wbity kawalek krazy zylami az trafi do serca...), doszedlem do niedomknietych drzwi. W sypialni mamy wisiala "duza Bozia", jak mowilem o wielkiej reprodukcji Madonny Sykstynskiej Rafaela, w odroznieniu od "malej Bozi", czyli pyzatego Jezuska zawieszonego nad lozeczkiem w moim pokoju. Mama nigdy specjalnie nie afiszowala sie z religijnoscia, do kosciola chodzila od wielkiego dzwonu, teraz jednak, z jakiegos powodu drzaca, kleczala przed obrazem, modlac sie zarliwe. A pies skomlal i skomlal. Przeniknawszy cialo ojca po raz wtory i nadal nie napotykajac sladu ducha, poczulem bezradnosc. Niezaleznie od tego, czy dusza Stanislawa krazyla gdzies w poblizu, czy znajdowala sie na drugiej polkuli, nie potrafilem ani jej odnalezc, ani sie z nia skomunikowac. Wiedzialem, ze jesli pomoc nadeszlaby na czas, ojciec moglby zostac uratowany. Pomoc? Tylko skad? Trudno wyobrazic sobie bardziej fatalne miejsce na katastrofe. Wzbilem sie ponad gory, szukajac sladu czlowieka. Z wyjatkiem trojga turystow, ktorych nadciagajaca burza zaskoczyla w szalasie, las byl kompletnie wyludniony. Pustkami swiecila takze asfaltowa droga, biegnaca przelecza pare mil na polnoc. Uplyna godziny, zanim dotra tu pierwsze ekipy ratunkowe. Media zjawia sie pewnie szybciej. Zatoczylem szeroki luk nad okolica i zawrocilem. Blyskawice przekreslaly niebo, ale w dolinie, w ktorej doszlo do katastrofy, jeszcze nie zaczelo padac, poszycie bylo niepokojaco suche. I wtedy zobaczylem ognista zmije, struzke plomienia, podazajaca po zroszonej benzyna trawie i zaroslach w kierunku ogona sterczacego miedzy pagorkami. "Tato!" Nim znalazlem sie na miejscu, ogien ogarnal ostatni fragment samolotowego wraka. "Tato!" - zawylem bezglosnie, czujac, jakbym sam wpadal w otchlan przerazajacej pustki. "Synu, nie placz" - dotarlo naraz do mnie. "Tato... Tato!" Dookola panowal mrok bezksiezycowej, choc bezchmurnej nocy. Bezchmurnej? Nagle zdalem sobie sprawe, ze jestem z powrotem w roku 2003. I ze impuls, ktory przed chwila uznalem za pochodzacy od mego ojca, byl jak najbardziej wspolczesny. (Stanislaw) Ostatnie, co pamietam z katastrofy, to ogluszajacy halas! Krzyk pasazerow i potworny, niekonczacy sie chrzest kadluba, szorujacego po chropawym podlozu. Potem caly swiat raptownie stanal deba, a ja stracilem przytomnosc.Kiedy ja odzyskalem, a przynajmniej tak mi sie wydawalo, znajdowalem sie poza calym tym balaganem, wiecej, poza wlasnym cialem, wiszacym bezwladnie na pasie, wsrod resztek samolotowego wraku. "Aha, wiec tak sie to skonczylo, nawet nie bolalo" - pomyslalem. Pewien, ze mam to juz za soba, odczulem ulge. Spogladalem na szczatki samolotu nieco z gory i z wrecz zaskakujaca obojetnoscia, bardziej rejestrujac, niz przezywajac to, co widzialem. Fotele i stolik przede mna zniknely, podobnie jak reszta kabiny. Chyba wszyscy zgineli. Nie slyszalem jekow ani wolania o pomoc. Czulem za to narastajacy energetyczny wir zniweczonych istnien, przerwanych nadziei. Czy powinienem sam sie wen wlaczyc, czy poczekac, az zostane wezwany? I naraz odnioslem wrazenie, ze ktos jest obok mnie. "Przezyles?" - zapytal ten KTOS. "Na to wyglada" - odpowiedzialem mu bez slow. "Ale to zludna nadzieja, wykrwawisz sie, zanim przybedzie pomoc, masz zmiazdzona trzustke i sledzione, przerwane kregi..." "Tak uwazasz?" - Byc moze to szok spowodowal, ze przyjalem diagnoze dosc obojetnie. "Wiem. Zreszta mam inne pytanie: Chcialbys zyc?" Rozlewajacy sie po mnie spokoj i poczucie wyzwolenia byly zniewalajace, a jednak pomyslalem o moich najblizszych, o tylu niezalatwionych sprawach... "Chcialbym - odparlem - ale nie mam na to wplywu". "Byc moze daloby sie to zalatwic". "Kim ty u licha jestes, aniolem czy diablem?" "Na imie mam Harry. A jestem kims, kto chce sie z toba zamienic". W pierwszej chwili nie zrozumialem sensu tego zdania. Nieznajomy pospieszyl z wyjasnieniem: "Od lat niczego nie pragne bardziej niz smierci. Chcialbym umrzec, ale nie moge. Dzis mam podstawy sadzic, ze jesli znajde sie w twoim ciele zanim ustana wszystkie funkcje zyciowe, Tanatos nareszcie zabierze mnie ze soba". "A co bedzie ze mna?" "Jesli odnajdziesz moje cialo zanim umre, bedziesz zyl... Chociaz, uprzedzam... mozesz tego zalowac". "Nie sadze. Tylko jak je znajde?" "Po prostu chciej. Reszta sama przyjdzie. I pospiesz sie". A ja chcialem, z kazda sekunda coraz bardziej, cholernie chcialem zyc. Ze wzgledu na Krystyne i na Marka! Nie potrafie powiedziec, co sie wtedy ze mna stalo. Raptownie porwal mnie dziwny prad czystej energii i poszybowalem przed siebie z predkoscia rakiety. Nie mialem pojecia, dokad zmierzam, nie wiedzialem, co sie ze mna dzieje, poza tym, ze niosla mnie koniecznosc, nadzwyczajna pewnosc, wola zycia, czort wie jeszcze, co takiego. Niezwykle predko, nie ogladajac sie za siebie, dotarlem dziesiatki mil od miejsca katastrofy i znalazlem sie pod blekitnym, niezmaconym nawet jednym oblokiem niebem. Meta mego pedu okazal sie maly pawilon o jasnych scianach, okolony tropikalna roslinnoscia (na pierwszy rzut oka Floryda, Georgia, moze Luizjana?). Bez najmniejszych przeszkod, jak to zdarza sie tylko w snach i filmach animowanych, przeniknalem do wnetrza budynku i zobaczylem cialo niewatpliwie nalezace do Harry'ego. Bezwladne lezalo wyciagniete na lozku, otaczala je podenerwowana grupka personelu medycznego, a po monitorze niczym umykajaca zmija sunela plaska linia elektro-kardiogramu... -Szybciej, siostro, strzykawke... tracimy go! - wolal lekarz. Nie zastanawiajac sie, wtargnalem w bezwladne cialo doslownie w ostatniej chwili. Poczulem chlod, pierwszy z utraconych bodzcow. Zaraz tez, niczym fala uderzeniowa, dogonil mnie gwaltowny skurcz wszystkich nerwow. W naglej iluminacji umyslu pojalem, co sie stalo. Harry i moje dawne cialo przestali istniec. A mnie samego ogarnal mrok. I spokoj. XII (Marek) Historie nieoczekiwanej roszady dusz mego ojca i tajemniczego Amerykanina poznalem nieco pozniej, kiedy sam, ciagniety niewidzialnym impulsem, swoista metafizyczna radiolatamia, podazylem wzdluz Appalachow na poludnie. Doswiadczalem przedziwnego, stale rosnacego poczucia sensu mego lotu. Nie oznaczalo to, ze nawiazalem jakikolwiek kontakt z moim starym. W ogole zadnego z wrazen odbieranych przez dusze nie da sie opisac w kategoriach doznan, ktore sa udzialem cielesnych osobnikow. Najprosciej byloby nazwac je przeczuciem graniczacym z pewnoscia. Kazdy musial choc raz w zyciu spotkac sie z takim silnym, wewnetrznym przekonaniem, objawiajacym sie na przyklad w smialosci chirurga, unoszacego lancet w zdecydowaniu malarza kreslacego idealna linie czy pewnosci wirtuoza, bezblednie trafiajacego we wlasciwy dzwiek. W moim wypadku byla to absolutna pewnosc celu, koniecznosci i przeznaczenia.Elegancki, kuty z zelaza, plot otaczal piekna posiadlosc przypominajaca Tare z Przeminelo z wiatrem. Miedziana tablica przy bramie anonsowala, ze St Andrews nalezy do fundacji J. i H. Drummondow. Wiedziony wspomnianym przeczuciem natrafilem na obszerny pokoj, polozony na mansardzie. Ni salon, ni lazaret Centralne miejsce zajmowalo w nim lozko, przed ktorym dostrzeglem wielki ekran telewizyjny. W fotelu drzemala pielegniarka. Harry Drummond, drobny i wychudzony jak stary arabski derwisz, spal, a moze tylko czuwal z zamknietymi oczami. Blada dlon, obciagnieta pergaminowa skora i pokrecona jak korzen mandragory, spoczywala na przescieradle, w druga reke na stale mial wkluta kroplowke. Przeniknawszy pod koldra, zlokalizowalem dreny i cewnik. Nie trzeba miec specjalnej wiedzy medycznej, aby stwierdzic, ze pograzony we snie, a moze w spiaczce pacjent nie byl zdolny do samodzielnego zycia. Postanowilem sprobowac zespolenia z jego jaznia, tak skutecznego w wypadku Elzbiety. Mialem nadzieje, ze spiacy ma jakies sny. * Spowita mrokiem lodowa pustynie smagal porywisty wicher, msciwy i bezlitosny kuzyn Boreasza. Nie czulem mrozu, ale moglem domyslac sie, ze jest siarczysty. Gdzies z oddali slyszalem ryk oceanu, rozbijajacego sie o krawedz ladolodu. Pustka, samotnosc, rozpacz. Sen bez brzasku, bez nadziei. Byl jeszcze w tym snie stary, zmeczony czlowiek, ciemna bryla nad krawedzia morza, ktorego nie mogl zobaczyc, a najwyzej wyczuc."Tato - odezwalem sie. - Tatusiu!" Leciutko pojasnialo, ale nie byl to ksiezyc przedzierajacy sie przez chmury ani zorza polarna. Swiatelko zatlilo sie w oczach postaci skulonej nad skrajem lodowca. Zrazu slabe jak swietlik, mialo zdumiewajaca moc wschodzacego polarnego dnia. Najpierw objelo postac, potem poszerzylo sie na okoliczne zwaly lodu, wreszcie na niebo. Czern przechodzila w granat, potem w blekit. "Marek, co tu... tu robisz?" - Dotarl do mnie slaby, nieco mechaniczny impuls. "Snie to samo, co tata, tylko w bardziej optymistycznej wersji". "Jak mnie znalazles?" "Wydaje sie, ze znalezlismy sie nawzajem". "To za piekne, zeby bylo prawdziwe". "Ale jest faktem! Byc moze sam Bog chce, abysmy sobie pomogli". "Bog, jesli nawet istnieje, dawno o nas zapomnial!" "A jesli nie zapomnial?" "To znaczy, ze wysluchane zostaly moje modlitwy. I to w chwili, kiedy wyzbylem sie wszelkiej nadziei". (Stanislaw) Ktos moglby pomyslec, ze stary Drummond, ratujac mnie, wystapil pod koniec swego zycia w nietypowej dla niego roli Wielkiego Dobrodzieja. Nic bardziej mylnego! Harry Lobuz, Wredny Skurczygnat, Wieczny Manipulator, Krwawa Pijawa, ze wymienie te kilka epitetow, ktorymi z luboscia obdarzano go w przeszlosci, jak zwykle, bez wahania i skrupulow zrealizowal swoj doskonale przemyslany plan. Sprawnie, pragmatycznie. Ile mial czasu na decyzje? Sadze, ze zaledwie pare sekund. Tyle uplynelo od chwili, kiedy mogl wyczuc katastrofe, dotrzec na miejsce i zorientowac sie, ze w jednej z ofiar tli sie jeszcze plomyczek zycia i zaproponowac jej zamiane rol. Przypuszczam jednak, iz od lat czekal na podobna okazje.Porazenie i paraliz, bedace wynikiem wybuchu bomby cisnietej pod kola jego samochodu przez jakiegos obronce praw mniejszosci, anarchiste czy po prostu wariata, uczynily z niego rosline. Mialo to miejsce jakies dziesiec lat przed moja katastrofa. Przez dziesiec lat Harry Drummond, jeden z najbogatszych ludzi Ameryki, tkwil w lozku, utrzymywany sztucznie przy zyciu. Personel medyczny mogl najwyzej, na podstawie encefalogramow mozgu, domyslac sie, ze pacjent cos slyszy, czuje, a nawet, mimo opadnietych powiek, rozroznia swiatlosc od ciemnosci. Nie byl jednak w stanie wykonac najmniejszego ruchu, chocby grymasu. Mogl jedynie robic pod siebie, spac lub czuwac, co zreszta na jedno wychodzilo. Mimo to zyl. Zachodzily w nim procesy biologiczne, bilo serce, jedynie slabiutenkie pluca musial wspomagac mechaniczny respirator. Co jakis czas chory zapadal w stan glebokiej spiaczki, bliskiej smierci klinicznej, zatrzymywalo sie serce, spadala cieplota. Reanimowano go - trudno nie reanimowac pacjenta, placacego za swoja kuracje dwadziescia tysiecy dolarow dziennie. Nikt jednak z personelu nie zadawal sobie pytania, co wowczas dzialo sie z jego swiadomoscia. Z tego, co obecnie wiem, moge sie domyslac, ze Harry podrozowal, szybowal po calym swiecie, rozpaczliwie szukajac sposobu, jesli nie na powrot do dawnego zycia, to przynajmniej na przywolanie spokojnej smierci. Byl prawdopodobnie zbyt slaby, aby zawladnac czyims cialem w trakcie smierci klinicznej wlasciciela, musial wiec czekac, az ktos wpusci go dobrowolnie. W koncu znalazl mnie. Frajera! Pierwsze dni pobytu w jego ciele stanowily pasmo niewyobrazalnych koszmarow. Jak w opowiadaniu Allana Edgara Poe Zywcem pogrzebany bylem zywcem uwieziony, zatrzasniety na glucho w przywiedlej, bezwladnej powloce. Bezgranicznie przerazony i w przeciwienstwie do Harry'ego niezdolny "do podrozy poza cialo. Dodajmy do tego brak nadziei na szybka smierc i sprobujcie sobie wyobrazic, co przezywalem. Nie bylo bogow i demonow, ktorych nie przyzywalbym na pomoc. Jazn moja szalala, ale cialo, pozbawiona czucia skorupa, a zarazem sarkofag - pozostawalo bezwladne. A przeciez wiem, ze siostra Marion w dniu, w ktorym zastapilem stary "wsad", zauwazyla, iz cos sie w jej pacjencie zmienilo. Wydalem sie jej silniejszy, bardziej zywy... -Widzi pan, doktorze? Pan Drummond wyrazniej lepiej wyglada - przekonywala doktora Farella, osobistego lekarza Harry'ego. -Nic takiego nie zauwazylem. -Naprawde. Wydaje sie, jakby nas slyszal. Ma o wiele przyjazniejszy wyraz twarzy. -Przyjazniejszy? Przy pelnym zaniku miesni jakakolwiek mimika jest wykluczona. Gdyby tak naprawde bylo, droga Marion, mielibysmy do czynienia z jednym z najwiekszych cudow wspolczesnej medycyny. Nigdy nie przestane podziwiac kobiecej intuicji. Marion wyczuwala sygnaly tak slabe, iz wymykaly sie wszystkim najbardziej precyzyjnym czujnikom. Kochana dziewczyna! Latwo rozpoznawalem ja wsrod innych pielegniarek. Jej drobne, energiczne kroczki byly zgola inne niz czlapania siostry Marty, ktora wyobrazalem sobie jako spasiona hamburgerami Murzynke. Roznily sie tez od sprezystego chodu Susan - sportsmenki, zalozylbym sie, blondynki, o jedrnym tylku. Nawet poprawiana przez nia posciel szelescila inaczej niz wtedy, kiedy robil to ktos inny. A zapach delikatnych perfum...? Taki lakowy. Gdy odchodzila, probowalem sobie wyobrazic nadwislanskie legi, po ktorych spacerowalem z Krystyna i malym Mareczkiem... Nie wychodzilo, jednak zapach pozostawal. Nauczylem sie dzieki niemu rozpoznawac nastroje mlodej pielegniarki. Wiedzialem, kiedy jest smutna, bo choruje jej matka, kiedy boli ja zab, a kiedy dopada ja przypadlosc kobieca. Poznawalem, kiedy kloci sie ze swoim chlopakiem, odgadlem tez, kiedy z nim zerwala. Ktoregos dnia, kiedy wziela mnie za prawa reke, wydalo mi sie, ze jeden z moich palcow, wskazujacy, poczul jej dotyk... Wpierw pomyslalem, ze to zludzenie, pozniej, gdy wrazenie powtorzylo sie, uczepilem sie tej nadziei. Usilowalem kierowac cala swoja mysl i sile witalna w strone tego wskazujacego palca, poruszac nim... -Panie doktorze, on sie poruszyl. -Kto taki? -Palec wskazujacy pana Drummonda. -Masz zwidy, Marion. -Jestem pewna. O, teraz tez... Co wiecej, jestem przekonana, ze Harry nas slyszy. Slyszy nas pan, panie Drummond? Postaralem sie, by palec drgnal. -Moze ja spytam. - W glosie lekarza pobrzmiewalo wyrazne zdumienie. - Slyszysz nas, Harry? Wskazujacy zastygl nieruchomo. Uporowi dzielnej pielegniarki zawdzieczam, ze pojawila sie szansa na przezwyciezenie mego odciecia od swiata. Palec poddany codziennej, intensywnej gimnastyce okazal sie wyjatkowo podamy na rehabilitacje. Polubilem go bardzo. W wewnetrznych monologach nazywalem go Prywatnym Przyladkiem Dobrej Nadziei. Dosc szybko brakujace zmysly zastapilo mi proste urzadzenie, klawisz, ktory moglem przyciskac krocej lub dluzej, podlaczony do komputera. Latwy program, przypominajacy nieco staroswiecki telegraf nadajacy alfabetem Morse'a, w dosc krotkim czasie zapewnil mi wcale znosny kontakt ze swiatem. -Piekny dzis mamy dzien, Harry? - pytala moja pielegniarka. -TAK. -Czy masz wobec mnie jakies zyczenie? -B.A.D.Z! Dzieki cierpliwosci Marion moglismy snuc dlugie rozmowy. Gdy odchodzila, bylem w stanie wybierac dowolne stacje radiowe i telewizyjne... (wzroku nie odzyskalem, ale moglem sledzic sciezke dzwiekowa, a obrazki opowiadaly mi pielegniarki). Ku niezadowoleniu tak czlonkow zarzadu HDC, jak i moich potencjalnych spadkobiercow, okazalem sie zdolny do kontrolowania stanu moich aktywow i dysponowania swoim glosem w sprawach Korporacji. Poczatkowo, w pierwszych dniach po nawiazaniu kontaktu, glowilem sie nad powaznym dylematem moralnym. Czy powinienem ujawnic prawde? Przyznac sie, ze nie jestem Harrym? Ujawnic prawdziwa tozsamosc? I powiem szczerze - stchorzylem. Przerazilem sie mysli, ze gdy okaze sie, iz nie jestem miliarderem Drummondem, tylko biednym emigrantem z Polski (inna sprawa, kto by uwierzyl w rownie fantastyczna historie), moglaby zapasc decyzja o odlaczeniu mnie od aparatury. A teraz juz nie chcialem umierac. Pokonywanie dzien po dniu wlasnych slabosci stalo sie zadaniem wystarczajaco pasjonujacym, aby przywrocic mi - wole zycia. Nadto przekonywalem sam siebie, ze funkcjonujac jako Harry Skurczygnat, moge choc w czesci wynagrodzic cale zlo, ktore magnat wyrzadzil ludziom. Powolalem zatem fundacje zajmujaca sie podobnymi nieszczesnikami jak ja. Ustanowilem stypendium dla mlodych lekarzy zajmujacych sie problemami spiaczki pourazowej. Wprawdzie moja eks-malzonka Judy, bratanek Gene Drummond, oraz Jim Bentley, aktualnie przewodzacy zarzadowi Harry Drummond Corporation, usilowali za kazdym razem bruzdzic mi i przeszkadzac, ale z pomoca Marion pokonalem wszystkie trudnosci. Podjalem decyzje o wycofaniu sie z handlu bronia, o sprzedaniu wydawnictwa specjalizujacego sie w plugawych pisemkach. Wprawdzie nie moglem mowic, a mimo to parokrotnie polaczylem sie z pomoca komputera z moim warszawskim domem. Slyszalem glos Krystyny, mojego Marka... Ktoz potrafi pojac ogrom mego szczescia, gdy uslyszalem glosik jedynaka. A przeciez mial to byc dopiero poczatek. Powaznie zastanawialem sie, jak bez wtajemniczania osob postronnych, w tej sprawie balem sie zaufac nawet siostrze Marion, moglbym sie z nimi skomunikowac, sciagnac ich do siebie. Poza tym nie tracilem nadziei, ze dzieki uporczywym zabiegom rehabilitacyjnym, kapielom i masazom odzyskam kiedys czucie w calej dloni, moze w rece... Od dluzszego czasu oddychalem coraz czesciej o wlasnych silach. Czasem tez wydawalo mi sie, ze swedzi mnie wielki paluch u nogi. Po mechanicznym podniesieniu powiek zaczynalem rozpoznawac ksztalty... Z pomoca Marion odtworzylem rysunek naszego domu, ktory kiedys przyslal mi Mareczek, i pozniej samodzielnie wyslalem go na jego adres mailowy. Po raz pierwszy poczulem sie jak Odys, ktory znalazl sie w powrotnej drodze do zycia. Mylilem sie? W innym, lepszym swiecie prawdopodobnie byloby to mozliwe. Ale w tym...? Ktorejs nocy obudzilem sie z dziwnego, nieprzyjemnego snu. Musialo byc jeszcze grubo przed brzaskiem, bo nie slyszalem ptakow halasujacych o swicie wokol gmachow Fundacji. Natychmiast poczulem ogromny niepokoj. Dluzsza chwile zastanawialem sie, czy lek stanowil konsekwencje jakichs majakow, czy tez...? Moje rozmyslania przerwaly kroki. Obce. Nieznane mi. Zblizajacy sie nocny gosc musial byc mezczyzna albo wyjatkowo potezna kobieta. Stapal jednak czujnie, cicho, tak jakby mial na nogach zimowe bambosze. Juz ta podejrzana ostroznosc przybysza wystarczala, by wprawic mnie w jeszcze wiekszy niepokoj. Pod palcem mialem swoj osobisty przycisk, totez nie zawahalem sie, tylko nacisnalem go mocno i trzymalem. Po dwoch sekundach powinien uruchomic sie sygnal alarmowy. Ale nic z tego. Nie odezwaly sie zadne dzwieki. Nie zastartowal rowniez moj komputer. Ogarniala mnie coraz wieksza panika, serce jak oszalale tluklo sie wewnatrz nieczulej klatki... Przybysz mial nieswiezy oddech i ostry pot zdradzajacy ciemnego bruneta. Mimo strachu staralem sie myslec racjonalnie: byl najemnikiem czy tez kims, kogo znalem? Dzieki znacznemu wyczuleniu na dzwieki i zapachy mialem w glowie cala kartoteke wszystkich, ktorzy chociaz raz odwiedzili moj pokoj... Zapach dostarczal zbyt malej informacji. -Sprawiasz nam wiele klopotow, Harry - mruknal gosc. Slyszalem ten glos tylko raz, ale rozpoznalbym go w piekle. To byl Foster, ochroniarz Gene'a Drummonda, mego bratanka i glownego spadkobiercy. Facet od mokrej roboty. Wszystko jasne. Czekalem na smierc i zastanawialem sie, czy poczuje poduszke przycisnieta do twarzy, czy dopiero kiedy nie bede mogl zaczerpnac oddechu, zrozumiem, ze umieram. Nic takiego nie nastapilo. Uslyszalem tylko trzask, a potem bol. Goryl zlamal moj palec wskazujacy. (Marek) Nasza "rozmowa" nie skladala sie wylacznie z opowiesci ojca. W owym dialogu bez slow ja rowniez przeplatalem fragmenty jego zwierzen dosc chaotycznymi wstawkami na temat moich przypadkow, powiedzialem mu o smierci mamy, a takze o niezwyklych zdarzeniach ostatnich dni."Wyglada, ze ktos tam na gorze uwzial sie na nas" - skomentowal moj staruszek. "A ja uwazam, ze los nam sprzyja - nie zgodzilem sie. - Przeciez moglibysmy juz obaj nie zyc, tato, i nigdy sie nie spotkac". "Moze masz racje, Mareczku. Dlatego nie bede sie uzalal nad soba. Robilem to az za czesto przez ostatnich kilkanascie lat. Zreszta od jakiegos czasu zaswitala mi nadzieja wyzwolenia". "Naprawde? Czucie wrocilo?" "Nie, nie odzyskalem wladzy nad zadna konczyna, nie udalo sie tez nawiazac kontaktu z ktorakolwiek z nastepczyn Marion. Moja dzielna opiekunke przeniesiono na wszelki wypadek gdzies daleko ode mnie". "Nie wie tata dokad?" "Chyba ci juz mowilem, nie potrafie, jak ty czy Harry, opuszczac swego ciala na zadanie. To zreszta nieistotne, wymyslilem jednak inny sposob uwolnienia". Jaki?" "Postanowilem umrzec. Jak najszybciej. Mozna powiedziec, ze zjawiles sie w sama pore, zebysmy zdolali jeszcze porozmawiac". "Alez tato! - zaprotestowalem gwaltownie - samobojstwo to nie jest zadne rozwiazanie". "Dla mnie jest. Powiem ci wiecej, postanowilem, ze stanie sie to jutro". "Co tez tata wygaduje?! Jak chcialby tata tego dokonac?" "Kosztowalo mnie to cale lata wysilkow, prob i treningu. Poczatkowo mialem zamiar zatrzymac oddech, ale te cholerne czujniki sa na to zbyt chytre, natychmiast wlacza sie automatyczny respirator. Dopiero niedawno znalazlem sposob, aby kontrolowac prace serca, zmieniac jego rytm, zwalniac i przyspieszac. Przeprowadzilem wstepne proby i postanowilem, ze jutrzejszej nocy zatrzymam moja pompke". "Przeciez i tak tate odratuja! - stwierdzilem z glebokim przekonaniem. - Ogladalem wszystkie te czujniki i sygnalizatory. Jestem pewien, ze automatycznie podniosa alarm w wypadku najmniejszych chocby zaklocen pracy serca! A swoja droga, bardzo jestem ciekaw, komu az tak bardzo zalezy na utrzymaniu przy zyciu Harry'ego Drummonda?" "Wszystkim. Byleby tylko nie mogl podejmowac decyzji". "Wszystkim, znaczy komu?" "Zarzadowi, Radzie Nadzorczej, kochanej malzonce, bratankowi. Przeciez w wypadku smierci Starego Manipulatora natychmiast pojawia sie dziesiatki pretendentow do spadku, caly tabun zon, kochanek, nieslubnych dzieci... A co do ewentualnej reanimacji. Coz... Nieprzypadkowo wybralem jutrzejsza date, Marku. Tej nocy w pokoju obok czuwac bedzie najglupsza z pielegniarek, a przy monitorach przypada dyzur pewnego wiecznie znuzonego straznika, ktorego ze snu nie wyrwalyby nawet traby Sadu Ostatecznego". "Nie dopuszcze do tego, tato. Znajde inny sposob, aby cie wyzwolic". "W jaki sposob chcialbys tego dokonac, samemu nie majac ciala?" "Nie moge cie stracic wlasnie teraz". Moja autentyczna rozpacz wywarla na nim wrazenie. "No dobrze, moge to odwlec na pewien czas, chociaz podobna koincydencja dyzurow zdarzy sie dopiero za trzy tygodnie". "Bede przybywac do taty codziennie. Razem cos wymyslimy" - przekonywalem, nie zamierzajac, przynajmniej teraz, odwodzic go od samobojczych planow. Moja natarczywosc moglaby wywolac w nim jeszcze wiekszy stres. Zamiast tego opowiedzialem mu o Elzbiecie i mojej metodzie porozumiewania sie ze swiatem zewnetrznym. "Czy wiesz, ze oprocz ciebie, tato, jest to jedyna osoba na tym swiecie wpuszczajaca mnie do swoich snow? Nie wiem, jak to sie dzieje. I dlaczego". "Wytlumaczenie jest bardzo proste, Mareczku, milosc. Perfekcyjny wytrych. Prawdopodobnie jestescie dla siebie stworzeni". "Eunuch i kandydatka na Miss Swiata? Znakomita para" - pomyslalem z gorycza, ale nie przekazalem tego ojcu, ktory zreszta nie przerwal swoich refleksji: "Czy wiesz, ze w chwili, kiedy umierala mama, na moment nasze dusze zlapaly kontakt? Byla tu, tak jak ty teraz. Powiedziala mi, ze nigdy nie wierzyla w moja smierc, dodawala mi otuchy i bardzo martwila o ciebie. Trwalo to, niestety, krotko". "A potem?" "Odeszla". "Wie tata dokad?" "Tam, gdzie ida wszyscy, a nikt nie wraca... Przepraszam cie, chyba sie budze..." W sekunde pozniej jego zapowiedz stala sie faktem - twarz i sylwetka ojca poczely sie rozwiewac, znikac, niczym odbicie twarzy na pokrywajacym sie para lustrze. Rownoczesnie zorientowalem sie, ze nie otacza mnie juz lodowe pustkowie, tylko nasz ogrod, stary ogrod, kilkaset przyjaznych metrow wokol domu. I to dokladnie w takim ksztalcie, jaki byl owej spoznionej wiosny 1981 roku - z hustawka na trzepaku, kwitnacymi jablonkami, pod ktorymi babcine kurki rozgrzebywaly w poszukiwaniu tlustych dzdzownic swiezo skopane przez tate grzadki. W polu widzenia pojawil sie tez Astor, piekny rudy seter irlandzki, ktory z radosnym ujadaniem biegl ku starej drewnianej furteczce, jakby mieli nia nadejsc wszyscy ci, ktorzy dawno temu odeszli nia na zawsze. Jesli to miala byc sceneria jego nastepnego snu, moglem byc spokojny o stan psychiczny mego ojca. XIII (Elzbieta) Noc zdawala sie nie miec konca. Trzykrotnie zapadalam w sen i trzykrotnie budzilam sie, niespokojna, spocona. Nie wiem dlaczego. Przeciez nie ze strachu o siebie. Chwilowo nie musialam sie niczego bac. Wedlug Marka, a nauczylam sie wierzyc mu bez zastrzezen, Szymon znajdowal sie za granica, gdzies na Bialorusi. Mojego slubnego izolowaly od swiata kraty aresztu. Wprawdzie po zamilknieciu glownych swiadkow oskarzenia moglam domyslac sie, ze nie zabawi tam dlugo, ale na razie jeszcze tam siedzial.Chyba po prostu tesknilam za moim sasiadem. Za jego niewidzialnym, ale pewnym wsparciem, dajacym poczucie bezpieczenstwa i nadzieje, ze wszystko jakos sie ulozy. Stara piosenka Ja sie boje sama spac nabrala dla mnie nowego sensu. Budzilam sie, nie mogac znalezc go w moim snie. Zadawalam sobie pytania: Gdzie sie teraz podziewa? Czemu nie wraca? Czyzby znudzil sie mna i moimi snami? A moze ma jeszcze inne senne znajome? Poczulam idiotyczne dzgniecie zazdrosci, chociaz zaraz zgromilam sie sama: "Nie badz idiotka, Elu. Nie mozna byc zazdrosna o ducha". Wreszcie, blizej switu, zapadlam w jakis dziwny, zawiklany sen, dziejacy sie w Krakowie zanim jeszcze spotkalam Mariana. Spadl wlasnie pierwszy gesty snieg, dzieciaki na Plantach obrzucaly sie sniezkami, a ja spieszylam sie na lektorat z angielskiego... Naszla mnie olbrzymia ochota, by dolaczyc do tych szkrabow, utoczyc z nimi ogromnego balwana, ale nie wiedziec czemu mialam na nogach waskie szpileczki, a wiatr podwiewal balowa sukienke z tiulu (chyba nigdy nie nosilam czegos takiego, moze na balu przebierancow, ale zeby na lektorat?). Co dziwniejsze, w siatce, w ktorej powinny znajdowac sie zeszyt i podrecznik, szamotal sie zakupiony karp... Po co mi karp? Przeciez na wigilie mialam jechac do domu, do Rychlowa. Tymczasem w alejce biegnacej lukiem pojawil sie wielki pies, jadacy na rowerze. Coraz lepiej! Niezly odlot! Nie wiem dlaczego, przyszlo mi do glowy, ze mnie sledzi. Tym bardziej ze nosil okulary. Obrocilam sie gwaltownie, chcac zawrocic. Na pokrytym swieza biela trawniku ujrzalam brzydkie zolte wzerki, swiadczace, ze ktos niezbyt kulturalny niedawno zalatwial tu fizjologiczna potrzebe... Chcialam isc dalej, kiedy dostrzeglam, ze plamy te zmieniaja barwe, staja sie krwiste, ciemnoczerwone... -Torba ci przecieka, siostro - zaskomlil z roweru pies i energicznie dryndnal dzwonkiem. W samej rzeczy, z jednego rozka siatki saczyla sie swieza krew. Zgola nie rybia. Rozchylilam torbe... W srodku nie bylo ryby. Znajdowalo sie tam ludzkie ramie pokryte tatuazem, przedstawiajacym dziewczyne robiaca laske kozlonogiemu diablu. Chcialam krzyknac. Ale nie zdolalam otworzyc ust Reka tymczasem, przebierajac palcami, wspiela sie po plastikowej sciance siatki z wyraznym zamiarem zlapania mnie za gardlo. Zamachnelam sie, chcac odrzucic paskudztwo jak najdalej, ale uchwyt reklamowki przykleil mi sie do dloni... "To sen, obudz sie!" - pomyslalam, wiedzac, ze nie bedzie to latwe. Na szczescie w odzewie uslyszalam wewnatrz swego mozgu szept: "Spokojnie, jestem przy tobie, Elzbieto". Wygladalo na to, ze slowa Marka mialy moc magicznej gabki zmazujacej wszystko, co niepotrzebne i niedobre. Znikly torba i plamy na sniegu. Pies i jego rower wtopili sie w tlum gdzies w glebi ulicy. Wprawdzie trwal dalej moj krakowski sen, ale nie bylo w nim juz elementow grozy. "Dlugo kazesz czekac na siebie!" - stwierdzilam z wyrzutem. "Znalazlem ojca!" Na moment zglupialam, a potem zasypalam Marka pytaniami. Odpowiadal na nie cierpliwie, a ja sluchalam go, nie zwracajac uwagi na padajacy snieg... Do pewnego momentu. Pozniej, zaskoczona, zauwazylam, ze platki, osiadajac na niewidzialnym czole niewidzialnego chlopaka, na piersiach i ramionach, wydobywaja z niebytu jego rysy, modeluja sylwetke... "Widze cie, naprawde cie widze!" - zawolalam. "We snie nie takie rzeczy sa mozliwe". "Snij mi sie dalej". "Tylko prosze, nie nazywaj mnie balwanem". Parsknelam smiechem. I on sie zasmial. Po raz pierwszy uslyszalam jego glos. Meski, spokojny, miekki, pelen tonow glebokich i czulych, jakie u kazdej dziewczyny sa zdolne wywolac gesia skorke. To nie mogl byc jego glos. We snie pozyczyl chyba sobie tembr od wlasnego ojca. A moze po prostu byl taki, jaki powinien byc, gdyby nie wypadek w dziecinstwie? "To naprawde ty, Marku?" - zapytalam. "Raczej moj fantom, ale za to w najlepszym gatunku". "Moge go dotknac? Nie zniknie?" "To tylko sen - ale sprobuj". Oblednie realny, arcyfizyczny, ujal mnie pod reke i ruszylismy razem ku rynkowi. Wsrod wirujacych platkow, w rozedrganej poswiacie latarn, przy dzwiekach dzwonkow z jakiegos zegara wybijajacego kwadranse, wydawalo mi sie, ze plyne, nie dotykajac stopami oblodzonego chodnika. To mial byc fantom? Patrzylam na Marka i widzialam najprawdziwsza pare wydobywajaca sie z jego ust, czulam biustem jego ramie, slyszalam skrzypienie sniegu pod jego butami. "Dokad idziemy?" - zapytalam. "A dokad sobie zyczysz?" "Tam, gdzie cieplo". "Morze Karaibskie moze byc?" "Jak najbardziej, chociaz po co az tak daleko?" (Marek) Jeszcze w czasie poprzednich spotkan zauwazylem, ze wspolnie z Elzbieta dysponujemy zdwojona sila i potrafimy sterowac swoimi snami. Mozemy spelniac w nich wlasne zachcianki, w pojedynke nie do pomyslenia. Dzis zapragnela mnie widziec, wiec mnie zobaczyla, i to w dodatku nie takim, jakim bylem, ale jakim zawsze chcialem byc, czyli silnym, meskim, opiekunczym. Oczywiscie nie krylem przed nia, iz towarzyszy jej jedynie fantom. Sprawiajacy pelne wrazenie realnosci, ale rownie nierealny jak sen. Niestety, nie byl mna, jedynie jej fantazja na moj temat.Moglem wyobrazac sobie, co czuje moj senny sobowtor - jej cieplo, jej zapach, jej smak, choc sam tego poczuc nie moglem. Za to wspolnie wymyslilismy sobie drzwi w ceglanym murze oddzielajacym ten kawalek Plant od miasta. Natychmiast staly sie rzeczywistoscia, niczym w dobranocce o zaczarowanym olowku. A wewnatrz czekal, tak jak tego zapragnelismy, niewielki przytulny pokoik bez okien. Bo i na coz nam okna? Wspolne pragnienia wykreowaly umeblowanie tego zakatka - ona wymyslila ogien buzujacy w kominku, ja loze przykryte szkarlatna kapa, ona gruba srebrna tace z mnostwem egzotycznych owocow, ja czare pelna czerwonego wina, ona potezne woskowe swiece z migotliwymi knotami, ja lustra w starych zloconych ramach wsrod kotar. A obok na scianie Diane Bouchera, oczywiscie oryginal, a na drugiej Murilla Chlopcow jedzacych owoce - ulubiony obraz mojej mamy (gdziesmy go widzieli, w Zwingerze, moze w Prado?). Z niewidocznego odtwarzacza rozlegly sie dzwieki klasycznie zaaranzowanego Gershwina. Ja wprawdzie wolalbym jakas teskna ballade albo portugalskie fado, w ostatecznosci Joan Baez, ale nie smialem za ostro ingerowac w jej wyobraznie. Pocalowali sie. Nie wiem, jak smakowaly jej usta... Wierze, ze nadzwyczajnie. I jej widac sprawilo to przyjemnosc, bo przymknela oczy i pociagnela mego fantoma na loze. Nie musieli sie rozbierac, wystarczalo samo zyczenie, a szaty splywaly z nich jak topniejacy snieg. Poczulem zazdrosc o moje ja-nie-ja, a zarazem zlosc, ze wszystko jest oszustwem. "Wiesz, ze to wszystko na niby?" - poruszyl wargami moj cielesny sobowtor i pocalowal ja w ucho. "Uczucia sa prawdziwe!" - odparla. Objela go ramionami i pociagnela ku sobie. Namietna, czula, szalona. A on wszedl w nia mocno, az jeknela, a slowa o milosci poczely przechodzic w rozkoszny pomruk, w lkanie, wreszcie krzyk spelnienia. Musialem temu asystowac, czasem przenikajac oboje, czasem unoszac sie pod pulap, wiedzac, ze gdybym odszedl, jej sen pierzchlby... A ona chciala go snic. Az do spelnienia! Jeknela jeszcze, kiedy (on-ja?) zsunal sie z niej. "Nie znikaj! - zawolala. - Zostan!" Sciany juz rozsypaly sie, jakby zbudowano je z wirtualnego piasku. W ostatniej chwili chwycila mnie i pocalowala. Nie jego. Mnie!!! Zaraz potem oboje rozproszylismy sie jak kleby dymu, a ja czulem smak tego pocalunku na nieistniejacych ustach, tak realnie, jak ongis w Lazienkach z Julia. Czulem tez podniecenie w nierealnych ledzwiach. Pierwszy raz w zyciu. I nie wiedzialem, co sie dzieje. Poza tym, ze bylem szalenczo zakochany. A ona obudzila sie. W pustym domu, w sklebionej poscieli, z zywiej pulsujaca krwia w zylach i z resztkami rozkoszy kolyszacej jej cialem. (Elzbieta) Zerwalam sie z lozka wczesnie rano, pelna zapalu do zycia, wypoczeta, zaspokojona, tak jakby seks we snie byl calkowicie realny. Pamietalam kazda sekunde naszego szalenstwa, tak rzeczywistego, ze wcale nie zdziwilabym sie wiadomoscia, ze wskutek tych igraszek jestem w ciazy. Na tle moich ubogich doswiadczen seksualnych, na dobra sprawe zostalam tylko raz zgwalcona przez pijanego Mariana, nocne przezycie w wirtualnej garsonierze przywodzilo na mysl niebianskie wspomnienie z ogrodu rozkoszy (dla znacznie gorszych mirazy nastoletnie samobojczynie wybieraja sie na dzihad!). Najwazniejsze, ze zapamietalam wszystko. I kipialam wrecz od dalekosieznych planow.Najpierw wypowiedzialam je glosno, wierzac, ze Marek jest ciagle w mieszkaniu, z nadzieja, ze je zaakceptuje. Potem bezzwlocznie przystapilam do ich realizacji. Jeszcze w ubieglym roku Marian wyrobil dla mnie wize amerykanska, wiec wyprawa do USA nie przedstawiala wiekszego problemu. Wiedzac, ze w najblizszym czasie nie mam czego obawiac sie ze strony Szymona, opuscilam dom. Na wszelki wypadek ufarbowalam jednak wlosy na rudo, wybralam pantofle bez obcasow, zmienilam kompletnie uczesanie i ubralam sie jak uboga biuralistka. Przechodzac obok pani Sierzputowskiej, karmiacej przed domem swoje koty, omal sie jej nie uklonilam. Wdowa obrzucila mnie ciekawskim spojrzeniem, ale widac nie zauwazyla we mnie niczego godnego zainteresowania, bo szybko wrocila do swych zajec. Caly dzien spedzilam dosc pracowicie. Na pierwszy wolny termin nabylam bilet do Nowego Jorku, potem wynajelam samochod i pojechalam nad Narew do domku letniskowego Mariana, nieznanego ani prokuraturze, ani policji, ani nawet Agencji Bezpieczenstwa Wewnetrznego. Wszystko wskazywalo na to, ze od mojej ostatniej bytnosci nikt tam nie zagladal. Furtke niemal zupelnie zarosl niestrzyzony zywoplot, a kurz i pajeczyny byly najlepszym dowodem calkowitego opuszczenia. W piwnicy odnalazlam skrytke w dawnym przewodzie kominowym. Poprzednio, po skopiowaniu dokumentow, zostawilam wszystko na miejscu. Teraz wyzbylam sie skrupulow. Wyciagnelam gruby zwitek banknotow dolarowych, wzielam tez garsc klejnotow. Byly mi teraz bardzo potrzebne, a za przezyte przykrosci nalezala mi sie jakas rekompensata ("Wreszcie odrobina pozytywnego myslenia!" - pochwalilaby mnie Renata). Ostatniej nocy nie mielismy czasu z Markiem na dokladne przegadanie naszych planow. Bylam jednak przekonana, ze we dwojke mozemy wiele dokonac za oceanem. Odnajdziemy mocodawcow doktora Hendersona, z ich pomoca pomozemy ojcu Marka odzyskac przynajmniej czesciowa sprawnosc, natomiast dla samego Marka postaramy sie o jakies cialo zastepcze. A potem bedziemy zyc dlugo i szczesliwie. Realne? Najwazniejsze, ze bylam przekonana o realnosci naszych zamierzen. (Marek) Doskonaly humor Elzbiety i zapal, z jakim opowiadala o swoich zamiarach, stanowily chyba najlepsza recenzje sennych osiagniec mojego fantoma. Mialem jeszcze jeden powod do radosci: nasz ostatni pocalunek wskazywal, ze nawet we snie mozliwe sa jakies namiastki dotyku, niedostepne podczas normalnej eksterioryzacji. Moze nalezalo je jeszcze wyksztalcic, wytrenowac... Na wszelki wypadek, zgodnie z zasada mojej mamy, wolalem nie cieszyc sie na zapas.Towarzyszylem mej ukochanej przez caly dzien. I nie nudzilem sie. Obserwowanie jej ruchow pelnych gracji, jej usmiechow czy drobnych dialogow z napotkanymi ludzmi sprawialo" mi ogromna przyjemnosc. Rozbawila mnie pani Sierzputowska, ktora w pierwszej chwili zbagatelizowala przejscie dziewczyny pod jej domem, a pozniej z wielkim wysilkiem, malujacym sie na twarzy zastanawiala sie: "Kto to jest? Czy ja jej przypadkiem nie znam?" Wstepny plan wyprawy do Ameryki odpowiadal moim zamyslom. Bylibysmy blizej mego taty, a dalej od krajowych bandziorow. Podziwialem odwage, z jaka moja dziewczyna oprozniala skrytke eksmalzonka, a potem, gdy wynajetym golfem ruszyla w strone Warszawy, na wszelki wypadek rozejrzalem sie po okolicy. I dobrze zrobilem. Sto metrow od drewnianej daczy znajdowalo sie zaniedbane obejscie z brzydkim szesciennym budynkiem z czerwonej cegly. W jednym z otwartych okien dostrzeglem grube babsko w walkach glowie, z zaciekawieniem przygladajace sie odjazdowi; golfa. Kiedy na drodze nie pozostalo juz nic procz tumanu kurzu, baba tracila mezczyzne spiacego na wersalce. -Zenek, obudz sie, Zenek! Facet jednak nie zareagowal, chrapnal tylko mocniej. Babsko zaklelo. Spomiedzy kart ksiazeczki do nabozenstwa wydlubalo karteluch z nabazgranym numerem telefonu. Potem siegnela po aparat. -Pan Kaminski? Ociepowa dzwoni... Mialam dac znak, jakby ktos sie krecil kolo domu. Nie, kobita. Ruda, zgrabna, miastowa. W samochodzie... Nie znam sie na markach - granatowym, nie za duzym. Miala klucz od furtki i od domu. Siedziala gdzies z kwadrans. Sama byla. Numer wozu spisalam. Tylko przypominam: od trzech miesiecy nic nie dostalam, a chlop bez roboty... Juz podaje. WZA... Zrobilo mi sie nieprzyjemnie. Mecenas Kaminski, przezywany consigliore, byl, jesli wierzyc prasie, osobistym adwokatem Mariana O. - "Eleganta"... W tym momencie nie mialem mozliwosci ostrzezenia Eli. Liczylem jednak na jej intuicje oraz na to, ze Kaminski bez porozumienia ze swoim szefem nie podejmie zadnych krokow. Szymon, co sprawdzilem, dotarl wlasnie do Grodna, gdzie pil na umor w towarzystwie jakichs podejrzanych tubylcow. Tymczasem Elzbieta bezpiecznie odstawila woz do biura wynajmu. Przeszla kilkaset krokow i w przechodniej bramie ukryla swe dlugie wlosy pod bejsbolowka, skromna garsonke zamienila na wzorzysta koszule, po czym wyszla na sasiednia ulice kompletnie odmieniona. Nikt zreszta jej nie scigal. Trzy przecznice dalej zlapala taksowke, ktora podrzucila ja w rejon naszego parafialnego kosciola. Stamtad ulica Anemonow, dziura w plocie i piwnicznym okienkiem, wrocila do pustego domu. Wedlug moich obserwacji nikt jej nie sledzil. Uspokojony, postanowilem ponownie odwiedzic ojca. W Georgii switalo, ale Stanislaw spal jeszcze, pograzony w zwidach i marzeniach. Wslizgnalem sie w nie. Tym razem otaczaly go zielone lesiste wzgorza o wierzcholkach porosnietych trawami. Czyzby imaginacja zawiodla go na bieszczadzkie poloniny? Zobaczylem tez zrodelko i ksztaltna, kasztanowlosa nimfe, ktora moczyla w nim nogi. "Krystyna, Krystyna!" - rozlegl sie glos ojca. Nimfa odwrocila sie. To nie byla moja mama. Twarz miala ksztaltna, w typie latynoskim, nieco blada i bardzo powazna. Uslyszalem szuranie zwiru i ojciec pojawil sie na sciezce opadajacej stromo ku strumieniowi. Z plecakiem, we flanelowej koszuli i farmerkach, dokladnie taki, jak na zdjeciach ze studenckich rajdow. "Krystyna, jestes tu?" - powtorzyl, rozgladajac sie niepewnie. Nimfa wstala, ku memu zdumieniu kompletnie ubrana, w dodatku w ciemny habit zakonny. Polozyla palec na usta i wskoczyla do zrodelka. Nie powinno byc w nim wiecej; wody niz pare garsci, a jednak blyskawicznie pochlonelo drobna postac zakonnicy, tak ze pozostala jedynie na moment zmacona tafla. "Ktoz to byl? - zapytalem. "Podejrzewam, ze siostra Marion" - odparl. "Nie mowil mi tata, ze ta pielegniarka byla zakonnica"! "Wtedy nie byla, ale moze wstapila do klasztoru, tyle lat juz minelo. - Po czym, szybko zmieniajac temat, powiedzial: - Dobrze, ze wrociles. Wiesz, snil mi sie ten bieszczadzki rajd, na ktorym poznalem mame... Sceneria, koledzy, wszystko takie samo, tylko jej na nim nie bylo. Strasznie sie zdenerwowalem, na szczescie zobaczylem Marion". "To tylko sen, tato, we snie wszystko zawsze jest na opak". "Wiem, ale ty chyba jestes czescia jawy?" "Jak najbardziej!" - upewnilem go i pokrotce opowiedzialem o naszym zamiarze przybycia do Ameryki. "Ale co konkretnie chcielibyscie zrobic?" "Przede wszystkim pomoc tobie. Czy widzisz jakies szanse na odzyskanie moznosci porozumiewania ze swiatem?" "Gdyby nie kuratela klanu Drummondow, kto wie? Palec wprawdzie jest zlamany i nieruchomy, ale nie stracilem w nim czucia. Jakis implant laczacy mnie z komputerem moglby przywrocic mozliwosc kontaktu". "Zrobimy to. Na poczatek odnajde siostre Marion". "Nie dopuszcza jej w moje poblize!" "Moze beda musieli. Powiesz mi wszystko, co wiesz o interesach rodziny, ja, jako niewidziany wywiadowca, dokonam reszty. Sam mowiles, ze masz na nich haki. Szantaz nie jest rzecza zbyt elegancka, ale zastosowany w dobrej sprawie...? Beda musieli sie zgodzic nie tylko na powrot pielegniarki, ale na zatrudnienie Elzbiety w roli twojej asystentki. Dziewczyna mowi calkiem niezle po angielsku..." "Chcialbys ja narazac? To niebezpieczni ludzie, o ogromnych wplywach". "Postaramy sie te wplywy zneutralizowac". "Jak?!" "Docierajac do mocodawcow doktora Hendersona". "Latwo powiedziec. Przeciez nie wiesz, kim sa. Mowiles, ze nie wpadles na najmniejszy slad owej Firmy, jak sie nazywala...?" "MDCI! Do wczoraj nie potrafilem, ale znalazlem sposob, jak to rozwiazac. Wystarczy, ze znow cofne sie w czasie do dnia poprzedzajacego zamach i zajme sie sledzeniem doktora Hendersona". XIV Z wszystkich nadzwyczajnych mozliwosci, jakie dostepne sa wyzwolonej jazni, podrozowanie w czasie (naturalnie wstecz - zegluga w przyszlosc jest nieosiagalna, nawet dla duchow) nalezy do dyscyplin rownie trudnych jak przenikanie do cudzego snu. O ile jednak zyczliwy stosunek sniacego moze taki kontakt ulatwic, o tyle lot w przeszlosc zalezy wylacznie od determinacji zainteresowanego. Absolutna koncentracja, emocje na pograniczu histerii - a i tak nie ma gwarancji, ze proba sie powiedzie. Tak bylo i tym razem - wystarczyla chwila, bym odnalazl siostre Marion, czuwajaca podczas jutrzni w malym klasztorze w Oregonie. Rownie proste bylo zlokalizowanie rezydencji Gene'a Drummonda i jego samego, spiacego w objeciach dwoch luksusowych dziwek w jednym z hoteli w Las Vegas. Tymczasem tata obudzil sie i nie pozostalo mi nic innego, jak powrot do Warszawy.Podczas przelotu ponad oceanem urodzila mi sie jeszcze jedna koncepcja. Wrecz fascynujaca. A gdyby tak cofnac sie do nocy poprzedzajacej zaglade Firmy, wslizgnac sie do snu Elzbiety i przekonac ja, aby ostrzegla ekipe Hendersona? Przezyliby wszyscy, ja zachowalbym swoje dawne cialo... Na sama mysl poczulem zawrot nieistniejacej glowy. Oby tej emocji wystarczylo, aby wprawic swiadomosc w stan wlasciwego napiecia. Na przygotowanie sie i koncentracje mialem mnostwo czasu, do zmroku pozostawalo ladnych pare godzin. Tymczasem Elzbieta nie proznowala: z pomoca walkmana i paru tasm szlifowala swoj angielski, zauwazylem - calkiem niezly. Wzialem sie do dziela, w domu przy Wawrzynowej wyszukalem odpowiednie miejsce - polozona opodal drzwi, pozbawiona okien komorke, w ktorej znajdowala sie skrzynka z "korkami", jakies miotly, szczotki... Panowala tam kompletna cisza, a slabego swiatla wpadajacego przez szpare wystarczalo ledwie, by sledzic przesuwajace sie cyferki licznika. "Zalezy mi, bardzo mi na tym zalezy" - powtarzalem w duchu, usilujac przypomniec sobie twarze ludzi, ktorzy zgineli od tamtego dnia. Urocza Dawn, surowa, bez reszty oddana pracy Kim, o ktorej wystajace zeby zawsze mialem ochote naostrzyc olowek, madre oczy Hendersona spogladajace spoza zlocistych okularow, niedzwiedziowatego Klausa, kurdupla Denisoffa, daremnie probujacego dodac sobie wzrostu za pomoca grubych zelowek. Policjantow strzegacych swiadka koronnego, samego swiadka... I zadzialalo! Przesuwajace sie cyferki licznika najpierw stanely, aby z wolna ruszyc wstecz, potem szybciej, bardzo szybko... Nad Warszawa zapadla kolejna ciepla noc po upalnym dniu. Wyfrunalem z pustego budynku na Wawrzynowej. Mijajac swoj dom, zajrzalem do srodka. I, oczywiscie, zobaczylem siebie. Nerwowo spacerowalem po mieszkaniu, nie mogac sie skupic ani na telewizji, ani na czytanej ksiazce Krolowa Poludnia, Pereza-Reverte. Nie skonczylem jej wtedy i pewnie nie skoncze. Duch, niestety, nie moze przewracac kartek. Przelecialem nad pustoszejacymi ulicami. Zegar na zamienionym w wielki dom handlowy dworcu Warszawa Wilenska wskazywal za kwadrans dwunasta... W szpitalu Przemienienia Panskiego Elzbieta juz spala. Srodki przeciwbolowe zneutralizowaly niedawne obrazenia. Oddychala rowno i spokojnie. Na pewno snila. Probowalem z marszu zaglebic sie w jej sen. Daremnie. Probowalem tego jeszcze parokrotnie, zanim pojalem, ze jest to niemozliwe. Wbrew inwencji autorow science fiction (doslownie przed tygodniem czytalem powiesc Alterland), nie da sie zmienic przeszlosci. W najlepszym razie mozna pozostawac biernym widzem. A skoro widzem... Mysl moja blyskawicznie przemiescila sie do Firmy. W czesci laboratoryjnej panowala kompletna cisza i spokoj, tylko slabe swiatlo oswietlalo recepcyjny hol i dziedziniec, po ktorym biegal Maks. W mieszkaniach na pierwszym i drugim pietrze wszyscy spali. Dosc przykladnie. Jack Henderson i skosnooka Kim osobno, w swoich pokojach, Klaus i Dawn w jednym lozku. Zmierzwiona posciel wskazywala, ze dopiero co skonczyli sie kochac. Dla porzadku zajrzalem do apartamentu inzyniera Denisoffa, niewielkiego jak on sam, pelnego glownie ksiazek i kaset. Z zaskoczeniem zauwazylem stos pism erotycznych. No, no! Nigdy nie podejrzewalbym, ze inzynier jest milosnikiem porno. Jednak Boba w mieszkaniu nie bylo. Poczatkowe zdziwienie przerodzilo sie w niepokoj. Przeniknalem do piwnicy. W garazu brakowalo jego samochodu, poobijanego audi, swiadczacego o tym, ze wlasciciel nie ma szczegolnie tkliwego stosunku do pojazdu. "Szukaj Boba" - polecilem swej podswiadomosci. Nie trwalo to dlugo. Odszukalem go w doskonale znanym mi mieszkaniu Za Zelazna Brama. Byli tam we trojke: Denisoff, Szymon i oprozniona do polowy butelka brandy. O, cholera! -Trzeba bedzie przyspieszyc akcje - powiedzial Bob Denisoff. -Wiem - warknal w odpowiedzi Szymon. - Gliny maja moj rysopis i wylaza ze skory, zeby mnie dorwac. -A twoi przyjaciele z Komendy Stolecznej? -Za cienkie bolki, zeby ukrecic leb sprawie, teraz, kiedy wmieszaly sie w to media. Musze zniknac. -Nie wiem tylko, czy bedziesz dobrze czul sie w skorze tego chlopaczka. - Bob rozlal brandy do szklanek, po czym ledwie umoczyl usta, podczas gdy gangster wychylil swoja porcje duszkiem. - Moze jeszcze troche poczekasz, mamy juz na oku pewnego Slowaka... -Nie ma na to czasu, Bob. Ten Marek nie jest kretynem, predzej czy pozniej zorientuje sie, o co chodzi. A wtedy wystarczy slowko do Klausa i zupa sie wyleje. Tymczasem my mamy juz wszystko, co potrzeba. Dziesiec skokow, ktore przygotowalem, da nam wiecej szmalu, niz mozesz zamarzyc... A jesli bedzie trzeba, ponowimy doswiadczenia, mowiles, ze potrafisz sam wyslac mnie poza cialo. -Ale jutro to strasznie krotki termin... -Im szybciej, tym lepiej. Szymon musi zniknac, podobnie jak filia MDCI. I to w sposob nie budzacy podejrzen wobec ciebie ani u Polakow, ani u Amerykanow. -Beda scigac sprawce? -Tylko kogo? Beda przeciez przekonani o naszej smierci. A ten Marek? Nikt nie wie, ze ten mlody gnojek bral udzial w eksperymentach. Wroci do siebie i nikomu nie przyjdzie do glowy go (czyli mnie) niepokoic. -A jego dusza? -Co mnie obchodzi jego dusza, Bob?! Nie jestem klecha! - obruszyl sie Szymon. -Zastanawiam sie tylko, czy moze zaszkodzic naszym sprawom. -Niby w jaki sposob? Przeciez pozbawiony ciala nigdzie nie zadzwoni, nie doniesie. Myslisz, ze jest w stanie opanowac czyjes cialo? Robiliscie przeciez jego analize psychologiczna. -Oczywiscie. To slabeusz, maminsynek, pelen kompleksow. Az sie dziwie, ze chcesz zostac kims takim. -Na krotko. Musze zalatwic kilka spraw, a potem sprawie sobie taka powierzchownosc, ze klekajcie narody. -Masz kogos konkretnego na oku? Powiesz mi... -Zdziwilbys sie, Bob. I nie tylko ty. Ale wrocmy do rzeczy najpilniejszych. Powiedz, jakim cudem stary zgodzil sie na moja eksterioryzacje o piatej rano, zebym zdazyl do wiezienia. -Mam swoje sposoby - odparl chelpliwie inzynier. - Co najzabawniejsze, Jack jest przekonany, ze to jego samodzielny pomysl: wyslac cie na narade kierownictwa partii polnocnokoreanskiej w sprawie programu atomowego. Polecisz tam? -Mam wazniejsze zadanie do wykonania na miejscu. -Ale raport... Henderson zazada... -Poleje troche wody, to, co chca uslyszec, a zanim zorientuja sie, ze to brednie, nie beda juz zyli. Jestes pewien, ze po poludniu wysla tego Marka dalej? -Jestem pewien. Tylko co zrobimy potem? - Na moment na twarzy inzyniera pojawil sie przestrach. -Potem bedziemy dzialali na wlasny rachunek, nie Firmy, Bob. Pieniadze, kobiety, wladza. Miales chyba dosc czasu, zeby sie odpowiednio przygotowac. -Mam paszport na nazwisko Oleg Dawidow... - usmiechnal sie Denisoff. - Oryginalny! Jeszcze z czasow, kiedy pracowalem dla KGB. -Oleg? -Bedziesz sie musial przyzwyczaic do mojego nowego imienia. -Oczywiscie. Tylko pamietaj, pozbadz sie tych kretynskich butow... * Nie musialem podsluchiwac ich dluzej. Uslyszalem dosc, by ujrzec cala rzeczywistosc zupelnie innymi oczami. Jakze bylem naiwny! Wypadki, ktore rozegraly sie tamtego dnia w siedzibie MDCI, nie byly zadna spontaniczna improwizacja Szymona, tylko dawno zaplanowana akcja. Inzynier Denisoff wymyslil sobie swoista prywatyzacje Firmy. Zamiast celom wywiadowczym supermocarstwa wynalazek mial sluzyc pospolitym rabunkom. Przewerbowany rosyjski agent postanowil zdradzic kolejnego mocodawce i rozpoczac prace na wlasny rachunek. Rownoczesnie stalo sie dla mnie jasne, ze to on, a nie cwany, ale w koncu jedynie bandzior, byl inspiratorem zbrodni... Ciekawe tylko, co potem stalo sie z Bobem? Czyzby Szymon jego tez wykonczyl?Zdecydowalem sie jeszcze raz przezyc owo dramatyczne popoludnie w podwarszawskim lesie. Obawialem sie nieco spotkania obu moich dusz, dzisiejszej i owczesnej. Do kolizji jednak nie doszlo. Nie asystowalem zreszta przy mojej eksterioryzacji, tylko poszedlem za Denisoffem. Widzialem, jak wchodzi do pawilonu A. Na lozku lezal tam, przykryty jedynie przescieradlem, gotowy do zabiegu, Szymon. Mrugnal porozumiewawczo do Boba. Ten w ciagu pieciu minut przeprowadzil procedure usypiajaca. Potem otworzyl szafke z czujnikami stojaca tuz obok pacjenta. W dolnej jej czesci zobaczylem ladunek i zapalnik czasowy. Inzynier nastawil zegar na trzysta szescdziesiat sekund i wlaczyl start. Potem zdjal swoje ogromne mokasyny i polozyl je pod przescieradlem, w nogach Szymona. Na koniec zamknal za soba drzwi. Na korytarzu omal nie zderzyl sie z Kim. -Pacjent poszedl do kibla - wyjasnil, zastepujac droge Koreance. - Cala procedure zaczniemy nie wczesniej niz za pietnascie minut Teraz musze na chwile zajrzec na gore. Spokojnie przekrecil klucz od krypty. Dziewczyna popatrzyla na jego stopy w samych skarpetkach, wzruszyla ramionami i odeszla, mruczac pod nosem: -Ech, ci jajoglowi ekscentrycy! Bob odczekal, az Kim zniknie za zakretem korytarza, i blyskawicznie wbiegl na gore. Ze stojaka na parasole wygrzebal pare tenisowek, Maks chcial sie z nim bawic, ale odpedzil psa kopniakiem. Przez puste biuro i magazyn dotarl do zewnetrznych drzwi przeciwpozarowych, otworzyl je i wypadl z budynku. Tylna furtka prowadzaca do zagajnika byla delikatnie uchylona, przemknal przez nia i zatrzasnal za soba. Samochod zostawil w lesnej przesiece zapewne jeszcze w nocy, po przywiezieniu Szymona. Sadzac po skupionym wyrazie twarzy, zapewne modlil sie, by do tej pory autem nie zainteresowali sie jacys chuligani. Wszystko jednak zastal w porzadku. Wsiadl, jednak dluzsza chwile nie zapuszczal motoru. Pocac sie obficie, obserwowal zegar na desce rozdzielczej. Kiedy dobiegl go stlumiony przez las dzwiek eksplozji, uruchomil silnik. Chcial byc jak najdalej od miejsca zbrodni... Wrocilem do terazniejszosci wsciekly. A wiec Denisoff zyl! Zdradziecki agent zmylil wszystkich. Nawet mnie! Bylem tak przeswiadczony o jego smierci, ze nie zweryfikowalem tego faktu. A przeciez wystarczylaby chwila. Jak teraz. Bez wiekszego trudu znalazlem Boba w luksusowym apartamencie hotelu Sheraton. Siedzial w polmroku i ogladal na wideo jakiegos pornola, masturbujac sie intensywnie. Slyszac pukanie do drzwi, zerwal sie natychmiast. Byc moze oczekiwal na jakas mila panienke? Stukajacym okazal sie zdecydowanie mniej urodziwy pracownik poczty kurierskiej, ktory wreczyl mu koperte. W srodku znalazl dwa bilety lotnicze, na pierwszym zauwazylem nazwisko Oleg Dawidow. Wiele bym dal, zeby dowiedziec sie, jakie nazwisko zostalo wypisane na drugim. Znow pukanie. Bob szybko schowal bilety do wewnetrznej kieszeni jasnej marynarki wiszacej na oparciu krzesla. Weszla dziewczyna o bujnych ksztaltach, wrecz rozsadzajacych kusy kostium. Byla co najmniej o dwie glowy wyzsza od inzyniera. Zlustrowala fachowym okiem cale pomieszczenie, na moment zatrzymala wzrok na monitorze. Nadal wypelniala go lozkowa akrobatyka spod znaku Teresy Orlowski. -A co to, sucha zaprawa, malutki? - zapytala. (Elzbieta) Tesknilam za kolejna noca, niczym dziecko nie mogace doczekac sie bajki na dobranoc. Pragnelam obecnosci Marka, mojego opiekuna, mojego mezczyzny. Zastanawialam sie, czy bedziemy mogli powtorzyc szalenstwa ostatniego spotkania. Z drugiej strony, zdawalam sobie sprawe, iz nasze mozliwosci snow na zadanie bywaja ograniczone. A najczesciej rzadzi nimi jakas zlosliwa przekora.Kiedy wreszcie, z pomoca autosugestii, zapadlam wreszcie w sen, przysnil mi sie moj ojciec. Lezal w trumnie z zamknietym, na szczescie, wiekiem, tyle ze ta wisiala w powietrzu w nawie koscielnej, niczym nie podparta, a gdy tylko usilowalam polozyc na niej bukiet kwiatow, odplywala niczym lodka kolysana pradem. Chcialam poprosic kogos o pomoc, ale zorientowalam sie, ze kosciol jest pusty, ja zas stoje bosa, w sukience w groszki. I bardzo sie boje. Co gorsza, wcale nie jestem pewna, mimo czarnej tabliczki z nazwiskiem, czy zwloki w trumnie naleza do mego ojca. Tymczasem debowa skrzynia kolysala sie coraz niebezpieczniej, grozac wypadnieciem nieboszczyka. I co ja wtedy zrobie? "Marku, Marku" - usilowalam zawolac. "Jestem, kochanie". Poczulam go od razu przy sobie, prawdopodobnie od pewnego czasu przebywal w mieszkaniu, czekajac, az glebiej zasne. Sciany kosciola w mgnieniu oka rozsypaly sie jak komputerowy tekst zarazony wirusem. Trumna rowniez zniknela. Moj nastroj zmienil sie natychmiast. "Czy dzis tez bede mogla cie zobaczyc?" - zapytalam. "Nie teraz" - w jego impulsach wyczulam zaniepokojenie. Przestraszylam sie nie na zarty. "Szymon sie zbliza?" "Chyba tak. Przed kwadransem byl po drugiej stronie granicy, w Brzesciu, ale to w koncu szybkim samochodem tylko pare godzin. Sadze, ze jak najszybciej powinnas opuscic to miejsce. Nie wiem, gdzie bedziesz bezpieczniejsza, ale tu raczej nie". "Przeciez mowiles, ze on nie wie, gdzie jestem". "Niczego juz nie jestem pewien. W ogole wszystko przedstawia sie inaczej, niz myslalem". - Przez dobre kilkanascie minut opowiadal mi o odkrytym spisku, o prawdziwym przebiegu zdarzen i roli, jaka odegral w nich Bob Denisoff. "Mozna bylo sie spodziewac, ze ktos kieruje Szymonem - stwierdzilam. - Nie pojmuje tylko jednego: po co, majac tak dalekosiezne plany przestepcze, angazowal sie w sprawy mojego meza?" "Nie potrafie ci na to odpowiedziec. Byc moze, do swych dalszych zamierzen potrzebuje jego pomocy, jego organizacji. A moze po prostu wywiazywal sie ze zobowiazan wobec krewniaka". "Mimo wszystko nie rozumiem, skad te twoje nagle obawy. Przeciez obiecal, ze da nam spokoj". "Nie przypuszczam, zeby zamierzal dotrzymac danego slowa. Co najwyzej pragnal uspic nasza czujnosc. Chcial, bysmy sadzili, iz zadowoli sie tym, co ma i przezyje reszte zycia w ukryciu. Za granica. Ale chyba nie po to sprzysiagl sie z Denisoffem. Chce dzialac na o wiele wieksza skale. Zapewne planuje kolejna zmiane ciala. Moje prawdopodobnie zniszczy". "I co wtedy?" - zapytalam. "Po prostu umre". Zadrzalam. Marek jednak nie wydawal sie przerazony. Moze oswoil sie z ta mysla, a moze przypuszczal, ze jednak do najgorszego nie dojdzie. "Na razie musisz jak najszybciej dotrzec do Ameryki - stwierdzil. - Zapamietalem dwa numery w Waszyngtonie, pod ktore w ostatnim dniu swego zycia dzwonil Jack Henderson. Jeden z nich wyswietlil mu sie tamtego dnia rowniez na komorce. Kiedy przekazesz w centrali MDCI informacje, z ktorymi cie zapoznalem, beda musieli ci pomoc, ze mna lub beze mnie". Zapytalam go, czy musze uciekac juz teraz, czy nie mozemy spedzic choc czesci nocy wspolnie. "Godzinke, nie dluzej" - prosilam. Przystal na to niechetnie, dajac mi do zrozumienia, ze czuje sie jak budowniczy zamku na bardzo kruchym lodzie albo niedzwiedz wpuszczony na rozgrzana blache w akademii smorgonskiej. Mimo to nalegalam: "Moglabym cie znow zobaczyc, dotknac? Jak wczoraj". "Wczoraj to wydarzylo sie spontanicznie". "Teraz tez mozemy byc spontaniczni". "Wydaje mi sie, ze dzis nie zdolasz mnie zobaczyc, ale skoro sie upierasz, moge sprobowac..." Naraz poczulam jego dotyk. Zrazu delikatny jak musniecie piorka, potem mocniejszy. "Tylko nie odchodz" - poprosilam. "Nie odchodze". (Marek) Jak tego dokonalem? O istocie doznan w stanie eksterioryzacji decyduje pamiec. Tak naprawde niczego nie widzimy, niczego nie slyszymy, ale pamietamy wszystko, co kiedys widzielismy, slyszelismy, totez docierajace do nas bodzce, choc sa zupelnie innego rodzaju, ulegaja automatycznemu przelozeniu na dzwieki oraz obrazy. Smak i wech nie ulegaja podobnej adaptacji zapewne dlatego, ze u czlowieka sa slabsze od innych zmyslow.A dotyk? Istota przebywania poza cialem jest brak receptorow. To zreszta umozliwia przemieszczanie sie w czasie i przestrzeni, przenikanie scian, niewrazliwosc na temperature. Brak bolu i brak rozkoszy. Jednak odrobina koncentracji, uruchomienie pamieci, wyobrazni... Czy moje pieszczoty byly nieporadne? Nie mnie oceniac. Wkladalem w nie, doslownie, cala dusze. Koncentrujac sie na przemian na palcach, ustach, jezyku, piescilem Elzbiete, jak umialem. Robilem to po raz pierwszy w zyciu, majac w dodatku do dyspozycji ograniczone zmysly i kontrolujac jedynie drobne fragmenty dawnego siebie, opuszki palcow, ale juz nie dlonie, koniuszek jezyka, wszelako bez kubkow smakowych... Pozbawiony calej gamy doznan, prowadzony bylem przez jej odczucia, dreszcze, pomruki, westchnienia. Czy sam bylem podniecony? Chyba nie - bylem zakochany. Szalenczo zakochany, oderwany od swiata, od ziemi i nieba... Cale zycie marzylem o milosci. Byly to jednak marzenia Pigmeja o sniegu i psa o Ksiezycu. Wyobrazenie, czym moze byc prawdziwa milosc, przychodzilo mi jednak z trudem, a oderwana od uczucia fizjologia wrecz przerazala. Obraz dymajacych sie, spoconych cial - na krotko przed wypadkiem podejrzalem kiedys parke kopulujaca w ustronnym zakatku na lakach, dokad czasem zrywalem sie na wagary - przesladowal mnie od lat. Wewnatrz lozinowego krzaka mialem wykonana z Jackiem i Mackiem ziemianke, niewidoczna na pierwszy rzut oka. W dodatku wyposazona w peryskop domowej produkcji... Kiedy w zaroslach pojawilo sie tych dwoje - on na pierwszy rzut oka zolnierz na przepustce, ona sklepowa, moze fryzjerka z podrzednego zakladu, dosc tlusta, krzykliwa, prymitywna, znalezli sobie legowisko zaledwie o metr, moze poltora ode mnie. Ich seks wydal mi sie zwierzecy - to dupsko, szerokie jak stodola, te piersi dyndajace jak dzwony. I zupelny brak slow, co najwyzej jakies rownowazniki zdan, jej histeryczne: "O, tak, tak, dobrze, jeszcze, Jezu!" i jego zdyszane: "O kurwa, kurwa, kurwaaaa!!!" Najbardziej jednak zdenerwowalo mnie mrowienie w podbrzuszu, dziwny prad przechodzacy na wskros, nad ktorym nie moglem zapanowac. Czulem wstret, a zarazem podniecenie, brzydzilem sie, a zarazem nie moglem oderwac oczu... Pozniejsze doswiadczenia: nocne filmy dla doroslych czy porno z Internetu poglebily moja odraze do "tych rzeczy". Klasycy seksualizmu podkreslaja jego wesoly, zabawowy charakter. Mnie, odmiencowi, pozbawiony uczucia seks wydawal sie zawsze bezgranicznie smutny. Jak wtedy, kiedy zolnierz i sklepowa skonczyli. Palili papierosy, on ze wzrokiem wbitym w ziemie, ona usilujaca cos zagadywac. Obcy ludzie, troche zaklopotani, pracujacy nad odbudowaniem bariery miedzy soba, ktora przed chwila niebacznie zburzyli. Jednak to, co bylo miedzy mna a Elzbieta, bylo inne - calkowicie naturalne. Oboje szalenczo potrzebowalismy milosci. I kazde z nas dawalo jej tyle, ile moglo. Ilez lat temu zapisalem, chyba proroczo, dwie zwrotki: Lad sie wypietrza, dwa ostrowy, zda sie na zawsze oddzielone, staja sie naraz bliskie sobie, juz sa dusz dwojga wspolnym domem. Skapani szczesciem, nie baczacy, gdzie strach, gdzie falsz, gdzie mrok, gdzie blad, nie wiemy, ze to krotki odplyw, potem sie znow zapadnie lad. (Elzbieta) Zwariowalam! Chcialam, aby chwila ta trwala wiecznie, choc zdawalam sobie sprawe, ze byl to jedynie sen. Totez balansujac na cienkiej krawedzi mirazy, mogac w kazdej chwili sie obudzic, z najwyzszym trudem hamowalam krzyk rozkoszy. Tak szczesliwa nie bylam nigdy. Usta Marka piescily koniuszek mego ucha, przeslizgnely sie po brodzie, siegnely sutek i nie poprzestaly na tym... Znieczulona, wpol omdlala, chcialam wiecej. Jesli potrafil, mimo bezcielesnosci, piescic palcami moje uda i wdzierac sie do mego wnetrza, czy nie mogl uczynic wiecej, ozywic swej meskosci i jak wczorajszy fantom wejsc we mnie, dotrzec do kresu rozkoszy, do granic bolu, zapamietania...?Nie zaproponowalam tego glosno. Mogl odmowic, a co gorsza, przestraszyc sie wlasnej niemocy. Tymczasem, nie wiem dlaczego, ogarnelo mnie przekonanie, ze nie trzeba sie spieszyc, ze mamy mnostwo czasu, bo sa przed nami jeszcze setki, a moze tysiace nocy, w ktorych ja grac bede role Szeherezady, a moze tylko zaczarowanej lampy, doswiadczajacej coraz nowych doznan, on zas Aladyna zmieniajacego dotykiem szara rzeczywistosc w basniowa fantasmagorie. Ilez czasu na eksperymenty! Teraz zas bliscy sobie, jak moga byc tylko dwie dusze w jednym ciele, wzbijalismy sie, nie widzac niczego poza soba... I to byl blad. Dopiero w ostatniej chwili powrocil sen o pogrzebie, a szybujaca w powietrzu olbrzymia trumna z hukiem rozbila drzwi kosciola, konczac sen, marzenia i wszystko. XV (Marek) Do mieszkania wtargnelo dwoch. Roslych, profesjonalnych, bezwzglednych, z odbezpieczonymi spluwami w rekach. Twarz starszego z najemnikow, czterdziestoparoletniego bruneta, zniszczona sloncem i mrozem, poorana bliznami, przypominala podrecznik historii najnowszej naszego wschodniego sasiada. Mozna bylo sobie bez trudu wyobrazic kompletowanie tej kolekcji: szrama od afganskiego noza na policzku, urwane ucho - efekt czeczenskiego wybuchu, a na czole pozostalosc po rykoszecie w trakcie ktorejs z akcji bialoruskiego szwadronu smierci. Tym razem jednak dzialali na prywatne zlecenie.-Odiewajsia! - warknal do skamienialej z przerazenia dziewczyny mlodszy bandzior, o gladkiej okraglej gebie zlego, jakby nieco opoznionego w rozwoju, dziecka. - Bystrieje, bystrieje! Elzbieta polprzytomna, wyrwana dopiero co z krainy rozkoszy (purpurowy rumieniec nie zdolal jeszcze zniknac z jej twarzy i piersi), mechanicznie spelniala polecenia. Starszy z bandziorow przegladal w tym czasie katy pustego domu, jakby chcial sie upewnic, ze oprocz Elzbiety w mieszkaniu nie ma nikogo. Skrupulatnie zebral jej bagaze, spod materaca wyciagnal teczke z fotokopiami i dyskietkami. Pomyslal nawet, zeby wysypac cukier z kubka sluzacego za cukiernice i wyciagnac ukryty tam gruby zwitek banknotow dolarowych. -Alez, panowie, o co wam chodzi? - zdolala wreszcie wybelkotac Elzbieta. - Jesli chcecie pieniedzy... -Doskonale wiesz, o co sie rozchodzi - odparl starszy po polsku, z wyraznie wschodnim akcentem. - My od Szymona. On zdajet tiebia! Chyba zdawala sobie sprawe, ze nie ma ratunku. Jesli spowolniala swoje wyjscie z domu, to czynila tak zapewne, liczac na jakis cud albo moja ingerencje. Niestety, nie moglem zrobic nic, poza przeklinaniem wlasnej nieostroznosci. Zajety ojcem i moja ukochana, a przez ostatni kwadrans ogarniety milosnym uniesieniem, zaniedbalem elementarnej ostroznosci. Nie dosc, ze przez ubiegla dobe tylko wyrywkowo kontrolowalem Szymona, co gorsza, w ogole nie sledzilem jego dzialan. Nie wsluchiwalem sie w prowadzone przez niego rozmowy. Zreszta moj rosyjski byl wyjatkowo kiepski. Wydawalo mi sie, ze uzytkownik mego ciala, przebywajac na Bialorusi, stal sie dla nas mniejszym zagrozeniem. Nie pomyslalem, ze mogl kogos zwerbowac. Tylko jak zdolal odnalezc Elzbiete? Moze dokonal krotkiej eksterioryzacji albo w alkoholicznym snie mial zdolnosc prekognicji? Co za kretyn ze mnie! Przeciez wystarczylo tylko czesciej sprawdzac, co dzieje sie wokol domu na Wawrzynowej i nie wpadlibysmy w takie klopoty. Mlodszy z bylych pracownikow specnazu lub OMON-u, czy innego SMERSZ-u szybko zorientowal sie, ze dziewczyna ociaga sie celowo. Ponaglil ja, a gdy nadal nie chciala sie pospieszyc, pchnal ja silnie, az upadla. Starszy, o dziwo lepiej wychowany, pomogl jej wstac. Po czym, zakleiwszy jej usta skoczem, zaprowadzil ja do dostawczego mercedesa, zaparkowanego w jednej z przecznic. Noc sprzyjala planom najemnikow. W zadnym z sasiedzkich okien nie palilo sie swiatlo, a prawdopodobienstwo spotkania kogokolwiek na ulicy bylo bliskie zeru. Starszy z lotrow wepchnal dziewczyne tylnym wejsciem do wozu i sam wladowal sie w slad za nia. Jego kompan zasiadl za kierownica. Wydawalo sie, ze jest z tego niezadowolony. Ruszyli. -Wasia ma ksywke "Jebaniec" - objasnil uprzejmie konwojent, usuwajac dziewczynie knebel. - Do Siedlec przelecialby cie z cztery razy. -A ty? - zapytala z drzeniem. -Poczekam na rozkaz. Trzeba bedzie, zerzne, trzeba bedzie, zarzne - poinformowal beznamietnie, a widzac, jakie wrazenie wywolalo to na uprowadzonej, dorzucil dodatkowo od siebie: - Taka praca. Po paru minutach wyjechalismy na szose brzeska. Wasia prowadzil pewnie, ale nie za szybko, nie chcac ryzykowac starcia z jakims przyczajonym w krzakach gliniarzem. Chociaz prawdopodobienstwo kontroli radarowej o tej porze bylo niewielkie, jednak profesjonalizm nakazywal ostroznosc. Minelismy gorke w Starej Milosnej, potem skrzyzowanie z droga na Pulawy. Na moment unioslem sie ponad furgonetka. Przeczytalem napis na karoserii: "Uslugi hydrauliczne", obejrzalem tablice - miala bialostocka rejestracje. Wszystko zostalo starannie zaplanowane. W wozie lezaly przygotowane na wsiakij pozarnyj sluczaj tablice bialoruskie, a nazwa firmy z pewnoscia dawala sie szybko zmyc lub zakleic. Mijalismy male osady o sympatycznych nazwach: Konik Stary, Konik Nowy... Przypomniala mi sie szkolna wycieczka rowerowa sladami Bitwy Warszawskiej, do Ossowa i Radzymina, w ostatniej klasie podstawowki. Kupa czasu, a przeciez na moment poczulem na twarzy powiew wiatru, uslyszalem zgrzyt lancucha... Ciekawe, jak potoczyloby sie moje zycie, gdybym nie dostal na imieniny tego roweru? Gdzie teraz bylbym, kim bylbym? Mlodszym pracownikiem naukowym, biznesmenem, dziennikarzem jak mama, szczesliwym mezem i ojcem? Jedno wiem, z pewnoscia nie bezradnym aniolem strozem, unoszacym sie ponad samochodem, ktory pedzil ku swemu przeznaczeniu. Bialorusin tymczasem zapalil papierosa i podetknal paczke Elzbiecie. -Zapalisz? Przyjela oferte skwapliwie, jak skazaniec tuz przed egzekucja. Zaciagnela sie mocno, zakaslala. -Wyszlam z wprawy - wyjasnila. Papieros wyraznie dodal jej smialosci, bo uniosla swe zaczerwienione oczy i zapytala: - Jak masz na imie? -Nikolaj - odparl sucho. -Koledzy pewnie mowia do ciebie Kola? -Nie, "Czarny!" -Mieszkacie w Polsce? - kontynuowala rozmowe. -Mieszkamy wszedzie, gdzie trzeba - odparl wymijajaco. -Ale masz chyba jakas rodzine...? Jego twarz pozostala nieporuszona, choc przysiaglbym, ze przez usta przewinal mu sie cien usmiechu. -Diewoczka, ty nie iskaj u mienia sierdca, bo jewo uze dawno niet! Posmutniala, ale nie zamilkla. -Mozesz mi przynajmniej powiedziec, co moj maz kazal ze mna zrobic? -Maz? Ja nie znam twojego meza. -Nie znasz Mariana "Eleganta"? Przez chwile na twarzy "Czarnego" pojawilo sie autentyczne zdumienie. -Jestes zona "Eleganta"? -Mozesz zobaczyc moje dokumenty. Jesli Szymon kazal mnie porwac bez porozumienia z Marianem, wszyscy drogo za to zaplacicie! -Nie moja sprawa - mruknal po dluzszej przerwie Bialorusin. Mialo to zabrzmiec obojetnie. Ale wypadlo bez przekonania. Postanowila kuc zelazo poki gorace. -Jak chcesz, podam ci telefon adwokata. Wiem rowniez, ze moj maz ma w celi telefon komorkowy. Mozesz do niego zadzwonic... -Malczi! - przerwal jej ostro. Mimo podejmowanych przez Elzbiete prob, do konca drogi nie odezwal sie ani slowem. Nie dojezdzajac do Siedlec, samochod skrecil w polna, kreta droge. Minal kilkanascie zabudowan ni to wiejskich, ni miejskich, za to bezstylowo paskudnych, by wreszcie zatrzymac sie przed zaniedbanym gospodarstwem, wygladajacym na kompletnie wymarle. W obejsciu nie dostrzeglem psa ni kota, a kury, jesli nawet zyly, nie wychylaly dzioba z kurnika. Jak sie okazalo, samotna staruszka, zamieszkujaca dom jeszcze do wczoraj, dostala jakies drobne pieniazki i zostala wyprawiona w pielgrzymke do Czestochowy. W kacie podworza przy rozwalonym chlewiku dostrzeglem lade na bialoruskich numerach, ktorym to autem musial powrocic do kraju Szymon, obecnie elegancka, mocno umalowana blondyna, oczekujaca na przybycie najemnikow wewnatrz domu. Wasia zatrzymal sie z Elzbieta na podworku, a "Czarny" wszedl do niskiej izdebki, ktorej polowe wypelnial stary piec. Podloge zastepowala tradycyjna polepa. Choc telewizor w kacie stal, a jakze, pod swietym obrazkiem. Na widok starszego Bialorusina Szymon zmarszczyl brwi. -Gdzie ona?! -Czeka na dworze. Chce najpierw chwile z toba pogadac. -Pogadac? - zdziwil sie Szymon. - O czym tu gadac? -To naprawde zona "Eleganta"? -Nie robie z tego tajemnicy. Jej stary kazal mi sie nia zaopiekowac. Chciala dac noge, a ma trefne materialy na nas wszystkich. Chcesz zobaczyc pozew rozwodowy? Jej oswiadczenie dla sadu? A moze chcesz przejrzec, jakie materialy na nas zebrala? - Tu wyjal z rak "Czarnego" teczke z fotokopiami. - Malo ci? Rosjanin milczal stropiony. -Pieniadze znalazles? - padlo pytanie. Niechetnie rzucil na stol skonfiskowane dolary. Szymon odliczyl dwadziescia setek, potem dorzucil jeszcze piec. -Bierz kase, dawaj dziewczyne i do swidania! "Czarny" rzucil okiem na papiery, przeliczyl banknoty z wprawa zawodowej kasjerki i wyraznie uspokojony, krzyknal gromko: -Wasia, idi siuda! "Jebaniec" niechetnie pchnal dziewczyne do sionki. Ruszyla szybko, ale mlody bandzior zdazyl ja jeszcze po drodze obmacac. -Witaj, kochanie, to ja, twoja ciocia Simone - uslyszala na powitanie. -Marian cie zabije! - rzucila przez zacisniete zeby. -Alez kochanie, wiesz najlepiej, ze kuzynek "Elegant" to moj najlepszy przyjaciel. Jesli usilowalas wbic klina miedzy mnie a maich druziej, to zdecydowanie ci nie wyszlo. Prawda, "Czarny"? Najemnik nie odpowiedzial, tylko przeciagle splunal. Kolyszacym krokiem skierowal sie ku drzwiom. Wasia poszedl w slad za nim. -Zostaw mi papiery busa, wez lade. - Szymon rzucil mu kluczyki, ktore ten zlapal w locie. - Druga polowe dienieg dostaniesz pojutrze w Minsku. Pozegnali sie bez podawania rak. Polak odprowadzil ich wzrokiem, a gdy drzwi sie zamknely, pozwolil sobie na zlosliwy grymas. Znam doskonale funkcjonowanie miesni mojej twarzy, totez bez trudu domyslilem sie, co taka mina moze oznaczac. Wyfrunalem na dwor. Wyprzedzilem najemnikow i przeniknalem zaparkowany pod chlewikiem samochod. Mechanizm wybuchowy znalazlem ukryty pod silnikiem, niewidoczny nawet po otwarciu maski. Myslalem, ze do eksplozji dojdzie po przekreceniu kluczyka. Jednak nie. Silnik zaskoczyl gladko i maszyna wytoczyla sie z obejscia. W slabym swietle przedswitu przyjrzalem sie dokladniej zapalnikowi, ani chybi bratu blizniakowi tego, ktory zniszczyl siedzibe MDCI. Zaraz odnalazlem migajace cyferki detonatora czasowego. "Jebaniec" i "Czarny" mieli jeszcze piecdziesiat dziewiec minut zycia. -I co teraz? Zabijesz mnie czy tylko zmasakrujesz? - zapytala Elzbieta. Byc moze swiadomosc, ze jestem obok niej, dodala jej odwagi. -Ani jedno, ani drugie - odparl Szymon. - Moj plan jest o wiele bardziej finezyjny. Mozna powiedziec humanitarny w kazdym calu. Na podworku rozlegl sie warkot motoru. Jeszcze chwila, a w chalupie pojawil sie Bob Denisoff. -Trzy minuty spoznienia - mruknal Szymon, spogladajac na zegarek. - Gdzie twoja precyzja, inzynierku? -Musialem dotankowac paliwa - padla odpowiedz. -Zatem bierzmy sie do roboty. Brutalnie pociagnal Elzbiete przez podworze. Zaraz za stara studnia znajdowala sie obszerna stajnia, calkowicie pusta, jesli nie liczyc dwoch polowych lozek przykrytych przescieradlami. -Co to jest? - w glosie dziewczyny pojawil sie strach. - Co chcecie ze mna zrobic? -Proponuje ci malenka podroz. A wlasciwie pewna wymiane. Z lezacej na stole walizeczki wydobyl strzykawke. Poznalem neseser. Ten sam, ktory Szymon wyniosl z plonacej firmy. W srodku znajdowalo sie wszystko, co potrzebne bylo do sztucznej eksterioryzacji. Na moment poczulem metlik w myslach, ktory ustapil szybko narastajacej grozie. -Nieee! Widok igly przerazil Elzbiete, wyrwala reke z uscisku bandyty i chciala uciec. Dopadl ja zwinnie, zablokowal w rogu, nastepnie, nie zwracajac uwagi na kopniaki i drapanie po twarzy, wbil strzykawke. Denisoff przygladal sie calej operacji z dystansu, gotow interweniowac dopiero, gdyby sprawy przybraly zly obrot. Po niecalej minucie dziewczyna zmiekla, osunela sie na ziemie, chociaz wiedzialem, ze zachowuje przytomnosc i slyszy, co sie do niej mowi. Obaj mezczyzni wzieli ja na rece i ulozyli na lozku. Potem Denisoff dosc bezceremonialnie rozebral ja do naga, nie wiem dlaczego, ale widocznie, podobnie jak Henderson, uwazal, ze do zabiegu eksterioryzacyjnego czlowiek powinien przystepowac goly, jak go Pan Bog stworzyl. Fakt, ze zajal sie tym inzynier, zdenerwowal mnie szczegolnie, wiedzialem, ze ze strony Szymona nic dziewczynie nie moglo grozic, natomiast upodobania seksualne inzyniera byly mi juz znane. Oblizujac sie oblesnie, zdarl Elzbiecie majteczki i prawie natychmiast wpakowal lape miedzy jej uda. -Pozniej bedziesz sie bawil! - poskromil jego zapedy bandyta, przykrywajac pacjentke przescieradlem. - Najpierw praca! Denisoff niechetnie wzial sie do dziela. Na wbitym w sciane gwozdziu powiesil plastikowa torbe wypelniona plynem kappa. W tym czasie jego partner, unioslszy pieknie opalone ramie Elzbiety, wklul kroplowke w blekitna zylke na zgieciu lokcia. Kiedy bylem bardzo maly i mnostwo czasu spedzalem na pieszczotach z mama, nazywalismy ten punkt miejscem do calowania. -Gaz! - wydal polecenie Szymon. Bob otworzyl przyniesiona walize i wyciagnal przewod i maske, a bandyta zwrocil sie do lezacej: - Zastanawiasz sie pewnie, co robie? - Moj piskliwy glos brzmial w tym momencie wyjatkowo ohydnie. - No coz, mozna powiedziec po szachowemu, przygotowuje sie do krolewskiej roszady... Z ust dziewczyny dobyl sie nieartykulowany bulgot. -Jesli pozwolisz, teraz ja bede mowil, laluniu. Przypuszczam, ze slucha mnie rowniez twoj bezcielesny przyjaciel. Niech slucha, aniolek pierdolony. -Myslisz, ze on tu jest? - zainteresowal sie Bob, rozgladajac sie dookola. -Jest, jest. Gwarantuje ci to! Caly czas kombinuje nad wyjsciem z sytuacji. Ale gowno mu z tego wyjdzie. - Uniosl glowe i bezczelnie patrzyl przed siebie, jakby czujac, gdzie jestem. - Mozesz kombinowac, frajerze, to jest sytuacja bez wyjscia - zachichotal. - Od poczatku kontrolowalismy sprawe. Nie taje, sprawiliscie mi troche klopotow. Ale przy okazji Elzunia oproznila dla nas sejf mezulka, oszczedzajac nam w ten sposob sporo zachodu... -Powiesz mu, co zamierzasz? - zaniepokoil sie Bob. -I tak za chwile sam zobaczy, na co stac Szymusia. W jakiej kreacji rozpoczne nowe zycie. - Znow patrzyl w przestrzen przed soba. - Jeszcze nie wiesz, gnojku, ze tu obecny inzynierek proponowal mi cialo jakiegos macho ze Slowacji. Moze kiedys sie skusze. Na razie mam jednak co innego na oku. Ostatnie przebieranki podsunely mi pomysl radykalnej odmiany zyciowej. Zamierzam pobyc troche prawdziwa kobita. I to nie pierwsza z brzegu laska, ale kims prima sort. Nigdy jeszcze nie bylem dupeczka i mam nadzieje, ze czekaja mnie naprawde zajebiste doznania! - Na moment zamilkl i z satysfakcja przygladal sie lzom, ktore pojawily sie w kacikach oczu obezwladnionej dziewczyny. - Ale dla kazdego cos milego. Nie chce wysylac cie do diabla, Elu! W zamian za twoja brzoskwiniowa skorke proponuje ci skafanderek twego przyjaciela. Mozesz wskoczyc nawet zaraz. Slowo honoru, nie zamierzam go oddac na makulature... Chyba ze pan Mareczek okaze sie niegoscinny i zechce wlezc do niego wczesniej... Ja stane sie toba, ty nim. Uczciwa transakcja, co? Nigdy chyba nie myslalem rownie intensywnie. Jak mialem zachowac sie w tej sytuacji? Powrot do mego ciala wydawal sie ponetny, choc nie przypuszczalem, by Szymon i Bob pozwolili mi odejsc wolno. Byli uzbrojeni i panowali nad sytuacja... Poza tym, gdybym powrocil do mojej powloki i nawet zdolal jakims cudem uciec, co staloby sie z Elzbieta? Przez ostatnie dni doskonale poznalem los duszy bez ciala. Mialem skazac ja na cos takiego? Jeszcze niedawno nie zastanawialbym sie nad tym problemem. Niech sczeznie caly swiat, bylebym ja ocalal! Teraz nie bylem juz tego taki pewien. Mareczek egoista pokochal pierwszy raz i pewnie ostatni w zyciu. Czy na tyle jednak, by ustapic jej swojego ciala? Tymczasem, widzac, ze Elzbieta wkracza w faze kappa, Szymon zajal sie soba. Zazyl stosowne specyfiki i opadl na sasiednie loze. Denisoff zaaplikowal mu kroplowke... Nie moglem odmowic bandziorowi odwagi. Wchodzil smialo w stan przedterminalny i doskonale wiedzial, iz zgaszenie plomyka jego zywota bylo teraz latwiejsze niz zdmuchniecie plomyka zapalki. Tyle ze kto mialby dmuchnac? Bob? Zbyt wiele interesow laczylo go z Szymonem. Inzynier zreszta wykazywal zaniepokojenie z innego powodu. -Jestes pewien, ze ta laseczka przezyje eksterioryzacje? W wypadku ludzi pozbawionych szczegolnych zdolnosci taki zabieg udaje sie bardzo rzadko. Kiedy Henderson prowadzil badania na skazanych na smierc przestepcach z Al-Kaidy, na dziesiec prob osmiu Arabusow poszlo do piachu, a dziewiaty zwariowal. -To bylo pare miesiecy temu. Sam mowiles, ze dostalismy specyfiki nowej generacji. A poza tym czuje, ze ta mala ma talent. Jako studentka bywala medium, a fakt, ze Markowi udalo sie nawiazac z nia kontakt, dowodzi, ze nie jest to przypadkowa osoba. Zreszta zaraz sie przekonamy. Jak sie nie uda, po prostu wroce do siebie i zaczekam, az sprowadzisz mi tego Slowaka. No, dawaj mi maske, puszczaj gaz i odjezdzamy. Denisoff wykonal polecenie. Cicho zahuczal jakis wskaznik, delikatny wstrzas targnal cialem dziewczyny. Zaczelo sie. Naraz poczulem jej obecnosc obok siebie. Jak okreslic ten rodzaj impulsu? Cieplem bez temperatury, nadzwyczajnie czula blogoscia...? "Czy ja nie zyje? - zapytala. - Tak mi dobrze, w ogole sie nie boje". "Alez skad, najdrozsza - zaprzeczylem. - To tylko eksterioryzacja, znalazlas sie poza swoim cialem..." "Chcialabym pozeglowac gdzies daleko" - jej impulsy byly rozkolysane, marzycielskie. "Nie oddalaj sie, w zadnym wypadku..." "Ale to takie pociagajace". "Musisz pozostac i bronic mu dostepu do swego ciala!" "Nie chce. Nie moge!" Poczulem, ze odlatuje w przestrzen! Nie mialem na nia wplywu. Sam po kazdorazowym wyjsciu z ciala doswiadczalem nieprzepartej potrzeby lotu. Lec zatem, lec, dziewczyno. Ja musze pozostac. Jedyne, co przyszlo mi do glowy, to wniknac w opuszczone przez nia piecdziesiat cztery kilogramy wdzieku. Nie bylo to specjalne trudne... a w dodatku w duzym stopniu ponetne. Chociaz nie zdecydowalem sie od razu. I nie zaglebilem do konca. Wahalem sie. Bylem jak wedrowiec, ktory znalazl sie na progu domu i to nie wlasnej, pokracznej chatynki, ale prawdziwego palacu. Coz za pokusa! Wejsc do konca, obudzic sie, uciec zanim dopadnie mnie ten bandyta. Jak to zrobic? Udac przed Denisoffem, ze jestem Szymonem? Rozbroic go? Tylko co staloby sie wowczas z Ela...? Szymon nie zostawil mi wiele czasu na zastanowienie. Moje stare cialo szarpniete naglym paroksyzmem podskoczylo na lozku. I naraz poczulem dokola rozlewajace sie zlo. Ogromna, silna osobowosc czlowieka-diabla. Nie czekajac, plytko schronilem sie w ciele dziewczyny. Chwile potem aura Szymona otoczyla Elzbiete. Natychmiast odczul moja obecnosc. "Wynos sie, frajerze!" - zawyly zle prady. Blyskawicznie odczulem jego nieprawdopodobna sile, atakujaca ze wszystkich kierunkow. Oplotl mnie niczym niewidzialna hydra i poczal ciagnac ku sobie. Moze gdybym wszedl glebiej w cialo Elzbiety, wypelnil je cale, zatrzasnal sie w nim, nie zdolalby mnie stamtad wyciagnac. Teraz jednak nie mialem zadnych szans. "Chcesz sie zmagac na dusze - pozmagajmy sie zatem, mieczaku!" - zahuczal. Moj opor nie mogl trwac dlugo, czulem, ze jestem wyciagany na zewnatrz jak marchewka z wilgotnej grzadki. Moj kontakt z cialem Elzbiety slabl z sekundy na sekunde. Denisoff, widzac drgawki wstrzasajace dziewczyna, poderwal sie na rowne nogi, ale nie bardzo wiedzial, co robic. "Przegralismy - przemknelo mi. - Koniec!" "Co ty, kurwa, wyrabiasz?" Z ogarniajacej mnie przedziwnej galarety zla wybiegl calkiem nowy impuls. Obawy, zlosci? Poczulem nagle przyplyw nowych sil. Jakby ktos udzielil mi energetycznego wsparcia. "Elzbieta?" - zapytalem. "Tak. Wrocilam. Jestem przy tobie. Kocham cie, Marku". "Z drogi, gnoje! - Jednak ku memu zaskoczeniu prad wrogich impulsow, plynacy od Szymona, wydal mi sie slabszy i mniej pewny siebie - Chcialem darowac wam zycie, ale jak tak ze mna pogrywacie... Zalatwie was. Kurwa, co to jest? Kto to jest?" Czulem, ze puscil nas i zawrocil w strone mojego starego ciala. Czyzby chcial sie wycofac? Moj tulow zadrzal, jak kon tracony ostroga. Poruszyly sie rece, otworzyly oczy. Bob coraz bardziej zdezorientowany przerzucal wzrok z jednego lozka na drugie. Wygladal, jakby ktos go dusil. Wszystkie wlosy stanely mu deba. Widocznie nagromadzenie energii bylo odczuwalne nawet przez zwyczajnego obserwatora. "Co jest, do chuja pana!?" - z sygnalow docierajacych od strony jazni Szymona wywnioskowalem, ze jesli ktokolwiek znalazl sie w tej chwili wewnatrz mojego starego ciala, to tym kims na pewno nie byl on. "Kogoscie tam wsadzili? - do przekazu emitowanego przez bandziora wdarly sie kolejno zdumienie, przestrach, wreszcie trwoga... - To nie jest w porzadku... Nie, nie, blagam, nie!" Wlasciwie byly to ostatnie artykulowane mysli, ktore do nas dotarly. Potem byla juz tylko kumulacja paniki. Dotychczasowa sila Szymona rozbila sie w ogromne, niepoliczalne mrowie pojedynczych czastek strachu. Jak skazaniec, spod ktorego stop usunela sie ziemia, morderca pozbawiony dawno wlasnego ciala, a takze cial skradzionych, po prostu umieral, zapadal sie w przepascista czelusc. Kazda zas z owych jednostek trwogi wydawala jek lub skowyt. A wital je z oddali ni to rechot, ni charkot... I naraz zdalo mi sie, ze otwarly sie w glebinach wrota ostatecznosci, ujawniajac bezkresne przestrzenie bolu, samotnosci i zimnego ognia. Pochlonely one niczym smocza paszcza zalosny klab rozproszonej jazni Szymona, po czym zatrzasnely sie ponownie. Towarzyszyl temu huk przypominajacy uderzenie gromu. Pekla zarowka, oswietlajaca zaimprowizowana sale zabiegowa, rozprysly sie szyby w oknach. Drzwi szarpniete niematerialnym wichrem poszybowaly ponad polem, a ogarniety oblednym przerazeniem, posiwialy w ciagu paru sekund Denisoff wyskoczyl za nimi. Niczego nie rozumial, ale byl nieludzko przerazony. Dopadl motoru, zapalil go energicznie i pognal przed siebie, przez pola, na wschod, gdzie ponad lasem pojawily sie pierwsze rozowosci brzasku. A ja sie obudzilem. Siedzialem na lozku, mialem cialo pieknej blondynki, zachwycajace swoja swiezoscia, nowoscia, odmiennoscia. Moj dawny skafander rowniez spuscil nogi na ziemie i troche niepewnie macal polepe starej stajni. -To ty, Elu? - Mysl, ze Elzbieta, zajmujac moje cialo, zablokowala gangsterowi wyjscie awaryjne, byla jedyna koncepcja, jaka mi przyszla do glowy. Jesli nasze dusze zamienily sie cialami, nie bylo wcale tak zle. - Elu, odezwij sie. -To nie Ela, to Stanislaw - uslyszalem swoj wlasny glos. Obudzony wydawal sie zaskoczony nowa sytuacja nie mniej niz ja. -Tata! - swiadomosc, ze mowie glosem dziewczyny, nie zrobila na mnie tak wielkiego wrazenia, jak fakt, ze moim wybawca okazal sie zaginiony ojciec. - Ale jak to mozliwe, tato? -Mialem sen... Przerazajacy. Czulem, ze umierasz i wzywasz mojej pomocy. -Nie wzywalem, chociaz rzeczywiscie znalezlismy sie w opalach. -Wiedzialem, ze jestem potrzebny, totez zrobilem jedyne, co moglem zrobic. Zatrzymalem prace serca. -Jezus Maria! -Nic sie nie przejmuj, synku, lapiduchy z Georgii, juz sie zabraly do reanimacji. W kazdym razie udalo mi sie opuscic cialo, bylo dokladnie tak, jak opowiadales... I jestem. Niestety, czuje, ze zaraz bede musial wracac. Chociaz nie bardzo wiem, jak sie do tego zabrac... -Znajdziemy sposob. Najwazniejsze, ze przybyles w sama pore. Ocaliles mnie doslownie w ostatniej chwili! Gdybym jeszcze wiedzial, gdzie sie podziala moja Elzbieta! -Caly czas jestem tutaj - odpowiedzialem sam sobie. Glosno. -Jak to? - wybelkotalem. -Tak to! - Znow nie kontrolowalem wlasnych ust. - Jak mawiali staroswieccy poeci, dwie dusze znalazly sie w jednym ciele. -Wydaje mi sie, ze przyjemniej bedzie wam gruchac, kiedy Mareczek wroci do siebie - przerwal nasz dialog tata, ktory szybciej niz ja pojal, co sie stalo. - Mam nadzieje, ze wiesz, jak to przeprowadzic... -Naturalnie. Musimy dokonac jeszcze jednego zabiegu i wszystko bedzie dobrze... -Tylko co wtedy stanie sie z panem? - zapytala Elzbieta. -Nie martwcie sie mna. Wroce do siebie. Wasz dotychczasowy plan nie ulegnie zmianie. Z tego, co wiem, Marek ma juz dosc informacji, aby moc pertraktowac z Zarzadem HDC i przejac kontrole nad moja kuracja. A jesli uda sie nam utrzymac kontakt we snie... -Sprobuje - powiedzialem. - Wprawdzie dotad bywalem podczas eksterioryzacji jedynie pacjentem, mam nadzieje, ze niczego nie pokrece. Niech sie tata kladzie... -Moze najpierw sie uscisniemy. Na wszelki wypadek - zaproponowal ojciec. Glupio to wygladalo: goly facet po ojcowsku tulacy dorodna, mloda i rownie naga kobiete. -Piekne masz piersi, synku - cmoknal tata. -Moze lepiej sie ubierzmy - fuknela ta czesc mnie, ktora posiadala swiadomosc Elzbiety. -Wszelkie autorytety mowia, ze do eksterioryzacji lepiej byc nieubranym - oswiadczylem. -No to bierzmy sie do rzeczy - powiedziala. Pastylek i kapsulek do iniekcji mielismy dosyc, podobnie jak plynu kappa w zaimprowizowanych kroplowkach. Nim jednak przystapilem do zabiegu, z dworu dobiegly czyjes kroki i przeklenstwa. Najpierw pojawila sie lufa pistoletu, potem osmalona twarz "Czarnego". Wygladal okropnie. Zakrwawiony kikut lewej reki przyciskal do ciala. Grube strumyki potu sciekaly po jego upiornym obliczu. -Ty skurwysynu! Ty pierdolony cwelu! - wycharczal pod adresem mojego ciala. - Chciales mnie zabic. I udaloby sie, gdyby Wasia nie stanal w lesie, a ja nie poszedl sie odpryskac. Wracam, biore za klamke, a tu jebud... Chwiejac sie na nogach, podniosl pistolet. -Prosze pozwolic, wszystko wytlumacze - zawolal moj ojciec. - To nie bylem ja... Ale "Czarny" nie sluchal. Pociagnal za spust Na moim (nie moim?) czole pojawil sie niewielki otwor. Elzbieta krzyknela. Ja skamienialem ze zgrozy. Patrzylem na znajoma twarz, na ktorej, zanim jeszcze cialo siegnelo ziemi, zastygl wyraz zdumienia, bolu, a zarazem przedziwnej ulgi. Jednak Bialorusin jeszcze nie skonczyl. Nie po to mimo tylu ran przebyl taki szmat drogi, by dokonac jedynie polowicznej zemsty. Odwrocil sie w moja strone, kosmyki zlepionych wlosow opadaly mu na nieprzytomne oczy. -Ty diewoczka toze zaplatisz... Smierc zajrzala nam w oczy. Na szczescie "Czarny" nie byl w najlepszej formie. Bron w jego dloni chwiala sie niepewnie. Instynktownie uskoczylem w bok. Strzelil, ale chybil. Nerwowo pociagnal za spust raz jeszcze, dziurawiac pojemnik z plynem kappa. Ukrylem sie za lozkiem. Nie wiem, czy jeszcze mnie widzial, moze tylko slyszal? Strzelal jednak dalej, rozwalajac zaimprowizowana aparature anestezjologiczna, tak jakby zapas kul w jego magazynku mial sie nigdy nie skonczyc. Wreszcie uslyszelismy suchy trzask iglicy. To jakby odebralo mu resztke sil, bron wypadla z dloni, a on sam, charczac, padl na kupe zeschlego siana. Kopniakiem odtracilem pistolet pod sciane i kleknalem obok najemnika. Nie zyl. Obok zaimprowizowanego stolu lezal trup Marka. Moj trup!!! Przerazajaco spokojny. Z glebokim westchnieniem zamknalem mu powieki. Czulem olbrzymie zmeczenie. Chcialem uciec gdziekolwiek i spac, tak jakby mozna bylo odespac to wszystko, co przydarzylo mi sie w ciagu zaledwie paru dni. Aparatura byla zniszczona, plyn kappa przepadal... A Elzbieta, gdzie byla Elzbieta? Czyzbym, zajmujac jej cialo, skazal ja na los ducha, cienia...? Przeciez nie chcialem tego, nigdy. Zaczalem po babsku plakac, szlochac. Nie przestalem nawet wtedy, gdy z dworu dobieglo wycie radiowozow. Ktos z sasiadow zawiadomil wreszcie policje. * Tej samej nocy multimilioner Harry Drummond zmarl w swej rezydencji w Georgii, nie odzyskawszy przytomnosci. Tak przynajmniej doniosly media. Spory i klotnie o jego majatek mialy zabrac mnostwo czasu i przyniesc fortune paru renomowanym firmom adwokackim. Wiele wskazuje jednak na to, ze rodzinie nie uda sie obalic testamentu, w ktorym calosc swego majatku Harry przekazal na cele dobroczynne, a na wykonawce wybral zakonnice, siostre Marion, byla pielegniarke.Nigdy wiecej nie widziano Boba Denisoffa, alias Olega Dawidowa, mimo ze osobnikiem o podobnym rysopisie oprocz polskiej policji interesowaly sie takze CIA, wywiad rosyjski i lokalna mafia. Nikt jakos nie skojarzyl go z anonimowym motocyklista, ktory tamtego pamietnego dnia wczesnym switem zderzyl sie na szosie brzeskiej z cysterna benzyny bezolowiowej. Szczatkow ofiar tej eksplozji nigdy nie udalo sie zidentyfikowac. Moze zreszta pozbawiony skrupulow inzynier zaaranzowal tylko swa smierc i za jakis czas wyplynie w innej czesci swiata przy okazji sledztw w sprawie niedozwolonych zabiegow medycznych. Wskutek braku obciazajacych zeznan Marian O. - "Elegant" zostal skazany jedynie za drobne przestepstwa skarbowe na trzy lata z zawieszeniem i dzis znajduje sie juz na wolnosci. Zgodzil sie na rozwod i zaniechal wszelkich prob nawiazania kontaktu ze swoja byla zona. Nie mial zreszta specjalnego wyboru. Elzbieta zniknela. Moze uciekla za granice, moze objal ja program ochrony swiadkow koronnych, licho wie. Nie pojawila sie nawet na pogrzebie swego sasiada Marka. Powody, dla ktorych ten spokojny dwudziestoosmiolatek w ciagu paru dni dopuscil sie szeregu przerazajacych zbrodni, nigdy nie zostaly wyjasnione... Jego odciski palcow znalezione w zgliszczach zabudowan amerykanskiej firmy farmaceutycznej MDCI kolo Wisniowej Gory sprawily ze pozostal jedynym podejrzanym w tej tajemniczej sprawie. Zreszta ambasada amerykanska nie naciskala na kontynuowanie sledztwa i umorzenie sprawy przyjela z wyrazna ulga. Epilog Pisarze rzadko zyja z ksiazek. A przynajmniej nie bezposrednio z nich. Adaptacja radiowa, druk w odcinkach w czasopismie, scenariusz filmowy - to jest to, co literaci lubia najbardziej. W ostatecznosci, dla ratowania budzetu, pozostaja im wieczory autorskie - w domach kultury, szkolach. Swego czasu odbylem nawet cykl spotkan w wiezieniach, a calkiem niedawno mialem wieczor czy raczej popoludnie autorskie w zakladzie psychiatrycznym. Nie powiem, ze widownia szalala na moj widok, ale bylo to jedno z sympatyczniejszych spotkan. Potem zaproszono mnie jeszcze na poczestunek u dyrektora. Z przyczyn oczywistych - jestem swoim wlasnym kierowca - nie tknalem alkoholu.Zmierzchalo, kiedy moglem wreszcie wyjechac z osrodka. Zaraz za brama zobaczylem na poboczu szczupla blondynke, machajaca na mnie reka. -Moge sie z panem zabrac? - zapytala, kiedy otworzylem okienko, a widzac moje wahanie, dorzucila: - Alicja Barska, siostra oddzialowa. Przez to spotkanie z panem uciekl mi ostatni pekaes. Otworzylem jej drzwi, zwinnie wslizgnela sie do srodka. -Dokad mam pania podrzucic? -A dokad pan jedzie? -Do Wroclawia. -Swietnie, moze byc Wroclaw - powiedziala. - Mam stamtad kupe polaczen. - A widzac moje zdziwienie, dorzucila: - Jade na urlop do rodziny... -Jak to mozliwe, ze nie zauwazylem pani na spotkaniu? -Siedzialam z tylu, za moimi podopiecznymi. Zreszta potrafie nie rzucac sie w oczy... Pare minut jechalismy w milczeniu, tylko czasem o szybe roztrzaskal sie chrabaszcz samobojca lub jakis kamyk uderzyl w podwozie. Katem oka przygladalem sie mojej pasazerce. Chustka zsunela sie jej z glowy, ujawniajac bujne falujace wlosy. Nie miala makijazu, mimo to z kazda chwila wydawala mi sie piekniejsza. -Zawsze zastanawiam sie, skad taki pisarz jak pan bierze pomysly? - odezwala sie po dluzszej przerwie. - Chcialam nawet zapytac o to na sali, ale pomyslalam, ze zabrzmi to zbyt banalnie. -Z pomyslami bywa bardzo roznie - odpowiedzialem. - Czasem zlepiam moje historie z paru zaslyszanych opowiesci. Kiedy indziej biore watek znany z zycia lub z literatury i probuje wyobrazic sobie, jak potoczylyby sie losy bohaterow, gdyby zmienic kontekst, dokonac korekt... Bylem bliski wpadniecia w slowotok, w jaki niekiedy wpedza mnie niepokojaca bliskosc pieknej kobiety, ale pasazerka nie pozwolila mi. -Chcialabym opowiedziec panu pewna niezwykla historie, do ewentualnego wykorzystania, pod warunkiem, ze zmieni pan personalia, nigdy nie wspomni o naszym zakladzie ani o mnie... Zgodzilem sie. Nawet jesli opowiesc bedzie stereotypowa, lepsze to niz nudna podroz po ciemnych, kretych drogach Pogorza Sudeckiego. -Nie wiem, od czego zaczac... -Najlepiej od poczatku. Jesli pani pozwoli, wlacze dyktafon... -Otoz, byl sobie chlopiec, a wlasciwie mlody mezczyzna, znaczy nie do konca mezczyzna. Samotny, zakompleksiony, odrzucony. Byla tez dziewczyna, ktora mogla miec szczesliwe zycie, gdyby wiecej sluchala siebie, mniej apodyktycznej matki. Wedle wszelkiego prawdopodobienstwa nie powinni sie nigdy spotkac, a tym bardziej zakochac w sobie, chociaz mieszkali na jednej uliczce, w... Gdzie pan mieszka? -W Warszawie. -A wiec niech to sie dzieje w Warszawie! Juz po kilkunastu minutach wiedzialem, ze dostaje pierwszorzedny material na powiesc, chociaz nie przypuszczalem, ze uzyje w niej dwojga narratorow: Marka i Elzbiety. Wtedy jeszcze nie. Droga do Wroclawia zbiegla nam w try miga, choc musialem po drodze, na stacjach benzynowych dokupywac tasm i baterii. Poniewaz ciagle bylo daleko do konca opowiesci, zaprosilem moja Szeherezade na kolacje w malym motelu, niedaleko zjazdu z autostrady. Przyjela propozycje i nadal opowiadala. Widac bylo, ze osobiscie zaangazowala sie w te historie. Blade policzki zarozowily sie, oczy jej plonely. Byla tak piekna, ze gotow bylem zlamac moje zasady. Napilem sie, zeby miec wykret, dlaczego nie jade dalej. Pod pozorem wyjscia do toalety pobieglem do recepcji i zarezerwowalem dwuosobowy apartament. Byla tak zajeta opowiadaniem, ze nie zaprotestowala, kiedy zaproponowalem dalsze nagrywanie w bardziej dogodnych warunkach. Znalezlismy sie w pokoju. Wypilismy. Jej rumience staly sie jeszcze bardziej intensywne. Wreszcie opowiesc dobiegla konca. Trupow bylo jak u Szekspira... -Ciekawi mnie jedno - zapytalem - skad zna pani te historie? -Od Marka - odpowiedziala. - Jest naszym pacjentem. Oczywiscie jako Elzbieta. Fizycznie to stuprocentowa kobieta. Pojasnialo mi w glowie. Wariat? To by wiele tlumaczylo. Moja rozmowczyni chyba odgadla moje mysli. Zauwazylem, jak drgnely jej szczeki. -Uznano, ze cierpi na rozdwojenie osobowosci - dorzucila z wlasnej inicjatywy. - To zgodna opinia lekarzy. -A pani zdaniem...? Wlepila we mnie swe ogromne oczy. -Lubie ich - powiedziala. -Ich? -Tak. Jest ich przeciez dwoje. Marek nie mogl pozwolic jej umrzec. Ona z kolei nie zgodzila sie, aby opuscil jej cialo. Zreszta bez aparatury zabiegowej i plynu kappa bylo to calkowicie niemozliwe. Tak wiec zyja jak ewangeliczne malzenstwo - "Dwoje w jednym ciele"... -I sa szczesliwi? -Tak twierdza. Sa przeciez wolni od trosk, na ktore skazani sa inni, walczacy o kariere, o slawe czy milosc. Moja pacjentka jest zawsze usmiechnieta. -A nie doskwiera im pobyt w zakladzie? -Jesli tak, nie mowia mi nic na ten temat. Napisze pan o tym? -Chetnie. Pani zdrowie! Uniosla kieliszek, przejechala koniuszkiem jezyka po jego krawedzi... -Mialabym prosbe... zanim odejde. Czy moglabym sie wykapac? -Naturalnie - zareagowalem, moze zbyt pospiesznie. - Ale wcale nie musi pani wychodzic w srodku nocy. Sa tu dwie sypialnie, dwa tapczany... -Zauwazylam. Znow utkwila wzrok we mnie, a ja poczulem fale goraca. Nie jestem pewien, z nadmiaru wypitego alkoholu czy moze z naglego pozadania. Zdjela plaszczyk (pod spodem miala kitel pielegniarki) i zniknela w lazience. Kolejny kieliszek wypilem sam. Duszkiem. Cuda sie zdarzaja! Wspaniala historia i jeszcze wspanialsza dziewczyna! Nie za wiele szczescia na jeden wieczor? Postanowilem, ze bede wobec Alicji wstrzemiezliwy. Zadnych obcesowych zalotow, zadnych wycieczek z lapami. Pozwolmy na swobodny rozwoj sytuacji... -Nie zrobisz tego, kretynko! - uslyszalem nagle z lazienki. - Wiem, ze dawno nie mialas chlopa, ale ty z twoja uroda... Nastawilem pilnie ucha. Przeciez oprocz niej nikogo tam nie moglo byc! Czyzby moja pielegniareczka rozmawiala sama ze soba? Glosy, raz wyzsze raz nizsze, nalezaly bezsprzecznie do jednej osoby. -Sam chciales, zebym opowiedziala mu te historie. -Ale nie zebys pakowala mu sie od razu do lozka! -To tylko niewinna prowokacja. Cos mu sie nalezy. -Dziwka! -Pies ogrodnika! Rozlegl sie smiech i plusk wody w wannie. Przylgnalem do cienkich drzwi. -Predzej czy pozniej sie domysli. -Nic nie szkodzi, jesli wezme jego woz, bedziemy juz daleko, Marku... -Nie zrobisz tego, Elu! Marku? Elu?! W jednej chwili kompletnie wytrzezwialem. Szczegoly, do ktorych dotad nie przywiazywalem wagi, ulozyly sie w logiczna calosc. Uswiadomilem sobie, ze moja pasazerka nie miala ze soba zadnego bagazu. Przetrzasnalem kieszenie jej plaszczyka. Puste! Siegnalem po sfatygowana torebke dziewczyny. W srodku ani sladu dokumentow, kluczy, kosmetykow, jedynie cukierki i papierosy. Cukierki i papierosy! Obiegowa waluta miedzy pacjentami domu dla umyslowo chorych... Elzbieta? Marek? Dwoje w jednym ciele? Wrocilem do drzwi lazienki. Wewnatrz panowala cisza. Ani smiechow, ani chlupotow. Zastukalem. Bez reakcji. Pchnalem drzwi. W srodku bylo pusto. Wanna byla jeszcze pelna wody, recznik wilgotny, a uchylone okienko wskazywalo droge ewakuacji. Wybieglem z hotelu i obieglem budynek. Ani sladu mojej pasazerki. Zywego ducha. Nad polami unosila sie mgla, coraz gestsza, coraz bardziej lepka. Zawolalem: -Marku, Elzbieto! Ale nie odpowiedzialo mi nawet echo. Tyle wiem w calej tej sprawie. Nigdy wiecej nie otrzymalem zadnych sygnalow od ktoregokolwiek z nich. Jesli rzeczywiscie byli dwojgiem. W malym szpitalu psychiatrycznym odmowiono mi wszelkich informacji na temat pensjonariuszy. Z innego zrodla dowiedzialem sie, ze nie ulotnila sie stamtad zadna pielegniarka. Realna Alicja Barska okazala sie potezna piecdziesiecioletnia salowa przypominajaca Misery Stephena Kinga. Drazylem dalej. Z marnym skutkiem. Zadna z glosnych ostatnio rozpraw nie przypominala sprawy "Eleganta", w Internecie nie natrafilem na najmniejsza chocby wzmianke o Harrym Drummondzie, w Mazowieckim Parku Krajobrazowym nie spalil sie obiekt chocby w niewielkim stopniu przypominajacy laboratorium MDCI. Co gorsza, w calej gminie Wawer nie ma ulicy Wawrzynowej. Choc mnostwo uliczek jest do niej podobnych. Czyzby rzeczywiscie nie dzialo sie to w Warszawie? Mimo to kiedy mam chwile wolnego, jade w tamte strony, zostawiam samochod i bladze po zagajnikach miedzy willami i niezabudowanymi parcelami, szukajac potwierdzenia, znaku, inspiracji. Czyzby uraczono mnie zmyslona historia? Tylko w jakim celu? A moze glosy z lazienki, ktore slyszalem, byly tylko kawalem, jaki wyplatala mi ta dziewczyna, pragnac uniknac zalotow dwa razy starszego od niej lowelasa? Korci mnie, by na wlasna reke wyobrazac sobie, co stanie sie dalej. Czy zlaczeni na zawsze kochankowie znajda swoja spokojna przystan? Beda krazyc po kraju czy tez zalatwia sobie jakies dokumenty, biografie, zamieszkaja miedzy nami? Co uczynia z darem, ktory otrzymali? Czy zdolna opuszczac wspolne cialo Elzbieta poswieci sie czynieniu dobrych uczynkow, czy tylko kawalow? Niewidzialna odwiedzac bedzie rezydencje i blokowiska, bywac na basenach prominentow i w sypialniach aktorow. A potem opowie Markowi plotki z wyzszych i nizszych sfer. A moze juz teraz tropi zloczyncow, a swoje odkrycia przekazuje anonimowo do prokuratury? Czasem wydaje mi sie, ze w niektorych doniesieniach prasy odnajduje jej reke. Dowodow jednak nie mam. A co jeszcze moze sie zdarzyc? Moze pewnego dnia Elzbieta postanowi zajsc w ciaze? Tylko z kim? Lub nadejdzie dzien, kiedy sublokatorzy jednej cielesnej powloki znudza sie soba, pokloca, znienawidza? Nie, nie! Zdecydowanie wole happy endy. Tylko skad takie brac? Podczas moich spacerow po bliskiej okolicy znalazlem uliczke, ktora wyglada mi na Wawrzynowa. Sa tam dwa domy vis-r-vis z wywieszkami "na sprzedaz" i sasiadka z mnostwem kotow. Sa strzeliste topole i tujowy zywoplot. Czasami wybieram sie tam w letnia, widna noc. Stanawszy miedzy budynkami czekajacymi na wlascicieli, zaciskam mocno powieki. I dopadaja mnie zwidy. Wydaje mi sie, ze widze zjawiskowa dziewczyne, jak gdyby namalowana przez ktoregos z mistrzow renesansu, przelatujaca ponad dachami. Z kocio zmruzonymi marzycielskimi oczami, z ustami rozchylonymi jak do pocalunku. Elzbieta, spelniona milosc Marka, na jaka zawsze sie czeka, a bardzo rzadko trafia. Szansa, ktora przydarza sie raz na milion, a moze miliard niespelnien. Nagroda i przeznaczenie. Slodycz, rozkosz, a nawet odrobina szalenstwa. Pelnia w wiecznym niedopelnieniu. Zycie po zyciu i obok zycia. Albo - jak powiada Pismo: "dwoje w jednym ciele". Dopoki smierc ich nie rozlaczy. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-05 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/