Raport Pelikana - GRISHAM JOHN
Szczegóły |
Tytuł |
Raport Pelikana - GRISHAM JOHN |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Raport Pelikana - GRISHAM JOHN PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Raport Pelikana - GRISHAM JOHN PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Raport Pelikana - GRISHAM JOHN - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JOHN GRISHAM
Raport Pelikana
ROZDZIAL 1
Wydawalo sie, ze jest niezdolny do wywolania takiego zamieszania, ale to on byl przyczyna tego, co dzialo sie za oknem. Nie pierwszy raz. Mial dziewiecdziesiat jeden lat, byl sparalizowany, przypiety pasami do wozka inwalidzkiego i podlaczony do tlenu. Drugi udar przed siedmiu laty omal go nie wykonczyl, ale Abraham Rosenberg wciaz zyl, i nawet z rurkami w nosie byl lepszym prawnikiem niz pozostala osemka razem wzieta[1]. Byl ostatnia zywa legenda sadu, a to, ze wciaz oddychal, wzbudzalo wscieklosc tlumu za oknem.Siedzial na malym wozku inwalidzkim w glownym budynku Sadu Najwyzszego. Stopami dotykal dolnej krawedzi okna, a glowe wychylil do przodu, zeby lepiej slyszec nasilajacy sie halas. Nienawidzil gliniarzy, ale widok ich zwartych, rownych szeregow sprawial mu radosc. Policjanci stali wyprostowani i nie cofneli sie nawet o krok pod naporem co najmniej piecdziesieciu tysiecy spragnionych krwi demonstrantow.
-Najwiekszy tlum, jaki w zyciu widzialem! - krzyknal Rosenberg, nie odrywajac oczu od okna. Byl prawie gluchy. Jason Kline, jego starszy asystent, stal tuz za nim.
Byl pierwszy poniedzialek pazdziernika, dzien rozpoczecia nowej sesji Sadu, obchodzony zwyczajowo jako Swieto Pierwszej Poprawki do Konstytucji. Wspaniale swieto! Rosenberg byl zachwycony. Dla niego wolnosc slowa oznaczala prawo do buntu.
-Sa tam Indianie? - spytal glosno.
-Sa! - wrzasnal Jason Kline do jego prawego ucha.
-W barwach wojennych?
-Tak! W pelnym rynsztunku bojowym.
-Tancza?
-Tak!
Indianie, czarni, biali, brazowi, kobiety, homoseksualisci, milosnicy przyrody, chrzescijanie, zwolennicy przerywania ciazy, Aryjczycy, nazisci, ateisci, mysliwi, animalsi, bojownicy o supremacje bialych, bojownicy o supremacje czarnych, przeciwnicy podatkow, drwale, farmerzy - wszyscy zebrali sie, by protestowac. A policjanci z oddzialow prewencyjnych mocno sciskali czarne palki.
-Indianie przepadaja za mna!
-Nie mam co do tego watpliwosci. - Kline kiwnal glowa i usmiechnal sie do kruchego, malego czlowieczka o zacisnietych piesciach.
Rosenberg wyznawal prosta filozofie: najpierw rzad, potem gospodarka; jednostka przed rzadem, a najwazniejsze jest srodowisko naturalne. Jesli chodzi o Indian, to spelnilby ich kazda prosbe.
Przeklenstwa, modly, spiewy, okrzyki i wrzaski narastaly z kazda chwila, a policja prewencyjna zwierala szeregi. Tlum byl potezniejszy i bardziej zdesperowany, niz bywalo to w ostatnich latach. Wyczuwalo sie wieksze napiecie. Przemoc stala sie niemal chlebem powszednim. Podkladano bomby pod kliniki wykonujace zabiegi przerywania ciazy. Napadano na ginekologow i bito ich, a nawet mordowano. W Pensacola pewnego lekarza zakneblowano, zwiazano w pozycji embrionalnej i oblano zracym kwasem. Co tydzien wybuchaly zamieszki na ulicach. Wojowniczy geje atakowali koscioly i ksiezy. Bojownicy o supremacje bialych, zrzeszeni w kilkudziesieciu znanych i nieznanych organizacjach paramilitarnych, coraz smielej napadali na czarnych, Latynosow i Azjatow. Nienawisc ogarnela cala Ameryke.
Sad, rzecz jasna, stal sie latwym celem atakow. Grozby pod adresem sedziow nasilily sie dziesieciokrotnie od roku 1990. Wzmocniono ochrone gmachu Sadu Najwyzszego; kazdego sedziego strzeglo co najmniej dwoch agentow FBI, a kazda pogrozka byla dokladnie sprawdzana.
-Nienawidza mnie, nie sadzisz? - powiedzial glosno Rosenberg, wygladajac przez okno.
-Owszem, niektorzy z nich na pewno - odparl rozbawiony Kline.
Rosenberg uwielbial tego typu uwagi. Usmiechnal sie i wzial gleboki oddech. To jemu najczesciej grozono smiercia.
-Widzisz transparenty? - spytal. Byl prawie slepy.
-Sporo.
-Co na nich powypisywali?
-To, co zwykle. "Smierc Rosenbergowi". "Rosenberg na emeryture". "Odciac mu tlen".
-Cholera, od lat ciagle to samo. Mogliby wymyslic cos nowego.
Asystent nie odpowiedzial. Abe powinien byl zrezygnowac juz dawno temu, ale zapewne wyniosa go stad na noszach.
Rosenberg mial trzech sekretarzy prawnych zajmujacych sie wyszukiwaniem precedensow, jednak wszystkie uzasadnienia pisywal samodzielnie grubym pisakiem na bialym papierze kancelaryjnym, a jego bazgroly przypominaly pismo pierwszoklasisty. Pisanie zajmowalo mu duzo czasu, ale nie przejmowal sie tym, bo pelnil swa funkcje dozywotnio. Sekretarze sprawdzali uzasadnienia pod wzgledem prawnym i rzadko znajdowali w nich jakis blad.
-Trzeba by rzucic Runyana na pozarcie Indianom - zachichotal Rosenberg.
John Runyan byl pierwszym prezesem Sadu Najwyzszego, zatwardzialym konserwatysta, mianowanym przez republikanskiego prezydenta, znienawidzonym przez Indian oraz wszystkie mniejszosci. Siedmiu z dziewieciu sedziow rowniez mianowal republikanin. Rosenberg czekal juz pietnascie lat na to, zeby w Bialym Domu zamieszkal demokrata. Chcial zrezygnowac, powinien zrezygnowac, ale nie mogl sie pogodzic z mysla, ze jego miejsce zajmie jakis prawicowiec w typie Runyana.
Mial czas. Mogl sobie siedziec w swoim wozku inwalidzkim, oddychac tlenem i bronic praw Indian, czarnych, kobiet, ubogich, uposledzonych i przyrody dopoty, dopoki nie skonczy stu pieciu lat. I nikt mu w tym nie przeszkodzi. Chyba ze go zabija. Co zreszta nie byloby wcale takie zle.
Glowa wielkiego meza zadrzala, zachwiala sie i opadla na ramie. Usnal. Kline wyszedl cichutko z gabinetu i udal sie do pracy w bibliotece. Wroci za pol godziny, by sprawdzic poziom tlenu i podac Rosenbergowi tabletki.
Gabinet pierwszego prezesa miesci sie na glownym pietrze i jest wiekszy i bardziej okazaly niz biura pozostalej osemki sedziow. Westybul wykorzystywany jest do malych przyjec i oficjalnych zebran, natomiast sam gabinet stanowi miejsce pracy prezesa.
Drzwi gabinetu byly zamkniete, a w srodku oprocz prezesa znajdowalo sie trzech jego asystentow, kapitan policji Sadu Najwyzszego, trzech agentow FBI i K.O. Lewis - zastepca dyrektora Federalnego Biura Sledczego. Nastroj byl powazny. Wszyscy starali sie nie zwracac uwagi na halasy dobiegajace z zewnatrz. Nie bylo to latwe. Prezes rozmawial z Lewisem o ostatniej serii pogrozek, a pozostali sluchali. Asystenci notowali pilnie.
W ciagu ostatnich szescdziesieciu dni do Biura naplynelo ponad dwiescie grozb, co bylo swoistym rekordem. Wsrod nich zdarzaly sie ogolnikowe, typu: "Wysadzic w powietrze Sad", lecz wiele dotyczylo konkretnych osob.
Runyan nie ukrywal poirytowania. Mial przed soba poufny raport FBI, z ktorego odczytywal nazwy organizacji podejrzanych o wysylanie grozb. Ku-Klux-Klan, Aryjczycy, nazisci, Palestynczycy, czarni separatysci, przeciwnicy przerywania ciazy, homofobi. Nawet IRA. Brakowalo tylko rotarian i harcerzy. Jakas popierana przez Iran grupa z Bliskiego Wschodu grozila rozlewem krwi na amerykanskiej ziemi z zemsty za smierc dwoch ministrow sprawiedliwosci w Teheranie. Nie istnialy absolutnie zadne dowody, ze Stany Zjednoczone mialy z tym jakis zwiazek. Nowo powstala w kraju i juz cieszaca sie watpliwa slawa grupa terrorystyczna, znana jako Armia Podziemia, zabila w Teksasie sedziego federalnego podkladajac bombe pod jego samochod. Nie dokonano jeszcze zadnych aresztowan, mimo ze AP wziela na siebie odpowiedzialnosc za zamach na sedziego. Armie podejrzewano rowniez o podlozenie kilkudziesieciu ladunkow wybuchowych pod biura ACLU[2].-A co z tymi terrorystami z Puerto Rico? - zapytal Runyan, nie podnoszac glowy.
-Mieczaki. Nie ma sie czym przejmowac - rzucil od niechcenia K.O. Lewis. - Groza juz od dwudziestu lat.
-Wiec moze powinnismy wziac sie do roboty. Mamy odpowiedni klimat, nie sadzi pan?
-Nie ma sie co przejmowac tymi z Puerto Rico, prezesie. - Runyan lubil, gdy zwracano sie do niego "prezesie". Nie "panie sedzio" czy "panie prezesie", lecz wlasnie "prezesie". - Groza tak jak wszyscy.
-Bardzo zabawne - odparl Runyan z kamienna twarza. - Bardzo zabawne. Mam nadzieje, ze nie pominelismy zadnej organizacji. - Rzucil raport na biurko i potarl czolo. - Porozmawiajmy o bezpieczenstwie. - Zamknal oczy.
K.O. Lewis odlozyl swoj egzemplarz raportu na biurko sedziego.
-No coz, dyrektor uwaza, ze powinnismy przydzielic po czterech agentow kazdemu z czlonkow Sadu. Przynajmniej na najblizsze dziewiecdziesiat dni. Do pracy i z pracy sedziowie beda jezdzic limuzynami z eskorta. Policja bedzie strzegla takze budynku Sadu.
-A co z podrozami?
-Trzeba bedzie z nich zrezygnowac, przynajmniej na jakis czas. Dyrektor uwaza, ze sedziowie nie powinni opuszczac dystryktu Kolumbii az do konca roku.
-Oszalal pan? A moze oszalal panski zwierzchnik? Jesli polece moim szanownym kolegom zastosowanie sie do tego wymogu, jeszcze dzis wyjada z miasta i nie wroca przez najblizszy miesiac. To absurd! - Runyan zmarszczyl czolo i spojrzal na swych asystentow, ktorzy pokrecili glowami, nie kryjac oburzenia.
Na Lewisie nie zrobilo to zadnego wrazenia. Spodziewal sie takiej reakcji.
-Decyzja nalezy do pana. Ze strony dyrektora tylko sugestia.
-Idiotyczna sugestia!
-Dyrektor nie liczy na panska zgode. Liczy natomiast, ze zechce pan odpowiednio wczesnie poinformowac go o planowanych podrozach. W przeciwnym razie nie bierzemy odpowiedzialnosci za bezpieczenstwo sedziow.
-Chce pan powiedziec, ze macie zamiar eskortowac kazdego sedziego za kazdym razem, gdy wyjezdza z miasta?
-Tak, prezesie. Mamy taki plan.
-Nic z tego. Ci ludzie nie sa przyzwyczajeni do nianczenia.
-Tak jest. Nie nawykli rowniez do aniolow strozow. Prosze jednak nie zapominac, ze naszym zadaniem jest chronic pana i panskich szanownych kolegow, sir. Oczywiscie nie musimy tego robic. Ale wydaje mi sie, sir, ze to wy nas wezwaliscie. Lecz jesli taka jest wasza wola, mozemy was zostawic w spokoju.
Runyan nerwowo poprawil sie w fotelu.
-A co z budynkiem?
Lewis usmiechnal sie lekko.
-Nie martwimy sie o gmach, prezesie. Latwo go zabezpieczyc. Z tym nie powinno byc zadnych problemow.
-Wiec o co chodzi?
-Ulice pelne sa idiotow, pomylencow i nawiedzonych. - Lewis kiwnal glowa w strone okna.
-I wszyscy nas nienawidza.
-Na to wyglada. Niech pan poslucha, prezesie, bardzo martwi nas sedzia Rosenberg. Nie chce wpuscic naszych ludzi do swojego domu; kaze im warowac przez cala noc na ulicy. Tylko swojemu ulubionemu policjantowi z Sadu... jakze on sie nazywa? Ferguson... zezwolil na warte przy tylnym wyjsciu, i to jedynie od dziesiatej wieczorem do szostej rano. W domu jest tylko sedzia i jego pielegniarz. To miejsce nie nalezy do bezpiecznych.
Runyan zaczal czyscic paznokcie spinaczem i usmiechnal sie pod nosem. Smierc Rosenberga - naturalna czy nie - przynioslaby wszystkim ulge. Malo tego, bylby to powod do swieta. Prezes wlozylby czarny garnitur i wyglosil mowe pogrzebowa, a potem za zamknietymi drzwiami, w towarzystwie asystentow, zacieralby rece z radosci. Spodobala mu sie ta mysl.
-Co pan proponuje? - spytal.
-Moze moglby pan z nim porozmawiac?
-Probowalem. Wyjasnilem mu, ze wedle wszelkich znakow na niebie i ziemi jest najbardziej znienawidzonym czlowiekiem w Ameryce, ze przeklinaja go miliony ludzi i ze wiekszosc z nich nie moze doczekac sie jego smierci. Ze pod jego adresem nadchodzi cztery razy wiecej listow z pogrozkami niz do nas wszystkich razem wzietych i ze stanowi idealny i latwy cel dla zabojcy.
-I co on na to? - zapytal Lewis po chwili.
-Kazal mi sie pocalowac w dupe, a potem usnal.
Asystenci zachichotali. Agenci FBI, zdawszy sobie sprawe, ze wolno sie smiac, zarechotali zgodnie.
-Wiec co mamy robic? - spytal powaznie Lewis.
-Chroncie go najlepiej, jak potraficie, sporzadzajcie raporty i nie zawracajcie sobie nim glowy. On sie nie boi niczego, nawet smierci, a skoro pieklo go nie przeraza, to nie wasz interes.
-Owszem, nasz. Interes dyrektora i moj, prezesie. Sprawa jest prosta: jesli komus cos sie stanie, Biuro wpadnie w tarapaty.
Prezes zakolysal sie w fotelu. Jazgot dobiegajacy z ulicy irytowal go coraz bardziej, a spotkanie trwalo juz zbyt dlugo.
-Nie zawracajcie sobie glowy Rosenbergiem. Moze umrze we snie. Bardziej martwi mnie Jensen.
-Tak, on tez stwarza problemy - rzucil Lewis, kartkujac notatnik.
-Wiem, ze stwarza problemy - wycedzil przez zeby Runyan. - Przynosi nam wstyd. Zdaje sie, ze obecnie jest liberalem. W polowie przypadkow glosuje tak jak Rosenberg. W przyszlym miesiacu zostanie zapewne zwolennikiem supremacji bialych i opowie sie za segregacja w szkolach. Za pol roku zakocha sie w Indianach i zechce oddac im Montane. Zachowuje sie jak dziecko opoznione w rozwoju.
-Wie pan, on poddaje sie kuracji antydepresyjnej...
-Wiem, wiem. Powiedzial mi o tym. Traktuje mnie jak ojca. Jaki lek mu podaja?
-Prozac.
-A co z ta instruktorka aerobiku, z ktora sie spotykal? Wciaz ja widuje? - Prezes ponownie zajal sie paznokciami.
-Raczej nie, prezesie. Sadze, ze Jensen nie interesuje sie kobietami - stwierdzil enigmatycznie Lewis. Wiedzial jednak wiecej, niz chcial powiedziec. Spojrzal porozumiewawczo na jednego z agentow.
Runyan nie zwrocil na to uwagi.
-Wspolpracuje z wami? - indagowal, nie przerywajac czyszczenia paznokci.
-Oczywiscie, ze nie. Pod wieloma wzgledami jest gorszy od Rosenberga. Pozwala nam eskortowac sie tylko pod dom, a potem kaze tkwic przez cala noc na parkingu. Nie mozemy siedziec nawet w korytarzu. Twierdzi, ze niepokoilibysmy sasiadow. Prosze pamietac, ze on mieszka na szostym pietrze, a do budynku mozna sie dostac na dziesiec roznych sposobow. Bawi sie z nami w kotka i myszke. Wymyka sie o roznych porach i nigdy nie wiemy, czy jest u siebie, czy tez nie. Rosenberg przynajmniej przez cala noc siedzi w domu. Jensen jest wprost niemozliwy.
-Wspaniale! Jesli wy nie potraficie go wysledzic, potencjalny morderca nie ma zadnych szans.
Lewis nie pomyslal o tym. I wcale go to nie rozbawilo.
-Dyrektor bardzo martwi sie bezpieczenstwem sedziego Jensena.
-Pod jego adresem nie nadchodzi wiele grozb.
-Jest szosty na liscie, zaraz za panem, panie sedzio.
-Och, a wiec ja jestem na piatym miejscu.
-Owszem. Tuz za sedzia Manningiem. Nawiasem mowiac, wspolpraca z nim uklada sie doskonale.
-Manning boi sie wlasnego cienia - orzekl prezes, a potem zreflektowal sie. - Nie powinienem byl tego mowic. Wybaczcie, panowie.
Lewis nie zwrocil uwagi na slowa Runyana.
-Ogolnie rzecz biorac, wspolpraca sedziow z nami uklada sie dobrze, wyjawszy oczywiscie Rosenberga i Jensena. Sedzia Stone klnie na czym swiat stoi, ale stosuje sie do naszych polecen.
-Stone klnie na wszystko i wszystkich, wiec nie bierzcie tego do siebie. Jak pan sadzi, dokad wymyka sie Jensen?
-Nie mamy pojecia. - Lewis ponownie spojrzal na jednego z agentow.
Potezna czesc tlumu na ulicy zaczela nagle skandowac jedno haslo; wkrotce przylaczyla sie reszta. Prezes nie mogl juz tego zniesc. Drzaly szyby w oknach. Wstal i oficjalnie zakonczyl spotkanie.
Gabinet sedziego Glenna Jensena znajdowal sie na pierwszym pietrze, po drugiej stronie gmachu, z dala od ulicznego halasu. Pokoj byl obszerny, choc najmniejszy z dziewieciu biur. Jensen, jako najmlodszy z calej dziewiatki, i tak mial szczescie, ze przyznano mu gabinet. Kiedy przed szescioma laty, ledwo przekroczywszy czterdziestke, przyjmowal nominacje, uwazano go za fundamentaliste o silnie konserwatywnych pogladach, zblizonych do przekonan tego, ktory go mianowal. Przyjecie jego kandydatury przez Senat ciagnelo sie w nieskonczonosc. Jensen wypadl slabo przed Komisja Sprawiedliwosci. We wszystkich istotnych kwestiach zajmowal niejasne stanowisko, za co obrywal po glowie od obydwu stron. Republikanie byli zazenowani. Demokraci weszyli krew. Prezydent naciskal na czlonkow komisji tak dlugo, az ci sie w koncu poddali, i Jensen przeszedl jednym glosem.
Ale przeszedl, i to do konca zycia. Przez szesc lat sprawowania urzedu nie zdolal nikogo usatysfakcjonowac. Gleboko dotkniety przesluchaniami przed komisja, poprzysiagl sobie, ze w pracy bedzie kierowal sie wylacznie wspolczuciem. Republikanie wpadli we wscieklosc. Poczuli sie zdradzeni, szczegolnie wtedy, gdy Jensen odkryl w sobie namietnosc do zajmowania sie prawami przestepcow. Bez ideologicznych wyrzutow sumienia szybko wystapil z szeregow prawicy, przeszedl do centrum, a potem zupelnie na lewo. Wkrotce jednak wszyscy uczeni w prawie mezowie zaczeli drapac sie w kozie brodki, bo Jensen piorunem wrocil na prawo i poparl sedziego Sloana, ktory jako jeden z nielicznych sprzeciwial sie prawom kobiet. Jensen nie lubil kobiet. Zajal neutralna postawe w sprawie religii w szkolach, byl sceptyczny wobec wolnosci slowa, popieral ludzi walczacych o mniejsze podatki, Indianie go nie interesowali, bal sie czarnych, zwalczal pornografie, wspolczul kryminalistom i zajmowal konsekwentna postawe w kwestii ochrony srodowiska. Ku wielkiemu rozczarowaniu republikanow, ktorzy przelewali krew za jego nominacje, Jensen opowiedzial sie za prawami homoseksualistow.
Ostatnio na wlasna prosbe dostal wielce klopotliwa sprawe, znana jako afera Dumonda. Niejaki Roland Dumond przez osiem lat mieszkal ze swym kochankiem. Tworzyli szczesliwa pare, byli sobie calkowicie oddani i zadowoleni z zycia. Chcieli sie pobrac, ale kodeks prawny Ohio nie zezwalal na takie zwiazki. Niestety, przyjaciel Dumonda zarazil sie AIDS i zmarl w meczarniach. Rodzina kochanka nie pozwolila Dumondowi wziac udzialu w pogrzebie. Roland wpadl w rozpacz i podal rodzine przyjaciela do sadu, zadajac odszkodowania za straty moralne. Sprawa przez szesc lat nie schodzila z wokandy, wedrujac od jednej instancji do drugiej, i w koncu trafila na biurko Jensena. Kwestia sporna byly tak zwane prawa malzenskie gejow. Nazwisko Dumonda stalo sie okrzykiem bojowym wielu homoseksualnych aktywistow. Doszlo nawet do zamieszek ulicznych.
Jensen zamknal drzwi do drugiej, mniejszej czesci biura i wraz z trzema asystentami zasiadl przy stole konferencyjnym. Przez dwie godziny debatowali nad pozwem Dumonda i do niczego nie doszli. Jeden z asystentow, liberal po Uniwersytecie Cornella, domagal sie wyroku przyznajacego szerokie prawa partnerom homoseksualnym. Jensen popieral go, ale nie chcial sie do tego przyznac. Pozostali dwaj asystenci byli sceptyczni. Wiedzieli - podobnie jak Jensen - ze podczas posiedzenia Sadu Najwyzszego nie uda sie zdobyc wymaganej wiekszosci pieciu glosow.
Rozmowa zeszla na inne tematy.
-Prezes ma cie na oku, Glenn - oznajmil asystent po Uniwersytecie Duke.
W biurze zwracali sie don po imieniu. "Panie sedzio" bylo zbyt oficjalne.
-O co mu chodzi? - Jensen przetarl oczy.
-Jeden z jego sekretarzy dal mi do zrozumienia, ze prezes i FBI martwia sie o twoje bezpieczenstwo. Podobno prezes jest wkurzony, ze z nimi nie wspolpracujesz. Gosc, ktory mi o tym powiedzial, chcial, zebym ci to przekazal. - W Sadzie Najwyzszym wszystko przekazywano sobie poprzez siec sekretarzy, asystentow i aplikantow. Wszystko!
-To dobrze, ze jest wkurzony. Na tym polega jego praca.
-Chce ci przydzielic dwoch dodatkowych ochroniarzy, a FBI bedzie cie eskortowac w drodze do pracy i z pracy. Poza tym chca ci ograniczyc mozliwosc podrozowania.
-Juz to slyszalem.
-Taa, wiemy. Ale ten sekretarz powiedzial jeszcze, ze prezes chce, abysmy na ciebie wplyneli. Mamy sprawic, bys zaczal wspolpracowac z FBI, jesli chcesz uratowac zycie.
-Rozumiem.
-Wiec wplywamy na ciebie.
-Dzieki. Mozecie teraz przekazac poczta pantoflowa sekretarzowi prezesa, ze nie tylko wplywaliscie na mnie, ale piekliliscie sie i miotali wzburzeni, i ze doceniam wasze wysilki we wplywaniu, piekleniu sie i miotaniu, ale wpuszczam wszystko jednym uchem, a wypuszczam drugim. Powiedzcie mu, ze Glenn uwaza sie za twardziela.
-Jasne, Glenn. Nie boisz sie, prawda?
-Ani troche.
ROZDZIAL 2
Thomas Callahan nalezal do najbardziej popularnych profesorow Uniwersytetu Tulane, glownie dlatego, ze nigdy nie rozpoczynal wykladow przed jedenasta. Callahan pil - i to niemalo - podobnie jak wiekszosc studentow, dlatego musial odsypiac poranki, a potem leczyc kaca. Wyklady o dziewiatej i dziesiatej bylyby dla niego dopustem bozym. Popularnosc zawdzieczal rowniez luzackiemu stylowi - nosil wytarte dzinsy, tweedowe marynarki z mocno przetartymi latami na lokciach i nie uznawal skarpetek ani krawatow. W jego przekonaniu tak sie powinien ubierac uniwersytecki liberal. Mial czterdziesci piec lat, ale dzieki ciemnym wlosom i okularom w szylkretowej oprawie wygladal na trzydziestopieciolatka; zreszta nie przywiazywal wagi do swego wieku. Golil sie raz na tydzien, kiedy zarost zaczynal go swedzic. Podczas chlodow, ktore w Nowym Orleanie naleza do rzadkosci, zapuszczal brode. Posrod damskiej czesci zakostwa cieszyl sie calkiem zasluzona reputacja donzuana. Nauczal prawa konstytucyjnego, najbardziej nie lubianego przedmiotu sposrod wymaganego curriculum, ale - dzieki swej niezwyklej blyskotliwosci i luzowi - uczynil "konstytuche" przedmiotem ciekawym. Zaden inny profesor z Tulane nie potrafilby tego dokonac. Poza tym zadnemu na tym nie zalezalo, wiec studenci walczyli o miejsca na wykladach "konstytuchy", prowadzonych przez Callahana trzy razy w tygodniu o jedenastej.
Osiemdziesieciu przyszlych prawnikow zajelo miejsca w szesciu wznoszacych sie coraz wyzej rzedach lawek i szeptalo miedzy soba, gdy Callahan stanal przed katedra i zaczal czyscic okulary. Bylo dokladnie piec po jedenastej. "O wiele za wczesnie" - pomyslal profesor.
-Kto wie, dlaczego Rosenberg zalozyl protest w sprawie Nasha przeciwko stanowi New Jersey?
Wszystkie glowy znieruchomialy i w sali zapadla cisza. Musi miec fatalnego kaca. Te przekrwione oczy! Kiedy zaczyna od Rosenberga, wyklad bedzie prawdziwa orka. Nikt nie podniosl reki. Jaki Nash? Callahan rozgladal sie powoli, metodycznie po sali i czekal. Bylo cicho jak makiem zasial.
Wtem glosno szczeknela galka u drzwi i napiecie opadlo. Do sali wsunela sie atrakcyjna dziewczyna w obcislych, spranych dzinsach i bawelnianym swetrze, przemknela pod sciana i usiadla w trzecim rzedzie. Studenci z czwartego rzedu spogladali na nia z podziwem. Ci z piatego wyciagali szyje. Juz od dwoch meczacych lat obserwowali te pelna wdzieku kolezanke z roku, przemierzajaca na dlugich nogach korytarze i sale wykladowe. Ci, ktorzy pragneli widoku wdziekow tej mlodej kobiety, mogli sie tylko domyslac jej bajecznego ciala. Ona bowiem nie nalezala do tych, ktore nim szafuja. Byla po prostu jedna z nich i ubierala sie zgodnie z obowiazujacym na wydziale prawa kanonem: dzinsy, flanelowe koszule, porozciagane swetry i za duze wojskowe kurtki. Wielbiciele oddaliby zycie, by ujrzec ja w czarnej skorzanej minispodniczce.
Dziewczyna obdarzyla przelotnym usmiechem siedzacego obok niej studenta i przez chwile wszyscy zapomnieli o Callahanie i sprawie Nasha.
Profesor nie zwrocil uwagi na jej wejscie. Gdyby byla przestraszona studentka pierwszego roku, zapewne dobralby sie jej do skory i wrzasnal: "Nie wolno spozniac sie na wyklad!" Ale Callahan nie byl dzis w nastroju do wrzaskow, a Darby Shaw nie bala sie go ani troche. Przez ulamek sekundy Thomas zastanawial sie, czy ktos wie, ze on i Darby sypiaja ze soba. Chyba nie. Darby nalegala na utrzymanie zwiazku w tajemnicy.
-Czy ktos przeczytal uzasadnienie Rosenberga w sprawie Nasha przeciwko stanowi New Jersey?
Callahan byl znow glownym obiektem zainteresowania. W sali panowala cisza. Studenci wiedzieli juz, ze dobrowolne zgloszenie sie do odpowiedzi oznaczalo przypiekanie zywym ogniem przez nastepne trzydziesci minut. Zadnych ochotnikow. Palacze siedzacy w ostatnich rzedach zapalili papierosy. Wiekszosc udawala, ze pilnie cos notuje. Przegladanie kodeksu i szukanie teraz opisu sprawy Nasha bylo zbyt ryzykowne, gdyz oznaczaloby przyznanie sie do niewiedzy. Za pozno na sciaganie. Kazdy podejrzany ruch mogl zwrocic uwage profesora, ktory i tak w koncu kogos przygwozdzi.
W istocie przypadek Nasha nie byl opisany w kodeksach. Nalezal do kilkudziesieciu drobnych spraw, o ktorych Callahan wspomnial mimochodem przed tygodniem, a teraz domagal sie od sluchaczy pelnej wiedzy na ten temat. Slynal zreszta z tego. Na egzaminie koncowym trzeba sie bylo wykazac znajomoscia tysiaca dwustu spraw, z czego tysiac nie bylo skodyfikowanych. Egzamin stanowil koszmar, choc Callahan ocenial sprawiedliwie i oblewal tylko prawdziwych matolow.
W tej chwili nie byl jednak w najlepszym nastroju. Rozejrzal sie po sali w poszukiwaniu ofiary.
-Panie Sallinger, jakie jest panskie zdanie w tej sprawie? Czy potrafi pan wyjasnic sprzeciw Rosenberga?
Siedzacy w czwartym rzedzie Sallinger odparl natychmiast:
-Nie, panie profesorze.
-Rozumiem. Czy moge to przypisac temu, iz nie przeczytal pan sprzeciwu Rosenberga?
-Tak, panie profesorze.
Callahan spiorunowal go wzrokiem. Przekrwione oczy nadawaly jego gniewnemu spojrzeniu zlowrogi wyraz. Dostrzegl to jedynie Sallinger, poniewaz pozostali studenci spuscili nisko glowy.
-A czemuz to?
-Bo staram sie nie czytac sprzeciwow. Szczegolnie Rosenberga.
Idiota. Idiota do szostej potegi! Sallinger zdecydowal sie na walke, choc jego sklady z amunicja swiecily pustkami.
-Czy ma pan cos przeciwko Rosenbergowi, panie Sallinger?
Callahan szanowal i podziwial Rosenberga. Czcil go. Przeczytal o nim wszystko i pamietal kazdy wyrok przez niego orzeczony, wraz z uzasadnieniem. Pisal o nim prace naukowe. Kiedys nawet zjadl z nim obiad.
Sallinger zaczal sie nerwowo wiercic.
-Och nie, panie profesorze. Ja... po prostu w ogole nie lubie sprzeciwow.
Odpowiedz Sallingera byla nawet dowcipna, ale nikt nie odwazyl sie usmiechnac. Pozniej, przy piwie, Sallinger i jego kumple beda tarzac sie ze smiechu, wspominajac te chwile. Teraz jednak nikomu nie bylo wesolo.
-Rozumiem. A czy w takim razie czytuje pan uzasadnienia wiekszosci?
Chwila wahania. Zdaje sie, ze wyzwanie, jakie rzucil Sallinger Callahanowi, zle sie dla smialka skonczy.
-Tak, panie profesorze. Czytam uzasadnienia.
-Wspaniale. W takim razie zechce pan zreferowac, jesli laska, uzasadnienie wiekszosci w sprawie Nasha przeciwko New Jersey.
Sallinger w zyciu nie slyszal o Nashu, ale zapamieta go do konca zycia.
-Tego chyba nie czytalem.
-A wiec nie czytuje pan uzasadnien sprzeciwow, panie Sallinger, a teraz dowiadujemy sie, ze zaniedbuje pan takze wiekszosc. To co pan, u licha, czyta? Romanse? Brukowce?
Z czwartego rzedu rozlegl sie cichy smiech studentow, ktorzy czuli sie w obowiazku wyrazic uznanie dla dowcipu Callahana, jednoczesnie nie zwracajac na siebie jego uwagi.
Twarz Sallingera nabiegla krwia i biedak wpatrywal sie jak oniemialy w swego przesladowce.
-Dlaczego nie przeczytal pan tej sprawy, drogi panie? - drazyl bezlitosnie Callahan.
-Nie wiem. Ja... no... chyba zapomnialem.
Callahan przyjal to ze zrozumieniem.
-Nie dziwi mnie to. Wspomnialem o tej sprawie w zeszlym tygodniu. W zeszla srode, mowiac scisle. Jest to jedna ze spraw, ktorych znajomosci bede wymagal podczas egzaminu koncowego. I wlasnie dlatego nie pojmuje, dlaczego nie zapoznal sie pan z uzasadnieniem, od ktorego zalezy panskie byc albo nie byc. - Callahan przechadzal sie wolnym krokiem przed katedra i przygladal sie swym sluchaczom. - Czy ktos zadal sobie trud i przeczytal to, o co pytam?
Cisza. Callahan wbil wzrok w podloge i sycil sie milczeniem studentow. Wszystkie oczy spogladaly w dol, zawisly nieruchomo wszystkie olowki i piora. Nad ostatnim rzedem unosil sie oblok dymu.
W koncu z miejsca w trzecim rzedzie uniosla sie niesmialo reka Darby Shaw, a sale wypelnilo westchnienie ulgi. Znow ich uratowala! Zreszta na to wlasnie liczyli.
Darby zajmowala na wydziale druga pozycje pod wzgledem ocen i tylko kilka punktow dzielilo ja od pierwszego miejsca. Potrafila wyrecytowac wszystkie odroczenia, wyroki jednomyslne, glosy sprzeciwu i uzasadnienia wiekszosci w kazdej sprawie omawianej przez Callahana na wykladzie. Znala je wszystkie. Miala juz dyplom magna cum laude z biologii i zamierzala uzyskac dyplom z wyroznieniem z prawa, a potem zarabiac na zycie wytaczaniem procesow wielkim firmom chemicznym za zatruwanie srodowiska.
Callahan spojrzal na nia ze zdziwieniem. Wyszla od niego przed trzema godzinami, po dlugiej nocy spedzonej przy winie i prawniczych dysputach. Nie rozmawiali jednak o Nashu.
-Patrzcie panstwo, panna Shaw ma nam cos do powiedzenia! A wiec co nie spodobalo sie Rosenbergowi?
-Sedzia Rosenberg uwaza, ze kodeks karny New Jersey narusza Druga Poprawke do Konstytucji[3]. - Mowiac to nie patrzyla na Callahana. -Swietnie. A moze zechcialaby pani poinformowac swoich szanownych kolegow i kolezanki, co stwierdza kodeks karny New Jersey.
-Zabrania miedzy innymi posiadania broni polautomatycznej.
-Cudownie! Panno Shaw, zabawmy sie w zgadywanke i odpowiedzmy sobie na pytanie, jaka bronia dysponowal pan Nash podczas aresztowania.
-Karabinem automatycznym AK-47.
-I co przydarzylo sie temu nieszczesnikowi?
-Zostal skazany na trzy lata, ale zlozyl apelacje. - Znala wszystkie szczegoly.
-Czym sie zajmowal pan Nash?
-W uzasadnieniu nie wspomniano o tym, ale z innych zrodel wiadomo, ze postawiono mu dodatkowy zarzut handlu narkotykami. Trzeba dodac, ze Nash w przeszlosci nie byl karany.
-A wiec pan Nash handlowal trawka z kalasznikowem na ramieniu. I znalazl prawdziwego przyjaciela w osobie sedziego Rosenberga, czy tak?
-Wlasnie tak. - Spojrzala na Callahana. Napiecie opadlo.
Wszystkie oczy sledzily profesora wolno przemierzajacego sale i rozgladajacego sie w poszukiwaniu kolejnej ofiary. Darby Shaw czesto byla jedyna osoba zabierajaca glos podczas wykladow, a Callahan zyczyl sobie udzialu i reszty studentow.
-Jak sadzicie, dlaczego Rosenberg wykazal zrozumienie dla nieszczesnego pana Nasha? - zwrocil sie teraz do wszystkich.
-Bo przepada za handlarzami trawka - odezwal sie Sallinger, ktory, zraniony w swej dumie, probowal odzyskac dobre imie.
Callahan kladl duzy nacisk na dyskusje podczas wykladow. Usmiechnal sie do swojej ofiary, jakby witajac ja z powrotem na polu bitwy.
-Tak pan sadzi, panie Sallinger?
-Ma sie rozumiec. Kocha handlarzy, zboczencow molestujacych nieletnich, sprzedawcow broni i terrorystow. Podziwia tego rodzaju ludzi, a jednoczesnie widzi w nich biedne, wykorzystywane dzieci, ktore nalezy ochraniac. - Sallinger udawal sluszne oburzenie i gniew.
-A panskim zdaniem, co powinno sie zrobic z tymi ludzmi, panie Sallinger?
-To proste. Wytoczyc im sprawiedliwy proces, potem zalatwic szybka, rownie sprawiedliwa apelacje i ukarac, jesli zostana uznani za winnych. - Sallinger znalazl sie niebezpiecznie blisko prawicowego fundamentalizmu, co bylo traktowane przez studentow prawa na Uniwersytecie Tulane jako smiertelny grzech.
-Prosze, niech pan kontynuuje - rzekl Callahan, zalozywszy rece na piersi.
Sallinger zweszyl podstep, mimo to postanowil nie rezygnowac ze swych wywodow. Nie mial nic do stracenia.
-Chodzi o to, ze sedzia Rosenberg usiluje interpretowac po swojemu nasza konstytucje. Wyszukuje kruczki po to, zeby wykluczyc material dowodowy, bez ktorego niemozliwe jest skazanie niewatpliwie winnych oskarzonych. Mowiac szczerze, robi mi sie od tego niedobrze. Sedzia Rosenberg uwaza wiezienia za nadzwyczaj okrutne miejsca i dlatego, powolujac sie na Osma Poprawke[4], chcialby wypuscic wszystkich przestepcow na wolnosc. Dzieki Bogu znajduje sie obecnie w mniejszosci, szybko malejacej mniejszosci. -Zatem jest pan zwolennikiem kierunku, w jakim zmierza obecnie Sad Najwyzszy, czyz nie tak, panie Sallinger?
-Tak, do cholery!
-Czy nalezy pan do owych normalnych, goracokrwistych, patriotycznych przecietniakow, ktorzy zycza staremu skurczybykowi szybkiej smierci we snie?
W sali rozleglo sie kilka chichotow. Teraz mozna juz bylo sie smiac. Sallinger wolal oczywiscie sklamac.
-Nikomu nie zyczylbym czegos takiego - odparl niemal zawstydzony.
Callahan znow rozpoczal marsz po sali.
-No coz, dziekuje, panie Sallinger. Zawsze z uwaga slucham panskich komentarzy. Pozwolil nam pan, jak zwykle, zapoznac sie z opinia laika o tym, czym jest prawo.
Smiech byl juz calkiem glosny. Sallinger zaczerwienil sie i niemal zapadl pod ziemie. Callahan zachowal powage.
-Chcialbym nieco podniesc poziom intelektualny tej dyskusji. Wrocmy wiec do panny Shaw i zapytajmy ja, dlaczego sedzia Rosenberg opowiedzial sie po stronie Nasha.
-Druga Poprawka gwarantuje wszystkim obywatelom prawo do posiadania i noszenia broni. Wedle sedziego Rosenberga nalezy odczytywac ja w sposob doslowny, wykluczajacy wszelkie odstepstwa. Nie wolno niczego zakazywac. Jesli Nash chce miec kalasznikowa, granat obronny czy wyrzutnie przeciwczolgowa, to stan New Jersey nie moze mu tego prawnie zabronic.
-Czy zgadza sie pani z takim orzeczeniem?
-Nie, i nie jestem w tym osamotniona. Orzeczenie w sprawie Nasha przyjeto stosunkiem glosow osiem do jednego. Zaden z sedziow nie poparl votum separatum Rosenberga.
-Czym zatem kierowala sie wiekszosc sedziow?
-Wedlug mnie sprawa jest oczywista. Stany maja powody, by zabraniac sprzedazy i posiadania niektorych typow broni. Interes stanu New Jersey przewazyl zgodne z Druga Poprawka prawa pana Nasha. Spoleczenstwo nie moze pozwolic jednostkom na posiadanie niebezpiecznej broni.
Callahan spojrzal na nia uwaznie. Urodziwe studentki prawa trafialy sie niezwykle rzadko, a gdy Callahan odkryl taki rarytas, zaczynal dzialac z zadziwiajaca szybkoscia. Przez osiem poprzednich lat odnosil same sukcesy. W wiekszosci przypadkow z latwoscia dokonywal podbojow. Dziewczyny z wydzialu prawa uwazaly sie za wyzwolone i niezalezne. Jednak z Darby bylo inaczej. Po raz pierwszy zwrocil na nia uwage w bibliotece podczas drugiego semestru wstepnego roku i przez caly miesiac zbieral sie, zeby zaprosic ja na obiad.
-Kto byl autorem orzeczenia wiekszosci? - spytal.
-Runyan.
-I zgadza sie pani z nim?
-Owszem. To byla naprawde prosta sprawa.
-W takim razie skad wzielo sie votum separatum Rosenberga?
-Moim zdaniem sedzia Rosenberg nienawidzi swoich wielce szanownych kolegow z sadu.
-Wiec zglasza sprzeciw tak dla zabawy?
-Czasami... chyba tak. Jego uzasadnienia sa coraz czesciej nie do obrony. Chocby to w sprawie Nasha. Dla liberala, jakim jest sedzia Rosenberg, kontrola posiadania broni przez obywatela nie ulega kwestii. To on powinien byl napisac orzeczenie wiekszosci i z pewnoscia zrobilby to przed dziesieciu laty. W sprawie Fordice'a przeciwko stanowi Oregon z roku 1977 przyjal znacznie wezsza interpretacje Drugiej Poprawki. Rozbieznosci w jego orzeczeniach staja sie nie do przyjecia.
Callahan nie pamietal juz sprawy Fordice'a.
-Zatem sugeruje pani, ze sedzia Rosenberg cierpi na demencje?
-Odbilo mu jak jasna cholera i pan doskonale o tym wie, profesorze. Nikt nie jest w stanie obronic jego orzeczen. - Sallinger, zupelnie jak pijany walka bokser, rzucil sie do ostatniej rundy.
-Ma pan po czesci racje, panie Sallinger, jednak glowna zasluga sedziego Rosenberga jest to, ze wciaz trwa na posterunku.
-Cialem, ale nie umyslem.
-On jeszcze oddycha, panie Sallinger.
-Taa, dzieki maszynie pompujacej mu tlen do nosa.
-Liczy sie obecnosc, panie Sallinger. Sedzia Rosenberg jest ostatnim wielkim prawnikiem w tym kraju i dzieki Bogu nie wyzional jeszcze ducha.
-Lepiej niech pan zadzwoni do Sadu i upewni sie - powiedzial Sallinger, sciszajac glos. Zagalopowal sie. Naprawde sie zagalopowal. Opuscil glowe i przygarbil sie, a Callahan spiorunowal go wzrokiem.
ROZDZIAL 3
W slomkowym kapeluszu, czystym kombinezonie, starannie wyprasowanej koszuli khaki i dlugich kowbojskich butach moglby uchodzic za ucielesnienie starego farmera. Zul tyton i spluwal do czarnej wody falujacej pod nabrzezem. Zul jak prawdziwy farmer. Polciezarowka, o tablicach rejestracyjnych z Karoliny Polnocnej, choc calkiem nowej marki, byla juz niezle nadwerezona i pokryta warstwa kurzu. Stala w odleglosci stu jardow, zaparkowana na drugim koncu nabrzeza.Zblizala sie polnoc w poniedzialek, pierwszy poniedzialek pazdziernika. Przez nastepne trzydziesci minut mial czekac w chlodnych ciemnosciach pustego nabrzeza, oparty o barierke, zujac w zamysleniu tyton. Wpatrywal sie uporczywie w morze. Zgodnie z ustaleniami byl sam. Wlasnie tak to zaplanowano. O tej porze na nabrzezu zawsze bylo pusto. Na drodze biegnacej wzdluz plazy mrugaly swiatla pojedynczych aut, ale zadne sie nie zatrzymalo.
Wpatrywal sie w oddalone od brzegu niebieskie i czerwone swiatla kanalu portowego. Nie poruszajac glowa spojrzal na zegarek. Na niebie wisialy nisko ciezkie chmury. Nie zobaczy niczego, dopoki lodz nie dobije do nabrzeza. Tak to zaplanowano.
Polciezarowka nie pochodzila z Karoliny Polnocnej, podobnie jak i farmer. Tablice rejestracyjne zdjeto z wraka stojacego na zlomowisku niedaleko Durham. Polciezarowke skradziono w Baton Rouge, ale to nie on dokonal kradziezy. Byl zawodowcem i nie paral sie drobnymi przestepstwami.
Po dwudziestu minutach ku nabrzezu podplynal ciemny obiekt. Cichy, przytlumiony szum silnika stal sie glosniejszy. Obiekt okazal sie niewielkim pontonem, o wygladzie trudnym do okreslenia. Za sterem siedzial ktos nisko pochylony i ledwo widoczny. Farmer nawet nie drgnal. Czekal. Silnik ucichl nagle i czarny gumowy ponton zaczal dryfowac na malej fali w odleglosci trzydziestu stop od nabrzeza. Droga biegnaca wzdluz plazy nie przejezdzal zaden samochod.
Farmer spokojnie wyjal papierosa, wsadzil go do ust i zapalil; zaciagnawszy sie dwa razy, strzelil niedopalkiem w strone pontonu.
-Co palisz? - zapytal kolyszacy sie na wodzie mezczyzna. Widzial sylwetke czlowieka opartego o balustrade, ale nie mogl dostrzec jego twarzy.
-Lucky strike'a - rzucil w odpowiedzi farmer.
Zabawa w wymiane hasel byla prawdziwym idiotyzmem. Ile innych czarnych pontonow moglo przyplynac o tej porze od strony Atlantyku i dobic do starego nabrzeza? Prawdziwy idiotyzm, ale jakze wazny!
-Luke? - upewnil sie przybysz.
-Sam? - powital go farmer.
Tamten nie nazywal sie Sam, tylko Khamel, ale to nie mialo znaczenia.
Khamel nie powiedzial nic wiecej, zrozumieli sie bez slow. Szybko wlaczyl motor i skierowal ponton ku plazy. Luke ruszyl gora i spotkali sie przy polciezarowce. Khamel wrzucil czarna sportowa torbe adidasa na tylne siedzenie i zajal miejsce dla pasazera. Luke usiadl za kierownica. Jechali w milczeniu, ignorujac sie nawzajem. Nie wymienili ani jednego spojrzenia. Twarz ubranego w czarny golf Khamela, okolona gesta broda i przeslonieta ciemnymi okularami, miala zlowrogi wyraz. Luke nie chcial mu sie przygladac, choc wiedzial, ze faceta poszukiwano w dziewieciu krajach.
Gdy przejezdzali przez most w Manteo, Luke zapalil lucky strike'a i nagle przypomnial sobie, gdzie widzial te twarz. Jesli dobrze pamietal, bylo to jakies piec czy szesc lat temu na lotnisku w Rzymie. Spotkali sie dokladnie o wyznaczonej porze. Wtedy tez nie przedstawili sie sobie. Wszystko wydarzylo sie w toalecie. Luke - wowczas jako nienagannie ubrany amerykanski biznesmen - postawil skorzana aktowke pod sciana obok umywalki, nad ktora spokojnie myl rece. Nagle aktowka zniknela. Spojrzawszy w lustro, ujrzal oddalajacego sie szybko mezczyzne - tego samego, ktory teraz jechal z nim polciezarowka. Wtedy w Rzymie, po uplywie polgodziny, bomba w aktowce eksplodowala, zabijajac brytyjskiego ambasadora.
W zamknietych kregach, w jakich obracal sie Luke, imie Khamela wymawiano szeptem. Byl to bowiem czlowiek o wielu nazwiskach i twarzach, poslugujacy sie wieloma jezykami, zabojca dzialajacy szybko i nie zostawiajacy za soba sladow, przemyslny morderca grasujacy po calym swiecie, terrorysta, ktorego nikt nie potrafil schwytac.
Jechali na polnoc wsrod zupelnych ciemnosci. Luke usadowil sie wygodniej w fotelu, nasunal kapelusz gleboko na oczy i prowadzil samochod reka luzno oparta na kierownicy. Usilowal przypomniec sobie zaslyszane historie dotyczace pasazera. W wiekszosci byly to przerazajace opowiesci o zamachach terrorystycznych. Sam pomogl w zabojstwie brytyjskiego ambasadora. Khamelowi przypisywano jednak znacznie wiecej, jak chocby zorganizowanie zasadzki na siedemnastu izraelskich zolnierzy na Zachodnim Brzegu Jordanu w 1990 roku. Byl takze jedynym podejrzanym o podlozenie bomby w samochodzie bogatego niemieckiego bankiera. W zamachu - a byl to rok 1985 - oprocz bankiera zginela cala jego rodzina. Mowilo sie, ze Khamel wzial za te robote trzy miliony w zywej gotowce. Wiekszosc specjalistow od wywiadu podejrzewala, ze byl tez mozgiem nieudanego zamachu na papieza w roku 1981. Na Khamela zwalano kazdy atak terrorystyczny, do ktorego nikt sie nie przyznawal, i kazde nie wyjasnione zabojstwo. Latwo bylo go oskarzac, nikt bowiem nie mial pewnosci, ze naprawde istnieje.
Wszystko to ekscytowalo Luke'a. Khamel mial zamiar uderzyc teraz na amerykanskiej ziemi! Luke nie mial pojecia, kim beda ofiary, wiedzial jednak, ze poplynie krew nie byle kogo.
O swicie polciezarowka zatrzymala sie w Georgetown, na skrzyzowaniu Trzydziestej Pierwszej; M. Khamel zlapal sportowa torbe i bez slowa wyskoczyl na chodnik. Ruszyl na wschod. Minal kilka przecznic, wszedl do hotelu Cztery Pory Roku, gdzie w kiosku kupil "Post", i wjechal winda na szoste pietro. Dokladnie o siodmej pietnascie zastukal do drzwi na koncu korytarza.
-Tak? - odezwal sie jakis nerwowy glos.
-Szukam pana Snellera - powiedzial wolno Khamel pozbawiona akcentu, idealna amerykanska angielszczyzna i zakryl kciukiem wziernik w drzwiach.
-Pana Snellera?
-Tak. Edwina F. Snellera.
Galka w drzwiach pozostala nieruchoma i przez chwile nic sie nie dzialo. Po kilku sekundach przez szpare u dolu drzwi wysunela sie biala koperta. Khamel podniosl ja.
-W porzadku - rzucil na tyle glosno, by mogl go uslyszec Sneller czy ten, kto podawal sie za niego.
-Pokoj obok - odezwal sie domniemany Sneller. - Bede czekal na telefon.
Mowil jak Amerykanin. W przeciwienstwie do Luke'a nigdy nie widzial Khamela i tak naprawde wcale nie chcial go zobaczyc. Luke, ktory dwukrotnie spotkal sie z zabojca, mial sporo szczescia, wciaz cieszac sie zyciem.
W pokoju staly dwa lozka i maly stolik pod oknem. Wczesniej ktos dokladnie zaslonil okna. Do srodka nie przedostawal sie ani jeden sloneczny promien. Khamel postawil torbe na lozku, obok dwoch wypchanych teczek. Podszedl do okna i wyjrzal na zewnatrz, a nastepnie podniosl sluchawke.
-To ja - powiedzial do Snellera. - Co z samochodem?
-Stoi na ulicy. Bialy ford z tablicami rejestracyjnymi Connecticut. Kluczyki leza na stole. - Sneller starannie wymawial slowa.
-Kradziony?
-Oczywiscie, ale ma nowe papiery. Jest czysty.
-Zostawie go na lotnisku Dullesa zaraz po polnocy. Chce, zeby zostal zniszczony, rozumiemy sie? - Jego angielski byl naprawde doskonaly.
-Dostalem takie polecenie. Zrobie, co mi kazano. - Sneller mowil krotko i nie odbiegal od tematu.
-Podkreslam: to bardzo wazne. Zamierzam zostawic pistolet w samochodzie. Pistolety maja to do siebie, ze zostaja po nich kule, a samochody widuja rozni ludzie, dlatego jeszcze raz przypominam, ze auto i wszystko, co sie w nim znajduje, musi zostac zniszczone. Czy wyrazam sie jasno?
-Dostalem takie polecenie - powtorzyl Sneller. Nie podobal mu sie ten wyklad. Nie byl nowicjuszem.
Khamel usiadl na krawedzi lozka.
-Cztery miliony wplynely na moje konto przed tygodniem z jednodniowym opoznieniem. Poniewaz jestem w miescie, chce dostac nastepne trzy.
-Zostana przelane przed poludniem. Tak jak uzgodniono.
-Owszem, ale ktos nie trzyma sie naszych uzgodnien. Pierwsza rata, prosze nie zapominac, nadeszla z opoznieniem.
Zarzuty Khamela zirytowaly Snellera, a poniewaz zabojca byl w pokoju obok, z ktorego nie powinien wychodzic, zleceniodawca dal upust wscieklosci.
-To wina banku, nie nasza - warknal.
Uwaga ta rozwscieczyla Khamela.
-Rozumiem. Zadam przelania nastepnych trzech milionow na konto w Zurychu, gdy tylko otworza oddzial waszego banku w Nowym Jorku, czyli za dwie godziny. Sprawdze to.
-W porzadku.
-Dobrze. Chce uniknac problemow po wykonaniu zadania. Za dwadziescia cztery godziny bede w Paryzu, a stamtad polece prosto do Zurychu. Chce miec te pieniadze, kiedy sie tam zjawie.
-Beda, jesli zadanie zostanie wykonane.
Khamel usmiechnal sie do siebie.
-Panie Sneller, zadanie zostanie wykonane przed polnoca. O ile, rzecz jasna, dostarczyliscie mi wlasciwe dane.
-Jak do tej pory, nic sie nie zmienilo. Dzisiaj rowniez nie spodziewamy sie nowosci. Nasi ludzie pilnuja wszystkiego. W teczce sa mapy, diagramy, rozklad zajec i zamowione przez pana artykuly.
Khamel rzucil okiem na dwie lezace za jego plecami teczki. Prawa reka potarl oczy.
-Musze sie przespac - burknal do telefonu. - Cala dobe jestem na nogach.
Sneller nie wiedzial, co odpowiedziec. Mieli jeszcze duzo czasu i jesli Khamel pragnie sie zdrzemnac, to on mu w tym nie przeszkodzi. Placili mu dziesiec milionow.
-Zamowic cos do jedzenia? - spytal ni w piec, ni w dziewiec.
-Nie. Prosze zadzwonic do mnie za trzy godziny, dokladnie o wpol do jedenastej. - Odlozyl sluchawke i wyciagnal sie na lozku.
Drugiego dnia jesiennej sesji Sadu Najwyzszego na ulicach panowal spokoj i cisza. Sedziowie spedzili caly dzien w lawach, wysluchujac kolejnych prawnikow referujacych skomplikowane i nudne sprawy. Rosenberg spal przez wieksza czesc posiedzenia. Ozywil sie na krotko, gdy prokurator generalny z Teksasu domagal sie, by wiezniowi skazanemu na kare smierci podano przed wykonaniem smiercionosnego zastrzyku narkotyki rozjasniajace umysl.
-Jesli ow czlowiek jest psychicznie chory, to jak mozna wykonywac na nim egzekucje? - dopytywal sie, nie wierzac wlasnym uszom, Rosenberg.
-Nic nie stoi temu na przeszkodzie - odparl prokurator z Teksasu. - Jego choroba jest uleczalna. Wystarczy jeden zastrzyk, zeby troche oprzytomnial, a potem jeszcze jeden, zeby go usmiercic. Wszystko pojdzie gladko i zgodnie z prawem.
Rosenberg wsciekal sie i ciskal, ale potem uszla z niego para. Maly wozek inwalidzki stal znacznie nizej niz masywne, obite skora trony jego szanownych kolegow. Rosenberg wygladal w nim dosyc zalosnie. W minionych latach byl tygrysem bezlitosnie upokarzajacym najsprytniejszych prawnikow i lekce sobie wazacym ich wszystkie sadowe sztuczki. Teraz brakowalo mu sil. Zaczal cos mamrotac, a potem pogubil sie. Prokurator z Teksasu usmiechnal sie szyderczo.
Podczas ostatniej rozpatrywanej tego dnia sprawy - jakiejs zupelnie nieciekawej historii przesladowan na tle rasowym w Wirginii - Rosenberg zaczal chrapac. Prezes Runyan spojrzal gniewnie z wysokosci swego fotela, a Jason Kline, osobisty sekretarz i asystent Rosenberga, zrozumial, o co chodzi. Powoli wytoczyl wozek z sali posiedzen na tylny korytarz.
Sedzia odzyskal swiadomosc w gabinecie, zazyl tabletki i poinformowal asystentow, ze chce jechac do domu. Kline dal znac FBI i po kilku minutach wozek z Rosenbergiem znalazl sie bezpiecznie w mikrobusie nalezacym do sedziego, zaparkowanym w podziemiach. Samochodu pilnowalo dwoch agentow FBI. Frederic, pielegniarz sedziego, zabezpieczyl wozek pasami, a za kierownica mikrobusu usiadl sierzant Ferguson z policji Sadu Najwyzszego. Sedzia nie zyczyl sobie agentow w mikrobusie. Mogli co najwyzej jechac za nim, a potem pilnowac miejskiej posiadlosci, parkujac na ulicy, co i tak nalezalo uznac za wyraz nadzwyczajnej ustepliwosci Rosenberga, ktory nie ufal gliniarzom, a o agentach FBI nie chcial nawet slyszec. Nie potrzebowal ochrony.
Na ulicy Volty w Georgetown mikrobus zwolnil, po czym wjechal tylem na krotki podjazd. Pielegniarz wraz z Fergusonem ostroznie wprowadzili wozek do domu. Agenci przygladali sie wszystkiemu z ulicy, siedzac w czarnym rzadowym dodge'u. Trawnik przed siedziba sedziego byl niewielki, totez samochod agentow stal o kilka stop od frontowych drzwi. Dochodzila szesnasta.
Po kilku minutach z domu wyszedl - zgodnie z zyczeniem sedziego - sierzant Ferguson i zaczal rozmawiac z agentami. Przed tygodniem - po wielu debatach - Rosenberg zgodzil sie w koncu na to, by Ferguson kazdego popoludnia dokonywal cichej inspekcji wszystkich pokojow na gorze i na dole. Potem sierzant musial opuscic dom. Dokladnie o dwudziestej drugiej wolno mu bylo objac warte pod drzwiami; schodzil z niej o szostej rano. Sedzia nie zgadzal sie na zadnego innego policjanta oprocz Fergusona i sierzant byl juz naprawde zmeczony praca po godzinach.
-Wszystko w porzadku - poinformowal agentow. - Wracam o dziesiatej.
-Jeszcze zyje? - spytal jeden z ludzi siedzacych w samochodzie. Byla to standardowa wymiana zdan.
-Obawiam sie, ze tak - odparl Ferguson i ciezkim krokiem ruszyl ku mikrobusowi.
Frederic, pielegniarz sedziego, byl pyzatym, niezbyt silnym mezczyzna, ale obsluga pacjenta nie wymagala od niego specjalnego wysilku. Ulozywszy odpowiednio poduszki, Frederic podniosl Rosenberga z wozka i ulozyl go ostroznie na sofie, na ktorej sedzia spedzi bez ruchu nastepne dwie godziny, przysypiajac i ogladajac CNN. Frederic przygotowal sobie kanapke z szynka i talerzyk ciasteczek, po czym zaczal przegladac lezacy na kuchennym stole egzemplarz "National Enquirer". Rosenberg zabelkotal cos glosno i zmienil kanal za pomoca pilota.
Dokladnie o siodmej na stole pojawil sie dietetyczny obiad sedziego, skladajacy sie z rosolu, gotowanych ziemniakow i duszonej cebuli. Frederic, posadziwszy starca na wozku, przewiozl go do jadalni. Rosenberg upieral sie, by samemu poslugiwac sie sztuccami, i nie byl to najelegantszy widok. Frederic ogladal telewizje. Pozniej przyjdzie mu posprzatac caly poobiedni balagan.
O dziewiatej Rosenberg byl juz wykapany i ubrany w pizame i szlafrok. Lezal, dokladnie okryty koldra. Lozko bylo waskie, rozkladane, o jasnozielonej szpitalnej barwie. Sedzia sypial na twardym materacu, majac w zasiegu reki przycisk przywolujacy pielegniarza. Lozko mialo opuszczane boczne scianki, ktorych Rosenberg nigdy nie pozwalal podnosic. Stalo w pokoju za kuchnia, sluzacym mu przez trzydziesci lat - az do pierwszego wylewu - jako niewielka pracownia. Pomieszczenie przypominalo teraz sale szpi