Michael Dobbs - Francis Urquhart 3 - House of Cards. Ostatnie rozdanie
Szczegóły |
Tytuł |
Michael Dobbs - Francis Urquhart 3 - House of Cards. Ostatnie rozdanie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Michael Dobbs - Francis Urquhart 3 - House of Cards. Ostatnie rozdanie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Michael Dobbs - Francis Urquhart 3 - House of Cards. Ostatnie rozdanie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Michael Dobbs - Francis Urquhart 3 - House of Cards. Ostatnie rozdanie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Strona 4
Dla Davida, Petera i Lindy.
Rodziny Dobbsów
Strona 5
Że kiedyś umrze – wie każdy; jedynie
Pytania „kiedy?” i „jak odwlec śmierć?”
Są tym, czym człowiek może się
przejmować.
William Shakespeare, Juliusz Cezar,
tłum. Stanisław Barańczak
Strona 6
Od aut ora
Ostatnie rozdanie napisałem w 1994 roku. Dwadzieścia lat później
Brytyjczycy wciąż spierają się o Europę, Cypryjczycy odkryli
nieprzebrany ocean węglowodorowego bogactwa pod Morzem
Śródziemnym, a Grecy i Turcy nadal kłócą się o przyszłość podzielonej,
niestety, wyspy. Mam nadzieję, że ponadczasowa okaże się dla
czytelników także niezmienna perfidia i nikczemność F.U.
Strona 7
Prolog
Góry Troodos, Cypr – 1956
Było późne popołudnie w maju, najprzyjemniejsza pora w Troodos,
kiedy góry nie są już opatulone pierzyną śniegu, ale nie stały się
jeszcze kowadłem, w które bije lewantyńskie słońce. Wiosenne
powietrze wypełniał ciężki zapach żywicy i szum wiatru w gałęziach
wielkich pinii, przypominający plusk morskich fal na kamienistym
wybrzeżu. Do Morza Śródziemnego było stąd jednak wiele mil –
trudno się od niego bardziej oddalić na niewielkiej wyspie Cypr.
Trwała pora obfitości, nawet w górach. Przez kilka wiosennych
tygodni pył z kruszących się skalnych odłamków, który uchodzi tu za
glebę, pokrywa się bogactwem polnych kwiatów – wytryskują z niego
kępy fioletowych mieczyków, krwawe maki oraz smagliczki, z których
liści i złotych główek w dawnych czasach sporządzano miksturę
mającą leczyć obłęd.
Nic jednak nie zaradziło szaleństwu, które miało się za chwilę
rozpętać na zboczu góry.
Jorgos, lat piętnaście i prawie trzy czwarte, popędził osła dalej
górską ścieżką, nie zwracając uwagi na piękno przyrody. Jego myśli
znów krążyły wokół piersi. Temat ten zajmował mu ostatnio większość
czasu, pozbawiał snu, sprawiał, że nie słyszał ani słowa z tego, co
Strona 8
mówiła matka, i że rumienił się za każdym razem, kiedy spojrzał na
kobietę, zawsze kierując wzrok wprost między jej piersi. Miały własne
źródło energii, które przyciągało jego oczy jak magnes, nieważne, jak
bardzo starał się być uprzejmy. Nigdy nie pamiętał, jak wyglądały
twarze tych kobiet, jego wzrok rzadko zapuszczał się tak daleko –
jeszcze się któregoś dnia ożeni z jakąś bezzębną starą wiedźmą. O ile
tylko będzie miała piersi.
Jeśli miał uniknąć obłędu albo, co gorsza, klasztoru, będzie musiał
jakoś to zrobić, stwierdził. Zrobić TO. Zanim stuknie mu piętnaście lat
i trzy czwarte. Za dwa tygodnie.
Był też głodny… Po drodze w górę Jorgos i jego młodszy brat
Eurypides, lat trzynaście i właściwie pół, zatrzymali się, żeby podebrać
trochę miodu z uli tej staruchy Chlorides, która miała złośliwe ptasie
oczka i okropnie sękate palce – zawsze oskarżała ich o złodziejstwo,
czy się go dopuścili, czy nie, więc poprzez tę małą kradzież tylko
wykorzystali część swojego pokaźnego kredytu. Lokalna
sprawiedliwość. Jorgos uspokoił pszczoły za pomocą dymu
z papierosa, którego wziął z sobą specjalnie w tym celu. Omal się nie
zakrztusił – jeszcze nie przekonał się do palenia, ale się przekona,
obiecał sobie. Wkrótce. Kiedy tylko TO zrobi. Wtedy może będzie
mógł spać w nocy.
Już niedaleko. Zostawili za sobą tarasowe półki skalne z kilkoma
przywiędłymi drzewkami oliwnymi wczepionymi w skalną ścianę. Byli
już dwa kilometry ponad wioską, a do przejścia mieli jeszcze niecałe
dwa. Światło zaczęło łagodnieć, za dwie godziny zrobi się ciemno,
a Jorgos chciał zdążyć do domu przed zmrokiem.
Popędził osła kolejnym ostrym szturchnięciem. Zwierzę, uginające
się pod ciężarem grubo ciosanego drewnianego siodła i wypchanych
Strona 9
juków, miało trudności z posuwaniem się zawaloną kamieniami
ścieżką, a taka zachęta bynajmniej mu się nie spodobała. Wyraziło
swój sprzeciw w tradycyjny sposób.
– Nie na mój szkolny mundurek, ty świnio! – Eurypides odskoczył
w popłochu, za późno, i zaklął. Czekało go lanie, jeśli nie przyszedł do
szkoły w mundurku. Nawet w biednej górskiej wiosce mieli swoje
zasady.
Mieli też broń.
Na przykład dwa steny na dnie jednego z juków, owinięte w jutową
tkaninę, które właśnie wieźli, razem z resztą zaopatrzenia, swojemu
starszemu bratu. Jorgos mu zazdrościł, że siedzi z pięcioma innymi
partyzantami EOKA w górskiej kryjówce.
EOKA. Ethniki Organosis Kiprijon Agoniston – Narodowa
Organizacja Cypryjskich Bojowników – od roku próbowała szturmem
otworzyć zamknięte kolonialne umysły swoich brytyjskich władców
i zmusić ich do przyznania wyspie niepodległości. Dla jednych byli
terrorystami, dla innych – bojownikami o wolność. Dla Jorgosa –
wielkimi patriotami. Całym sobą, a przynajmniej tą częścią, która nie
koncentrowała się na seksie, chciał się do nich przyłączyć, żeby
walczyć z wrogami swojego kraju. Naczelne dowództwo było jednak
stanowcze: nikt poniżej osiemnastego roku życia nie mógł chwycić za
broń. Był gotów skłamać, ale nie miało to sensu w wiosce, gdzie
wszyscy znali nawet datę jego poczęcia, tuż przed Bożym
Narodzeniem 1939 roku. Wojna z Niemcami trwała dopiero od kilku
miesięcy, a brat jego ojca, też Jorgos, zaciągnął się na ochotnika do
Cypryjskiego Regimentu Armii Brytyjskiej. Jak wielu młodych
Cypryjczyków chciał się włączyć do walki o wolność w Europie, bo
przecież zwycięstwo w tej batalii także im przyniesie niepodległość.
Strona 10
Tak przynajmniej myśleli. Pożegnalne przyjęcie jego stryja stało się
nocą ucztowania i miłości, i właśnie wtedy został poczęty.
Stryj Jorgos nigdy nie wrócił.
Młodszy Jorgos miał wysoko zawieszoną poprzeczkę. Wielbił
stryja, którego nigdy nie znał, ale miał dopiero piętnaście lat i prawie
trzy czwarte, więc zamiast iść w jego bohaterskie ślady, dostarczał
wiadomości i zaopatrzenie.
– Naprawdę to zrobiliście z Wasą? Ale tak na serio, Jorgos.
– No jasne, głupku. Kilka razy! – skłamał starszy brat.
– Jak było?
– Jak peponia, ciało jak miękkie melony! – wykrzyknął Jorgos,
wykonując kolisty ruch dłońmi w celu demonstracji. Chciał rozwinąć
temat, ale nie potrafił. Wasa nie pozwoliła mu posunąć się dalej niż do
rozpięcia guzików jej bluzki, gdzie znalazł nie miękkie owoce, jakich
się spodziewał, lecz małe, twarde piersi z sutkami jak pestki śliwki.
Eurypides zachichotał, ale nie uwierzył bratu.
– Wcale tego nie zrobiliście, no nie? – rzucił oskarżycielskim
tonem.
Jorgos poczuł, że misternie skonstruowany gmach kłamstwa się
chwieje.
– Właśnie, że tak.
– Właśnie, że nie.
– Psefti.
– Malaka!
Eurypides rzucił kamieniem, a Jorgos odskoczył, potknął się na
obluzowanym występie skalnym i upadł, lądując na tyłku,
z porozrzucanymi wokół fragmentami swojego marzenia. Śmiech
Eurypidesa, na zmianę to dziecinnie wysoki, to nastoletnio chropawy,
Strona 11
wypełnił dolinę i podziałał na dumę jego brata jak żrący kwas. Jorgos
poczuł się upokorzony, musiał jakoś odzyskać słabnący szacunek.
Nagle już wiedział jak.
Poluzował sznurek ściągający jeden z juków i sięgnął głęboko do
środka, pod pomarańcze, obok wędzonej wieprzowiny, aż jego palce
natrafiły na cylindryczny pakunek owinięty w jutowy worek. Wyjął go
ostrożnie, a za nim drugi, nieco mniejszy tobołek. W cieniu dużego
kamienia położył oba zawiniątka na dywanie miękkich piniowych igieł
i delikatnie odpakował. Eurypidesa aż zatkało z wrażenia. To był jego
pierwszy kurs z zaopatrzeniem, nie powiedziano mu, co wiozą.
Z jutowej tkaniny wyzierał matowoszary metal lekkiego pistoletu
maszynowego Sten, nieco zmodyfikowanego, bo ze składaną kolbą,
dzięki czemu można go było łatwiej szmuglować. Obok leżały trzy
magazynki z amunicją.
Jorgos był zachwycony wywołanym efektem. W ciągu kilku sekund
przygotował stena, tak jak przed tygodniem nauczył go starszy brat:
rozłożył i zamocował metalową kolbę szkieletową, włożył jeden
z magazynków. Wsunął pierwszy pocisk do komory. Broń była gotowa.
– Nie wiedziałeś, że umiem takiego używać, co?
Poczuł się znacznie lepiej, odzyskał autorytet. Oparł stena
w zgięciu łokcia i przyjął bojową postawę, na niby omiatając dolinę
ogniem z pistoletu i załatwiając tysiąc różnych wrogów. Następnie
wziął na muszkę osła, którego zlikwidował salwą przy
akompaniamencie świszczących efektów dźwiękowych. Nieświadome
swojego losu zwierzę dalej skubało kępę twardej trawy.
– Daj mi potrzymać, Jorgos. Teraz ja – błagał jego brat.
Jorgos dowódca pokręcił głową.
– Bo powiem wszystkim o Wasie – targował się Eurypides.
Strona 12
Jorgos splunął. Lubił swojego młodszego brata, który, chociaż miał
dopiero trzynaście i prawie pół roku, już umiał biegać szybciej i bekać
głośniej od większości mieszkańców wioski. Eurypides był też
sprytniejszy od swoich rówieśników i zdecydowanie zdolny do małego
szantażu. Jorgos nie miał pojęcia, co dokładnie Eurypides zamierzał
wszystkim powiedzieć o nim i Wasie, ale uznał, że w jego kiepskim
stanie emocjonalnym nawet strzęp informacji to i tak byłoby za dużo.
Podał bratu broń.
Kiedy dłoń Eurypidesa zacisnęła się wokół gumowanego uchwytu,
a palec wyciągnął się, żeby dotknąć spustu, pistolet zaterkotał pięć
razy, zanim przerażony chłopiec upuścił go na ziemię.
– Bezpiecznik! – jęknął Jorgos, za późno. Zapomniał.
Osioł prychnął głośno z niesmakiem i pocwałował dwadzieścia
jardów ścieżką w poszukiwaniu spokojniejszego pastwiska.
Głównymi zaletami pistoletu maszynowego Sten kalibru 9 mm są
jego lekkość oraz zdolność do strzelania dość szybkimi seriami. Nie
ma ani szczególnie wielkiej mocy, ani celności, ma za to hałaśliwy
odrzut. W krystalicznym powietrzu Troodos, gdzie górskie grzbiety
ciągną się od góry Chionistra aż po zamglony horyzont, dźwięk niesie
się jak szybujący petrel. Nic więc dziwnego, że brytyjski patrol
wojskowy usłyszał szczeknięcie stena. Bardziej zaskakujące było to, że
patrol zdołał podejść tak blisko, nie zwracając uwagi Jorgosa
i Eurypidesa.
Z dwóch stron rozległy się krzyki. Jorgos rzucił się po osła, ale było
już za późno. Sto jardów pod sobą dostrzegli żołnierza w mundurze
khaki i szkockim berecie. Cały czas się do nich zbliżał i machał w ich
kierunku karabinem .303.
Strona 13
Eurypides już uciekał. Jorgos został w tyle tylko po to, żeby zgarnąć
stena i dwa pozostałe magazynki. Pobiegli w górę, w stronę gęstszych
drzew, krzaki jeżyn smagały ich po nogach, a tłukące się w piersi serca
i świszczące oddechy tłumiły odgłosy pogoni. W końcu nie mogli już
dalej biec. Padli na jakiś kamień, popatrzyli na siebie dzikim
wzrokiem, w którym czaił się strach, poczuli kłucie w płucach.
Eurypides pierwszy odzyskał oddech.
– Mama nas zabije za zgubienie osła – wydyszał.
Pobiegli jeszcze kawałek, aż natrafili na płytkie zagłębienie w ziemi
dobrze osłonięte głazami i postanowili się w nim ukryć. Położyli się na
brzuchu na środku skalnej misy, objęli się i zaczęli nasłuchiwać.
– Co nam zrobią, jak nas złapią, Jorgos? Wychłoszczą?
Eurypides słyszał mrożące krew w żyłach opowieści o tym, jak
Brytyjczycy leją chłopców, których podejrzewają o pomaganie EOKA:
każdą kończynę delikwenta przytrzymuje jeden żołnierz, a piąty
wymierza chłostę cienkim, tnącym skórę bambusowym prętem.
Zupełnie co innego niż baty, które dostawali w szkole, kiedy po
wszystkim można było wstać i wyjść. Po laniu od Brytoli miałeś
szczęście, jeśli mogłeś się czołgać.
– Będą nas torturować, żeby się dowiedzieć, dokąd niesiemy broń,
gdzie się ukrywają nasi – wyszeptał Jorgos suchymi wargami.
Obaj wiedzieli, co to oznaczało. Tuż przed nadejściem zimowych
śniegów odkryto kryjówkę EOKA w pobliżu sąsiedniej wioski. Ośmiu
ludzi poległo w ataku. Dziewiątego, jedynego, który przeżył, niespełna
dwudziestoletniego, w zeszłym tygodniu powieszono w więzieniu
w Nikozji.
Obaj pomyśleli o swoim starszym bracie.
– Nie możemy dać się złapać, Jorgos. Nie możemy ich wsypać.
Strona 14
Eurypides brzmiał spokojnie i rzeczowo. Zawsze był mniej narwany
niż Jorgos, nazywano go najtęższą głową w rodzinie, to on miał
perspektywy. Mówiło się nawet, że po wakacjach zostanie jeszcze
w szkole, pójdzie do Gimnazjum Pancypryjskiego w stolicy, a później
zostanie nauczycielem, może wręcz urzędnikiem w administracji
kolonialnej. Jeśli jeszcze będzie jakaś administracja kolonialna.
Leżeli jak najciszej mogli, ignorując mrówki i muchy, usiłując
wtopić się w nagrzane kamienie. Minęło dwanaście minut, zanim
usłyszeli głosy.
– Zniknęli za tymi skałami, panie kapralu. Potem straciłem ich
z oczu.
Jorgos ze wszystkich sił próbował opanować strach, który zacisnął
szczęki wokół jego pęcherza. Czuł wstręt, bał się, że się zmoczy.
Eurypides patrzył na niego pytającym wzrokiem.
Po dochodzących zza skał odgłosach zorientowali się, że do
pierwszego żołnierza i kaprala, stojących w odległości jakichś
trzydziestu jardów, dołączyło jeszcze dwóch, może trzech.
– Dzieciaki, mówisz, MacPherson?
– Dwójka. Jeden jeszcze w szkolnym mundurku, panie kapralu,
w krótkich portkach i w ogóle. Krzywdy nam nie zrobią.
– Sądząc z towaru, który znaleźliśmy na mule, zamierzali komuś
zrobić całkiem sporą krzywdę. Broń, detonatory. Mieli nawet granaty
zrobione z kawałków rur. Potrzebujemy tych dzieciaków, MacPherson.
I to bardzo.
– Szczeniaki już pewnie zwiały, panie kapralu. – Szuranie butów. –
Rzucę okiem.
Kroki zbliżały się do nich, słychać było ich chrzęst na grubym
dywanie sosnowych igieł. Eurypides wbił zęby głęboko w miękką
Strona 15
dolną wargę. Chwycił Jorgosa za rękę, chcąc zaczerpnąć od niego siły,
a kiedy splotły się ich lodowate palce, Jorgos zaczął znajdować w sobie
odwagę za nich obu. Był starszy, na nim spoczywała
odpowiedzialność. To był jego obowiązek. I, miał tego świadomość,
jego wina. Musiał coś zrobić. Uszczypnął brata w policzek.
– Kiedy wrócimy, pokażę ci, jak używać mojej brzytwy – powiedział
z uśmiechem. – A potem pójdziemy do Wasy, razem. Co?
Przeczołgał się na górę skalnej misy, trzymając głowę nisko przy
ziemi, wycelował stena nad krawędzią i zamknął oczy. Później nacisnął
spust i strzelał, aż opróżnił magazynek.
Jorgos nigdy jeszcze nie był świadomy takiej ciszy. To była cisza,
która zalega w środku, kiedy serce na chwilę się zatrzymuje i krew
przestaje pulsować w żyłach. Nagle nie było śpiewu ptaków,
podmuchu bryzy, szeptu pinii, odgłosu zbliżających się kroków.
Niczego, aż odezwał się kapral, o ton głębszym głosem.
– O Boże. Teraz będzie nam potrzebny cholerny oficer.
Oficerem, o którym mowa, był Francis Ewan Urquhart.
Podporucznik. Lat dwadzieścia dwa. Odbywał właśnie obowiązkową
służbę wojskową po odroczeniu ze względu na studia uniwersyteckie,
uosabiając triumf wykształcenia nad doświadczeniem, i jak się mówiło
w żargonie kasyna oficerskiego, dużo się nie nawalczył. Właściwie
w ciągu tych kilku miesięcy stacjonowania na Cyprze nie walczył
prawie wcale. Rwał się do akcji, w pełni świadomy, jakim jest
żółtodziobem, rozpaczliwie pragnął okazji, żeby się sprawdzić, ale jak
dotąd spotkała go tylko frustracja. Jego dowódca, major, okazał się
człowiekiem cierpiącym na chroniczne zaparcie, którego ostrożność
odbierała kompanii szanse na rozwinięcie skrzydeł. Terroryści z EOKA
wysadzali w powietrze, zarzynali, a nawet palili żywcem tak zwanych
Strona 16
zdrajców, puszczając takie żywe pochodnie ulicami ich wiosek jako
przestrogę dla innych, ale kompania Urquharta więcej się napociła,
kopiąc latryny, niż wyciągając terrorystów z ich nor. Tak było jeszcze
w zeszłym tygodniu. A w tym major był na urlopie, Urquhart dowodził
i zmienił taktykę. Tego popołudnia jego ludzie wspinali się przez
cztery godziny w górę, żeby uniknąć wykrycia przez nieprzyjaciela, i to
działanie przez zaskoczenie najwyraźniej okazało się skuteczne.
Kiedy tylko usłyszał pierwsze strzały, krew zaczęła mu żywiej
krążyć w żyłach. Poczuł, że to jego szansa. Czekał w swoim austinie
champie o dwie mile dalej w dolinie i przyjechał na miejsce po
niecałych piętnastu minutach, ostatnie kilkaset jardów pokonując
szybkim, sprężystym krokiem.
– Meldować, kapralu Ross.
Nad zakrwawionym ciałem MacPhersona już zaczynały się zbierać
muchy.
– Dwóch chłopców i osioł? Chyba nie mówicie poważnie –
stwierdził z niedowierzaniem Urquhart.
– Kula widać nie rozumiała, że wystrzelił ją taki pędrak. Sir.
Tym dwóm, Rossowi i Urquhartowi, konflikt był pisany: pierwszy
przyszedł na świat w czynszówce w robotniczym okręgu Clydeside,
drugi w rodzinie patriarchów w północnej Szkocji. Ross grzebał
towarzyszy z plaż Normandii, kiedy Urquhartowi niania nadal
poprawiała krawat.
Rok wcześniej Urquhart był tym nadgorliwym młodszym
oficerkiem, który zdegradował Rossa z sierżanta do szeregowego po
tym, jak z kasyna oficerskiego w Tel-el-Kebir zniknęły pieniądze na
miesięczny dodatek na alkohol, a Urquhartowi kazano znaleźć
Strona 17
podejrzanych. Ross dopiero co odzyskał drugą belkę i nadal odrabiał
utraconą pozycję. Oraz utracony żołd.
Urquhart wiedział, że musi uważać, ale na razie zignorował
bezczelność kaprala. Miał do stoczenia ważniejszą bitwę.
Dzieciaki przypadkowo wybrały sobie wyjątkowo dobrą naturalną
redutę. Zagłębienie w górskim zboczu miało jakieś dwadzieścia stóp
szerokości i było wzmocnione od tyłu kordonem głazów, co skutecznie
blokowało zarówno linię wzroku, jak i ognia, natomiast przed nim od
strony doliny teren lekko się obniżał, przez co trudno było zaatakować
inaczej niż frontalnie i pod górę, a ta taktyka, jak już się przekonano,
była obarczona ryzykiem śmiertelnego błędu. Na obrzeżach rosły kępy
krzaków dające chłopcom dodatkową osłonę.
– Jakieś sugestie, kapralu Ross? – Urquhart klepnął oficerskiego
browninga przy pasie.
Kapral possał mały palec, jakby chciał usunąć z niego drzazgę.
– Moglibyśmy od razu się poddać, tak by było najszybciej. Albo
wysadzić gówniarzy w powietrze, jeśli tego właśnie pan chce, panie
podporuczniku. Jeden granat powinien wystarczyć.
– Musimy ich mieć żywych. Dowiedzieć się, dokąd szli z tą bronią.
– To smarkacze. Do śniadania tak zgłodnieją, że wyjdą, machając
białą flagą i widelcem.
– Teraz, musimy ich mieć teraz, kapralu. Rano będzie już za późno.
Obaj rozumieli, z czego wynikał pośpiech. Zaopatrzenie
dostarczano oddziałom EOKA w określonych porach: ponad sześć
godzin spóźnienia i kryjówkę ewakuowano. Musieli iść na skróty.
Dlatego wczesne pochwycenie kurierów było kluczową kwestią, a w
technikach przesłuchań czasem brakowało cierpliwości.
– W życiu, Ross, liczy się wyczucie czasu.
Strona 18
– W śmierci i w ogóle – odparł Ross, wskazując MacPhersona.
– O co wam, do cholery, chodzi, kapralu?
– Szczerze mówiąc, panie Urquhart, nie bardzo mam ochotę
zabijać takie kajtki. – MacPherson miał syna niewiele młodszego od
ukrywających się wśród skał chłopców. – Zrobię to, jeśli będę musiał.
Jeśli mi pan rozkaże. Ale nijak mnie to nie cieszy. Medal może pan
zatrzymać dla siebie.
– Będę pamiętał, żeby zawrzeć tę waszą małą homilię w liście do
rodziców MacPhersona. Jestem pewien, że będą wzruszeni.
Słońce o barwie mandarynki gnało po niebie, zalewając scenę
zwodniczo ciepłym blaskiem. Zwłoka oznaczała zapadnięcie
ciemności i porażkę Urquharta, a on był młody i nie tolerował
niepowodzeń ani u siebie, ani u innych. Zdjął stena z ramienia jednego
ze swoich ludzi i mocno zapierając się nogami w leśnym poszyciu,
zasypał gradem kul amfiteatr głazów zamykający skalną misę od tyłu.
Po pierwszym magazynku wystrzelał drugi. Z pomarańczowożółtych
skał sypał się pył i iskry. Hałas był potworny.
– Wy tam, chłopcy – krzyknął. – Nie uda wam się uciec.
Wychodźcie, obiecuję, że nikomu nie stanie się krzywda.
Odpowiedziała mu cisza. Rozkazał dwóm innym członkom sekcji
opróżnić magazynki, strzelając do skał, i nagle rozległ się młodzieńczy
krzyk bólu. Któraś z kul odbiła się rykoszetem i drasnęła jednego
z chłopców. Żadnych szkód, tylko zaskoczenie i ból.
– Mówicie po angielsku? Wychodźcie, i to już, zanim ktoś oberwie.
Cisza.
– Niech ich diabli! Chcą zginąć czy co?
Urquhart z frustracją uderzył dłońmi o siebie. Ale Ross go nie
słuchał, klęczał na ziemi i majstrował przy granacie Millsa.
Strona 19
– Co na litość…? – zapytał Urquhart, lecz nie potrafił się
powstrzymać przed odruchowym cofnięciem się o krok.
Kapral zgiął zawleczkę tak, że nie mogła wypaść, a następnie
w pełnym skupieniu zaczął odkręcać wierzch granatu, jako klucza
używając kolby stena. Wyjął z matowej metalowej obudowy środek
razem z detonatorem. Sproszkowany materiał wybuchowy wysypał się
z łatwością na kupkę na skale koło jego buta. Ross złożył z powrotem
nieszkodliwą bombę i podał ją Urquhartowi.
– Jeśli to nie wykurzy tych królików z nory, to nic nie poskutkuje.
Urquhart kiwnął ze zrozumieniem głową.
– To wasza ostatnia szansa – krzyknął w kierunku skał. –
Wychodźcie albo użyjemy granatów.
– Eleftheria i thanatos! – padła odpowiedź.
– Okrzyk bojowy EOKA. „Wolność albo śmierć!” – wyjaśnił Ross.
– Przecież to tylko dzieci! – jęknął z rozpaczą Urquhart.
– Odważne gnojki.
Urquhart ze złością wyszarpnął zawleczkę, pozwalając, by odgłos
wyskakującej na sprężynie iglicy odbił się echem wśród skał. Po czym
wrzucił granat do misy.
Niecałe dwie sekundy później granat wyleciał z powrotem.
Urquhart zareagował odruchowo, instynkt samozachowawczy pokonał
wszystko inne. Rzucił się na ziemię, chowając głowę między sosnowe
igły i szyszki, usiłując liczyć sekundy. Rozległ się stłumiony trzask
detonatora, ale nic więcej. Żadnego wybuchu, żadnego
porozdzieranego metalu ani porozrywanego ciała. W końcu podniósł
wzrok i zobaczył górującą nad nim sylwetkę Rossa, rysującą się groźnie
na tle wieczornego nieba.
– Pomogę panu wstać. Sir. – Każda sylaba ociekała drwiną.
Strona 20
Urquhart odtrącił podaną mu dłoń i podniósł się, pieczołowicie
otrzepując swój mundur khaki, aby ukryć poczucie upokorzenia.
Wiedział, że każdy Szkot w sekcji już z niego kpi, a do rana będzie
o tym mówić całe kasyno oficerskie. Ross wziął swój odwet.
W Urquharcie wezbrała wściekłość. Nie ślepa furia, która
zaciemnia obraz sytuacji, tylko płonący gniew, którego światło dawało
przerażającą jasność.
– Przynieść z samochodu dwa kanistry benzyny – polecił.
Jeden z żołnierzy pognał do auta.
– Co pan zamierza zrobić, panie Urquhart? – zapytał Ross, a triumf
zniknął z jego głosu.
– Potrzebne nam są informacje albo przykład. Ci terroryści mogą
dać nam jedno lub drugie.
Zmiana w statusie chłopców nie uszła uwadze Rossa.
– Przykład? Czego?
Urquhart podchwycił spojrzenie kaprala: zobaczył w nim strach.
Odzyskał przewagę. A potem przyniesiono kanistry.
– Kapralu, niech ich pan zajdzie od tyłu. Pod osłoną tamtych skał.
Następnie niech pan wyleje benzynę do ich kryjówki.
– I co dalej?
– To już będzie zależało od nich.
– To tylko dzieciaki…
– Niech pan to powie MacPhersonowi. To wojna, nie herbatka
u cioci. Mogą wyjść w jednym kawałku albo z przypalonymi piórami
w ogonie. Ich wybór.
– Nie chce pan ich chyba wypłoszyć ogniem.
– Dam im znacznie większe szanse, niż dałaby EOKA. – Byli
świadomi krwawej prawdy zawartej w tym zdaniu, obaj widzieli