JOHN GRISHAM Raport Pelikana ROZDZIAL 1 Wydawalo sie, ze jest niezdolny do wywolania takiego zamieszania, ale to on byl przyczyna tego, co dzialo sie za oknem. Nie pierwszy raz. Mial dziewiecdziesiat jeden lat, byl sparalizowany, przypiety pasami do wozka inwalidzkiego i podlaczony do tlenu. Drugi udar przed siedmiu laty omal go nie wykonczyl, ale Abraham Rosenberg wciaz zyl, i nawet z rurkami w nosie byl lepszym prawnikiem niz pozostala osemka razem wzieta[1]. Byl ostatnia zywa legenda sadu, a to, ze wciaz oddychal, wzbudzalo wscieklosc tlumu za oknem.Siedzial na malym wozku inwalidzkim w glownym budynku Sadu Najwyzszego. Stopami dotykal dolnej krawedzi okna, a glowe wychylil do przodu, zeby lepiej slyszec nasilajacy sie halas. Nienawidzil gliniarzy, ale widok ich zwartych, rownych szeregow sprawial mu radosc. Policjanci stali wyprostowani i nie cofneli sie nawet o krok pod naporem co najmniej piecdziesieciu tysiecy spragnionych krwi demonstrantow. -Najwiekszy tlum, jaki w zyciu widzialem! - krzyknal Rosenberg, nie odrywajac oczu od okna. Byl prawie gluchy. Jason Kline, jego starszy asystent, stal tuz za nim. Byl pierwszy poniedzialek pazdziernika, dzien rozpoczecia nowej sesji Sadu, obchodzony zwyczajowo jako Swieto Pierwszej Poprawki do Konstytucji. Wspaniale swieto! Rosenberg byl zachwycony. Dla niego wolnosc slowa oznaczala prawo do buntu. -Sa tam Indianie? - spytal glosno. -Sa! - wrzasnal Jason Kline do jego prawego ucha. -W barwach wojennych? -Tak! W pelnym rynsztunku bojowym. -Tancza? -Tak! Indianie, czarni, biali, brazowi, kobiety, homoseksualisci, milosnicy przyrody, chrzescijanie, zwolennicy przerywania ciazy, Aryjczycy, nazisci, ateisci, mysliwi, animalsi, bojownicy o supremacje bialych, bojownicy o supremacje czarnych, przeciwnicy podatkow, drwale, farmerzy - wszyscy zebrali sie, by protestowac. A policjanci z oddzialow prewencyjnych mocno sciskali czarne palki. -Indianie przepadaja za mna! -Nie mam co do tego watpliwosci. - Kline kiwnal glowa i usmiechnal sie do kruchego, malego czlowieczka o zacisnietych piesciach. Rosenberg wyznawal prosta filozofie: najpierw rzad, potem gospodarka; jednostka przed rzadem, a najwazniejsze jest srodowisko naturalne. Jesli chodzi o Indian, to spelnilby ich kazda prosbe. Przeklenstwa, modly, spiewy, okrzyki i wrzaski narastaly z kazda chwila, a policja prewencyjna zwierala szeregi. Tlum byl potezniejszy i bardziej zdesperowany, niz bywalo to w ostatnich latach. Wyczuwalo sie wieksze napiecie. Przemoc stala sie niemal chlebem powszednim. Podkladano bomby pod kliniki wykonujace zabiegi przerywania ciazy. Napadano na ginekologow i bito ich, a nawet mordowano. W Pensacola pewnego lekarza zakneblowano, zwiazano w pozycji embrionalnej i oblano zracym kwasem. Co tydzien wybuchaly zamieszki na ulicach. Wojowniczy geje atakowali koscioly i ksiezy. Bojownicy o supremacje bialych, zrzeszeni w kilkudziesieciu znanych i nieznanych organizacjach paramilitarnych, coraz smielej napadali na czarnych, Latynosow i Azjatow. Nienawisc ogarnela cala Ameryke. Sad, rzecz jasna, stal sie latwym celem atakow. Grozby pod adresem sedziow nasilily sie dziesieciokrotnie od roku 1990. Wzmocniono ochrone gmachu Sadu Najwyzszego; kazdego sedziego strzeglo co najmniej dwoch agentow FBI, a kazda pogrozka byla dokladnie sprawdzana. -Nienawidza mnie, nie sadzisz? - powiedzial glosno Rosenberg, wygladajac przez okno. -Owszem, niektorzy z nich na pewno - odparl rozbawiony Kline. Rosenberg uwielbial tego typu uwagi. Usmiechnal sie i wzial gleboki oddech. To jemu najczesciej grozono smiercia. -Widzisz transparenty? - spytal. Byl prawie slepy. -Sporo. -Co na nich powypisywali? -To, co zwykle. "Smierc Rosenbergowi". "Rosenberg na emeryture". "Odciac mu tlen". -Cholera, od lat ciagle to samo. Mogliby wymyslic cos nowego. Asystent nie odpowiedzial. Abe powinien byl zrezygnowac juz dawno temu, ale zapewne wyniosa go stad na noszach. Rosenberg mial trzech sekretarzy prawnych zajmujacych sie wyszukiwaniem precedensow, jednak wszystkie uzasadnienia pisywal samodzielnie grubym pisakiem na bialym papierze kancelaryjnym, a jego bazgroly przypominaly pismo pierwszoklasisty. Pisanie zajmowalo mu duzo czasu, ale nie przejmowal sie tym, bo pelnil swa funkcje dozywotnio. Sekretarze sprawdzali uzasadnienia pod wzgledem prawnym i rzadko znajdowali w nich jakis blad. -Trzeba by rzucic Runyana na pozarcie Indianom - zachichotal Rosenberg. John Runyan byl pierwszym prezesem Sadu Najwyzszego, zatwardzialym konserwatysta, mianowanym przez republikanskiego prezydenta, znienawidzonym przez Indian oraz wszystkie mniejszosci. Siedmiu z dziewieciu sedziow rowniez mianowal republikanin. Rosenberg czekal juz pietnascie lat na to, zeby w Bialym Domu zamieszkal demokrata. Chcial zrezygnowac, powinien zrezygnowac, ale nie mogl sie pogodzic z mysla, ze jego miejsce zajmie jakis prawicowiec w typie Runyana. Mial czas. Mogl sobie siedziec w swoim wozku inwalidzkim, oddychac tlenem i bronic praw Indian, czarnych, kobiet, ubogich, uposledzonych i przyrody dopoty, dopoki nie skonczy stu pieciu lat. I nikt mu w tym nie przeszkodzi. Chyba ze go zabija. Co zreszta nie byloby wcale takie zle. Glowa wielkiego meza zadrzala, zachwiala sie i opadla na ramie. Usnal. Kline wyszedl cichutko z gabinetu i udal sie do pracy w bibliotece. Wroci za pol godziny, by sprawdzic poziom tlenu i podac Rosenbergowi tabletki. Gabinet pierwszego prezesa miesci sie na glownym pietrze i jest wiekszy i bardziej okazaly niz biura pozostalej osemki sedziow. Westybul wykorzystywany jest do malych przyjec i oficjalnych zebran, natomiast sam gabinet stanowi miejsce pracy prezesa. Drzwi gabinetu byly zamkniete, a w srodku oprocz prezesa znajdowalo sie trzech jego asystentow, kapitan policji Sadu Najwyzszego, trzech agentow FBI i K.O. Lewis - zastepca dyrektora Federalnego Biura Sledczego. Nastroj byl powazny. Wszyscy starali sie nie zwracac uwagi na halasy dobiegajace z zewnatrz. Nie bylo to latwe. Prezes rozmawial z Lewisem o ostatniej serii pogrozek, a pozostali sluchali. Asystenci notowali pilnie. W ciagu ostatnich szescdziesieciu dni do Biura naplynelo ponad dwiescie grozb, co bylo swoistym rekordem. Wsrod nich zdarzaly sie ogolnikowe, typu: "Wysadzic w powietrze Sad", lecz wiele dotyczylo konkretnych osob. Runyan nie ukrywal poirytowania. Mial przed soba poufny raport FBI, z ktorego odczytywal nazwy organizacji podejrzanych o wysylanie grozb. Ku-Klux-Klan, Aryjczycy, nazisci, Palestynczycy, czarni separatysci, przeciwnicy przerywania ciazy, homofobi. Nawet IRA. Brakowalo tylko rotarian i harcerzy. Jakas popierana przez Iran grupa z Bliskiego Wschodu grozila rozlewem krwi na amerykanskiej ziemi z zemsty za smierc dwoch ministrow sprawiedliwosci w Teheranie. Nie istnialy absolutnie zadne dowody, ze Stany Zjednoczone mialy z tym jakis zwiazek. Nowo powstala w kraju i juz cieszaca sie watpliwa slawa grupa terrorystyczna, znana jako Armia Podziemia, zabila w Teksasie sedziego federalnego podkladajac bombe pod jego samochod. Nie dokonano jeszcze zadnych aresztowan, mimo ze AP wziela na siebie odpowiedzialnosc za zamach na sedziego. Armie podejrzewano rowniez o podlozenie kilkudziesieciu ladunkow wybuchowych pod biura ACLU[2].-A co z tymi terrorystami z Puerto Rico? - zapytal Runyan, nie podnoszac glowy. -Mieczaki. Nie ma sie czym przejmowac - rzucil od niechcenia K.O. Lewis. - Groza juz od dwudziestu lat. -Wiec moze powinnismy wziac sie do roboty. Mamy odpowiedni klimat, nie sadzi pan? -Nie ma sie co przejmowac tymi z Puerto Rico, prezesie. - Runyan lubil, gdy zwracano sie do niego "prezesie". Nie "panie sedzio" czy "panie prezesie", lecz wlasnie "prezesie". - Groza tak jak wszyscy. -Bardzo zabawne - odparl Runyan z kamienna twarza. - Bardzo zabawne. Mam nadzieje, ze nie pominelismy zadnej organizacji. - Rzucil raport na biurko i potarl czolo. - Porozmawiajmy o bezpieczenstwie. - Zamknal oczy. K.O. Lewis odlozyl swoj egzemplarz raportu na biurko sedziego. -No coz, dyrektor uwaza, ze powinnismy przydzielic po czterech agentow kazdemu z czlonkow Sadu. Przynajmniej na najblizsze dziewiecdziesiat dni. Do pracy i z pracy sedziowie beda jezdzic limuzynami z eskorta. Policja bedzie strzegla takze budynku Sadu. -A co z podrozami? -Trzeba bedzie z nich zrezygnowac, przynajmniej na jakis czas. Dyrektor uwaza, ze sedziowie nie powinni opuszczac dystryktu Kolumbii az do konca roku. -Oszalal pan? A moze oszalal panski zwierzchnik? Jesli polece moim szanownym kolegom zastosowanie sie do tego wymogu, jeszcze dzis wyjada z miasta i nie wroca przez najblizszy miesiac. To absurd! - Runyan zmarszczyl czolo i spojrzal na swych asystentow, ktorzy pokrecili glowami, nie kryjac oburzenia. Na Lewisie nie zrobilo to zadnego wrazenia. Spodziewal sie takiej reakcji. -Decyzja nalezy do pana. Ze strony dyrektora tylko sugestia. -Idiotyczna sugestia! -Dyrektor nie liczy na panska zgode. Liczy natomiast, ze zechce pan odpowiednio wczesnie poinformowac go o planowanych podrozach. W przeciwnym razie nie bierzemy odpowiedzialnosci za bezpieczenstwo sedziow. -Chce pan powiedziec, ze macie zamiar eskortowac kazdego sedziego za kazdym razem, gdy wyjezdza z miasta? -Tak, prezesie. Mamy taki plan. -Nic z tego. Ci ludzie nie sa przyzwyczajeni do nianczenia. -Tak jest. Nie nawykli rowniez do aniolow strozow. Prosze jednak nie zapominac, ze naszym zadaniem jest chronic pana i panskich szanownych kolegow, sir. Oczywiscie nie musimy tego robic. Ale wydaje mi sie, sir, ze to wy nas wezwaliscie. Lecz jesli taka jest wasza wola, mozemy was zostawic w spokoju. Runyan nerwowo poprawil sie w fotelu. -A co z budynkiem? Lewis usmiechnal sie lekko. -Nie martwimy sie o gmach, prezesie. Latwo go zabezpieczyc. Z tym nie powinno byc zadnych problemow. -Wiec o co chodzi? -Ulice pelne sa idiotow, pomylencow i nawiedzonych. - Lewis kiwnal glowa w strone okna. -I wszyscy nas nienawidza. -Na to wyglada. Niech pan poslucha, prezesie, bardzo martwi nas sedzia Rosenberg. Nie chce wpuscic naszych ludzi do swojego domu; kaze im warowac przez cala noc na ulicy. Tylko swojemu ulubionemu policjantowi z Sadu... jakze on sie nazywa? Ferguson... zezwolil na warte przy tylnym wyjsciu, i to jedynie od dziesiatej wieczorem do szostej rano. W domu jest tylko sedzia i jego pielegniarz. To miejsce nie nalezy do bezpiecznych. Runyan zaczal czyscic paznokcie spinaczem i usmiechnal sie pod nosem. Smierc Rosenberga - naturalna czy nie - przynioslaby wszystkim ulge. Malo tego, bylby to powod do swieta. Prezes wlozylby czarny garnitur i wyglosil mowe pogrzebowa, a potem za zamknietymi drzwiami, w towarzystwie asystentow, zacieralby rece z radosci. Spodobala mu sie ta mysl. -Co pan proponuje? - spytal. -Moze moglby pan z nim porozmawiac? -Probowalem. Wyjasnilem mu, ze wedle wszelkich znakow na niebie i ziemi jest najbardziej znienawidzonym czlowiekiem w Ameryce, ze przeklinaja go miliony ludzi i ze wiekszosc z nich nie moze doczekac sie jego smierci. Ze pod jego adresem nadchodzi cztery razy wiecej listow z pogrozkami niz do nas wszystkich razem wzietych i ze stanowi idealny i latwy cel dla zabojcy. -I co on na to? - zapytal Lewis po chwili. -Kazal mi sie pocalowac w dupe, a potem usnal. Asystenci zachichotali. Agenci FBI, zdawszy sobie sprawe, ze wolno sie smiac, zarechotali zgodnie. -Wiec co mamy robic? - spytal powaznie Lewis. -Chroncie go najlepiej, jak potraficie, sporzadzajcie raporty i nie zawracajcie sobie nim glowy. On sie nie boi niczego, nawet smierci, a skoro pieklo go nie przeraza, to nie wasz interes. -Owszem, nasz. Interes dyrektora i moj, prezesie. Sprawa jest prosta: jesli komus cos sie stanie, Biuro wpadnie w tarapaty. Prezes zakolysal sie w fotelu. Jazgot dobiegajacy z ulicy irytowal go coraz bardziej, a spotkanie trwalo juz zbyt dlugo. -Nie zawracajcie sobie glowy Rosenbergiem. Moze umrze we snie. Bardziej martwi mnie Jensen. -Tak, on tez stwarza problemy - rzucil Lewis, kartkujac notatnik. -Wiem, ze stwarza problemy - wycedzil przez zeby Runyan. - Przynosi nam wstyd. Zdaje sie, ze obecnie jest liberalem. W polowie przypadkow glosuje tak jak Rosenberg. W przyszlym miesiacu zostanie zapewne zwolennikiem supremacji bialych i opowie sie za segregacja w szkolach. Za pol roku zakocha sie w Indianach i zechce oddac im Montane. Zachowuje sie jak dziecko opoznione w rozwoju. -Wie pan, on poddaje sie kuracji antydepresyjnej... -Wiem, wiem. Powiedzial mi o tym. Traktuje mnie jak ojca. Jaki lek mu podaja? -Prozac. -A co z ta instruktorka aerobiku, z ktora sie spotykal? Wciaz ja widuje? - Prezes ponownie zajal sie paznokciami. -Raczej nie, prezesie. Sadze, ze Jensen nie interesuje sie kobietami - stwierdzil enigmatycznie Lewis. Wiedzial jednak wiecej, niz chcial powiedziec. Spojrzal porozumiewawczo na jednego z agentow. Runyan nie zwrocil na to uwagi. -Wspolpracuje z wami? - indagowal, nie przerywajac czyszczenia paznokci. -Oczywiscie, ze nie. Pod wieloma wzgledami jest gorszy od Rosenberga. Pozwala nam eskortowac sie tylko pod dom, a potem kaze tkwic przez cala noc na parkingu. Nie mozemy siedziec nawet w korytarzu. Twierdzi, ze niepokoilibysmy sasiadow. Prosze pamietac, ze on mieszka na szostym pietrze, a do budynku mozna sie dostac na dziesiec roznych sposobow. Bawi sie z nami w kotka i myszke. Wymyka sie o roznych porach i nigdy nie wiemy, czy jest u siebie, czy tez nie. Rosenberg przynajmniej przez cala noc siedzi w domu. Jensen jest wprost niemozliwy. -Wspaniale! Jesli wy nie potraficie go wysledzic, potencjalny morderca nie ma zadnych szans. Lewis nie pomyslal o tym. I wcale go to nie rozbawilo. -Dyrektor bardzo martwi sie bezpieczenstwem sedziego Jensena. -Pod jego adresem nie nadchodzi wiele grozb. -Jest szosty na liscie, zaraz za panem, panie sedzio. -Och, a wiec ja jestem na piatym miejscu. -Owszem. Tuz za sedzia Manningiem. Nawiasem mowiac, wspolpraca z nim uklada sie doskonale. -Manning boi sie wlasnego cienia - orzekl prezes, a potem zreflektowal sie. - Nie powinienem byl tego mowic. Wybaczcie, panowie. Lewis nie zwrocil uwagi na slowa Runyana. -Ogolnie rzecz biorac, wspolpraca sedziow z nami uklada sie dobrze, wyjawszy oczywiscie Rosenberga i Jensena. Sedzia Stone klnie na czym swiat stoi, ale stosuje sie do naszych polecen. -Stone klnie na wszystko i wszystkich, wiec nie bierzcie tego do siebie. Jak pan sadzi, dokad wymyka sie Jensen? -Nie mamy pojecia. - Lewis ponownie spojrzal na jednego z agentow. Potezna czesc tlumu na ulicy zaczela nagle skandowac jedno haslo; wkrotce przylaczyla sie reszta. Prezes nie mogl juz tego zniesc. Drzaly szyby w oknach. Wstal i oficjalnie zakonczyl spotkanie. Gabinet sedziego Glenna Jensena znajdowal sie na pierwszym pietrze, po drugiej stronie gmachu, z dala od ulicznego halasu. Pokoj byl obszerny, choc najmniejszy z dziewieciu biur. Jensen, jako najmlodszy z calej dziewiatki, i tak mial szczescie, ze przyznano mu gabinet. Kiedy przed szescioma laty, ledwo przekroczywszy czterdziestke, przyjmowal nominacje, uwazano go za fundamentaliste o silnie konserwatywnych pogladach, zblizonych do przekonan tego, ktory go mianowal. Przyjecie jego kandydatury przez Senat ciagnelo sie w nieskonczonosc. Jensen wypadl slabo przed Komisja Sprawiedliwosci. We wszystkich istotnych kwestiach zajmowal niejasne stanowisko, za co obrywal po glowie od obydwu stron. Republikanie byli zazenowani. Demokraci weszyli krew. Prezydent naciskal na czlonkow komisji tak dlugo, az ci sie w koncu poddali, i Jensen przeszedl jednym glosem. Ale przeszedl, i to do konca zycia. Przez szesc lat sprawowania urzedu nie zdolal nikogo usatysfakcjonowac. Gleboko dotkniety przesluchaniami przed komisja, poprzysiagl sobie, ze w pracy bedzie kierowal sie wylacznie wspolczuciem. Republikanie wpadli we wscieklosc. Poczuli sie zdradzeni, szczegolnie wtedy, gdy Jensen odkryl w sobie namietnosc do zajmowania sie prawami przestepcow. Bez ideologicznych wyrzutow sumienia szybko wystapil z szeregow prawicy, przeszedl do centrum, a potem zupelnie na lewo. Wkrotce jednak wszyscy uczeni w prawie mezowie zaczeli drapac sie w kozie brodki, bo Jensen piorunem wrocil na prawo i poparl sedziego Sloana, ktory jako jeden z nielicznych sprzeciwial sie prawom kobiet. Jensen nie lubil kobiet. Zajal neutralna postawe w sprawie religii w szkolach, byl sceptyczny wobec wolnosci slowa, popieral ludzi walczacych o mniejsze podatki, Indianie go nie interesowali, bal sie czarnych, zwalczal pornografie, wspolczul kryminalistom i zajmowal konsekwentna postawe w kwestii ochrony srodowiska. Ku wielkiemu rozczarowaniu republikanow, ktorzy przelewali krew za jego nominacje, Jensen opowiedzial sie za prawami homoseksualistow. Ostatnio na wlasna prosbe dostal wielce klopotliwa sprawe, znana jako afera Dumonda. Niejaki Roland Dumond przez osiem lat mieszkal ze swym kochankiem. Tworzyli szczesliwa pare, byli sobie calkowicie oddani i zadowoleni z zycia. Chcieli sie pobrac, ale kodeks prawny Ohio nie zezwalal na takie zwiazki. Niestety, przyjaciel Dumonda zarazil sie AIDS i zmarl w meczarniach. Rodzina kochanka nie pozwolila Dumondowi wziac udzialu w pogrzebie. Roland wpadl w rozpacz i podal rodzine przyjaciela do sadu, zadajac odszkodowania za straty moralne. Sprawa przez szesc lat nie schodzila z wokandy, wedrujac od jednej instancji do drugiej, i w koncu trafila na biurko Jensena. Kwestia sporna byly tak zwane prawa malzenskie gejow. Nazwisko Dumonda stalo sie okrzykiem bojowym wielu homoseksualnych aktywistow. Doszlo nawet do zamieszek ulicznych. Jensen zamknal drzwi do drugiej, mniejszej czesci biura i wraz z trzema asystentami zasiadl przy stole konferencyjnym. Przez dwie godziny debatowali nad pozwem Dumonda i do niczego nie doszli. Jeden z asystentow, liberal po Uniwersytecie Cornella, domagal sie wyroku przyznajacego szerokie prawa partnerom homoseksualnym. Jensen popieral go, ale nie chcial sie do tego przyznac. Pozostali dwaj asystenci byli sceptyczni. Wiedzieli - podobnie jak Jensen - ze podczas posiedzenia Sadu Najwyzszego nie uda sie zdobyc wymaganej wiekszosci pieciu glosow. Rozmowa zeszla na inne tematy. -Prezes ma cie na oku, Glenn - oznajmil asystent po Uniwersytecie Duke. W biurze zwracali sie don po imieniu. "Panie sedzio" bylo zbyt oficjalne. -O co mu chodzi? - Jensen przetarl oczy. -Jeden z jego sekretarzy dal mi do zrozumienia, ze prezes i FBI martwia sie o twoje bezpieczenstwo. Podobno prezes jest wkurzony, ze z nimi nie wspolpracujesz. Gosc, ktory mi o tym powiedzial, chcial, zebym ci to przekazal. - W Sadzie Najwyzszym wszystko przekazywano sobie poprzez siec sekretarzy, asystentow i aplikantow. Wszystko! -To dobrze, ze jest wkurzony. Na tym polega jego praca. -Chce ci przydzielic dwoch dodatkowych ochroniarzy, a FBI bedzie cie eskortowac w drodze do pracy i z pracy. Poza tym chca ci ograniczyc mozliwosc podrozowania. -Juz to slyszalem. -Taa, wiemy. Ale ten sekretarz powiedzial jeszcze, ze prezes chce, abysmy na ciebie wplyneli. Mamy sprawic, bys zaczal wspolpracowac z FBI, jesli chcesz uratowac zycie. -Rozumiem. -Wiec wplywamy na ciebie. -Dzieki. Mozecie teraz przekazac poczta pantoflowa sekretarzowi prezesa, ze nie tylko wplywaliscie na mnie, ale piekliliscie sie i miotali wzburzeni, i ze doceniam wasze wysilki we wplywaniu, piekleniu sie i miotaniu, ale wpuszczam wszystko jednym uchem, a wypuszczam drugim. Powiedzcie mu, ze Glenn uwaza sie za twardziela. -Jasne, Glenn. Nie boisz sie, prawda? -Ani troche. ROZDZIAL 2 Thomas Callahan nalezal do najbardziej popularnych profesorow Uniwersytetu Tulane, glownie dlatego, ze nigdy nie rozpoczynal wykladow przed jedenasta. Callahan pil - i to niemalo - podobnie jak wiekszosc studentow, dlatego musial odsypiac poranki, a potem leczyc kaca. Wyklady o dziewiatej i dziesiatej bylyby dla niego dopustem bozym. Popularnosc zawdzieczal rowniez luzackiemu stylowi - nosil wytarte dzinsy, tweedowe marynarki z mocno przetartymi latami na lokciach i nie uznawal skarpetek ani krawatow. W jego przekonaniu tak sie powinien ubierac uniwersytecki liberal. Mial czterdziesci piec lat, ale dzieki ciemnym wlosom i okularom w szylkretowej oprawie wygladal na trzydziestopieciolatka; zreszta nie przywiazywal wagi do swego wieku. Golil sie raz na tydzien, kiedy zarost zaczynal go swedzic. Podczas chlodow, ktore w Nowym Orleanie naleza do rzadkosci, zapuszczal brode. Posrod damskiej czesci zakostwa cieszyl sie calkiem zasluzona reputacja donzuana. Nauczal prawa konstytucyjnego, najbardziej nie lubianego przedmiotu sposrod wymaganego curriculum, ale - dzieki swej niezwyklej blyskotliwosci i luzowi - uczynil "konstytuche" przedmiotem ciekawym. Zaden inny profesor z Tulane nie potrafilby tego dokonac. Poza tym zadnemu na tym nie zalezalo, wiec studenci walczyli o miejsca na wykladach "konstytuchy", prowadzonych przez Callahana trzy razy w tygodniu o jedenastej. Osiemdziesieciu przyszlych prawnikow zajelo miejsca w szesciu wznoszacych sie coraz wyzej rzedach lawek i szeptalo miedzy soba, gdy Callahan stanal przed katedra i zaczal czyscic okulary. Bylo dokladnie piec po jedenastej. "O wiele za wczesnie" - pomyslal profesor. -Kto wie, dlaczego Rosenberg zalozyl protest w sprawie Nasha przeciwko stanowi New Jersey? Wszystkie glowy znieruchomialy i w sali zapadla cisza. Musi miec fatalnego kaca. Te przekrwione oczy! Kiedy zaczyna od Rosenberga, wyklad bedzie prawdziwa orka. Nikt nie podniosl reki. Jaki Nash? Callahan rozgladal sie powoli, metodycznie po sali i czekal. Bylo cicho jak makiem zasial. Wtem glosno szczeknela galka u drzwi i napiecie opadlo. Do sali wsunela sie atrakcyjna dziewczyna w obcislych, spranych dzinsach i bawelnianym swetrze, przemknela pod sciana i usiadla w trzecim rzedzie. Studenci z czwartego rzedu spogladali na nia z podziwem. Ci z piatego wyciagali szyje. Juz od dwoch meczacych lat obserwowali te pelna wdzieku kolezanke z roku, przemierzajaca na dlugich nogach korytarze i sale wykladowe. Ci, ktorzy pragneli widoku wdziekow tej mlodej kobiety, mogli sie tylko domyslac jej bajecznego ciala. Ona bowiem nie nalezala do tych, ktore nim szafuja. Byla po prostu jedna z nich i ubierala sie zgodnie z obowiazujacym na wydziale prawa kanonem: dzinsy, flanelowe koszule, porozciagane swetry i za duze wojskowe kurtki. Wielbiciele oddaliby zycie, by ujrzec ja w czarnej skorzanej minispodniczce. Dziewczyna obdarzyla przelotnym usmiechem siedzacego obok niej studenta i przez chwile wszyscy zapomnieli o Callahanie i sprawie Nasha. Profesor nie zwrocil uwagi na jej wejscie. Gdyby byla przestraszona studentka pierwszego roku, zapewne dobralby sie jej do skory i wrzasnal: "Nie wolno spozniac sie na wyklad!" Ale Callahan nie byl dzis w nastroju do wrzaskow, a Darby Shaw nie bala sie go ani troche. Przez ulamek sekundy Thomas zastanawial sie, czy ktos wie, ze on i Darby sypiaja ze soba. Chyba nie. Darby nalegala na utrzymanie zwiazku w tajemnicy. -Czy ktos przeczytal uzasadnienie Rosenberga w sprawie Nasha przeciwko stanowi New Jersey? Callahan byl znow glownym obiektem zainteresowania. W sali panowala cisza. Studenci wiedzieli juz, ze dobrowolne zgloszenie sie do odpowiedzi oznaczalo przypiekanie zywym ogniem przez nastepne trzydziesci minut. Zadnych ochotnikow. Palacze siedzacy w ostatnich rzedach zapalili papierosy. Wiekszosc udawala, ze pilnie cos notuje. Przegladanie kodeksu i szukanie teraz opisu sprawy Nasha bylo zbyt ryzykowne, gdyz oznaczaloby przyznanie sie do niewiedzy. Za pozno na sciaganie. Kazdy podejrzany ruch mogl zwrocic uwage profesora, ktory i tak w koncu kogos przygwozdzi. W istocie przypadek Nasha nie byl opisany w kodeksach. Nalezal do kilkudziesieciu drobnych spraw, o ktorych Callahan wspomnial mimochodem przed tygodniem, a teraz domagal sie od sluchaczy pelnej wiedzy na ten temat. Slynal zreszta z tego. Na egzaminie koncowym trzeba sie bylo wykazac znajomoscia tysiaca dwustu spraw, z czego tysiac nie bylo skodyfikowanych. Egzamin stanowil koszmar, choc Callahan ocenial sprawiedliwie i oblewal tylko prawdziwych matolow. W tej chwili nie byl jednak w najlepszym nastroju. Rozejrzal sie po sali w poszukiwaniu ofiary. -Panie Sallinger, jakie jest panskie zdanie w tej sprawie? Czy potrafi pan wyjasnic sprzeciw Rosenberga? Siedzacy w czwartym rzedzie Sallinger odparl natychmiast: -Nie, panie profesorze. -Rozumiem. Czy moge to przypisac temu, iz nie przeczytal pan sprzeciwu Rosenberga? -Tak, panie profesorze. Callahan spiorunowal go wzrokiem. Przekrwione oczy nadawaly jego gniewnemu spojrzeniu zlowrogi wyraz. Dostrzegl to jedynie Sallinger, poniewaz pozostali studenci spuscili nisko glowy. -A czemuz to? -Bo staram sie nie czytac sprzeciwow. Szczegolnie Rosenberga. Idiota. Idiota do szostej potegi! Sallinger zdecydowal sie na walke, choc jego sklady z amunicja swiecily pustkami. -Czy ma pan cos przeciwko Rosenbergowi, panie Sallinger? Callahan szanowal i podziwial Rosenberga. Czcil go. Przeczytal o nim wszystko i pamietal kazdy wyrok przez niego orzeczony, wraz z uzasadnieniem. Pisal o nim prace naukowe. Kiedys nawet zjadl z nim obiad. Sallinger zaczal sie nerwowo wiercic. -Och nie, panie profesorze. Ja... po prostu w ogole nie lubie sprzeciwow. Odpowiedz Sallingera byla nawet dowcipna, ale nikt nie odwazyl sie usmiechnac. Pozniej, przy piwie, Sallinger i jego kumple beda tarzac sie ze smiechu, wspominajac te chwile. Teraz jednak nikomu nie bylo wesolo. -Rozumiem. A czy w takim razie czytuje pan uzasadnienia wiekszosci? Chwila wahania. Zdaje sie, ze wyzwanie, jakie rzucil Sallinger Callahanowi, zle sie dla smialka skonczy. -Tak, panie profesorze. Czytam uzasadnienia. -Wspaniale. W takim razie zechce pan zreferowac, jesli laska, uzasadnienie wiekszosci w sprawie Nasha przeciwko New Jersey. Sallinger w zyciu nie slyszal o Nashu, ale zapamieta go do konca zycia. -Tego chyba nie czytalem. -A wiec nie czytuje pan uzasadnien sprzeciwow, panie Sallinger, a teraz dowiadujemy sie, ze zaniedbuje pan takze wiekszosc. To co pan, u licha, czyta? Romanse? Brukowce? Z czwartego rzedu rozlegl sie cichy smiech studentow, ktorzy czuli sie w obowiazku wyrazic uznanie dla dowcipu Callahana, jednoczesnie nie zwracajac na siebie jego uwagi. Twarz Sallingera nabiegla krwia i biedak wpatrywal sie jak oniemialy w swego przesladowce. -Dlaczego nie przeczytal pan tej sprawy, drogi panie? - drazyl bezlitosnie Callahan. -Nie wiem. Ja... no... chyba zapomnialem. Callahan przyjal to ze zrozumieniem. -Nie dziwi mnie to. Wspomnialem o tej sprawie w zeszlym tygodniu. W zeszla srode, mowiac scisle. Jest to jedna ze spraw, ktorych znajomosci bede wymagal podczas egzaminu koncowego. I wlasnie dlatego nie pojmuje, dlaczego nie zapoznal sie pan z uzasadnieniem, od ktorego zalezy panskie byc albo nie byc. - Callahan przechadzal sie wolnym krokiem przed katedra i przygladal sie swym sluchaczom. - Czy ktos zadal sobie trud i przeczytal to, o co pytam? Cisza. Callahan wbil wzrok w podloge i sycil sie milczeniem studentow. Wszystkie oczy spogladaly w dol, zawisly nieruchomo wszystkie olowki i piora. Nad ostatnim rzedem unosil sie oblok dymu. W koncu z miejsca w trzecim rzedzie uniosla sie niesmialo reka Darby Shaw, a sale wypelnilo westchnienie ulgi. Znow ich uratowala! Zreszta na to wlasnie liczyli. Darby zajmowala na wydziale druga pozycje pod wzgledem ocen i tylko kilka punktow dzielilo ja od pierwszego miejsca. Potrafila wyrecytowac wszystkie odroczenia, wyroki jednomyslne, glosy sprzeciwu i uzasadnienia wiekszosci w kazdej sprawie omawianej przez Callahana na wykladzie. Znala je wszystkie. Miala juz dyplom magna cum laude z biologii i zamierzala uzyskac dyplom z wyroznieniem z prawa, a potem zarabiac na zycie wytaczaniem procesow wielkim firmom chemicznym za zatruwanie srodowiska. Callahan spojrzal na nia ze zdziwieniem. Wyszla od niego przed trzema godzinami, po dlugiej nocy spedzonej przy winie i prawniczych dysputach. Nie rozmawiali jednak o Nashu. -Patrzcie panstwo, panna Shaw ma nam cos do powiedzenia! A wiec co nie spodobalo sie Rosenbergowi? -Sedzia Rosenberg uwaza, ze kodeks karny New Jersey narusza Druga Poprawke do Konstytucji[3]. - Mowiac to nie patrzyla na Callahana. -Swietnie. A moze zechcialaby pani poinformowac swoich szanownych kolegow i kolezanki, co stwierdza kodeks karny New Jersey. -Zabrania miedzy innymi posiadania broni polautomatycznej. -Cudownie! Panno Shaw, zabawmy sie w zgadywanke i odpowiedzmy sobie na pytanie, jaka bronia dysponowal pan Nash podczas aresztowania. -Karabinem automatycznym AK-47. -I co przydarzylo sie temu nieszczesnikowi? -Zostal skazany na trzy lata, ale zlozyl apelacje. - Znala wszystkie szczegoly. -Czym sie zajmowal pan Nash? -W uzasadnieniu nie wspomniano o tym, ale z innych zrodel wiadomo, ze postawiono mu dodatkowy zarzut handlu narkotykami. Trzeba dodac, ze Nash w przeszlosci nie byl karany. -A wiec pan Nash handlowal trawka z kalasznikowem na ramieniu. I znalazl prawdziwego przyjaciela w osobie sedziego Rosenberga, czy tak? -Wlasnie tak. - Spojrzala na Callahana. Napiecie opadlo. Wszystkie oczy sledzily profesora wolno przemierzajacego sale i rozgladajacego sie w poszukiwaniu kolejnej ofiary. Darby Shaw czesto byla jedyna osoba zabierajaca glos podczas wykladow, a Callahan zyczyl sobie udzialu i reszty studentow. -Jak sadzicie, dlaczego Rosenberg wykazal zrozumienie dla nieszczesnego pana Nasha? - zwrocil sie teraz do wszystkich. -Bo przepada za handlarzami trawka - odezwal sie Sallinger, ktory, zraniony w swej dumie, probowal odzyskac dobre imie. Callahan kladl duzy nacisk na dyskusje podczas wykladow. Usmiechnal sie do swojej ofiary, jakby witajac ja z powrotem na polu bitwy. -Tak pan sadzi, panie Sallinger? -Ma sie rozumiec. Kocha handlarzy, zboczencow molestujacych nieletnich, sprzedawcow broni i terrorystow. Podziwia tego rodzaju ludzi, a jednoczesnie widzi w nich biedne, wykorzystywane dzieci, ktore nalezy ochraniac. - Sallinger udawal sluszne oburzenie i gniew. -A panskim zdaniem, co powinno sie zrobic z tymi ludzmi, panie Sallinger? -To proste. Wytoczyc im sprawiedliwy proces, potem zalatwic szybka, rownie sprawiedliwa apelacje i ukarac, jesli zostana uznani za winnych. - Sallinger znalazl sie niebezpiecznie blisko prawicowego fundamentalizmu, co bylo traktowane przez studentow prawa na Uniwersytecie Tulane jako smiertelny grzech. -Prosze, niech pan kontynuuje - rzekl Callahan, zalozywszy rece na piersi. Sallinger zweszyl podstep, mimo to postanowil nie rezygnowac ze swych wywodow. Nie mial nic do stracenia. -Chodzi o to, ze sedzia Rosenberg usiluje interpretowac po swojemu nasza konstytucje. Wyszukuje kruczki po to, zeby wykluczyc material dowodowy, bez ktorego niemozliwe jest skazanie niewatpliwie winnych oskarzonych. Mowiac szczerze, robi mi sie od tego niedobrze. Sedzia Rosenberg uwaza wiezienia za nadzwyczaj okrutne miejsca i dlatego, powolujac sie na Osma Poprawke[4], chcialby wypuscic wszystkich przestepcow na wolnosc. Dzieki Bogu znajduje sie obecnie w mniejszosci, szybko malejacej mniejszosci. -Zatem jest pan zwolennikiem kierunku, w jakim zmierza obecnie Sad Najwyzszy, czyz nie tak, panie Sallinger? -Tak, do cholery! -Czy nalezy pan do owych normalnych, goracokrwistych, patriotycznych przecietniakow, ktorzy zycza staremu skurczybykowi szybkiej smierci we snie? W sali rozleglo sie kilka chichotow. Teraz mozna juz bylo sie smiac. Sallinger wolal oczywiscie sklamac. -Nikomu nie zyczylbym czegos takiego - odparl niemal zawstydzony. Callahan znow rozpoczal marsz po sali. -No coz, dziekuje, panie Sallinger. Zawsze z uwaga slucham panskich komentarzy. Pozwolil nam pan, jak zwykle, zapoznac sie z opinia laika o tym, czym jest prawo. Smiech byl juz calkiem glosny. Sallinger zaczerwienil sie i niemal zapadl pod ziemie. Callahan zachowal powage. -Chcialbym nieco podniesc poziom intelektualny tej dyskusji. Wrocmy wiec do panny Shaw i zapytajmy ja, dlaczego sedzia Rosenberg opowiedzial sie po stronie Nasha. -Druga Poprawka gwarantuje wszystkim obywatelom prawo do posiadania i noszenia broni. Wedle sedziego Rosenberga nalezy odczytywac ja w sposob doslowny, wykluczajacy wszelkie odstepstwa. Nie wolno niczego zakazywac. Jesli Nash chce miec kalasznikowa, granat obronny czy wyrzutnie przeciwczolgowa, to stan New Jersey nie moze mu tego prawnie zabronic. -Czy zgadza sie pani z takim orzeczeniem? -Nie, i nie jestem w tym osamotniona. Orzeczenie w sprawie Nasha przyjeto stosunkiem glosow osiem do jednego. Zaden z sedziow nie poparl votum separatum Rosenberga. -Czym zatem kierowala sie wiekszosc sedziow? -Wedlug mnie sprawa jest oczywista. Stany maja powody, by zabraniac sprzedazy i posiadania niektorych typow broni. Interes stanu New Jersey przewazyl zgodne z Druga Poprawka prawa pana Nasha. Spoleczenstwo nie moze pozwolic jednostkom na posiadanie niebezpiecznej broni. Callahan spojrzal na nia uwaznie. Urodziwe studentki prawa trafialy sie niezwykle rzadko, a gdy Callahan odkryl taki rarytas, zaczynal dzialac z zadziwiajaca szybkoscia. Przez osiem poprzednich lat odnosil same sukcesy. W wiekszosci przypadkow z latwoscia dokonywal podbojow. Dziewczyny z wydzialu prawa uwazaly sie za wyzwolone i niezalezne. Jednak z Darby bylo inaczej. Po raz pierwszy zwrocil na nia uwage w bibliotece podczas drugiego semestru wstepnego roku i przez caly miesiac zbieral sie, zeby zaprosic ja na obiad. -Kto byl autorem orzeczenia wiekszosci? - spytal. -Runyan. -I zgadza sie pani z nim? -Owszem. To byla naprawde prosta sprawa. -W takim razie skad wzielo sie votum separatum Rosenberga? -Moim zdaniem sedzia Rosenberg nienawidzi swoich wielce szanownych kolegow z sadu. -Wiec zglasza sprzeciw tak dla zabawy? -Czasami... chyba tak. Jego uzasadnienia sa coraz czesciej nie do obrony. Chocby to w sprawie Nasha. Dla liberala, jakim jest sedzia Rosenberg, kontrola posiadania broni przez obywatela nie ulega kwestii. To on powinien byl napisac orzeczenie wiekszosci i z pewnoscia zrobilby to przed dziesieciu laty. W sprawie Fordice'a przeciwko stanowi Oregon z roku 1977 przyjal znacznie wezsza interpretacje Drugiej Poprawki. Rozbieznosci w jego orzeczeniach staja sie nie do przyjecia. Callahan nie pamietal juz sprawy Fordice'a. -Zatem sugeruje pani, ze sedzia Rosenberg cierpi na demencje? -Odbilo mu jak jasna cholera i pan doskonale o tym wie, profesorze. Nikt nie jest w stanie obronic jego orzeczen. - Sallinger, zupelnie jak pijany walka bokser, rzucil sie do ostatniej rundy. -Ma pan po czesci racje, panie Sallinger, jednak glowna zasluga sedziego Rosenberga jest to, ze wciaz trwa na posterunku. -Cialem, ale nie umyslem. -On jeszcze oddycha, panie Sallinger. -Taa, dzieki maszynie pompujacej mu tlen do nosa. -Liczy sie obecnosc, panie Sallinger. Sedzia Rosenberg jest ostatnim wielkim prawnikiem w tym kraju i dzieki Bogu nie wyzional jeszcze ducha. -Lepiej niech pan zadzwoni do Sadu i upewni sie - powiedzial Sallinger, sciszajac glos. Zagalopowal sie. Naprawde sie zagalopowal. Opuscil glowe i przygarbil sie, a Callahan spiorunowal go wzrokiem. ROZDZIAL 3 W slomkowym kapeluszu, czystym kombinezonie, starannie wyprasowanej koszuli khaki i dlugich kowbojskich butach moglby uchodzic za ucielesnienie starego farmera. Zul tyton i spluwal do czarnej wody falujacej pod nabrzezem. Zul jak prawdziwy farmer. Polciezarowka, o tablicach rejestracyjnych z Karoliny Polnocnej, choc calkiem nowej marki, byla juz niezle nadwerezona i pokryta warstwa kurzu. Stala w odleglosci stu jardow, zaparkowana na drugim koncu nabrzeza.Zblizala sie polnoc w poniedzialek, pierwszy poniedzialek pazdziernika. Przez nastepne trzydziesci minut mial czekac w chlodnych ciemnosciach pustego nabrzeza, oparty o barierke, zujac w zamysleniu tyton. Wpatrywal sie uporczywie w morze. Zgodnie z ustaleniami byl sam. Wlasnie tak to zaplanowano. O tej porze na nabrzezu zawsze bylo pusto. Na drodze biegnacej wzdluz plazy mrugaly swiatla pojedynczych aut, ale zadne sie nie zatrzymalo. Wpatrywal sie w oddalone od brzegu niebieskie i czerwone swiatla kanalu portowego. Nie poruszajac glowa spojrzal na zegarek. Na niebie wisialy nisko ciezkie chmury. Nie zobaczy niczego, dopoki lodz nie dobije do nabrzeza. Tak to zaplanowano. Polciezarowka nie pochodzila z Karoliny Polnocnej, podobnie jak i farmer. Tablice rejestracyjne zdjeto z wraka stojacego na zlomowisku niedaleko Durham. Polciezarowke skradziono w Baton Rouge, ale to nie on dokonal kradziezy. Byl zawodowcem i nie paral sie drobnymi przestepstwami. Po dwudziestu minutach ku nabrzezu podplynal ciemny obiekt. Cichy, przytlumiony szum silnika stal sie glosniejszy. Obiekt okazal sie niewielkim pontonem, o wygladzie trudnym do okreslenia. Za sterem siedzial ktos nisko pochylony i ledwo widoczny. Farmer nawet nie drgnal. Czekal. Silnik ucichl nagle i czarny gumowy ponton zaczal dryfowac na malej fali w odleglosci trzydziestu stop od nabrzeza. Droga biegnaca wzdluz plazy nie przejezdzal zaden samochod. Farmer spokojnie wyjal papierosa, wsadzil go do ust i zapalil; zaciagnawszy sie dwa razy, strzelil niedopalkiem w strone pontonu. -Co palisz? - zapytal kolyszacy sie na wodzie mezczyzna. Widzial sylwetke czlowieka opartego o balustrade, ale nie mogl dostrzec jego twarzy. -Lucky strike'a - rzucil w odpowiedzi farmer. Zabawa w wymiane hasel byla prawdziwym idiotyzmem. Ile innych czarnych pontonow moglo przyplynac o tej porze od strony Atlantyku i dobic do starego nabrzeza? Prawdziwy idiotyzm, ale jakze wazny! -Luke? - upewnil sie przybysz. -Sam? - powital go farmer. Tamten nie nazywal sie Sam, tylko Khamel, ale to nie mialo znaczenia. Khamel nie powiedzial nic wiecej, zrozumieli sie bez slow. Szybko wlaczyl motor i skierowal ponton ku plazy. Luke ruszyl gora i spotkali sie przy polciezarowce. Khamel wrzucil czarna sportowa torbe adidasa na tylne siedzenie i zajal miejsce dla pasazera. Luke usiadl za kierownica. Jechali w milczeniu, ignorujac sie nawzajem. Nie wymienili ani jednego spojrzenia. Twarz ubranego w czarny golf Khamela, okolona gesta broda i przeslonieta ciemnymi okularami, miala zlowrogi wyraz. Luke nie chcial mu sie przygladac, choc wiedzial, ze faceta poszukiwano w dziewieciu krajach. Gdy przejezdzali przez most w Manteo, Luke zapalil lucky strike'a i nagle przypomnial sobie, gdzie widzial te twarz. Jesli dobrze pamietal, bylo to jakies piec czy szesc lat temu na lotnisku w Rzymie. Spotkali sie dokladnie o wyznaczonej porze. Wtedy tez nie przedstawili sie sobie. Wszystko wydarzylo sie w toalecie. Luke - wowczas jako nienagannie ubrany amerykanski biznesmen - postawil skorzana aktowke pod sciana obok umywalki, nad ktora spokojnie myl rece. Nagle aktowka zniknela. Spojrzawszy w lustro, ujrzal oddalajacego sie szybko mezczyzne - tego samego, ktory teraz jechal z nim polciezarowka. Wtedy w Rzymie, po uplywie polgodziny, bomba w aktowce eksplodowala, zabijajac brytyjskiego ambasadora. W zamknietych kregach, w jakich obracal sie Luke, imie Khamela wymawiano szeptem. Byl to bowiem czlowiek o wielu nazwiskach i twarzach, poslugujacy sie wieloma jezykami, zabojca dzialajacy szybko i nie zostawiajacy za soba sladow, przemyslny morderca grasujacy po calym swiecie, terrorysta, ktorego nikt nie potrafil schwytac. Jechali na polnoc wsrod zupelnych ciemnosci. Luke usadowil sie wygodniej w fotelu, nasunal kapelusz gleboko na oczy i prowadzil samochod reka luzno oparta na kierownicy. Usilowal przypomniec sobie zaslyszane historie dotyczace pasazera. W wiekszosci byly to przerazajace opowiesci o zamachach terrorystycznych. Sam pomogl w zabojstwie brytyjskiego ambasadora. Khamelowi przypisywano jednak znacznie wiecej, jak chocby zorganizowanie zasadzki na siedemnastu izraelskich zolnierzy na Zachodnim Brzegu Jordanu w 1990 roku. Byl takze jedynym podejrzanym o podlozenie bomby w samochodzie bogatego niemieckiego bankiera. W zamachu - a byl to rok 1985 - oprocz bankiera zginela cala jego rodzina. Mowilo sie, ze Khamel wzial za te robote trzy miliony w zywej gotowce. Wiekszosc specjalistow od wywiadu podejrzewala, ze byl tez mozgiem nieudanego zamachu na papieza w roku 1981. Na Khamela zwalano kazdy atak terrorystyczny, do ktorego nikt sie nie przyznawal, i kazde nie wyjasnione zabojstwo. Latwo bylo go oskarzac, nikt bowiem nie mial pewnosci, ze naprawde istnieje. Wszystko to ekscytowalo Luke'a. Khamel mial zamiar uderzyc teraz na amerykanskiej ziemi! Luke nie mial pojecia, kim beda ofiary, wiedzial jednak, ze poplynie krew nie byle kogo. O swicie polciezarowka zatrzymala sie w Georgetown, na skrzyzowaniu Trzydziestej Pierwszej; M. Khamel zlapal sportowa torbe i bez slowa wyskoczyl na chodnik. Ruszyl na wschod. Minal kilka przecznic, wszedl do hotelu Cztery Pory Roku, gdzie w kiosku kupil "Post", i wjechal winda na szoste pietro. Dokladnie o siodmej pietnascie zastukal do drzwi na koncu korytarza. -Tak? - odezwal sie jakis nerwowy glos. -Szukam pana Snellera - powiedzial wolno Khamel pozbawiona akcentu, idealna amerykanska angielszczyzna i zakryl kciukiem wziernik w drzwiach. -Pana Snellera? -Tak. Edwina F. Snellera. Galka w drzwiach pozostala nieruchoma i przez chwile nic sie nie dzialo. Po kilku sekundach przez szpare u dolu drzwi wysunela sie biala koperta. Khamel podniosl ja. -W porzadku - rzucil na tyle glosno, by mogl go uslyszec Sneller czy ten, kto podawal sie za niego. -Pokoj obok - odezwal sie domniemany Sneller. - Bede czekal na telefon. Mowil jak Amerykanin. W przeciwienstwie do Luke'a nigdy nie widzial Khamela i tak naprawde wcale nie chcial go zobaczyc. Luke, ktory dwukrotnie spotkal sie z zabojca, mial sporo szczescia, wciaz cieszac sie zyciem. W pokoju staly dwa lozka i maly stolik pod oknem. Wczesniej ktos dokladnie zaslonil okna. Do srodka nie przedostawal sie ani jeden sloneczny promien. Khamel postawil torbe na lozku, obok dwoch wypchanych teczek. Podszedl do okna i wyjrzal na zewnatrz, a nastepnie podniosl sluchawke. -To ja - powiedzial do Snellera. - Co z samochodem? -Stoi na ulicy. Bialy ford z tablicami rejestracyjnymi Connecticut. Kluczyki leza na stole. - Sneller starannie wymawial slowa. -Kradziony? -Oczywiscie, ale ma nowe papiery. Jest czysty. -Zostawie go na lotnisku Dullesa zaraz po polnocy. Chce, zeby zostal zniszczony, rozumiemy sie? - Jego angielski byl naprawde doskonaly. -Dostalem takie polecenie. Zrobie, co mi kazano. - Sneller mowil krotko i nie odbiegal od tematu. -Podkreslam: to bardzo wazne. Zamierzam zostawic pistolet w samochodzie. Pistolety maja to do siebie, ze zostaja po nich kule, a samochody widuja rozni ludzie, dlatego jeszcze raz przypominam, ze auto i wszystko, co sie w nim znajduje, musi zostac zniszczone. Czy wyrazam sie jasno? -Dostalem takie polecenie - powtorzyl Sneller. Nie podobal mu sie ten wyklad. Nie byl nowicjuszem. Khamel usiadl na krawedzi lozka. -Cztery miliony wplynely na moje konto przed tygodniem z jednodniowym opoznieniem. Poniewaz jestem w miescie, chce dostac nastepne trzy. -Zostana przelane przed poludniem. Tak jak uzgodniono. -Owszem, ale ktos nie trzyma sie naszych uzgodnien. Pierwsza rata, prosze nie zapominac, nadeszla z opoznieniem. Zarzuty Khamela zirytowaly Snellera, a poniewaz zabojca byl w pokoju obok, z ktorego nie powinien wychodzic, zleceniodawca dal upust wscieklosci. -To wina banku, nie nasza - warknal. Uwaga ta rozwscieczyla Khamela. -Rozumiem. Zadam przelania nastepnych trzech milionow na konto w Zurychu, gdy tylko otworza oddzial waszego banku w Nowym Jorku, czyli za dwie godziny. Sprawdze to. -W porzadku. -Dobrze. Chce uniknac problemow po wykonaniu zadania. Za dwadziescia cztery godziny bede w Paryzu, a stamtad polece prosto do Zurychu. Chce miec te pieniadze, kiedy sie tam zjawie. -Beda, jesli zadanie zostanie wykonane. Khamel usmiechnal sie do siebie. -Panie Sneller, zadanie zostanie wykonane przed polnoca. O ile, rzecz jasna, dostarczyliscie mi wlasciwe dane. -Jak do tej pory, nic sie nie zmienilo. Dzisiaj rowniez nie spodziewamy sie nowosci. Nasi ludzie pilnuja wszystkiego. W teczce sa mapy, diagramy, rozklad zajec i zamowione przez pana artykuly. Khamel rzucil okiem na dwie lezace za jego plecami teczki. Prawa reka potarl oczy. -Musze sie przespac - burknal do telefonu. - Cala dobe jestem na nogach. Sneller nie wiedzial, co odpowiedziec. Mieli jeszcze duzo czasu i jesli Khamel pragnie sie zdrzemnac, to on mu w tym nie przeszkodzi. Placili mu dziesiec milionow. -Zamowic cos do jedzenia? - spytal ni w piec, ni w dziewiec. -Nie. Prosze zadzwonic do mnie za trzy godziny, dokladnie o wpol do jedenastej. - Odlozyl sluchawke i wyciagnal sie na lozku. Drugiego dnia jesiennej sesji Sadu Najwyzszego na ulicach panowal spokoj i cisza. Sedziowie spedzili caly dzien w lawach, wysluchujac kolejnych prawnikow referujacych skomplikowane i nudne sprawy. Rosenberg spal przez wieksza czesc posiedzenia. Ozywil sie na krotko, gdy prokurator generalny z Teksasu domagal sie, by wiezniowi skazanemu na kare smierci podano przed wykonaniem smiercionosnego zastrzyku narkotyki rozjasniajace umysl. -Jesli ow czlowiek jest psychicznie chory, to jak mozna wykonywac na nim egzekucje? - dopytywal sie, nie wierzac wlasnym uszom, Rosenberg. -Nic nie stoi temu na przeszkodzie - odparl prokurator z Teksasu. - Jego choroba jest uleczalna. Wystarczy jeden zastrzyk, zeby troche oprzytomnial, a potem jeszcze jeden, zeby go usmiercic. Wszystko pojdzie gladko i zgodnie z prawem. Rosenberg wsciekal sie i ciskal, ale potem uszla z niego para. Maly wozek inwalidzki stal znacznie nizej niz masywne, obite skora trony jego szanownych kolegow. Rosenberg wygladal w nim dosyc zalosnie. W minionych latach byl tygrysem bezlitosnie upokarzajacym najsprytniejszych prawnikow i lekce sobie wazacym ich wszystkie sadowe sztuczki. Teraz brakowalo mu sil. Zaczal cos mamrotac, a potem pogubil sie. Prokurator z Teksasu usmiechnal sie szyderczo. Podczas ostatniej rozpatrywanej tego dnia sprawy - jakiejs zupelnie nieciekawej historii przesladowan na tle rasowym w Wirginii - Rosenberg zaczal chrapac. Prezes Runyan spojrzal gniewnie z wysokosci swego fotela, a Jason Kline, osobisty sekretarz i asystent Rosenberga, zrozumial, o co chodzi. Powoli wytoczyl wozek z sali posiedzen na tylny korytarz. Sedzia odzyskal swiadomosc w gabinecie, zazyl tabletki i poinformowal asystentow, ze chce jechac do domu. Kline dal znac FBI i po kilku minutach wozek z Rosenbergiem znalazl sie bezpiecznie w mikrobusie nalezacym do sedziego, zaparkowanym w podziemiach. Samochodu pilnowalo dwoch agentow FBI. Frederic, pielegniarz sedziego, zabezpieczyl wozek pasami, a za kierownica mikrobusu usiadl sierzant Ferguson z policji Sadu Najwyzszego. Sedzia nie zyczyl sobie agentow w mikrobusie. Mogli co najwyzej jechac za nim, a potem pilnowac miejskiej posiadlosci, parkujac na ulicy, co i tak nalezalo uznac za wyraz nadzwyczajnej ustepliwosci Rosenberga, ktory nie ufal gliniarzom, a o agentach FBI nie chcial nawet slyszec. Nie potrzebowal ochrony. Na ulicy Volty w Georgetown mikrobus zwolnil, po czym wjechal tylem na krotki podjazd. Pielegniarz wraz z Fergusonem ostroznie wprowadzili wozek do domu. Agenci przygladali sie wszystkiemu z ulicy, siedzac w czarnym rzadowym dodge'u. Trawnik przed siedziba sedziego byl niewielki, totez samochod agentow stal o kilka stop od frontowych drzwi. Dochodzila szesnasta. Po kilku minutach z domu wyszedl - zgodnie z zyczeniem sedziego - sierzant Ferguson i zaczal rozmawiac z agentami. Przed tygodniem - po wielu debatach - Rosenberg zgodzil sie w koncu na to, by Ferguson kazdego popoludnia dokonywal cichej inspekcji wszystkich pokojow na gorze i na dole. Potem sierzant musial opuscic dom. Dokladnie o dwudziestej drugiej wolno mu bylo objac warte pod drzwiami; schodzil z niej o szostej rano. Sedzia nie zgadzal sie na zadnego innego policjanta oprocz Fergusona i sierzant byl juz naprawde zmeczony praca po godzinach. -Wszystko w porzadku - poinformowal agentow. - Wracam o dziesiatej. -Jeszcze zyje? - spytal jeden z ludzi siedzacych w samochodzie. Byla to standardowa wymiana zdan. -Obawiam sie, ze tak - odparl Ferguson i ciezkim krokiem ruszyl ku mikrobusowi. Frederic, pielegniarz sedziego, byl pyzatym, niezbyt silnym mezczyzna, ale obsluga pacjenta nie wymagala od niego specjalnego wysilku. Ulozywszy odpowiednio poduszki, Frederic podniosl Rosenberga z wozka i ulozyl go ostroznie na sofie, na ktorej sedzia spedzi bez ruchu nastepne dwie godziny, przysypiajac i ogladajac CNN. Frederic przygotowal sobie kanapke z szynka i talerzyk ciasteczek, po czym zaczal przegladac lezacy na kuchennym stole egzemplarz "National Enquirer". Rosenberg zabelkotal cos glosno i zmienil kanal za pomoca pilota. Dokladnie o siodmej na stole pojawil sie dietetyczny obiad sedziego, skladajacy sie z rosolu, gotowanych ziemniakow i duszonej cebuli. Frederic, posadziwszy starca na wozku, przewiozl go do jadalni. Rosenberg upieral sie, by samemu poslugiwac sie sztuccami, i nie byl to najelegantszy widok. Frederic ogladal telewizje. Pozniej przyjdzie mu posprzatac caly poobiedni balagan. O dziewiatej Rosenberg byl juz wykapany i ubrany w pizame i szlafrok. Lezal, dokladnie okryty koldra. Lozko bylo waskie, rozkladane, o jasnozielonej szpitalnej barwie. Sedzia sypial na twardym materacu, majac w zasiegu reki przycisk przywolujacy pielegniarza. Lozko mialo opuszczane boczne scianki, ktorych Rosenberg nigdy nie pozwalal podnosic. Stalo w pokoju za kuchnia, sluzacym mu przez trzydziesci lat - az do pierwszego wylewu - jako niewielka pracownia. Pomieszczenie przypominalo teraz sale szpitalna, czuc w nim bylo srodki dezynfekcyjne i zblizajaca sie smierc. Obok lozka stal duzy stol z lampa szpitalna i co najmniej dwudziestoma buteleczkami lekarstw. Regaly wokol scian szczelnie wypelnialy grube i ciezkie ksiegi prawnicze. Pielegniarz usiadl jak zwykle obok stolu, w pamietajacym lepsze czasy rozkladanym fotelu, i zaczal czytac sedziemu raporty. Robil to, dopoki nie uslyszal chrapania, rozlegajacego sie co noc mniej wiecej o tej samej porze. Czytajac wymawial starannie i bardzo glosno slowa, a Rosenberg - mimo ze sztywny i nieruchomy - sluchal go uwaznie i chlonal tresc raportu. Dzisiejsze podsumowanie dotyczylo sprawy, w ktorej Rosenberg mial wydac orzeczenie wiekszosci. Po godzinie glosnego czytania Frederic zaczal odczuwac zmeczenie, a sedzia juz przysypial. Uniosl lekko reke i za pomoca jednego z przyciskow przy lozku przyciemnil swiatlo. Zamknal oczy. Frederic nacisnal plecami oparcie i fotel rozlozyl sie. Pielegniarz odlozyl dokumenty na podloge i przymknal powieki. Rosenberg juz chrapal, lecz nie mialo to trwac dlugo. Kilka minut po dziesiatej w ciemnym, uspionym domu uchylily sie lekko drzwi garderoby w sypialni na pietrze. Khamel wyszedl z ukrycia. Mial na sobie sportowe szorty, nylonowa czapeczke, a na nadgarstkach opaski - wszystko koloru szafirowego. Koszulka z dlugimi rekawami, obuwie treningowe Reeboka i skarpety byly biale z szafirowymi paskami. Kolorystyke stroju dobrano idealnie. Khamel wygladal jak czlowiek, ktory uprawia jogging. Zniknela gdzies gesta broda, a krotkie wlosy pod czapeczka mialy teraz jasny, niemal bialy kolor. W sypialni bylo ciemno, podobnie jak w holu. Schody zatrzeszczaly cicho pod stopami skradajacego sie. Zabojca mierzyl piec stop i dziesiec cali wzrostu, a wazyl niecale sto piecdziesiat funtow; na jego ciele nie bylo ani grama tluszczu. Dbal o kondycje. W tej robocie liczyla sie sprawnosc. Schody konczyly sie w przedpokoju, niedaleko kuchennych drzwi. Khamel wiedzial, ze w samochodzie zaparkowanym przy krawezniku siedzi dwoch agentow, ktorzy zapewne nie obserwuja domu. Wiedzial rowniez, ze przed siedmioma minutami Ferguson stanal na warcie przy tylnych drzwiach. Slyszal pochrapywanie dobiegajace z pokoju za kuchnia. Gdy czekal ukryty w garderobie, rozwazal mozliwosc wczesniejszego wykonania zadania, zanim pojawi sie Ferguson, ktorego teraz rowniez bedzie musial zabic. Zastrzelenie policjanta nie nastreczalo trudnosci. Problemem bylo jednak dodatkowe cialo, ktore ktos moglby za wczesnie odkryc, i Khamel stracilby wowczas kilka cennych godzin. Siedzac na gorze, zastanawial sie, czy Ferguson, przychodzac na sluzbe, rozmawia najpierw z pielegniarzem, i zalozyl - nieslusznie, jak sie okazalo - ze tak. Gdyby Ferguson istotnie wchodzil do domu, zabojstwo sedziego odkryto by przed czasem. Postanowil wiec zaczekac. Bezszelestnie przemknal przez przedpokoj. W kuchni palila sie slaba zarowka zainstalowana w wyciagu nad blatem, co stanowilo pewne niebezpieczenstwo. Khamel sklal sie w duchu za to, ze nie wykrecil zarowki. Drobne bledy byly niewybaczalne w jego fachu. Przykucnal pod oknem i wyjrzal na tylny dziedziniec. Nie dostrzegl Fergusona - czlowieka, o ktorym wiedzial wszystko: mierzy piec stop i siedemdziesiat cztery cale, ma szescdziesiat jeden lat i cierpiac na katarakte, nie trafilby ze swojego magnum 0,357 nawet w stodole. W pokoju obaj mezczyzni chrapali. Khamel usmiechnal sie i przykucnal w drzwiach do dawnej pracowni. Zza elastycznego bandaza, ktorym byl przepasany, szybko wyciagnal automatyczny pistolet kalibru 0,22 i tlumik. Przykrecil czterocalowa rurke do lufy i nisko pochylony wsunal sie do pokoju. Pielegniarz lezal w fotelu, z wiszacymi w powietrzu stopami, opuszczonymi ku podlodze rekoma i otwartymi ustami. Koniec tlumika znalazl sie o cal od jego prawej skroni. Padly trzy szybkie strzaly. Dlonie Frederica zacisnely sie, stopy podskoczyly lekko, ale oczy pozostaly zamkniete. Khamel, nie zwlekajac, skierowal lufe pistoletu ku pomarszczonej, wylysialej glowie sedziego Abrahama Rosenberga i przestrzelil ja trzema pociskami. W pracowni nie bylo okien. Khamel przygladal sie cialom zabitych i nasluchiwal cala minute. Stopy pielegniarza jeszcze drzaly, lecz wkrotce wszelkie ruchy ustaly. Obaj martwi mezczyzni lezeli nieruchomo. Khamel musial zabic Fergusona w domu. Bylo dopiero jedenascie po dziesiatej, i w okolicy mogl pojawic sie jeszcze jakis sasiad wyprowadzajacy psa na wieczorny spacer. Khamel przeslizgnal sie w ciemnosci pod tylne drzwi i zauwazyl gliniarza spacerujacego wzdluz drewnianego ogrodzenia, w odleglosci dwudziestu stop od domu. Bez namyslu otworzyl drzwi, zapalil zewnetrzna lampe i krzyknal: -Ferguson! Nie zamykajac drzwi, ukryl sie w ciemnym kacie obok lodowki. Ferguson poslusznie przeszedl przez maly dziedziniec i znalazl sie w kuchni. Wcale sie nie zdziwil, gdy uslyszal wolanie. Frederic - uspiwszy sedziego - czesto zapraszal go na kawe i partyjke remika. Tym razem nie bylo ani kawy, ani pielegniarza. Khamel wystrzelil trzykrotnie w potylice sierzanta, ktory upadl z loskotem na kuchenny stol. Morderca zgasil swiatlo nad drzwiami i odkrecil tlumik. Nie bedzie mu juz potrzebny. Wraz z pistoletem wsunal go za elastyczny bandaz na brzuchu. Wyjrzal przez frontowe okno. Agenci czytali gazety w swietle samochodowej lampki. Przestapil cialo Fergusona, zatrzasnal drzwi i zniknal w ciemnosciach. Bezglosnie przeskoczyl przez dwa ogrodzenia i znalazl sie na ulicy. Ruszyl truchtem, jakby uprawial jogging. Glenn Jensen siedzial samotnie na pograzonym w ciemnosci balkonie kina "Montrose" i wpatrywal sie w ekran, na ktorym nadzy mezczyzni uprawiali ze soba seks. Zajadal prazona kukurydze z duzej torby i nie interesowalo go nic oprocz nagich cial. Ubrany byl dosc konserwatywnie w granatowy rozpinany sweter, bawelniane spodnie i miekkie mokasyny. Szerokie ciemne okulary przeslanialy oczy sedziego, a glowe zakrywal zamszowy kapelusz. Bog w swej laskawosci obdarzyl go trudna do zapamietania twarza, a przy odpowiednim kamuflazu nikt nie byl w stanie go rozpoznac. Szczegolnie na pustym balkonie gejowskiego kina porno, wyswietlajacego o polnocy filmy dla garstki widzow. Jensen nie nosil kolczykow, kowbojskich chust, zlotych lancuchow czy innej bizuterii, slowem niczego, co wskazywaloby, ze jest do wziecia. Nie mial zamiaru rzucac sie w oczy i pragnal jedynie swietego spokoju. Zabawa w kotka i myszke z agentami FBI i cala reszta swiata stala sie dla niego prawdziwym wyzwaniem. Tego wieczoru samochod ochrony tkwil jak zwykle na parkingu przed domem. Kolejna dwojka agentow zaparkowala auto przy tylnym wyjsciu. Przez cztery i pol godziny nic sie nie dzialo, po czym Jensen, przebrawszy sie, zszedl do garazu w piwnicy i wyjechal z niego pozyczonym od przyjaciela samochodem. W budynku bylo zbyt wiele wyjsc, by nieszczesni federalni mogli go upilnowac. W zasadzie godzil sie na wspolprace z nimi, ale mial przeciez wlasne zycie. Jesli pracownicy Biura nie potrafia go wysledzic, z pewnoscia nie uda sie to i potencjalnemu zamachowcowi. Balkon byl podzielony na trzy niewielkie sektory, po szesc rzedow foteli w kazdym. Ciemnosci rozjasnial jedynie szeroki strumien blekitnego swiatla z projektora. W bocznych przejsciach walaly sie sterty polamanych foteli i skladanych stolikow. Aksamitne draperie wiszace na scianach byly postrzepione i wyblakle. Kino stanowilo idealna kryjowke. Kiedys obawial sie rozpoznania. Przez kilka miesiecy po nominacji byl wrecz przerazony. Nie mogl jesc kukurydzy i w ogole nie potrafil cieszyc sie cholernymi pornosami. Wymyslil sobie, ze gdyby go przylapano i rozpoznano, wytlumaczylby sie koniecznoscia prowadzenia "studiow terenowych" zwiazanych z jedna z wielu rozpatrywanych spraw o obraze moralnosci. Takich pozwow nie brakowalo i niewykluczone, ze jego wyjasnienia przyjeto by za dobra monete. "Mam doskonale alibi" - powtarzal sobie bez przerwy i w koncu przelamal bariere strachu. W 1990 roku o malo nie przyplacil zyciem tej swojej namietnosci. W kinie wybuchl pozar, spalily sie cztery osoby, ktorych nazwiska podano w gazetach. Sedzia Glenn Jensen mial szczescie. Byl akurat w toalecie, kiedy rozlegly sie krzyki i pojawil sie dym. Wybiegl na ulice i zniknal w tlumie. Wszystkie ofiary pozaru siedzialy na balkonie. Jensen znal osobiscie jednego z mezczyzn, ktory splonal zywcem. Przez dwa miesiace sedzia omijal kino z daleka, ale przeciez "studia w terenie" jeszcze nie dobiegly konca. A nawet gdyby go przylapano, to co z tego? Sprawowal swoj urzad dozywotnio. Wyborcy nie maja nic do gadania. Lubil przychodzic do "Montrose" we wtorki, bo seanse trwaly cala noc i nie bylo tlumow. Podczas ogladania filmu uwielbial pojadac kukurydze i popijac piwo z beczki, ktore kosztowalo tutaj tylko piecdziesiat centow. W srodkowym sektorze dwoch starszych mezczyzn obejmowalo sie i piescilo w ciemnosci. Jensen od czasu do czasu rzucal na nich przelotne spojrzenia, ale nie poswiecal im zbytniej uwagi. Film wciagnal go. "Jakiez to smutne - pomyslal, spogladajac na calujacych sie staruchow. - Stoja nad grobem, boja sie AIDS, a jednak szukaja zaspokojenia na brudnym balkonie cuchnacego kina". W polowie seansu na balkonie pojawila sie czwarta osoba. Przybysz spojrzal na Jensena i obejmujacych sie starcow, po czym przeszedl cicho, z piwem i kukurydza w reku, do najwyzszego rzedu srodkowego sektora. Otwor projektora znajdowal sie tuz nad jego glowa. Z prawej strony, trzy rzedy nizej, siedzial sedzia. Siwi, przejrzali kochankowie calowali sie, szeptali i chichotali, calkowicie pochlonieci soba. Reszta swiata ich nie interesowala. Nowy widz byl ubrany stosownie do miejsca. Mial na sobie obcisle dzinsy i czarna jedwabna koszule; w uchu nosil kolczyk. Oczy przeslanialy mu ciemne okulary w szylkretowej oprawie. Obrazu dopelniala idealna fryzura i geste wasy. Khamel zamienil sie w geja. Odczekal kilka minut i przeszedl na prawo, gdzie usiadl tuz przy przejsciu. Nikt nie zwrocil na niego uwagi. Nikogo nie obchodzilo, gdzie siedzi. Dwadziescia minut po polnocy starcom odechcialo sie figli. Wstali i trzymajac sie za rece wyszli na paluszkach, wciaz chichoczac i szepczac. Jensen nie zwrocil na nich uwagi. Pochlanial go film: potezna orgia na jachcie podczas huraganu. Khamel niczym kot przeslizgnal sie na druga strone przejscia i usiadl trzy rzedy nad Jensenem. Saczyl piwo. Byli sami. Uplynela jeszcze jedna minuta i Khamel przesiadl sie o jeden rzad blizej. Od sedziego dzielilo go tylko osiem stop. Na ekranie rozszalal sie tajfun, a orgia osiagnela apogeum. Ryk wiatru i wrzaski podnieconych mezczyzn zagluszaly wszelkie odglosy w malym kinie. Khamel odstawil piwo i kukurydze na podloge. Spod koszuli wyciagnal trzy stopy zoltej nylonowej linki alpinistycznej, ktora byl przepasany. Szybko owinal konce wokol dloni i przeskoczyl do nastepnego rzedu. Jensen dyszal ciezko. Torba z kukurydza drzala w jego reku. Khamel blyskawicznie zacisnal linke tuz pod krtania sedziego, szarpnal gwaltownie i pociagnal w dol. Glowa Glenna Jensena opadla na oparcie fotela. Morderca zawiazal linke na szyi ofiary. W petle wsunal szesciocalowy stalowy pret i obrocil nim kilka razy. Skora pekla i trysnela krew. Cala akcja trwala nie dluzej niz dziesiec sekund. Na ekranie morze uspokoilo sie, a na jachcie rozpoczeto przygotowania do kolejnej orgii. Jensen osunal sie w fotelu. Kukurydza rozsypala sie u jego stop. Khamel nie mial zwyczaju podziwiac artyzmu uprawianego przez siebie rzemiosla. Opuscil balkon, przemknal niezauwazenie miedzy rzedami stojakow z pismami i konfekcja dla gejow, po czym zniknal w ulicznym tlumie. Pojechal nie rzucajacym sie w oczy bialym fordem z tablicami rejestracyjnymi Connecticut na lotnisko Dullesa, przebral sie w toalecie i usiadl w poczekalni. Czekal na samolot odlatujacy do Paryza. ROZDZIAL 4 Pierwsza Dama bawila na Zachodnim Wybrzezu, gdzie uczestniczyla w jednym z licznych przedpoludniowych przyjec, na ktore zaproszenie kosztowalo piec tysiecy dolarow. Bogaci snobi chetnie szastali pieniedzmi, za ktore czestowano ich zimnymi jajkami i tanim szampanem, jesli w zamian nadarzyla sie okazja pokazania sie, a moze nawet sfotografowania z krolowa, jak nazywano zone prezydenta. Kiedy zadzwonil telefon, prezydent spal samotnie w malzenskim lozu. W minionych latach przemysliwal nad wzieciem sobie kochanki - zgodnie z Wielka Tradycja Amerykanskiej Prezydentury. W koncu doszedl jednak do wniosku, ze nie byloby to zgodne z obowiazujaca etyka republikanska. Poza tym byl stary i zmeczony. Czesto sypial sam, nawet jesli krolowa byla obecna w Bialym Domu. Mial ciezki sen. Dzwonek telefonu odezwal sie dwanascie razy, zanim prezydent go uslyszal. Podniosl sluchawke i spojrzal na zegar. Wpol do piatej. Po wysluchaniu rozmowcy zerwal sie na rowne nogi i po osmiu minutach byl juz w Gabinecie Owalnym. Nie wzial nawet prysznica i nie zdazyl zalozyc krawata. Wbil wzrok w szefa gabinetu, Fletchera Coala, i usiadl - jak przystalo prezydentowi - za biurkiem. Coal usmiechal sie, blyskajac idealnie bialymi zebami. Mial dopiero trzydziesci siedem lat i byl cudownym dzieckiem. Cztery lata temu uratowal kulejaca kampanie republikanskiego kandydata na prezydenta i wprowadzil go do Bialego Domu. Byl przebieglym manipulatorem i podstepnym jastrzebiem, ktory pazurami utorowal sobie droge do bezposredniego otoczenia prezydenta, stajac sie druga osoba w panstwie. Wielu uwazalo go za mozg prezydenta. Ci, ktorym przyszlo z nim pracowac, drzeli na sam dzwiek jego nazwiska. -Co sie stalo? - spytal prezydent, wolno wymawiajac slowa. -Nie wiem za wiele - powiedzial Coal, przechadzajac sie przed biurkiem zwierzchnika. - Dwoch agentow FBI znalazlo Rosenberga kolo pierwszej. Lezal martwy w lozku. Zamordowano takze jego pielegniarza i policjanta Sadu Najwyzszego. FBI i policja dystryktu wszczely sledztwo. Mniej wiecej w tym samym czasie nadeszla informacja o znalezieniu zwlok Jensena w kinie dla pedalow. Znalezli go dwie godziny temu. O czwartej zadzwonil do mnie Voyles, a ja pozwolilem sobie obudzic pana, panie prezydencie. Voyles i Gminski powinni tu byc lada chwila. -Gminski? -W tej sytuacji CIA musi sie w to wlaczyc. -Rosenberg nie zyje. - Prezydent splotl dlonie z tylu glowy i przeciagnal sie. -Tak. Wreszcie. Proponuje, zeby wyglosil pan oredzie do narodu. Mabry juz pracuje nad pierwsza wersja. Osobiscie dokonam poprawek. Poczekamy do switu. Oredzie powinno zostac odczytane kolo siodmej, w przeciwnym razie stracimy spora czesc widzow. -Prasa... -Juz wiedza. Jakas ekipa telewizyjna sfilmowala nawet cialo Jensena w kostnicy. -Nie wiedzialem, ze byl pedalem. -Teraz to juz nie ulega kwestii. Mamy kryzys, panie prezydencie. Prosze o tym pomyslec. Nie maczalismy w tym palcow i za nic nie bierzemy odpowiedzialnosci. Nikt nie moze sie do nas przyczepic. Narod przezyje wstrzas i skupi sie, przynajmniej w czesci, wokol glowy panstwa. Nadszedl czas, by wykazac sie naszymi zdolnosciami przywodczymi. Przyszlosc rysuje sie wspaniale. Nie ma mowy o zadnych potknieciach. -Bede mogl zrestrukturyzowac Sad Najwyzszy. - Prezydent upil lyk kawy i spojrzal na dokumenty lezace na biurku. -To wlasnie jest najlepsze. W panskich rekach spoczywaja losy narodowej jurysdykcji. Dzwonilem juz do Duvalla z Departamentu Sprawiedliwosci i polecilem mu, by razem z Hortonem przygotowali liste kandydatow na sedziow Sadu Najwyzszego. Horton przemawial wczoraj w Omaha, ale juz wraca samolotem. Proponuje przyjac go dzis przed poludniem. Prezydent kiwnal glowa. Jak zwykle zgadzal sie z sugestiami Coala. Pozwalal mu zajmowac sie szczegolami. Sam nigdy nie mial do nich cierpliwosci. -Sa jacys podejrzani? -Na razie nie ma. W kazdym razie ja nic jeszcze nie wiem. Powiedzialem Voylesowi, ze spodziewa sie pan raportu. -Ktos mi mowil, ze FBI ochrania Sad Najwyzszy. -Zgadza sie. - Coal wyszczerzyl zeby i zachichotal. - Trafili Voylesa miedzy oczy. Ciekawe, jak sie bedzie wykrecal. -Rzeczywiscie. Chce, zeby mu dokopali. Zajmij sie prasa. Niech go zgniota na miazge. A wtedy dobierzemy mu sie do dupy. Coal nie pragnal niczego innego. Zapisal cos w notatniku. Straznik ochrony zapukal do drzwi, a potem je otworzyl. Do gabinetu weszli razem dyrektorzy Voyles i Gminski. Mezczyzni wymienili usciski rak i z grobowymi minami zajeli miejsca przed biurkiem prezydenta; Coal stanal jak zwykle pod oknem. Szef gabinetu nienawidzil Voylesa i Gminskiego, a oni odplacali mu tym samym. Nienawisc stanowila sile napedowa Coala, mimo to prezydent chetnie go sluchal, i tylko to bylo wazne. Teraz przez kilka minut musi powstrzymac sie od udzialu w rozmowie. W obecnosci innych nalezalo pozwolic prezydentowi przejac ster. -Jest mi niezmiernie przykro spotykac sie z panami w tych okolicznosciach, ale dziekuje za przybycie - zaczal prezydent. Voyles i Gminski kiwneli ponuro glowami, przyjmujac do wiadomosci oczywiste klamstwo. - Co sie stalo? Voyles referowal szybko i tresciwie. Opisal miejsce zbrodni w domu Rosenberga w chwili znalezienia cial. Co noc o pierwszej sierzant Ferguson skladal meldunek dwom agentom siedzacym w samochodzie na ulicy. Kiedy sie nie pojawil, agenci postanowili sprawdzic, co sie dzieje. Zabojstwa dokonano sprawnie i fachowo. Nastepnie Voyles przeszedl do sprawy Jensena. Morderca zmiazdzyl sedziemu kregi szyjne, zaciskajac wokol jego szyi linke ratownicza. Cialo znalazl jakis mezczyzna, ktory przyszedl do kina. Oczywiscie nikt niczego nie widzial. Voyles polozyl uszy po sobie. Zniknela gdzies jego mrukliwosc i buta. Nad Biurem gromadzily sie czarne chmury i dyrektor przewidywal nieuchronna burze. Przetrwal jednak piec prezydentur, a wiec z pewnoscia poradzi sobie i z tym idiota. -Nie ulega watpliwosci, ze morderstwa sa ze soba zwiazane - rzucil prezydent, wbijajac wzrok w Voylesa. -Na to wyglada, ale... -Pan wybaczy, dyrektorze; w ciagu dwustu dwudziestu lat istnienia tego kraju z reki zamachowcow zginelo czterech prezydentow, dwoch czy trzech kandydatow na prezydentow, kilku przywodcow organizacji walczacych o swobody obywatelskie, paru gubernatorow, ale nigdy, podkreslam: nigdy dotad nie targnieto sie na zycie sedziego Sadu Najwyzszego. A dzis, prosze, w ciagu jednej nocy, ba! w ciagu dwoch godzin - mamy dwie ofiary ze skladu tego dostojnego ciala. A pan nie jest przekonany, ze zbrodnie sa ze soba powiazane! -Tego nie powiedzialem. Na pewno laczy je jakas nic. Mowilem tylko, ze ofiary zamordowano w odmienny sposob i w odmiennych okolicznosciach. Nie ulega natomiast watpliwosci, ze obydwu zbrodni dokonano niezwykle fachowo. Poza tym prosze nie zapominac, ze mielismy tysiace grozb pod adresem sedziow. -Rozumiem. Kim sa panscy podejrzani? Nikt nie uzywal takiego tonu wobec F. Dentona Voylesa. Nikt go nie przesluchiwal. Dyrektor FBI spiorunowal prezydenta wzrokiem i cedzac slowa odparl: -Jeszcze za wczesnie na wskazanie winnych. Jestesmy na etapie zbierania dowodow. -W jaki sposob morderca dostal sie do domu Rosenberga? -Nie wiadomo. Nie widzielismy, jak wchodzi, pojmuje pan? Bez watpienia zakradl sie tam niepostrzezenie i ukryl w jakims zakamarku. Przypominam, ze sedzia Rosenberg nie wpuszczal agentow do srodka. Rutynowej kontroli posiadlosci dokonywal Ferguson i robil to kazdego popoludnia po powrocie sedziego z pracy. Jak mowilem, jestesmy dopiero na poczatku sledztwa i nie znaleziono zadnych sladow pozostawionych przez morderce. Nie mamy niczego oprocz cial. Poznym popoludniem otrzymam raporty balistyczne i wyniki sekcji zwlok. -Prosze mi je przeslac, gdy tylko je pan dostanie. -Tak, panie prezydencie. -Do piatej po poludniu prosze mi przedstawic liste podejrzanych. Czy wyrazam sie jasno? -Oczywiscie, panie prezydencie. -Chcialbym takze otrzymac raport dotyczacy ochrony sedziow Sadu Najwyzszego. Z wyszczegolnieniem popelnionych bledow. -Zaklada pan, ze popelniono jakis blad? -Mamy dwoch martwych sedziow, ktorzy byli chronieni przez FBI. Wydaje mi sie, ze narod ma prawo wiedziec, kto zawiodl. Bo ktos na pewno zawiodl, dyrektorze. -Mam meldowac panu czy narodowi? -Mnie! -Po czym pan zwola konferencje prasowa i przedstawi sprawe narodowi, czy tak? -Obawia sie pan napietnowania, dyrektorze? -W zadnym razie. Rosenberg i Jensen nie zyja, poniewaz nie chcieli z nami wspolpracowac. Doskonale zdawali sobie sprawe z niebezpieczenstwa, lecz nie przejmowali sie. Pozostala siodemka sedziow poszla na wspolprace i dzieki Bogu ma sie nie najgorzej. -Jest pan pewny? Moze sprawdzimy? Bo widac, ze sedziowie padaja jak muchy. - Prezydent usmiechnal sie do Coala, ktory parsknal, szydzac z dyrektora niemal w zywe oczy. -Panie dyrektorze, czy wiedzial pan, ze Jensen odwiedza tego rodzaju przybytki? - odezwal sie szef gabinetu. -Byl dorosly. Gdyby mu nawet przyszlo do glowy tanczyc nago na stole, nikt nie moglby mu w tym przeszkodzic. -Zgadzam sie z panem - oznajmil uprzejmie Coal. - Ale nie odpowiedzial pan na moje pytanie. Voyles nabral powietrza w pluca i odwrocil glowe. -Owszem, podejrzewalismy, ze ma sklonnosci homoseksualne, i wiedzielismy, ze lubi odwiedzac kina porno. Nie mamy jednak obowiazku ani checi, panie Coal, rozpowszechniac takich informacji. -Do wieczora chce miec wszystkie raporty na biurku - wtracil prezydent. Voyles milczaco wpatrywal sie w okno, jakby nieobecny duchem. Wobec tego prezydent przeniosl wzrok na Gminskiego, dyrektora CIA. - Bob, chce, zebys udzielil mi szczerej odpowiedzi. Gminski zesztywnial i zmarszczyl brwi. -Slucham, panie prezydencie. O co chodzi? -Chce wiedziec, czy te zabojstwa maja zwiazek z dzialalnoscia jakiejs agencji, organizacji czy grup nadzorowanych przez rzad Stanow Zjednoczonych. -Chyba nie mowi pan tego powaznie, panie prezydencie! To absurd! Gminski udawal oburzenie, ale prezydent, Coal, a nawet Voyles zdawali sobie sprawe, ze w dzisiejszych czasach wszystko jest mozliwe. -Mowie smiertelnie powaznie, Bob. -Ja tez! I zapewniam pana, ze nie mamy z tym nic wspolnego. Jestem zaskoczony, ze cos takiego przyszlo panu do glowy. To zupelny nonsens! -Sprawdz to, Bob. Chce miec stuprocentowa pewnosc. Rosenberg nie byl zwolennikiem bezpieczenstwa narodowego. Narobil sobie tysiace wrogow w wywiadzie. Po prostu sprawdz to, dobrze? -W porzadku. -Chce miec raport przed piata. -Oczywiscie. Ale to strata czasu. -Panowie, proponuje, abysmy spotkali sie dzisiaj jeszcze raz, wlasnie o piatej. Czy zgadzacie sie ze mna? - zapytal Fletcher Coal, stajac przy biurku prezydenta. Obaj dyrektorzy kiwneli glowami i wstali. Coal bez slowa odprowadzil ich do drzwi, ktore nastepnie zamknal za wychodzacymi. -Swietnie pan sobie poradzil - pochwalil prezydenta. - Voyles wpadl w tarapaty. Poleca glowy. Teraz wystarczy odpowiednio posterowac prasa. -Rosenberg nie zyje - wymamrotal cicho prezydent. - Nie moge w to uwierzyc. -Mam pomysl. Wystapi pan w telewizji. - Coal zaczal przechadzac sie po gabinecie, podniecony. - Zdobedziemy dodatkowe punkty, wygrywajac wstrzas, jaki narod przezyje. Powinien pan wygladac na zmeczonego, jakby cala noc spedzil pan na nogach, starajac sie zazegnac kryzys. Rozumiemy sie? Caly narod bedzie na pana patrzyl i czekal na slowa pocieszenia. Uwazam, ze powinien pan ubrac sie w cos cieplego i domowego. Marynarka i krawat o siodmej rano moga sie wydac nie na miejscu. Moze raczej cos swobodniejszego. -Szlafrok? - Prezydent spojrzal pytajaco. -Niezupelnie. Co pan powie na rozpinany sweter i bawelniane spodnie? Bez krawata. Biala koszulka polo. Typowy Amerykanin starszego pokolenia. -Chcesz, zebym w swetrze przemawial do narodu? -Tak. Podoba mi sie ten pomysl. Brazowy sweter i biala koszulka polo. -No, nie wiem... -Doskonale pan wypadnie. Prosze posluchac, szefie, wybory odbeda sie za rok. To nasz pierwszy kryzys od dziewiecdziesieciu dni. Cudowna okazja. Ludzie powinni ujrzec pana w nowym swietle. Tym bardziej ze przemowi pan o siodmej rano. Powinien pan zaprezentowac sie zwyczajnie, po domowemu, a przy tym autorytatywnie. W sondazach zyskamy piec, moze nawet dziesiec punktow procentowych. Prosze mi zaufac, szefie. -Nie lubie swetrow. -Niech mi pan zaufa. -Sam nie wiem... ROZDZIAL 5 Darby Shaw obudzila sie przed switem, z lekkim kacem. Po pietnastu miesiacach studiow na wydziale prawa jej umysl nie byl w stanie wylaczyc sie na dluzej niz szesc godzin. Czesto wstawala wczesnym rankiem i dlatego nie spalo sie jej dobrze z Callahanem. Seks istotnie byl wspanialy, ale potem przez sen toczyli regularne bitwy, zeby przeciagnac poduszki i przescieradla na swoja strone. Wbila oczy w sufit i sluchala pochrapywan Callahana, pograzonego w pijackim snie. Zmietoszone przescieradla owinely mu sie wokol kolan. Darby lezala bez przykrycia, ale nie bylo jej zimno. Pazdziernik w Nowym Orleanie jest cieply. Nad ulica Dauphine unosilo sie ciezkie poranne powietrze, ktore wpadalo do sypialni przez otwarte drzwi balkonowe. Darby stanela w wychodzacych na ulice balkonowych drzwiach, owinieta w miekki szlafrok profesora. Wlasnie wschodzilo slonce, ale na Dauphine bylo jeszcze ciemnawo. Dzielnica Francuska nie przejmowala sie nowym dniem. Darby poczula suchosc w ustach. W kuchni na dole zaparzyla dzbanek gestej cykoriowej kawy, kupionej na Francuskim Rynku. Blekitne cyferki na kuchence mikrofalowej pokazywaly piata piecdziesiat. Dla kogos, kto tak jak Darby nie naduzywal alkoholu, zycie z Callahanem moglo stac sie prawdziwa mordega. Darby nigdy nie wypijala wiecej niz trzy kieliszki wina. Nie miala jeszcze uprawnien do wykonywania zawodu, i nie mogla sobie pozwolic na upijanie sie kazdego wieczoru i spanie do poludnia. Poza tym wazyla tylko sto dwanascie funtow i nie chciala utyc. Callahan zas nie uznawal zadnych ograniczen. Wypila trzy szklanki wody z lodem, a potem nalala sobie duzy kubek kawy i wrocila do lozka. Za pomoca pilota wlaczyla telewizor i nagle na ekranie pojawil sie prezydent. Siedzial za biurkiem w nieco dziwnym jak dla glowy panstwa stroju: mial na sobie brazowy sweter, sportowa koszulke i byl bez krawata! Stacja NBC nadawala specjalne wydanie wiadomosci. -Thomas! - Klepnela kochanka w ramie. Nawet sie nie ruszyl. - Thomas! Obudz sie! - Nacisnela guzik, zwiekszajac glosnosc do ryku. Prezydent powiedzial wszystkim dzien dobry. - Thomas! - Usiadla i wbila wzrok w ekran. Callahan kopnieciem zrzucil z siebie przescieradla i zerwal sie z poscieli, przecierajac zamglone oczy. Podala mu kawe. Prezydent mial do przekazania tragiczna wiadomosc. Wygladal na zmeczonego i zasmuconego, ale jego gleboki baryton brzmial pewnie i autorytatywnie. Mial przed soba notatki, lecz nie zagladal do nich. Patrzyl prosto w kamere, przedstawiajac narodowi amerykanskiemu wstrzasajace wydarzenia ostatniej nocy. -Niech mnie szlag - jeknal Callahan. Prezydent rozpoczal wlasnie kwiecista elegie na czesc Abrahama Rosenberga. Nazwal go "prawdziwa legenda". Musial bardzo cierpiec, nie mogac sie skrzywic podczas wychwalania pod niebiosa jednego z najbardziej znienawidzonych ludzi w Ameryce. -Bardzo wzruszajace - rzucila Darby. Siedziala bez ruchu na skraju lozka. Prezydent wyjasnil, ze odbyl konferencje z szefami FBI i CIA, ktorzy poinformowali go, ze morderstwa moga byc powiazane ze soba. Polecil przeprowadzenie natychmiastowego szczegolowego sledztwa, ktore powinno doprowadzic do postawienia winnych przed obliczem sprawiedliwosci. Callahan siedzial sztywno, okrywszy sie przescieradlami. Bez przerwy mrugal oczami i przeczesywal palcami potargane dziko wlosy. -Rosenberg? Zamordowany? - mamrotal w kolko, nie mogac w to uwierzyc. Mimo kaca natychmiast doszedl do siebie; bol glowy pozostal, ale nie byl zbyt dotkliwy. -Zwroc uwage na ten sweter - rzekla Darby, saczac kawe i spogladajac na rozowa, mocno upudrowana twarz i starannie uczesane srebrzyste wlosy prezydenta. Prezydent byl przystojnym mezczyzna o kojacym glosie. Dzieki temu odniosl sukces w polityce. Zmarszczki na jego czole zbiegly sie, twarz posmutniala, gdy zaczal mowic o swoim bliskim przyjacielu, sedzim Glennie Jensenie. -Kino "Montrose", o polnocy... - powtorzyl za prezydentem Callahan. -Gdzie to jest? - spytala Darby. -Nie jestem pewny. Chyba w dzielnicy gejow. -Byl gejem? -Bez watpienia. Tak przynajmniej mowia. Siedzieli na brzegu lozka, otuleni przescieradlem. Prezydent zarzadzil tydzien zaloby narodowej. Flagi maja byc opuszczone do polowy masztu, a wszystkie biura federalne zamkniete. Trwaja przygotowania do pogrzebow. Marudzil jeszcze kilka minut o swym glebokim zasmuceniu i wstrzasie, jaki przezyl. Wygladal przy tym bardzo ludzko, a jednoczesnie dostojnie, jak przystalo na glowe panstwa. Na zakonczenie swego wystapienia wykrzywil usta w swym opatentowanym usmiechu dobrego wujaszka, napawajacym widzow ufnoscia. Na ekranie pojawila sie na trawniku przed Bialym Domem reporterka NBC i uzupelnila przemowe prezydenta: policja nie zdolala jeszcze ustalic podejrzanych; potwierdzila, ze obaj zamordowani sedziowie byli chronieni przez FBI, ktore jednak odmowilo komentarza; "Montrose" to kino homoseksualistow; przyznala, ze nadchodzilo wiele grozb pod adresem ofiar i ze szczegolnie wiele anonimow z pogrozkami otrzymywal Rosenberg. Zanim sprawa dobiegnie konca, cien podejrzenia padnie na wielu ludzi i wiele sil politycznych w kraju - zakonczyla. Callahan wylaczyl telewizor i podszedl do balkonowych drzwi, za ktorymi gestnialo poranne powietrze. -Zadnych podejrzanych - mruknal. -W tej chwili moglabym wymienic przynajmniej dwudziestu - oznajmila Darby. -Tak, ale dlaczego wlasnie oni? Rosenberg... wiadomo, ale Jensen? Dlaczego nie McDowell albo Yount? Sa bardziej liberalni od Jensena. I wierni swoim pogladom. To wszystko nie ma sensu. - Callahan usiadl w wiklinowym fotelu i zmierzwil sobie wlosy. -Przyniose ci jeszcze kawy - zaproponowala Darby. -Nie, nie. Rozbudzilem sie. -Jak tam twoja glowa? -Bedzie dobrze, jesli tylko przespie sie jeszcze trzy godziny. Chyba odwolam wyklady. Nie jestem w nastroju. -Wspaniale. -Cholera! Nie moge w to uwierzyc. Ten idiota trzyma w reku dwie nominacje. Osmiu z dziewieciu sedziow bedzie pochodzilo z wyboru republikanow. -Musza zostac zatwierdzeni przez Senat. -Za dziesiec lat nie poznamy wlasnej konstytucji. Komus, moze jakiejs grupie, bardzo zalezy na zmianach w Sadzie Najwyzszym. Chca miec absolutna konserwatywna wiekszosc. Wybory odbeda sie w przyszlym roku. Rosenberg ma... to znaczy mial dziewiecdziesiat jeden lat. Manning skonczyl osiemdziesiat cztery. Yount tez jest po osiemdziesiatce. Wkrotce powymieraja, zostalo im gora dziesiec lat. Gdyby jednak prezydentem zostal demokrata, konserwatywna wiekszosc trafilby szlag! Po co ryzykowac? Lepiej ich pozabijac na rok przed wyborami. Wszystko sie zgadza, tylko ciekawe, kto za tym stoi. -Ale dlaczego Jensen? -Przynosil im wstyd. I bez watpienia stanowil latwy cel. -Zgoda, ale mial raczej umiarkowane poglady i tylko czasami skrecal na lewo. Poza tym mianowal go republikanin. -Chcesz krwawa mary? -Swietny pomysl, ale za chwile. Usiluje sie skupic. - Darby opadla na lozko i popijajac kawe obserwowala promienie slonca wpadajace przez balkon. - Nie mogli wybrac lepszej pory, nie uwazasz? Druga kadencja, nominacje, polityka i wszystko, co sie z nia wiaze. Do tego dorzuc przemoc, radykalow, nawiedzonych, przeciwnikow aborcji, homofobow, Aryjczykow i nazistow, pomysl o wszystkich ugrupowaniach zdolnych do popelnienia zbrodni, o grozbach pod adresem Sadu. Wnioski nasuwaja sie same... Idealna pora dla malej, niezbyt znanej grupy, by uderzyc w sedziow. To straszne, ale pora jest fantastyczna. -Jaka organizacje masz na mysli? -Bo ja wiem... -Armie Podziemia? -Armia jest juz znana. Zabojstwo sedziego Fernandeza w Teksasie to sprawka tych ludzi. -Zdaje sie, ze oni uzywaja bomb. -Tak, bardzo fachowo posluguja sie plastikiem. -Mozesz ich skreslic. -Na razie nie skreslam nikogo - stwierdzila Darby, po czym wstala i zawiazala szlafrok. - Chodz, zrobie ci krwawa mary. -Dobrze, pod warunkiem, ze wypijesz ja ze mna. -Thomas, jestes profesorem i mozesz odwolywac wyklady, kiedy tylko chcesz. Ja natomiast studiuje i... -Jaki to ma zwiazek z krwawa mary? -Nie moge opuszczac zajec. -Obleje cie na egzaminie, jesli natychmiast nie wyjmiesz szklanek i nie upijesz sie ze mna. Mam wydanie orzeczen Rosenberga. Poczytamy je sobie, saczac krwawa mary, potem wino, a potem cokolwiek. Czuje pustke, jaka ten czlowiek po sobie zostawil. -O dziewiatej mam wyklad z kodeksu postepowania federalnego. Nie moge go opuscic. -Zadzwonie do dziekana i odwolam wszystkie moje zajecia. Czy wtedy upijesz sie ze mna? -Nie! Nie wyglupiaj sie, Thomas! Zszedl za nia na dol, do kuchni, gdzie byla kawa i wodka. ROZDZIAL 6 Przyciskajac sluchawke ramieniem do ucha, Fletcher Coal wcisnal kolejny guzik w aparacie telefonicznym na biurku w Gabinecie Owalnym. Trzy linie byly zajete, o czym swiadczyly mrugajace swiatelka. Coal przechadzal sie przed biurkiem i sluchal rozmowcy, kartkujac jednoczesnie dwustronicowy raport Hortona z Departamentu Sprawiedliwosci. Nie zwracal uwagi na prezydenta, ktory stal w rozkroku pod oknem, trzymajac w dloniach obcisnietych sportowymi rekawiczkami kij do golfa. W skupieniu celowal zolta pileczka do oddalonego o dziesiec stop mosieznego kubka, zastepujacego dolek. Coal warknal cos do sluchawki. Prezydent nie doslyszal jego slow. Skoncentrowal sie i lekko uderzyl pileczke, ktora potoczyla sie wprost do lezacego na boku kubka, po czym odbiwszy sie od dna, wypadla i poturlala o trzy stopy w bok. Prezydent - w samych skarpetkach - przesunal sie o kilka cali do nastepnej pileczki, na ktora chuchnal z gory. Tym razem pileczka byla pomaranczowa. Uderzyl w nia leciutenko i patrzyl z satysfakcja, jak wpada wprost do kubka. Osiem trafien z rzedu! W sumie dwadziescia siedem na trzydziesci! -Dzwonil prezes Runyan - oswiadczyl Coal, trzaskajac sluchawka. - Jest wstrzasniety. Chcialby sie spotkac z panem dzis po poludniu. -Niech sie wypcha. -Kazalem mu przyjsc jutro o dziesiatej. O wpol do jedenastej rozpoczyna sie posiedzenie gabinetu, a o wpol do dwunastej Rady Bezpieczenstwa Narodowego. Nie podnoszac glowy, prezydent scisnal kij i wbil wzrok w nastepna pilke. -O niczym innym nie marze! Co z sondazami? - Wzial ostrozny zamach i sledzil tor pilki. -Wlasnie rozmawialem z Nellsonem. Od poludnia przeprowadzil dwa badania opinii publicznej. Komputery nie opracowaly jeszcze wynikow, ale wedlug niego procent ocen pozytywnych moze wahac sie od piecdziesieciu dwoch do trzech. Gracz podniosl na chwile glowe i usmiechnal sie, po czym znow skupil uwage na pileczce. -Ile mielismy w zeszlym tygodniu? -Czterdziesci cztery. Wszystko dzieki swetrowi i sportowej koszulce. Tak jak przewidywalem. -Myslalem, ze czterdziesci piec - stwierdzil prezydent, uderzajac tym razem w zolta pileczke i patrzac, jak wpada do kubka. -Ma pan racje. Czterdziesci piec. -To nasz najlepszy wynik od... -Od jedenastu miesiecy. Nie przekroczylismy piecdziesieciu procent od porwania samolotu w listopadzie zeszlego roku. To cudowny kryzys, szefie. Ludzie sa wstrzasnieci, ale wielu odetchnelo z ulga na wiadomosc o smierci Rosenberga. Pana postawa nie budzi zastrzezen. Nie moglo byc lepiej. - Coal wcisnal mrugajacy guzik i podniosl sluchawke. Po chwili bez slowa rzucil ja na widelki. Poprawil krawat i zapial marynarke. - Wpol do szostej, szefie. Voyles i Gminski czekaja. Prezydent uderzyl w pileczke i patrzyl, jak sie toczy. Minela kubek o cal, prezydent skrzywil sie. -Niech czekaja. Zorganizuj konferencje prasowa na dziewiata rano. Zabiore ze soba Voylesa, ale nie pozwole mu gadac. Kaze mu stanac z tylu. Podam kilka szczegolow i odpowiem na pare pytan. Sieci telewizyjne puszcza to chyba na zywo, jak sadzisz? -Oczywiscie. Swietny pomysl. Zajme sie wszystkim. Prezydent zdjal rekawiczki i rzucil je w kat. -Wprowadz ich. Ostroznie oparl kij o sciane i wsunal stopy w miekkie mokasyny od Bally'ego. Zgodnie z codziennym rytualem zdazyl przebrac sie juz szesc razy od sniadania i teraz mial na sobie dwurzedowy garnitur w krate, do ktorego dobral czerwono-granatowy krawat w groszki. Stroj biurowy. Marynarka wisiala na wieszaku pod drzwiami. Usiadl za biurkiem i z nienawiscia rzucil okiem na rozlozone na blacie papiery. Po wejsciu Voylesa i Gminskiego kiwnal glowa, lecz nie wstal i nie podal im reki. Tamci usiedli przed biurkiem, a Coal stanal jak zwykle pod oknem, niczym wartownik gotowy do strzalu. Prezydent scisnal nasade nosa, jakby cierpial na migrene wywolana stresem. -Mielismy ciezki dzien, panie prezydencie - zaczal Gminski, chcac przelamac lody. Voyles wygladal przez okno. Coal kiwnal glowa, a prezydent stwierdzil: -Owszem. Bardzo ciezki i dlugi dzien, Bob. Czeka mnie jeszcze obiad z Etiopczykami, wiec nie przedluzajmy sprawy. Zacznijmy od ciebie, Bob. Kto ich zabil? -Nie wiem, panie prezydencie. Ale moge zapewnic, ze agencja nie miala z tym nic wspolnego. -Jestes gotow przysiac, Bob? - spytal niemal naboznie. -Przysiegam. Klne sie na grob mojej matki. - Gminski podniosl prawa dlon. Coal pokiwal z zadowoleniem glowa, udajac, ze mu wierzy. Sprawial wrazenie czlowieka, od ktorego zaleza losy swiata. Prezydent spojrzal gniewnie na Voylesa, ktorego potezna postac wypelniala fotel. Dyrektor nie zdjal nawet obszernego prochowca. Zul gume i rzucal glowie panstwa szydercze spojrzenia. -Raporty? Balistyka i sekcja zwlok? - spytal prezydent. -Mam je - odparl krotko Voyles, otwierajac teczke. -Nie bede ich teraz czytal. Prosze je strescic. -Uzyto pistoletu malego kalibru, prawdopodobnie dwudziestkidwojki. Jak wskazuja oparzenia od prochu, do Rosenberga i jego pielegniarza strzelano z bardzo bliska. Jesli chodzi o Fergusona, trudno powiedziec, z jakiej odleglosci oddano strzaly, w kazdym razie nie wiekszej niz dwanascie cali. Kazdy z zabitych dostal po trzy kule w glowe. Z Rosenberga wyjeto dwie, trzecia znaleziono w poduszce. Wyglada na to, ze sedzia i pielegniarz spali, gdy morderca do nich strzelal. Pociski sa jednakowe, wystrzelono je z tego samego pistoletu i zrobila to bez watpienia jedna osoba. Pelne raporty z sekcji zwlok sa na ukonczeniu, ale nie spodziewam sie zadnych rewelacji. Przyczyny smierci sa calkiem oczywiste. -Odciski palcow? -Zadnych. Wciaz szukamy, ale robota byla bardzo czysta. Zdaje sie, ze sprawca niczego po sobie nie zostawil oprocz kul i trupow. -Jak sie dostal do domu? -Nie ma sladow wlamania. O czwartej, po powrocie sedziego, Ferguson sprawdzil posiadlosc zgodnie z procedura. Dwie godziny pozniej sporzadzil pisemny raport, w ktorym stwierdza, ze przeszukal cala gore, czyli dwie sypialnie, lazienke i trzy garderoby, oraz caly dol. Oczywiscie niczego nie znalazl. Potem sprawdzil wszystkie okna i drzwi. Zgodnie z poleceniami Rosenberga nasi agenci byli na zewnatrz. Wedlug nich Ferguson przeszukiwal dom przez jakies trzy do czterech minut. Podejrzewam, ze morderca czekal w ukryciu na powrot sedziego, a Ferguson po prostu go nie znalazl. -Dlaczego? - wtracil uparty Coal. Przekrwione oczy Voylesa zwrocone byly ku prezydentowi. Dyrektor calkowicie ignorowal totumfackiego glowy panstwa. -Mamy do czynienia z wielce utalentowanym przestepca, ktory zabil sedziego Sadu Najwyzszego, moze nawet dwoch, nie zostawiajac po sobie zadnych sladow. Wedlug mnie jest to profesjonalny morderca. Wlamanie nie stanowilo dla niego problemu. Podobnie jak ukrycie sie podczas pobieznej inspekcji Fergusona. Czlowiek ten jest zapewne bardzo cierpliwy. Nie ryzykowalby wlamania do domu podczas obecnosci mieszkancow i gliniarzy na ulicy. Wydaje mi sie, ze dostal sie na teren posiadlosci po poludniu i po prostu czekal... Byc moze w garderobie na gorze albo na strychu. Pod skladana drabinka prowadzaca na strych znalezlismy dwa skrawki izolacji termicznej, co oznacza, ze ktos chodzil po strychu. -W zasadzie nie jest istotne, gdzie sie ukryl - stwierdzil prezydent. - Liczy sie to, ze go nie znaleziono. -Zgadza sie. Nie zezwolono nam na przeszukiwanie domu, pojmuje pan? -Wiem tylko, ze Rosenberg nie zyje. A co z Jensenem? -Rowniez nie zyje. Ma zlamany kark poprzez zawezlenie kawalkiem zoltej nylonowej linki, jaka mozna kupic w kazdym sklepie przemyslowym. Patolodzy sadza, ze umarl nie na skutek pekniecia kregow szyjnych, lecz przez zadlawienie, ktorego przyczyna bylo zacisniecie linki. Brak odciskow palcow. Zadnych swiadkow. Obawiam sie, ze charakter miejsca, w ktorym znaleziono cialo, nie bedzie sprzyjal wspolpracy ze swiadkami, jesli w ogole ich znajdziemy. Smierc nastapila okolo wpol do pierwszej w nocy. Obydwa morderstwa dziela dwie godziny. -O ktorej Jensen wyszedl z domu? - zapytal prezydent. -Nie wiemy. Prosze pamietac, ze kazano nam pilnowac go z parkingu. O szostej po poludniu eskortowalismy go z pracy, potem nasi ludzie obserwowali kamienice przez siedem godzin, dopoki nie nadeszla wiadomosc o smierci sedziego. Agenci stosowali sie do polecen Jensena. Czmychnal z domu w samochodzie przyjaciela. Znalezlismy auto w odleglosci dwoch przecznic od kina. Coal postapil dwa kroki w strone biurka, trzymajac rece splecione z tylu. -Dyrektorze, czy wedlug panskiej opinii obu morderstw dokonal jeden zabojca? -Skad mam, do diabla, wiedziec?! Ciala jeszcze nie ostygly. Potrzebujemy czasu. Na razie nie mamy jeszcze zadnego materialu dowodowego. Zadnych swiadkow, odciskow palcow, kapusiow... Zlozenie wszystkiego do kupy zajmie nam pare dni. Nie wykluczam, ze dokonal tego jeden czlowiek, ale jeszcze za wczesnie na wyciaganie wnioskow. -A co podpowiada panu nos? - spytal prezydent. Voyles milczal przez chwile, wpatrujac sie w okno. -Jesli zrobil to jeden facet, to mamy do czynienia z supermanem. Prawdopodobnie bylo ich jednak dwoch albo trzech i mieli pomoc z zewnatrz. Ktos dostarczyl im wielu informacji. -Na przyklad jakich? -No, chocby takich, jak czesto Jensen chodzi do kina, w ktorym rzedzie zwykle siada, o ktorej godzinie rozpoczyna ogladanie, czy jest sam, czy moze z kims sie spotyka. Biuro nie ma takich informacji. Jesli chodzi o Rosenberga, to ktos musial wiedziec, ze w jego domu nie ma systemu alarmowego, ze nasi chlopcy siedza na dworze, ze Ferguson przychodzil na dziesiata i schodzil z posterunku o szostej i ze siedzial z tylu domu, ze... -O tym Biuro bylo poinformowane - przerwal mu prezydent. -Oczywiscie. Ale moge pana zapewnic, ze nie dzielilismy sie z nikim ta wiedza. Prezydent rzucil szybkie, porozumiewawcze spojrzenie w strone Coala, ktory w zamysleniu tarl brode. Voyles zmienil pozycje w fotelu, unoszac nieco swoj szeroki zad, a potem usmiechnal sie do Gminskiego, jakby chcial powiedziec: "Pograjmy z nimi w te klocki". -Sugeruje pan istnienie spisku - stwierdzil dosyc inteligentnie Coal, marszczac brwi. -Niczego, do cholery, nie sugeruje. Oznajmiam panu, panie Coal, i panu, panie prezydencie, ze wedle naszej wiedzy istnial spisek, ktorego celem bylo zabicie sedziow. W spisek musialo byc zaangazowanych wiele osob. Morderca byl jeden albo dwoch, ale pomagalo im kilku ludzi z zewnatrz. Wskazuje na to szybkosc, dobra organizacja i sposob, w jaki wykonano robote. Coal wygladal na zadowolonego. Wyprostowal sie i ponownie zalozyl rece z tylu. -Kim sa w takim razie owi spiskowcy? - spytal prezydent. - Kogo pan podejrzewa? Voyles wzial gleboki oddech i usadowil sie wygodniej w fotelu. Zamknal teczke i odstawil ja na podloge. -W tej chwili podejrzewamy jedynie kilka osob. Zaznaczam, ze nalezy utrzymac to w tajemnicy. -Wiemy, ze sprawa jest poufna - warknal Coal. - Znajduje sie pan w Gabinecie Owalnym, dyrektorze. -Wiem, gdzie sie znajduje, bywalem tu wczesniej. Mowiac szczerze, panie Coal, bylem tu juz wtedy, kiedy pan nosil jeszcze pieluchy. Stad wiem o istnieniu przeciekow. -Ktore swego czasu zdarzaly sie rowniez w Biurze - odparowal Coal. -Sprawa jest poufna, Denton. Ma pan na to moje slowo - zazegnal klotnie prezydent. -Jak wszyscy wiemy - ciagnal Voyles - Sad Najwyzszy rozpoczal sesje w poniedzialek. Od kilku dni w miescie odbywaly sie demonstracje. Przez ostatnie dwa tygodnie wzmoglismy kontrole organizacji podziemnych. Wiemy, ze w dystrykcie Kolumbii od tygodnia przebywalo co najmniej jedenastu czlonkow Armii Podziemia. Paru zatrzymalismy dzisiaj i po przesluchaniu wypuscilismy bez stawiania zarzutow. Zdajemy sobie sprawe, ze ludzie ci maja odpowiednie sily i srodki, a takze motywy, by uderzyc w sedziow. W tej chwili sa na czele listy podejrzanych. Nie wykluczam jednak, ze jutro wszystko moze sie zmienic. Na Coalu nie zrobilo to wrazenia. Armie Podziemia podejrzewali wszyscy. -Slyszalem o nich - odezwal sie dosyc glupio prezydent. -Doprawdy? To znaczy, ze staja sie popularni. Wedlug nas sa odpowiedzialni za zamach na pewnego sedziego z Teksasu. Nie mozemy im jednak tego udowodnic. Ich specjalnoscia jest podkladanie bomb. Podejrzewamy, ze w calym kraju podlozyli ich co najmniej sto: pod kliniki ginekologiczne, biura ACLU, kina porno i kluby dla gejow. Sa to ludzie, ktorzy z zasady nienawidzili Rosenberga i Jensena. -A inni podejrzani? - spytal Coal. -Od dwoch lat mamy na oku aryjska grupe o nazwie Ruch Oporu Bialych. Dzialaja w Idaho i Oregonie. W zeszlym tygodniu ich przywodca przemawial w Wirginii Zachodniej i przez kilka dni krecil sie w okolicy Waszyngtonu. W poniedzialek rozpoznano go w tlumie demonstrantow przed Sadem Najwyzszym. Na jutro zaplanowalismy przesluchanie tego czlowieka. -Czy ci ludzie to profesjonalni mordercy? - zapytal Coal. -Nie reklamuja sie, pojmuje pan? Watpie, zeby wspomniane przeze mnie grupy same dokonaly morderstw. Mogly jednak wynajac zabojcow i zadbac o zaplecze. -Wiec kim sa zabojcy? - drazyl prezydent. -Mowiac szczerze, moga na zawsze pozostac nieznani. Prezydent wstal, by rozprostowac nogi. Kolejny ciezki dzien w pracy. Usmiechnal sie do Voylesa. -Ma pan przed soba trudne zadanie - odezwal sie glosem dobrego wujaszka, pelnym ciepla i zrozumienia. - Nie zazdroszcze panu. Jesli laska, chcialbym codziennie o piatej po poludniu, przez siedem dni w tygodniu, dostawac dwustronicowy, pisany z podwojna spacja na maszynie, na papierze o znormalizowanych wymiarach, raport, informujacy mnie o postepach sledztwa. Jesli nastapi jakis przelom, spodziewam sie, ze da mi pan znac natychmiast. Voyles kiwnal glowa, lecz nie odezwal sie. -Rano o dziewiatej mam konferencje prasowa. Licze na panska obecnosc. Voyles ponownie kiwnal glowa. Mijaly sekundy i nikt sie nie odzywal. W koncu Voyles podniosl sie halasliwie z fotela i zawiazal pasek plaszcza. -No coz, na mnie juz czas. A na pana czekaja Etiopczycy. Raporty balistyczne i wstepne ustalenia sekcji zwlok podal Coalowi. Wiedzial, ze prezydent nigdy ich nie przeczyta. -Panowie, dziekuje za przybycie - pozegnal cieplo swych gosci przywodca panstwa. Coal zamknal za nimi drzwi, a prezydent chwycil kij do golfa. - Nie zapraszalem zadnych Etiopczykow - oznajmil, wbijajac wzrok w zolta pileczke na dywanie. -Wiem. Wyslalem juz do nich panskie przeprosiny. Przezywamy wielki kryzys, panie prezydencie, i narod oczekuje od pana wytezonej pracy w swoim gabinecie, w otoczeniu doradcow. Prezydent uderzyl i pileczka potoczyla sie wprost do kubka. -Chce porozmawiac z Hortonem. Nominacje musza byc trafione w dziesiatke - oswiadczyl. -Na jego liscie jest dziesiec osob. Wedlug mnie niezlych. -Chce, zeby byli to mlodzi, konserwatywni biali, przeciwnicy aborcji, pornografii, pedalow, nadzoru nad posiadaniem broni, parytetow rasowych i tym podobnych gowien. - Tym razem nie trafil do kubka. - Chce miec sedziow, ktorzy nienawidza narkomanow i przestepcow i maja entuzjastyczny stosunek do kary smierci. Zrozumiano? Coal byl juz przy telefonie, wystukiwal numery i kiwal glowa w strone szefa. Sam wybierze kandydatow, a potem przekona do nich prezydenta. K.O. Lewis siedzial z dyrektorem z tylu dobrze wygluszonej limuzyny, wjezdzajacej sprzed Bialego Domu wprost w ruchliwa o tej porze aleje. Voyles milczal, bo nie mial nic do powiedzenia. Prasa obeszla sie z nim brutalnie, mimo ze nie uplynela jeszcze doba od tragedii. Nad glowa dyrektora zaczynaly krazyc sepy. Trzy podkomisje Kongresu oznajmily juz, ze przeprowadza niezalezne sledztwo i rozpoczna przesluchania winnych zaniedban. A ciala jeszcze nie ostygly. Politycy calkiem oszaleli, walczac ze soba o miejsce w swietle kamer. Przescigali sie w skladaniu pelnych oburzenia oswiadczen. Senator Larkin z Ohio nienawidzil Voylesa, ktory rewanzowal mu sie tym samym, dlatego senator zwolal konferencje prasowa, na ktorej oznajmil, ze jego podkomisja natychmiast zbada sposob ochrony przez FBI dwoch zamordowanych sedziow. Larkin mial jednak przyjaciolke - i to w dosc mlodym wieku - a FBI dysponowalo pewnymi zdjeciami, dlatego Voyles byl przekonany, ze sledztwo podkomisji przeciagnie sie w nieskonczonosc. -Jak tam prezydent? - spytal w koncu Lewis. -Ktory? -Nie chodzi mi o Coala. Ten drugi... -Swietnie. Po prostu znakomicie. Choc serce rozdziera mu bol po stracie Rosenberga. Jechali w milczeniu w kierunku Budynku Hoovera. Zapowiadala sie dluga noc. -Mamy nowego podejrzanego - odezwal sie po jakims czasie Lewis. -Zamieniam sie w sluch. -Facet nazywa sie Nelson Muncie. -Nie slyszalem o takim. - Voyles pokrecil glowa. -Ja tez nie. To dluga historia. -Podaj mi krotsza wersje. -Muncie jest bardzo bogatym przemyslowcem z Florydy. Szesnascie lat temu jego siostrzenica zostala zgwalcona i zamordowana przez obywatela pochodzenia afroamerykanskiego, nazwiskiem Buck Tyrone. Dziewczynka miala dwanascie lat. Gwalt i morderstwo mialy nieslychanie brutalny przebieg. Oszczedze ci szczegolow. Muncie nie ma wlasnych dzieci i cala swa nie zaspokojona rodzicielska milosc przelal na siostrzenice. Proces Tyrone'a odbyl sie w Orlando. Skazano go na kare smierci. Facet byl dobrze strzezony, bo pojawily sie grozby. Jacys zydowscy prawnicy z duzej firmy adwokackiej w Nowym Jorku skladali wszystkie mozliwe apelacje i w roku 1984 sprawa trafila do Sadu Najwyzszego. Dalej, jak sie domyslasz, wszystko potoczylo sie wedlug znanego schematu: Rosenberg zakochal sie w Tyronie i wysmazyl orzeczenie powolujac sie na absurdalna Piata Poprawke, zakazujaca wykorzystywania w postepowaniu karnym oskarzen skladanych przeciwko sobie, co wylaczylo ze sprawy zeznanie tego smiecia, zlozone tydzien po aresztowaniu, osmiostronicowe przyznanie sie do winy, ktore Tyrone napisal wlasna reka. W ten sposob sprawa upadla. Oddalono ja piecioma glosami do czterech, a Rosenberg byl autorem pokretnego uzasadnienia. Byla to jedna z najbardziej kontrowersyjnych decyzji Sadu. Tyrone wyszedl na wolnosc. Dwa lata pozniej zniknal, i od tamtej pory nikt go nie widzial. Jesli wierzyc pogloskom, Muncie sporo zaplacil za wykastrowanie, okaleczenie i rzucenie Tyrone'a na pozarcie rekinom. Ale to tylko plotki, jak twierdza wladze na Florydzie. Potem, w roku 1989, glowny obronca Tyrone'a, niejaki Kaplan, zostal zastrzelony przed swoim domem na Manhattanie. Zbieg okolicznosci, prawda? -Kto ci dal cynk? -Dwie godziny temu dzwonili do mnie z Florydy. Sa przekonani, ze Muncie zaplacil kupe pieniedzy za zabicie Tyrone'a i jego adwokata. Nie moga mu jednak niczego udowodnic. Maja co prawda nie zidentyfikowanego, niezbyt chetnego do wspolpracy kapusia, ktory twierdzi, ze zna Munciego, i od czasu do czasu podrzuca na niego jakis drobiazg. Teraz kapus dal znac, ze Muncie od dawna nosil sie z zamiarem zabicia Rosenberga. Wszyscy uwazaja, ze troche mu odbilo po stracie siostrzenicy. -Ile ma pieniedzy? -Dosyc. Miliony. Dokladnie nie wie tego nikt. Muncie kryje sie ze wszystkim. Floryda jest przekonana, ze mial motyw. -Musimy to sprawdzic. Wyglada obiecujaco. -Zabiore sie do tego jeszcze dzisiaj. Jestes pewny, ze chcesz zatrudnic do tej sprawy trzystu agentow? Voyles zapalil cygaro i wypuscil dym przez szpare w oknie. -Moze nawet czterystu. Musimy dobrac sie komus do dupy, zanim prasa dobierze sie do nas. -Nie bedzie latwo. Nie mamy niczego oprocz naboi i linki. Ci faceci nie zostawili zadnych sladow. Voyles zaciagnal sie cygarem. -Wiem. Czysta robota. Wedlug mnie troche za czysta... ROZDZIAL 7 Pierwszy prezes Sadu Najwyzszego siedzial zgarbiony za biurkiem w swoim gabinecie, z rozluznionym krawatem i nieprzytomnym spojrzeniem przygladal sie trzem swym szanownym kolegom oraz kilku asystentom i sekretarzom rozmawiajacym szeptem. Wszyscy byli wstrzasnieci i bardzo juz zmeczeni. Najgorzej wygladal Jason Kline, najblizszy wspolpracownik Rosenberga. Siedzial na nieduzej sofie i tepo wpatrywal sie w podloge, sluchajac sedziego Archibalda Manninga, ktory po smierci Rosenberga przejal honorowa funkcje sedziego seniora i teraz mowil o protokole i pogrzebach. Matka Jensena zyczyla sobie pochowac syna po malej, prywatnej uroczystosci zalobnej, celebrowanej przez pastora episkopalnego. Pogrzeb mial sie odbyc w piatek w Providence. Natomiast syn Rosenberga, rowniez prawnik, przedlozyl Runyanowi posmiertna wole sedziego, sporzadzona przez samego zainteresowanego po drugim wylewie. Rosenberg zyczyl sobie kremacji, poprzedzonej uroczystosciami zalobnymi bez asysty kompanii reprezentacyjnej wojska. Dalej zadal, aby jego prochy rozsypano nad rezerwatem Siuksow w Dakocie Poludniowej. Rosenberg byl Zydem, lecz juz dawno odszedl od judaizmu, twierdzac, ze jest agnostykiem. Chcial byc pochowany wsrod Indian. Runyan w skrytosci ducha uwazal to za wielce stosowne, lecz nie powiedzial tego na glos. W sasiadujacym z gabinetem westybulu stalo szesciu agentow FBI. Popijali kawe i rozmawiali nerwowym szeptem. W ciagu dnia nadeszlo sporo grozb, kilka z nich tuz po porannym wystapieniu prezydenta. Na dworze bylo juz niemal ciemno - najwyzszy czas, by odwiezc sedziow do domu. Kazdy z nich mial teraz czterech ochroniarzy. Niektorzy czekali juz w samochodach. Sedzia Andrew McDowell, ktory w wieku szescdziesieciu jeden lat zostal najmlodszym czlonkiem Sadu, stal przy oknie i palac fajke wpatrywal sie w uliczny ruch. McDowell, jako jedyny sposrod sedziow, znal blizej Jensena. Fletcher Coal poinformowal Runyana, ze prezydent wezmie udzial w pogrzebie Jensena i wyglosi mowe pozegnalna. Wszyscy woleliby, zeby prezydent w ogole nie otwieral ust. Prezes poprosil McDowella o przygotowanie kilku zdan. McDowell - z gruntu niesmialy, unikajacy oficjalnych wystapien - poprawil nerwowo muszke i jednoczesnie wyobrazil sobie przyjaciela siedzacego w kinie z lina okrecona wokol szyi. Obraz byl zbyt potworny, nawet dla czlowieka z urzedu stykajacego sie z przemoca. Jensen - sedzia Sadu Najwyzszego, jeden z jego szanownych kolegow, jeden z dziewieciu sprawiedliwych - chadzal ukradkiem do kina ogladac pornograficzne filmy! I wszystko wyszlo na jaw w tak strasznych okolicznosciach! Coz za wstyd! Coz za tragedia dla Sadu! Zobaczyl siebie, jak stoi przed tlumem zalobnikow w kosciele. Jak patrzy w twarz matce i rodzinie Jensena, wiedzac, ze wszyscy mysla tylko o jednym: ze Jensen chadzal do kina "Montrose". Beda szeptali do siebie: "Wiedziales, ze byl gejem?" McDowell nie wiedzial. Nawet nie podejrzewal. I nie chcial przemawiac na pogrzebie. Szescdziesiecioosmioletni sedzia Ben Thurow nie przejmowal sie pogrzebami. Jego glowna troska bylo ujecie zabojcow. Wczesniej Thurow pelnil funkcje prokuratora federalnego w Minnesocie i mial wlasna teorie na temat morderstw. Podzielil podejrzanych na dwie kategorie: do pierwszej nalezeli ci, ktorzy dzialali z nienawisci badz palali checia zemsty; do drugiej ludzie, ktorzy chcieli miec wplyw na przyszly sklad Sadu. Polecil swoim asystentom rozpoczecie niezaleznego sledztwa. -Mamy dwudziestu szesciu sekretarzy, asystentow i aplikantow sadowych oraz siedmiu sedziow - oznajmil Thurow, przechadzajac sie po gabinecie. - Przez kilka nastepnych tygodni z wiadomych wzgledow nie zrobimy zbyt wiele, a wszystkie konkretne orzeczenia trzeba bedzie odlozyc do czasu uzupelnienia skladu, co moze ciagnac sie miesiacami. Proponuje wiec zlecic naszym wspolpracownikom rozpatrzenie motywow i znalezienie winnych zbrodni. -Nie jestesmy policja - poinformowal go spokojnie Manning. -Z zabawa w Dicka Tracy'ego wypadaloby poczekac przynajmniej do czasu pogrzebow - dodal McDowell, nie odwracajac sie od okna. Thurow jak zwykle nie zwrocil uwagi na opinie kolegow. -Pokieruje sledztwem. Bede potrzebowal waszych ludzi na dwa tygodnie. Potem przedstawie wam udokumentowana liste podejrzanych. -Ben, tym zajmuje sie FBI - rzucil prezes. - Nie prosili nas o pomoc. -Wolalbym nie dyskutowac na temat FBI - odparl chlodno Thurow. - Macie do wyboru: albo pograzamy sie w urzedowej zalobie i nie robimy nic przez dwa tygodnie, albo zabieramy sie do pracy i lapiemy tych sukinsynow. -Skad pewnosc, ze jest pan w stanie rozwiazac te sprawe? - spytal Manning. -Nie mam takiej pewnosci, uwazam jednak, ze warto sprobowac. Naszych szanownych kolegow nie zamordowano bez powodu, a powod ow jest zapewne bezposrednio zwiazany ze sprawa badz orzeczeniem wydanym lub rozpatrywanym przez Sad. Jesli zabito ich z zemsty, nasze zadanie moze okazac sie niewykonalne. Do diabla, w tym kraju nie ma takiej osoby, ktora zgadzalaby sie ze wszystkim, co postanowilismy. Lecz jesli nie zabito ich z zemsty czy nienawisci, to mamy do czynienia z sytuacja, w ktorej ktos chce wplynac na przyszly sklad Sadu po to, by ksztaltowac jego decyzje. I to wlasnie jest zastanawiajace! Komu zalezalo na smierci Abe'a i Glenna? Dlaczego obawiano sie ich decyzji w sprawach, ktore rozpatrujemy, czy bedziemy rozpatrywac w przyszlym roku albo za piec lat? Chce, aby nasi ludzie wyciagneli wszystkie sprawy, jakie wplywaja obecnie do jedenastu podleglych nam federalnych sadow okregowych. -Nie dasz rady, Ben. - Sedzia McDowell pokrecil glowa. - Mowisz o ponad pieciu tysiacach spraw, z ktorych tylko niewielki ulamek trafi do Sadu Najwyzszego. Szukaj wiatru w polu... -Posluchajcie, panowie - wtracil Manning, na ktorym propozycja Thurowa rowniez nie zrobila wrazenia. - Przez trzydziesci jeden lat pracowalem z Rosenbergiem i czesto mialem chec wlasnorecznie go zastrzelic. Ale kochalem go jak brata. Jego liberalne poglady byly powszechnie akceptowane w latach szescdziesiatych i siedemdziesiatych, ale juz w osiemdziesiatych zestarzaly sie, a w dziewiecdziesiatych zaczeto nimi gardzic. Rosenberg stal sie symbolem wszystkiego, co zle w tym kraju. Wedlug mnie padl ofiara jednej z radykalnych prawicowych organizacji. Teraz do konca swiata mozemy sobie studiowac wszystkie sprawy; i tak nic nie znajdziemy! To byl akt zemsty, powtarzam panu, Ben. Dla mnie to jasne jak slonce! -Dlaczego w takim razie zabito Glenna? - spytal Thurow. -Nasz nieodzalowany przyjaciel mial, jak sie okazalo, nieco dziwne sklonnosci. Ktos sie o tym dowiedzial i prawicowcy upatrzyli go sobie jako latwy cel. Ci ludzie nienawidza homoseksualistow, drogi panie. Ben przemierzal gabinet, nie przyjmujac do wiadomosci zdania kolegow. -Nienawidza nas wszystkich i jesli zabili z tego powodu, policja predzej czy pozniej wpadnie na ich trop. Ale jesli zamordowano naszych kolegow po to, by manipulowac Sadem, sprawcy moga pozostac bezkarni. Przypuscmy, ze jakas grupa ludzi wykorzystala sposobna chwile... chwile wielce niespokojna, w ktorej przemoc zaczela brac gore, by wyeliminowac dwoch niewygodnych sedziow i przez to zmienic ksztalt Sadu? Kto wpadnie na ich trop, jesli nie my? Pytam: kto? -Odlozmy te sprawe do pogrzebu i... rozrzucenia prochow - powiedzial prezes. - Nie traktuj tego jako mojej dezaprobaty dla twojego planu, Ben. Poczekajmy jednak kilka dni. Niech opadna emocje. Wiekszosc z nas ciagle jest w szoku. Thurow przeprosil i wyszedl z gabinetu. Ochrona ruszyla za nim. Sedzia Manning wstal, opierajac sie na lasce, i zwrocil sie do prezesa: -Nie bede obecny na uroczystosciach w Providence. Nie lubie latac samolotem i nienawidze pogrzebow. Niedlugo przyjdzie mi wziac udzial w moim wlasnym i nie chce, by mi o tym przypominano. Przesle kondolencje na rece rodziny. Przeproscie wszystkich w moim imieniu. Jestem juz bardzo starym czlowiekiem. -Uwazam, ze sedzia Thurow ma racje - odezwal sie Jason Kline. - Powinnismy przynajmniej przejrzec rozpatrywane sprawy, a takze te, ktore wedle wszelkiego prawdopodobienstwa trafia tutaj z nizszych instancji. Wiem, ze bedziemy szukac igly w stogu siana, ale moze na cos sie natkniemy... -Zgadzam sie - odparl prezes. - Z tym ze w tej chwili dzialania tego rodzaju sa nieco przedwczesne, nie sadzi pan? -Owszem, mimo to chcialbym zaczac... -Nie. Prosze zaczekac do poniedzialku. Oddam pana pod skrzydla sedziego Thurowa. Kline wzruszyl ramionami i wyszedl. Dwoch asystentow Rosenberga weszlo wraz z nim do biura sedziego, gdzie usiedli w ciemnosci i wypili ostatni koniak Wielkiego Prawnika. W wydzielonej, ciasnej niszy czytelni Wydzialu Prawa, mieszczacej sie na czwartym pietrze biblioteki uniwersyteckiej, wcisnieta pomiedzy rzedy opaslych, z rzadka uzywanych ksiag prawniczych, Darby Shaw przegladala komputerowy wydruk rejestru spraw wniesionych do Sadu Najwyzszego. Czytala go juz dwukrotnie i choc w rejestrze roilo sie od spraw wzbudzajacych kontrowersje, nie znalazla niczego, co mogloby ja zainteresowac. Slyszala, ze sprawa Dumonda wywolala zamieszki. Obila sie jej o uszy sprawa dzieciecej pornografii z New Jersey i przypadek zgwalcenia chlopca przez homoseksualiste w Kentucky. Dalej w rejestrze widnialo kilkanascie apelacji o uchylenie wyrokow kary smierci, kilkadziesiat skarg na przerozne formy naruszania swobod obywatelskich i wiele spraw podatkowych, antymonopolowych, dotyczacych Indian i mniejszosci etnicznych. Darby wydobyla z komputera streszczenie kazdej znajdujacej sie w rejestrze sprawy. Streszczenia rowniez czytala juz dwa razy. Na podstawie tego, czego sie dowiedziala, ulozyla starannie liste podejrzanych, lecz nie bylo na niej nikogo, o kim nie cwierkalyby wroble na dachu. Wyrzucila liste do smieci. Callahan nie mial cienia watpliwosci, ze zbrodnie popelnili Aryjczycy, nazisci albo Klan, czyli jakies dzialajace w kraju ugrupowanie terrorystyczne o latwej do ustalenia tozsamosci, lub tez banda wojowniczych radykalow. Z pewnoscia byli to prawicowcy, o czym swiadczyc mial - wedlug niego - wybor ofiar. Darby nie zgadzala sie z nim. Grupy znane z nienawisci stanowily zbyt oczywisty trop. Nalezacy do tych organizacji ludzie jawnie grozili Sadowi Najwyzszemu, jawnie rzucali kamieniami, organizowali demonstracje i wyglaszali mowy. Potrzebowali Rosenberga zywego - byl on bowiem symbolem wszystkiego, czego nienawidzili. Dzieki Rosenbergowi krecil sie caly ich interes. Darby uwazala, ze za morderstwami kryje sie ktos znacznie bardziej niebezpieczny. Callahan siedzial w domu i niezle juz pijany czekal na Darby, choc ona nie obiecywala, ze przyjdzie. Wpadla jednak w przerwie na lunch i znalazla go na balkonie, pijanego i pochlonietego czytaniem wyjatkow z orzeczen Rosenberga. Callahan odwolal zajecia na tydzien. Poinformowal dziekana, ze nie wie, czy kiedykolwiek wroci do nauczania prawa konstytucyjnego, bo zamordowano jego bohatera. Darby kazala mu wytrzezwiec i wyszla. Pare minut po dziesiatej wieczorem weszla do sali komputerowej na czwartym pietrze biblioteki i usiadla przed monitorem. Byla sama. Wystukala cos na klawiaturze, znalazla to, czego szukala, i po chwili drukarka zaczela wypluwac wielostronicowe wydruki apelacji rozpatrywanych w jedenastu federalnych sadach apelacyjnych w calym kraju. Po godzinie wylaczyla drukarke. Miala teraz przed soba grube na szesc cali streszczenia jedenastu rejestrow spraw. Zaniosla je do niszy w czytelni i polozyla na srodku pelnego ksiag stolu. Bylo juz po jedenastej i na calym pietrze ani zywego ducha. Za waskim oknem roztaczal sie nieciekawy widok na parking i okoliczne drzewa. Zrzucila pantofle i spojrzala na czerwony lakier na palcach stop. Upila lyk cieplej kawy i zapatrzyla sie nie widzacym wzrokiem w sciane. Pierwsza hipoteza nasuwala sie sama - obydwa morderstwa zostaly popelnione przez tych samych ludzi, z jednej i tej samej przyczyny. Jesli bylo inaczej, poszukiwania nie doprowadza do niczego. Druga hipoteza zajela jej wiecej czasu - motywem zbrodni nie byla nienawisc czy chec zemsty, lecz potrzeba manipulowania orzeczeniami Sadu. Gdzies w drodze do Najwyzszego Trybunalu znajdowala sie sprawa czy kwestia sporna, na ktorej tak bardzo komus zalezalo, ze postanowil zmienic sklad ciala orzekajacego. Trzecia hipoteza przyszla jej nieco latwiej: w sprawie lub sporze chodzi o znaczna sume pieniedzy. W lezacym na stole wydruku nie znalazla nici laczacej wszystkie trzy zalozenia. Przegladala rejestry do polnocy i wyszla, gdy zamykano biblioteke. ROZDZIAL 8 W czwartkowe poludnie sekretarka wniosla do parnej sali konferencyjnej, mieszczacej sie na czwartym pietrze Budynku Hoovera, duza poplamiona tluszczem papierowa torbe, pelna kanapek z plasterkami cebuli. Na srodku kwadratowego pomieszczenia stal mahoniowy stol z dwudziestoma fotelami po bokach. Przy stole zasiedli wyzsi funkcjonariusze FBI z calego kraju. Wszyscy mieli rozluznione krawaty i podwiniete rekawy. Wokol tandetnego, urzedowego zyrandola, wiszacego piec stop nad stolem, unosila sie chmura blekitnego dymu. Przemawial dyrektor Voyles. Zly i zmeczony, ssal czwarte juz cygaro i przechadzal sie z wolna przed ekranem zawieszonym u konca stolu. Sluchala go tylko polowa ludzi. Reszta zaglebila sie w lekturze raportow z sekcji zwlok, analiz laboratoryjnych nylonowej linki, doniesien o Nelsonie Munciem oraz kilku innych pospiesznie sporzadzonych dokumentow, ktorych cala sterta lezala na srodku stolu. Akta dochodzeniowe nie byly na razie zbyt grube. Agent specjalny Eric East, pracujacy w Biurze dopiero od dziesieciu lat, ale cieszacy sie zasluzona slawa blyskotliwego detektywa, sluchal slow dyrektora i jednoczesnie studiowal pilnie jeden z dokumentow. Przed szescioma godzinami Voyles powierzyl mu prowadzenie sledztwa. Reszte zespolu dobierano przez caly ranek, a konferencja z dyrektorem byla spotkaniem organizacyjnym. East sluchal, lecz nie dowiedzial sie niczego nowego. Sledztwo bedzie ciagnelo sie zapewne tygodniami, jesli nie miesiacami. Jedynymi dowodami, jakimi dysponowalo Biuro, byly kule - w liczbie dziewieciu - linka i stalowy pret. Sasiedzi Rosenberga z Georgetown niczego nie widzieli. W kinie "Montrose" nie zauwazono podejrzanych osobnikow. Brak odciskow palcow. Brak wlokien z ubrania. Slowem: nic! Trzeba miec prawdziwy talent, by wykonac tak czysta robote, a z drugiej strony bardzo, bardzo duzo pieniedzy, by talent ow wynajac. Voyles nie ukrywal, ze odnalezienie zabojcy jest prawie niemozliwe. A zatem nalezy zajac sie tymi, ktorzy go wynajeli. -Przed soba macie charakterystyke goscia nazwiskiem Nelson Muncie, milionera z Jacksonville na Florydzie - powiedzial Voyles, nie wyjmujac cygara z ust. - Muncie podobno grozil Rosenbergowi. Wladze Florydy sa przekonane, ze zaplacil kupe pieniedzy za zgladzenie faceta, ktory zgwalcil jego siostrzenice, i prawnika, ktory bronil przestepcy. Wyczytacie to w charakterystyce Munciego. Dwoch naszych ludzi rozmawialo dzis rano z jego adwokatami, ktorzy przyjeli ich nadzwyczaj wrogo. Jak twierdzi jeden z prawnikow, Muncie wyjechal z kraju i oczywiscie nie wiadomo, kiedy wroci. Oddelegowalem dwudziestu agentow, zeby go wytropili. Cygaro zgaslo i Voyles zapalil je ponownie, patrzac jednoczesnie na jeden z dokumentow lezacych na stole. -Rzuccie okiem na teczke numer cztery. Znajdziecie w niej akta grupy o nazwie Ruch Oporu Bialych. Jest to niewielka bojowka, w ktorej sklad wchodza byli komandosi. Obserwujemy ich od trzech lat. Przeczytajcie to, choc nie kryje, ze sa slabymi podejrzanymi. Podkladaja ladunki zapalajace i bawia sie w palenie krzyzy. Sa niezbyt finezyjni. I co najwazniejsze: nie maja forsy. Wedlug mnie nie stac ich na wynajecie tak przebieglego mordercy. Mimo to oddelegowalem do nich dwudziestu ludzi. East rozwinal z folii olbrzymia kanapke, powachal i odlozyl na bok. Cebula byla juz zimna. Odechcialo mu sie jesc. Sluchal i robil notatki. Na szostym miejscu listy podejrzanych znajdowalo sie nazwisko Clintona Lane'a - psychopaty, ktory wypowiedzial wojne homoseksualistom. Lane mial syna jedynaka, ktory swego czasu wyniosl sie z rodzinnej farmy w Iowa do San Francisco, gdzie nie musial ukrywac swych gejowskich upodoban. Nie nacieszyl sie jednak wolnoscia, bo jakis czas potem umarl na AIDS. Tata Lane zalamal sie i podpalil biura Koalicji Gejow w Des Moines. Zostal ujety i skazany na cztery lata, ale w 1989 roku uciekl z wiezienia i jakby zapadl sie pod ziemie. Podobno zajal sie przemytem kokainy na duza skale i zarobil na tym miliony. Pieniadze przeznaczyl na prowadzenie prywatnej wojny przeciwko gejom i lesbijkom. FBI od pieciu lat usilowalo go schwytac, ale Lane siedzial w Meksyku i stamtad kierowal robota. Latami zasypywal Kongres, Sad Najwyzszy i Kancelarie Prezydenta pelnymi nienawisci listami. Voyles nie bral go powaznie pod uwage w tej sprawie. Wedlug niego Lane byl zdrowo porabany i niezdolny do przeprowadzenia tak skomplikowanej akcji, jednak nalezalo go sprawdzic. Do Lane'a oddelegowal szesciu agentow. Lista podejrzanych obejmowala dziesiec pozycji. Do kazdej grupy lub pojedynczego nazwiska oddelegowano od szesciu do dwudziestu najlepszych agentow specjalnych FBI. Na czele brygad sledczych stali szefowie, ktorzy dwa razy dziennie mieli meldowac Eastowi o postepach w pracy. Z kolei East rano i po poludniu mial skladac raporty dyrektorowi. W sumie ponad stu agentow skierowano do roznych miast i na prowincje w poszukiwaniu sladow. Voyles nakazal zachowanie absolutnej tajemnicy sluzbowej. Media pojda tropem FBI jak sfora psow gonczych, dlatego sledztwo musi miec calkowicie poufny charakter. Prasa zajmie sie sam dyrektor, ktory jak zwykle nie bedzie mial zbyt wiele do powiedzenia. Voyles usiadl. Glos zabral K.O. Lewis i wyglosil nudna przemowe o pogrzebach, bezpieczenstwie i prosbie prezesa Runyana o umozliwienie przedstawicielom Sadu udzialu w sledztwie. Eric East pil zimna kawe i wpatrywal sie w liste. Przez trzydziesci cztery lata sprawowania urzedu w Sadzie Najwyzszym Abraham Rosenberg sporzadzil nie mniej niz tysiac dwiescie orzeczen wraz z uzasadnieniami. Naukowcy badajacy prawo konstytucyjne podziwiali go za pracowitosc i rzetelnosc. Sedzia dosyc niechetnie zabieral sie do nudnych spraw antymonopolowych czy apelacji podatkowych, lecz jesli w jakiejs rozpatrywanej przez Najwyzszy Trybunal kwestii pojawil sie chocby cien watpliwosci, Rosenberg rzucal sie w wir pracy. Pisal orzeczenia wiekszosci, wnioski o podtrzymanie orzeczen wiekszosci, wnioski o podtrzymanie glosow sprzeciwu i przede wszystkim same uzasadnienia swych licznych vota separata. Czesto byl jedynym czlonkiem dziewiecioosobowego skladu orzekajacego prezentujacym odmienne zdanie. Przez trzydziesci cztery lata zabieral glos i wyrazal swoja opinie w niemal kazdej kontrowersyjnej sprawie. Uwielbiali go zarowno naukowi badacze prawa, jaki i ci, ktorzy z racji zawodu zajmowali sie jego komentowaniem. Na temat sedziego i jego dzialalnosci publikowano ksiazki, eseje i szkice krytyczne. Darby znalazla piec tomow w twardej oprawie kompilacji orzeczen Rosenberga, w ktorych kazde uzasadnienie zaopatrzone bylo w redaktorskie noty i odnosniki. Jedna z ksiag zawierala same wspaniale glosy sprzeciwu. Darby nie poszla w czwartek na zajecia i spedzila caly dzien w czytelni. Na podlodze obok stolu lezaly porzadnie ulozone wydruki komputerowe. Wszystkie ksiazki Rosenberga byly otwarte, interesujace ja stronice pozaznaczane, a calosc poukladana grzbietami na dol w jednej stercie. Morderstw dokonano nie bez powodu. W wypadku Rosenberga wystarczajacym motywem mogla byc chec zemsty. Lecz jesli do rownania dodalo sie Jensena, motyw zemsty i nienawisci tracil sens. Oczywiscie Jensen dal sie niektorym we znaki, lecz jego dzialalnosc nie wzbudzala takich namietnosci jak chocby to, co robil Yount czy nawet Manning. Darby nie znalazla zadnych opracowan krytycznych pism sedziego Glenna Jensena. Przez szesc lat sprawowania urzedu sporzadzil jedynie dwadziescia osiem orzeczen wiekszosci, co pod wzgledem ilosciowym stawialo go na ostatnim miejscu wsrod dziewiatki sprawiedliwych. Napisal takze kilka glosow sprzeciwu i podpisal sie pod paroma wnioskami o podtrzymanie orzeczen, lecz, ogolnie rzecz biorac, nie przepracowywal sie nad miare. Jego pisma sprawialy na ogol wrazenie bezladnych, zalosnych wypocin aplikanta. Mimo to Darby pilnie studiowala orzeczenia Jensena, ktory niemal co roku radykalnie zmienial poglady. Najmlodszy sedzia byl dosyc konsekwentny w obronie praw oskarzonych w sprawach kryminalnych, lecz czesto zdarzalo mu sie odchodzic od swego stanowiska, co z pewnoscia musialo zdumiewac badaczy prawa. Na siedem rozpatrywanych przez Sad spraw mniejszosci rdzennych Amerykanow w pieciu wypadkach wzial strone Indian. Trzy napisane przez niego orzeczenia wiekszosci dotyczyly ochrony srodowiska. I byl nad wyraz konsekwentny w popieraniu bojownikow o mniejsze podatki. Nigdzie jednak nie znalazla najmniejszego sladu wskazujacego na motyw zbrodni. Jensen zbyt czesto zmienial zdanie, by traktowac go powaznie. W porownaniu z pozostala osemka byl nieszkodliwy. Dopila kolejny kubek cieplej kawy i odlozyla na chwile notatki o Jensenie. Schowala zegarek do szuflady. Nie miala pojecia, ktora jest godzina. Callahan wytrzezwial i zaprosil ja na pozny obiad w restauracji Mr. B's w Dzielnicy Francuskiej. Musi do niego zadzwonic. Dick Mabry - pelniacy w Bialym Domu funkcje autora przemowien i urzedowego czarodzieja slow - siedzial na krzesle obok biurka i przygladal sie, jak Fletcher Coal i prezydent czytaja trzecia wersje mowy pogrzebowej. Coal odrzucil dwie pierwsze propozycje, a Mabry wciaz nie wiedzial, o co im wlasciwie chodzi. Coal mowil jedno, a prezydent chcial czegos innego. Wczesniej szef gabinetu w ogole zrezygnowal z mowy, poniewaz - jak twierdzil - nie wezmie udzialu w pogrzebie Jensena. Potem zadzwonil sam prezydent i poprosil go o przygotowanie kilku slow, bo Glenn nalezal do jego przyjaciol i chociaz byl pedalem, zawsze mozna bylo na nim polegac. Mabry wiedzial, ze Jensen nie przyjaznil sie z prezydentem. Byl natomiast ofiara glosnego morderstwa; czlowiekiem, ktorego pogrzeb sciagnie uwage calego narodu. Wreszcie po raz drugi zadzwonil Coal i poinformowal go, ze nie jest pewny, czy prezydent pojedzie na pogrzeb. Jednoczesnie zlecil mu napisanie mowy na wszelki wypadek. Biuro Mabry'ego miescilo sie w budynku starej kancelarii, tuz obok Bialego Domu. Pracujacy tam ludzie robili w ciagu dnia zaklady o to, czy prezydent wezmie udzial w pogrzebie osoby o odmiennej orientacji seksualnej. Stawiano trzy do jednego, ze nie wezmie. -Poprawiles sie, Dick - rzucil Coal, skladajac kartke. -Mnie sie tez podoba - dodal prezydent. Mabry juz wczesniej zauwazyl, ze glowa panstwa czeka na opinie Coala, zanim wyrazi swoj podziw lub dezaprobate. -Moge sprobowac jeszcze raz - zaproponowal Mabry wstajac. -Nie, wystarczy - stwierdzil stanowczo Coal. - W tym tekscie jest to, czego nam trzeba... ta glebia... Podoba mi sie. Odprowadzil Mabry'ego do drzwi i zamknal je starannie. -Co o tym myslisz? - spytal prezydent. -Odwolajmy to. Mam zle przeczucia. Co prawda zyskalibysmy dodatkowa reklame, ale nie wolno nam zapominac, ze musialby pan wyglosic swoja przepiekna mowe nad cialem czlowieka zamordowanego w kinie porno dla pedalow. Zbyt ryzykowne. -Taaak. Uwazam, ze masz... -To nasz kryzys, szefie. Mamy coraz wieksze poparcie w spoleczenstwie i nie chcialbym tego zaprzepascic. -Powinnismy jednak kogos wyslac. -Oczywiscie. Co sadzi pan o wiceprezydencie? -Gdzie on jest? -Dzis wieczorem wraca z Gwatemali. - Coal nagle usmiechnal sie w duchu. - Wie pan co, szefie? To idealna sprawa dla "Wicka": pogrzeb pedala! -Bomba! - zachichotal prezydent. -Mamy jednak maly problem. - Coal spowaznial i zaczal przechadzac sie przed biurkiem. - Uroczystosci pogrzebowe Rosenberga. Przewidziano je na sobote... Tylko osiem przecznic od Bialego Domu. -Predzej mnie szlag trafi, niz tam pojade! -Wiem. Ale panskiej nieobecnosci nie da sie latwo usprawiedliwic. -Zglosze sie do szpitala Waltera Reeda z zapaleniem korzonkow. Kiedys juz to przecwiczylismy. -Nie da rady, szefie. W przyszlym roku wybory. Musi pan trzymac sie z daleka od szpitali. -Do jasnej cholery, Fletcher! - Prezydent walnal piescia w blat biurka i wstal. - Nie pojde na ten pogrzeb, bo umarlbym tam ze smiechu. Dziewiecdziesiat procent Amerykanow nienawidzilo tego starego pryka. Pokochaja mnie, jesli zostane w domu. -Protokol, szefie. Trzeba dzialac dyplomatycznie. Jesli nie wezmie pan udzialu w pogrzebie, prasa zywcem obedrze pana ze skory. Nie musi pan przemawiac. Wystarczy, ze sie pan rozluzni i spojrzy prawdziwie zasmuconym wzrokiem w obiektywy kamer. Nie zajmie nam to wiecej niz godzine. Prezydent ujal kij do golfa i stanal nad pomaranczowa pileczka. -W takim razie trzeba bedzie pojechac rowniez na pogrzeb Jensena - powiedzial. -Wlasnie. Ale bez mowy pogrzebowej. -Wiesz, widzialem go tylko dwa razy w zyciu. - Uderzyl pileczke. -Wiem. Cichutko wezmiemy udzial w obydwu uroczystosciach. Nie bedziemy nic mowic, a potem znikniemy. -Chyba masz racje. - Znow uderzyl. ROZDZIAL 9 Thomas Callahan spal do pozna, samotnie. Polozyl sie wczesniej niz zwykle - moze dlatego, ze byl trzezwy i ze nikt nie lezal obok. Juz trzeci dzien z rzedu odwolywal zajecia. Byl piatek, jutro mial sie odbyc pogrzeb Rosenberga. Callahan postanowil, ze nie tknie prawa konstytucyjnego, dopoki prochy Rosenberga nie spoczna w ziemi. Zaparzyl kawe i w szlafroku usiadl na balkonie. Temperatura spadla do szescdziesieciu stopni Fahrenheita - jesien dawala o sobie znac pierwszym chlodem. Mimo to ulica Dauphine jak zwykle tetnila zyciem. Uklonil sie starszej pani, ktorej nie znal, siedzacej na balkonie po przeciwnej stronie ulicy. Od slynnej Bourbon dzielila go tylko jedna przecznica i w dole widzial obwieszonych aparatami fotograficznymi turystow, ktorzy wylegli zwiedzac miasto. W Dzielnicy Francuskiej swit przychodzil niepostrzezenie, a juz o dziesiatej waskie uliczki roily sie od samochodow dostawczych i taksowek. Podczas licznych poznych porankow spedzanych na balkonie Callahan delektowal sie wolnoscia. Gdy przed dwudziestu laty konczyl prawo, nie mogl wybrac lepszej drogi. Wiekszosc jego kolegow ze studiow zasuwala teraz po siedemdziesiat godzin tygodniowo, pocac sie ze strachu o prace w wielkich zespolach adwokackich. Callahan wytrzymal tylko dwa lata w prywatnej kancelarii. Po dyplomie w Georgetown zaproponowano mu posade w waszyngtonskim gigancie, zatrudniajacym dwustu prawnikow. Gdy sie zgodzil, zamkneli go na szesc miesiecy w klitce wielkosci budki telefonicznej, a jego jedynym zadaniem bylo sporzadzanie odpisow. Potem przez dwanascie godzin dziennie odpowiadal w imieniu jakiejs firmy farmaceutycznej na reklamacje dotyczace spirali domacicznej. Jego przelozeni dziwili sie, ze nie pracuje po szesnascie godzin na dobe. Wmawiano mu, ze jesli przez nastepne dziesiec lat zrobi tyle, ile normalny czlowiek przez dwadziescia, to osiagnawszy piekny wiek zagonionego trzydziestopieciolatka zostanie wspolnikiem w firmie. Callahan chcial dozyc piecdziesiatki, wiec po dwoch latach nieustajacej i nudnej krzataniny zrezygnowal z pracy w zespole. Doktoryzowal sie z prawa konstytucyjnego i dostal katedre w Tulane. Dzieki temu sypial do pozna, pracowal piec godzin dziennie, pisywal od czasu do czasu artykuly do prasy fachowej i przede wszystkim mogl cieszyc sie zyciem. Nie mial rodziny na utrzymaniu i zarabiajac siedemdziesiat tysiecy rocznie, bez trudu dorobil sie pietrowego domu, jezdzil porsche i wydawal mnostwo pieniedzy na wode. Jesli umrze przedwczesnie, to z pewnoscia przez whisky, a nie na zawal serca z przepracowania. Wiedzial, jak wiele stracil. Wiekszosc jego kumpli z roku byla juz wspolnikami w wielkich firmach o przezabawnych nazwach i zarabiala po pol miliona rocznie. Niektorzy rozmawiali jak rowny z rownym z prezesami rad nadzorczych IBM, Texaco i State Farm. Inni dzielili sie wladza z senatorami. Mieli biura w Tokio i Londynie. Lecz wcale im nie zazdroscil. Jednym z jego najlepszych przyjaciol na wydziale prawa byl Gavin Verheek, ktory podobnie jak on zrezygnowal z aplikantury w prywatnej kancelarii i wybral kariere urzednicza. Poczatkowo pracowal w wydziale swobod obywatelskich Departamentu Sprawiedliwosci, potem przeniosl sie do FBI. Obecnie piastowal funkcje doradcy prawnego samego dyrektora. Callahan wybieral sie w poniedzialek do Waszyngtonu na coroczna konferencje wykladowcow prawa konstytucyjnego. Zamierzal spotkac sie z przyjacielem, zjesc z nim obiad, a wieczorem upic sie jak za dawnych czasow. Postanowil zadzwonic do Verheeka, zeby potwierdzic spotkanie, a przy okazji zasiegnac informacji na temat tego, co sie stalo. Pamietal numer Gavina i bez problemu uzyskal polaczenie, ale czekal cale piec minut na odpowiedz kilku numerow wewnetrznych, z ktorymi go laczono. Wreszcie za ktoryms razem odezwal sie sam Verheek. -Mow szybko - rzucil do sluchawki. -Jak milo cie slyszec - odparl Callahan. -Co u ciebie, Thomas? -Jest wpol do jedenastej. Wstalem niedawno i nie zdazylem sie jeszcze ubrac. Siedze na balkonie w Dzielnicy Francuskiej i popijajac kawe przygladam sie przechodniom na Dauphine. A ty co porabiasz? -Czlowieku, nie pytaj! Tutaj jest wpol do dwunastej, a ja, odkad znalezli ciala, nie wychodze z Biura. Jesli pamietasz, bylo to w srode nad ranem. -Rzygac mi sie chce, jak o tym pomysle. Gavin, ten facet nominuje dwoch esesmanow! -No coz, zdajesz sobie sprawe, ze czlowiek piastujacy taka funkcje jak ja nie moze komentowac tego rodzaju uwag. Podejrzewam jednak, ze trafiles w sedno. -Pierdole twoje podejrzenia! Zaloze sie, ze widziales juz krotka liste kandydatow, prawda? Wasi ludzie grzebia im w zyciorysach. Prosze, nie oklamuj mnie, Gavin! Mozesz mi zaufac. Kto jest na liscie? Przysiegam, ze nikomu nie powiem. -Ja rowniez przysiegalem, Thomas. Moge cie jednak zapewnic, ze twoje nazwisko nie figuruje posrod wybrancow. -Jestem urazony. -Jak tam twoja dziewczyna? -Ktora? -Nie wyglupiaj sie! -Jest piekna, blyskotliwa, ciepla i delikatna... -Mow dalej. -Kto ich zabil, Gavin? Mam prawo wiedziec. Jestem podatnikiem i mam prawo wiedziec, kto to zrobil. -Przypomnij mi, jak ma na imie. -Darby. Kto ich zabil i dlaczego? -Thomas, ty szczesciarzu, zawsze mogles przebierac wsrod imion! Pamietam kobiety, ktore porzuciles, bo nie podobaly ci sie ich imiona. Cudowne, napalone kobiety o banalnych imionach. Darby... Brzmi erotycznie... Kiedy ja poznam? -Nie wiem. -Wprowadzila sie do ciebie? -Nie twoj cholerny interes! Gavin, posluchaj mnie: kto to zrobil? -Nie czytasz gazet? Nie mamy podejrzanych. Ani jednego. Nada. -Z pewnoscia znacie motyw? -Mucho motivos. Tutaj nienawisci jest wiecej niz wody w rzece, Thomas. Przedziwna kombinacja, nie sadzisz? Ciekawe, dlaczego trafilo akurat na Jensena. Dyrektor polecil nam zbadac rozpatrywane przez Sad sprawy, ostatnie orzeczenia, rozklad glosow i cale to gowno. -Wspaniale, Gavin. To samo robia wszyscy badacze prawa konstytucyjnego w calym kraju. Bawia sie w detektywow i probuja rozwiklac tajemnice morderstw, przegladajac rejestry spraw i rocznik statystyczny. -A ty? -Ja nie. Kiedy sie dowiedzialem, schlalem sie do nieprzytomnosci. Ale juz wytrzezwialem. Natomiast moja dziewczyna robi dokladnie to, co wy. Zakopala sie w ksiegach i nie zwraca na mnie uwagi. -Darby... Co za imie! Skad ona jest? -Z Denver. Widzimy sie w poniedzialek? -Nie moge ci obiecac... Voyles kaze nam pracowac dwadziescia cztery godziny na dobe dopoty, dopoki komputery nie wyrzygaja nazwiska sprawcy. Mimo wszystko zamierzam sie z toba spotkac. -Dzieki. Licze na szczegolowy raport, Gavin. Zapomnij o plotkach. -Och, Thomas, Thomas... Wiercisz mi dziure w brzuchu, chociaz wiesz dobrze, ze nie moge zaspokoic twojej ciekawosci. -Spije cie i wszystko wyspiewasz, Gavin. Tak jak zawsze. -Moze zabralbys ze soba Darby? Ile ona ma lat? Dziewietnascie? -Dwadziescia cztery i na pewno jej nie zabiore. Moze nastepnym razem. -Dobra. Sluchaj, musze konczyc. Za pol godziny mam byc u dyrektora. Napiecie wzrasta i niedlugo siegnie zenitu... Callahan wystukal numer czytelni wydzialu prawa i zapytal, czy widziano tam panne Darby Shaw. Nie widziano. Darby zostawila samochod na prawie pustym parkingu przed budynkiem federalnym w Lafayette i weszla do kancelarii Sadu na parterze. Bylo piatkowe poludnie, Sad nie odbywal posiedzen i w korytarzach bylo pusto. Zatrzymala sie przy barierce i zajrzala przez otwarte okienko. Czekala. Po chwili w okienku pojawila sie twarz spoznionej na lunch, pewnej siebie asystentki sadowej. -Czym moge sluzyc? - zwrocila sie do Darby tonem niskiego ranga urzednika, ktorego ostatnim marzeniem jest sluzyc komukolwiek. Darby przesunela w jej strone pasek papieru. -Chcialabym zapoznac sie z tymi aktami. Asystentka rzucila okiem na karteczke i spojrzala na dziewczyne. -Po co? - spytala. -Nie musze wyjasniac. Akta sadowe, jak pani zapewne slyszala, sa dostepne dla kazdego. -Prawie kazdego. -Czy w tym stanie nie obowiazuje Ustawa o Wolnosci Informacji? - Darby wziela pasek i zlozyla go. -Czy zajmuje sie pani prawem zawodowo? -Nie musze byc prawnikiem, zeby dostac te akta. Asystentka otworzyla szuflade i wyjela z niej pek kluczy. Kiwnela glowa w strone Darby. -Prosze za mna - powiedziala. Tabliczka na drzwiach informowala, ze jest to SALA OBRAD LAWY PRZYSIEGLYCH, lecz w srodku nie bylo stolu ani krzesel; pod scianami staly jedynie metalowe szafki z kartotekami, a obok nich tekturowe pudla z aktami. Darby rozejrzala sie niepewnie. -To tam, pod ta sciana. - Urzedniczka wskazala gestem. - Reszta to same smiecie. W pierwszej szafce znajdzie pani wszystkie podania i cala korespondencje sadowa. Dalej wyniki sledztw, wnioski prokuratorskie, opisy materialow dowodowych i akta przewodow sadowych. -Kiedy odbyl sie ten proces? -Zeszlego lata. Ciagnal sie przez dwa miesiace. -Gdzie sa apelacje? -Jeszcze nie wplynely. Zdaje sie, ze termin mija dopiero pierwszego listopada. Pani jest dziennikarka? -Nie. -To dobrze. Jak zdazylam sie zorientowac, wie pani doskonale, ze akta sa publicznie dostepne. Sedzia okregowy wprowadzil jednak pewne rygory wobec osob chcacych z nich korzystac. Po pierwsze, musi mi pani podac swoje imie i nazwisko. Po drugie, mam obowiazek odnotowania, ile czasu spedzi pani w tej sali. Po trzecie, nie wolno niczego stad wynosic. Po czwarte, nie wolno kopiowac akt tej konkretnej sprawy, poniewaz nie wplynela jeszcze apelacja. Po piate, kazdy dokument, z ktorego bedzie pani korzystac, nalezy odlozyc na miejsce. To sa zarzadzenia sedziego. -Dlaczego nie wolno robic kopii? - zapytala Darby. -Prosze zapytac wysokiego sadu, dobrze? Jak sie pani nazywa? -Darby Shaw. Urzedniczka wpisala jej nazwisko do rejestru wiszacego na tablicy przy drzwiach. -Jak dlugo pani tu zostanie? -Nie wiem. Trzy-cztery godziny. -Zamykamy o piatej. Wychodzac prosze zglosic sie u mnie w kancelarii. - Wydela usta i zamknela za soba drzwi. Darby wyciagnela szuflade z podaniami i zaczela przegladac akta, robiac przy tym notatki. Sprawa sadowa toczyla sie od siedmiu lat. Wytoczyl ja jeden powod, ktory pozwal przed Sad trzydziesci osiem bogatych korporacji, wspolnie wynajmujacych pietnascie firm prawniczych z calego kraju. Same wielkie kancelarie zatrudniajace setki prawnikow w kilkudziesieciu biurach. Od siedmiu lat toczono w Sadzie kosztowna walke, ktorej wynik nadal nie byl pewny. Twardy spor. Orzeczenie procesowe z zeszlego roku uniewinnialo pozwanych, przynajmniej do czasu apelacji. Powod we wniosku o wznowienie sprawy twierdzil, ze orzeczenie Sadu jest wynikiem korupcji i niedopuszczalnych machinacji pozwanych. Naplynely kolejne wnioski z obu stron, zlozone teraz w tekturowych pudlach. Oskarzenia i kontry. Zadania sankcji karnych i grzywien. Cale strony notarialnie potwierdzonych oswiadczen wyszczegolniajacych klamstwa i naduzycia prawnikow oraz ich klientow. Jeden z adwokatow juz nie zyl. Inny probowal popelnic samobojstwo - Darby dowiedziala sie o tym od kolegi z roku, ktory podczas procesu asystowal przy pracy nad marginalnymi aspektami sprawy. Chlopaka zatrudnila latem zeszlego roku duza kancelaria adwokacka z Houston. Nie wprowadzano go w szczegoly, mimo to uslyszal co nieco. Darby znalazla skladane krzeslo, rozlozyla je i usiadla. Znalezienie tego, czego szuka, zajmie jej wiecej niz piec godzin. Kino "Montrose" stalo sie slawne i sciagalo tlumy ciekawskich, ktorzy przyjezdzali ogladac miejsce makabrycznej zbrodni i robic zdjecia. Wiekszosc stalych bywalcow przeniosla sie gdzie indziej. Zostali najodwazniejsi, ktorzy wpadali na seans, gdy zmniejszal sie ruch na ulicy. Kiedy wbiegl do holu i nie spogladajac na kasjera placil za bilet, wygladal jak jeden z wiernych kinu widzow: czapka baseballowka, ciemne okulary, dzinsy, krotkie wlosy, skorzana kurtka. Rzecz jasna, kryl sie, ale nie dlatego, ze byl homoseksualista. Zblizala sie polnoc. Wszedl schodami na balkon i usmiechnal sie na mysl o Jensenie z linka alpinistyczna wokol szyi. Drzwi na balkon byly zamkniete, zszedl wiec na dol i usiadl w srodkowym sektorze na parterze, z dala od innych widzow. Nigdy przedtem nie ogladal filmu dla pedalow i po dzisiejszej nocy z pewnoscia zadnego nie obejrzy. Przez ostatnie dziewiecdziesiat minut musial zaliczyc juz trzy takie kina. Nie zdjal okularow i staral sie nie patrzec na ekran. Nie bylo to jednak latwe. W kinie siedzialo jeszcze pieciu mezczyzn. Cztery rzedy wyzej, po prawej stronie, dwoch zakochanych calowalo sie i piescilo. Chryste, gdyby mial ze soba kij baseballowy, skrocilby im cierpienia. Kij albo kawalek zoltej linki. Meczyl sie przez dwadziescia minut i juz chcial siegnac do kieszeni, kiedy poczul czyjas reke na ramieniu. Ktos dotykal go delikatnie. Zachowal spokoj. -Czy moge usiasc obok? - spytal gleboki baryton tuz nad jego uchem. -Nie, ale mozesz zabrac lape. Reka zniknela. Mijaly sekundy. Zalotnik dal za wygrana i odszedl. Dla czlowieka, ktory tak jak on sprzeciwial sie szerzeniu pornografii, siedzenie w pedalskim kinie bylo prawdziwa udreka. Chcialo mu sie rzygac. Obejrzal sie za siebie, a potem ostroznie wsunal reke do skorzanej kurtki i wyjal niewielkie czarne pudelko. Polozyl je na podlodze miedzy stopami. W jego dloni pojawil sie skalpel, ktorym gleboko rozcial obicie sasiedniego fotela i rozejrzawszy sie wokol, wepchnal w dziure czarne pudelko. Fotele w "Montrose" mialy jeszcze sprezyny - prawdziwe antyki! - musial wiec delikatnie wpasowac pudelko, tak aby nie zostalo wypchniete, a zapalnik wystawal na zewnatrz. Odetchnal z ulga. Czarne pudelko zbudowal prawdziwy zawodowiec, otoczony legenda genialny tworca miniaturowych bomb, jednak noszenie tego cholerstwa w kieszeni kurtki - zaledwie kilka centymetrow od serca i innych waznych organow - nie nalezalo do przyjemnosci. Czul strach nawet teraz, gdy juz pozbyl sie pudelka. Byl to trzeci zamach tej nocy. Pozostal mu jeszcze jeden obiekt: staromodne kino wyswietlajace pornografie heteroseksualna. Niemal z utesknieniem myslal o tym ostatnim przybytku, i to rowniez go wkurzalo. Spojrzal na dwoch zakochanych, zupelnie nie przejmujacych sie filmem, z kazda minuta coraz bardziej zajetych soba. Wolalby, zeby siedzieli blizej, kiedy male czarne pudelko zacznie cichutko pluc gazem, by po trzydziestu sekundach zamienic kino w ognista kule i usmazyc zywcem wszystkich i wszystko pomiedzy ekranem a automatem sprzedajacym kukurydze. Szkoda, ze tego nie zobaczy. Organizacja, do ktorej nalezal, nie stosowala przemocy i byla przeciwna bezsensownemu zabijaniu niewinnych ludzi. Specjalizowali sie w niszczeniu budowli zajmowanych przez wroga. Wybierali latwe cele: nie strzezone kliniki ginekologiczne, nie chronione biura ACLU czy stojace na uboczu male kina porno, takie jak to. Szlo im jak po masle. Od osiemnastu miesiecy nikogo nie aresztowano. Byla za dwadziescia pierwsza. Najwyzszy czas, zeby wyjsc z kina i przebiec cztery przecznice do samochodu po kolejne czarne pudelko, a potem jeszcze szesc przecznic do kina "Kociak", ktore zamykano o wpol do drugiej. "Kociak" byl osiemnasty albo dziewietnasty na liscie, nie pamietal dokladnie... Byl pewny jednego: dokladnie za trzy godziny i dwadziescia minut pornobiznes w dystrykcie Kolumbii przestanie istniec. W dwudziestu dwoch malych kinach znajduja sie juz lub niebawem znajda czarne skrzynki; o czwartej nad ranem - kiedy zamkna ostatnie kino - wszystko trafi szlag! Z listy skreslono jedynie kluby czynne cala dobe, organizacja byla bowiem przeciwna przemocy. Poprawil okulary i spojrzal jeszcze raz na fotel obok. Sadzac po licznych kubkach i kukurydzy walajacych sie na podlodze, kino zamiatano raz na tydzien. Nikt nie zauwazy zapalnika, ledwo widocznego w poszarpanym nacieciu. Spokojnie uruchomil zapalnik i wyszedl z "Montrose". ROZDZIAL 10 Eric East nie mial dotad okazji poznac prezydenta. Nigdy nie spotkal tez Fletchera Coala, jednak z gory wiedzial, ze szef gabinetu nie przypadnie mu do gustu. W sobote o siodmej rano wszedl za dyrektorem Voylesem i K.O. Lewisem do Gabinetu Owalnego. Zadnych usmiechow i usciskow rak na powitanie. Dyrektor przedstawil Easta. Prezydent sklonil lekko glowe, ale nie wstal zza biurka, by sie przywitac. Coal cos czytal i nawet nie drgnal. Ostatniej nocy w dystrykcie Kolumbii podpalono dwadziescia kin pornograficznych; czesc z nich jeszcze sie tlila. Jadac limuzyna, widzieli chmure dymu nad miastem. W przybytku o nazwie "Aniolki" wybuch bomby zapalajacej poparzyl nocnego stroza, ktory prawdopodobnie umrze. Przed godzina przeslano informacje, ze do jednej ze stacji radiowych zadzwonil anonimowy rozmowca, ktory twierdzil, ze zamachow dokonala Armia Podziemia. Informator zapewnil rowniez, ze organizacja ta przygotowuje kolejna serie wybuchow w holdzie Rosenbergowi. Prezydent zabral glos jako pierwszy. "Wyglada na zmeczonego" - pomyslal East. -W ilu miejscach podlozono bomby? - zapytal. -Tutaj w dwudziestu - odrzekl Voyles. - W Baltimore w siedemnastu i pietnastu w Atlancie. Wyglada na to, ze zamachy byly starannie skoordynowane, poniewaz wszystkie bomby eksplodowaly dokladnie o czwartej. Coal podniosl glowe znad dokumentu, ktory studiowal do tej pory. -Czy uwaza pan, dyrektorze, ze zamachow dokonala Armia Podziemia? -Do tej pory tylko oni sie przyznali. Zamachy przypominaja ich wczesniejsze dokonania, wiec nie mozemy tego wykluczyc. - Voyles nie patrzyl na Coala udzielajac mu odpowiedzi. -Kiedy rozpoczniecie aresztowania? - spytal prezydent. -Dokladnie wtedy, panie prezydencie, gdy znajdziemy dowody czy chocby poszlaki wskazujace na sprawcow. Takie jest prawo, pojmuje pan? -Pojmuje, ze ta organizacja figuruje na czele panskiej listy podejrzanych o morderstwa na Rosenbergu i Jensenie i ze wedlug pana zabila sedziego okregowego w Teksasie oraz prawdopodobnie podlozyla ostatniej nocy piecdziesiat dwie bomby pod kina porno w calym kraju. Do jasnej cholery, Voyles, czy my jestesmy oblezeni?! Dyrektorowi poczerwienial kark, lecz nie odrzekl ani slowa. Odwrocil wzrok, gdy prezydent wbil w niego wsciekle spojrzenie. K.O. Lewis chrzaknal. -Jesli wolno sie wtracic, panie prezydencie, nie mamy stuprocentowej pewnosci, ze Armia Podziemia ma jakis zwiazek ze smiercia Rosenberga i Jensena. W istocie rzeczy nie ma na to zadnych dowodow. Armia rzeczywiscie znajduje sie na naszej liscie, ale oprocz niej jest jeszcze dziesieciu podejrzanych. Jak juz chyba mowilem, morderstw dokonano niezwykle czysto, bardzo profesjonalnie i w sposob doskonale zorganizowany. Podkreslam: doskonale zorganizowany... -Co pan chce przez to powiedziec, panie Lewis? Czy to znaczy, ze nie macie pojecia, kto ich zabil? Ze nigdy sie nie dowiecie? - zaatakowal Coal. -Niezupelnie. Znajdziemy ich na pewno, ale to potrwa. -Jak dlugo? - wlaczyl sie prezydent. Pytanie bylo tak naiwne, ze Lewis nie wiedzial, co odpowiedziec. Po tej odzywce East stracil sympatie do prezydenta, ktory sprawial wrazenie zagubionego dziecka. -Kilka miesiecy - wykrztusil w koncu Lewis. -Dokladnie ile? -Wiele, wiele miesiecy. Prezydent przewrocil oczami i potrzasnal glowa, a potem wstal, jakby zdegustowany tym, co uslyszal, i podszedl do okna. -Nie moge uwierzyc, ze wydarzenia ostatniej nocy nie maja zwiazku ze smiercia sedziow. Zreszta sam nie wiem... Moze to paranoja... Voyles puscil oko do Lewisa. Owszem, paranoja, niepewnosc, niewiedza, glupota, nieznajomosc faktow. Voyles moglby ciagnac te liste w nieskonczonosc. Prezydent mowil dalej, wciaz zapatrzony w okno: -Puszczaja mi nerwy, kiedy dowiaduje sie, ze w miescie grasuja mordercy i wybuchaja bomby. Czy mozna mi sie dziwic? Nie zabilismy prezydenta od ponad trzydziestu lat. -Coz, wedlug mnie nic panu nie grozi, panie prezydencie - rzucil Voyles z nuta rozbawienia. - Sluzby specjalne trzymaja reke na pulsie. -Wspaniale! W takim razie dlaczego wydaje mi sie, ze mieszkam w Bejrucie? - Glos prezydenta przybral ostry ton. Coal wyczul niezrecznosc sytuacji i podniosl teczke lezaca na biurku. Pokazal ja Voylesowi i zaczal przemawiac niczym prowadzacy wyklad profesor: -Mam tutaj liste kandydatow do Sadu Najwyzszego. Osiem nazwisk uzupelnionych zyciorysami. Wszystko przygotowal dla nas Departament Sprawiedliwosci. Rozpoczelismy od dwudziestu kandydatow. Nastepnie prezydent przy wspolpracy prokuratora generalnego Hortona i mojej skrocil liste do osmiu osob, z ktorych zadna nie ma pojecia, ze jest brana pod uwage. Voyles nie patrzyl na Coala. Prezydent z ociaganiem zajal miejsce za biurkiem i otworzyl swoj egzemplarz listy. Szef gabinetu mowil dalej: -Niektorzy z tych ludzi sa znani z kontrowersyjnych pogladow i jesli ich mianujemy, Senat wypowie nam wojne. Wolelibysmy tego uniknac. Sprawa ma charakter poufny. Voyles az podskoczyl i wbil w Coala wsciekle spojrzenie. -Jestes pan kretynem, Coal! Cwiczylismy to juz wiele razy i zawsze, gdy rozpoczynalismy "poufna" lustracje, trabily o tym wszystkie gazety. Zada pan od nas drobiazgowego grzebania w zyciorysach i spodziewa sie, ze kazdy, do kogo sie zwrocimy, bedzie trzymal gebe na klodke! Zapewniam cie, synu, ze nie tedy droga! Coal spojrzal na dyrektora palajacymi wsciekloscia oczami. -Los panskiej dupy, Voyles, zalezy od tego, czy te nazwiska znajda sie w prasie, zanim oglosimy oficjalne nominacje. Panska w tym glowa, dyrektorze, zeby uszczelnic dzialania Biura i trzymac sie z daleka od gazet, zrozumiano? Voyles zerwal sie na rowne nogi. -Posluchaj mnie, kutasie! Chcesz lustracji, to zrob se ja sam! I przestan mi rozkazywac jak jakis pieprzony harcmistrz! Lewis stanal pomiedzy dyrektorem a Coalem. Prezydent podniosl sie z fotela. Przez kilka sekund nikt sie nie odzywal. Coal odlozyl teczke na biurko i cofnal sie, patrzac gdzies w bok. Prezydent przyjal role mediatora. -Usiadz, Denton, usiadz... Voyles wrocil na miejsce, lecz nie spuszczal wzroku z Coala. Prezydent usmiechnal sie do Lewisa. -Wszyscy jestesmy przemeczeni - oznajmil pogodnie, po czym zebrani znow zajeli miejsca. -Panie prezydencie - rzekl Lewis, starajac sie zachowac zimna krew - przejrzymy zyciorysy tych ludzi i postaramy sie zrobic to bardzo dyskretnie. Musi pan jednak wiedziec, ze nie jestesmy w stanie zmusic do milczenia osob, z ktorymi rozmawiamy. -Tak, panie Lewis, rozumiem. Jednak prosze o wyjatkowa ostroznosc. Ci ludzie sa w wiekszosci mlodzi i to od nich bedzie zalezal ksztalt konstytucji w przyszlosci... Nasi kandydaci sa konserwatystami, prawdziwymi konserwatystami, i media z pewnoscia rzuca sie na nich jak sepy. Dlatego nie chce zadnych plam na honorze i trupow w szafach. Zadnego palenia trawki i nieslubnych dzieci, zadnych prezerwatyw w kieszeniach, rozwodow i radykalnych organizacji podczas studiow. Rozumie pan? Zadnych niespodzianek! -Tak, panie prezydencie. Nie mozemy jednak zagwarantowac stuprocentowej tajnosci operacji. -Sprobujcie, dobrze? -Tak jest. - Lewis podal teczke Eastowi. -Czy to wszystko? - spytal Voyles. Prezydent zerknal na Coala, ktory stal przy oknie, obrazony na wszystkich. -Tak, Denton, to wszystko. Za dziesiec dni chce miec raport w sprawie kandydatow. Musimy dzialac szybko. -Za dziesiec dni. - Voyles podniosl sie. Callahan byl wsciekly, kiedy zastukal do drzwi mieszkania Darby. Od jakiegos czasu czul sie poirytowany, nie mogac sie uporac z wlasnymi myslami. Mial jej wiele do powiedzenia, ale nie chcial sie klocic. Potrzebowal czegos innego. Darby unikala go od czterech dni. Bawila sie w detektywa i calymi godzinami przesiadywala w bibliotece. Opuszczala zajecia i nie odpowiadala na telefony - slowem: zaniedbywala go! Wiedzial jednak, ze kiedy otworzy drzwi, on usmiechnie sie do niej i zapomni o wszystkim. Trzymal pod pacha litrowa butelke wina, a w dloniach prawdziwa wloska pizze od Mamy Rosy. Byl cieply sobotni wieczor. Zastukal ponownie i rzucil okiem na rzad schludnych domkow wzdluz ulicy. Zachrobotal lancuch, a Callahan rozpromienil sie. Gniew prysnal jak banka mydlana. -Kto tam? - zapytala Darby, uchylajac lekko drzwi. -Thomas Callahan. Pamietasz mnie? Stoje tu i blagam o chwile uwagi. Zabawmy sie, ze znow jestesmy przyjaciolmi. Drzwi otworzyly sie i Callahan wszedl do srodka. Darby odebrala od niego wino i cmoknela go w policzek. -Jestesmy kumplami? - spytal. -Jasne! Bylam po prostu zajeta. Ruszyl za nia waskim korytarzem do kuchni. Gdy mijal pokoj, zauwazyl komputer na stole i porozkladane wszedzie grube ksiegi. -Dzwonilem do ciebie. Dlaczego nie oddzwonilas? -Bylam poza miastem - odparla wyjmujac korkociag z szuflady. -Moglem rozmawiac tylko z automatyczna sekretarka. -Czy chcesz sie ze mna klocic, Thomas? Spojrzal na jej gole nogi. -Nie! Przysiegam, ze nie jestem wsciekly. Wybacz mi, jesli sprawiam wrazenie poirytowanego. -Przestan! -Kiedy pojdziemy do lozka? -Chce ci sie spac? -Przeciwnie. Nie wyglupiaj sie, Darby, minely juz trzy noce! -Piec. Co to za pizza? - Wyciagnela korek i nalala wino do kieliszkow. Callahan nie spuszczal z niej oczu. -No... wiesz... Jeden z tych sobotnich specjalow. Remanent z calego tygodnia: ogonki krewetek, zzieleniale jajka, wasy rakow. Wino tez nie jest najwyzszego gatunku. Nie najlepiej stoje z gotowka, a jutro wyjezdzam z miasta, wiec musze ograniczyc wydatki, no, a poniewaz wyjezdzam, pomyslalem sobie, ze wpadne i dam sie dzisiaj ukochac, zeby nie kusilo mnie zabranie do wyra jakiejs zarazonej panienki z DK. Co ty na to? Darby otworzyla pudelko z pizza. -Wedlug mnie to kielbasa z papryka. -Czy mimo tej niedogodnosci ukochasz mnie? -Kto wie...? Moze pozniej. Teraz pij wino i baw mnie rozmowa. Brakowalo mi tego. -A mnie nie. Nagadalem sie z twoja sekretarka. Wzial swoj kieliszek, butelke z winem i chodzil za dziewczyna krok w krok. Darby wlaczyla muzyke. Rozsiedli sie wygodnie na sofie. -Upijmy sie - zaproponowal. -Jestes taki romantyczny! -Tylko wtedy, gdy widze ciebie. -Piles przez caly tydzien. -Nieprawda! Przez cztery piate tygodnia. I to przez ciebie, bo unikalas mnie jak ognia. -Co ci jest, Thomas? -Trzesie mnie. Jestem spiety i potrzebuje towarzystwa, zeby sie rozluznic. -Upijemy sie, ale tylko troche. - Umoczyla wargi w alkoholu i zarzucila Thomasowi nogi na kolana. Wstrzymal oddech jak czlowiek cierpiacy katusze. -O ktorej lecisz? - spytala. Callahan wypil jednym haustem wino. -O wpol do drugiej. Bez przesiadek na krajowe w Waszyngtonie. O piatej mam sie zarejestrowac, o osmej uroczysty obiad. Niewykluczone, ze pozniej wyjde na ulice i zawyje z nie zaspokojonej milosci. -Moze nie bedziesz musial - usmiechnela sie. - Moze zostaniesz u mnie na noc. Ale najpierw porozmawiajmy. Callahan odetchnal z ulga. -Moge rozmawiac przez dziesiec minut, potem strace panowanie nad soba. -Co masz w planie na poniedzialek? -Osiem godzin gornolotnej debaty nad przyszloscia Piatej Poprawki. Nastepnie komitet organizacyjny przedstawi sprawozdanie z pierwszego dnia konferencji i nikt go nie zaakceptuje. We wtorek kolejna debata, kolejne sprawozdanie, moze burzliwa wymiana zdan? Potem zakonczymy obrady i nie osiagnawszy niczego wrocimy do domow. Przylece poznym wieczorem we wtorek i chcialbym nie zwlekajac spotkac sie z toba. Poszlibysmy do jakiejs milej restauracji, a potem zabralbym cie do siebie na intelektualna pogawedke i rozwiazly seks. Gdzie pizza? -W kuchni. Zaraz przyniose. Glaskal jej nogi. -Nie odchodz. Wcale nie jestem glodny. -Po co jezdzisz na te konferencje? -Naleze do stowarzyszenia wykladowcow prawa, jestem profesorem i rozni ludzie spodziewaja sie, ze bede przemierzal kraj i uczestniczyl wraz z banda wyksztalconych idiotow w spotkaniach i konferencjach konczacych sie sprawozdaniami, ktorych nikt nie czyta. Gdybym nie pojechal, dziekan pomyslalby sobie, ze nie wnosze wkladu w zycie uniwersyteckie. Darby dolala mu wina. -Jestes cynikiem, Thomas. -Wiem. Mialem ciezki tydzien. Rzygac mi sie chce, jak pomysle, ze niedlugo banda neandertalczykow zacznie poprawiac konstytucje. Od dziesieciu lat zyjemy w panstwie policyjnym. Nie moge nic na to poradzic, wiec pewno rozpije sie na dobre. Darby saczyla wino i wpatrywala sie w Callahana. Grala cicha muzyka, w pokoju panowal polmrok. -Szumi mi w glowie - powiedziala. -Jak zwykle. Wypijasz poltora kieliszka i odchodzisz w niebyt. Gdybys byla Irlandka, moglabys pic przez cala noc. -Moj ojciec byl w polowie Szkotem. -Za malo. - Callahan oparl skrzyzowane nogi na stoliczku do kawy i wyciagnal sie. Delikatnie masowal jej kostki. -Czy moge pomalowac ci paznokcie u stop? Milczala. Traktowal jej stopy jak fetysz i przynajmniej dwa razy w miesiacu malowal jej paznokcie jasnoczerwonym lakierem. Widzieli podobne scene w filmie Bill Durham i choc Callahan nie byl tak schludny i trzezwy jak Kevin Costner, Darby pozwalala mu na te poufalosc i cieszyla sie wraz nim owym wyjatkowym poczuciem bliskosci. -Nie malujemy dzisiaj? -Moze pozniej. Wygladasz na zmeczonego. -Odpoczywam. Moje cialo wypelnia straszliwa meska zadza i nie zniechecisz mnie, mowiac, ze jestem zmeczony. -Napij sie jeszcze wina. Callahan spelnil jej prosbe, po czym ulozyl sie wygodniej na sofie. -No dobra, panno Shaw. Wiec kto to zrobil? -Zawodowcy. Nie czytujesz gazet? -Ale kto stoi za zawodowcami? -Nie wiem. Po tym, co zaszlo tej nocy, wszyscy jednoglosnie obstawiaja Armie Podziemia. -Z wyjatkiem ciebie. -Owszem. Nikogo nie aresztowano, co potwierdza moje watpliwosci. -Wytypowalas wiec jakiegos tajemniczego podejrzanego, o ktorym reszta narodu nie ma bladego pojecia. -Teraz nie jestem juz taka pewna. Poswiecilam trzy dni na sprawdzenie wszystkich faktow, napisalam nawet eleganckie podsumowanie na moim komputerku i wydrukowalam na drukarence pierwsza wersje raportu, ktory w swietle ostatnich wydarzen nadaje sie do kosza. Callahan spojrzal na nia uwaznie. -Chcesz powiedziec, ze przez trzy dni nie chodzilas na zajecia, ignorowalas mnie, bawilas sie w Sherlocka Holmesa i wszystko na nic? -Niczego jeszcze nie wyrzucilam. Raport lezy na stole. -Nie pojmuje tego! Caly tydzien umieralem z tesknoty i nie pisnalem ani slowa, bo wiedzialem, ze cierpie w slusznej sprawie. Zlozylem sie w ofierze dla dobra kraju i pomyslnosci jego mieszkancow, ludzac sie, ze uslysze dzisiaj, a najdalej jutro, kto to zrobil... -To nie jest takie proste. Grzebanie w aktach sadowych nie wystarczy. Morderstw nie laczy zadna wspolna nic, zaden slad czy chocby poszlaka. O malo nie przepalilam obwodow w komputerach na wydziale prawa. -Ha! Od razu ci mowilem! Zapominasz, najdrozsza, ze jestem geniuszem prawa konstytucyjnego i od razu domyslilem sie, ze Rosenberg i Jensen nie mieli ze soba nic wspolnego poza czarnym kolorem togi i naplywajacymi pod ich adresem grozbami. Zabili ich nazisci, Aryjczycy, Klan, mafia albo jakas inna wszawa banda, i zrobili to dlatego, ze Rosenberg byl Rosenbergiem, a Jensen stanowil najlatwiejszy cel i przynosil wstyd paru osobom. -Moze w takim razie zadzwonisz do FBI i podzielisz sie z nimi swymi uczonymi wnioskami. Jestem pewna, ze siedza przy telefonie. -Nie zlosc sie. Przepraszam. Wybacz. -Jestes oslem, Thomas. -To prawda, ale i tak mnie kochasz, he? -Nie wiem. -Czy mimo tej kolejnej niedogodnosci pojdziemy do lozka? Obiecalas. -Zobaczymy. Callahan odstawil kieliszek na stol i przypuscil frontalny atak: -Posluchaj, dziecko, przeczytam twoj raport, okay? Potem porozmawiamy o nim. Ale w tej chwili maci mi sie w glowie i stan ten nasili sie, jesli nie ujmiesz mej omdlewajacej i drzacej dloni i nie zaprowadzisz mnie do lozka. -Wyrzucam raport. -Darby, niech to szlag! Prosze cie, blagam... Chwycila go za szyje i przyciagnela do siebie. Calowali sie dlugo i namietnie. Niemal brutalnie. ROZDZIAL 11 Policjant przytknal kciuk do guzika domofonu i dzwonil przez dwadziescia sekund. Potem zrobil krotka przerwe. I znow dwadziescia sekund. Przerwa. Dwadziescia sekund. Przerwa. Dwadziescia sekund. Bawilo go to, bo wiedzial, ze Gray Grantham jest nocnym markiem i spi zapewne dopiero od dwoch-trzech godzin, i klnie, slyszac wsciekle dzwonienie w korytarzu. Wcisnal guzik i rzucil okiem na woz patrolowy, zaparkowany wbrew przepisom na krawezniku pod latarnia. Zaczynalo switac. Byla niedziela, a na ulicy zywej duszy. Dwadziescia sekund. Pauza. Dwadziescia sekund.Moze Grantham umarl? A moze spil sie do nieprzytomnosci gdzies w miescie? Albo lezy z czyjas zona w lozku i nie ma zamiaru otwierac drzwi? Pauza. Dwadziescia sekund. -Kto tam?! - zachrypial glosnik domofonu. -Policja! - rzucil gliniarz. Byl Murzynem i zaakcentowal po w slowie policja, ot tak, dla zabawy. -Czego? - spytal Grantham. -Moze mam nakaz... - parsknal policjant. -To ty, Cleve? - Glos Granthama zlagodnial. -Zgadza sie. -Ktora masz godzine, najdrozszy? -Prawie wpol do szostej. -To znaczy, ze twoj zegarek dobrze chodzi. Co jest grane? -Nie wiem. Sierzant nie tlumaczy mi sie, sam wiesz. Kazal mi cie obudzic, bo chce pogadac. -Dlaczego zawsze przed switem? -Poprosze o nastepny zestaw pytan. -Coz... Rozumiem, ze chce spotkac sie ze mna natychmiast - powiedzial Grantham po chwili. -Nie. Masz trzydziesci minut. Powiedzial: "Niech przyjdzie o szostej". -Dokad? -Do tej malej jadlodajni przy Czternastej, naprzeciw Trinidadu, to znaczy boiska. Polmrok i ciepla, bezpieczna atmosfera. Sierzant lubi tam chodzic. -Ciekawe, czy wynajduje te miejsca w przewodniku... -Jestes reporterem, Grantham, i wolno ci zadawac najglupsze pytania. Knajpa nazywa sie "U Glendy" i lepiej zacznij sie ubierac, jesli chcesz zdazyc. -Bedziesz tam? -Wpadne na chwile, zeby sprawdzic, czy nic wam nie jest. -Mowiles cos o cieplej, bezpiecznej atmosferze. -Jak na te czesc miasta, jest tam nad wyraz bezpiecznie. Znajdziesz droge? -Tak. Zaraz sie wygrzebie. -Milego dnia, Grantham. Sierzant byl stary, bardzo czarny i bardzo siwy. Geste, poskrecane wlosy wyrastaly z jego czaszki we wszystkich kierunkach. Kiedy nie spal, nosil grube, ciemne okulary i wiekszosc jego wspolpracownikow z zachodniego skrzydla Bialego Domu uwazala, ze traci wzrok. Sierzant mial zawsze lekko przechylona glowe i usmiechal sie jak Ray Charles. Czasami - gdy oproznial kosze na smieci i odkurzal meble - wpadal na przeszklone drzwi i obijal sie o biurka. Chodzil powoli i dostojnie, jakby odmierzal kroki. Byl dobrym pracownikiem i zawsze sie usmiechal, zawsze mial dobre slowo dla tych, ktorzy go szanowali. Nie bylo ich zbyt wielu. Wiekszosc personelu administracyjnego traktowala go jak powietrze, a w najlepszym razie jak kolejnego starego czarnego poslugacza - Wuja Toma z pierwsza grupa inwalidzka. Znal Bialy Dom od podszewki. Zachodnie skrzydlo sprzatal od trzydziestu lat. Sprzatal i sluchal. Sprzatal i obserwowal. Zdarzalo mu sie milczaco uczestniczyc w rozmowach strasznie waznych ludzi, ktorzy najczesciej byli zbyt zajeci, by zwracac uwage na to, co mowia w obecnosci starego biednego sierzanta. Wiedzial, ktorych drzwi sie nie zamyka, ktore sciany sa cienkie i ktore przewody wentylacyjne przenosza glos. Potrafil ukryc sie w przeciagu sekundy, a potem znow pojawic w jakims zakamarku, o ktorym strasznie wazni ludzie w ogole nie mieli pojecia. Wiekszosc z tego, co slyszal, zatrzymywal dla siebie. Niekiedy jednak trafial na tak smaczny kasek - dajacy sie w dodatku powiazac z innymi - ze uznawal za stosowne podzielic sie nim z przyjaciolmi. Dzialal bardzo ostroznie. Zostaly mu tylko trzy lata do emerytury i wolal nie ryzykowac jej utraty. Nikt nigdy nie podejrzewal sierzanta o przekazywanie poufnych informacji prasie. W kazdej urzedujacej w Bialym Domu administracji bylo wystarczajaco duzo gadul, by szukac winnych posrod swoich. Sierzant uwazal, ze to przezabawne. Spotykal sie z Granthamem z "Post", a potem czekal niecierpliwie na artykul, po ktorym w piwnicach Bialego Domu rozlegaly sie jeki i spadaly glowy. Byl niezawodnym zrodlem informacji, ale tylko dla Granthama. Spotkania organizowal syn sierzanta, Cleve. Umawiali sie najczesciej po zmroku, o najdziwniejszych godzinach, w nie rzucajacych sie w oczy ponurych knajpkach. Sierzant jak zwykle w ciemnych okularach. Grantham podobnie, tyle ze jeszcze dodatkowo skrywal twarz w cieniu kapelusza albo czapki. Cleve towarzyszyl im zazwyczaj i obserwowal tlum. Grantham zjawil sie w knajpie "U Glendy" kilka minut po szostej i przeszedl do wydzielonego kacika z tylu sali. W jadlodajni siedzialo trzech innych gosci. Obok kasy stala Glenda we wlasnej osobie i smazyla jajka na grillu. Cleve siedzial na stolku przy ladzie i gapil sie na wlascicielke. Uscisneli sobie rece. Na Granthama czekala filizanka kawy. -Przepraszam za spoznienie. -Nie ma za co, przyjacielu. Dobrze cie widziec. - Sierzant mial zdarty glos i nie mogl mowic szeptem. Ale i tak nikt ich nie podsluchiwal. Grantham napil sie kawy. -Pracowity tydzien w Bialym Domu - zagail. -Mozna tak to nazwac. Biegaja z wywalonymi ozorami i ciesza sie jak dzieci. -Powaznie? Grantham nie mogl sporzadzac notatek podczas spotkan. "Za bardzo rzucalibysmy sie w oczy" - powiedzial sierzant, ustalajac reguly gry. -Jak najbardziej. Prezydent i jego chlopcy byli wniebowzieci, jak uslyszeli o Rosenbergu. Sprawil im wielka radosc. -A sedzia Jensen? -No coz, jak wiesz, prezydent wzial udzial w pogrzebie, ale nie przemawial. Chcial wyglosic mowe zalobna, ale wycofal sie z tego pomyslu, bo musialby mowic dobrze o facecie, ktory byl gejem. -Kto mu napisal mowe? -Pisarczycy pod wodza Mabry'ego. W czwartek pracowali nad tym przez caly dzien, a pozniej szef sie wycofal. -Byl na pogrzebie Rosenberga. -Zgadza sie, ale musieli go przekonywac. Mowil, ze predzej szlag go trafi, niz pojdzie na ten pogrzeb. W koncu nastraszyli go i pojechal. Zdaje sie, ze to morderstwo jest mu bardzo na reke. W srode o malo nie wydali przyjecia z tej okazji. Trafil mu sie poker w pierwszym rozdaniu. Teraz zabiera sie do restrukturyzacji Sadu i widac, ze sprawia mu to radosc. Grantham sluchal uwaznie. Sierzant ciagnal dalej: -Zrobili liste kandydatow. Poczatkowo bylo na niej ponad dwadziescia nazwisk, potem skrocili ja do osmiu. -Kto skracal liste? -A jak ci sie zdaje? Prezydent i Fletcher Coal. Teraz trzesa portkami ze strachu, ze bedzie przeciek i ktos sie dowie, kogo odrzucili. Na ich liscie sa tylko mlodzi, konserwatywni sedziowie, raczej malo znani. -Jakies nazwiska? -Znam tylko dwa. Jeden nazywa sie Pryce i jest z Idaho, drugi to MacLawrence z Vermontu. O innych nie slyszalem. Ci dwaj sa chyba sedziami federalnymi. To wszystko, co wiem. -A co ze sledztwem? -Nie slyszalem za wiele, ale bede nadstawial ucha. Jak zwykle. Choc wyglada na to, ze utkneli w martwym punkcie. -Cos jeszcze? -Kiedy to puscicie? -W porannym wydaniu. -Bedzie wesolo. -Dzieki, sierzancie. Na dworze bylo juz widno i w barze robilo sie glosno. Cleve podszedl do stolika i usiadl obok ojca. -Skonczyliscie juz, panowie? -Zgadza sie - odparl sierzant. Cleve rozejrzal sie po sali. -Trzeba sie zbierac. Grantham idzie pierwszy, ja za nim. Tatusiek moze tu siedziec, jak dlugo zechce. -Milo z twojej strony - rzucil z przekasem sierzant. -Dzieki, panowie - powiedzial Grantham i ruszyl ku wyjsciu. ROZDZIAL 12 Verheek spoznial sie jak zwykle. Przyjaznili sie od dwudziestu trzech lat i nigdy nie zdarzylo mu sie przyjsc o wyznaczonej godzinie. Nie mial poczucia czasu i w ogole sie tym nie przejmowal. Nosil zegarek, ale nigdy nie sprawdzal godziny. Dla niego spoznienie oznaczalo przynajmniej godzine, czasami dwie - szczegolnie jesli czekajacym byl przyjaciel, ktory wie i wybacza. Callahan siedzial juz od godziny przy barze, co zreszta wcale go nie martwilo. Po osmiu godzinach naukowej debaty znienawidzil konstytucje i tych, ktorzy jej nauczali. Jego organizm domagal sie alkoholu. Callahan wypil dwie podwojne whisky z lodem i wreszcie doszedl nieco do siebie. Spogladal na swoje odbicie w lustrze za rzedem butelek, spogladal na sale za swoimi plecami i czekal na Gavina Verheeka. Nic dziwnego, ze przyjaciel nie sprawdzil sie w prywatnej kancelarii, gdzie liczy sie kazda minuta. Kiedy barman postawil przed nim trzecia podwojna whisky, bylo dokladnie jedenascie po siodmej. Przy barze stanal Verheek i jakby nigdy nic zamowil piwo. -Przepraszam za spoznienie - powiedzial, gdy wymieniali usciski. - Wiem skadinad, ze lubisz posiedziec sobie w samotnosci nad szklaneczka. -Wygladasz na zmeczonego - rzucil Callahan, przygladajac sie przyjacielowi. Verheek fatalnie sie postarzal i przybral na wadze. Od ich ostatniego spotkania zakola na jego czole powiekszyly sie o kolejny cal, a bladosc cery podkreslala since pod oczami. - Ile wazysz? -Nie twoj interes - odparl Verheek, saczac piwo. - Mamy stol? -Zarezerwowalem na wpol do dziewiatej. Zakladalem, ze spoznisz sie o dziewiecdziesiat minut. -W takim razie przyszedlem za wczesnie. -Owszem, z twojego punktu widzenia. Wracasz z pracy? -W tej chwili mieszkam w pracy. Dyrektor wyznaczyl norme stu godzin tygodniowo, dopoki cos nie peknie. Powiedzialem zonie, ze wroce do domu na gwiazdke. -Co tam u niej? -Wszystko dobrze. Kobieta ma cierpliwosc. Zyje nam sie ze soba o wiele lepiej, kiedy mieszkam w pracy. - Byla to jego trzecia zona w ciagu ostatnich siedemnastu lat. -Chcialbym ja poznac. -Nie, na pewno tego nie chcesz. Dwie pierwsze poslubilem ze wzgledu na wyro, do ktorego tak bardzo lubily wskakiwac, ze nie patrzyly, kto w nim lezy. Z ta ozenilem sie dla pieniedzy i naprawde nie ma na co patrzec. Nie zrobilaby na tobie wrazenia. - Dokonczyl piwo. - Watpie, czy doczekam z nia jej smierci. -Ile ma lat? -Nie pytaj. Ale szczerze ja kocham, mowie powaznie. Z tym ze po dwoch latach pozycia zdalem sobie sprawe, iz jedyna rzecza, jaka nas jeszcze laczy, jest doglebna znajomosc rynku papierow wartosciowych. - Spojrzal na barmana. - Jeszcze jedno piwo poprosze. Callahan saczyl drinka i usmiechal sie pod nosem. -Ile jest warta? -Znacznie mniej, niz myslalem. Dokladnie nie wiem. Moze z piec milionow, kto wie... Oskubala do czysta mezow numer jeden i dwa, a wyszla za mnie dlatego, ze chciala przekonac sie, jak wyglada zycie z przecietniakiem. Tak przynajmniej twierdzi. Zreszta wszystkie tak mowia, sam wiesz najlepiej... -Zawsze obstawiales przegrane baby, Gavin. Nawet na studiach. Twoj ulubiony typ to cierpiaca na depresje neurotyczka. -Nic na to nie poradze, ze tylko takim wpadam w oko. - Verheek podniosl butelke i wypil polowe zawartosci. - Dlaczego zawsze spotykamy sie w tej knajpie? -Nie wiem. To chyba tradycja. Przywolujemy wspomnienia wspanialych studenckich czasow. -Nienawidzilismy prawa, Thomas. Wszyscy nienawidza prawa. I prawnikow. -Jestes w kiepskim nastroju. -Wybacz. Odkad znalezli ciala, spalem tylko szesc godzin. Dyrektor drze na mnie morde przynajmniej piec razy na dzien, a ja dre morde na wszystkich, ktorzy sa pode mna. Mamy niezly ubaw. -Skoncz piwo, chlopie. Nasz stol jest juz wolny. Napijemy sie, zjemy i pogadamy. Spedzimy razem cudowny wieczor. -Kocham cie bardziej niz zone, Thomas. Mowilem ci to juz kiedys? -Nie swiadczy to dobrze o glebi twojego uczucia. -Masz racje. Ruszyli za maitre d'hotel ku malemu stolikowi w kacie sali. Siadywali przy nim zawsze. Callahan zamowil jeszcze jedna kolejke i poprosil kelnera, zeby nie spieszyl sie z podawaniem jedzenia. -Widziales to gowno w "Post"? - spytal Verheek. -Widzialem. Skad byl przeciek? -Nie mam pojecia. Dyrektor dostal liste kandydatow w sobote rano. Prezydent wreczyl mu ja osobiscie i w prostych zolnierskich slowach zazadal zachowania tajemnicy. Voyles przez caly weekend nikomu nie pokazywal tego swistka, a dzis rano "Post" wydrukowal artykul z nazwiskami Pryce'a i MacLawrence'a. Kiedy Voyles to przeczytal, wpadl w amok, a kilka minut pozniej zadzwonil prezydent. Dyrektor popedzil do Bialego Domu i z tego, co wiem, odbyla sie tam prawdziwa awantura, podczas ktorej padaly slowa powszechnie uznane za niecenzuralne. Voyles chcial obic ryja Coalowi, ale powstrzymal go K.O. Lewis. Bardzo nieprzyjemna sprawa. Callahan wsluchiwal sie w kazde slowo Verheeka. -Niezle - mruknal. -Mowie ci o tym dlatego, ze pozniej, po kilku drinkach, bedziesz zadal ode mnie pozostalych nazwisk z listy, czego uczynic nie moge. Chce nadal byc twoim przyjacielem, Thomas. -Mow dalej. -Dobra. No wiec zapewniam cie na sto procent, ze przeciek nie wyszedl od nas. Wykluczone. Nazwiska wyspiewal ktos z Bialego Domu. Pelno tam ludzi, ktorzy nienawidza Coala. -A jesli to sam Coal podal te nazwiska prasie? -Niewykluczone. To sliski sukinsyn. Wedlug pewnej teorii roboczej, rozpracowywanej przez Biuro, Coal podal prasie na talerzu Pryce'a i MacLawrence'a, ponoc prawdziwych fanatykow, zeby napedzic stracha ludnosci tego kraju, po czym oglosic nominacje dwoch pozornie umiarkowanych kandydatow. Szef gabinetu zdolny jest do makiawelicznych zagrywek. -Nigdy nie slyszalem o tych facetach. -Witaj w klubie. Obaj sa bardzo mlodzi, ledwo po czterdziestce, i brak im jakiegokolwiek doswiadczenia w jurysdykcji. Jeszcze ich nie sprawdzalismy, ale, jak juz wspomnialem, mowi sie, ze sa radykalnymi konserwatystami. -A reszta? -Szybki jestes. Wypilem dopiero dwa piwa, a ty juz strzelasz pytaniem, na ktore nie wolno mi odpowiedziec. -Czy macie jeszcze te smaczne grzybki nadziewane krabami? - Verheek zwrocil sie do kelnera, ktory przyniosl drinki. - Musze cos przegryzc. Umieram z glodu. -Jeszcze raz to samo. - Callahan podal kelnerowi pusta szklanke. -Blagam, Thomas, nie pytaj mnie o nic wiecej. Niewykluczone, ze za trzy godziny wyniesiesz mnie stad na plecach, ale nawet wtedy nie pisne ani slowa. Sam zreszta wiesz. Powiem ci tylko tyle, ze stan umyslow Pryce'a i MacLawrence'a odzwierciedla poglady wszystkich pozostalych kandydatow z listy. -I nikt o nich wczesniej nie slyszal? -W zasadzie tak. Callahan saczyl szkocka i krecil z niedowierzaniem glowa. Verheek zdjal marynarke i rozluznil krawat. -Porozmawiajmy o kobietach. -Nie. -Przypomnij mi, ile ona ma lat. -Dwadziescia cztery, ale jest nad wiek dojrzala. -Moglbys byc jej ojcem. -Moze moglbym, kto wie... -Skad pochodzi? -Z Denver. Mowilem ci juz! -Uwielbiam dziewczyny z Zachodu. Sa bardzo niezalezne, bezpretensjonalne, najchetniej nosza dzinsy i maja dlugie nogi. Moze kiedys znajde sobie taka zone. Jest bogata? -Nie. Jej ojciec zginal w katastrofie lotniczej przed czterema laty. Razem z matka dostaly spore odszkodowanie. -Wiec ma forse! -Na zycie jej wystarcza. -Masz jej zdjecie? -Nie. Nie jest moja wnuczka ani pudlem. -Dlaczego nie wziales jej zdjecia? -Powiem jej, zeby ci przyslala. Co cie tak bawi? -Ty, najdrozszy. Wielki Thomas Callahan, krol kobiet jednorazowego uzytku, smiertelnie zakochany! -Bredzisz. -Pobiles rekord. Jak dlugo to juz trwa? Dziewiec... dziesiec miesiecy? Niemozliwe! Wytrzymales prawie rok z jedna kobieta! Zasmucasz mnie, Thomas. -Dokladnie osiem miesiecy i trzy tygodnie, ale nie mow o tym nikomu, dobrze, Gavin? Nie jest to dla mnie latwe. Narazam na szwank swoja reputacje. -Przysiegam, ze dochowam tajemnicy. Podaj mi tylko pare szczegolow. Ile ma wzrostu? -Piec stop osiem cali, wazy sto dwanascie funtow, ma dlugie nogi, nosi obcisle levisy, jest niezalezna i bezpretensjonalna, slowem - typowa dziewczyna z Zachodu. -Znajde sobie taka, zobaczysz! Ozenisz sie z nia? -Oczywiscie, ze nie! Dopij drinka. -Czy... hmmm... jestes jej wierny? -A czy ty jestes wierny zonie? -Jasne, ze nie, do cholery! Nigdy nie bylem wierny. Ale nie mowimy o mnie, Thomas. Rozmawiamy o naszym Valentino, uwodzicielskim Callahanie, mezczyznie, ktory co miesiac paraduje z najnowsza wersja najwspanialszej kobiety swiata! Powiedz mi, Thomas... i nie oklamuj najlepszego przyjaciela... spojrz mi w oczy i powiedz, czy postanowiles trwac w monogamii? Verheek prawie lezal na stole i chichotal glupkowato. -Ciszej! - Callahan rozejrzal sie po sali. -Odpowiedz! -Podaj mi pozostale nazwiska z listy. Wtedy ci odpowiem. Verheek wyprostowal sie. -Ladna zagrywka. W zasadzie sam moge sobie odpowiedziec na to pytanie. Wedlug mnie zakochales sie, ale jestes tchorzem i nie chcesz sie do tego przyznac. Wpadles po same uszy, facet! -Dobra, wpadlem. Lepiej ci teraz? -Znacznie lepiej. Kiedy ja poznam? -A kiedy ja poznam twoja zone? -Mylisz pojecia, Thomas. Miedzy nami jest subtelna, acz zasadnicza roznica. Ty wcale nie chcesz poznac mojej zony, ja natomiast marze o spotkaniu z Darby. Kapujesz? Zapewniam cie, ze nasze kobiety bardzo roznia sie od siebie. Callahan usmiechnal sie i pociagnal lyk szkockiej. Verheek usiadl wygodniej i skrzyzowal nogi. Podniosl zielona butelke do ust. -Jestes spiety, chlopie - rzucil Callahan. -Wybacz. Chce sie dzisiaj upic. Kelner przyniosl grzyby na rozgrzanych patelniach. Verheek wepchnal do ust dwie faszerowane pieczarki i zul wsciekle. Callahan spogladal na niego spod oka. Sam nie czul glodu - whisky skutecznie tlumi laknienie - i postanowil odczekac kilka minut. Zreszta zawsze wolal pic niz jesc. Przy stole obok usiadlo czterech Arabow, glosno rozmawiajacych w swoim jezyku. Wszyscy jak jeden maz zamowili jacka danielsa. -Gavin, kto ich zabil? Verheek przezuwal grzyby, a potem przelknal z trudem. -Nawet gdybym wiedzial, nie moglbym ci powiedziec. Ale przysiegam, ze nie wiem. Zdumiewajaca i wielce zagadkowa sprawa. Mordercy znikneli bez sladu. Wszystko bylo bardzo starannie zaplanowane i doskonale wykonane. Zadnych poszlak. -Dlaczego akurat ci dwaj? Kolejna pieczarka powedrowala do ust Verheeka. -To proste. Tak proste, ze latwo to przeoczyc. Obaj stanowili idealny cel. Rosenberg nie mial nawet systemu alarmowego w swojej posiadlosci. Kazdy przyzwoity wlamywacz mogl sobie wejsc i wyjsc bez zadnego problemu. A nieszczesny Jensen wloczyl sie nocami po podejrzanej okolicy. Sami wystawili sie na strzal. W chwili gdy ich mordowano, pozostala siodemka sedziow byla u siebie w domach obstawiona agentami FBI. Dlatego wybrano Rosenberga i Jensena. -Kto ich wybral? -Ktos bardzo nadziany. Mordercy byli zawodowcami i zapewne natychmiast po robocie wywieziono ich z kraju. Wedlug nas bylo ich czterech, moze wiecej. Krwawa jatke u Rosenberga mogl urzadzic jeden facet. Natomiast przy Jensenie pracowalo co najmniej dwoch. Jeden na strazy plus facet z linka, ktory go zamordowal. Trzeba pamietac, ze choc do takich przybytkow nie wala tlumy, kino bylo otwarte dla widzow i przez to niebezpieczne. Spisali sie jednak na medal, na zloty medal... -Czytalem gdzies o jednym zabojcy. -Zapomnij o tym. Jeden czlowiek nie mogl zabic obu sedziow. Wykluczone! -Ile biora tacy sprawni zawodowcy? -Miliony. Samo zaplanowanie wszystkiego pochlonelo mnostwo forsy. -I nie wiecie, kto to zrobil? -Posluchaj, Thomas, nie zajmuje sie bezposrednio sledztwem, musialbys pogadac z detektywami. Jestem pewny, ze wiedza wiecej ode mnie. Znacznie wiecej. Ja jestem tylko poslednim rzadowym prawnikiem. -I tylko przypadkiem jestes po imieniu z pierwszym prezesem Sadu Najwyzszego? -Dzwoni do mnie czasami. Nudzi mnie ta rozmowa. Wrocmy do kobiet. Nie znosze babrania sie w sprawach zawodowych po godzinach urzedowania. -Rozmawiales z nim ostatnio? -Alez jestes upierdliwy, Thomas. Tak, dzis rano zamienilem z nim dwa slowa. Wydelegowal wszystkich dwudziestu siedmiu asystentow, sekretarzy i aplikantow do grzebania w rejestrach federalnych w celu znalezienia poszlak. Bezsensowna robota, o czym nie omieszkalem go poinformowac. W kazdej sprawie trafiajacej na wokande Sadu Najwyzszego wystepuja co najmniej dwie strony i kazda z pewnoscia skorzystalaby na zniknieciu tego czy innego sedziego. W sadach federalnych rozpatruje sie tysiace apelacji, ktore predzej czy pozniej trafiaja tutaj, i zawsze mozna wybrac jedna z nich i powiedziec: "Znalazlem! To dlatego ich zabito!" Absurd... -I co ci odpowiedzial? -Oczywiscie zgodzil sie z moja blyskotliwa analiza. Przypuszczam, ze zadzwonil do mnie po przeczytaniu tej historii w "Post". Chcial sprawdzic, czy uda mu sie cos ze mnie wycisnac. Co za tupet! Przy stole zatrzymal sie kelner i omiotl ich niecierpliwym spojrzeniem. -Miecznik z grilla z dojrzalym serem. Bez warzyw - zamowil pospiesznie Verheek, zerknawszy do menu. -Dla mnie tylko pieczarki - dodal Callahan i kelner zniknal. Profesor siegnal do kieszeni marynarki i wyjal z niej gruba koperte. Polozyl ja na stole obok pustej butelki po piwie. -Przeczytaj to w wolnej chwili. -Co to jest? -Cos w rodzaju raportu. -Nie znosze raportow, Thomas. Mowiac szczerze, nie znosze prawa, prawnikow i - pomijajac ciebie - uczonych parajacych sie ta dziedzina. -Autorka jest Darby. -W takim razie przeczytam to jeszcze dzis. -Nie zawiedziesz sie. Mowilem ci juz, ze jest blyskotliwa i bardzo inteligentna. I nawet, jak na studentke, ma dosyc agresywny stosunek do rzeczywistosci. Pisze lepiej od innych, a jej prawdziwa namietnoscia, pomijajac moja skromna osobe, jest prawo konstytucyjne. -Biedactwo. -W zeszlym tygodniu wziela cztery dni wolnego, zapomniala o mnie i o reszcie swiata, i opracowala wlasna teorie, ktora, nawiasem mowiac, zarzucila. W kazdym razie przeczytaj raport. Rzecz jest fascynujaca. -Kto jest podejrzanym? Arabowie wybuchneli glosnym, skrzekliwym smiechem. Walili sie po plecach i rozlewali whisky. -Nienawidze pijakow - oznajmil Verheek. -Rzygac mi sie chce na ich widok - dodal Callahan. Verheek wepchnal koperte do kieszeni plaszcza wiszacego na oparciu krzesla. -Co to za teoria? -Dosyc niezwykla. Przeczytaj koniecznie. Nie zaszkodzi ci to, prawda? Potrzebujecie przeciez pomocy. -Przeczytam tylko ze wzgledu na Darby. Jaka jest w lozku? -A jaka jest w lozku twoja zona? -Bogata. Podobnie jak pod prysznicem, w kuchni i sklepie spozywczym. Jest bogata zawsze i wszedzie. -To nie moze trwac dlugo... -Do konca roku wniesie pozew. Niewykluczone, ze zalapie sie na dom w miescie i troche drobnych. -Nie bylo intercyzy? -Owszem, byla, ale nie zapominaj, ze jestem prawnikiem. Intercyza ma wiecej dziur niz ustawa podatkowa. Spisal ja moj znajomy. Jak mozna nie kochac prawa? -Porozmawiajmy o czyms innym. -O kobietach? -Mam pomysl. Chcesz poznac te dziewczyne, prawda? -Czy mowimy o Darby? -Tak, o Darby. -Marze o tym. -Na Swieto Dziekczynienia wybieramy sie na St. Thomas[5]. Moze pojechalbys z nami? -Czy musialbym zabrac ze soba zone? -Nie. Nikt jej nie zaprasza. -Czy Darby bedzie biegac po plazy w bikini? Zrobi nam przedstawienie? -Przypuszczam, ze tak. -Uau! Nie wierze! -Wynajmiesz apartament po sasiedzku i urzadzimy sobie bal. -Cudownie. Cudownie. Po prostu cudownie... ROZDZIAL 13 Gdy telefon zadzwonil cztery razy, wlaczyla sie automatyczna sekretarka. Glos z tasmy slychac bylo w calym mieszkaniu. Potem biip i cisza. Zadnej wiadomosci. Po chwili telefon znow zadzwonil cztery razy i wszystko sie powtorzylo. Zadnej wiadomosci. Po minucie aparat odezwal sie po raz trzeci i Gray Grantham siegnal po sluchawke. Usiadl na poduszce i przetarl oczy. -Kto mowi? - spytal zbolalym glosem. Na dworze bylo ciemno. Po drugiej stronie odezwal sie cichy, przestraszony baryton. -Czy to Gray Grantham z "Washington Post"? -Tak. Kto mowi? -Nie moge podac nazwiska - odparl wolno nieznajomy. Mgla uniosla sie sprzed oczu Granthama. Spojrzal na zegar. Byla za dwadziescia szosta. -Dobra, zapomnijmy o nazwisku. O co chodzi? -Wczoraj czytalem panski artykul o Bialym Domu i kandydatach. -Swietnie! - "Jak milion innych" - pomyslal Gray. - Ale dlaczego mowi mi pan o tym o tak nieprzyzwoitej godzinie? -Przepraszam, ale jade do pracy i zatrzymalem sie przy budce telefonicznej. Nie moge dzwonic z domu ani z biura. - Rozmowca mowil teraz wyrazniej, ze swada. Z pewnoscia byl wyksztalcony. -Z jakiego biura? -Jestem adwokatem. Cudownie. W Waszyngtonie mieszka pol miliona prawnikow. -Pracuje pan w prywatnej firmie czy dla rzadu? Nieznajomy zawahal sie. -Hmm... wolalbym nie mowic. -W porzadku. Posluchaj pan: ja wolalbym spac. Prosze mi powiedziec, o co panu chodzi, albo... -Wiem cos o Rosenbergu i Jensenie. Grantham usiadl na krawedzi lozka. -Na przyklad co? Zapadla dluga cisza. -Nagrywa pan te rozmowe? -Nie. A powinienem? -Nie wiem... Mowiac szczerze, bardzo sie boje i nie moge zebrac mysli, panie Grantham. Prosze tego nie nagrywac. Moze pan skorzystac z magnetofonu przy nastepnej rozmowie, dobrze? -Wedle zyczenia. Slucham, co dalej. -Czy mozna ustalic, skad dzwonie? -Niewykluczone. Ale dzwoni pan z automatu, prawda? Wiec co za roznica? -Nie wiem. Po prostu sie boje... -W porzadku. Przysiegam, ze nie nagrywam i ze nie bede ustalal, skad pan dzwoni. A teraz prosze mi powiedziec, co pana gryzie. -Coz... wydaje mi sie, ze wiem, kto ich zabil. Grantham wstal. -To cenna informacja... -Wlasnie. Dlatego moge zginac. Sadzi pan, ze mnie sledza? -Kto? Kto ma pana sledzic? -Nie wiem. - Glos oddalil sie, jakby mezczyzna spogladal za siebie. Grantham przechadzal sie obok lozka. -Spokojnie. Moze poda mi pan swoje nazwisko, dobrze? Przysiegam, ze nikomu go nie zdradze. -Garcia. -Nazywa sie pan inaczej, prawda? -Oczywiscie, podalem pierwsze z brzegu nazwisko, jakie przyszlo mi do glowy. -Dobra, Garcia, mow dalej. -Nie jestem pewny, ale chyba natknalem sie na cos w biurze... Cos, czego nie powinienem widziec. -Masz kopie tego czegos? -Moze... -Posluchaj, Garcia, to ty do mnie zadzwoniles, prawda? Chcesz ze mna rozmawiac czy nie? -Sam nie wiem. Co pan zrobi, jesli powiem? -Dokladnie wszystko sprawdze. Jesli przyjdzie nam oskarzyc kogos o zamordowanie dwoch sedziow Sadu Najwyzszego, to wierz mi, ze podejdziemy do sprawy nad wyraz delikatnie. Zapadla glucha cisza. Grantham zamarl obok bujanego fotela i odczekal chwile. -Garcia, jestes tam? -Tak. Czy mozemy porozmawiac pozniej? -Oczywiscie, ale dlaczego nie teraz? -Musze to przemyslec. Od tygodnia nie jem i nie spie. Zadzwonie pozniej. -Dobrze, w porzadku. Nie przejmuj sie. Mozesz zadzwonic do mnie do pracy o... -Nie. Nie bede dzwonil do gazety. Przepraszam, ze pana obudzilem... - Odlozyl sluchawke. Grantham spojrzal na cieklokrystaliczny wyswietlacz na swoim telefonie i wystukal siedem cyfr, odczekal chwile i wystukal nastepne szesc, a potem jeszcze cztery. Na malym ekranie pojawil sie numer. Grantham zapisal go w notatniku. Facet dzwonil z automatu przy Pietnastej, naprzeciw Pentagonu. Gavin Verheek spal cztery godziny i obudzil sie pijany. Kiedy zjawil sie z godzinnym opoznieniem w Budynku Hoovera, wytrzezwial juz, ale zaczynala go bolec glowa. Przeklinal siebie i Callahana, ktory spal pewnie do poludnia i trzezwy jak niemowle wsiadzie do samolotu odlatujacego do Nowego Orleanu. Wyszli, a raczej wyproszono ich z restauracji o polnocy. Obsluga zamykala knajpe. Wstapili do kilku barow i zastanawiali sie w zartach, czy nie obejrzec jakiegos swinskiego filmu; poniewaz jednak spalono ich ulubione kino porno, musieli dac sobie spokoj. Pili do trzeciej, moze do czwartej... O jedenastej Gavin mial spotkanie z dyrektorem. Do tego czasu musi koniecznie wytrzezwiec i byc w pelni gotowy do pracy. Rzecz niewykonalna! Powiedzial sekretarce, zeby zamknela drzwi, i wyjasnil jej, ze zlapal jakiegos potwornego wirusa, moze grypy, dlatego zyczy sobie, zeby mu nie przeszkadzano, chyba ze wydarzy sie cos naprawde pilnego. Spojrzala mu w oczy i pociagnela nosem. Piwo ma to do siebie, ze zostawia trwaly zapach. Wyszla, zamknawszy starannie drzwi. Verheek przekrecil zamek. Z zemsty zadzwonil do Callahana, ale nikt nie podniosl sluchawki. Co za zycie! Najlepszy przyjaciel zarabia niemal tyle samo co on, pracujac przy tym najwyzej trzydziesci godzin tygodniowo! A oprocz tego moze przebierac w napalonych studentkach, mlodszych od niego o dwadziescia lat. Gavin przypomnial sobie o wyjezdzie na St. Thomas. Cudowny pomysl! Tydzien w tropikach. Darby przechadzajaca sie po plazy. Pojedzie, nawet gdyby mial to przyplacic rozwodem! Fala mdlosci naplynela mu do gardla. Szybko polozyl sie na podlodze, na tandetnym sluzbowym dywanie. Oddychal gleboko, a czaszka pulsowala bolem. Gipsowy sufit nie krecil sie, co Verheekowi dodalo otuchy. Po trzech minutach doszedl do wniosku, ze nie zwymiotuje, przynajmniej nie teraz. Teczka stala w zasiegu reki i ostroznie przysunal ja do siebie. Koperta byla w srodku, razem z poranna gazeta. Otworzyl koperte i rozlozyl kartki, trzymajac je oburacz szesc cali od twarzy. Dokument mial trzynascie stronic formatu listowego. Byl wydrukowany na komputerze, z podwojna spacja i szerokimi marginesami. "Da sie przeczytac" - pomyslal. Na marginesach dostrzegl odreczne notatki, duze fragmenty tekstu byly przekreslone. U gory widnial sporzadzony flamastrem napis PIERWSZA WERSJA. Na pierwszej stronie znajdowalo sie takze nazwisko, adres i numer telefonu autorki. Przejrzy raport, lezac na podlodze, a potem moze zdola zajac miejsce za biurkiem i poudawac waznego, rzadowego prawnika. Pomyslal o Voylesie, na co czaszka odpowiedziala lomotem. Pisala niezle, standardowym jezykiem prawniczym i dlugimi zdaniami pelnymi wielkich slow. Mimo to tekst byl przejrzysty. Unikala niejasnosci i prawniczego zargonu, z ktorego z upodobaniem korzysta wiekszosc studentow. Na pewno nie sprawdzi sie na posadzie rzadu Stanow Zjednoczonych. Gavin nigdy nie slyszal o jej podejrzanym i mial stuprocentowa pewnosc, ze nie bylo go na zadnej liscie. Technicznie rzecz biorac, tekst Darby nie byl raportem. Przypominal raczej streszczenie akt procesu sadowego, ciagnacego sie od jakiegos czasu w Luizjanie. Dziewczyna rzeczowo omawiala fakty, podajac je w ciekawy sposob. Fascynujacy nawet. Verheek juz nie przerzucal stron. Czytal uwaznie. Fakty zajmowaly cztery kartki, na nastepnych trzech znalazl krotki opis obu procesujacych sie stron. Tekst byl teraz nudniejszy, ale prawnik czytal dalej. Wciagnelo go. Na stronie osmej raportu - czy jak to nazwac? - znajdowalo sie streszczenie procedury sadowej. Na dziewiatej byly omowione apelacje. Ostatnie trzy Darby poswiecila na wnioski i opis nieprawdopodobnej hipotezy, uzalezniajacej wynik sprawy od usuniecia Rosenberga i Jensena ze skladu Sadu Najwyzszego. Callahan wspominal, ze panna Shaw odstapila od wymyslonej przez siebie teorii, co zreszta bylo widac w koncowej czesci raportu, napisanej juz bez poprzedniej werwy. Calosc sprawiala jednak wielce pozytywne wrazenie. Verheek zapomnial na jakis czas o bolu. Lezac na brudnym dywanie i majac milion innych rzeczy do roboty, konczyl lekture trzynastostronicowego opracowania sporzadzonego przez studentke prawa. Ktos zapukal delikatnie do drzwi. Verheek powoli podniosl sie do pozycji siedzacej, potem ostroznie wstal i podszedl do drzwi. -Slucham? -Nie chcialabym niepokoic - odezwala sie sekretarka - ale dyrektor Voyles zyczy sobie zobaczyc pana za dziesiec minut. Verheek otworzyl drzwi. -Co?! -Tak jak mowilam, prosze pana. Za dziesiec minut. Przetarl oczy i wciagnal gleboko powietrze. -Po co? -Wie pan, ze zadawanie takich pytan grozi przykrymi konsekwencjami sluzbowymi. -Ma pani plyn do plukania ust? -Hmm... chyba tak. Bedzie panu potrzebny? -Czy pytalbym, gdyby bylo inaczej? Prosze mi go przyniesc. Aha, ma pani gume? -Gume? -Gume do zucia. -Tak, prosze pana. Czy tez ja przyniesc? -Prosze przyniesc mi plyn, gume i aspiryne, jesli pani ma. Usiadl za biurkiem i zlozywszy glowe w dloniach, potarl skronie. Slyszal walenie szufladami. Po chwili sekretarka stanela przed nim z zestawem pierwszej pomocy. -Dzieki. Przepraszam, jesli bylem niegrzeczny. - Wskazal dlonia raport. - Prosze przeslac to panu Eastowi na czwarte pietro i poprosic go w moim imieniu o przeczytanie w wolnej chwili. Fletcher Coal otworzyl drzwi Gabinetu Owalnego i grobowym glosem zaprosil K.O. Lewisa i Erica Easta do srodka. Prezydent polecial do Puerto Rico, gdzie mial osobiscie oszacowac rozmiar szkod spowodowanych przez huragan. Podczas jego nieobecnosci dyrektor Voyles nie zamierzal meldowac sie u Coala. Wyslal w zastepstwie podwladnych. Coal wskazal gosciom miejsca na sofie, a sam usiadl po drugiej stronie stoliczka do kawy. Mial zapieta marynarke i idealnie dopasowany krawat. Nigdy nie pozwalal sobie na luz. East slyszal legendy o jego przyzwyczajeniach. Coal pracowal ponoc dwadziescia godzin na dobe, przez siedem dni w tygodniu. Pil tylko wode, a wiekszosc posilkow bral z automatu w podziemiach. Czytal z szybkoscia komputera i codziennie poswiecal wiele godzin na przegladanie memorandow, raportow, korespondencji i setek propozycji ustawodawczych. Mial doskonala pamiec. Juz od tygodnia byl zasypywany codziennymi raportami z postepow sledztwa. Coal blyskawicznie pochlanial caly material i podczas nastepnego spotkania pamietal kazdy szczegol. Wystarczylo, ze ktos sie przejezyczyl, a Coal piorunowal go wzrokiem. Szefa gabinetu nienawidzono, a jednoczesnie szanowano go. Byl sprytniejszy od wiekszosci swoich wspolpracownikow i wiecej od nich pracowal. I co najwazniejsze: doskonale zdawal sobie z tego sprawe. Czul sie pewnie w pustym Gabinecie Owalnym. Szef byl daleko, zajety mizdrzeniem sie do kamer, a w Bialym Domu pozostala prawdziwa wladza, ktora kierowala krajem. K.O. Lewis polozyl na stoliczku gruba na cztery cale teczke z ostatnimi meldunkami. -Cos nowego? - spytal Coal. -Byc moze. Naplynal meldunek z Francji. Tamtejsze wladze podczas rutynowego przegladania tasm ze zdjeciami wykonanymi ukryta kamera na paryskim lotnisku rozpoznaly, zdaje sie, pewna twarz. Zdjecia porownano z materialem nagranym przez dwie inne kamery, umieszczone na tym samym terminalu pod roznymi katami, i przekazano meldunek do Interpolu. Mimo charakteryzacji Interpol rozpoznal na zdjeciach Khamela, znanego terroryste. Jestem pewny, ze sly... -Slyszalem. -Francuzi dokladnie zbadali zdjecia i sa niemal pewni, ze Khamel wysiadl z samolotu, ktory w zeszla srode odbywal bezposredni rejs z lotniska Dullesa. Samolot wyladowal w Paryzu jakies dziesiec godzin po znalezieniu ciala Jensena. -Concorde? -Nie, zwykly rejs United Airlines. Francuzi ustalili numer lotu i pasa, na ktorym zatrzymal sie samolot. -Czy Interpol skontaktowal sie z CIA? -Tak, rozmawiali z Gminskim o pierwszej po poludniu. -Stopien prawdopodobienstwa? - Twarz Coala nie wyrazala zadnych uczuc. -Osiemdziesiat procent. Khamel umie sie maskowac i rzadko korzysta z uslug linii lotniczych. Stad owe dwadziescia procent nieprawdopodobienstwa. Mamy zdjecia i meldunek dla prezydenta. Mowiac szczerze, fotografie niewiele mi mowia, choc przygladalem sie im bardzo uwaznie. Ale Interpol zna Khamela. -Zdaje sie, ze od lat nie dysponuja jego aktualnymi zdjeciami. -To prawda. Chodza pogloski, ze Khamel co dwa-trzy lata idzie pod noz i robi sobie operacje plastyczna. -No dobrze, ale jaki to ma zwiazek z nasza sprawa? - zapytal przytomnie Coal. - Nawet jesli przyjmiemy, ze na zdjeciach istotnie jest Khamel? Czy to znaczy, ze byl zamieszany w morderstwa? Co to w ogole znaczy? -Znaczy to, ze nigdy go nie znajdziemy. W tej chwili poszukuja go sluzby specjalne dziewieciu panstw, w tym Izraela. Znaczy to rowniez, ze ktos zaplacil mu kupe forsy, by zdecydowal sie zaprezentowac swoje umiejetnosci w naszym kraju. Biuro od samego poczatku wyrazalo opinie, ze morderca lub mordercy byli zawodowcami, ktorzy znikneli, zanim ciala ostygly. -Czyli w sumie niewiele. -Mozna tak to ujac. -W porzadku. Macie cos jeszcze? Lewis spojrzal na Easta. -To, co zwykle: codzienny raport. -Ostatnio wasze raporty sa malo tresciwe. -Pozwole sobie wyrazic przeciwna opinie. Trzystu osiemdziesieciu naszych ludzi pracuje po dwanascie godzin na dobe. Wczoraj przesluchalismy sto szescdziesiat osob w trzydziestu stanach. Mamy... -Wystarczy. - Coal podniosl reke. - Przeczytam raport, ale z gory zakladam, ze nie znajde w nim nic nowego. -Pojawil sie pewien nowy trop. - Lewis spojrzal na Erica Easta, ktory trzymal kopie trzynastostronicowego opracowania Darby Shaw. -Jaki? - zapytal Coal. East poruszyl sie nerwowo. Raport Darby przekazywano sobie z rak do rak przez caly dzien. W koncu przeczytal go Voyles i bardzo spodobala mu sie przedstawiona w nim hipoteza. Co prawda uwazal, ze wnioski Darby sa zbyt daleko idace i niewarte uwagi, jednak w raporcie pojawialo sie nazwisko prezydenta, a dyrektor nie mial zamiaru przepuscic okazji nastraszenia Coala i jego pryncypala. Polecil przekazac dokument szefowi gabinetu i przedstawic raport jako nowy, wazny watek sledztwa, z powaga rozwazany przez Biuro. Po raz pierwszy od tygodnia na twarzy Voylesa pojawil sie usmiech. Bawila go mysl o idiotach czytajacych w Gabinecie Owalnym trzynascie stroniczek napisanych przez amatorke i wpadajacych w panike na mysl o konsekwencjach. "Macie to dobrze rozegrac - polecil swoim ludziom. - Powiedzcie im, ze oddelegowalismy do sprawy dwudziestu agentow". -Jest to pewna teoria, ktora wyplynela ostatniej doby i bardzo zaintrygowala dyrektora Voylesa, ktory obawia sie, ze jej ujawnienie mogloby przyniesc wiele szkod urzedowi prezydenckiemu. -W jakim sensie? - Na kamiennej twarzy Coala nie drgnal zaden nerw. -Wszystko opisane jest w tym dokumencie. - East polozyl raport na stoliczku. Coal rzucil okiem na raport i spojrzal badawczo na Easta. -W porzadku. Przeczytam pozniej. Czy to wszystko? -Tak. Na nas juz czas. - Lewis wstal i zapial marynarke. Coal odprowadzil ich do drzwi. Kiedy kilka minut po dziesiatej w bazie lotnictwa Andrews wyladowal samolot Air Force One, nie witano go fanfarami. Krolowa, zajeta zbieraniem pieniedzy, bawila poza Waszyngtonem, a zaden z przyjaciol czy czlonkow rodziny nie pofatygowal sie na lotnisko. W limuzynie czekal Coal. Prezydent opadl na fotel. -Nie spodziewalem sie ciebie - powiedzial. -Przykro mi. Musimy porozmawiac. Limuzyna popedzila w strone Bialego Domu. -Juz pozno i jestem zmeczony. -Jak tam huragan? -Imponujacy. Zdmuchnal milion szalasow i kartonowych chalup. Musimy dac pare miliardow na nowe domy i elektrownie. Powinni co piec lat zamawiac sobie porzadny tajfun. -Przygotowalem juz oswiadczenie o srodkach nadzwyczajnych obowiazujacych w rejonie kleski zywiolowej. -Dobra. Przejdz do rzeczy. Coal podal mu egzemplarz dokumentu, ktory w pewnych kregach nazywano juz raportem "Pelikana". -Nie chce mi sie czytac - ziewnal prezydent. - Mow, o co chodzi. -Voyles i jego ludzie natkneli sie przypadkowo na swieza hipoteze robocza, mowiaca o pewnym kregu podejrzanych, zreszta dosyc niejasno i bez zadnych dowodow czy poszlak. Cale to cholerstwo napisala jakas nadgorliwa studentka prawa z Tulane, ktorej udalo sie kanalami dotrzec do Voylesa. Ten po przeczytaniu raportu orzekl, ze moze byc przydatny. Prosze nie zapominac, ze Biuro rozpaczliwie rozglada sie za podejrzanymi. Teoria, o ktorej wspomnialem, jest nieprawdopodobna i, ogolnie rzecz biorac, niewarta wiekszej uwagi. Martwie sie jednak, ze Voyles postanowil pojsc tym tropem. Wiemy, ze prasa sledzi kazdy jego ruch. Znow moga pojawic sie przecieki. -Nie mamy wplywu na sledztwo. -Ale mozemy nim manipulowac. W Bialym Domu czeka na nas Gminski i... -Gminski! -Spokojnie, szefie. Przed trzema godzinami osobiscie wymusilem na nim przysiege i wreczylem mu kopie raportu. Wiem, ze Gminski jest niekompetentny, ale potrafi dochowac tajemnicy. Ufam mu bardziej niz Voylesowi. -A ja nie ufam zadnemu z nich. Slowa te sprawily przyjemnosc Coalowi, ktory pragnal, by glowa panstwa nie ufala nikomu, z wyjatkiem jego samego oczywiscie. -Uwazam, ze powinien pan zlecic CIA natychmiastowe zbadanie tej sprawy. Chcialbym wiedziec o wszystkim, zanim Voyles zacznie w tym kopac. Oczywiscie ani CIA, ani FBI niczego nie znajda, ale jesli uprzedzimy Voylesa, latwiej bedzie nam naklonic go do wycofania sie ze sledztwa. Wszystko ma rece i nogi, szefie. -Mowimy o sprawie wewnetrznej. - Prezydent byl niepocieszony. - Nie powinnismy mieszac do tego CIA. Przypuszczam, ze to wbrew prawu. -Owszem, ale Gminski zrobi to dla pana. Zrobi to szybko, po cichu i znacznie sprawniej niz FBI. -To wbrew prawu! -Nie takie rzeczy robiono, zanim pan objal urzad, szefie. Wielokrotnie. Prezydent wyjrzal na ulice. Mial opuchniete powieki i zaczerwienione oczy, choc nie ze zmeczenia. Spal trzy godziny w samolocie, ale przez caly dzien musial pozowac do kamer ze smutna, zatroskana mina i teraz trudno bylo mu wyjsc z roli. Wzial raport i bez slowa rzucil go na puste miejsce obok siebie. ROZDZIAL 14 Nowy Orlean jest miastem, w ktorym zycie rozkwita noca, a za dnia budzi sie bardzo powoli. Nadejscie switu miasto wita cisza, a potem przeciaga sie dlugo, strzasa resztki snu z powiek i spokojnie rozpoczyna ranek. O tej porze zapchane sa tylko autostrady i ulice w centrum. Podobnie jak w innych miastach. W Dzielnicy Francuskiej - sercu metropolii - nad wyludnionymi ulicami dlugo po wschodzie slonca unosi sie won wczorajszej whisky, jambalai[6] i wedzonego lososia. Po uplywie godziny lub dwoch zastepuje ja aromat kawy z Francuskiego Rynku i swiezych bagietek. Wtedy tez zaczynaja sie zaludniac chodniki. Darby zwinela sie w fotelu na balkonie. Pila kawe i czekala na slonce. Callahan kilka krokow od niej lezal owiniety w przescieradla, nieobecny dla swiata. Wial lekki wiatr. Darby otulila szyje kolnierzem meskiego szlafroka i poczula mocny zapach wody kolonskiej. Pomyslala o ojcu i jego obszernych koszulach, ktore pozwalal jej nosic, gdy byla nastolatka. Podwijala rekawy do lokcia, a poly zwisaly jej az do kolan - w takim stroju spacerowala po deptakach z przyjaciolmi, swiecie przekonana, ze nikt nie wyglada bardziej awangardowo. Przyjaznila sie z ojcem. W tamtych czasach nosila prawie wylacznie ciuchy z jego garderoby. Byl tylko jeden warunek: pozyczone ubrania musiala oddac wyprane i wyprasowane. Jeszcze dzis pamietala zapach wody po goleniu Gray Flannel, ktora ojciec codziennie wcieral w policzki. Gdyby zyl, bylby o cztery lata starszy od Thomasa Callahana. Matka powtornie wyszla za maz i przeniosla sie do Boise. Brat siedzial w Niemczech. Rzadko z nimi rozmawiala. Ojciec byl spoiwem laczacym rodzine. Gdy go zabraklo, wszyscy sie rozpierzchli. W katastrofie samolotu zginelo dwadziescia osob. Adwokaci zaczeli dobijac sie do drzwi rodzin, zanim pochowano ofiary. Wtedy po raz pierwszy zetknela sie z wymiarem sprawiedliwosci i spotkanie to nie nalezalo do przyjemnych. Adwokat rodziny zajmowal sie glownie spadkami i nie mial pojecia o sprawach o odszkodowania i ugodach. Do brata, tuz po wypadku, zglosil sie sprytny, ganiajacy za pogotowiem prawnik, ktory przekonal cala rodzine, by natychmiast wniosla pozew do sadu. Nazywal sie Herschel. Przez dwa lata musieli znosic jego obecnosc, a Herschel opoznial postepowanie, klamal i gmatwal sprawe. Tydzien przed procesem zgodzili sie na ugode. Dostali pol miliona, po odliczeniu honorarium Herschela. Darby przypadlo w udziale sto tysiecy. Postanowila zostac prawnikiem. Jesli taki blazen jak Herschel mogl byc adwokatem i zarabiac ciezkie dolary, mieszajac ludziom w glowach, to nic nie stoi na przeszkodzie, by ona zalozyla toge ze znacznie szlachetniejszych pobudek. Czesto myslala o Herschelu. Kiedy zda egzamin konczacy aplikanture, wytoczy mu swoj pierwszy proces, oskarzajac go o stosowanie niedozwolonych praktyk. Chciala pracowac w firmie zajmujacej sie ochrona srodowiska. Znalezienie takiej posady nie powinno stanowic problemu. Sto tysiecy odszkodowania pozostalo nienaruszone. Nowy maz matki zajmowal wysokie stanowisko w korporacji produkujacej papier. Byl troche starszy od zony i znacznie od niej bogatszy. Krotko po slubie matka postanowila podzielic swoja czesc odszkodowania pomiedzy Darby i jej brata. Twierdzila, ze pieniadze te przypominaja jej o tragicznie zmarlym mezu i ze gest ow ma znaczenie symbolu. Wciaz kochala ich ojca, zaczela jednak nowe zycie, w nowym miescie, z nowym mezem, ktory za piec lat przejdzie na emeryture, dysponujac pokaznymi oszczednosciami. Darby nie wiedziala, co myslec o tym symbolicznym gescie, ale podziekowala matce i wziela pieniadze. Sto tysiecy podwoilo sie. Wiekszosc pieniedzy zainwestowala w fundusze wzajemne, ale tylko takie, ktore nie lokowaly kapitalu w akcjach korporacji chemicznych i naftowych. Jezdzila honda accord i zyla dosyc skromnie. Ubierala sie, jak wiekszosc studentow, w firmowych sklepach. Razem z Callahanem chodzila do dobrych restauracji - z zasady nigdy dwa razy do tej samej. Placili po polowie. Thomas nie dbal o pieniadze i nie pytal, skad ona je ma. Darby byla bogatsza od przecietnego studenta prawa, ale w Tulane nie brakowalo dzieciakow z milionami. Spotykala sie z Callahanem przez miesiac, zanim poszla z nim do lozka. To ona ustalila reguly, a Thomas zgodzil sie potulnie na wszystko. Musial zerwac z innymi kobietami, zapomniec o nich, jesli chcial byc z nia; utrzymac ich zwiazek w tajemnicy; ograniczyc picie. Pierwsze dwa warunki wypelnial co do joty, ale pil nadal. Ojciec, dziadek i wszyscy bracia Callahana pili bez umiaru - byla to wiec swoista tradycja rodzinna. Liczylo sie jednak co innego: Thomas Callahan po raz pierwszy w zyciu zakochal sie, zakochal do szalenstwa, i przyznal, ze szkocka przeszkadza mu w milosci. Pil ostrozniej. Wyjawszy ostatni tydzien i osobista tragedie, jaka byla dla niego smierc Rosenberga, nawet nie myslal o whisky przed piata po poludniu. Kiedy byli razem, odstawial Chivasa, wiedzac, ze alkohol zle wplywa na jego atrakcyjnosc jako kochanka. Darby bawilo obserwowanie czterdziestopiecioletniego mezczyzny zakochanego po raz pierwszy. Callahan staral sie zachowac dystans i pewien stopien niezaleznosci, lecz kiedy byli blisko, bardzo blisko ze soba, glupial ze szczetem. Pocalowala go w policzek i przykryla narzuta. Jej rzeczy lezaly ulozone porzadnie na krzesle. Cichutko zatrzasnela za soba frontowe drzwi. Slonce bylo juz wysoko i wygladalo zza budynku po drugiej stronie Dauphine. Na ulicy nie bylo nikogo. Pierwsze zajecia miala za trzy godziny, potem o jedenastej Callahan i wyklad z prawa konstytucyjnego. Za tydzien powinna oddac projekt apelacji sadowej. Notatki z kazuistyki pokryl kurz. Miala zaleglosci w zajeciach z dwoch przedmiotow. Nadszedl czas, by wrocic do codziennosci. Stracila cztery dni na zabawe w detektywa i nie mogla sobie tego wybaczyc. Honda stala za rogiem, zaparkowana pol przecznicy dalej. Obserwowali ja i byl to przyjemny widok. Obcisle dzinsy na dlugich nogach, luzna bluza, ciemne okulary, za ktorymi kryla nie pomalowane oczy. Widzieli, jak zamyka drzwi, idzie szybko Royale i znika za rogiem. Wlosy siegaly jej do ramion i z tej odleglosci mialy kasztanowy kolor. To byla ona. Z lunchem w brazowej papierowej torebce usiadl na lawce stojacej tylem do New Hampshire. Nie lubil Dupont Circle, gdzie zawsze roilo sie od wloczegow, cpunow, zboczencow, podstarzalych hippisow i ubranych w czarne skory punkow, z pofarbowanymi na czerwono irokezami. Po drugiej stronie fontanny jakis dobrze ubrany mezczyzna z megafonem w reku zbieral grupe aktywistow walczacych o prawa zwierzat, z ktora mial wyruszyc pod Bialy Dom. Ludzie w skorach gwizdali i obrzucali pikiete blotem. W poblizu stalo czterech konnych policjantow pilnujacych porzadku. Spojrzal na zegarek i zaczal obierac banana. Bylo poludnie. Informator juz nadchodzil. Widzial, jak przedziera sie przez tlum na placu. Gdy ich spojrzenia skrzyzowaly sie, wymienili zdawkowe skinienia i mezczyzna usiadl na lawce obok. Nazywal sie Booker i pracowal w Langley. Spotykali sie niezbyt czesto - zazwyczaj wtedy, gdy zawodzily zwykle kanaly wymiany informacji, a ich szefowie pilnie musieli podzielic sie poufnymi wiadomosciami. Booker nie przyniosl lunchu. Rozlupywal prazone orzeszki ziemne i rzucal lupiny pod lawke. -Co slychac u pana Voylesa? -Zly jak cholera. Normalnie. -Gminski siedzial wczoraj w Bialym Domu do polnocy - oznajmil Booker i wrzucil kilka orzeszkow do ust. Nie uslyszal odpowiedzi. Widocznie Voyles wiedzial o tym. -Wpadli w panike - mowil dalej. - Przestraszyli sie tej historyjki z "Pelikanem". Jak sie domyslasz, tez to czytalismy. Coal jest przerazony, sam nie wiem dlaczego. Nasi mowia, ze bawicie sie jego kosztem, bo w raporcie pada nazwisko prezydenta, no i jest jeszcze ta fotka. Zrywacie boki, dobrze mowie? Indagowany odgryzl czubek banana i milczal. Milosnicy zwierzat ruszyli pod Bialy Dom nierowna kolumna, a milosnicy skor syczeli na nich jak weze. -Tak czy inaczej, to nie nasz interes, ale prezydent domaga sie przeprowadzenia tajnego sledztwa w sprawie raportu "Pelikana", zanim wy to zrobicie. Jest przekonany, ze nic nie znajdziemy, ale chce miec pewnosc, bo wtedy bedzie mogl przekonac Voylesa, zeby sie wycofal ze sprawy. -Nic sie za tym nie kryje. -To znaczy, ze Voyles stroi sobie zarty, czy tak? - zapytal Booker, przygladajac sie pijakowi, ktory oddawal mocz do fontanny. Policjanci na koniach odjezdzali w pelnym sloncu. -Sprawdzamy wszystkie tropy. -Ale nie macie podejrzanych? -Nie. - Przelknal ostatni kes banana. - Dlaczego tak bardzo boja sie naszego sledztwa w tej sprawie? -Hmm... wedlug nich to calkiem proste. - Booker rozgryzl orzeszek. - Jeszcze nie otrzasneli sie po opublikowaniu nazwisk Pryce'a i MacLawrence'a, za co podobno wy ponosicie odpowiedzialnosc. Stracili zaufanie do Voylesa. Jesli zacznie grzebac w raporcie "Pelikana", dowie sie o tym prasa. Sa przerazeni, bo prezydent znow oberwie. A w przyszlym roku sa wybory, reelekcja i tak dalej... -Co powiedzial Gminski w Bialym Domu? -Ze nie ma zamiaru przeszkadzac FBI w sledztwie, bo mamy ciekawsze rzeczy do roboty, i ze cala ta historia na kilometr cuchnie bezprawiem. Poniewaz jednak prezydent blagal go na kolanach, a Coal szantazowal, zajmiemy sie ta sprawa. Z tym przyszedlem. -Voyles na pewno to doceni. -Zaczynamy jeszcze dzis, choc rzecz jest absurdalna. Zrobimy, co trzeba, trzymajac sie z boku, a za tydzien czy poltora powiemy prezydentowi, ze cala ta teoria to niewypal. Rozmowca Bookera zmial torbe po lunchu i wstal. -Dobra. Przekaze to Voylesowi. Dzieki. - Ruszyl w strone Connecticut, mijajac po drodze skorzanych punkow. Po chwili zniknal. Monitor stal na zarzuconym papierami biurku, na srodku sali w agencji. Gray Grantham wpatrywal sie w ekran ze wsciekloscia. Wokol panowal szum przechodzacy niekiedy w ryk - odglosy charakterystyczne dla procesu zbierania i opracowywania informacji. Ekran wciaz byl pusty, a Grantham siedzial i szalal z bezsilnosci. Zadzwonil telefon. Wcisnal guzik i podniosl sluchawke, nie spuszczajac oczu z monitora. -Gray Grantham. -Mowi Garcia. Zapomnial o komputerze. -O co chodzi? -Mam dwa pytania. Pierwsze: czy nagrywa pan te rozmowy? Drugie: czy moze pan sprawdzic, skad dzwonie? -Tak i nie. Nie nagrywamy rozmow bez pozwolenia. Mozemy sprawdzic, skad sie do nas dzwoni, ale nie robimy tego. Zdawalo mi sie, ze miales nie dzwonic do redakcji... -Mam odlozyc sluchawke? -Nie. Wszystko w porzadku. Wole rozmawiac o trzeciej w redakcji niz o szostej rano w lozku. -Przepraszam. Po prostu boje sie, to wszystko. Bede rozmawial z panem pod warunkiem, ze nie zawiedzie pan mojego zaufania. Jesli oklamie mnie pan, przestane dzwonic. -Umowa stoi. Kiedy zaczniesz mowic? -Teraz nie moge. Dzwonie z automatu w centrum i troche mi sie spieszy. -Powiedziales, ze masz kopie czegos, na co natknales sie w biurze... -Nie. Powiedzialem, ze moge miec te kopie. W swoim czasie. -Okay. Kiedy znow zadzwonisz? -Czy musze sie umawiac? -Nie, ale czesto mnie nie ma. -Zadzwonie jutro w przerwie na lunch. -Bede czekal. Garcia rozlaczyl sie. Grantham wystukal siedem cyfr, potem szesc i cztery. Zapisal numer i zaczal przerzucac strony ksiazki telefonicznej, szukajac listy automatow. Garcia dzwonil z budki przy Pennsylvania Avenue, w poblizu Departamentu Sprawiedliwosci. ROZDZIAL 15 Klotnia zaczela sie przy deserze - daniu, ktore Callahan spozywal najczesciej w plynie. Darby i tak dlugo wytrzymala. Liczyla po cichu drinki, ktore wypil do obiadu: dwie podwojne szkockie, gdy czekali na stol; kolejna szklaneczke, zanim zamowili dania; do ryby dwie butelki wina, z czego ona wypila tylko dwa kieliszki. Pil za szybko i stawal sie nieznosny. Zanim skonczyla wyliczanke, rozezlil sie na dobre. Zamowil drambuie i wypil jednym haustem. Gdy poprosil kelnera o kolejny kieliszek, Darby wpadla w furie. U Moutona bylo tloczno. Marzyla tylko o tym, by wyjsc stad i pojechac samotnie do domu. Miala dosc pijackich scen.Klotnia stala sie naprawde nieprzyjemna, gdy stali na chodniku po wyjsciu z restauracji. Callahan wyciagnal z kieszeni kluczyki do porsche, choc ona tlumaczyla mu, ze jest zbyt pijany, by usiasc za kierownica. Z kluczykami w garsci ruszyl niepewnym krokiem w strone parkingu, oddalonego o trzy przecznice. Powiedziala, ze pojdzie pieszo. -Milego spaceru - rzucil. Szla kilka krokow za nim. Patrzyla, jak sie zatacza, i bylo jej wstyd. Musial miec ze dwa promile we krwi. -Do cholery! - blagala. - Wykladasz przeciez prawo! Zabijesz kogos! Zataczal sie, coraz szybciej zblizajac sie do kraweznika, a potem odbijajac w druga strone. Wrzasnal przez ramie, ze lepiej prowadzi po pijanemu niz ona na trzezwo. Zostala z tylu. Juz kiedys jechala z nim, gdy byl w stanie niewazkosci, i wiedziala, do czego jest zdolny. Przeszedl na druga strone, nie rozgladajac sie na boki. Trzymal rece w kieszeniach, jakby wybral sie na niewinny wieczorny spacer. Zle ocenil wysokosc kraweznika i zawadziwszy o niego czubkiem buta, rozciagnal sie jak dlugi na chodniku. Zaklal. Pozbieral sie szybko, zanim zdazyla mu pomoc. -Zostaw mnie, do cholery - mruknal. -Oddaj mi kluczyki - prosila. - Pojdziemy piechota. -Milego spaceru! - krzyknal rozesmiany. Jeszcze nigdy nie widziala go w takim stanie. Obok parkingu stal obskurny maly bar, z neonowymi reklamami piwa zaslaniajacymi okna. Zerknela do srodka, myslac, ze znajdzie tam pomoc. Idiotka! Bar roil sie od pijakow. Gdy podszedl do samochodu, wrzasnela za nim: -Thomas! Prosze! Pozwol mi prowadzic! Zatoczyl sie, machnal reka i mruknal cos pod nosem. Otworzyl drzwi, pochylil sie i zniknal, zasloniety innymi autami. Silnik zawyl na wysokich obrotach. Darby oparla sie o sciane budynku, kilka stop od wyjazdu z parkingu. Spojrzala na ulice, niemal marzac o wozie patrolowym. Wolala widziec go w areszcie niz w trumnie. Piechota nie dojdzie do domu. Postanowila poczekac, az odjedzie, a potem zadzwonic po taksowke. Zerwie z nim na tydzien. Przynajmniej tydzien. "Milego spaceru" - powtorzyla w duchu. Silnik porsche znow zawyl, zapiszczaly opony. Podmuch wybuchu przewrocil ja na chodnik. Wyladowala na brzuchu, twarza w dol. Musiala stracic na chwile przytomnosc, lecz szybko doszla do siebie, gdy poczula zar na policzkach. Na ulice opadaly plonace szczatki auta i kawalki karoserii. Spojrzala z przerazeniem na parking. Sila wybuchu wypchnela samochod do gory i obrocila go na dach. Odpadly kola, drzwi, zderzaki. Porsche bylo teraz jaskrawo swiecaca, ognista kula, strzelajaca plomieniami, ktore wypalaly auto do szczetu. Darby ruszyla na parking, wolajac Thomasa. Wokol niej padaly iskry, goraco stawalo sie nie do zniesienia. Zatrzymala sie trzydziesci stop od samochodu, krzyczac z przerazenia. Druga eksplozja targnela autem i odepchnela ja do tylu. Darby potknela sie i uderzyla z calej sily glowa o zderzak czyjegos samochodu. Asfalt parzyl ja w twarz. Ponownie stracila przytomnosc. Z baru wypadli pijacy. Wszedzie bylo ich pelno. Niektorzy stali na chodniku i gapili sie na plonace szczatki. Kilku odwazylo sie podejsc blizej, ale zar szybko ich wyploszyl. Nad ognista kula unosil sie gesty, czarny dym. Po kilku sekundach zapalily sie inne samochody. Rozlegly sie paniczne okrzyki. -Czyj to samochod?! -Zadzwoncie pod dziewiecset jedenascie! -Ktos byl w srodku?! -Dzwoncie pod dziewiecset jedenascie! Wciagneli ja na chodnik, w sam srodek tlumu. Powtarzala w kolko jego imie. Z baru wyniesiono mokra scierke i polozono jej na czole. Tlum gestnial, ulica byla pelna. Jak przez mgle uslyszala syreny. Miala guza na potylicy, cos chlodzilo jej twarz. Poczula suchosc w ustach. -Thomas, Thomas - powtarzala nieprzytomnie. -Juz dobrze, dobrze... - odezwal sie jakis czarny mezczyzna kleczacy przy niej. Ostroznie podtrzymywal jej glowe i glaskal po rece. Zobaczyla inne twarze, wpatrzone w nia. Wszyscy powtarzali w kolko: -Juz dobrze, dobrze... Syreny wyly gdzies niedaleko. Drzaca dlonia zdjela scierke z czola i rozejrzala sie. Pomiedzy ludzmi widziala czerwono-niebieskie blyski swiatel na ulicy. Wycie syren stalo sie ogluszajace. Usiadla. Oparla sie o sciane baru, tuz pod neonowymi reklamami piwa. -Wszystko dobrze, panienko? - spytal czarny mezczyzna. Nie mogla wydobyc glosu. Nawet nie probowala. Glowa bolala ja tak, jakby czaszka pekla na pol. -Gdzie jest Thomas? - zapytala cicho. Spojrzeli po sobie. Pierwszy woz strazacki zatrzymal sie z piskiem opon niecale dwadziescia stop od nich. Tlum rozstapil sie. Padly komendy, strazacy wyskoczyli z wozu i rozbiegli sie we wszystkich kierunkach. -Gdzie jest Thomas? - powtorzyla. -Jaki Thomas, panienko? - zapytal Murzyn. -Thomas Callahan - powiedziala cichutko, jakby wszyscy w miescie go znali. -Byl w tym aucie? Kiwnela glowa i zamknela oczy. Syreny wyly i milkly na przemian, a w chwilach ciszy slyszala niecierpliwe okrzyki i trzask plomieni. Czula dym. Kolejne wozy strazackie nadjechaly na syrenach z przeciwnych kierunkow. Przez tlum przepychal sie policjant. -Z drogi! Policja! Z drogi! - Odpychal ludzi na boki i w koncu stanal nad nia. Przykleknal i podsunal jej odznake pod nos. - Sierzant Rupert z Departamentu Policji Miasta. Slyszy mnie pani? Slyszala go, i co z tego? Ten Rupert z gestymi wlosami schowanymi pod baseballowa czapeczka, ubrany w czarno-zlota klubowa bluze Saintsow, zaslanial jej widok. Spojrzala na niego nieprzytomnie. -Czy to byl pani samochod? Powiedziano mi, ze nalezal do pani. Potrzasnela przeczaco glowa. Rupert chwycil ja pod lokcie i zaczal podnosic. Usta mu sie nie zamykaly. Pytal, jak sie czuje, i przez caly czas ciagnal, co bolalo jak jasna cholera. Miala peknieta czaszke... rozlupana, zmiazdzona... na co ten policyjny kretyn w ogole nie zwracal uwagi. Wstala. Kolana miala jak z waty. Policjant wciaz pytal, jak sie czuje. Wreszcie postawila pierwszy krok i ruszyla z Rupertem przez tlum. Obeszli woz strazacki, potem jeszcze jeden i staneli przy nie oznakowanym policyjnym aucie. Pochylila glowe. Nie chciala widziec tego, co dzieje sie na parkingu. Rupert bez przerwy cos gadal. Otworzyl przednie drzwi i ostroznie posadzil ja na miejscu dla pasazera. Kolejny gliniarz przykucnal obok samochodu i zaczal zadawac pytania. Byl ubrany w dzinsy i kowbojki z ostrym czubkiem. Darby pochylila sie i ukryla twarz w dloniach. -Potrzebuje pomocy - szepnela. -Jasna sprawa, kobieto. Pomoc nadchodzi. Mam tylko pare pytan. Nazwisko? -Darby Shaw. Chyba jestem w szoku. Kreci mi sie w glowie... bede wymiotowac... -Pogotowie zaraz przyjedzie. Czy to pani samochod? -Nie. Kolejny policyjny samochod z godlem, napisem i swiatlami zatrzymal sie z piskiem opon przed wozem Ruperta, ktory gdzies zniknal. Kowboj zamknal nagle drzwi i zostala sama. Pochylila sie i zwymiotowala. Zaczela plakac. Bylo jej zimno. Powoli opuscila glowe na fotel kierowcy i zwinela sie w klebek. Cisza. A potem ciemnosc. Ktos stukal w szybe nad jej glowa. Otworzyla oczy i zobaczyla mezczyzne w mundurze i kapeluszu z odznaka. Samochod byl zamkniety na klucz. -Niech pani otworzy! - wrzasnal policjant. Usiadla i zwolnila przycisk w drzwiach. -Jest pani pijana? Lomotalo jej w glowie. -Nie - odparla zrozpaczona. Otworzyl szerzej drzwi. -To pani samochod? Przetarla oczy. Musiala sie zastanowic. -Kobieto! Czy to pani samochod? -Nie! - Spojrzala na niego z niechecia. - Nie. Ruperta. -Dobra. Kim, do cholery, jest Rupert? Na parkingu stal juz tylko jeden woz strazacki. Tlum przerzedzil sie. Mezczyzna w drzwiach na pewno byl gliniarzem. -Sierzantem... z policji - odparla. Gliniarz wpadl we wscieklosc. -Wysiadaj z auta, kobieto! Z przyjemnoscia. Darby wysunela sie przez drzwi po drugiej stronie i stanela na chodniku. Troche dalej samotny strazak polewal z weza wypalone szczatki porsche. Do pierwszego policjanta podszedl inny, tez w mundurze, i razem staneli obok niej. -Nazwisko? - spytal pierwszy. -Darby Shaw. -Dlaczego lezala pani nieprzytomna w tym aucie? Spojrzala na samochod. -Nie wiem. Jestem ranna. Gdzie jest Rupert? Policjanci spojrzeli po sobie. -Jaki Rupert, do diabla? - spytal ponownie pierwszy. Tym razem ona wpadla we wscieklosc, a gniew oprzytomnil ja. -Mowil, ze jest policjantem. Do rozmowy wlaczyl sie drugi gliniarz. -Dlaczego jest pani ranna? Darby spiorunowala go wzrokiem. Wskazala reka na parking po drugiej stronie ulicy. -Mialam wsiasc do tamtego auta. Ale nie wsiadlam i zyje, wiec prosze przestac zadawac mi idiotyczne pytania! Gdzie jest Rupert? Ponownie wymienili zdumione spojrzenia. -Niech pani tu zaczeka - polecil pierwszy policjant. Przeszedl na druga strone ulicy, gdzie stal jeszcze jeden woz patrolowy, a przy nim mezczyzna w garniturze rozmawial z grupka ludzi. Policjant szepnal cos do cywila i razem podeszli do Darby. Ten w garniturze przedstawil sie: -Porucznik Olson z Departamentu Policji Nowego Orleanu. Czy znala pani ofiare? Kolana ugiely sie pod nia. Przygryzla warge i kiwnela glowa. -Dane ofiary? -Thomas Callahan. Olson spojrzal na pierwszego gliniarza. -Zgadza sie. Mamy jego nazwisko z komputera. Dobrze... Kto to jest Rupert? Darby nie wytrzymala: -Powiedzial, ze jest gliniarzem! - wrzasnela. -Pani wybaczy, ale w naszym wydziale nie pracuje zaden policjant o takim nazwisku. - Olson spojrzal na nia ze wspolczuciem. Rozplakala sie glosno. Olson pomogl jej usiasc na masce samochodu Ruperta i przytrzymal ja za ramiona. Placz cichl, powoli odzyskiwala panowanie nad soba. -Sprawdzcie rejestracje - polecil Olson drugiemu policjantowi, ktory szybko zanotowal numery samochodu Ruperta i przekazal je dalej. Olson delikatnie trzymal Darby za ramiona i patrzac jej w oczy, zapytal: -Byla pani z Callahanem? Kiwnela potakujaco glowa. Wciaz lkala, ale znacznie ciszej. Olson spojrzal na pierwszego gliniarza. -W jaki sposob znalazla sie pani w tym wozie? - zapytal szeptem. Otarla oczy i spojrzala na porucznika. -Ten facet... Rupert... mowil, ze jest gliniarzem. Podszedl do mnie tam... pod barem... i przyprowadzil tutaj. Wsadzil mnie do samochodu, a potem inny gliniarz... w kowbojskich butach... zaczal zadawac mi pytania. Przyjechal woz patrolowy i tamci odeszli. Potem chyba zemdlalam... Nie wiem... Chcialabym porozmawiac z lekarzem. -Przygotuj samochod - rzekl Olson do pierwszego policjanta. Wrocil drugi. Byl wyraznie zdziwiony. -W komputerze nie ma takich numerow. Musza byc sfalszowane. Olson wzial Darby pod ramie i poprowadzil do swojego samochodu. Po drodze wydawal szybkie polecenia dwom policjantom. -Zabieram ja do Szpitala Milosierdzia. Zrobcie tu porzadek i przyjedzcie do mnie. Zabezpieczcie ten lewy woz. Sprawdzimy go pozniej. Wsiadla do samochodu Olsona. Z policyjnego radia wydobywaly sie jakies trzaski. Spojrzala na parking. Splonely cztery samochody. Porsche lezalo na srodku, do gory kolami. Zostala z niego tylko wypalona, pogieta rama. Obok szczatkow krecilo sie paru strazakow i ludzie z ekip ratowniczych. Policjant zagradzal parking zolta tasma. Dotknela guza na potylicy. Nie bylo krwi. Lzy splywaly jej po twarzy. Olson zatrzasnal drzwi i wyjechawszy sposrod zaparkowanych samochodow, ruszyl ku St. Charles. Wlaczyl niebieskie swiatla, ale bez syreny. -Czy chce pani porozmawiac? - spytal. -Przypuszczam... - zaczela -...ze nie zyje... prawda? -Tak, Darby. Przykro mi. Rozumiem, ze byl sam w aucie. -Tak. -W jaki sposob odnioslas obrazenia? Podal jej chusteczke. Wytarla oczy. -Chyba upadlam... Byly dwa wybuchy i ten drugi przewrocil mnie. Nie pamietam. Prosze, niech mi pan powie, kim jest Rupert. -Nie mam pojecia. Nie znam zadnego gliniarza o takim nazwisku. Poza tym nikt od nas nie nosi kowbojskich butow. Rozwazala jego slowa. -Kim byl Callahan z zawodu? -Wykladal prawo w Tulane. Jestem jego studentka. -Komu moglo zalezec na jego smierci? Spojrzala na uliczne swiatla i potrzasnela glowa. -Jest pan pewny, ze to morderstwo? -Bez watpienia. Sila eksplozji byla naprawde potezna. Znalezlismy kawalek... jego nogi w siatce ogrodzenia, trzydziesci stop dalej. Przepraszam... takie sa fakty. Callahan zostal zamordowany. -Moze ktos pomylil samochody? -Niewykluczone. Sprawdzimy wszystko. Rozumiem, ze mialas jechac z nim. Chciala odpowiedziec, ale nie mogla powstrzymac lez. Ukryla twarz w chusteczce. Zaparkowal pomiedzy dwoma ambulansami, obok wjazdu do izby przyjec Szpitala Milosierdzia. Nie wylaczyl niebieskich swiatel. Pomogl jej wejsc do srodka i poprowadzil szybko do brudnej sali, gdzie znajdowalo sie jeszcze z piecdziesiat obolalych badz poranionych osob. Znalazla wolne krzeslo w poblizu dystrybutora z woda. Olson rozmawial podniesionym glosem z rejestratorka w okienku, ale nie slyszala, co mowi. Obok na kolanach matki siedzial zaplakany maly chlopczyk ze stopa owinieta zakrwawionym recznikiem. Mloda czarna dziewczyna wlasnie zaczynala rodzic. W poblizu nie bylo zadnego lekarza czy chocby pielegniarki. Nikt sie nie spieszyl. Olson przykucnal przed Darby. -To potrwa pare minut. Trzymaj sie. Przestawie samochod i zaraz wroce. Porozmawiasz ze mna? -Jasne. Odszedl. Znow dotknela guza i sprawdzila, czy nie krwawi. Rozsunely sie skrzydla szerokich drzwi i dwie zdenerwowane pielegniarki zabraly rodzaca dziewczyne i pognaly z wozkiem korytarzem. Darby odczekala chwile, a potem ruszyla za nimi. Z zaczerwienionymi oczami i chusteczka przy nosie mogla grac role matki chorego dziecka. Korytarz izby przyjec przypominal zoo. Roilo sie w nim od pielegniarek, sanitariuszy i rozkrzyczanych pacjentow. Skrecila za rog i ujrzala napis WYJSCIE. Przeszla przez kolejne drzwi, za ktorymi byl jeszcze jeden korytarz, znacznie spokojniejszy. Minela trzecie drzwi i znalazla sie na jasno oswietlonej rampie. "Nie uciekaj. Badz silna. Wszystko bedzie dobrze. Nikt cie nie obserwuje" - kolatalo jej sie po glowie. Zeszla wprost na ulice i ruszyla szybko przed siebie. Chlodne powietrze osuszylo jej oczy. Nie chciala juz plakac. Olson nie bedzie sie spieszyl. Kiedy wroci do szpitala, pomysli, ze zabrali ja do izby przyjec na opatrunek. Bedzie czekal i czekal... Skrecila za rog i znalazla sie na ruchliwej ulicy. Tu sie zgubi. Po Royale spacerowali turysci. Poczula sie bezpieczniej. Weszla do hotelu Holliday Inn i wynajela pokoj na czwartym pietrze, placac karta kredytowa. Przekrecila zamek w drzwiach i zalozyla lancuch. Zwinela sie na lozku, nie gaszac swiatel. Pani Verheek podniosla swoj cenny, obfity tylek z malzenskiego loza i podniosla sluchawke. -Do ciebie, Gavin! - wrzasnela w strone lazienki. Malzonek wszedl do sypialni z twarza do polowy namydlona pianka do golenia i odebral sluchawke od zony, ktora natychmiast zakopala sie w poscieli. "Jak maciora w blocie" - pomyslal. -Slucham - warknal. -Mowi Darby Shaw. - Nie znal glosu tej kobiety. - Czy wie pan, kim jestem? Usmiech rozjasnil mu twarz. Przypomnial sobie bikini i St. Thomas. -Tak, oczywiscie. Mamy, zdaje sie, wspolnego znajomego. -Czy... czytal pan dokument, w ktorym przedstawilam moja teorie w wiadomej kwestii? -A... tak... Raport "Pelikana". Tak o nim mowimy. -My, to znaczy kto? Verheek usiadl na krzesle obok nocnego stoliczka. Nie byla to rozmowa towarzyska. -O co chodzi, Darby? -Szukam odpowiedzi na kilka pytan, panie Verheek. Jestem smiertelnie przerazona. -Mam na imie Gavin, jasne? -Tak... Gavin. Co sie stalo z raportem? -Czytalo go paru ludzi. Czy... wszystko w porzadku? -Moment, najpierw opowiedz mi dokladnie, co zrobiles z raportem. -No... przeczytalem go, potem przekazalem do innego wydzialu, gdzie zajeli sie nim ludzie z Biura. O ile wiem, raport trafil do dyrektora Voylesa, ktoremu, jak slyszalem, bardzo sie spodobal. -Czy dostal sie w rece ludzi spoza FBI? -Nie moge odpowiedziec na to pytanie, Darby. -W takim razie ja nie powiem ci, co sie stalo z Thomasem. Verheek rozwazal jej slowa przez dluga chwile. Czekala cierpliwie. -W porzadku. Raport wyszedl poza FBI. Ale nie wiem, kto go czytal i czy byl to jeden czlowiek, czy wielu ludzi. -On nie zyje, Gavin. Zostal zamordowany... wczoraj... kolo dziesiatej. Ktos podlozyl bombe w jego samochodzie... Mielismy zginac oboje... Los chcial, ze wsiadl sam do auta... ale wiem, ze mnie szukaja. Verheek pochylil sie nad stolikiem i zaczal robic notatki. -Jestes ranna? -Fizycznie nic mi nie dolega. -Skad dzwonisz? -Z Nowego Orleanu. -Czy to, co mowisz, jest pewne, Darby? To znaczy, wiem, ze tak, ale, do cholery... kto moglby chciec go zabic?! -Spotkalam juz paru. -Jak uda... -To dluga historia. Kto czytal raport, Gavin? Thomas przekazal ci go w poniedzialek wieczorem. Musialo go czytac wielu ludzi, skoro juz po czterdziestu osmiu godzinach zamordowano Callahana. To samo moze spotkac mnie. Raport trafil w niewlasciwe rece, nie sadzisz? -Czy... w tej chwili nic ci nie grozi? -Do jasnej cholery! Kto wie o raporcie? -Powiedz mi, gdzie sie zatrzymalas. Podaj numer telefonu... -Powoli, Gavin. Musze dzialac ostroznie. Dzwonie z automatu, wiec mozesz sobie darowac wszystkie sztuczki. -Przestan, Darby! Nie wyglupiaj sie! Thomas Callahan byl moim najlepszym przyjacielem. Musisz mi zaufac. -A co to oznacza? -Posluchaj, Darby! Daj mi pietnascie minut, a zaopiekuje sie toba tuzin agentow. Zlapie najblizszy samolot i przylece do ciebie kolo poludnia. Nie mozesz chodzic po ulicach. -Dlaczego, Gavin? Kto mnie szuka? Powiedz mi! -Powiem ci na miejscu. -Nie... sama nie wiem. Thomas nie zyje, bo rozmawial z toba. W tej chwili nie zalezy mi bardzo na spotkaniu z toba. -Darby, posluchaj... Nie wiem, kto cie szuka ani dlaczego, ale przysiegam, ze grozi ci niebezpieczenstwo. A my mozemy cie ochronic! -Moze pozniej. Wzial gleboki oddech i usiadl na krawedzi lozka. -Zaufaj mi, Darby. -Dobrze, ufam ci. Ale co z innymi? Mam ciezki orzech do zgryzienia, Gavin. Moj raport bardzo kogos zaniepokoil, nie uwazasz? -Czy... Thomas cierpial? -Nie... sadze - powiedziala po chwili lamiacym sie glosem. -Zadzwon do mnie za dwie godziny, dobrze? Do biura. Podam ci numer wewnetrzny. -Pomysle o tym. -Blagam, Darby. Pojde z tym prosto do dyrektora. Zadzwon o osmej twojego czasu. -Podaj mi ten numer. Bomba wybuchla za pozno, by wiadomosc o zamachu mogla ukazac sie w porannym wydaniu "Times-Picayune". Darby przerzucala strony gazety, siedzac w hotelowym pokoju. Nic. Wlaczyla telewizor. Trafila! Pokazywali na zywo zdjecia z miejsca eksplozji: wypalone porsche lezace na dachu posrod szczatkow innych aut; parking otoczony porzadnie zolta tasma policyjna. Wladze uwazaja, ze byl to celowy zamach na zycie. Brak podejrzanych. Brak komentarzy. Ofiara byl czterdziestopiecioletni Thomas Callahan, wybitny profesor prawa z Tulane. Na ekranie pojawil sie nagle dziekan przemawiajacy do stojacych rzedem mikrofonow. Mowil o profesorze Callahanie i wstrzasie, jaki przezywa srodowisko akademickie z powodu tragedii. Wstrzas, zmeczenie, strach, bol... Darby wtulila glowe w poduszke. Nie cierpiala lez i plakala po raz ostatni. Przynajmniej na jakis czas. Rozpacz oznaczala teraz smierc. ROZDZIAL 16 Choc trafil mu sie cudowny kryzys - z coraz lepszymi dla niego wynikami sondazy opinii publicznej i martwym Rosenbergiem, z nieskalanym honorem i spiaca spokojnie Ameryka, swiadoma, ze on dzierzy ster w rekach, z demokratami chowajacymi sie po katach i pewnym zwyciestwem w przyszlorocznych wyborach - mial juz tego dosyc. A zwlaszcza tych piekielnych narad przed switem. Mial dosyc F. Dentona Voylesa z jego bezczelnoscia i arogancja; rzygac mu sie chcialo na widok jego kanciastej postaci siedzacej w pogniecionym prochowcu po drugiej stronie biurka; nie cierpial jego twarzy i spojrzen w okno podczas rozmow z prezydentem Stanow Zjednoczonych. Nienawidzil czekac na niego, tak jak teraz. Voyles mial zjawic sie za minute na kolejna narade przed sniadaniem. Nastepne pelne napiecia spotkanie, podczas ktorego i tak nie powie mu wszystkiego, co wie. Mial dosyc wlasnej niewiedzy; byl swiadom, ze Voyles przekazuje mu informacje wybiorczo i wedle wlasnego widzimisie. Gminski dorzucal ze swej strony garsc informacyjnej papki, a on z tych okruszkow, wycinkow i skrawkow musial ukladac sobie obraz i udawac zadowolenie. W porownaniu z nimi byl ignorantem. Na szczescie mial Coala ryjacego w papierach i dokumentach, zapamietujacego ich tresc, pilnujacego, by dyrektorzy nie pozwalali sobie za wiele. Jego zreszta tez mial juz dosyc. Nie cierpial jego doskonalosci i obywania sie bez snu. Dlawil sie jego blyskotliwoscia. Mdlilo go na mysl o Coalu, ktory rozpoczynal dzien wraz ze sloncem wschodzacym nad Atlantykiem i planowal kazda cholerna minute kazdej cholernej godziny, dopoki nad Pacyfikiem nie zapadla noc. Wtedy dopiero Coal konczyl prace, pakowal do pudla smieci z calego dnia, zabieral je do domu, czytal, odszyfrowywal zawarte w nich tresci, zapamietywal je i po kilku godzinach wracal na posterunek, strzelajac na prawo i lewo smiertelnie nudnym miszmaszem danych, ktore wlasnie przetrawil. Kiedy byl zmeczony, sypial po piec godzin. Zazwyczaj potrzebowal jedynie trzech, gora czterech godzin snu. Wychodzil ze swego biura w zachodnim skrzydle dopiero o jedenastej. Jadac do domu, czytal w limuzynie i zanim silnik auta zdazyl ostygnac, Coal wzywal kierowce, by zawiozl go z powrotem do Bialego Domu. Uwazal, ze grzechem byloby rozpoczynanie pracy pozniej niz o piatej rano. Pracowal sto dwadziescia godzin tygodniowo i dziwil sie, gdy podwladni nie potrafili wysiedziec osiemdziesieciu. Tyle od nich wymagal. Po uplywie trzech lat rzadow Coala w calej administracji nie bylo ani jednej osoby, ktora pamietalaby wszystkich, ktorych zwolnil za to, ze nie przestrzegali wymaganego pensum. Srednio w miesiacu wyrzucal na bruk trzy osoby. Byl najszczesliwszy rankiem, gdy narastalo napiecie przed jakims nieprzyjemnym kryzysowym spotkaniem. Przez ostatni tydzien chodzil usmiechniety - bawila go awantura z Voylesem. Teraz stal obok biurka i przegladal poczte. Prezydent przerzucal strony "Posta". W gabinecie krzataly sie dwie sekretarki. Prezydent spojrzal w koncu na szefa gabinetu, ubranego w nieskazitelny czarny garnitur, biala koszule z czerwonym jedwabnym krawatem. Odnotowal tluste od pomady kepki wlosow nad uszami. Mial dosyc Coala, ale zwalczy te niechec, gdy kryzys dobiegnie konca; wtedy wroci do golfa, zostawiajac Fletchera z drobiazgami. Wmawial sobie, ze gdy byl trzydziestosiedmiolatkiem, mial tyle samo energii i sily, choc wiedzial, ze to nieprawda. Coal strzelil palcami i lypnal na sekretarki, ktore z radoscia wybiegly z Gabinetu Owalnego. -Wiec powiedzial, ze nie przyjdzie, dopoki ja tu jestem... Zabawne... - Coal byl wyraznie rozradowany. -Chyba cie nie lubi - stwierdzil prezydent. -Uwielbia ludzi, ktorym moze rozkazywac. -Zdaje sie, ze bede musial milo go potraktowac. -Niech pan bedzie nieustepliwy, szefie. Musi sie wycofac. Ta teoria jest tak slaba, ze pusty smiech czlowieka ogarnia, ale w jego rekach moze sie stac niebezpieczna. -A co z ta studentka prawa? -Sprawdzamy ja. Wydaje sie nieszkodliwa. Prezydent wstal i przeciagnal sie. Coal przekladal papiery. Sekretarka przez interkom oznajmila o przybyciu Voylesa. -Znikam - rzucil Coal, co oznaczalo, ze tym razem bedzie jedynie biernym uczestnikiem rozmowy. Na jego zadanie w Gabinecie Owalnym zainstalowano trzy ukryte kamery. Monitory znajdowaly sie w malym, zamykanym pomieszczeniu w zachodnim skrzydle. Jedynie Coal mial do niego klucz. Sierzant wiedzial o tajnym gabineciku, ale nie zadal sobie trudu spenetrowania go. Na razie. Kamery byly dobrze zamaskowane, a istnienie ich trzymano w glebokiej tajemnicy. Prezydent czul sie pewniej, wiedzac, ze Coal bedzie go obserwowal. Przywital Voylesa w drzwiach serdecznym usciskiem dloni i wskazal mu miejsce na sofie. Mieli odbyc mila, przyjacielska pogawedke. Na Voylesie nie zrobilo to zadnego wrazenia. Wiedzial, ze Coal bedzie podsluchiwal. I podpatrywal. Uczynil jednak pewne ustepstwo na rzecz rozanielonego prezydenta: zdjal prochowiec i ulozyl go porzadnie na krzesle. Nie chcial kawy. Prezydent skrzyzowal nogi. Byl ubrany w brazowy, rozpinany sweter. Dobry wujek. -Denton - zaczal, uderzajac w powazna nute - chcialbym pana przeprosic za zachowanie Fletchera Coala. Czasami brakuje mu wyczucia. Voyles kiwnal lekko glowa. "Ty glupi sukinsynu. Masz tak odrutowane biuro, ze moglbys zabic pradem polowe waszyngtonskiej administracji! Coal siedzi gdzies w piwnicy i rechocze, slyszac, ze brak mu wyczucia" - pomyslal. -Umie zalezc za skore - mruknal Voyles. -O tak. Mam sie przed nim na bacznosci. Jest bystry i bardzo sie stara, ale czasami zdarza mu sie zagalopowac. -Powiem bez owijania w bawelne i powtorze w jego obecnosci: Coal to skurwysyn! - Voyles zerknal na kratke wentylacyjna nad portretem Thomasa Jeffersona. Wiedzial, ze ukryto tam jedna z kamer. -No coz... Postaram sie, zeby nie wchodzil panu w droge, dopoki nie skonczymy z ta sprawa. -Niech pan tak zrobi. Dla jego dobra. Prezydent saczyl kawe i zastanawial sie, co powiedziec. Voyles nie nalezal do ludzi zbyt rozmownych. -Prosilbym o przysluge. Voyles wpatrywal sie w niego nieruchomym wzrokiem. -Slucham, panie prezydencie. -Chce miec wylacznosc na informacje w sprawie "Pelikana". Sam pomysl jest szalony, ale w raporcie pada moje nazwisko, do cholery...! W takim czy innym kontekscie. Chcialbym wiedziec, jaki jest stosunek Biura do tej historii. "Niech mnie kule bija! - pomyslal Voyles, starajac sie ukryc radosc. - Udalo sie! Pan prezydent i pan Coal poca sie ze strachu po przeczytaniu raportu <>! Dostali go we wtorek wieczorem, gryzli sie nim przez cala srode, a teraz - w czwartek, bladym switem - padaja na kolana i blagaja o nieujawnianie czegos, co wlasciwie nadaje sie tylko do smieci". -Badamy te sprawe, panie prezydencie. - Bylo to oczywiscie klamstwo, o czym jednak ten palant sie nie dowie. - Wazne sa dla nas wszystkie poszlaki i wszyscy podejrzani. Nie przysylalbym tu moich ludzi z raportem, gdyby sprawa nie byla istotna. Na opalonym czole prezydenta zbiegly sie glebokie zmarszczki, a Voyles o malo nie ryknal smiechem. -Czego sie dowiedzieliscie? -Niewiele, ale pracujemy nad tym. Mamy dokument od niecalych czterdziestu osmiu godzin i w tej chwili czternastu agentow w Nowym Orleanie prowadzi rutynowe dochodzenie. - Klamstwa brzmialy tak gladko, ze Voyles widzial oczami duszy dlawiacego sie z wscieklosci Coala. Czternastu agentow! Prezydent poczul przyplyw adrenaliny we krwi. Wyprostowal sie i odstawil kawe na stol. Dokladnie w tej chwili czternastu federalnych biega po Nowym Orleanie i wymachujac odznakami zadaje pytania! Ile czasu potrzeba, zanim rzecz przedostanie sie do prasy? -Czternastu, mowi pan... Brzmi to dosyc powaznie. -Jestesmy powazna firma, panie prezydencie. Minal juz tydzien od dokonania morderstw i wiatr zaciera slady. Musimy dzialac szybko, szczegolnie przy zbieraniu poszlak. Moi ludzie pracuja dwadziescia cztery godziny na dobe. -Doskonale to rozumiem. Prosze mi jednak powiedziec, czy ta historia z "Pelikanem" jest istotnie az tak powazna. Cholera, mozna boki zrywac! Raport nawet nie zostal odeslany do Nowego Orleanu. Szczerze mowiac, nikt sie nie kontaktowal z nowoorleanska placowka Biura. Voyles dopiero dzisiaj mial zamiar polecic Eastowi wyslanie kopii raportu do przedstawicielstwa w Luizjanie z poleceniem zadania po cichu paru pytan. Gra i tak niewarta byla swieczki. Ilez to mylnych tropow pojawialo sie w kazdym sledztwie! -Watpie, by cos sie za nia krylo, panie prezydencie, ale musimy to sprawdzic. Mars zniknal z opalonego czola. Prezydent zdobyl sie na lekki usmiech. -Nie musze panu mowic, Denton, ile szkod wyrzadzilby nam ten raport, gdyby dowiedzieli sie o nim dziennikarze. -Nie konsultujemy sie z prasa w sprawie naszych dochodzen. -Wiem. Ale nie mowmy o tym. Powiem jasno: chcialbym, zeby zrezygnowal pan z tej sprawy. Do cholery, przeciez ten absurd moze mnie drogo kosztowac! Rozumie pan, o czym mowie? -Namawia mnie pan, panie prezydencie, do zaniechania czynnosci sluzbowych? - Voyles postanowil byc brutalny. Coal pochylil sie nad monitorem. Nie, kaze ci zapomniec o raporcie "Pelikana" - chcial sie wtracic. Szkoda, ze nie moze wytlumaczyc tego Voylesowi osobiscie. Napisalby mu to nawet wolami na kartce, a potem strzelil go w pysk! Cholerny tlusty kurdupel, ktory udaje cwaniaka! Siedzial jednak w ukryciu i nie mogl sie wtracac. Przez jedna bolesna chwile poczul sie gorszy i zapomniany. Prezydent zmienil pozycje, zakladajac noge na noge. -Wolne zarty, Denton! Wiesz, o co mi chodzi. Macie rekiny w zasiegu reki, a uganiacie sie za plotkami. Dziennikarze bacznie przygladaja sie dochodzeniu; umieraja wprost z ciekawosci, by dowiedziec sie, kim sa podejrzani. Sam pan wie, jacy oni sa. Nie musze panu mowic, ze nie mam wsrod nich przyjaciol. Nawet moj wlasny rzecznik prasowy szczerze mnie nienawidzi. Cha, cha, cha! Niech pan da sobie z tym spokoj. Prosze sie wycofac i zajac prawdziwymi zloczyncami. Ta sprawa to zart, ale ja moge, cholera, przyplacic to zdrowiem. Denton spojrzal na niego twardo. Nieublaganie. Prezydent znow zmienil pozycje. -A co z tym Khamelem? Mocno podejrzany, he? -Niewykluczone. -No tak... Mowilismy o liczbach... Ilu ludzi oddelegowal pan do sprawdzenia Khamela? -Pietnastu - odparl Voyles. Prezydentowi opadla szczeka. Najgrozniejszy podejrzany dostaje pietnastu agentow, a ten cholerny "Pelikan" czternastu! Coal usmiechnal sie i pokrecil glowa. Voyles pogubil sie we wlasnych klamstwach. Szef administracji doskonale pamietal, ze u dolu czwartej strony srodowego raportu Eric East i K.O. Lewis okreslili liczbe agentow zajmujacych sie Khamelem na trzydziestu. Trzydziestu, a nie pietnastu! - Spokojnie, szefie - szepnal do monitora. - Blefuje i bawi sie z panem. -Wielkie nieba, Denton! Dlaczego tylko pietnastu? Wydawalo mi sie, ze to przelom w sledztwie. - Prezydent nie kryl zaniepokojenia. -Moze paru wiecej. Przypominam jednak, ze to ja prowadze dochodzenie, panie prezydencie. -Wiem. I robisz to doskonale. Do niczego sie nie mieszam. Chcialbym tylko, zebys wzial pod uwage inny sposob wydatkowania energii. To wszystko. Kiedy przeczytalem ten raport, omal nie zwymiotowalem. Gdyby dowiedziala sie o tym prasa i zaczela weszyc... Bylby to gwozdz do mojej trumny! -A wiec prosi mnie pan, zebym sie wycofal? Prezydent pochylil sie i spojrzal wsciekle na Voylesa. -Ja o nic nie prosze, Denton! Rozkazuje ci dac sobie z tym spokoj! Odloz to na pare tygodni. Zajmij sie czym innym. Jesli to gowno wyplynie, przyjrzysz mu sie po raz drugi. Nie zapominaj, ze na razie ja tu rzadze! -Ten panski Coal wycial mi numer. - Voyles zlagodnial i nawet usmiechnal sie lekko. - Przez niego dziennikarze darli ze mnie pasy za sposob ochrony Rosenberga i Jensena. Proponuje uklad: pan odstawi swojego pit bulla od mojej dupy i bedzie go trzymal na smyczy, a ja zapomne o "Pelikanie". -To nie do przyjecia, poza tym ja nie zawieram ukladow. Voyles prychnal szyderczo i gral dalej: -W porzadku. Jutro wysylam do Nowego Orleanu piecdziesieciu agentow. Pojutrze drugie tyle. Kaze im machac odznakami, gdzie sie da. Zesraja sie, ale zwroca uwage kogo trzeba. Prezydent zerwal sie na rowne nogi i podszedl do okna wychodzacego na Ogrod Rozany. Voyles siedzial nieruchomo i czekal. -Dobrze, niech bedzie: umowa stoi. Potrafie okielznac Fletchera Coala. Voyles wstal i podszedl powoli do biurka. -Nie ufam mu i jesli jeszcze raz wtraci mi sie do sledztwa, zerwe nasza umowe, a raport "Pelikana" zajmie nalezne mu miejsce posrod wiadomosci dnia. -Umowa stoi! - Prezydent podniosl rece i usmiechnal sie radosnie. Teraz Voyles takze sie usmiechnal. Smiali sie obaj, a w zachodnim skrzydle, w malym gabineciku obok sali posiedzen rechotal Coal. Zboj, pit bull... Jakiez to piekne! Dzieki takim slowom powstawaly legendy. Wylaczyl monitory i zamknal za soba drzwi. Przez nastepne dziesiec minut prezydent bedzie wypytywal Voylesa o lustracje kandydatow do Sadu. Poslucha tego u siebie w gabinecie, gdzie mial glosniki bez monitorow. O dziewiatej zebranie personelu. O dziesiatej pozegna jednego z niesubordynowanych pracownikow. No i ta pisanina... Wiekszosc tekstow i memorialow nagrywal na dyktafon i oddawal tasme sekretarce do przepisania. Czasami jednak - tak jak dzisiaj - musial sporzadzic przeciek. Byly to zazwyczaj sfalszowane urzedowe raporty, krazace po zachodnim skrzydle. Przecieki zawsze dotyczyly spraw kontrowersyjnych i zazwyczaj przedostawaly sie do prasy. Oficjalnie nikt nie mial pojecia, kto jest ich autorem i dla czyich oczu sa przeznaczone; widywalo sie je na wszystkich biurkach w Bialym Domu. Gdy Coal znajdowal na czyims blacie ktorys z falszywych raportow, wpadal w szal. Wrzeszczal i miotal oskarzenia. Wielu ludzi stracilo prace z powodu przeciekow, ktore co do jednego wyszly spod piora szefa gabinetu. Tym razem przeciek zmiescil sie na jednej stronie. Cztery paragrafy z pojedyncza spacja podsumowywaly wszystko, co Coal wiedzial o Khamelu i jego niedawnym locie z Waszyngtonu. Nie omieszkal oglednie wspomniec o zwiazkach terrorysty z Libia i Palestynczykami. Skonczywszy pisac, spojrzal z podziwem na swoje dzielo. Ciekawe, ile czasu uplynie, zanim przeciek trafi na lamy "Posta" albo "Timesa". Zalozyl sie sam z soba o to, ktora gazeta wydrukuje go pierwsza. Dyrektor byl w Bialym Domu, skad lecial prosto do Nowego Jorku. W Biurze bedzie jutro. Gavin koczowal przed gabinetem K.O. Lewisa i przy pierwszej okazji wdarl sie do srodka. Lewis byl podenerwowany, lecz zachowal spokoj, jak przystalo na dzentelmena. -Wygladasz na sploszonego - przywital Verheeka. -Wlasnie stracilem najlepszego przyjaciela. Lewis czekal na dalszy ciag. -Nazywal sie Thomas Callahan. Byl wykladowca w Tulane i to on podrzucil mi raport "Pelikana". Przekazalem kopie Eastowi, czytalo ja tutaj paru ludzi, potem, o ile wiem, wyslalismy raport do Bialego Domu i Bog wie gdzie jeszcze, a teraz Callahan nie zyje. Zginal wczoraj w Nowym Orleanie, rozerwany na strzepy przez bombe, ktora ktos umiescil w jego samochodzie. Zostal zamordowany, K.O.! -Przykro mi. -Nie chodzi o wyrazy ubolewania. Z tego, co wiem, w zamachu mial zginac Callahan i studentka prawa, niejaka Darby Shaw, ktora sporzadzila raport. -Widzialem jej nazwisko na dokumencie. -No wlasnie. Callahan spotykal sie z nia. Mieli byc razem w aucie podczas wybuchu, ale jej udalo sie przezyc. Dzis o piatej rano zadzwonila do mnie. Jest smiertelnie przerazona. -Nie ma pewnosci, ze to byla bomba... - zbagatelizowal sprawe Lewis. -Chryste, przeciez ta dziewczyna mi powiedziala! Wielkie BUUM rozpieprzylo wszystko w drobny mak! Callahan nie zyje, czy to malo? -Sadzisz wiec, ze istnieje zwiazek pomiedzy jego smiercia a raportem? Gavin, jako prawnik, nie mial doswiadczenia sledczych i nie chcial zrobic z siebie blazna. -Mozliwe. Tak, tak sadze... A ty? -To nie ma znaczenia, Gavin. Przed chwila rozmawialem z dyrektorem. Skreslamy "Pelikana" z naszej listy. Zreszta nie wiem, czy w ogole umieszczalismy go na niej... Tak czy inaczej, nie tracimy wiecej czasu na raport. -Ale moj przyjaciel zginal w zamachu bombowym! -Przykro mi. Jestem pewny, ze tamtejsze wladze prowadza sledztwo. -Posluchaj mnie, K.O., prosze cie o przysluge... -To ty mnie posluchaj, Gavin! Tutaj nie oddaje sie przyslug! Sprawdzamy wiele tropow i jesli dyrektor kaze nam zaprzestac, to zaprzestajemy. Kropka. Mozesz z nim porozmawiac, choc nie radzilbym ci. -Moze zle to przedstawilem... Mialem nadzieje, ze mnie wysluchasz, ze przynajmniej udasz zainteresowanie... Lewis spacerowal wokol biurka. -Nie wygladasz najlepiej, Gavin. Wez sobie wolny dzien. -Nie. Pojde do siebie, odczekam godzine i wroce. Przedstawie ci to ponownie. Sprobujemy jeszcze raz, dobrze? -Nie. Voyles mowil wyraznie... -Dziewczyna tez, K.O.! Callahan zostal zamordowany, a ona chowa sie gdzies w Nowym Orleanie i boi sie wlasnego cienia! Prosi nas o pomoc, a my nie mamy dla niej czasu?! -Przykro mi. -Nieprawda! To moja wina. Powinienem byl wyrzucic to gowno do smieci. -Raport spelnil bardzo istotna role, Gavin. - Lewis polozyl mu reke na ramieniu, dajac do zrozumienia, ze czas minal i ze nie ma juz ochoty rozmawiac. Verheek wstal gwaltownie i ruszyl ku drzwiom. -Widac, ze dalem wam straszak z kapiszonami. Szkoda, ze nie spalilem tego gowna. -Raport z cala pewnoscia zasluguje na cos wiecej. -Nie poddam sie. Wroce tu za godzine i przerobimy to raz jeszcze. Teraz nie poszlo nam najlepiej. - Trzasnal drzwiami. Weszla do sklepu Rubinstein Brothers od strony Canal i zniknela miedzy wieszakami z meska garderoba. Nikt nie wszedl za nia do srodka. Wybrala szybko granatowa bluze malego rozmiaru, ciemne okulary, w jakich chodza lotnicy, i angielska szoferska czapke - rowniez meska, ale doskonale lezaca na jej glowie. Zaplacila karta. Gdy kasjer przesuwal plastikowy prostokacik przez czytnik, oderwala metki i wciagnela na siebie bluze. Czula sie dobrze w luznym stroju, podobnym do tych, jakie nosila na uniwersytecie. Wepchnela wlosy pod czapke. Sprzedawca zerkal na nia dyskretnie. Wyszla od strony ulicy Magazine i wmieszala sie w tlum. Wrocila na Canal. Przed Sheratonem stal autobus, z ktorego wysypywali sie mieszkajacy w hotelu turysci. Dolaczyla do nich. Znalazlszy sie pod sciana z automatami telefonicznymi, odszukala numer i zadzwonila do panny Chen, sasiadki z blizniaka, w ktorym mieszkala. Dowiedziala sie, ze bylo jeszcze ciemno, gdy halas obudzil panne Chen. Panna Chen powiedziala, ze nie widziala nikogo, slyszala tylko stukanie do drzwi Darby. Jej samochod nadal stoi na ulicy. -Czy cos sie stalo? - zaniepokoila sie w koncu sasiadka. -Nie, wszystko w porzadku. Wielkie dzieki. Nastepnie wystukala numer Verheeka. Gdy podala jego numer wewnetrzny, ktos po tamtej stronie chcial poznac jej nazwisko, ale ona uparcie odmawiala podania go. Wreszcie po trzech minutach nieprzyjemnej wymiany zdan ten ktos poprosil Gavina do telefonu. -Skad dzwonisz? - zapytal. -Pozwol, ze ci cos wyjasnie: przez jakis czas nie zdradze ani tobie, ani nikomu innemu, skad dzwonie i gdzie jestem. Wiec nie zadawaj takich pytan. -W porzadku. To ty ustalasz reguly, czy tak? -Zgadza sie. Co powiedzial pan Voyles? -Pan Voyles byl w Bialym Domu i nie moglem sie z nim skontaktowac. Porozmawiam z nim pozniej... Jeszcze dzisiaj. -Kiepsko, Gavin. Jestes w biurze od czterech godzin i niczego nie zalatwiles. A ja liczylam na ciebie. -Cierpliwosci, Darby. -Chcesz, zebym cierpliwie czekala, az mnie zabija? Szukaja mnie, Gavin. Prawda? -Nie wiem. -Jak bys sie czul, wiedzac, ze powinienes juz nie zyc? Ze ludzie, ktorzy chca cie zabic, zamordowali dwoch sedziow Sadu Najwyzszego i wysadzili w powietrze Bogu ducha winnego profesora prawa? Ze maja miliardy dolarow i zadnych skrupulow, by przeznaczyc je na zabijanie? Co bys zrobil, Gavin? -Poszedlbym z tym do FBI. -Thomas poszedl do FBI i nie zyje. -Dzieki, Darby. Jestes niesprawiedliwa... -Mam gdzies sprawiedliwosc i twoje zranione uczucia. Zrozum, ze chce przezyc chocby do poludnia! -Nie wracaj do domu. -Nie jestem idiotka. Juz tam byli. I na pewno obserwuja mieszkanie Thomasa. -Co z jego rodzina? -Rodzice mieszkaja w Naples na Florydzie. Mysle, ze uniwersytet powiadomi ich o wszystkim. Zreszta nie wiem... Ma jeszcze brata w Mobile. Zastanawialam sie, czy nie zadzwonic do niego... Moze umialabym mu to jakos wyjasnic... Rozpoznala te twarz! Mezczyzna spacerowal pomiedzy turystami przed recepcja. Trzymal pod pacha zlozona gazete i staral sie nie zwracac na siebie uwagi. Ot, zwykly hotelowy gosc. Szedl jednak niezbyt pewnym krokiem, a jego oczy biegaly badawczo po holu. Twarz mial pociagla i szczupla, oczy schowane za okraglymi okularami, nad ktorymi lsnilo spocone czolo. -Gavin, sluchaj uwaznie i notuj. Rozpoznalam pewnego mezczyzne; widzialam go wczesniej, nie tak dawno temu... moze przed godzina... Ma szesc stop i dwa... moze trzy cale wzrostu. Szczuply, kolo trzydziestki, nosi okulary, ma zaczatki lysiny, zakola i ciemne wlosy... Poszedl... Poszedl sobie! -Kto to jest, do cholery?! -Niech cie szlag, Gavin! Nie przedstawil mi sie! -Widzial cie? Gdzie teraz jestes? -W hotelowym holu. Nie wiem, czy mnie widzial. Musze konczyc. -Darby! Posluchaj mnie! Cokolwiek postanowisz, badz ze mna w kontakcie, dobrze? -Sprobuje. Toalety byly za rogiem. Weszla do ostatniej kabiny i przekrecila zamek. Zostala tam przez godzine. ROZDZIAL 17 Fotograf nazywal sie Croft i pracowal w "Washington Post" przez siedem lat. Wylecial po trzecim wyroku za posiadanie narkotykow. Odsiedzial dziewiec miesiecy i zwolnili go warunkowo. Zostal wolnym strzelcem, artysta - w ten sposob reklamowal sie w ksiazce telefonicznej. Rzadko dostawal zlecenia. A robil wszystko, wlacznie z "brzydkimi" zdjeciami ludzi, ktorzy nie mieli pojecia, ze sa fotografowani. Lwia czesc jego klienteli stanowili adwokaci prowadzacy sprawy rozwodowe, wywlekajacy brudy podczas procesow. Po dwoch latach pracy na wlasna reke znal juz sporo sztuczek i uwazal sie za prywatnego detektywa. Bral czterdziesci dolcow za godzine, jesli akurat mial fart. Jednym z jego stalych klientow byl Gray Grantham, stary kumpel z gazety. Ogolnie rzecz biorac, Grantham byl powaznym reporterem, kierujacym sie w pracy zasadami etyki. Rzadko uciekal sie do nieczystych metod. Czasami jednak musial miec cos na roznych ludzi i wtedy dzwonil. Croft lubil Graya za jego brak hipokryzji i nazywanie rzeczy po imieniu. Reszta dziennikarzy udawala swietoszkow. Siedzial w volvo Granthama, poniewaz w aucie byl telefon. Zblizalo sie poludnie i Croft palil trawke zamiast zjesc lunch. Zastanawial sie, czy przechodnie czuja zapach wydobywajacy sie z samochodu przez otwarte okna. Najlepiej pracowalo mu sie na lekkim haju. Kiedy czlowiek zarabia na zycie w ten sposob, ze podkrada sie pod okna moteli, musi sobie zapalic dla rozluznienia. Przez okno od strony pasazera wpadal lekki wiatr i wywiewal dym na Pensylwanie. Croft parkowal nieprzepisowo, palil trawke i mial to wszystko gdzies. Nie znajda przy nim wiecej niz uncje, jego kurator tez przypalal gandzie, wiec moga mu skoczyc. Od budki z telefonem - stojacej na chodniku, lecz nie przy samej ulicy - dzielilo go poltorej przecznicy. Mial teleobiektyw i moglby czytac numery z ksiazki wiszacej obok automatu. Latwizna. Z telefonu korzystal wielki babsztyl wypelniajacy soba cala budke. Croft zaciagnal sie i sprawdzil w lusterku, czy nie widac glin. Z tej strefy mogli go odholowac. Na Pensylwanii byl duzy ruch. Dwadziescia po dwunastej gruba wytoczyla sie z budki, a na jej miejscu pojawil sie znikad mlody mezczyzna w ladnym garniturze. Nim siegnal po sluchawke, starannie zamknal drzwi. Croft podniosl nikona i oparl obiektyw o kierownice. Mimo chlodu swiecilo slonce, a na chodnikach gestnial tlum. Byla pora lunchu. W wizjerze aparatu szybko przesuwaly sie ramiona i glowy. Luka. Pstryk. Luka. Pstryk. Obserwowany wystukiwal numer i rozgladal sie dokola. Rozmawial zaledwie trzydziesci sekund, gdy odezwal sie telefon w aucie. Zadzwonil trzy razy i ucichl. Grantham przekazal Croftowi umowiony znak. To byl ich czlowiek! Croft pstrykal bez przerwy. Grantham kazal robic tyle zdjec, ile sie tylko da. Luka. Pstryk, pstryk. Glowy i ramiona. Luka. Pstryk. Pstryk. Tamten stal plecami do ulicy i rozgladal sie badawczo. Zblizenie en face. Pstryk. Przez dwie minuty Croft wypstrykal cala rolke z trzydziestoma szescioma zdjeciami. Siegnal po drugiego nikona. Przykrecil teleobiektyw i czekal na luke w tlumie. Zaciagnal sie po raz ostatni i wyrzucil peta na ulice. Co za latwizna! Jasne, trzeba miec talent do robienia zdjec w studiu, ale praca w terenie byla o wiele zabawniejsza. Lubil igrac z prawem, a fotografujac z ukrycia czul sie niemal jak zloczynca. Obserwowany nie byl zbyt gadatliwy. Odwiesil sluchawke i rozejrzal sie, otworzyl drzwi i znow sie rozejrzal. W koncu ruszyl w strone Crofta. Pstryk, pstryk, pstryk. Zblizenie twarzy, pelna postac. Idzie szybciej, zbliza sie, cudownie, cudownie... Croft pstrykal jak szalony i dopiero w ostatnim momencie odlozyl nikona na siedzenie. Mezczyzna przeszedl obok volvo i zniknal w tlumie sekretarek. Co za idiota! Scigany nigdy nie dzwoni dwukrotnie z tej samej budki! Garcia walczyl z cieniami. Mial zone i dziecko, jak mowil. I bal sie. W perspektywie czekala go wspaniala kariera z mnostwem forsy. Wystarczy, ze bedzie robil to, co do niego nalezy, i trzymal buzie na klodke. Tak niewiele trzeba, zeby zostac bogatym. Ale Garcia chcial mowic. Za kazdym razem, kiedy dzwonil, opowiadal, jak bardzo zalezy mu na tym, zeby mowic. Dawal do zrozumienia, ze chce podzielic sie czyms waznym, ale trudno mu podjac decyzje. Nikomu nie ufal. Grantham nie naciskal. Tym razem pozwolil mu marudzic, ile dusza zapragnie, bo Croft potrzebowal czasu. Garcia w koncu peknie. Biedak o niczym innym nie marzyl. Dzwonil juz trzykrotnie i pomalu przyzwyczajal sie do nowej sytuacji i nowego przyjaciela, Granthama, ktory nie po raz pierwszy bawil sie w te gre i wiedzial, jakie sa jej zasady. Pierwszy etap pracy z informatorem polegal na zbudowaniu wzajemnego zaufania i przekonaniu faceta, ze nic mu nie grozi. Osobe taka nalezalo traktowac z szacunkiem i przyjaznia. W rozmowach podkreslalo sie, co jest dobre, a co zle, i czesto wspominalo o moralnosci. W koncu klient pekal. Zdjecia wyszly wspaniale. Croft nie nalezal do ulubiencow Granthama, i nie od razu zdecydowal sie zatrudnic go do tej sprawy. Byl nalogowcem i czesto pracowal nacpany. Mial jednak te zalete, przy calej nieetycznosci swojego fachu, ze potrafil zachowac dyskrecje. Gray wybral dwanascie ujec i powiekszyl je do rozmiarow piec na siedem cali. Zdjecia byly fantastyczne. Prawy profil. Lewy profil. Zblizenie twarzy przy telefonie. Zblizenie twarzy en face. Cala postac z odleglosci dwudziestu stop. Miod ze smalcem, jak stwierdzil Croft. Garcia nie mial jeszcze trzydziestu lat. Byl brunetem o krotkich wlosach i ciemnych oczach. Na pierwszy rzut oka wygladal jak Latynos o bardzo jasnej karnacji. Nosil drogie rzeczy. Granatowy garnitur, zapewne z welny; calkiem gladki, bez prazkow. Klasyczna biala koszula, jedwabny krawat. Eleganckie, czarne badz ciemnowisniowe polbuty lsniace w sloncu. Zastanawiajacy byl brak teczki, ale przeciez Croft sfotografowal go podczas przerwy na lunch. Garcia wybiegl z biura do budki, a potem wrocil do pracy. Departament Sprawiedliwosci miescil sie na nastepnej przecznicy. Grantham ogladal zdjecia i raz po raz zerkal w kierunku drzwi. Sierzant nigdy sie nie spoznial. Na dworze zapadal zmrok, a w klubie robilo sie coraz tloczniej. Gray byl zapewne jedynym bialym w calym kwartale ulic. Sposrod dziesiatkow tysiecy pracujacych na rzadowych posadach prawnikow Grantham znal paru, ktorzy wiedzieli, czym jest elegancja. Nie bylo ich wiec zbyt wielu. Mlodzi ubierali sie fatalnie. Zaczynali od czterdziestu tysiecy rocznie i nie od razu kupowali modne ubrania. Garcia starannie dobieral rzeczy i byl dobrze ubrany. Musial wiec pracowac w prywatnej firmie od jakichs trzech-czterech lat i wyciagac okolo osiemdziesieciu kawalkow. Swietnie. Wybor zawezal sie do piecdziesieciu tysiecy prawnikow. Drzwi klubu otworzyly sie i do srodka wszedl gliniarz. Mimo dymu Gray rozpoznal Cleve'a. Spelunka byla porzadna - zadnego hazardu czy kurew - dlatego obecnosc gliniarza na nikim nie zrobila wrazenia. Cleve usiadl naprzeciw. -To ty wybrales to miejsce? - spytal Grantham. -Tak. Podoba ci sie? -Odpowiem ci nastepujaco: staramy sie nie rzucac w oczy, prawda? Jestem tutaj, zeby odebrac tajne materialy od pracownika Bialego Domu. Chodzi o bardzo powazne rzeczy. A teraz spojrz na mnie i odpowiedz: jak moge nie rzucac sie w oczy, skoro swiece biala geba na mile? -Wybacz to, co powiem, Grantham, ale wcale nie jestes taki znany, jak ci sie wydaje. Widzisz te mordy przy barze? - Przy kontuarze tloczyli sie robotnicy budowlani. - Zaloze sie o moja pensje, ze zaden z nich ani razu nie czytal "Washington Post", nie slyszal o Grayu Granthamie i nie dba o to, co dzieje sie w Bialym Domu. -Dobra, w porzadku. Gdzie sierzant? -Nie czuje sie dobrze. Kazal mi cos przekazac. Kiepsko. Tylko sierzanta Gray mogl wykorzystywac jako anonimowe zrodlo informacji. Z etycznego punktu widzenia syn informatora czy ktokolwiek inny, z ktorym ten rozmawial, nie nadawal sie. -Co mu jest? -Starosc. Nie mogl dzisiaj przyjsc, ale to, co ma, jest pilne... Tak powiedzial. Grantham sluchal i czekal. -W samochodzie lezy zaklejona koperta. Ojciec kazal mi przysiac, ze nie otworze jej pod zadnym pozorem. Powiedzial: "Oddaj ja panu Granthamowi. Sprawa nie cierpiaca zwloki". -Chodzmy. Przepchneli sie do drzwi. Woz patrolowy stal nieprzepisowo na krawezniku. Cleve otworzyl drzwi od strony pasazera i wyjal koperte ze skrytki. -Znalazl to w zachodnim skrzydle. Grantham wsunal koperte do kieszeni. Byl to pierwszy dokument, jaki sierzant gwizdnal z Bialego Domu od poczatku znajomosci z dziennikarzem. -Dzieki, Cleve. -Nie zdradzil mi, co to jest... Powiedzial, ze przeczytam o tym w gazecie. -Powiedz mu, ze go kocham. -Lepiej nie, bo dostanie dreszczy. Woz patrolowy odjechal, a Grantham wsiadl pospiesznie do volvo, w ktorym cuchnelo marihuana. Zamknal drzwi, zapalil lampke i rozdarl koperte. Dokument z naglowkiem "Do uzytku wewnetrznego" dotyczyl mordercy o nazwisku Khamel. Pedzil przez miasto. Wyjechal z Brightwood na Szesnasta i skrecil na poludnie, do centrum. Dochodzilo wpol do osmej i jesli uda mu sie poskladac wszystko do kupy przez godzine, wiadomosc znajdzie sie w ostatnim wieczornym wydaniu - najwiekszym z szesciu ukazujacych sie kazdego dnia. Maszyny ruszaly o wpol do jedenastej. Dziekowal Bogu, ze mial ten cholerny telefonik w aucie. Wstydzil sie, kiedy go kupowal, ale teraz mogl zadzwonic do Smitha Keena - sekretarza redakcji w dziale krajowym - ktory wciaz tkwil w sali agencyjnej na czwartym pietrze. Zadzwonil tez do dzialu zagranicznego i poprosil pracujacego tam przyjaciela o wyciagniecie z archiwum dossier Khamela. Grantham mial sporo watpliwosci co do autentycznosci dokumentu. Memorandum dotyczylo zbyt istotnych spraw, zeby je kolportowac na drukach wewnetrznych, niczym ostatnie zarzadzenia w sprawie kawy, wody mineralnej czy urlopow. Komus jednak zalezalo na tym, aby swiat dowiedzial sie o Khamelu. Jakis szaleniec z Bialego Domu wymarzyl sobie jego zdjecie na pierwszej stronie gazet. Razem z Keenem skonczyli pisac artykul o dziewiatej. Wyszperali dwa stare zdjecia, na ktorych podobno byl Khamel. Podobno - bo facet na fotografiach wygladal jak dwaj rozni ludzie. Keen kazal drukowac obydwa. Dossier platnego mordercy nie wygladalo imponujaco. Khamel byl Arabem i wspolpracowal nieoficjalnie z rzadami Libii, Iraku i Iranu, nie mowiac o mniej znanych krajach. Wiekszosc materialow opierala sie jednak na pogloskach i domniemaniach. Grantham wspomnial w artykule o zamachach na papieza, brytyjskiego dyplomate i niemieckiego bankiera. Dorzucil opis zasadzki na izraelskich zolnierzy. Najwazniejsze bylo jednak to, ze wedle poufnego zrodla - bardzo odpowiedzialnego i godnego zaufania - w Bialym Domu podejrzewano Khamela o zabicie sedziow Rosenberga i Jensena. Uplynela doba, odkad znalazla sie na ulicy, i wciaz zyla! Jesli przetrwa do rana, zacznie dzien z nowymi pomyslami na to, co robic i dokad pojsc. Teraz byla zmeczona. Siedziala w pokoju na czternastym pietrze Marriotta. Zaryglowala drzwi na wszystkie zamki i zapalila swiatla. Na lozku ulokowala strategicznie duzy pojemnik z gazem. W garderobie lezaly w papierowej torbie jej geste, kasztanowe wlosy. Ostatni raz strzygla sie sama, gdy miala trzy lata, za co mama przetrzepala jej skore. Meczyla sie dwie godziny, zanim tepymi nozyczkami obciela wlosy i nadala fryzurze stylowy wyglad. Zreszta i tak bedzie chodzic w czapce lub w kapeluszu. Przez nastepne dwie godziny farbowala wlosy na czarno. W zasadzie mogla je utlenic i zostac blondynka, ale pomysl ten wydal sie jej zbyt oczywisty. Zakladala, ze ma do czynienia z zawodowcami, a w jej przekonaniu zawodowcy szukaja blondynek. A zreszta co za roznica! Clairol produkowal osiemdziesiat piec odcieni farb. Bedzie zmieniac kolor wlosow codziennie, az tamci zglupieja do reszty. Nazywa sie to chyba "strategia kameleona". Byla smiertelnie zmeczona, ale bala sie usnac. Nie spotkala po raz drugi mezczyzny z Sheratona, ale wiedziala, ze facet jest gdzies niedaleko. W dodatku nie sam. Skoro udalo im sie zamordowac Rosenberga z Jensenem i wysadzic w powietrze Callahana, to coz dla nich znaczy sprzatnac studentke prawa? Nie miala zamiaru zblizac sie do swojej hondy i nie mogla wypozyczyc auta. W wypozyczalniach spisuja dane. A tamci tylko na to czekaja. Samoloty tez nie wchodzily w rachube, bo przesladowcy obserwuja takze lotniska. Autobus? Tak, to bylo jakies wyjscie. W chwili gdy zdali sobie sprawe, ze uszla z zyciem, na pewno rozpoczeli poszukiwania. Chca ja zaszczuc jak dzikie zwierze, bo w koncu kim ona byla...? Przestraszona dziewczynka z college'u, ktorej peklo serce po rozerwaniu na strzepy i usmazeniu resztek kochanego przez nia mezczyzny. Wpadnie w panike, bedzie probowala uciec z miasta, a wtedy ja dopadna, predzej czy pozniej. Dlatego na razie wolala tu zostac. W miescie byly tysiace pokoi hotelowych, miliony zaulkow, spelunek i barow. Po Bourbon, Chartres, Dauphine i Royale zawsze przetaczaly sie tlumy. Dobrze znala Nowy Orlean, szczegolnie Dzielnice Francuska, gdzie mozna bylo spokojnie przezyc zycie nie wytykajac nosa poza swoj kwartal. Kilka dni musi przemieszkac w hotelach. Pozostawalo pytanie: jak dlugo? Tego niestety nie potrafila przewidziec. I nie wiedziala tez, dlaczego tak jest bezpieczniej. W tych okolicznosciach czeste zmiany miejsca wydaly sie jej po prostu czyms rozsadnym. Rankami bedzie sie trzymala z daleka od ulic. Moze wtedy spac. Nie wolno jej zapomniec o zmianie ubran, nakryc glowy i okularow. Bedzie przenosic sie, dopoki starczy jej sil, potem moze wyjedzie. Strach nie byl niczym zlym. Kazal jej myslec. I tylko dzieki temu przetrwa. Zastanawiala sie, czy nie zglosic sie na policje, ale uznala, ze jest na to za wczesnie. Policjanci spisuja dane i sporzadzaja raporty, a to moze byc niebezpieczne. Rozwazala, czy nie zadzwonic do brata Thomasa do Mobile, ale czy ten biedak moglby jej pomoc? Pomyslala o dziekanie, ale jak wyjasni mu swoj zwiazek z Callahanem, raport, znajomosc z Verheekiem, FBI, zamach bombowy, smierc Rosenberga i Jensena? Nie, dziekan odpada. Poza tym nie lubila go. A moze zadzwonic do przyjaciol z wydzialu? Ale czy mozna na nich polegac? Za duzo paplaja, a tamci na pewno licza na to, ze ktos szepnie im slowko o dziewczynie nieszczesnego Callahana. Mimo to chciala porozmawiac z Alice Stark, swoja najlepsza przyjaciolka. Alice na pewno bardzo sie martwi i kto wie, czy nie zglosila na policji zaginiecia Darby Shaw. Tak, jutro zadzwoni do Alice. Wykrecila numer recepcji i zamowila meksykanska salatke i butelke czerwonego wina. Wypije wszystko, a potem usiadzie w fotelu trzymajac w reku pojemnik z gazem i bedzie pilnowac drzwi. Dopoki nie usnie. ROZDZIAL 18 Limuzyna zawrocila z piskiem opon na Canal, lamiac przepisy ruchu drogowego, i zatrzymala sie gwaltownie przed Sheratonem. Odskoczyly mocno popchniete tylne drzwi i z samochodu wyskoczyl Gminski, a za nim trzech doradcow z teczkami i aktowkami. Zblizala sie druga nad ranem i dyrektorowi bardzo sie spieszylo. Nie spojrzal nawet w kierunku recepcji i pomaszerowal prosto do windy. Towarzyszacy mu ludzie otworzyli przed nim drzwi i wszyscy w milczeniu pojechali na piate pietro. W naroznym pokoju czekalo trzech agentow. Jeden z nich otworzyl drzwi i Gminski wszedl do srodka, z nikim sie nie witajac. Zdjal marynarke i rzucil ja na krzeslo. -Gdzie ona jest? - warknal do agenta nazwiskiem Hooten. Inny agent, o nazwisku Swank, szarpnal zaslony, gdy Gminski podszedl do okna. Swank wskazal reka Marriotta stojacego naprzeciwko Sheratona, pol przecznicy dalej. -Na czternastym pietrze. Trzeci pokoj od lewej. Tam, gdzie pali sie swiatlo. -Jestescie pewni? -Tak. Widzielismy, jak wchodzila. Zaplacila karta kredytowa. -Biedaczka... - Gminski odwrocil sie od okna. - Gdzie spedzila wczorajsza noc? -W Holliday Inn przy Royale. -Czy ktos ja sledzil? - spytal dyrektor. -Nie. -Daj mi troche wody - zwrocil sie Gminski do doradcy, ktory usluznie siegnal po wiaderko z lodem i zagrzechotal kostkami. Gminski usiadl na brzegu lozka, splotl dlonie, az zatrzeszczaly wszystkie stawy. -Co o tym sadzisz? - spytal Hootena, najstarszego z trojki agentow. -Scigaja ja. Zagladaja pod kazdy kamien. Za czterdziesci osiem godzin bedzie juz tylko wspomnieniem. -Jest nieglupia - orzekl Swank. - Obciela wlosy i przefarbowala je na czarno. Ciagle sie przemieszcza. Z pewnoscia na razie nie ma zamiaru wyjechac z miasta. Daje jej siedemdziesiat dwie godziny, zanim ja znajda. Gminski saczyl wode. -To znaczy, ze jej maly raporcik trafil w sedno i nasz przyjaciel trzesie sie ze strachu. Gdzie on jest? -Nie mamy pojecia - odparl szybko Hooten. -Musimy go znalezc. -Nie widziano go od trzech tygodni. Gminski odstawil szklanke na biurko i wzial z niego klucze. -Co o tym sadzisz? - spytal ponownie Hootena. -Mamy ja zgarnac? - odpowiedzial pytaniem agent. -To nie takie proste - wlaczyl sie Swank. - Moze byc uzbrojona. Ktos moglby oberwac. -Na pewno boi sie jak wszyscy diabli - stwierdzil Gminski. - Jest zwykla obywatelka, a nie czlonkiem organizacji terrorystycznej. Pamietajcie, ze nie wolno nam zgarniac zwyklych obywateli. -No to dlugo nie pozyje - stwierdzil Swank. -Hmm, jak chcecie ja zgarnac? - spytal Gminski. -Sa rozne sposoby - odparl Hooten. - Mozna ja wziac z ulicy albo z hotelu. Gdybysmy teraz zaczeli, bylbym u niej za dziesiec minut. To nie jest trudne. Dziewczyna nie ma doswiadczenia. Gminski spacerowal po pokoju, a jego ludzie wodzili za nim wzrokiem. Spojrzal na zegarek. -Wolalbym z tym zaczekac. Przespijmy sie ze cztery godziny. Spotkamy sie o wpol do siodmej. Moze sen przyniesie nam odpowiedz. Jesli potem przekonacie mnie, ze trzeba ja zgarnac, wyraze zgode. W porzadku? Skineli poslusznie glowami. Wino zadzialalo. Zasnela w fotelu, a potem przeniosla sie na lozko i spala twardym snem. Dzwonil telefon. Narzuta zwisala z lozka, stopy Darby lezaly na poduszce. Telefon nie przestawal dzwonic. Gdzies w glebi odretwialego mozgu czuwal jakis splot, ktory poinformowal Darby, ze dzwoni telefon. Otworzyla oczy, lecz widziala niewiele. Na dworze bylo jasno, w pokoju palilo sie swiatlo, a przed nia falowal rozmazany ksztalt aparatu telefonicznego. Nie, nie zamawiala budzenia. Zastanawiala sie nad tym przez chwile i z cala pewnoscia stwierdzila: nie bylo zadnego budzenia! Usiadla na krawedzi lozka i przetarla oczy. Telefon dzwonil bez przerwy. Piec, dziesiec, pietnascie, dwadziescia razy. Ktos nie dawal za wygrana. Moze to pomylka. Powinien juz dac sobie spokoj. Nie, to nie byla pomylka. Dziewczyna potrzasnela glowa i stanela nad aparatem. Oprocz recepcjonisty - moze rowniez jego szefa - i kelnera nikt z obslugi hotelowej nie mial prawa wiedziec, ze mieszka w tym pokoju. Zamawiala jedzenie i to wszystko. Do nikogo nie dzwonila. Telefon umilkl. A wiec pomylka! Gdy weszla do lazienki, rozdzwonil sie znowu. Zaczela liczyc. Po czternastym sygnale podniosla sluchawke. -Tak? -Darby! Mowi Gavin Verheek. Nic ci sie nie stalo? Usiadla na lozku. -Skad masz ten numer? -Mamy swoje sposoby. Czy... -Zaczekaj, Gavin! Nie tak szybko. Musze pomyslec... Karta kredytowa! Tak? -Tak, karta kredytowa. Plastikowy slad. Pracuje w FBI, Darby. Biuro wiele moze. -Wiec tamci tez moga mnie znalezc. -Niewykluczone. Zatrzymuj sie w malych hotelikach i plac gotowka. Poczula uklucie w zoladku. Bol byl tak silny, ze opadla na lozko. A wiec to takie proste! Plastikowy slad. Chryste, przeciez mogli ja dopasc tej nocy! I zabic przez ten cholerny plastik! -Darby, jestes tam? -Tak. - Zerknela na drzwi, sprawdzajac, czy rygle sa zasuniete. - Jestem. -Nic ci nie grozi? -Tak mi sie wydawalo. -Sluchaj, mam wiesci: jutro o trzeciej uniwersytet organizuje uroczystosci zalobne, potem pogrzeb w miescie. Rozmawialem z bratem Thomasa. Rodzina chce, zebym niosl trumne. Przylatuje wieczorem do Nowego Orleanu. Uwazam, ze powinnismy sie spotkac. -Dlaczego? -Musisz mi zaufac, Darby. Twoje zycie wisi na wlosku! -O co chodzi facetom z Biura? Pauza. -Co masz na mysli? -Co powiedzial dyrektor Voyles? -Nie rozmawialem z nim. -Wydawalo mi sie, ze jestes jego radca prawnym, jesli u was to cokolwiek znaczy. Co sie dzieje, Gavin? -Na razie Biuro nie podejmuje zadnych czynnosci. -Co to znaczy? Odpowiedz! -Musimy sie spotkac. Wtedy ci wytlumacze. Nie chce rozmawiac o tym przez telefon. -Swietnie cie slysze, a na spotkanie nie licz. Wiec wydus to z siebie, Gavin. -Dlaczego mi nie ufasz? - spytal urazony. -Odkladam sluchawke. Nie podoba mi sie to. Jesli wy wiecie, gdzie jestem, to niewykluczone, ze w holu juz ktos na mnie czeka. -To nonsens, Darby. Rusz glowa, dziewczyno! Mam twoj numer od godziny, a przez te godzine nic ci sie nie stalo! Dzwonie do ciebie i zapewniam, ze jestesmy po twojej stronie... Przysiegam, Darby... Rozwazala jego slowa. Rzeczywiscie, byl w nich jakis sens, ale za latwo ja odnalezli. -Dobra, slucham. Nie rozmawiales z dyrektorem, ale za to FBI nie podejmuje na razie zadnych czynnosci. I to wszystko. Dlaczego? -Nie wiem, Darby. Voyles postanowil wczoraj wycofac raport "Pelikana". Polecil odstapic od sledztwa. Tylko tyle moge ci powiedziec. -To niewiele. Czy Voyles wie o Thomasie? Czy orientuje sie, ze powinnam nie zyc, bo napisalam ten raport? Czy ktos wspomnial mu o tym, ze po uplywie czterdziestu osmiu godzin od chwili, gdy Callahan przekazal raport w twoje rece, rece starego kumpla, dokonano zamachu na nasze zycie? Czy on wie o tym wszystkim? -Nie sadze. -To znaczy, ze nie wie, prawda? -Tak, to znaczy, ze nie wie. -Posluchaj: czy wedlug ciebie zabito Thomasa z powodu raportu? -Zapewne. -To znaczy, ze tak, prawda? -Owszem. -Dzieki. Jesli Thomas zostal zamordowany z powodu raportu, to wiemy, kto to zrobil. A jesli wiemy, kto zabil Thomasa, wiemy rowniez, kto zamordowal Rosenberga i Jensena. Zgadza sie? Verheek zawahal sie. -Odpowiedz, do cholery! - warknela Darby. -Prawdopodobnie. -Swietnie. W ustach prawnika prawdopodobnie oznacza: tak. Wiem, ze nie mozesz powiedziec wiecej. Mamy wiec stuprocentowo pewne prawdopodobienstwo, a ty mowisz mi, ze FBI rezygnuje ze sledztwa w sprawie mojego podejrzanego! -Uspokoj sie, Darby. Spotkajmy sie wieczorem i porozmawiajmy o tym. Moge ocalic ci zycie. Ostroznie wsunela sluchawke pod poduszke i poszla do lazienki. Umyla zeby i wyszczotkowala wlosy, a potem wrzucila wszystkie przybory toaletowe i ubrania do nowej plociennej torby. Wciagnela bluze, zalozyla czapke i ciemne okulary, po czym cicho zamknela za soba drzwi. Korytarz byl pusty. Wspiela sie schodami na szesnaste pietro, zjechala winda na dziewiate, a potem spokojnie zeszla na dol. Foyer wydawalo sie puste. Drzwi wyjsciowe znajdowaly sie obok toalet, i Darby zniknela w pomieszczeniu dla pan. Weszla do kabiny, zamknela drzwi i odczekala chwile. Piatkowy ranek byl chlodny, a w Dzielnicy Francuskiej w przejrzystym powietrzu nie unosil sie, o dziwo, trwaly zapach jedzenia i grzechu. O osmej wszyscy tu jeszcze spia. Przeszla kilka przecznic, zeby zebrac mysli i zaplanowac dzien. Na Dumaine, niedaleko placu Jacksona, zauwazyla maly bar kawowy, ktory widziala juz wczesniej. W srodku bylo niemal pusto, a w glebi wisialy automaty telefoniczne. Nalala sobie gestej kawy i zajela stolik obok telefonow. Tutaj mogla rozmawiac. Verheek natychmiast podniosl sluchawke. -Co masz do powiedzenia? - zaczal. -Gdzie sie zatrzymasz? - spytala, obserwujac wejscie. -W Hiltonie, nad rzeka. -Wiem, gdzie to jest. Zadzwonie poznym wieczorem lub wczesnie rano. Nie musisz juz mnie sledzic. Przeszlam na gotowke. Zadnych kart. -Dobrze robisz, Darby. Nie siedz dlugo w jednym miejscu. -Latwo powiedziec. Zanim tu przylecisz, moge juz byc martwa. -Nie wolno ci sie poddawac. Czy mozna u was kupic "Washington Post"? -Chyba tak. Dlaczego? -Kup poranne wydanie. Wydrukowali ciekawy artykul o Rosenbergu, Jensenie i panu, ktory byc moze ich zabil. -Nie moge sie doczekac. Zadzwonie pozniej. W pierwszym kiosku nie znalazla "Posta". Poszla na Canal, kluczac jak scigane zwierze. Przeszla przez St. Anne, Royale - pelna sklepow z antykami - Bienville - gdzie krolowaly podejrzane bary - i w koncu przez Decatur i North Peters doszla do Francuskiego Rynku. Poruszala sie szybko, ale nie az tak, by wzbudzac podejrzenia. Szla, jakby miala cos do zalatwienia, niepostrzezenie zerkajac zza ciemnych szkiel na prawo i lewo. Jesli wciaz deptali jej po pietach, kryjac sie gdzies w cieniu, musieli byc naprawde dobrzy. U ulicznego sprzedawcy kupila "Washington Post" i "Times-Picayune", a potem znalazla stolik w pustym kacie Cafe du Monde. Artykul byl na pierwszej stronie. Napisano go na podstawie wiadomosci pochodzacych z poufnego zrodla. Pewne czynniki zostaly poinformowane o pojawieniu sie nowego podejrzanego, ktorym byl owiany mroczna legenda, nieuchwytny Khamel. W mlodosci - pisali autorzy - Khamel zabijal z powodu przekonan, obecnie robil to dla pieniedzy. Byl bardzo drogi - twierdzil emerytowany ekspert wywiadu, ktory pozwolil sie zacytowac, ale bez ujawniania nazwiska. Zdjecia Khamela byly zamglone i niewyrazne, mimo to - umieszczone jedno obok drugiego - sprawialy wrazenie. Przedstawiona na nich osoba bardzo roznila sie wygladem, lecz jak utrzymywal ekspert, nigdy nie dokonano identyfikacji Khamela, a od ponad dziesieciu lat nikomu nie udalo sie go sfotografowac. Gdy pojawil sie znudzony kelner, Darby zamowila kawe i sucha bagietke. Wedlug eksperta wielu ludzi uwazalo, ze Khamel nie zyje. Jednak Interpol twierdzil, ze terrorysta wzial udzial w pewnym zamachu nie dalej jak pol roku temu. Ekspert powatpiewal, by Khamel podrozowal zwyklymi liniami lotniczymi. FBI umiescilo zamachowca na czele listy podejrzanych. Zamknela "Posta" i powoli otworzyla miejska gazete. Wiadomosc o Thomasie nie trafila na pierwsza strone. Znalazla jego zdjecie na stronie drugiej, a obok dlugi artykul. Wedlug policji Callahan zginal w zamachu, ale nikt nie znal powodow, dla ktorych go zabito. Tuz po wybuchu na miejscu przestepstwa widziano biala kobiete. Uczelnia przezyla wstrzas - stwierdzil dziekan. Policjanci nabrali wody w usta. Uroczystosci pogrzebowe zaplanowano na jutro. Popelniono straszliwa pomylke - mowil dalej dziekan. Jesli Callahan zostal zamordowany, ktos zabil nie te osobe, o ktora chodzilo. Do oczu naplynely jej lzy i znow zaczela sie bac. Moze istotnie zamach byl pomylka? W miescie kwitla przestepczosc, a po ulicach chodzilo pelno uzbrojonych czubkow. Moze jednemu z nich przepalily sie styki i podlozyl bombe nie tam, gdzie zamierzal? Moze nikt jej nie sledzi? Zalozyla okulary i spojrzala na fotografie pochodzaca z uniwersyteckiego rocznika. Thomas usmiechal sie na niej ironicznie - jak wtedy, kiedy odgrywal profesora. Byl ogolony i taki przystojny... W piatkowy ranek caly Waszyngton zostal zelektryzowany artykulem Granthama o Khamelu. W publikacji ani slowem nie wspomniano o memorandum i Bialym Domu, a wszyscy zachodzili w glowe, skad pochodzil przeciek. Najgoretsze dyskusje rozgorzaly w Budynku Hoovera. W gabinecie dyrektora znajdowalo sie trzech mezczyzn: Eric East, K.O. Lewis - przechadzajacy sie nerwowo po pokoju - i sam Voyles, ktory rozmawial z prezydentem trzykrotnie w ciagu ostatnich dwoch godzin. Voyles klal na czym swiat stoi - oczywiscie nie prezydenta, lecz wszystko i wszystkich wokol. Sklal Coala, a kiedy prezydent odpowiedzial mu przeklenstwem, Voyles zaproponowal przeprowadzenie testu wykrywaczem klamstw. Zasugerowal prezydentowi, by ten przywiazal wszystkich - od Coala poczawszy - czlonkow personelu do maszyny i przekonal sie, skad pochodza te cholerne przecieki. Tak, do jasnej cholery, on, Voyles, zgodzi sie na przeprowadzenie testu na sobie i wszystkich pracownikach Budynku Hoovera. Przerzucali sie przeklenstwami. Voyles byl purpurowy na twarzy i pocil sie. Zupelnie nie przejmowal sie tym, ze ruga na cale gardlo glowe panstwa. Voyles, ocierajac czolo chustka, usiadl w wiekowym obrotowym fotelu i wzial kilka glebokich oddechow, majac nadzieje na obnizenie cisnienia. Przezyl juz jeden atak serca; teraz grozil mu nastepny. Czesto powtarzal K.O. Lewisowi, ze Fletcher Coal razem ze swym szefem idiota wpedza go do grobu. To samo mowil zreszta o trzech poprzednich prezydentach. Podrapal sie w czolo i osunal sie w fotel. -Mozemy to zrobic, panie prezydencie - odezwal sie nagle milym, przyjacielskim tonem. Jako typowy choleryk, miewal czeste zmiany nastroju i teraz - ni z tego, ni z owego - zaczal byc kurtuazyjny. Rozplywal sie w uprzejmosci. - Dziekuje, panie prezydencie. Jestem zobowiazany. Tak, jutro na pewno bede u pana. Odlozyl delikatnie sluchawke i odezwal sie z zamknietymi oczami: -Kaze nam wziac pod lupe tego reportera z "Posta". Powiedzialem, ze sie zgadzamy. -Mamy go sledzic? - spytal K.O. -Tak. Dwoch ludzi przez cala dobe. Sprawdzimy, dokad chadza wieczorami, z kim sypia i tak dalej. To kawaler? -Rozwiedziony. Siedem lat temu - odparl Lewis. -Przypilnuj osobiscie, zeby nikt sie o tym nie dowiedzial. Wez tajniakow i zmieniaj ich co trzy dni. -On naprawde uwaza, ze przecieki powstaja u nas? -Nie, chyba nie. Gdyby tak myslal, nie kazalby nam sledzic reportera. Wedlug mnie wie, ze to sprawka jego ludzi. I chce ich zlapac. -Mala przysluga - dodal ochoczo Lewis. -Cos w tym rodzaju. I pamietaj, zeby nikt sie o tym nie dowiedzial, jasne? L. Matthew Barr urzedowal w ciasnym pokoiku na drugim pietrze brzydkiego i od dawna nie odnawianego biurowca przy ulicy M w Georgetown. Na drzwiach gabinetu nie umieszczono zadnej tabliczki informacyjnej. Obok windy stal uzbrojony straznik, ubrany po cywilnemu, ktory zawracal nieproszonych gosci. W biurze lezal wytarty dywan i staly mocno podniszczone meble. Pokrywal je kurz - bylo jasne, ze delegatura nie marnuje pieniedzy na sprzatanie. Barr byl szefem delegatury - nieoficjalnej, utajnionej komorki Komitetu na Rzecz Reelekcji Prezydenta. Sam komitet zajmowal obszerne, komfortowo urzadzone biura w Rosslyn, po drugiej stronie rzeki. W oficjalnej siedzibie KNRRP otwieraly sie wszystkie okna, pracowaly usmiechniete sekretarki i sprzataly schludne panie. Tutaj bylo inaczej. Fletcher Coal wysiadl z windy i skinal glowa straznikowi, ktory skloniwszy sie nieznacznie dalej trwal w bezruchu. Znali sie doskonale. Labiryntem zatechlych pokoikow Coal dotarl przed zamkniete drzwi. Szef gabinetu szczycil sie tym, ze potrafi byc wobec siebie szczery; szczerze przyznawal w duchu, ze nie boi sie nikogo w calym Waszyngtonie, z jednym malym wyjatkiem: Matthew Barra. Szef delegatury napawal go strachem i zawsze budzil podziw. W przeszlosci Barr sluzyl w piechocie morskiej, pracowal dla CIA - byl szpiegiem, dwukrotnie skazanym za naruszenie tajemnicy sluzbowej i niesubordynacje. Dzieki roznym machinacjom zarobil miliony, a pieniadze ukryl przed wymiarem sprawiedliwosci. Spedzil kilka miesiecy w wiezieniu o zlagodzonym rygorze - prawdziwym klubie sportowym dla przestepcow zza biurek - i kara nie zrobila na nim zadnego wrazenia. Coal osobiscie zwerbowal go do kierowania nie istniejaca oficjalnie delegatura, ktorej roczny budzet wynosil cztery miliony w gotowce, pochodzace glownie z nielegalnych funduszy. Barr nadzorowal niewielka grupe doskonale wyszkolonych bandytow, ktorzy wykonywali wszystkie tajne misje delegatury. Drzwi prowadzace do gabinetu byly zawsze zamkniete. Barr otworzyl je osobiscie i Coal wszedl do srodka. Spotkanie bedzie krotkie - jak zwykle. -Pozwol, ze zgadne - zaczal Barr. - Chcesz znalezc przeciek. -W pewnym sensie. Chce, zebys sledzil tego reportera, Granthama. Miej go na oku przez cala dobe i sprawdz, z kim rozmawia. Dostaje same najsmaczniejsze kaski i obawiam sie, ze ktos od nas podaje mu je na talerzu. -Przeciekacie jak stara balia. -No wlasnie. I dlatego ta historia z Khamelem byla przyneta. Sam ja zarzucilem. -Tak myslalem. Za ladnie to wyglada - usmiechnal sie Barr. -Miales kiedys do czynienia z Khamelem? -Nie. Dziesiec lat temu wszyscy byli pewni, ze nie zyje. On sam kolportowal te plotke. Facet jest elastyczny; nigdy go nie zlapia. Potrafi pol roku przemieszkac w kartonowej budzie w Sao Paulo, jesc szczury i korzonki, a potem poleciec do Rzymu i zabic dyplomate, po czym zaszyc sie gdzies w Singapurze. Nie zbiera wycinkow prasowych na swoj temat. -Ile ma lat? -Dlaczego pytasz? -Fascynuje mnie. Chyba wiem, kto go wynajal do zalatwienia Rosenberga i Jensena. -Czyzby? A nie podzielisz sie ze mna ta cenna plotka? -Nie. Jeszcze nie teraz. -Ma jakies czterdziesci do czterdziestu pieciu lat, wiec nie jest jeszcze taki stary. Kiedy byl pietnastolatkiem, zabil libanskiego generala. Jak widzisz, siedzi w tym interesie od dawna. Oczywiscie to legendy, sam rozumiesz. Potrafi zabijac gola reka, zarowno prawa jak i lewa, a takze stopami, kluczykami do samochodu, olowkiem - czymkolwiek. Doskonale zna sie na wszystkich typach broni. Mowi dwunastoma jezykami. Musiales slyszec te bzdury... -Owszem, ale mow dalej. Podoba mi sie to. -Uwaza sie go za najskuteczniejszego i najdrozszego zabojce na swiecie. W mlodosci byl tylko zwyklym terrorysta, ale mial tak wielki talent, ze podrzucanie bomb przestalo mu wystarczac. Postanowil zostac platnym morderca. Z wiekiem zapomnial o terroryzmie i zabija wylacznie dla pieniedzy. -Ile bierze? -Dobre pytanie. Jakies dziesiec do dwudziestu milionow za kazda robote. W tej klasie jest ich tylko dwoch: Khamel i jeszcze jeden facet, o ktorym slyszalem. Wedlug pewnej teorii Khamel dzieli sie pieniedzmi z grupami terrorystycznymi, ale nikt nie potrafi tego potwierdzic. Pozwol, ze zgadne... Mam go odnalezc i sprowadzic zywego? -Masz dac sobie z nim spokoj. Wypytuje cie, bo podoba mi sie to, co zrobil tutaj. -Jest bardzo utalentowany. -Na razie zajmij sie Grayem Granthamem. Dowiedz sie, z kim rozmawia. -Podejrzewasz kogos? -Pare osob. Mam na oku pewnego goscia... Nazywa sie Milton Hardy i pracuje jako poslugacz w zachodnim skrzydle. - Coal rzucil na biurko zamknieta koperte. - Siedzi w Bialym Domu od bardzo dawna i udaje gamonia, ale wedlug mnie doskonale wszystko widzi i slyszy. Zajmij sie nim. Jesli to on jest kapusiem, pozbedziemy sie go. -Cudownie, Coal! Mamy marnowac forse na szpiclowanie slepego czarnucha! -Zrobisz to, co mowie. Daje ci trzy tygodnie. - Coal wstal i ruszyl do drzwi. -Wiec wiesz, kto wynajal morderce? - rzucil za nim Barr. -Jestesmy na tropie. -Delegatura z checia pomoze ci we wszystkim. -Nie watpie. ROZDZIAL 19 Pani Chen byla wlascicielka blizniaka, ktorego polowe od pietnastu lat wynajmowala studentkom prawa. Byla drobiazgowa, a przy tym dyskretna i dopoki wszystko gralo, nie wtracala sie. Blizniak oddalony byl o szesc przecznic od uniwersytetu. Bylo juz ciemno, kiedy otworzyla drzwi. Osoba stojaca na progu okazala sie ladna mloda kobieta, o krotko obcietych, ciemnych wlosach i z nerwowym usmiechem na ustach. Bardzo nerwowym. Pani Chen zmarszczyla brwi i czekala. -Nazywam sie Alice Stark i jestem przyjaciolka Darby. Czy moge wejsc? - Dziewczyna zerknela przez ramie. Ulica byla cicha i pusta. Pani Chen mieszkala sama w dobrze zabezpieczonym domu. Nie otwierala obcym, ale dziewczyna byla tak ladna i miala tak niewinna buzie, ze postanowila ja wpuscic. Chyba mogla zaufac przyjaciolce Darby... Otworzyla szerzej drzwi i Alice weszla do srodka. -Czy cos sie stalo? - spytala pani Chen. -Tak. Darby wpadla w tarapaty, ale nie mowmy o tym. Dzwonila do pani? -Owszem, po poludniu. Powiedziala mi, ze pewna mloda dama zechce przejrzec jej mieszkanie. Alice wziela gleboki oddech. Chciala wygladac na opanowana. -Zabierze mi to minutke. Darby wspominala o jakichs drzwiach prowadzacych do niej z pani mieszkania. Wolalabym nie korzystac z drzwi frontowych. Pani Chen ponownie zmarszczyla brwi, a w jej oczach krylo sie pytanie: dlaczego? Nie odezwala sie jednak. -Czy ktos przychodzil tutaj w ciagu ostatnich dwoch dni? - spytala Alice. Szla waskim korytarzykiem za pania Chen. -Nikogo nie widzialam. Wczoraj przed switem ktos pukal do jej drzwi, ale nie wiem, kto to byl. - Odsunela stol stojacy przed drzwiami laczacymi oba mieszkania i przekrecila klucz. Alice wysunela sie przed nia. -Darby prosila, zebym weszla tam sama, jesli pani pozwoli. Pani Chen byla ciekawa, co sie dzieje w wynajmowanym mieszkaniu, ale skinela glowa i wpuscila Alice do srodka. Za drzwiami zaczynal sie maly korytarzyk. Wszedzie bylo ciemno. Z lewej strony byl pokoj Darby i wlacznik swiatla, z ktorego nie wolno jej skorzystac. Alice zamarla bez ruchu. Bala sie ciemnosci, mdlilo ja od ciezkiego zaduchu rozkladajacych sie smieci. Wiedziala, ze bedzie sama, ale - do wszystkich diablow! - byla tylko studentka drugiego roku prawa, a nie jakims gotowym na wszystko prywatnym detektywem. "Wez sie w garsc" - upomniala sie. Poszperawszy w duzej torebce, znalazla latarke. Na wszelki wypadek zabrala ze soba trzy. Ciekawe, jaki wypadek. Nie miala pojecia, co tu zastanie. A Darby upierala sie, ze nie wolno zapalac swiatel, bo ktos moglby dostrzec je z ulicy. Obserwowali ja. Kim sa, do cholery? Tego nie wiedzial nikt, nawet Darby. Alice wolalaby miec jakie takie pojecie, w co sie miesza, ale Darby powiedziala, ze wyjasni to pozniej. Najpierw trzeba przeszukac mieszkanie. Alice byla tu wiele razy, zawsze jednak wchodzila frontowymi drzwiami, w pelnym swietle i bez ceregieli. Znala rozklad mieszkania i poczatkowo byla pewna, ze doskonale poradzi sobie w ciemnosci. Teraz ta pewnosc zniknela, a w jej miejsce pojawil sie paniczny strach. -Wez sie w garsc - powtorzyla szeptem. - Nikogo tu nie ma. Przeciez nie koczowaliby w mieszkaniu ze wscibska baba za sciana. Podniosla latarke do gory i stwierdzila, ze lampka dziala. To znaczy tli sie z moca dogasajacej zapalki. Skierowala latarke na podloge i ujrzala blady krag swiatla wielkosci pomaranczy. Swiatelko drzalo. Przeszla na palcach do pokoju. Darby mowila, ze na polce z ksiazkami obok telewizora stoi mala lampka, ktorej nigdy nie gasi. W nocy, kiedy wstaje do lazienki, lampka oswietla jej droge. A moze przepalila sie zarowka? Albo ktos ja wykrecil? Zreszta nie mialo to teraz zadnego znaczenia, liczylo sie tylko to, ze wszedzie bylo ciemno. Stala na dywaniku na srodku pokoju. Teraz musi trafic do kuchni, gdzie na stole powinien znajdowac sie komputer. Uderzyla sie o krawedz stoliczka do kawy. Latarka zgasla. Potrzasnela nia. Bez rezultatu. Z torebki wyjela zapasowa. W kuchni zaduch byl ciezszy. Komputer istotnie stal na stole, a obok niego lezaly puste teczki i segregatory. Skierowala slabiutkie swiatelko na obudowe maszyny. Wlacznik zasilania znajdowal sie z przodu. Nacisnela go - monochromatyczny ekran zaczal sie rozjasniac. Monitor emitowal zielonkawe swiatlo padajace na stol, lecz niewidoczne z zewnatrz. Alice usiadla przed klawiatura i zaczela stukac. Weszla do menedzera programow i listy plikow. Na ekranie pojawily sie katalogi. Przyjrzala sie im bacznie. Mialo ich byc ze czterdziesci, ale znalazla tylko dziesiec. Ktos skasowal czesc zawartosci twardego dysku. Wlaczyla drukarke laserowa. Po kilku sekundach miala caly katalog na papierze. Oderwala wydruk i schowala kartke do torebki. Wstala i przyswiecajac sobie latarka, przyjrzala sie lezacym obok komputera drobiazgom. Darby mowila, ze znajdzie okolo dwudziestu dyskietek, ale na stole nie bylo ani jednej. Wszystkie zniknely. W segregatorach znalazla jakies notatki z prawa konstytucyjnego i kodeksow postepowania cywilnego - tak nudne i ogolne, ze nikt nie mial z nich pozytku. Czerwone tekturowe teczki lezaly poukladane, ale w srodku byly puste. Ktos bardzo starannie wyczyscil mieszkanie. Musial - albo musieli - poswiecic kilka godzin na zapoznanie sie z materialami i zacieranie sladow. To, co zginelo, na pewno zmiescilo sie w aktowce. Wrocila do pokoju i wyjrzala ostroznie przez okno obok telewizora. Czerwona honda accord wciaz stala na ulicy, nie dalej niz cztery stopy od domu. Nikt sie chyba do niej nie wlamywal. Dokrecila zarowke w nocnej lampce i zapalila ja na chwile. Dzialala bez zarzutu. Wykrecila ja zaraz - tak jak tamci. Wytezywszy wzrok, dostrzegla zarysy mebli i drzwi. Wylaczyla komputer w kuchni i przez pokoj wyszla na korytarz. Pani Chen stala w tym samym miejscu, w ktorym ja zostawila. -Wszystko w porzadku? - spytala, ujrzawszy Alice. -Tak, wszystko dobrze - odparla dziewczyna. - Jednak prosze uwazac. Za pare dni zadzwonie do pani. I blagam, niech pani nikomu nie mowi o mojej bytnosci. Pani Chen sluchala uwaznie, zastawiajac drzwi stolem. -A co z samochodem? -W porzadku. Niech pani od czasu do czasu rzuci na niego okiem. -Czy Darby nic sie nie stalo? -Nie, prosze sie nie martwic. Za kilka dni powinna wrocic. Dziekuje za pomoc. Pani Chen zamknela drzwi, zaryglowala je i wyjrzala przez male okienko. Dziewczyna szla chodnikiem i wkrotce zniknela w ciemnosci. Samochod Alice stal trzy przecznice dalej. Piatkowy wieczor w Dzielnicy Francuskiej! W sobote Tulane gra w hali Pod Kopula, w niedziele wystepuja w rozgrywkach ligowych Saintsi, ulice klebia sie od tysiecy rozwrzeszczanych kibicow, ktorzy parkuja gdzie popadnie, blokuja ulice, wedruja halasliwymi grupami, popijaja z plastikowych kubkow, tlocza sie w barach. Slowem - bawia sie doskonale. O dziewiatej kwartal wewnetrzny byl zakorkowany na dobre. Alice zaparkowala przy Poydras, daleko od miejsca, gdzie chciala sie zatrzymac. Kiedy weszla do zatloczonego baru z ostrygami przy St. Peter, w srodku dzielnicy, miala juz godzine spoznienia. W barze nie bylo stolow. Goscie stali przy kontuarze. Ukryla sie przy automacie z papierosami i omiotla spojrzeniem tlum, skladajacy sie w wiekszosci ze studentow, ktorzy przyjechali na mecz. Nagle wyrosl przed nia kelner. -Czy szuka pani swojej przyjaciolki? - spytal. Zawahala sie. -Eee... tak. -Za rogiem, w pierwszej sali na prawo. Darby siedziala w malenkiej przegrodzie, pochylona nad butelka z piwem. Na glowie miala kapelusz, a oczy skryla za ciemnymi szklami. Alice uscisnela jej dlon. -Witaj. Przyjrzala sie nowej fryzurze przyjaciolki. Wystajace spod kapelusza wlosy wygladaly dosyc smiesznie. Darby zdjela okulary. Miala zaczerwienione, zmeczone oczy. -Nie wiedzialam, do kogo zadzwonic. Alice sluchala jej z kamienna twarza. Nie byla w stanie zdobyc sie na zadna stosowna uwage, nie mogla oderwac oczu od wlosow przyjaciolki. -Kto cie ostrzygl? - spytala w koncu. -Ladnie, co? To taka fryzura na punka, co zdaje sie znow jest w modzie i na pewno zrobi ogromne wrazenie na ludziach, kiedy zaczne szukac pracy. -Ale po co to wszystko? -Ktos probowal mnie zabic, Alice. Moje nazwisko jest na liscie poszukiwanych, sporzadzonej przez bardzo niebezpiecznych ludzi. Zdaje sie, ze jestem sledzona. -Zabic?! Powiedzialas "zabic"? Kto mialby cie zabic, Darby? -Nie wiem. A co z moim mieszkaniem? Alice oderwala wzrok od wlosow przyjaciolki i wreczyla jej wydruk katalogow. Darby spojrzala na kartke. Tak, wszystko dzialo sie naprawde! To nie byl sen ani pomylka! Bombe podlozono pod wlasciwy samochod. Rupert i kowboj o malo jej nie dopadli. Facet, ktorego widziala w hotelu, sledzil ja. Byli w jej mieszkaniu i skasowali w komputerze to, co chcieli skasowac. -A co z dyskietkami? -Zniknely. Nic nie zostalo. Na kuchennym stole lezaly ladnie poukladane kartonowe teczki. Puste. Poza tym wszystko jest w porzadku. Wykrecili zarowke w lampce i w mieszkaniu jest ciemno, ze oko wykol. Sprawdzilam: lampka dziala bez zarzutu. Masz do czynienia z bardzo cierpliwym przeciwnikiem. -A pani Chen? -Niczego nie widziala. Darby wsunela wydruk do kieszeni. -Posluchaj, Alice... Bardzo sie boje. Nie powinnas widywac sie ze mna. To chyba nie byl najlepszy pomysl... -Kim sa ci ludzie? -Nie mam pojecia. Zabili Thomasa; ja mialam szczescie, ale ciagle probuja mnie dopasc. -Ale dlaczego, Darby? -Nie powinnas tego wiedziec i nic ci nie powiem. Im wiecej wiesz, tym wieksze grozi ci niebezpieczenstwo. Uwierz mi, Alice. Nie moge nic powiedziec. -Nie wygadam sie, przysiegam! -Moga cie do tego zmusic. Alice rozejrzala sie nonszalancko, jakby wszystko bylo w porzadku. Potem przeniosla wzrok na przyjaciolke. Poznaly sie na kursie przygotowawczym i od razu zaprzyjaznily. Uczyly sie razem, wymienialy notatki, pocily wspolnie na egzaminach, tworzyly zespol podczas inscenizowanych procesow, plotkowaly o chlopcach. Alice byla zapewne jedyna osoba, ktora wiedziala o zwiazku Darby z Callahanem. -Chce ci pomoc, Darby. Niczego sie nie boje. Darby nie tknela piwa. Powoli obrocila butelke. -Coz, jestem przerazona. Bylam tam, kiedy zginal... Posluchaj, Alice. Ziemia usunela mi sie spod stop. Bomba rozerwala go na kawalki, a ja mialam umrzec razem z nim. -Zglos sie na policje. -Jeszcze nie teraz. Moze pozniej. Boje sie. Thomas rozmawial z FBI i po uplywie dwoch dni zginal... -Szuka cie FBI? -Nie sadze. Ale ludzie z Biura zaczeli mowic i ktos tego sluchal... Ktos, kto nie powinien o niczym wiedziec! -O czym zaczeli mowic?! Darby, nie wyglupiaj sie! Przeciez wiesz, z kim rozmawiasz. Jestem twoja najlepsza przyjaciolka. Nie musisz sie mnie obawiac. Darby upila malenki lyk piwa. Unikala wzroku Alice. Patrzyla w blat stolu. -Alice, daj mi, prosze, troche czasu. Nie moge ci nic powiedziec, bo moglabys zginac. - Umilkla na dluga chwile. - Jesli chcesz mi pomoc, idz jutro na pogrzeb. Miej oczy szeroko otwarte. Szepnij tu i owdzie, ze wyjechalam do Denver i mieszkam u ciotki, ktorej nazwiska nie znasz. Mozesz dodac, ze biore urlop na ten semestr, ale wroce wiosna. Postaraj sie, zeby zaczeto o tym mowic. Mysle, ze pare osob bedzie nadstawialo ucha. -Dobrze. W gazetach pisali o bialej kobiecie w poblizu miejsca zamachu. Wygladalo to tak, jakby byla podejrzana czy cos w tym rodzaju... -Cos w tym rodzaju. Bylam tam i rowniez mialam zostac ofiara. Trzeba czytac miedzy wierszami. Gliny o niczym nie maja pojecia. -W porzadku, Darby. Jestes madrzejsza ode mnie. Jestes najmadrzejsza ze wszystkich moich znajomych. Ale co dalej? -Przede wszystkim musimy sie stad wydostac. Wyjdziesz tylnymi drzwiami. Na koncu korytarza obok toalet sa biale drzwi. Prowadza na zaplecze i do kuchni, skad mozna wyjsc na zewnatrz. Znajdziesz sie w zaulku. Nie zatrzymuj sie. Zaulek wychodzi na Royale. Zlap taksowke i wroc do samochodu. Ogladaj sie za siebie. -Mowisz powaznie? -Spojrz na moje wlosy, Alice. Czy oszpecilabym sie, gdybym grala w ciuciubabke? -No tak... A potem? -Jutro badz na pogrzebie, rozpusc plotki, a ja zadzwonie za jakies dwa dni. -Gdzie mieszkasz? -Tu i tam. Alice wstala, cmoknela Darby w policzek i wyszla. Verheek przez dwie godziny krazyl po pokoju; przegladal pisma, rzucal je na podloge, dzwonil do obslugi, rozpakowywal sie i znow krazyl. Przez kolejne sto dwadziescia minut siedzial na lozku, saczyl cieple piwo i gapil sie w telefon. "Poczekam do polnocy - mowil sobie. - A potem? No wlasnie, co potem?" Powiedziala, ze zadzwoni. Mogl uratowac jej zycie, gdyby zadzwonila! O polnocy rzucil jakims magazynem o podloge i wyszedl. Pewien agent z placowki Biura w Nowym Orleanie okazal sie na tyle pomocny, ze podal mu nazwy paru barow w poblizu uniwersytetu, w ktorych przesiadywali studenci prawa. Pojedzie tam, wtopi sie w tlum, wypije piwo i poslucha, co mowia ludzie. Studenci zostali w miescie z powodu meczu. Na pewno nie znajdzie tam Darby, bo nie wie, jak wyglada. Moze jednak uda mu sie cos uslyszec, moze sam zagai rozmowe na jej temat, moze zostawi wiadomosc, moze wreszcie pozna kogos, kto zna ja albo jakas znajaca ja osobe. Bedzie poruszal sie po omacku, lecz spedzi czas bardziej produktywnie niz gapiac sie w cholerny telefon. Znalazl miejsce przy barze w przybytku o nazwie Mecenas, oddalonym o trzy przecznice od uniwersytetu. W srodku panowala mila akademicka atmosfera. Na scianach wisialy terminarze rozgrywek futbolowych i nagie dziewczyny z rozkladowek. Goscie zachowywali sie halasliwie; w wiekszosci byli przed trzydziestka. Zamawiali po dwa piwa i wychodzili grupami. Po chwili naplywala kolejna fala. Verheek pil juz trzecia butelke. Bylo wpol do drugiej. -Studiujesz prawo? - spytal barmana. -Obawiam sie, ze tak. -Chyba nie jest tak zle? Zagadniety wycieral kontuar obok miski z orzeszkami. -Sa miejsca, w ktorych lepiej sie bawilem. Verheek przypomnial sobie barmanow, ktorzy podawali mu piwo, gdy sam byl studentem. Tamci faceci wiedzieli, na czym polega sztuka konwersacji. Po jednym piwie przestawali byc nieznajomymi. Rozmawiali na kazdy temat. -Ja tez jestem prawnikiem - rzucil rozpaczliwie Verheek. -O rany, cos takiego! Facet jest prawnikiem! Niesamowite! Coz to za honor dla naszego baru - zakpil chlopak. Maly sukinsyn! "Mam nadzieje, ze oblejesz najblizsza sesje!" - zyczyl mu w duchu Verheek. Chwycil butelke i odwrocil sie od kontuaru. Czul sie jak dziadek posrod wnuczat. Co prawda sam nienawidzil prawa, a nawet wspomnien ze studiow, lecz mimo to brakowalo mu dlugich piatkowych wieczorow spedzanych z Callahanem w barach Georgetown. To byly dobre czasy. -Jakim prawnikiem? - zainteresowal sie barman. -Radca prawnym. W FBI - rzucil Gavin przez ramie. Facet wciaz wycieral blat. -Wiec jest pan z Waszyngtonu? -Tak, przyjechalem na niedzielny mecz. Mam zajoba na punkcie Redskinow. Nienawidzil Redskinow, podobnie jak wszystkich innych zawodowych druzyn pilkarskich. Lepiej, zeby chlopak nie zaczal dyskusji o futbolu. -Gdzie studiujesz? -Tutaj. W Tulane. Koncze w maju. -A potem co? -Wroce chyba do Cincinnati. W ciagu roku albo dwoch zrobie aplikanture, a potem sie zobaczy. -Musisz byc dobrym studentem. Zbyl uwage wzruszeniem ramion. -Jeszcze jedno piwo? -Nie, dzieki. Miales zajecia z Thomasem Callahanem? -Jasne. Znal go pan? -Studiowalem z nim w Georgetown. - Wyciagnal z kieszeni wizytowke i podal barmanowi. - Nazywam sie Gavin Verheek. Chlopak spojrzal na bialy prostokacik, a potem polozyl go z szacunkiem obok pojemnika z lodem. W barze ucichlo, ale barman nie mial ochoty na pogaduszki. -Znasz taka dziewczyne z prawa, ktora nazywa sie Darby Shaw? Chlopak spojrzal w kierunku stolow. -Nie, ale wiem, ktora to jest. Studiuje chyba na drugim roku. - Dluga, pelna podejrzliwosci pauza. - A dlaczego? -Musimy z nia porozmawiac. Musimy! My, ludzie z FBI. Nie zaden Gavin Verheek, tylko my! - Zabrzmialo to bardzo powaznie. - Przychodzi tu czasami? -Widzialem ja pare razy. Trudno jej nie zauwazyc. -Slyszalem, ze jest ladna. - Gavin spojrzal w strone stolow. - A tamci faceci moga ja znac? -Watpie. Wszyscy sa z pierwszego roku. Nie slyszy pan, o czym dyskutuja? Prawo wlasnosci, rewizje i konfiskaty. Boze, jakiez to typowe! Gavin wyciagnal z kieszeni tuzin wizytowek i polozyl je na barze. -Przez pare dni bede w Hiltonie. Jesli ja zobaczysz albo uslyszysz cos, zadzwon do mnie. -Jasne. Wczoraj byl tu gliniarz i wypytywal o nia. Chyba nie sadzi pan, ze Darby miala cos wspolnego ze smiercia Callahana? -Skadze! Musimy z nia po prostu porozmawiac. -Bede mial oczy otwarte. Zaplacil za piwo, podziekowal i wyszedl na ulice. Przeszedl dwie przecznice i znalazl sie przed "Polowa Skorupy". Dochodzila druga. Byl smiertelnie zmeczony i lekko podpity. W chwili gdy przekraczal prog, rozlegly sie dzwieki muzyki. W srodku bylo ciemno i tloczno. Piecdziesieciu korporacyjnych wyjadaczy tanczylo z polowa zenskiego akademika. Przedarl sie przez platanine cial i znalazl bezpieczne miejsce z tylu sali, obok baru, przed ktorym staly ramie w ramie trzy nieruchome rzedy gosci. Rozpychajac sie lokciami, dotarl do kontuaru, zamowil dla rozluznienia piwo i znow zdal sobie sprawe, ze jest najstarszy sposrod obecnych. Ukryl sie w mrocznym, zatloczonym kacie. Bylo beznadziejnie. Podsluchiwanie nie wchodzilo w gre. Nie slyszal nawet wlasnych mysli. Spojrzal na barmanow; byli mlodzi - zapewne studenci. Najstarszy z nich nie mial trzydziestki i wystawial rachunki tak szybko, jakby za chwile zamykano knajpe. Spieszy mu sie czy co? Gavin sledzil bacznie kazdy jego ruch. Barman rozwiazal nagle fartuch, rzucil go w kat, pochylil sie i zniknal gdzies w glebi sali. Verheek utorowal sobie droge i zlapal go przy kuchennych drzwiach. Trzymal w pogotowiu sluzbowa wizytowke. -Przepraszam, chcialbym zamienic z toba dwa slowa. Jestem z FBI. - Podstawil mu prostokacik pod oczy. - Nazywasz sie...? Chlopak zamarl i spojrzal dziko na Verheeka. -Eee... Fountain. Jeff Fountain. -W porzadku, Jeff. Posluchaj, nic sie nie stalo, nie denerwuj sie. Zadam ci tylko pare pytan. - Kuchnia byla nieczynna juz od kilku godzin. Nikt im nie przeszkadzal. - Zajmie nam to minute. -No... dobra. O co chodzi? -Studiujesz prawo, zgadza sie? - "Powiedz <>, blagam!" - zaklinal go w myslach. -Tak. W Loyola. Loyola! Niech to cholera! -Tak wlasnie myslalem. Slyszales o profesorze Callahanie z Tulane? Jutro jest jego pogrzeb. -Jasne. Pisano o tym w gazetach. Wiekszosc moich kumpli studiuje w Tulane. -No wlasnie. Znasz moze Darby Shaw? Bardzo ladna dziewczyna. Fountain usmiechnal sie. -Tak, w zeszlym roku chodzila z moim kumplem. Wpada tu czasami. -Kiedy byla ostatnio? -Przed miesiacem albo dwoma. O co chodzi? -Musimy z nia porozmawiac. - Wreczyl Fountainowi plik wizytowek. - Zatrzymaj je sobie. Przez pare dni bede w Hiltonie. Jesli ja zobaczysz albo uslyszysz cos o Callahanie, skontaktuj sie ze mna. -Jasne. - Wcisnal wizytowki do kieszeni. Verheek podziekowal mu i wrocil w rozbawiony tlum. Przeciskal sie, nadstawiajac ucha na strzepki rozmow. Do knajpy wchodzila kolejna grupa mlodych ludzi. Dotarl do drzwi. Byl juz za stary na takie imprezy. Szesc przecznic dalej zaparkowal nieprzepisowo przed budynkiem korporacji studenckiej, tuz obok uniwersytetu. Postanowil, ze klub bilardowy bedzie ostatnim miejscem, jakie odwiedzi tej nocy. W malej, mrocznej salce nie bylo tloczno. Zaplacil za piwo i rozejrzal sie wokol. W klubie staly tylko cztery stoly do gry, przy ktorych nic sie nie dzialo. Do baru podszedl jakis chlopak w podkoszulku i zamowil kolejne piwo. Z przodu jego szarozielonej koszulki widnial napis WYDZIAL PRAWA TULANE, a pod spodem chlopak mial wydrukowany numer identyfikacyjny - taki, jakie nosza wiezniowie. -Studiujesz prawo? - zapytal Verheek. Zagadniety rzucil na niego okiem i dalej gmeral w kieszeni dzinsow w poszukiwaniu pieniedzy. -Niestety. -Znales Thomasa Callahana? -Kim pan jest? -FBI. Callahan byl moim przyjacielem. Student upil lyk piwa i spojrzal na niego podejrzliwie. -Chodzilem na jego wyklady z prawa konstytucyjnego. Bingo! Musial byc w jednej grupie z Darby. Verheek udal brak zainteresowania. -Znasz Darby Shaw? - zapytal obojetnym tonem. -Dlaczego pan pyta? -Musimy z nia porozmawiac. To wszystko. -Kto musi? - Chlopak stal sie jeszcze bardziej podejrzliwy. Zrobil krok w kierunku Gavina. -FBI - rzucil nonszalancko Verheek. -Ma pan jakas odznake czy cos takiego? -Jasne - odparl i wyciagnal z kieszeni wizytowke. Student przeczytal uwaznie nadruk i oddal mu kartonik. - Pan jest prawnikiem, a nie agentem. Bardzo rozsadna uwaga. Radca prawny Verheek wiedzial, ze straci prace, jesli jego szef uslyszy, ze sam prowadzi sledztwo i udaje w wolnych chwilach agenta. -Owszem, jestem prawnikiem. Studiowalem razem z Callahanem. -Wiec dlaczego pyta pan o Darby Shaw? Barman przysunal sie blizej i nadstawil ucha. -Znasz ja? -Nie wiem - odparl chlopak. Bylo jasne, ze doskonale ja zna, ale nie ma zamiaru sie przyznac. - Ma jakies klopoty? -Nie. Musisz ja znac. -Moze tak, a moze nie... -Sluchaj, jak sie nazywasz? -Najpierw pokaz pan odznake, a wtedy powiem, jak sie nazywam. Gavin upil duzy lyk z butelki i usmiechnal sie do barmana. -Musze z nia porozmawiac. To bardzo wazne. Mieszkam w Hiltonie. Jesli ja spotkasz, powiedz, zeby do mnie zadzwonila. - Podal mu wizytowke. Chlopak jeszcze raz rzucil na nia okiem i odszedl. O trzeciej Verheek otworzyl drzwi do swojego pokoju. Sprawdzil, czy byly jakies telefony. Zadnych wiadomosci. Darby - gdziekolwiek jest - nie byla laskawa zadzwonic. Zakladajac oczywiscie, ze zyje. ROZDZIAL 20 Garcia zadzwonil przed switem w sobote. Umowili sie za niecale dwie godziny na pierwsze spotkanie. Powiedzial jednak, ze wycofuje sie. Mowil, ze ida ciezkie czasy. Jesli sprawa wyjdzie na jaw, pewni bardzo potezni prawnicy i ich niezmiernie bogaci klienci dostana mocno po lapach, a nie byli to ludzie przyzwyczajeni do polajanek i dlatego pociagna za soba pare osob. Garcii rowniez moze cos sie przydarzyc. A ma przeciez zone i malenka coreczke. Znosi swoja prace, poniewaz duzo mu placa. Po co ryzykowac? Niczego zlego nie zrobil. Ma czyste sumienie. -To po co do mnie wydzwaniasz? - spytal Grantham. -Chyba wiem, dlaczego sedziowie zostali zabici. Nie jestem pewny, ale chyba wiem... Widzialem cos... -Posluchaj, Garcia, rozmawiamy w ten sposob od tygodnia. Widziales cos albo masz cos, i tak w kolko. To nie ma sensu, chyba ze zdecydujesz sie pokazac to, co masz. - Grantham otworzyl teczke i wyjal pocztowkowe zdjecie mezczyzny przy telefonie. - Cos ci powiem: kierujesz sie w zyciu zasadami moralnymi i dlatego chcesz mowic. Zgadza sie, Garcia? -Owszem, ale moze byc tak, ze oni wiedza, iz ja wiem. Ostatnio zachowuja sie jakos dziwnie, jakby chcieli wybadac, czy to widzialem... Nie moga zapytac wprost, bo nie sa pewni. -Mowisz o ludziach z twojej firmy? -Tak... Nie. Zaczekaj! Skad wiesz, ze pracuje w firmie? Nie mowilem ci tego. -Nietrudno zgadnac. Urzednicy panstwowi nie chodza tak wczesnie do pracy. Pracujesz dla jednej z tych wielkich kancelarii, w ktorych wymaga sie od pracownikow siedzenia w robocie po sto godzin tygodniowo. Zgadlem? Kiedy dzwoniles do mnie po raz pierwszy, mowiles, ze jedziesz do biura, a byla dopiero piata rano! -No, no... Co jeszcze wiesz? -Niewiele. Nie bawmy sie w kotka i myszke, Garcia. Jesli nie chcesz ze mna rozmawiac, to rozlacz sie i daj mi spokoj. Przez ciebie nie moge sie wyspac. -Milych snow! - Garcia odwiesil sluchawke. W ciagu ostatnich osmiu lat Grantham trzykrotnie zastrzegal swoj numer telefonu. Na ogol wtedy, gdy mial juz dosyc ustawicznych telefonow. Zwykle po niedlugim czasie anulowal zastrzezenie, poniewaz zrodlem jego najlepszych materialow byli czytelnicy "Posta". Dzwonili do niego w kazdej sprawie - on musial wyczuc, czy historia jest warta uwagi. Wysluchiwal setek osob, zanim trafil sie ktos interesujacy. Ludzie z calym zaufaniem powierzajacy mu swoje tajemnice wiedzieli, ze nalezy do dziennikarzy, ktorzy predzej stana przed plutonem egzekucyjnym, niz ujawnia zrodlo informacji, wydzwaniali wiec w kolko, bez przerwy i zawsze. Gdy mial juz tego dosyc, zmienial numer. I wtedy nastepowala posucha. Grantham czym predzej prosil operatora sieci o umieszczenie go w spisie telefonow dystryktu. Teraz znow byl w ksiazce. Gray S. Grantham. Jedyny o tym nazwisku. Mogli wprawdzie dzwonic do niego do gazety, gdzie siedzial przez dwanascie godzin dziennie, lecz pociagala ich sekretna atmosfera polprywatnych rozmow domowych. Przez pol godziny zzymal sie z powodu Garcii, a potem usnal. Spal jak zabity, oddychajac miarowo, gdy telefon zadzwonil ponownie. Po omacku podniosl sluchawke. -Slucham. To nie byl Garcia. Po drugiej stronie odezwal sie kobiecy glos. -Czy mowie z Grayem Granthamem z "Washington Post"? -Owszem. -Czy wciaz zajmuje sie pan historia Rosenberga i Jensena? Usiadl na lozku i spojrzal na zegarek. Wpol do szostej. -To powazna sprawa. Zajmuje sie nia wielu ludzi, ale... tak, badam niektore watki. -Czy slyszal pan o raporcie "Pelikana"? Wzial gleboki oddech i zebral mysli. -O raporcie "Pelikana"? - powtorzyl. - Nie. A coz to takiego? -To taka niewinna teoryjka, przedstawiona w formie raportu, ktory w zeszla niedziele profesor Thomas Callahan zawiozl do Waszyngtonu. Przekazal go swemu przyjacielowi, zatrudnionemu w FBI. Pozniej, o ile wiem, raport krazyl po miescie. Potem wypadki zaczely toczyc sie lawinowo i Callahan zginal w zamachu bombowym. W srode jego samochod polecial do nieba w Nowym Orleanie. Lampka palila sie juz od jakiegos czasu i Grantham notowal. -Skad pani dzwoni? -Z Nowego Orleanu. Z automatu, wiec moze pan nie zadawac sobie trudu. -Skad pani wie o tym wszystkim? -Jestem autorka raportu. Resztki snu ulecialy. Byl calkiem przytomny, mial szeroko otwarte oczy i oddychal szybko. -Dobrze. Jesli jest pani autorka, prosze mi o nim opowiedziec. -W ten sposob nie da sie tego zrobic. Poza tym, nawet gdyby mial pan kopie raportu, nie moglby pan jej opublikowac. -Zalozymy sie? -Nie moglby pan. Teoria wymaga weryfikacji. -W porzadku. Ma pani na mysli Klan, terroryste Khamela, Armie Podziemia, Aryjczkow i... -Nic z tych rzeczy. I niech pan o nich zapomni. To nie oni. Wedlug mojej teorii wszystkie nici trzyma ktos, kto stoi z boku. Przechadzal sie po pokoju ze sluchawka przy uchu. -Dlaczego nie moze mi pani powiedziec, kto to jest? -Moze pozniej. Ma pan swoje zrodla. Przekonamy sie, co pan potrafi. -Sprawe Callahana da sie latwo sprawdzic. Wystarczy jeden telefon. Niech mi pani da dwadziescia cztery godziny. -Sprobuje zadzwonic w poniedzialek rano. Jesli mamy ze soba wspolpracowac, panie Grantham, musi mnie pan czyms zadziwic. Niech pan wygrzebie cos, czego nie wiem, i powie mi o tym w poniedzialek. -Czy cos pani grozi? - spytal. -Tak sadze. Ale na razie nic mi nie jest. Miala mlody glos. Ocenial ja na dwadziescia pare lat. Napisala raport. Znala profesora prawa. -Jest pani adwokatem? -Nie. I prosze nie marnowac czasu na uganianie sie za mna. Ma pan robote do wykonania, panie Grantham. Jesli nic od pana nie dostane, zglosze sie do kogos innego. -W porzadku. Bedzie pani potrzebne nazwisko. -Mam je. -Chodzilo mi o pseudonim. -Mam sie bawic w tajniaka? A zreszta, to moze byc zabawne... -Wiec niech pani cos wymysli albo poda mi prawdziwe dane. -Sprytne zagranie, panie Grantham. Dobrze, niech bedzie "Pelikan". Jego rodzice byli dobrymi irlandzkimi katolikami, lecz Thomas porzucil kosciol wiele lat temu. Tworzyli ladna pare, pelna godnosci w zalobie. Byli opaleni i dobrze ubrani. Callahan rzadko o nich wspominal. Szli, trzymajac sie pod rece, na czele rodziny przez nawe kaplicy uniwersyteckiej. Brat z Mobile byl nizszy od Thomasa i wygladal o wiele starzej. Thomas mowil, ze to przez alkohol. Juz od polgodziny kaplica zapelniala sie studentami i wykladowcami uniwersytetu. Druzyna Tulane grala dzisiaj mecz i w kampusie zostalo sporo ludzi. Na ulicy stal woz reporterski telewizji. Kamerzysta - utrzymujac stosowna odleglosc - filmowal wejscie do kaplicy. Kampusowy straznik mial go caly czas na oku i nie pozwalal wejsc dalej. Darby siedziala w ciemnej sali na drugim pietrze Kolegium Newcomba i przez szybe obserwowala krazacych przed kaplica znajomych, ktorzy szeptem wymieniali uwagi i dopalali papierosy. Bardzo dziwnie prezentowali sie w garniturach, krawatach, sukniach i butach na wysokim obcasie. Pod krzeslem lezaly cztery gazety. Przeczytala je i rzucila na podloge. Tkwila tu juz od dwoch godzin. Bylo to jedyne miejsce, gdzie mogla sie ukryc. Zli faceci na pewno myszkuja po krzakach wokol kaplicy. Przyszla bardzo wczesnie, wyjdzie, gdy wszyscy sie rozejda. Potem zniknie. Jesli ja znajda, niech zrobia to szybko i niech wreszcie wszystko sie skonczy! Scisnela pognieciona papierowa chustke i otarla oczy. Lzy naplywaly same i nie potrafila ich powstrzymac. Zalobnicy weszli do srodka, samochod telewizji odjechal. W gazetach napisali, ze to tylko uroczystosc zalobna, a pogrzeb odbedzie sie pozniej. W kaplicy nie bylo trumny. Zastanawiala sie, czy nie wykorzystac tej chwili na ucieczke - wynajac samochod i udac sie na lotnisko Baton Rouge. Moglaby wyjechac z kraju, zaszyc sie w Montrealu albo Calgary i odczekac z rok, dopoki sprawca i jego mocodawcy nie zostana ujeci. Byly to jednak tylko marzenia. Sprawiedliwosci nie stanie sie zadosc, jesli Darby zniknie. Wiedziala wiecej niz ktokolwiek inny. Federalni byli juz blisko i nagle wycofali sie, a teraz ganiaja nie wiadomo za kim. Verheek niczego nie zalatwil, choc jest tak blisko dyrektora. Thomas zginal, jej wlasne zycie wisi na wlosku. Wiedziala, kto stoi za morderstwami Rosenberga, Jensena i Callahana, co stawialo ja w wyjatkowym i bardzo niebezpiecznym polozeniu. Pochylila sie nagle. Lzy na jej policzkach obeschly. Oto i on! Szczuply mezczyzna o pociaglej twarzy! Mial na sobie marynarke i krawat - ubior stosowny do okazji. Szedl szybko w strone kaplicy. Tak, to byl on! Ostatnio widziala go w Sheratonie... Kiedy to bylo...? W czwartek rano. Rozmawiala z Verheekiem, kiedy ten gosc pojawil sie w foyer, szukajac jej wsrod turystow. Zatrzymal sie przy drzwiach i szarpnawszy glowa spojrzal nerwowo za siebie. Gnojek, partacz! Przez kilka sekund przygladal sie samochodom zaparkowanym niewinnie na ulicy, niecale piecdziesiat jardow od miejsca, gdzie stal. Otworzyl drzwi i wszedl do srodka. Cudownie! Skurwysyny bez serca! Najpierw go zabili, a teraz oddaja mu ostatni hold! Dotknela nosem szyby. Samochody staly zbyt daleko, ale byla pewna, ze w jednym z nich siedzi wspolnik Chudego. Musieli juz zdawac sobie sprawe, ze nie jest na tyle glupia i zalamana, by wejsc do kaplicy i plakac po stracie ukochanego. Wiedzieli o tym. Scigali ja juz przez dwa i pol dnia. Nie miala ochoty na dalsze lzy. Dziesiec minut pozniej Chudy wyszedl z kaplicy, zapalil papierosa i z rekoma w kieszeniach przeszedl obok aut, lecz nie zatrzymal sie. Gdy zniknal z pola widzenia, otworzyly sie drzwi srodkowego wozu i wysiadl z niego mezczyzna w zielonej uniwersyteckiej bluzie Tulane. Ruszyl za Chudym. Wygladal jak przeciwienstwo pierwszego: niski, nabity i silny. Prawdziwy tucznik! Skrecil na chodniczek, ktorym szedl Chudzielec, i zniknal za kaplica. Darby zamarla. Po chwili pojawili sie z drugiej strony budynku. Szli razem, szeptali, ale nie trwalo to dlugo; Chudy odkleil sie od opasa i wrocil do kaplicy. Tucznik rozsiadl sie w samochodzie. Pewnie czekal na zakonczenie uroczystosci, zeby po raz ostatni spenetrowac wzrokiem tlum. Baran! Chyba naprawde mieli ja za idiotke. Chudy spedzil w kaplicy nie wiecej niz dziesiec minut. Za krotko, by przyjrzec sie dwustu twarzom i stwierdzic, ze nie ma jej wsrod zalobnikow. A moze rozgladal sie tylko za rudymi? Albo blondynkami? Nie... Na pewno mieli swoich ludzi w srodku. Siedzieli w lawkach, modlili sie, udawali smutek, a spod oka obserwowali twarze, wypatrujac tej jednej. Chudy tylko odbieral od nich umowione znaki: skiniecie glowa albo mrugniecie okiem... Chryste, az sie od nich roilo! Hawana byla doskonala kryjowka. Kubanczycy nie przejmowali sie tym, ze dziesiec, a moze juz sto panstw nalozylo cene na jego glowe. Fidel podziwial go i czasami korzystal z jego uslug. Pili razem, dzielili sie kobietami, palili te same markowe cygara. Mial tu wszystko, czego mu bylo trzeba: przytulne mieszkanko przy Calle de Torre na hawanskim Starym Miescie, samochod z kierowca, ksiegowego dokonujacego inwestycyjnych cudow na calym swiecie, flotylle lodzi, jachtow i kutrow dowolnych rozmiarow i przeznaczenia, wojskowy samolot - gdyby przyszla mu chetka latac - oraz mnostwo mlodych kobiet. Mowil po hiszpansku i nie roznil sie kolorem skory od tubylcow. Uwielbial Kube. Swego czasu zgodzil sie dokonac zamachu na Fidela, ale nie potrafil tego zrobic. Juz byl na miejscu, do godziny "zero" pozostaly tylko dwie godziny, gdy odstapil od wykonania zlecenia. Za bardzo podziwial przywodce. W tamtych czasach nie zabijal wylacznie dla pieniedzy. Przeszedl na strone komunistow i wyznal wszystko Fidelowi. Sfingowano zasadzke i w swiat poszla wiadomosc, ze wielki Khamel polegl na ulicach Hawany. Juz nigdy nie poleci zwyklymi liniami lotniczymi. Afera ze zdjeciami w Paryzu przynosila wstyd takiemu profesjonaliscie jak on. Czyzby wychodzil z wprawy? Czyzby u schylku kariery zaczynal byc nieostrozny? Opublikowali jego zdjecia na pierwszych stronach wszystkich gazet w Ameryce. Wstyd! Klient nie byl zadowolony. Na czterdziestostopowym jachcie bylo dwoch czlonkow zalogi i dziewczyna - wszyscy pochodzili z Kuby. Dziewczyna siedziala w kabinie pod pokladem. Skonczyl z nia, zanim na horyzoncie pojawily sie swiatla Biloxi. Teraz myslal wylacznie o zadaniu: sprawdzal ponton, pakowal torbe i nie odzywal sie. Kubanczycy przykucneli na pokladzie i trzymali sie od niego z daleka. Dokladnie o dziewiatej spuscil ponton na wode. Wrzucil do niego torbe i zniknal. Jeszcze przez chwile zaloga slyszala cichnacy terkot silnika. Mieli pozostac na kotwicy az do switu, a potem poplynac z powrotem do Hawany. Morze bylo spokojne. Omijal latarnie na bojach i trzymal sie z daleka od lodzi i kutrow pojawiajacych sie niekiedy w zasiegu wzroku. Mial doskonale podrobione papiery i trzy sztuki broni w torbie. Minely lata, odkad zdarzylo mu sie uderzyc dwukrotnie w ciagu miesiaca. Zwykle podejmowal sie nowego zadania mniej wiecej po roku. Po historii w Hawanie przyczail sie na piec lat. Cierpliwosc stanowila jego sile. Czekajaca go robota nie nalezala do spektakularnych, prawdopodobnie nikt nie zauwazy znikniecia ofiary, a co za tym idzie, nikt nie bedzie go podejrzewal. Dla niego byl to drobiazg, ale klient bardzo sie niecierpliwil. Znajdowal sie akurat w poblizu, stawka byla niezla, wiec sie nie wahal. Mial tylko nadzieje, ze jego kumpel Luke nie przebierze sie i tym razem za farmera, lecz domysli sie, ze powinien wygladac jak wedkarz. Po tej robocie mial zamiar zrobic sobie dlugie wakacje, moze w ogole sie wycofac. Pieniedzy mu nie brakowalo - tego, co ma, z pewnoscia nie zdola wydac, nawet gdyby szastal forsa na prawo i lewo. Jednak glownym powodem rozwazan o emeryturze bylo to, ze zaczynal popelniac niedopuszczalne bledy. W oddali ujrzal nabrzeze i zmienil kurs. Mial w zapasie trzydziesci minut. Poplynal cwierc mili wzdluz linii brzegu, a potem zwrocil dziob ku plazy. W odleglosci dwustu jardow od ladu zgasil motor, zdjal go z rufy i wrzucil do wody. Polozyl sie na dnie pontonu, ktory dryfowal na fali, wspomagany lekkimi ruchami plastikowego wiosla. Kierowal sie ostroznie ku ciemnej plamie ceglanych barakow, stojacych rzedem w odleglosci trzydziestu stop od brzegu. Po chwili wskoczyl do siegajacej pasa wody i malym scyzorykiem przedziurawil ponton. Gumowy wrak nabral wody i zatonal. Plaza byla pusta. Luke stal sam na koncu nabrzeza. Byla jedenasta. Czekal na przybysza, zaopatrzony w wedke z kolowrotkiem. Na glowie mial biala czapke z daszkiem. Nagle stanal obok niego jakis mezczyzna, ktory pojawil sie znikad, niczym duch. -Luke? - spytal cicho przybysz. Haslo brzmialo inaczej. Luke przerazil sie. W pudelku z haczykami mial ukryty pistolet, ale nie zdazylby po niego siegnac. -Sam? - rzucil niepewnie. Moze o czyms zapomnial? Moze Khamel nie mogl znalezc nabrzeza? -Tak, to ja. Wybacz te drobna zmiane. Mialem problemy z pontonem. Luke odetchnal z ulga. Serce przestalo mu lomotac. -Gdzie samochod? - spytal Khamel. Luke omiotl go szybkim spojrzeniem. Tak, na pewno stal przed nim Khamel, choc mial ciemne okulary i odwracal glowe ku morzu. Wskazal glowa jeden z barakow. -Obok monopolowego. Czerwony pontiac. -Daleko stad do Nowego Orleanu? -Pol godziny drogi - odparl Luke krecac kolowrotkiem. Khamel cofnal sie o pol kroku i dwukrotnie uderzyl lacznika w kark. Najpierw lewa, potem prawa reka. Pekniety kregoslup przerwal rdzen. Luke upadl ciezko i jeknal. Tylko raz. Khamel przygladal sie, jak umiera, a potem odszukal kluczyki w kieszeni zabitego, po czym kopnieciem zrzucil cialo do wody. Edwin Sneller - czy jak mu tam - nie otworzyl drzwi. Bez slowa wsunal pod nie klucz. Khamel podniosl go i wszedl do sasiedniego pokoju. Szybko znalazl sie przy lozku, na ktorym polozyl torbe. Potem podszedl do okna, za ktorym w oddali widac bylo rzeke. Przez chwile spogladal na swiatla Dzielnicy Francuskiej, a potem zasunal zaslony. Stanal przy telefonie i wystukal numer Snellera. -Opowiedz mi o niej. -W aktowce znajdziesz dwie fotografie. Khamel otworzyl teczke i wyjal zdjecia. -Mam je. -Sa ponumerowane. Pierwsze pochodzi z tableau studentow przyjetych na prawo. Zdjecie bylo robione kilkanascie miesiecy temu, ale nic aktualniejszego nie znalezlismy. Nie jest zbyt wyrazne, bo zrobilismy powiekszenie. Drugie ma dwa lata. Tez powiekszenie z tableau absolwentow Uniwersytetu Stanowego Arizony. Khamel podniosl zdjecia do oczu. -Piekna kobieta. -Owszem. Dosyc ladna. Jednak wez pod uwage, ze zmienila te wspaniala fryzure. Czwartkowa noc spedzila w hotelu. Placila karta kredytowa. W piatek rano juz ja prawie mielismy. Na podlodze w hotelu znalezlismy dlugie pasemka wlosow i plamke czegos, co zostalo zidentyfikowane jako czarna farba. Bardzo czarna. -Co za strata! -Nie widzielismy jej od srody wieczorem. Okazala sie sprytna: w srode placila karta za hotel, w czwartek podobnie, z tym ze zmienila lokum, w piatek po poludniu podjela z konta piec tysiecy w gotowce i gdzies sie zaszyla. -Moze uciekla. -Nie da sie tego wykluczyc, choc wszystko wskazuje na to, ze wciaz jest w miescie. Wczoraj wieczorem ktos byl w jej mieszkaniu. Zalozylismy tam podsluch, ale spoznilismy sie o dwie minuty. -Wolno biegacie, chlopaki. -To duze miasto. Nasi ludzie obstawiali lotnisko i dworzec kolejowy. Obserwujemy dom jej matki w Idaho. Bez rezultatu. Dlatego przypuszczam, ze wciaz jest tu. -Ale gdzie? -Chodzi po miescie, zmienia hotele, dzwoni z automatow, nie pokazuje sie w miejscach, do ktorych wczesniej chodzila. Szuka jej policja. Rozmawiali z nia po tym zamachu w srode, potem im uciekla. My jej szukamy, oni szukaja, ktos ja w koncu znajdzie. -Dlaczego zamach sie nie udal? -Prosta sprawa: nie wsiadla do samochodu. -Kto podlozyl bombe? Sneller zawahal sie: -Tego nie moge wyjawic. Khamel usmiechnal sie lekko i wyjal z aktowki plan miasta. -Dobra. Powiedz mi, co znacza te czerwone kolka. -Zakreslilismy kilka miejsc, ktore moga cie zainteresowac. Jej mieszkanie, jego mieszkanie, siedziba wydzialu prawa, hotele, w ktorych spala, miejsce zamachu, bary, do ktorych chadzaja studenci. -Przez caly czas jest w dzielnicy? -Mowilem ci, ze jest sprytna. Ma tu tysiace kryjowek. Khamel wzial do reki fotografie numer jeden i przeniosl sie na drugie lozko. Podobala mu sie ta dziewczyna. Nawet jesli obciela wlosy i przefarbowala je na czarno, jej twarz nadal byla intrygujaca. Zabije ja, ale nie bedzie to przyjemne. -Co za strata, nie sadzisz? -Owszem. Niepowetowana. ROZDZIAL 21 Gavin Verheek byl zmeczonym czlowiekiem; po dwoch nocach wloczenia sie po barach poczul, ze opuszczaja go sily. Pierwsza knajpe zaliczyl zaraz po pogrzebie. Spedzil w niej siedem godzin. Saczyl piwo i dyskutowal z "mlodymi gniewnymi" o umowach, szacunkach szkod, biurach maklerskich z Wall Street i tym podobnych, nienawistnych mu, sprawach. Zmienil taktyke; domyslil sie, ze nie powinien przedstawiac sie jako agent FBI, zwlaszcza ze nie mial przeciez odznaki. W sobotni wieczor zaszedl do pieciu albo szesciu barow. Druzyna Tulane znow przegrala, i po meczu speluny zapelnily sie rozezlonymi kibicami. Niczego sie nie dowiedziawszy, o polnocy dal za wygrana. Gdy zadzwonil telefon, obudzil sie natychmiast, choc spal twardo, w ubraniu i butach. Rzucil sie do aparatu. -Slucham! Kto mowi? -Gavin? -Darby! To ty? -A ktoz by inny? -Dlaczego nie zadzwonilas wczesniej? -Przestan, prosze, zadawac mi te idiotyczne pytania! Dzwonie z automatu, wiec mnie nie namierzysz. -Nie wyglupiaj sie, Darby! Przysiegam, ze mozesz mi zaufac. -Ufam ci. I co z tego? Spojrzal na zegarek i zaczal rozsznurowywac buty. -Jak dlugo chcesz sie ukrywac w Nowym Orleanie? -Skad wiesz, ze jestem w Nowym Orleanie? Zaskoczyla go tym pytaniem. -Owszem, jestem w miescie - dodala. - Zakladam, ze chcesz sie ze mna spotkac i zaprzyjaznic, a potem przekonac mnie, zebym, jak to mowicie, przeszla na wasza strone i uwierzyla, ze zaopiekujecie sie mna przez reszte zycia. -Zgadza sie. Jesli tego nie zrobisz, za kilka dni bedziesz martwa. -Potrafisz byc okrutny, prawda? -Owszem. Bawisz sie w cos, o czym nie masz zielonego pojecia. -Kto mnie szuka, Gavin? -Podejrzewam, ze cala masa ludzi. -Kim oni sa? -Nie wiem. -Teraz ty sie brzydko bawisz, Gavin. Jak moge ci zaufac, skoro nie chcesz powiedziec mi prawdy? -No dobrze. Wydaje mi sie, ze twoj raport bardzo kogos zaniepokoil. Jak slusznie sie domyslilas, dostal sie w niepowolane rece i dlatego zabito Thomasa. Ciebie czeka podobny los. -Wiemy przeciez, kto zabil Rosenberga i Jensena, prawda? -Chyba tak. -W takim razie dlaczego Biuro nic nie robi? -Bo komus bardzo zalezy na zatuszowaniu calej sprawy. -Dzieki, ze to powiedziales. Bog zaplac. -Moge stracic przez to prace. -Uwazasz, ze doniose na ciebie? Powiedz mi, kto i co kryje. -Nie jestem pewny. Zajmowalismy sie raportem, dopoki nie nacisnal na nas Bialy Dom, potem odlozylismy go ad acta. -Rozumiem. Uwazaja, ze moga mnie zabic i pies z kulawa noga o tym sie nie dowie. Czy tak? -Nie potrafie na to odpowiedziec. Byc moze wydaje im sie, ze wiesz znacznie wiecej. -Cos ci powiem, Gavin: tuz po wybuchu, kiedy Thomas plonal w samochodzie, a ja lezalam polprzytomna na ziemi, pojawil sie jakis gliniarz. Powiedzial, ze nazywa sie Rupert. Wsadzil mnie do samochodu, a potem przyszedl facet w kowbojskich butach... i zaczal zadawac mi pytania. Bylam w szoku, potwornie mnie mdlilo... Rupert i kowboj znikneli, nie widzialam ich pozniej. To nie byli policjanci, Gavin. Ci ludzie podlozyli bombe, a kiedy okazalo sie, ze nie wsiadlam do samochodu, przeszli do realizacji planu B. Wtedy tego nie wiedzialam, ale dzisiaj jestem pewna, ze po minucie lub dwoch wpakowaliby mi kule w glowe... Verheek sluchal z zamknietymi oczami. -Co sie z nimi stalo? -Nie wiem. Chyba sploszyli ich prawdziwi gliniarze. Uciekli. Siedzialam w ich samochodzie, Gavin. Mieli mnie! -Musisz sie zglosic, Darby! Zrob to, prosze! -Pamietasz nasza rozmowe w czwartek rano? Mowilam ci, ze rozpoznalam pewna twarz... Opisalam ci tego faceta... -Tak, pamietam. -Ten sam czlowiek byl wczoraj na pogrzebie. Razem z przyjaciolmi. -Bylas na pogrzebie?! -Przygladalam sie z daleka. Ten facet byl tam. Spoznil sie pare minut, wszedl do kaplicy i po dziesieciu minutach spotkal sie z Tucznikiem. -Z Tucznikiem? -To jeden z bandy. Tucznik, Rupert, Kowboj i Chudzielec. Wspaniale postaci! Jestem pewna, ze sa jeszcze inni. -Obawiam sie, ze twoje nastepne spotkanie z nimi moze okazac sie ostatnim. Daje ci najwyzej czterdziesci osiem godzin zycia, Darby. -Zobaczymy. Jak dlugo zostaniesz w miescie? -Kilka dni. Choc planowalem, ze wyjade stad dopiero wtedy, gdy cie znajde. -Juz znalazles. Moze zadzwonie jutro... Verheek wzial gleboki oddech. -Zrobisz, co zechcesz. Uwazaj na siebie. Odlozyla sluchawke. Gavin cisnal aparat w drugi koniec pokoju. Zaklal. Dwie przecznice dalej i czternascie pieter wyzej Khamel wpatrywal sie w ekran telewizora i mruczal cos pod nosem. Ogladal film o ludziach z wielkiego miasta. Aktorzy mowili po angielsku. Khamel nauczyl sie tego jezyka jako trzeciego z kolei i teraz powtarzal kazde slowo wspanialej, idiomatycznej amerykanskiej angielszczyzny. Cwiczyl ten jezyk codziennie. Podstawy poznal, gdy ukrywal sie w Belfascie, a przez minione dwadziescia lat obejrzal tysiace amerykanskich filmow. Jego ulubionym obrazem byly Trzy dni Kondora. Ogladal go cztery razy, zanim zrozumial, kto zabija kogo i dlaczego. Za piatym razem doszedl do wniosku, ze nie mialby problemow z wykonczeniem Redforda. Powtarzal glosno kazde slowo. Mowiono mu, ze jego angielski przypomina nieokreslony dialekt amerykanski. Wystarczy jednak jeden blad jezykowy, jeden maly lapsus, by dziewczyna sploszyla sie i zapadla pod ziemie. Volvo stalo na parkingu, oddalone o poltorej przecznicy od wlasciciela, ktory placil sto dolarow miesiecznie za miejsce i - jak mial prawo sadzic - ochrone swego mienia. Weszli bez problemow przez brame, ktora powinna byc zamknieta. Byl to model GL z 1986 roku. Bez alarmu. Otwarcie drzwi od strony kierowcy zajelo kilka sekund. Jeden z mezczyzn usiadl na bagazniku i zapalil papierosa. Dochodzila czwarta rano w niedziele. Towarzysz palacego otworzyl maly przybornik z narzedziami i zabral sie do pracy przy telefonie samochodowym - udogodnieniu, ktore swoja yuppiszonowatoscia wprawialo w zazenowanie Granthama. Lampa pod sufitem dawala dosyc swiatla i wlamywacz pracowal szybko. Robota nie byla trudna. Rozkreciwszy sluchawke, umiescil w niej maly nadajnik. Po minucie wysiadl z auta i przykucnal obok tylnego zderzaka. Ten z papierosem podal koledze niewielka czarna kostke, ktora ten przytknal do podwozia za zbiornikiem paliwa. Kostka byla namagnesowanym przekaznikiem wzmacniajacym sygnal nadajnika. Dzialala szesc dni, potem trzeba bylo ja wymienic. Wszystko zajelo im nie wiecej niz siedem minut. W poniedzialek, gdy Grantham znajdzie sie w budynku "Posta" przy Pietnastej, wejda do jego mieszkania i zajma sie telefonem domowym. ROZDZIAL 22 Druga noc w pensjonacie byla zdecydowanie lepsza od pierwszej. Darby spala do pozna i nie meczyly jej koszmary. Obudzila sie wypoczeta. Gdy otworzyla oczy, jej wzrok padl na zaslony wiszace w malenkim okienku. Z ulga pomyslala, ze tej nocy nie snily jej sie tajemnicze postaci, sunace w ciemnosci z pistoletami gotowymi do strzalu, wyciagajace noze, rzucajace sie na nia. Spala glebokim, twardym snem i sporo czasu zabralo jej dojscie do siebie. Starala sie narzucic sobie pewien rezim myslowy. Od czterech dni byla "Pelikanem"; jesli ma dozyc piatego, musi dzialac i myslec jak zawodowy morderca. Cztery dni przezyla na kredyt. Od czterech dni powinna byc martwa. Gdy otwierala oczy i zdawala sobie sprawe, ze wciaz zyje i jest bezpieczna, ze nie skrzypia drzwi i nie trzeszczy podloga, a w garderobie nie kryje sie podstepny zabojca, kierowala mysli ku Thomasowi. Wstrzas, jaki przezyla po jego smierci, mijal. Celowo spychala w najdalsze zakatki umyslu huk wybuchu i dudniacy odglos ognia. Wiedziala, ze Callahan zginal w ulamku sekundy i nie cierpial. Przywolywala w pamieci obraz jego twarzy tuz obok wlasnej, myslala o szeptach i chichotach, gdy lezeli w lozku zmeczeni seksem i tulili sie do siebie. Thomas uwielbial sie przytulac, uwielbial podszczypywac ja, calowac i piescic, gdy skonczyli sie kochac. I chichotal. Kochal ja do szalenstwa, zapominal sie w milosci i po raz pierwszy w zyciu byl tak blisko z kobieta. Czesto podczas wykladow - gdy widziala jego marsowa mine - przypominal jej sie ten szczebiot i chichot w lozku. Musiala wtedy mocno przygryzac warge, by nie wybuchnac smiechem. Darby darzyla go nie mniejszym uczuciem. I bardzo cierpiala. Miala ochote przez tydzien nie wychodzic z lozka i plakac, plakac, plakac. Po smierci ojca pewien psychiatra wytlumaczyl jej, ze ludziom potrzebny jest krotki okres intensywnej rozpaczy, podczas ktorej dusza oczyszcza sie i przygotowuje do nastepnej fazy zycia. Bol jest niezbedny, podobnie jak niczym nie skrepowane cierpienie - jesli tlumimy je, dusza nie moze isc dalej. Posluchala rady i rozpaczala bez opamietania przez dwa tygodnie, potem zmeczyla sie i weszla w nastepna faze. Dzialalo. Lecz z Thomasem bylo inaczej. Nie mogla wrzeszczec i rzucac przedmiotami. Rupert, Chudzielec i reszta odebrali jej zdrowa rozpacz. Po kilku minutach rozmyslan o Thomasie skierowala mysli ku wrogom. Gdzie zaczaja sie dzisiaj? Dokad moze pojsc, by nikt jej nie rozpoznal? Czy po dwoch nocach w pensjonacie powinna sie wyprowadzic? Tak, zrobi to. Po zmroku. Zarezerwuje sobie pokoj telefonicznie w innym malenkim hoteliku. Ciekawe, gdzie zatrzymal sie Rupert i inni. Czy patroluja ulice, ludzac sie, ze przypadkowo trafia na jej slad? Czy wiedza, gdzie jest teraz? Nie. Bylaby juz martwa. Czy wiedza, ze ufarbowala wlosy na blond? Mysl o wlosach kazala jej wstac z lozka. Podeszla do lustra nad biurkiem i spojrzala na siebie. Wlosy byly jeszcze krotsze i niemal biale. Niezle sie spisala. Pracowala wczoraj nad nowa fryzura trzy godziny. Jesli przezyje kolejne dwa dni, podetnie wlosy jeszcze bardziej i wroci do czerni. Jesli pozyje tydzien, bedzie zapewne lysa. Poczula glod i przez chwile myslala o jedzeniu. Od kilku dni nic nie jadla. Dochodzila dziesiata. W pensjonacie panowal dziwny zwyczaj niepodawania sniadan w niedziele. Musi wyjsc z pokoju, kupic cos do jedzenia oraz swiateczne wydanie "Posta" i przekonac sie, czy rozpoznaja ja jako platynowa blondynke. Wziela szybki prysznic. Ulozenie wlosow nie zajelo nawet minuty. Nie uzywala makijazu. Wciagnela nowe wojskowe spodnie i narzucila lotnicza kurtke. Byla gotowa do bitwy. Oczy zakryla ciemnymi szklami. Od czterech dni nie zdarzylo sie, by wyszla z ktoregos budynku frontowymi drzwiami, choc czasami wchodzila nimi. Przeszla przez ciemna kuchnie pensjonatu i otworzywszy tylne drzwi, wkroczyla w zaulek. Na dworze bylo chlodno. Lotnicza kurtka nie powinna budzic podejrzen. Zreszta to nieistotne. W tym miescie, a szczegolnie w tej dzielnicy, moglaby wyjsc na ulice w skorze polarnego niedzwiedzia i nikt nie zwrocilby na nia uwagi. Maszerowala sprezystym krokiem przez zaulek, trzymajac rece gleboko w kieszeniach i rozgladajac sie wokol zza ciemnych szkiel. Zobaczyl ja, gdy znalazla sie na ulicy Burgundy. Zmienila kolor wlosow, ale wciaz miala piec stop i osiem cali wzrostu - tego nie byla w stanie zmienic. Podobnie jak dlugich, zgrabnych nog ukrytych w wojskowych spodniach i sposobu chodzenia. Po czterech dniach rozpoznawal ja w tlumie bez wzgledu na rodzaj kamuflazu. Kowbojskie buty z wezowej skory, o ostro zakonczonych czubkach, uderzyly obcasami w chodnik i ruszyly za nia. Byla sprytna, skrecala za kazdy napotkany rog, przechodzila na druga strone ulicy, jesli trafialo sie skrzyzowanie. Szla szybko, ale nie spieszac sie. Domyslil sie, ze zmierza na plac Jacksona, gdzie w niedziele zbieraly sie tlumy, wsrod ktorych mogla zniknac; wmieszac sie w grupy turystow i miejscowych, zjesc cos, nacieszyc sie sloncem, kupic gazete. Darby zapalila spokojnie papierosa i nie zwalniajac kroku wypuscila dym. Nie umiala sie zaciagac. Probowala przed trzema dniami i zakrecilo jej sie w glowie. Co za potworny nalog! Prawdziwa ironia losu byloby, gdyby przezywszy to wszystko umarla na raka pluc. Chryste, wolala raka pluc! Siedzial przy stoliku w zatloczonej chodnikowej kawiarence na rogu St. Peter i Chartres. Kiedy go ujrzala, dzielilo ja od niego niecale dziesiec stop. Udaloby sie jej uciec, gdyby nie chwila wahania: jeden niepewny krok, jedno bolesne uklucie w sercu. Nie wzbudzilaby jego podejrzen, gdyby nie nerwowe zachowanie. Przyspieszyla kroku. To byl Tucznik. Kiedy stracila go z oczu, wlasnie przepychal sie miedzy stolikami. Widziany z bliska, nie sprawial wrazenia grubasa. Byl muskularny, poruszal sie szybko i zwinnie. Zgubila go na chwile przy Chartres, gdy wpadla pod kolumnade katedry sw. Ludwika. Kosciol byl otwarty i zastanawiala sie, czy nie wejsc do srodka, gdzie w obliczu swietosci moze pusciliby ja wolno. Bzdura! Zabija ja! W kosciele, na ulicy, w tlumie. W kazdym miejscu, w ktorym ja znajda. Przesladowca byl niedaleko. Bardzo chciala wiedziec, jak szybko sie zbliza. Czy idzie szybkim krokiem i udaje spokoj? Moze biegnie truchtem? Fatalnie, jesli pedzi chodnikiem, gotow do napasci, gdy tylko bedzie dostatecznie blisko... Szla dalej. Skrecila w lewo na St. Anne, przeszla na druga strone. Gdy byla juz prawie przy Royale, odwazyla sie zerknac do tylu. Zblizal sie. Szedl po drugiej stronie i przyspieszal kroku. Nerwowe szarpniecie glowa bylo gwozdziem do jej trumny. Przesladowca nie mial juz watpliwosci. Puscil sie truchtem. "Musze sie dostac na Bourbon" - pomyslala. Mecz zaczynal sie za cztery godziny, na ulicy bylo pelno kibicow Saintsow, ktorzy woleli swietowac przed pierwszym gwizdkiem, bo po ostatnim nie mieli zazwyczaj powodow do radosci. Skrecila w Royale, przebiegla kilka krokow i zwolnila do szybkiego marszu. Wciaz byl za nia i truchtal po chodniku, w kazdej chwili gotow puscic sie pedem. Darby weszla na jezdnie, gdzie tloczyla sie grupa kibicow nudzacych sie przed meczem. Skrecila w Dumaine i zaczela biec. Ulica Bourbon byla juz niedaleko, a wokol pelno ludzi. Slyszala go - nie musiala sie ogladac. Byl z tylu, coraz blizej. Kiedy znalazla sie na Bourbon, od Tucznika dzielilo ja piecdziesiat stop. Wyscig dobiegl konca. Ujrzala swoje anioly, wytaczajace sie halasliwie z baru: trzech poteznych mlodziencow ze spora nadwaga, przystrojonych przeroznymi czarno-zlotymi elementami dekoracyjnymi Saintsow. Gdy do nich podbiegla, kiwali sie na jezdni. -Pomozcie mi! - wrzasnela, wskazujac reka Tucznika. - Ten facet mnie goni! Chce mnie zgwalcic! Zatrzymajcie go! Co za cholera! Zdaje sie, ze seks na ulicach miasta staje sie coraz powszechniejszy, ale niech ich szlag trafi, jesli ktos skrzywdzi te lalunie! -Prosze, pomozcie mi! - krzyczala Darby rozpaczliwie. Nagle na ulicy zrobilo sie cicho. Wszyscy zamarli, nawet Tucznik. Nie dal jednak za wygrana, postapil kilka niepewnych krokow i ruszyl do przodu. Trzej swieci[7] staneli przed nim z uniesionymi piesciami i blyszczacymi wsciekloscia oczyma. Wszystko trwalo zaledwie kilka sekund. Tucznik wyrzucil jednoczesnie obydwie rece; prawa trafil w gardlo pierwszego, lewa zadal ogluszajacy cios prosto w nos drugiego. Obaj junacy pisneli i osuneli sie ciezko na ziemie. Trzeci nie mial jednak zamiaru uciekac. Facet skrzywdzil jego kumpli, a nikt nie bije bezkarnie kibicow Saintsow. Tucznik poradzilby sobie z nim bez problemu, gdyby nie to, ze pierwszy chwat padajac przygwozdzil jego stope, co pozbawilo go rownowagi. Szarpnal noga, a w tym samym czasie pan Benjamin Chop z Thibodaux w Luizjanie kopnal go bez pardonu w krocze. Darby juz zdazyla wmieszac sie w tlum, gdy poslyszala ryk z bolu swego przesladowcy.Bijatyka rozgorzala na dobre. Pan Chop kopnal padajacego chojraka w zebra. Numer jeden zerwal sie z ziemi, po czym z zakrwawiona twarza i dzikim spojrzeniem dobral sie do Tucznika. Zacisnal potezne lapska na jego dloniach, otulajacych mocno nadwerezone jadra, puscil i zaczal kopac, w czym towarzyszyl mu klnacy na czym swiat stoi pan Chop. Wreszcie ktos krzyknal: "Gliny!" - i to uratowalo zycie Tucznikowi. Pan Chop i numer jeden pomogli wstac dochodzacemu do siebie numerowi drugiemu i wszyscy trzej znikneli w czelusciach jakiegos baru. Tucznik podniosl sie chwiejnie i szurajac nogami dobrnal do chodnika, jak pies potracony przez osiemnastokolowa ciezarowke, czolgajacy sie do domu, by tam zdechnac. Darby ukryla sie w ciemnym kacie pubu przy Decatour, wypila kawe, a potem piwo. Potem znow kawe i piwo. Rece jej drzaly, zoladek podchodzil do gardla. Cudownie pachnialy po'boys[8], lecz nie przelknelaby ani kesa. Po trzech godzinach, gdy wypila juz trzy piwa i trzy kawy, zamowila talerz krewetek i wode mineralna. Alkohol uspokoil ja nieco, krewetki dodaly sil. "Tutaj jestem bezpieczna - myslala. - Obejrze mecz i zostane tu, dopoki nie zamkna". Przed pierwszym gwizdkiem pub byl juz pelny. Wszyscy ogladali mecz na szerokim ekranie telewizora wiszacego nad barem i upijali sie. Zostala wielbicielka Saintsow. Miala nadzieje, ze jej anioly maja sie dobrze i sa na stadionie. Tlum wrzeszczal i przeklinal Redskinow. Siedziala w swoim kaciku dlugo po przegranej Saintsow, a potem zniknela w ciemnosci. Gdy w ktoryms momencie Saintsi zaczeli przegrywac czterema golami, Edwin Sneller wylaczyl telewizor. Rozprostowal nogi, a potem podszedl do aparatu i wykrecil numer telefonu w sasiednim pokoju. -Wsluchuj sie w moj angielski - zaczal zabojca. - Zwroc mi uwage, jesli nie spodoba ci sie moja wymowa. -Dobrze. Dziewczyna jest w miescie - oznajmil Sneller. - Jeden z naszych ludzi widzial ja rano na placu Jacksona. Gonil ja przez trzy przecznice, a potem zgubil. -W jaki sposob? -To niewazne. Uciekla mu, ale jest tutaj. Ma bardzo krotkie i bardzo jasne wlosy. -Jasne? Sneller nie lubil sie powtarzac, szczegolnie gdy prosil go o to ten przybleda. -Moj czlowiek mowi, ze dziewczyna nie jest juz brunetka. Ma jasne, niemal biale wlosy. Rano byla ubrana w zielone wojskowe spodnie i brazowa lotnicza kurtke. Rozpoznala go jakos i zwiala. -Rozpoznala go? Czy to znaczy, ze widziala go wczesniej? -Nie wiem. - Idiotyczne pytanie! -Jak ci sie podoba moj angielski? -Bez zarzutu. Pod twoimi drzwiami lezy wizytowka. Rzuc na nia okiem. Khamel odlozyl na chwile sluchawke i podszedl do drzwi. Po chwili wrocil. -Kto to? -Verheek to holenderskie nazwisko, ale facet jest Amerykaninem. Pracuje w Waszyngtonie dla FBI. Byl przyjacielem Callahana. Razem studiowali prawo w Georgetown. Verheek niosl wczoraj trumne na pogrzebie, a wieczorem walesal sie po barach w okolicy uniwersytetu i wypytywal o dziewczyne. Dwie godziny temu nasz czlowiek znalazl sie w jednym z tych barow i udajac agenta federalnego wdal sie w rozmowe z barmanem, ktory studiuje prawo i zna dziewczyne. Ogladali mecz, rozmawiali i chlopak przyniosl mu te wizytowke. Verheek mieszka w Hiltonie w pokoju 1909. -To piec minut drogi stad. -Owszem. Wykonalismy kilka telefonow do Waszyngtonu. Facet nie jest agentem. Pracuje jako radca prawny. Znal Callahana i moze znac dziewczyne. Wyglada na to, ze stara sie ja znalezc. -A ona wszystko mu opowie, tak? -Zapewne. -Co z moim angielskim? -Mozesz sie nie martwic. Khamel odczekal godzine i wyszedl z hotelu. W marynarce i z krawatem wygladal jak zwykly spacerowicz przechadzajacy sie o zmroku. Szedl w strone rzeki. Niosl sportowa torbe i palil papierosa. Po pieciu minutach wszedl do foyer Hiltona. Przedarl sie przez tlum kibicow wracajacych do domu po meczu i wszedl do windy. Wysiadl na dwudziestym pietrze i zszedl schodami na dziewietnaste. Pod numerem 1909 nikt nie odpowiadal na pukanie. Gdyby przytrzymywane lancuchem drzwi uchylily sie, przeprosilby i dodal, ze musial sie pomylic. Gdyby drzwi otworzyly sie bez lancucha, a w szparze pojawil sie ktos, kopnalby go z calej sily i wszedl do srodka. Jego nowy kumpel Verheek szwenda sie na pewno po barach, rozdaje wizytowki i blaga studenciakow, zeby opowiedzieli mu o Darby Shaw. Co za debil! Zastukal ponownie i udajac, ze czeka na odpowiedz, wsunal pomiedzy drzwi i framuge szesciocalowa plastikowa linijke. Przesunal ja delikatnie w dol i zamek odskoczyl. Zamki nigdy nie byly przeszkoda dla Khamela, ktory bez klucza potrafil otworzyc i uruchomic kazdy samochod w niecale pol minuty. Gdy znalazl sie w srodku, zamknal za soba drzwi, rozejrzal sie i polozyl torbe na lozku. Z kieszeni wyciagnal rekawiczki i wlozyl je starannie jak chirurg. Pistolet i tlumik umiescil na stole. Telefon nie zajal mu wiele czasu. Podlaczyl magnetofon do gniazdka pod lozkiem. Sprawdzil, czy miniaturowe urzadzenie jest niewidoczne. Dwukrotnie wykrecil numer prognozy pogody i wysluchal nagrania. Idealnie. Jego nowy kumpel Verheek byl flejtuchem. Wiekszosc ubran byla brudna i walala sie wokol walizki stojacej na stole. Nawet sie nie rozpakowal. W garderobie wisial tandetny pokrowiec na ubrania i samotna koszula. Khamel zatarl za soba slady i usadowil sie w zamykanej wnece na ubrania. Byl cierpliwy, potrafil czekac wiele godzin. Na wszelki wypadek mial ze soba dwudziestkedwojke. Temu blaznowi moglo strzelic do glowy, zeby zajrzec do garderoby. Wtedy odstrzeli mu glowe. Jesli zachowa sie przyzwoicie, Khamel tylko poslucha, o czym rozmawia z dziewczyna. Na razie. ROZDZIAL 23 W niedziele Gavin zrezygnowal z chodzenia po barach. Niczego sie nie dowiedzial. Rozmawial z Darby, upewnil sie, ze nie znajdzie jej w miescie, wiec gra nie byla warta swieczki. Za duzo pil, za duzo jadl i byl zmeczony Nowym Orleanem. Mial juz zarezerwowany lot poznym popoludniem w poniedzialek, i jesli Darby nie zadzwoni ponownie, skonczy z ta zabawa w detektywa. Nie umial jej znalezc i nie byla to jego wina. W tym miescie gubili sie nawet taksowkarze. Jutro w poludnie nie bedzie go w biurze i Voyles wpadnie w szal. Zrobil juz wszystko, co mogl. Lezal na lozku w samym szortach i przerzucal jakies pismo, nie zwracajac uwagi na wlaczony telewizor. Dochodzila jedenasta. Poczeka do polnocy, a potem sprobuje usnac. Telefon zadzwonil punktualnie o jedenastej. Gavin wylaczyl telewizor za pomoca pilota. -Slucham. -Gavin? - To byla ona. -Wiec jeszcze zyjesz. -Ledwo. Usiadl na brzegu lozka. -Co sie stalo? -Jeden z ich goryli, moj przyjaciel Tucznik, gonil mnie przez pol dzielnicy. Nie znasz Tucznika, ale to jeden z tych, ktorzy obserwowali ciebie i wszystkich wchodzacych do kaplicy. -Udalo ci sie uciec?! -Owszem. Zdarzyl sie cud i ucieklam. -A co z Tucznikiem? -Ktos zrobil mu spora krzywde. Pewnie teraz lezy w lozku z workiem lodu w majtkach. Byl juz bardzo blisko, ale wdal sie w bojke. Boje sie, Gavin. -Sledzil cie? -Nie, napatoczyl sie na mnie na ulicy. Verheek umilkl na chwile. Darby mowila lekko drzacym glosem, ale panowala nad soba. Mimo to widac bylo, ze traci pewnosc siebie. -Posluchaj, Darby. Mam zarezerwowany lot na jutro po poludniu. Musze wrocic do pracy. Nie moge spedzic calego miesiaca w Nowym Orleanie, modlac sie, zeby cie nie zabili i zebys zechciala mi zaufac. Jutro wyjezdzam i uwazam, ze powinnas pojechac ze mna. -Dokad? -Do Waszyngtonu. Do mnie do domu. -I co potem? -Najwazniejsze, ze bedziesz zyla. Porozmawiam z dyrektorem i wymyslimy cos, do cholery! Musisz stad wyjechac! -Uwazasz, ze to mozliwe? -Tak. Nie jestem kompletnym idiota, Darby. Posluchaj, wystarczy, ze powiesz, gdzie jestes, a za pietnascie minut zjawie sie tam z trzema agentami FBI. Ci faceci nosza bron i nie robia w portki na widok Tucznikow i im podobnych. Jeszcze dzisiaj wywieziemy cie z miasta, a jutro znajdziesz sie w Waszyngtonie. Obiecuje, ze gdy tylko dotrzemy na miejsce, osobiscie porozmawiasz z czcigodnym F. Dentonem Voylesem i zaczniemy wszystko od poczatku. -Myslalam, ze FBI nie zajmuje sie ta sprawa. -Owszem, co nie znaczy, ze nie moze sie zajac w przyszlosci. -Skad w takim razie wezmiesz agentow? -Mam przyjaciol. Rozwazala przez chwile jego propozycje, a potem odezwala sie zdecydowanym glosem: -Na tylach twojego hotelu jest takie miejsce, ktore nazywa sie Riverwalk. Znajduje sie tam centrum handlowe i... -Wiem. Spedzilem tam po poludniu dwie godziny. -Dobrze. Na pietrze centrum handlowego jest sklep odziezowy o nazwie Frenchmen's Bend. -Widzialem. -Jutro, punktualnie o dwunastej w poludnie, stan przy wejsciu do sklepu i czekaj piec minut. -Darby, tak nie mozna! Czy wiesz, co moze sie zdarzyc do poludnia! Nie baw sie ze mna w kotka i myszke! -Zrobisz dokladnie to, co ci powiedzialam, albo nici z naszego spotkania. Nie widzialam cie jeszcze, wiec nie wiem, jak wygladasz. Zaloz jakas czarna koszule i czerwona czapke baseballowa. -Skad mam to wziac? -Postaraj sie. -Dobrze, dobrze, postaram sie o wszystko. Tylko blagam, nie kaz mi dlubac w nosie wykalaczka! Co za dziecinada! -Nie jestem w nastroju do zartow, wiec lepiej zamknij sie, bo wszystko odwolam. -To twoje zycie. -Prosze, Gavin! -Przepraszam. Zgadzam sie na wszystko. Zdaje sie, ze wybralas dosyc zatloczone miejsce. -Owszem. W tlumie czuje sie bezpieczniejsza. Stan przy wejsciu i czekaj piec minut. Trzymaj w reku zlozona gazete. Bede obserwowala. Po pieciu minutach wejdz do sklepu i przejdz w prawy tylny rog. Stoja tam wieszaki z kurtkami safari. Mozesz je poogladac. Znajde cie. -A ty w co bedziesz ubrana? -Mna sie nie przejmuj. -W porzadku. I co dalej? -Wyjedziemy z miasta we dwoje, podkreslam: tylko we dwoje! Nikt nie moze sie o tym dowiedziec. Rozumiesz? -Moge zalatwic ochrone. -Nie, Gavin. Pozwolisz, ze ja bede szefem? Nikt inny. Zapomnij o trzech znajomych agentach, zgoda? -Zgoda. W jaki sposob chcesz sie wydostac z miasta? -Mam pewien plan. -Nie podobaja mi sie twoje plany, Darby. Masz mordercow na karku i wplatujesz mnie w nie wiadomo co. Powinnismy rozegrac to inaczej. To, co ci zaproponowalem, jest znacznie bezpieczniejsze. Bezpieczniejsze dla ciebie i dla mnie. -Ale stawisz sie w poludnie, prawda? Stanal obok lozka i zamknal oczy. -Tak. Stawie sie. Mam nadzieje, ze ci sie uda. -Ile masz wzrostu? -Piec stop i dziesiec cali. -Ile wazysz? -Obawialem sie tego pytania. Zazwyczaj klamie i nie podaje swojej prawdziwej wagi, sama rozumiesz, ale tobie powiem: waze dwiescie funtow. Zamierzam schudnac, przysiegam. -Do zobaczenia jutro, Gavin. -Oby... oby, moja droga. Odlozyla sluchawke. Verheek odstawil telefon na miejsce. -Skurwysyny! - wrzasnal do scian. - Skurwysyny! - Przeszedl kilka razy wokol lozka i wszedl do lazienki. Zamknal za soba drzwi i odkrecil prysznic. Klal pod prysznicem przez dziesiec minut - wsciekal sie na nia, na siebie, na cala te sytuacje - potem stanal na posadzce i wytarl sie recznikiem. Wazyl prawie dwiescie pietnascie funtow, a caly ten nadmiar tluszczu trzymal sie na zaledwie pieciu stopach i dziesieciu calach. Prezentowal sie zalosnie. Jutro mial spotkac sie z kobieta, ktora powierzala mu swoje zycie, a wygladal jak zawodnik sumo! Otworzyl drzwi. W pokoju bylo ciemno. Ciemno? Przeciez nie gasil swiatla. Co za cholera? Siegnal do wlacznika obok toaletki. Pierwszy cios zmiazdzyl mu tchawice. Cios zostal wyprowadzony idealnie, skads z boku, spod sciany. Gavin zacharczal bolesnie i opadl na kolano, co ulatwilo zadanie drugiego ciosu, ktory spadl niczym topor na pien. Trafil dokladnie w podstawe czaszki i Gavin wyzional ducha. Khamel zapalil swiatlo i spojrzal na zalosne nagie cialo lezace nieruchomo na podlodze. Nie lubil delektowac sie efektami swojej pracy. Na ciele nie powinno byc sladow od wykladziny, podniosl wiec trupa, przerzucil go sobie przez ramie i zwalil na lozko. Pracowal szybko, bez zbednych ruchow. Wlaczyl telewizor na caly regulator, rozpial torbe i wyjal z niej tania automatyczna dwudziestkepiatke. Przylozyl lufe do prawej skroni niezyjacego Verheeka. Przykryl rewolwer i glowe dwiema poduszkami i pociagnal za spust. Teraz najwazniejsze: jedna z poduszek umiescil pod glowa, a druga zrzucil na podloge. Starannie zaplotl palce prawej dloni zabitego na rewolwerze, ktory odsunal o dwanascie cali od glowy. Wyjal spod lozka magnetofon i odlaczyl go od telefonu, ktorego wtyk wsadzil bezposrednio do gniazdka. Nacisnal guzik i wysluchal interesujacej go czesci rozmowy. Mial dziewczyne na widelcu! Wylaczyl telewizor. Kazda robota byla inna. Kiedys przez trzy tygodnie uganial sie za swa ofiara po Mexico City, w koncu nakryl faceta w lozku z dwiema prostytutkami. Gosc popelnil dziecinny blad, a Khamel w calej swojej karierze tylko czekal na dziecinne bledy przeciwnika. Grubas lezacy nieruchomo na lozku bladzil od urodzenia: glupi adwokacina uganiajacy sie za ochlapami, rozpuszczajacy pysk, rozdajacy wizytowki z numerem hotelowego pokoju. Zadarl z najniebezpieczniejszymi ludzmi od mokrej roboty i oto co go spotkalo. Przy odrobinie szczescia gliniarze rozejrza sie po pokoju i stwierdza samobojstwo. Zabiora sie do roboty i zaczna od postawienia sobie paru pytan, na ktore nie znajda - jak zwykle - odpowiedzi. Gosc byl wazna figura w FBI, wiec zrobia mu sekcje nie wczesniej niz za dwa dni. Dopiero we wtorek jakis patolog polapie sie, ze facet nie popelnil samobojstwa. A we wtorek dziewczyna bedzie juz tylko wspomnieniem, ktore Khamel przywola, pijac kawe w Managui. ROZDZIAL 24 Oficjalne zrodla w Bialym Domu upieraly sie, ze nie maja pojecia o zadnym raporcie "Pelikana". Sierzant takze nigdy o nim nie slyszal. Telefony na chybil trafil do FBI niczego nie daly. Znajomy z Departamentu Sprawiedliwosci udawal, ze nie wie, o co chodzi. Rzekomo ryl w papierach przez caly weekend i niczego nie znalazl. Gdy w poniedzialek Gray odebral telefon "Pelikana" w sali agencyjnej, nie mial nic nowego do powiedzenia. Dobrze jednak, ze dziewczyna zadzwonila. Jak zwykle zaczela od tego, ze dzwoni z automatu i tak dalej. -Wciaz szukam - przerwal jej Grantham. - Jesli w tym miescie jest jakis raport, to ktos dobrze go chroni. -Zapewniam pana, ze jest, i doskonale rozumiem, dlaczego go utajniono. -Jestem pewny, ze dowiem sie od pani wiecej. -O wiele wiecej. Wczoraj o malo mnie nie zabito, wiec niewykluczone, ze zaczne mowic wczesniej, niz zamierzalam. Musze o tym komus powiedziec... poki zyje. -Kto chce pania zabic? -Ci sami ludzie, ktorzy zamordowali Rosenberga, Jensena i Thomasa Callahana. -Czy wie pani, kim oni sa? -Nie, ale od srody widzialam przynajmniej czterech. Sa tutaj, w Nowym Orleanie... Wesza i czekaja, az popelnie jakis blad i wpadne im w rece. -Ile osob wie o raporcie? -Dobre pytanie. Callahan przekazal raport FBI, skad przeslano go podobno do Bialego Domu. Narobil tam, z tego, co wiem, sporo zamieszania. Nie mam pojecia, co bylo dalej. Callahan zostal zamordowany w dwa dni po doreczeniu dokumentu urzednikowi Biura. Ja, oczywiscie, mialam zginac razem z nim. -Byla pani wtedy z Callahanem? -Tak i tylko cudem uniknelam smierci. -A wiec to pani jest owa nie zidentyfikowana kobieta, o ktorej pisaly gazety? -Owszem. -W takim razie policja zna pani nazwisko. -Tak. Nazywam sie Darby Shaw. Jestem studentka drugiego roku prawa w Tulane. Thomas Callahan byl moim profesorem i... bliska mi osoba. Napisalam raport, dalam go Thomasowi i... dalej juz pan wie. Notuje pan? Grantham oderwal na chwile olowek od kartki. -Tak. Prosze mowic dalej. -Mam na razie dosyc Dzielnicy Francuskiej i chce stad dzisiaj wyjechac. Zadzwonie do pana jutro... Jeszcze nie wiem, skad. Czy ma pan dostep do materialow z kontroli finansowej ostatniej kampanii prezydenckiej? -Owszem. Sa ogolnie dostepne. -Wiem, ale chodzi mi o to, jak szybko moze pan wydobyc pewne informacje. -Jakie informacje? -Liste wszystkich wazniejszych sponsorow kampanii. -To nie bedzie trudne. Moge ja miec jeszcze dzis po poludniu. -Wiec prosze sie o nia postarac, a ja zadzwonie do pana jutro rano. -Dobrze. Ma pani kopie raportu? Zawahala sie. -Nie, ale znam go na pamiec. -I wie pani, kto kryje sie za morderstwami? -Owszem, lecz jesli to panu powiem, rowniez pan znajdzie sie na liscie ofiar. -Zaryzykuje. -Cierpliwosci. Zadzwonie jutro. Grantham odczekal chwile, a potem odlozyl sluchawke. Wzial z biurka notatnik i ruszyl zygzakiem poprzez labirynt komputerowych paneli. Zmierzal do przeszklonego biura sekretarza dzialu, Smitha Keena. Keen byl starszym, wciaz krzepkim mezczyzna i prowadzil w redakcji polityke otwartych drzwi, co gwarantowalo ciagly chaos w jego biurze. Wlasnie konczyl rozmawiac przez telefon, gdy do pokoju wszedl Grantham i starannie zamknal za soba drzwi. -Otworz je - polecil ostro Keen. -Musimy porozmawiac. -Porozmawiamy przy otwartych drzwiach. Otworz je, do cholery! -Daj mi minute. - Grantham uniosl dlonie. Tak, sprawa byla powazna. - Moge mowic? -Dobra. O co chodzi? -Przed chwila skonczylem druga rozmowe telefoniczna z pewna mloda dama, niejaka Darby Shaw. Panna Shaw wie, kto zabil Rosenberga i Jensena. Keen usiadl powoli za biurkiem i spojrzal podejrzliwie na Granthama. -Synu, masz w rekach dynamit. Skad wiesz, ze ta Shaw nie klamie? Z jakiego zrodla pochodza jej informacje? Co mozesz udowodnic? -Niczego jeszcze nie napisalem, Smith. Prowadze rozmowy. Przeczytaj to. - Podal mu egzemplarz "Times-Picayune", w ktorym opisano zamach na Callahana. Keen czytal powoli. -Kim byl Callahan? -Dokladnie przed tygodniem profesor Thomas Callahan wreczyl urzednikowi FBI kopie pewnego dokumentu, znanego obecnie jako raport "Pelikana". W dokumencie tym przedstawiono teorie, ktorej autorka wskazuje osoby stojace za morderstwami. Raport krazyl w centrali Biura, skad wyslano go do Bialego Domu i Bog wie dokad jeszcze. Dwa dni pozniej Callahan po raz ostatni uruchomil swoje porsche. Darby Shaw jest, jak twierdzi, ta nie zidentyfikowana kobieta opisana w gazecie. Byla z Callahanem i miala z nim umrzec. -Dlaczego? -Bo to ona napisala raport. Przynajmniej tak mowi. Keen opadl na oparcie fotela i polozyl nogi na biurku. Spojrzal na zdjecie Callahana. -Gdzie jest raport? -Nie wiem. -Co zawiera? -Tego rowniez nie wiem. -Wiec nie wiemy nic, prawda? -Na razie. Ale jakie zajmiemy stanowisko, jesli dziewczyna wszystko mi opowie? -A kiedy to zrobi? Grantham zawahal sie. -Wkrotce. Chyba szybciej, niz myslisz. Keen pokrecil glowa i rzucil nowoorleanska gazete na biurko. -Jesli zdobedziemy raport, Gray, wpadnie nam w rece diament, z ktorego nic sie nie da zrobic bez oszlifowania. Czeka nas ciezki, bolesny i skrupulatny proces weryfikacji danych. Bez tego nawet przecinek z raportu nie znajdzie sie w mojej gazecie. -Ale dajesz mi wolna reke? -Tak. I melduj o wszystkim, najlepiej co godzine. Nie wolno ci napisac ani slowa bez porozumienia ze mna. Grantham usmiechnal sie i otworzyl drzwi. Nie byla to niestety robota po czterdziesci dolcow za godzine. Nawet nie za trzydziesci i nie za dwadziescia. Croft wiedzial, ze za to gowniane szukanie igly w stogu siana wycisnie z Granthama gora pietnascie dolarow. Jesli dopisze mu szczescie. Gdyby mial inna prace, poslalby Graya do wszystkich diablow. Niechby znalazl sobie drugiego takiego frajera albo sam pobawil sie w Myszke Mickey. Sprawy nie ukladaly sie jednak najlepiej, a pietnascie dolcow nie chodzi w koncu piechota. Dokonczyl skreta w ostatniej kabinie wychodka, spuscil wode i otworzyl drzwi. Przeslonil oczy ciemnymi okularami i wyszedl na korytarz prowadzacy do holu, z ktorego czterema pasmami ruchomych schodow suneli do swych dziupli prawnicy. Calymi tysiacami walili na gore, by za sowite wynagrodzenie dorabiac sie wrzodow zoladka. Doskonale pamietal twarz Garcii. Facet snil mu sie po nocach: zadowolony, przystojny pysk, szczupla sylwetka, drogi garnitur. Nie powinien miec klopotow z rozpoznaniem goscia. Pod warunkiem, ze go zobaczy. Stal pod filarem udajac, ze czyta gazete, i zza ciemnych szkiel obserwowal wszystkich wchodzacych. Sami prawnicy, wszedzie tylko prawnicy o pewnych siebie ryjach, z aktoweczkami pod pacha. Jakze nie cierpial tych papug! Dlaczego wszyscy chodza tak samo ubrani? Od czasu do czasu przemykal nonkonformista w smialej muszce w grochy. Skad, do cholery, bierze sie tyle tego scierwa? Dwie godziny rano, potem dwie godziny podczas przerwy na lunch i znowu dwie godziny wieczorem. Dziewiecdziesiat dolcow na dzien to niewiele i rzuci to w cholere, gdy tylko trafi jakis interes. Mowil Granthamowi, ze to beznadziejne, jak strzelanie do kaczek noca. Grantham przyznal mu racje i kazal strzelac dalej. Nie bylo innego sposobu. Garcia ponoc sie spietral i przestal wydzwaniac. Musza go odnalezc. Na wszelki wypadek mial w kieszeni dwie fotografie Garcii, a takze spis wszystkich firm wynajmujacych biura w budynku. Spis byl dlugi. Jedenastopietrowiec zajmowaly glownie kancelarie pelne facecikow o smiesznych nazwiskach. Wdepnal w gniazdo zmij. O wpol do dziesiatej przerzedzilo sie. Znal juz niektore twarze ludzi zjezdzajacych schodami, spieszacych po porannej odprawie do sal sadowych, agencji i komisji. Croft wyszedl przez obrotowe drzwi i wytarl podeszwy butow o chodnik. Cztery przecznice dalej Fletcher Coal przechadzal sie przed biurkiem prezydenta i sluchal uwaznie wiadomosci przekazywanych mu przez telefon. Zmarszczyl brwi i zamknal oczy, a potem zerknal na prezydenta, jakby chcial powiedziec: "Zle wiesci, szefie. Naprawde zle wiesci". Prezydent trzymal przed soba list i spogladal na szefa swego gabinetu sponad polowek okularow. Coal chodzil marszowym krokiem w te i z powrotem, zupelnie jak Fuhrer, co okropnie irytowalo glowe panstwa; odnotowal w pamieci, by zwrocic wspolpracownikowi na to uwage. W koncu szef gabinetu rzucil sluchawke na widelki. -Nie trzaskaj tym cholernym telefonem! - wrzasnal prezydent. Na Coalu nie zrobilo to zadnego wrazenia. -Przepraszam. Dzwonil Zikman. Pol godziny temu skontaktowal sie z nim pan Gray Grantham i wypytywal o raport "Pelikana". -Cudownie. Wspaniale. Kto, do cholery, dal Zikmanowi kopie raportu?! Coal nie przestawal chodzic. -Zikman nie ma kopii raportu, wiec nie musial udawac, ze o niczym nie wie. -Zikman nigdy o niczym nie wie, wiec nie musi udawac. To kretyn. Dlaczego go zatrudniles, Fletcher? Chce, zeby zniknal. -Jak pan sobie zyczy. - Coal usiadl na krzesle po drugiej stronie biurka i oparl brode na dloniach. Zamyslil sie gleboko, a prezydent staral sie nie zwracac na niego uwagi. Mial dosc wlasnych problemow. -Voyles puscil pare? - spytal w koncu. -Niewykluczone, jesli istotnie mamy do czynienia z przeciekiem. Grantham czesto blefuje. Nie ma pewnosci, ze czytal raport. Mogl o nim uslyszec i zaczal weszyc. -Pierdole twoje "mogl"! Ciekawe, co powiesz, jak wydrukuja jakies bzdury o tym kurestwie! Bardzo jestem ciekaw, co mi wtedy powiesz! - Prezydent uderzyl piescia w biurko i zerwal sie na rowne nogi. - Co wtedy zrobisz, Fletcher? Ta szmata mnie nienawidzi! - Ciezkim krokiem podszedl do okna. -Nie moga tego wydrukowac bez sprawdzenia wszystkiego w innym zrodle, a takie zrodlo nie istnieje, poniewaz mamy do czynienia z klamstwem czystej wody, ktoremu poswiecamy stanowczo zbyt wiele uwagi. Prezydent, zamyslony ponuro, wygladal przez okno. -W jaki sposob dowiedzial sie o tym Grantham? Coal wstal i znow zaczal sie przechadzac, choc nieco wolniej niz poprzednio. Mial ciezki orzech do zgryzienia. -Tego nikt nie wie. Oprocz pana i mnie nikt z personelu nie slyszal o raporcie. Przyniesiono nam tylko jeden egzemplarz, ktory w tej chwili lezy w moim sejfie. W zeszlym tygodniu osobiscie zrobilem kserokopie, ktora dalem Gminskiemu, zobowiazujac go przysiega do zachowania tajemnicy. Prezydent wykrzywil sie, nie odwracajac glowy od okna. Coal mowil dalej: -W porzadku, zalozmy, ze ma pan racje i po miescie kraza teraz tysiace kopii raportu. Jakie to ma znaczenie? Zadnego... Oczywiscie pod warunkiem, ze nasz przyjaciel nie dopuscil sie tych wszystkich swinstw, bo wtedy... -Bo wtedy dobiora mi sie do dupy. -Owszem, powiedzialbym nawet, ze dobiora sie nam do dupy. -Ile wzielismy? -Miliony... posrednio i bezposrednio. - Zgodnie z prawem i wbrew prawu, o czym prezydent nie wiedzial, bo Coal nie byl laskaw poinformowac go o tym. Prezydent podszedl powoli do sofy. -Moze zadzwonilbys do Granthama i wybadal, co wie? Wypytal o to i owo? Jesli blefuje, szybko sie polapiesz. Jak myslisz? -Sam nie wiem... -Przeciez rozmawiales z nim kiedys, prawda? Wszyscy znaja Granthama. Coal przechadzal sie teraz za sofa. -Istotnie, rozmawialem z nim. Ale jesli ni z tego, ni z owego zaczne go wypytywac, facet moze nabrac podejrzen. -Coz... chyba masz racje. Prezydent chodzil z jednej strony sofy, a Coal z drugiej. -Co nam grozi? - spytal w koncu prezydent. -Najgorszy wariant wyglada tak: nasz przyjaciel rzeczywiscie jest w to wplatany. Pan osobiscie prosil Voylesa o wstrzymanie sledztwa w jego sprawie. Prasa dowiaduje sie o wszystkim i wyjawia machlojki naszego przyjaciela. Voyles chowa glowe w piasek i tlumaczy sie, ze na panskie polecenie scigal innych podejrzanych i nie zwracal uwagi na naszego przyjaciela. "Post" szaleje, bo ma dowody na kolejna afere korupcyjna, w ktora sa zamieszane najwyzsze kregi wladzy. Nastepne wybory przechodza nam kolo nosa. -Cos jeszcze? -Tak. To kompletna bzdura. Raport jest fantazmatem. Grantham niczego nie znajdzie, a ja jestem juz spozniony na odprawe personelu. - Podszedl do drzwi. - W przerwie na lunch umowilem sie na squasha. Wroce o pierwszej. Gdy za Coalem zamknely sie drzwi, prezydent odetchnal z ulga. Na popoludnie zaplanowal partie golfa do osiemnastu dolkow i nie mial zamiaru zawracac sobie glowy zadnym "Pelikanem". Jesli Coal sie nie przejmuje, to mozna spac spokojnie. Wystukal numer na klawiaturze telefonu i czekal cierpliwie na zgloszenie sie Boba Gminskiego. Szef CIA fatalnie gral w golfa i byl jednym z niewielu, ktorych prezydent ogrywal bez wysilku, dlatego zaprosil go na popoludniowa partyjke. Gminski zgodzil sie natychmiast; mial oczywiscie tysiace innych obowiazkow, ale czy mozna odmowic glowie panstwa...? -A tak przy okazji, Bob, co z ta sprawa "Pelikana" w Nowym Orleanie? -No coz, szefie... - Gminski odchrzaknal, udajac beztroske. - Mowilem Fletcherowi w piatek, ze rzecz jest fascynujacym popisem wyobrazni. Wedlug mnie autorka tego dziela powinna rzucic studia prawnicze i zajac sie kariera literacka... Cha, cha, cha... -Swietnie, Bob. Czyli to bzdura? -Wciaz sprawdzamy. -Do zobaczenia o trzeciej. - Prezydent odlozyl sluchawke i natychmiast chwycil za kij. ROZDZIAL 25 Riverwalk jest zatloczonym deptakiem, ciagnacym sie wzdluz rzeki. W centrum handlowym miesci sie okolo dwustu sklepow, kawiarni i restauracji, rozmieszczonych na kilku poziomach; wiekszosc z nich jest przykryta wspolnym dachem, a czesc wyjsc z pasazu prowadzi na nadbrzezny bulwar. Nieco dalej zaczyna sie ulica Poydras, lezaca o rzut kamieniem od dzielnicy. Darby zjawila sie w pasazu o jedenastej. Usiadla w kacie malenkiego bistro i zamowila kawe. Probowala tez czytac gazete - wszystko po to, zeby opanowac napiete nerwy. Sklep Frenchmen's Bend znajdowal sie pietro nizej, za rogiem. Denerwowala sie i nic nie mogla na to poradzic. W glowie miala caly plan dzialania, rozpisany co do minuty. Byla przygotowana na kazda ewentualnosc. Spala tylko dwie godziny; reszte nocy poswiecila na rysowanie w notatniku diagramow i rozpisywanie opcji. Jesli zginie, to na pewno nie dlatego, ze zapomniala odrobic lekcje. Nie mogla calkiem polegac na Verheeku, ktory pracowal dla federalnej agencji egzekwowania prawa, czesto kierujacej sie w swym postepowaniu wlasnymi zasadami. Gavin byl podwladnym prawdziwego paranoika, znanego ze swych nie zawsze etycznych metod dzialania. Paranoik z kolei podlegal prezydentowi, ktory stal na czele administracji skladajacej sie z idiotow. Prezydent mial bogatych i szczwanych przyjaciol, ktorzy swego czasu dali mu bardzo duzo pieniedzy. "Jednak w tej chwili, malenka, nie ma nikogo innego, komu moglabys zaufac" - przekonywala sie w duchu. Po pieciu dniach uciekania i dwoch bliskich trafieniach rzucala recznik na ring. Nowy Orlean stracil swoj czar. Potrzebowala pomocy i jesli musi zaufac glinom, to FBI nadaje sie do tego rownie dobrze jak inni. Jedenasta czterdziesci piec. Zaplacila za kawe i wmieszala sie w tlum kupujacych. We Frenchmen's Bend kilkunastu klientow ogladalo ubrania. Przeszla obok wejscia, przy ktorym za dziesiec minut powinien zjawic sie jej przyjaciel. Wslizgnela sie do ksiegarni za sasiednim sklepem. Obok Frenchmen's Bend byly przynajmniej trzy butiki, z ktorych mogla obserwowac wejscie, udajac zaabsorbowana zakupami klientke. Wybrala ksiegarnie, poniewaz sprzedawcy nie byli tu tak namolni, a kupujacy zatrzymywali sie na dluzej. Najpierw obejrzala magazyny i kolorowe pisma; gdy do umowionej pory zostaly tylko trzy minuty, wkroczyla miedzy polki z ksiazkami kucharskimi i rzucila okiem na wejscie do sklepu z odzieza. Thomas mowil, ze Verheek zawsze sie spoznia. Darby da mu jednak tylko pietnascie minut. Potem zniknie. Spodziewala sie, ze przyjdzie dokladnie o dwunastej i... oto i on! Czarna bluza treningowa, czerwona baseballowka, zlozona gazeta. Byl chudszy, niz myslala, ale przez kilka ostatnich dni mogl stracic na wadze. Serce przyspieszylo gwaltownie. "Uspokoj sie - skarcila sie w duchu. - Uspokoj sie, do cholery!" Zdjela z polki gruba ksiazke kucharska i spojrzala zza niej na Verheeka. Byl siwawy i mial dosyc ciemna karnacje. Oczy ukryl za przeciwslonecznymi okularami. Krecil sie nerwowo i sprawial wrazenie poirytowanego - dokladnie tak jak wtedy, gdy rozmawiali przez telefon. Przekladal gazete z reki do reki, przenosil ciezar ciala z jednej nogi na druga i rozgladal sie niespokojnie. Wszystko w porzadku. Tak go sobie wyobrazala. Bylo w nim cos kruchego, cos bardzo ludzkiego, co swiadczylo, ze boi sie nie mniej niz ona. Po pieciu minutach wszedl do sklepu - tak jak mu kazala - i stanal przy stojaku z kurtkami. Khamel nauczyl sie nie bac smierci. Otarl sie o nia wiele razy i wiedzial, jak opanowac strach. Po prawie trzydziestu latach stawania twarza w twarz ze smiercia nic, absolutnie nic, nie moglo go zaskoczyc. Ekscytowal sie jedynie seksem - reszta nie robila na nim wrazenia. W tej chwili dawal przedstawienie: wiercil sie i strzelal niespokojnie oczami na boki. Wyszedl calo z pojedynkow z ludzmi nie ustepujacymi mu pod wzgledem profesjonalizmu, wiec z pewnoscia potrafi dobrze rozegrac spotkanie ze zdesperowana dziewczyna. Przerzucal mysliwskie kurtki i udawal zdenerwowanego. W kieszeni mial chusteczke, ze niby nagle sie przeziebil i dlatego ma taki niski i zachrypniety glos. Sluchal nagrania niemal ze sto razy i byl pewny, ze potrafi nasladowac intonacje nieco spiewnego dialektu Srodkowego Zachodu. Verheek mowil bardziej przez nos - dlatego Khamel udawal, ze jest przeziebiony i musi stale uzywac chusteczki. Zawsze staral sie, by nikt nie zaszedl go od tylu, tym razem musial jednak zgodzic sie na zasady gry. Nie widzial jej. Gdy uslyszal glos, stala tuz za jego plecami. -Gavin? Odwrocil sie gwaltownie. Ogladala bialy slomkowy kapelusz z szerokim rondem. -Darby... - Wyciagnal szybko chusteczke i udal, ze kicha. Jej wlosy mialy zlocista barwe i byly krotsze niz jego. Ponownie kichnal i zakaszlal. - Chodzmy stad - powiedzial. - Nie podoba mi sie to wszystko. Chryste, a czy jej sie podoba?! Jest poniedzialek i wszystkie kolezanki ze studiow zajmuja sie wlasnymi sprawami, a ich jedynym zmartwieniem jest kolejne zaliczenie. Dlaczego akurat jej sie to przytrafilo? Dlaczego musi sie maskowac i bawic w policjantow i zlodziei z facetem, ktory moze sprowadzic na nia nieszczescie? -Rob, co ci kaze. Przeziebiles sie? Kichnal w chusteczke i odezwal sie szeptem: -Tak, w nocy. Przesadzilem z klimatyzacja. Chodzmy stad. -Idz za mna. - Wyszli ze sklepu. Darby wziela go za reke i poprowadzila schodami prosto na bulwar. -Widzialas ich? - spytal. -Nie, jeszcze nie. Ale jestem pewna, ze sa niedaleko. -Dokad mnie, do diabla, ciagniesz? - zachrypial. Maszerowali bulwarem coraz szybciej. Rozmawiali, nie patrzac na siebie. -Nie pytaj i wyciagaj nogi. -Idziesz za szybko, Darby. Mozemy wzbudzic podejrzenia. Zwolnij! Posluchaj, to szalenstwo! Pozwol mi zadzwonic, zalatwic ochrone... Za dziesiec minut bedzie tu trzech agentow... - trajkotal jak prawdziwy Verheek. To dzialalo! Trzymali sie za rece i pedzili na zlamanie karku. -Nic z tego. - Zwolnila. Bulwar byl pelen ludzi. Obok parowca "Krolowa Delty" ustawila sie kolejka wycieczkowiczow. Staneli na jej koncu. -Co ty, do cholery, kombinujesz? - spytal. -Czy zawsze tak sie ciskasz? - odpowiedziala szeptem. -Zawsze. Szczegolnie gdy musze robic cos glupiego, a to, co robimy, to idiotyzm! Chcesz poplynac statkiem? -Aha. -Dlaczego? - Kichnal i rozkaszlal sie na dobre. Moglby zalatwic ja jedna reka, ale wszedzie bylo pelno ludzi. Z przodu, z boku, za nimi. Khamel szczycil sie tym, ze kazda robote wykonuje tak samo starannie, nie zostawiajac sladow, a tutaj wywolalby zamieszanie. Wsiadzie wiec na statek, poudaje Verheeka przez kilka nastepnych minut, a potem sie zobaczy. Tak... Najlepiej bedzie, jesli zaprowadzi ja na gorny poklad, tam zabije, wrzuci trupa do rzeki i zacznie wrzeszczec, ze wypadek, ze znowu ktos sie utopil. To powinno sie udac. Jesli nie, poczeka cierpliwie na inna okazje. Dziewczyna nie przezyje nastepnej godziny. Gavin byl nerwusem, wiec czas sie powsciekac: - Pytalem, dlaczego. -Bo mile stad w gore rzeki ktos zostawil dla mnie samochod na parkingu kolo przystani. Doplyniemy tam za pol godziny - tlumaczyla szeptem. - Zejdziemy ze statku, wsiadziemy do auta i beda mogli nas pocalowac. Kolejka zaczela sie przesuwac. -Nie lubie plywac. Cierpie na chorobe morska. Brzydko mi to pachnie, Darby - zakaszlal i rozejrzal sie wokol wzrokiem osaczonego zwierzecia. -Uspokoj sie, Gavin. Uda nam sie. Khamel podciagnal spodnie nalezace kiedys do Verheeka. Mialy dziewiecdziesiat centymetrow w pasie, dlatego nalozyl na siebie osiem par gatek. Bluza treningowa byla w najwiekszym rozmiarze. Z pewnoscia wygladal jak ktos wazacy przynajmniej sto dziewiecdziesiat funtow. Albo i wiecej. Wazne, ze nie domyslila sie niczego. Dochodzili do trapu "Krolowej Delty". -Nie podoba mi sie to - baknal na tyle glosno, by go uslyszala. -Zamknij sie - odparla. Jakis mezczyzna podbiegl do konca kolejki i przepchnal sie lokciami przez obladowany torbami i aparatami tlum. Turystow bylo takie mrowie, jakby przejazdzka parowcem stanowila najwieksza atrakcje sezonu. Nowo przybyly mial doswiadczenie w zabijaniu, ale nigdy nie robil tego na oczach gromady ludzi. Widzial glowe dziewczyny. Przeciskal sie rozpaczliwie do przodu. Ludzie obrzucali go przeklenstwami, lecz nie zwracal na to uwagi. Pistolet mial ukryty w kieszeni, lecz zblizajac sie, wyszarpnal go i trzymal w rece wyciagnietej wzdluz prawego uda. Stala obok trapu; jeszcze chwila i wejdzie na statek. Rzucil sie do przodu i rozepchnal tlum. Wycieczkowicze oburzyli sie glosno, a gdy ujrzeli bron, zaczeli wrzeszczec. Trzymala za reke mezczyzne, ktory bez przerwy cos mowil. Postawila juz jedna noge na trapie, gdy odtracil ostatnia osobe i przylozyl pistolet do podstawy czaszki mezczyzny, tuz pod czerwona czapeczka. Wystrzelil tylko raz. Ludzie z wrzaskiem padli na ziemie. Gavin upadl ciezko na trap. Darby krzyknela i cofnela sie przerazona. W uszach dzwonil jej huk wystrzalu, slyszala rozwrzeszczanych ludzi, pokazujacych Verheeka palcami. Mezczyzna z pistoletem biegl w strone centrum handlowego, gdzie mogl latwo ukryc sie w tlumie. Jakis gruby, obwieszony aparatami facet rozwrzeszczal sie histerycznie. Widziala uciekajacego zabojce nie dluzej niz sekunde. Potem zniknal. Nie miala pojecia, kim byl. Krzyczala na cale gardlo i nie mogla przestac. -On ma pistolet! - zawolala jakas kobieta. Tlum otaczajacy Verheeka cofnal sie. Gavin podniosl sie na kolana, w prawej dloni trzymal maly rewolwer. Kolysal sie zalosnie w przod i w tyl, jak cierpiace na chorobe sieroca dziecko. Z brody sciekala mu krew, gromadzaca sie w kaluze u jego stop. Zwiesil glowe. Mial zamkniete oczy. Przesunal sie na kolanach o kilka cali, prosto w kaluze wlasnej krwi. Tlum cofnal sie jeszcze bardziej, przerazony widokiem czlowieka walczacego ze smiercia. Postrzelony znow ruszyl chwiejnie przed siebie, nie wiadomo po co - moze w nadziei, ze ruch utrzyma go przy zyciu. Zaczal belkotac. Z jego gardla wydobywaly sie glosne, bolesne jeki - zalosna skarga w trudnym do rozpoznania jezyku. Krew splywala mu z nosa i brody. Wciaz zawodzil w jakims niezrozumialym dialekcie. Dwoch czlonkow zalogi parowca stalo na trapie i przygladalo sie agonii, bojac sie zblizyc. Widzieli kolyszacy sie wraz z cialem rewolwer. Jakas kobieta wybuchnela placzem, potem nastepna. Darby cofnela sie o krok. -To Egipcjanin - uslyszala szept niskiej pani o ciemnym kolorze skory. Tlumowi zahipnotyzowanemu smiercia bylo to obojetne. Zakolysal sie po raz kolejny i dotarl do krawedzi bulwaru. Rewolwer wpadl do rzeki. Verheek upadl na brzuch. Z glowy, zwieszonej nad woda, skapywala krew. Z tylu rozlegly sie jakies krzyki. Obok umierajacego stanelo dwoch policjantow. Tlum przyblizyl sie, chcac zobaczyc trupa. Darby szla tylem, z trudem unoszac stopy. W koncu odwrocila sie i odeszla. Policjanci beda zadawac pytania, na ktore i tak nie odpowie, wiec wolala uniknac spotkania z nimi. Czula ogarniajaca ja slabosc. Musi gdzies usiasc i pomyslec. W pasazu przy Riverwalk byl bar z ostrygami - zatloczony, jak zwykle w porze lunchu. Przeszla na tyl i znalazla toalety. Zamknela drzwi kabiny i usiadla na sedesie. Opuscila Riverwalk, gdy zapadl zmrok. Od hotelu Westin dzielily ja tylko dwie przecznice; miala nadzieje, ze zdola tam dotrzec, zanim ktos zastrzeli ja na ulicy. W centrum handlowym kupila nowe rzeczy. Zmienila takze okulary i kapelusz. Miala juz dosyc wydawania pieniedzy na kolejne przebrania. Miala dosyc wszystkiego. Dotarla do Westin bez problemu, okazalo sie jednak, ze wszystkie pokoje sa zajete. Przez godzine siedziala w jasno oswietlonym foyer i pila kawe. Musiala uciekac, ale bez paniki. Miala sporo rzeczy do przemyslenia. A moze za duzo myslala? Moze zorientowali sie, ze starannie planuje swoje posuniecia i dostosowali sie do niej. Wyszla z hotelu i zatrzymala jadaca Poydras taksowke. Za kierownica siedzial przygarbiony siwy Murzyn. -Musze dostac sie do Baton Rouge - powiedziala. -Chryste, dziecino, to kawal drogi! -Ile pan wezmie? - spytala szybko. Pomyslal chwile. -Stowke i piecdziesiat. Wpelzla na tylne siedzenie i podala kierowcy dwa banknoty. -Dam panu dwiescie, tylko prosze jechac szybko i sprawdzac od czasu do czasu, co sie dzieje z tylu. Moge byc sledzona. Taksowkarz wylaczyl licznik i wsadzil pieniadze do kieszeni na piersi. Darby wyciagnela sie na tylnym siedzeniu i zamknela oczy. Jazda taksowka nie byla rozsadnym posunieciem, ale rozsadek i rozwaga w niczym jej nie pomogly. Stary byl dobrym kierowca. Po kilku minutach byli juz na autostradzie. Dzwonienie w uszach ustalo, lecz wciaz slyszala strzal i widziala swego towarzysza na kolanach, kolyszacego sie w przod i w tyl, walczacego o kazda sekunde zycia. Thomas mowil o nim kiedys "Holender Verheek". Potem podobno Gavin zloscil sie, gdy sie tak do niego zwracali. Skonczyli juz wtedy studia i powaznie zajeli sie robieniem kariery. Holender Verheek nie byl Egipcjaninem. Czlowieka, ktory go zabil, widziala przez ulamek sekundy - mimo to rozpoznawala w nim kogos... Mezczyzna biegnac spojrzal w prawa strone i wtedy poznala go i... zapomniala. Wpadla w histerie, nie mogla opanowac krzyku, pamietala wszystko jak przez mgle. Wszystko jak przez mgle... W polowie drogi do Baton Rouge zapadla w gleboki sen. ROZDZIAL 26 Voyles ze sluchawka przy uchu stal za swym dyrektorskim obrotowym fotelem. Nie mial na sobie marynarki, a wiekszosc guzikow jego dawno nie zmienianej, wymietej koszuli byla rozpieta. Dochodzila dziewiata wieczorem i, sadzac po stanie garderoby, Voyles spedzil w biurze przynajmniej pietnascie godzin. I nie mial zamiaru wyjsc. Wysluchal informacji podawanej przez telefon, wydal kilka belkotliwych polecen i odlozyl sluchawke. Po drugiej stronie biurka siedzial K.O. Lewis. Drzwi byly otwarte, wszedzie palily sie swiatla; nikt nie zbieral sie do domu. W gabinecie panowal powazny nastroj, z korytarza dobiegaly przyciszone rozmowy. -Dzwonil Eric East - powiedzial Voyles, siadajac ostroznie w fotelu. - Jest na miejscu od dwoch godzin. Wlasnie skonczyli sekcje zwlok. Kula przeszla przez prawa skron, ale Verheek umarl wczesniej od ciosu zadanego w C-2 i C-3. Kregi sa strzaskane w drobny mak. Na dloni nie znalezli sladow prochu. Dostal jeszcze jeden cios... w krtan... prawdopodobnie wczesniej, bo nie bylo to przyczyna smierci. Lezal na lozku nagi. Umarl miedzy dziesiata a jedenasta zeszlej nocy. -Kto go znalazl? - spytal Lewis. -Pokojowka. Weszla do pokoju okolo jedenastej przed poludniem. Przekazesz wiadomosc zonie? -Jasne - odparl K.O. - Kiedy przywioza cialo? -East powiedzial, ze za kilka godzin, prawdopodobnie kolo drugiej w nocy. Przekaz zonie Verheeka, ze zrobimy wszystko, czego od nas zazada. Poinformuj ja, ze wysylam stu agentow do przeczesywania miasta. Przysiegnij, ze znajdziemy morderce i tak dalej, i tak dalej... -Sa jakies slady? -Chyba nie. East mowil, ze weszli do pokoju o trzeciej po poludniu i niczego nie znalezli. Kolejna czysta robota. Brak sladow wlamania. Ofiara nie stawiala oporu. Nie maja niczego, co mogloby nam pomoc, ale dopiero zaczynaja. - Voyles potarl oczy i zamyslil sie. -Jak to mozliwe, ze gosc pojechal na najzwyklejszy pogrzeb i zginal? - spytal Lewis. -Weszyl wokol sprawy "Pelikana". Carlton, jeden z naszych agentow, powiedzial Eastowi, ze Gavin probowal odnalezc dziewczyne; gdy skontaktowala sie z nim, poprosil Carltona o pomoc i ochrone. Rozmawial z Verheekiem pare razy, dal mu namiary na studenckie knajpki w miescie. Nic wiecej nie wie. Aha, mowil jeszcze, ze troche sie bal o Verheeka, bo ten naiwniak afiszowal sie praca w FBI. Wedlug Carltona Gavin zachowywal sie jak szurniety. -Czy ktos widzial dziewczyne? -Na moj rozum ona juz gryzie ziemie. Polecilem Nowemu Orleanowi, zeby ja znalezli... zywa lub martwa. -Przez ten cholerny raport ludzie padaja jak muchy! Kiedy sie do niego zabierzemy? Voyles wskazal broda drzwi. Lewis wstal poslusznie i zamknal je. Dyrektor podniosl sie z fotela, strzelil palcami i zaczal glosno myslec: -Musimy zadbac o wlasne tylki. Sadze, ze powinnismy oddelegowac przynajmniej dwustu agentow do "Pelikana" i zachowac najscislejsza tajemnice. W tym cos jest, K.O., cos naprawde parszywego. Nie wolno nam jednak zapominac, ze obiecalem prezydentowi zawieszenie broni w tej sprawie. Pamietaj, ze osobiscie prosil mnie o wstrzymanie sledztwa, a ja zgodzilem sie, po czesci dlatego, ze traktowalismy to jako zart... - Voyles wykrzywil usta w kwasnym usmiechu. - Rzecz w tym, ze nagralem nasza rozmowe, mam na tasmie zadanie zaniechania obowiazkow sluzbowych, wysuniete przez prezydenta wobec dyrektora FBI. A co...! Coal na polecenie tego idioty nagrywa kazda rozmowe prowadzona w odleglosci pol mili od Bialego Domu; dlaczego ja nie mialbym skorzystac z ich pomyslu?! Kazalem sobie zamontowac najlepszy miniaturowy mikrofon, nagranie jest bez zarzutu. Czyste jak jasna cholera! -Nie nadazam, Denton. -To proste. Wlaczamy dopalacze i zabieramy sie ostro do roboty. Jesli raport nie klamie, bierzemy od prokuratury nakazy, lapiemy winnych i czekamy na akty oskarzenia. Spoleczenstwo wpada w ekstaze. Jednak pod zadnym pozorem nie wolno nam sie spieszyc. Na razie idiota i Coal o niczym nie wiedza. Jesli prasa cos zweszy i raport "Pelikana" ujrzy swiatlo dzienne, moja w tym glowa, by narod dowiedzial sie, ze prezydent kazal nam sie wycofac, bo chodzi o jego kolesia. -To bedzie gwozdz do jego trumny - usmiechnal sie Lewis. -No wlasnie! Coal wykrwawi sie na smierc, a prezydent bedzie skonczony. W przyszlym roku mamy wybory, K.O. -Podoba mi sie twoj plan, Denton, ale najpierw musimy rozgryzc te sprawe. Voyles stanal za fotelem i zsunal buty, przez co stal sie jeszcze nizszy. -Zajrzymy do wszystkich psich bud, do kazdej nory i do kazdego kibla, K.O. Oczywiscie nie bedzie to latwe. Jesli istotnie przyjdzie nam zmierzyc sie z Mattiece'em, to bedziemy mieli na karku miliardera, ktory nie wahal sie uknuc skomplikowany spisek i wynajac najbardziej utalentowanych mordercow tylko po to, by zlikwidowac dwoch sedziow. Jego ludzie nie sa zbyt rozmowni i nie zostawiaja sladow. Spojrz, co sie stalo z naszym przyjacielem Gavinem. Chocbysmy przez dwa lata wycierali kurze w hotelu, zaloze sie, ze nie znajdziemy nawet sladu lupiezu mordercy. Tak jak w wypadku Rosenberga i Jensena. -Oraz Callahana. -Tak... jego takze. I zapewne dziewczyny. -Wiesz, Denton, mam wyrzuty sumienia... Gavin byl u mnie w czwartek rano, kiedy dowiedzial sie o Callahanie... A ja go splawilem... Nie chcialem nawet biedaka wysluchac... -Posluchaj, mnie takze jest przykro, ze nie zyje. Byl dobrym prawnikiem, bardzo lojalnym wobec mnie. Cenie to. Ufalem Gavinowi. Zginal dlatego, ze posunal sie za daleko. Nie musial bawic sie w policjanta i szukac dziewczyny. -Lepiej juz pojde do pani Verheek. - Lewis wstal i przeciagnal sie. - Wiec co mam jej powiedziec? -Powiedz jej, ze to wyglada na napad, gliny nie sa jeszcze pewne, wciaz szukaja, i jutro dowiemy sie wiecej. Cos w tym stylu. Dodaj, ze jestem zdruzgotany i zrobimy wszystko, by jej pomoc. Limuzyna Coala zahamowala gwaltownie przy krawezniku, przepuszczajac jadaca na syrenie karetke pogotowia. Coal od jakiegos czasu krazyl bez celu po miescie - co nie bylo niczym niezwyklym, gdy zamierzal spotkac sie z Matthew Barrem, by omowic naprawde brudne interesy. Siedzieli w glebi auta i saczyli napoje. Coal zadowolil sie woda mineralna. Barr pil piwo z pollitrowej puszki, kupionej w sklepie spozywczym. Nie zwrocili uwagi na pogotowie. -Musze wiedziec, co chodzi po lbie Granthamowi - odezwal sie Coal. - Dzwonil dzisiaj do Zikmana, do doradcy Zikmana, Trandella, a takze do Nelsona De Vana, jednego z moich bylych asystentow, ktory pracuje w Komitecie na Rzecz Reelekcji. Na pewno nie ograniczyl sie do tych trzech telefonow, ale o reszcie nie slyszalem. I wszystko w ciagu jednego dnia! Grantham musial cos zweszyc i idzie za ciosem. -Myslisz, ze widzial raport? Limuzyna wlaczyla sie do ruchu. -Nie, na pewno nie. Gdyby znal jego tresc, nie zarzucalby przynety. Wystarczy, cholera, ze o nim slyszal! -Jest dobry. Obserwuje go od lat. Nie afiszuje sie i nie szuka slawy. Woli byc w cieniu, bo wtedy latwiej kontaktowac sie z przeroznymi informatorami. Zdarzalo mu sie wypisywac idiotyzmy, ale zazwyczaj jest bardzo dokladny, wrecz skrupulatny. -To mnie wlasnie martwi. Jak zweszy krew, nie popusci. -Oczywiscie zadalbym za wiele pytajac, o czym mowi raport? - Barr upil lyk piwa. -Istotnie. Nie pytaj mnie o to, bo sprawa jest tak cholernie poufna, ze ciarki przechodza mi po plecach. -W takim razie skad Grantham o niej wie? -Doskonale pytanie. Wlasnie tego chce sie dowiedziec. Jak wpadl na trop raportu i ile o nim wie, a takze: kim sa jego wtyki? -Podlaczylismy podsluch do jego telefonu w samochodzie, ale nie bylismy jeszcze w mieszkaniu. -Dlaczego? -Dzisiaj rano o malo nie nakryla nas jego sprzataczka. Sprobujemy jutro. -Nie daj sie przylapac, Barr. Pamietaj o Watergate. -Nie mow mi o tych kretynach, Fletcher. Nie zapominaj, ze masz do czynienia ze specjalistami. -No wlasnie! Powiedz mi wiec, czy ty i twoi specjalisci mozecie zainstalowac podsluch w redakcyjnym telefonie Granthama? -Oszalales?! - Barr odwrocil sie ze zmarszczonymi brwiami. - To niewykonalne. W agencji przez cala dobe az roi sie od ludzi. Maja swoich ochroniarzy i personel techniczny. -Musi byc jakis sposob. -Wiec zrob to sam, Coal. Zrob to, jesli jestes taki cholernie sprytny. -Zastanow sie nad tym, dobra? Po prostu przemysl to sobie. -Juz przemyslalem i mowie ci: to jest niewykonalne! Slowa te dziwnie rozbawily Coala, co doprowadzilo Barra do wrzenia. Limuzyna wjechala do centrum. -Zalozcie podsluch w mieszkaniu - przypomnial Coal. - Dwa razy dziennie chce miec raporty o wszystkich rozmowach Granthama. Samochod zatrzymal sie i Barr wysiadl. ROZDZIAL 27 Sniadanie na Dupont Circle. Bylo dosyc chlodno; cpuny i transwestyci lezeli nieprzytomni, pograzeni w swych perwersyjnych swiatach. Wokol nich rozlozylo sie kilku bezdomnych pijakow. Slonce wzeszlo jakis czas temu i rozproszylo ciemnosci, wiec nic mu nie grozilo. Poza tym wciaz byl agentem FBI i nosil pod pacha kabure z gnatem. Kogo mial sie bac? Zboczencow? Co prawda nie uzywal broni od pietnastu lat, bo rzadko wstawal zza biurka, teraz jednak z checia siegnalby po krotka kolbe i wypalil, gdyby zaszla potrzeba. Nazywal sie Trope i byl agentem do specjalnych poruczen samego dyrektora. Jego misje byly tak poufne, ze wiedzial o nich jedynie Voyles. I to wlasnie on wyslal go dzisiaj na pogawedke z Bookerem z Langley. Obaj cieszyli sie ogromnym zaufaniem swoich szefow, ktorzy od czasu do czasu mieli dosyc kombinowania, co robi druga strona, i za posrednictwem swych agentow wymieniali informacje. Trope siedzial na okraglej lawce, zwrocony plecami do New Hampshire. Rozpakowal kupione w sklepie sniadanie, na ktore skladal sie banan i slodka bulka. Spojrzal na zegarek. Booker nigdy sie nie spoznial. Zwykle Trope zjawial sie pierwszy w umowionym miejscu, a Booker piec minut po nim. Zawsze szybko wymieniali uwagi i Trope odchodzil, zostawiajac kolege samego. Agent Voylesa naprawde nazywal sie Trope, ale nie wierzyl, ze Booker podal swoje prawdziwe nazwisko. Z pewnoscia wymyslil sobie pseudonim. Booker byl z Langley, gdzie pracowali sami paranoicy i nawet goncy mieli ksywy. Odgryzl czubek banana. Ciekawe, jak w Langley zwracaja sie do sekretarek, skoro codziennie obowiazuje inny kod? Booker szedl spacerkiem wzdluz fontanny, z duzym styropianowym kubkiem kawy. Rozejrzal sie dokola, a potem usiadl obok kolegi. Spotkanie bylo umowione przez Voylesa, wiec Trope bedzie mowil jako pierwszy. -Stracilismy czlowieka w Nowym Orleanie - zaczal. -Dal sie zabic - powiedzial Booker i upil lyk kawy. -Co nie zmienia faktu, ze nie zyje. Byliscie tam? -Owszem, ale nie mielismy pojecia, ze facet weszy. Zajmowalismy sie kim innym. O co mu chodzilo? -Nie mamy pojecia. - Trope rozwinal czerstwa bulke. - Pojechal na pogrzeb, probowal odnalezc dziewczyne i dostal w leb nie wiadomo od kogo. Czysta robota, nie sadzisz? Booker wzruszyl ramionami. Ci z FBI byli jak dzieci. -Taka sobie. Z tego, co slyszalem, dosyc kiepsko zainscenizowane samobojstwo. - Napil sie goracej kawy. -Gdzie jest dziewczyna? - spytal Trope. -Zgubilismy ja na lotnisku O'Hare. Kto wie, moze jest juz na Manhattanie? Szukamy jej. -Oni tez szukaja. - Trope siegnal po swoj kubek kawy. -Z pewnoscia. Spojrzeli na pijaka, ktory podniosl sie z lawki i zwalil na ziemie. Polecial prosto na glowe i steknal przy uderzeniu, ale byl tak pijany, ze zapewne nic nie poczul. Gdy stanal chwiejnie na nogach, z czola plynela mu krew. Booker spojrzal na zegarek. Nie powinni przedluzac spotkania. -Czy pan Voyles ma jakies plany? -O tak. Wchodzi do gry. Wczoraj wyslal tam piecdziesieciu ludzi, dzisiaj dorzuci ponad setke. Nie lubi tracic pracownikow, szczegolnie tych, ktorych zna. -Co z Bialym Domem? -Nie powie im o tym, i liczy, ze sie nie dowiedza. O niczym nie maja pojecia. -Znaja Mattiece'a. -A gdzie jest obecnie pan Mattiece? - Trope zdobyl sie na lekki usmiech. -Nie wiadomo. Przez ostatnie trzy lata tylko od czasu do czasu pojawial sie w kraju. Ma przynajmniej szesc posiadlosci rozrzuconych po calym swiecie, a oprocz tego odrzutowce, jachty i Bog wie co jeszcze. -Raport musial zalezc mu za skore, nie sadzisz? - Trope dokonczyl bulke i wsadzil celofan do papierowej torby. -O tak! Gdyby rozegral to spokojnie, nikt nie zwrocilby uwagi na te historyjke. Ale facet wpadl w szal i zaczal zabijac, a im wiecej trupow, tym wiarygodniejsza staje sie hipoteza raportu. Trope spojrzal na zegarek. Rozmawiali juz zbyt dlugo, ale istotnie bylo o czym. -Voyles mowi, ze bedzie nam potrzebna wasza pomoc. -W porzadku. - Booker kiwnal glowa. - Ale sprawa nie bedzie latwa. Po pierwsze: domniemany zabojca nie zyje. Po drugie: domniemany zleceniodawca jest nieuchwytny. Zorganizowano skomplikowany spisek, ale spiskowcy znikneli. Sprobujemy znalezc Mattiece'a. -I dziewczyne? -Tak, ja tez. -Ciekawe, co ona knuje. -Zastanawia sie, jak przezyc. -Dlaczego jej nie zdejmiecie? - spytal Trope. -W tej chwili nie wiemy, gdzie sie zaszyla, a poza tym nie wolno nam zgarniac niewinnych ludzi z ulicy. Dziewczyna nikomu juz nie ufa. -Nie dziwie sie - rzekl Trope i odszedl. Grantham podniosl niewyrazne zdjecie, przeslane faksem z Phoenix. Przez dwa lata Darby studiowala biologie w college'u Uniwersytetu Stanowego Arizony - na zdjeciu miala nie wiecej niz dwadziescia wiosen i bardzo ladnie prezentowala sie w stroju alumna. Drugi faks przyslal wspolpracownik Associated Press z Nowego Orleanu. Byla na nim kopia jej pierwszorocznego zdjecia z Tulane. Miala juz dluzsze wlosy. Szperajac w studenckich annalach, facet z AP natrafil na fotografie panny Darby Shaw pijacej dietetyczna cole podczas akademickiego pikniku. Na zdjeciu ubrana byla w obszerna bluze i wyblakle, dopasowane dzinsy. Smiala sie z czegos... lub z kogos stojacego w poblizu. Miala idealnie rowne, biale zeby i mila twarz. Wygladala jak modelka z "Vogue'a". Grantham przypial to zdjecie do korkowej tablicy nad biurkiem. Nadszedl takze faks ze zdjeciem Thomasa Callahana, potrzebnym do dokumentacji. Polozyl nogi na biurku. Byl wtorek, dochodzilo wpol do dziesiatej. W sali agencyjnej szumialo jak w dobrze zorganizowanym ulu. W ciagu ostatnich dwudziestu czterech godzin Gray wykonal osiemdziesiat telefonow, a ich efektem byly jedynie cztery fotografie i sterta dokumentow kontroli finansowej kampanii prezydenckiej. Dreptal w miejscu, ale czy to wazne? Dziewczyna wszystko wyspiewa. Przegladajac ostatnie wydanie "Posta" natknal sie na nieco dziwna historie zejscia z tego swiata niejakiego Gavina Verheeka. Zadzwonil telefon. To byla Darby! -Widzial pan "Posta"? -Czasami cos dla nich pisuje. -Pytam, czy czytal pan ten artykul o prawniku z FBI zamordowanym w Nowym Orleanie. - Darby nie byla w nastroju do zartow. -Wiesz cos na ten temat? -Mozna to tak ujac. Sluchaj pan uwaznie, Grantham: Callahan przekazal raport Verheekowi, ktory byl jego najlepszym przyjacielem. W piatek Verheek przyjechal do Nowego Orleanu na pogrzeb Thomasa. Rozmawialam z nim przez telefon. Chcial mi pomoc, ale balam sie ludzi z Biura. Umowilismy sie na spotkanie wczoraj, czyli w poniedzialek. Verheek zostal zamordowany w pokoju hotelowym okolo jedenastej wieczorem w niedziele. Notuje pan, panie Grantham? -Tak, mam wszystko. -Verheek nie przyszedl na spotkanie, bo juz nie zyl. Wpadlam w panike i wyjechalam z miasta. Jestem w Nowym Jorku. -Rozumiem. - Grantham notowal w szalenczym tempie. - Kto zabil Verheeka? -Nie wiem. Ta sprawa ma drugie dno. Przeczytalam "Posta" i "New York Timesa" od deski do deski i nie znalazlam ani slowa o tym morderstwie. Zabito rowniez czlowieka, z ktorym sie spotkalam, biorac go za Verheeka. To dluga historia. -Na to wyglada. Kiedy mi ja opowiesz? -Kiedy moze pan zjawic sie w Nowym Jorku? -Najpozniej w poludnie. -Troche za szybko. Przelozmy to na jutro. Zadzwonie do redakcji mniej wiecej o tej porze i przekaze dalsze instrukcje. Musi byc pan ostrozny, Grantham. Spojrzal z podziwem na fotografie usmiechnietej dziewczyny w dzinsach. -Mam na imie Gray, a nie Grantham. -Jak wolisz. Sluchaj dalej: pewni ludzie obawiaja sie tego, co wiem. Jesli opowiem ci o tym, mozesz zginac. Widzialam juz dosyc trupow, Gray. Slyszalam wybuchajace bomby i huk wystrzalow. Wczoraj stalam obok faceta wyrzygujacego wlasny mozg i nie mam pojecia, kim byl ani dlaczego go zabito. Oczywiscie musial wiedziec o raporcie "Pelikana". Myslalam, ze to przyjaciel, powierzylam mu swoje zycie... Zabito go strzalem w glowe... W bialy dzien... Posrod tlumu ludzi... Widzialam, jak umiera, i wtedy zaswitala mi mysl, ze nie byl tym, za kogo sie podawal... Nie byl przyjacielem. Dzis rano przeczytalam gazety i jestem pewna, ze chcial mnie zabic. -Zamordowano faceta, ktory mial cie zabic?! Nic juz nie rozumiem. -Wyjasnie ci to, kiedy sie tu zjawisz. -W porzadku, Darby. -Musimy jeszcze uzgodnic pewien drobiazg. Powiem ci wszystko, co wiem, pod warunkiem, ze nikomu nie zdradzisz mojego nazwiska. Nie pomyslalam o tym wczesniej i przeze mnie zginelo troje ludzi, a ja moge byc nastepna. Nie chce miec klopotow. Utrzymasz moje nazwisko w tajemnicy? -Umowa stoi. -Zaufalam ci, Gray, zreszta sama nie wiem dlaczego. Jesli naduzyjesz mojego zaufania, znikne. -Masz moje slowo, Darby. Przysiegam. -Uwazam, ze popelniasz blad, angazujac sie w te sprawe. To nie jest zwykla dziennikarska robota. Mozesz przyplacic ja zyciem. -Zgine z rak ludzi, ktorzy zabili Rosenberga i Jensena? -Tak. -Wiesz, kto ich zabil? -Wiem, kto oplacil morderce. Znam nazwisko tego czlowieka. Wiem, czym sie zajmuje i jaka prowadzi polityke. -I powiesz mi o tym jutro? -Jesli dozyje. Zapadla niezreczna cisza. Oboje zastanawiali nad stosownym skomentowaniem tej uwagi. -Moze powinnismy porozmawiac zaraz... - zaproponowal niesmialo. -Moze... Zadzwonie do ciebie jutro. Grantham odlozyl sluchawke i zapatrzyl sie w lekko rozmazana fotografie przepieknej studentki prawa, przekonanej, ze niedlugo umrze. Rozmarzyl sie i przez chwile widzial siebie w roli pelnego galanterii rycerza wybawiajacego swa dame z rak oprawcow. Dama miala nieco ponad dwadziescia lat, lubila mezczyzn w srednim wieku - o czym swiadczylo zdjecie Callahana - i nagle zaufala mu jak nikomu innemu na swiecie. Musi cos z tym zrobic... Musi ja ocalic... Kawalkada samochodow opuscila centrum z szumem opon. Za godzine mial wyglosic przemowienie w College Park. Zdjal marynarke, zanim zapadl sie w glebokie siedzenie z tylu auta, i czytal tekst przemowienia, przygotowany przez Mabry'ego. Pokrecil glowa i dopisal cos na marginesie. Kiedy indziej bylaby to przyjemna wycieczka za miasto, do przepieknie polozonego kampusu, gdzie mial uraczyc zgromadzonych lekko strawna mowa, ale dzisiaj przeszkadzal mu Coal siedzacy obok. Szef gabinetu z zasady unikal takich wycieczek. Cenil sobie chwile, gdy prezydent wyjezdzal z Bialego Domu, skladajac na jego barki ciezar odpowiedzialnosci za panstwo. Teraz musieli jednak porozmawiac. -Mam juz dosyc tych przemowien Mabry'ego - oznajmil zniechecony prezydent. - Wszystkie sa takie same. Daje glowe, ze taka mowe wyglosilem przed tygodniem w Klubie Rotarianskim. -Nie mamy nikogo lepszego - powiedzial Coal, nie podnoszac glowy znad pliku memorandow. Przeczytal wczesniej mowe i w jego przekonaniu nie byla zla. To prawda, Mabry pisal prezydenckie wystapienia od szesciu miesiecy i brakowalo mu pomyslow. Prezydent zerknal na dokumenty na kolanach Fletchera. -Co to? -Lista kandydatow do Sadu Najwyzszego. -Kto na niej zostal? -Siler-Spence, Watson i Calderon. -Swietnie sie spisales, Fletcher - stwierdzil sarkastycznie prezydent. - Kobieta, czarny i Kubanczyk! Gdzie sie podziali biali? Wydaje mi sie, ze jasno okreslilem kryteria. Mieli byc mlodzi, biali, twardzi, o jasno sprecyzowanych konserwatywnych przekonaniach i nieposzlakowanej opinii. Chcialem mezczyzn, ktorzy jeszcze troche pozyja na tym swiecie. Czy nie mowilem ci tego? -Musza zostac zatwierdzeni, szefie - powiedzial Coal, nie przerywajac czytania. -Czy zdajesz sobie sprawe, ze w poprzednich wyborach glosowalo na mnie dziewieciu z dziesieciu bialych mezczyzn? -Osiemdziesiat cztery procent. -Zgadza sie. Wiec co masz im do zarzucenia? -To nie jest poparcie, o jakie nam chodzi. -Kurwa, wiec o co nam chodzi? Pamietaj, ze to ja nagradzam przyjaciol i karce wrogow. Tylko w ten sposob mozna przetrwac w swiecie polityki. Tanczy sie z tymi, ktorzy cie o to prosza. To niepojete, ze wysuwasz kandydature kobiety i czarnego! Gdzie sie podzialy twoje jaja, Fletcher? Coal nadal przerzucal kartki. Slyszal juz wczesniej tyrady prezydenta. -Mysle o przyszlorocznych wyborach - stwierdzil cicho. -A ja nie? Rozdalem stanowiska tylu Azjatom, Latynosom, czarnym i kobietom, ze ktos, kto mnie nie zna, gotow pomyslec, ze jestem demokrata. Do cholery, Fletcher, co masz przeciwko bialym? Posluchaj, w calym kraju na pewno jest przynajmniej ze stu dobrych, wykwalifikowanych, konserwatywnych sedziow, prawda? Dlaczego nie potrafisz znalezc chocby dwoch... tylko dwoch, ktorzy wygladaja i mysla tak jak ja? -Popiera pana dziewiecdziesiat procent Kubanczykow. Prezydent rzucil tekst przemowienia na fotel i wzial do reki poranne wydanie "Posta". -Niech ci bedzie. Zgadzam sie na Calderona. Ile ma lat? -Piecdziesiat jeden. Jest zonaty i ma osmioro dzieci. Katolik z biednej rodziny. Kiedy studiowal w Yale, ciezko pracowal, by oplacic nauke. Nieskazitelna przeszlosc. Bardzo konserwatywne przekonania. Ogolnie jest bez zarzutu, ale dwadziescia lat temu leczyl sie z alkoholizmu. Od tamtej pory nie pije. Abstynent. -Palil trawe? -Zaprzecza. -Podoba mi sie - powiedzial prezydent zza gazety. -Mnie rowniez. Departament Sprawiedliwosci i FBI zagladali mu w pranie: jest czysty. Nawet bardzo. Zyczy pan sobie omowic Siler-Spence i Watsona? -Siler-Spence... Co to za nazwisko? Wedlug mnie cos jest nie tak z tymi babami o podwojnych nazwiskach. A gdyby nazywala sie Skowinski i wyszla za Levondowskiego? Czy wtedy jej male wyzwolone ego domagaloby sie, zeby szla przez zycie jako pani F. Gwendolyn Skowinski-Levondowski? Daj spokoj, Fletcher. Nigdy sie nie zgodze na kandydature baby o podwojnym nazwisku. -Kiedys juz pan sie zgodzil. -O kim mowisz? -O Kay Jones-Roddy, naszej pani ambasador w Brazylii. -Wezwij ja do kraju i wywal na zbity pysk. Coal zdobyl sie na lekki usmiech i odlozyl papiery na fotel. Wyjrzal przez okno na ulice. Kandydatura numer dwa moze poczekac. Calderon mial juz nominacje w kieszeni. Linda Siler-Spence byla osobista faworytka szefa gabinetu, wiec bedzie naciskal na prezydenta, by mianowal czarnego, przez co ten skloni sie ku kobiecie. Prosty chwyt psychologiczny. -Wydaje mi sie, ze powinnismy odczekac jeszcze dwa tygodnie z ogloszeniem nominacji - rzekl. -Wszystko jedno - mruknal prezydent. Artykul z pierwszej strony wciagnal go. Oglosi nominacje, kiedy przyjdzie mu na to ochota, bez wzgledu na sugestie Coala. Nie byl jeszcze pewny, czy powinien przedstawic je razem. -Sedzia Watson jest bardzo konserwatywnym czarnym, cieszacym sie opinia osoby bezwzglednej i surowej. Nadawalby sie idealnie. -Nie wiem - mruknal prezydent, nadal zajety artykulem o Gavinie Verheeku. Coal czytal juz wczesniej relacje z drugiej strony "Posta". Verheeka znaleziono martwego w pokoju hotelowym w Nowym Orleanie. Okolicznosci smierci sa bardzo niejasne. FBI nie zajelo oficjalnego stanowiska i nie mialo nic do powiedzenia na temat przyczyn wizyty Verheeka na Poludniu. Wiadomosc o jego smierci bardzo poruszyla dyrektora Voylesa, wedlug ktorego Verheek byl wzorowym, lojalnym pracownikiem i tak dalej. -Nasz przyjaciel Grantham milczy ostatnio - odezwal sie prezydent, przegladajac strony "Posta". -Weszy. Wedlug mnie uslyszal gdzies o raporcie, ale nie moze go zdobyc. Wydzwania po calym miescie, ale nie wie, o co pytac. Walczy z wiatrakami. -Taaak... Wczoraj gralem w golfa z Gminskim... - oznajmil zadowolony z siebie prezydent -...ktory zapewnia mnie, ze nad wszystkim panuje. Porozmawialismy sobie od serca, gdy wedrowalismy od dolka do dolka. Nawiasem mowiac, Gminski gra fatalnie, bez przerwy wpada do bunkrow i do wody. Rozbawil mnie do lez. Coal nigdy w zyciu nie mial w reku kija golfowego i nienawidzil calej tej czczej gadaniny o dolkach, bunkrach, przewagach i rozmiarach pior. -Mysli pan, ze Voyles naprawde sie wycofal? -Tak. Dal mi slowo. Oczywiscie nie wierze mu. -Na ile ufa pan Gminskiemu? - spytal Coal, rzucajac okiem na prezydenta i marszczac przy tym brwi. -W ogole mu nie ufam. Ale gdyby dowiedzial sie czegos o raporcie "Pelikana", na pewno powiedzialby mi o tym... - mowil coraz ciszej, wiedzac, ze jego slowa brzmia naiwnie. Coal chrzaknal z niedowierzaniem. Przecieli rzeke Anacostia i wjechali do okregu Prince Georges. Prezydent podniosl z fotela przemowienie i wyjrzal przez okno. Od zabojstwa sedziow uplynely dwa tygodnie, a sondaze wciaz wykazywaly ponad piecdziesiecioprocentowe poparcie spoleczne dla jego dzialan. Demokraci nadal nie mogli zdecydowac sie na jednego kandydata do urzedu - z tamtej strony nic mu nie grozi. Jest silny, a bedzie jeszcze silniejszy. Amerykanie mieli dosyc narkotykow i przestepczosci, halasliwych mniejszosci i liberalnych idiotow interpretujacych konstytucje na korzysc kryminalistow i radykalow. Nadeszla chwila chwaly! Dwie jednoczesne nominacje do Sadu Najwyzszego. Zostawi przyszlym pokoleniom wspaniala spuscizne! Usmiechnal sie do siebie. Coz za cudowna tragedia! ROZDZIAL 28 Taksowka zatrzymala sie gwaltownie na rogu Piatej i Piecdziesiatej Drugiej. Gray - zgodnie z instrukcja - zaplacil i szybko wysiadl. Samochod zablokowany przez taksowke trabil i mrugal swiatlami, a Grantham pomyslal, ze milo byc znow w Nowym Jorku. Byla prawie piata po poludniu i po ulicach przewalal sie tlum pieszych. Domyslil sie, ze wlasnie o to chodzilo Darby. Przekazala mu bardzo szczegolowe instrukcje: o tej i o tej godzinie wylecisz samolotem z National i wyladujesz na La Guardia; pojedziesz taksowka do hotelu Vista w World Trade Center; zejdziesz do baru, wypijesz drinka albo dwa, rozejrzysz sie, czy nikt cie nie sledzi, a po godzinie zlapiesz taksowke i zjawisz sie na rogu Piatej i Piecdziesiatej Drugiej. Masz poruszac sie szybko, zalozyc ciemne okulary i bacznie sie rozgladac. Jesli cie wysledza, sprowadzisz na nas smierc. Kazala mu wszystko zanotowac. Troche przesadzala i wyglupiala sie, ale mowila tonem nie dopuszczajacym sprzeciwu. Zreszta nie mial zamiaru kwestionowac zalecen. Mowila, ze zyje, bo pomaga szczesciu, i nie ma zamiaru ryzykowac. Wiec jesli naprawde chce z nia porozmawiac, zrobi dokladnie to, o co prosi. Oczywiscie zapisal wszystkie polecenia. Teraz maszerowal Piata Aleja najszybciej jak potrafil. Dotarl do Piecdziesiatej Dziewiatej i hotelu Plaza. Wszedl po schodach do foyer i wyszedl z drugiej strony na Central Park South. Nikt nie mogl go sledzic, a zakladajac, ze Darby jest rownie ostrozna - nikt nie powinien sledzic jej. Chodnik przy Central Park South byl zatloczony; zblizajac sie do Szostej Alei Gray przyspieszyl kroku. Byl niezmiernie podekscytowany i choc udawal powsciagliwosc, nie mogl doczekac sie spotkania z Darby. Wnioskujac z rozmow telefonicznych, byla opanowana i metodyczna, choc czasami wyczuwal w jej glosie strach i niepewnosc. "Jestem zwykla studentka prawa" - mowila. Tak naprawde nie wiedziala, co sie wokol niej dzieje, liczyla sie ze smiercia - i to w kazdej chwili - a jednak zamierzala doprowadzic do konca te gre. "Musisz sobie zalozyc, ze zawsze cie ktos sledzi" - mowila. Przetrwala tydzien, choc jej tropem szly prawdziwe ogary, wiec niech Gray nie gada i robi, co mu kaze. Teraz mial wpasc do foyer hotelu St. Moritz na rogu Szostej i tak tez uczynil. Zarezerwowala dla niego pokoj na nazwisko Clark, Warren Clark. Zaplacil gotowka, pojechal winda na osme pietro i wszedl do pokoju. Tutaj mial zaczekac. "Siedz i czekaj" - polecila. Przez godzine stal przy oknie i przygladal sie niebu ciemniejacemu nad parkiem. W koncu odezwal sie telefon. -Pan Clark? - zapytal kobiecy glos. -Hmm... tak. -To ja. Przyjechales sam? -Tak. Gdzie jestes? -Siedem pieter nad toba. Pojedziesz winda na siedemnaste, potem zejdziesz na pietnaste. Pokoj tysiac piecset dwadziescia. -Teraz? -Tak, czekam. Umyl po raz kolejny zeby, sprawdzil ulozenie wlosow i po dziesieciu minutach stanal przed drzwiami pokoju tysiac piecset dwadziescia. Czul sie jak uczniak na pierwszej randce. Nie mial takiej tremy od czasu wystepow w szkolnej druzynie futbolowej. Nazywal sie jednak Gray Grantham, pracowal dla waszyngtonskiego "Posta", a to, co teraz robil, bylo tylko kolejna dziennikarska wyprawa, w ktorej brala udzial dziewczyna - taka jak wszystkie - wiec trzeba wziac sie w garsc, kolego, i walic smialo. Zapukal i czekal. -Kto tam? -Grantham - powiedzial zza zamknietych drzwi. Zamek odskoczyl i drzwi uchylily sie powoli. Wlosy miala nie takie jak na zdjeciu, ale usmiech pozostal ten sam; mial przed soba dziewczyne z tableau. Mocno uscisnela jego dlon. -Wejdz. Gdy znalazl sie w srodku, zaryglowala drzwi. -Napijesz sie czegos? - spytala. -Jasne, a co masz? -Wode z lodem. -Brzmi zachecajaco. Weszla do malego saloniku, w ktorym stal mrugajacy niemymi obrazami telewizor. -Tutaj. - Wskazala miejsce na sofie. Postawil torbe na stole i usiadl. Darby stala przy barku i przez chwile mogl podziwiac jej figure w dzinsach. Byla boso. Bluza treningowa byla o kilka numerow za duza, tak ze wyciecie opadalo jej na ramie, ukazujac waskie ramiaczko stanika. Podala mu wode i usiadla w fotelu obok drzwi. -Dzieki - powiedzial. -Jadles cos? - spytala. -Nie bylo rozkazu. Zachichotala. -Wybacz. Ostatnio duzo przeszlam. Zamowmy cos do pokoju. -Jasne. - Skinal glowa i usmiechnal sie. - Co tylko sobie zyczysz. -Zjadlabym tlustego hamburgera z frytkami i zimnym piwem. -Wspaniale. Podniosla sluchawke i zlozyla zamowienie. Grantham podszedl do okna i spojrzal na sznur oswietlonych samochodow na Piatej Alei. -Mam dwadziescia cztery lata. A ty? Przeniosla sie na sofe i popijala zimna wode. Usiadl na fotelu obok. -Trzydziesci osiem. Kiedys bylem zonaty, ale tylko raz. Rozwiodlem sie przed siedmiu laty i trzema miesiacami. Nie mam dzieci. Mieszkam tylko z kotem. Dlaczego wybralas St. Moritz? -Bo byly wolne pokoje i przekonalam ich, ze zalezy mi na zaplaceniu gotowka i nielegitymowaniu sie. Podoba ci sie tu? -Tak, choc mysle, ze te mury pamietaja lepsze czasy. -Nie jestesmy na wakacjach. -Jasne. Jak dlugo tu zostaniemy? Spojrzala na niego uwaznie. Przed szesciu laty opublikowal ksiazke o aferach w gospodarce mieszkaniowej wielkich miast i choc dzielo nie stalo sie bestsellerem, znalazla jeden egzemplarz w bibliotece publicznej w Nowym Orleanie. Grantham wygladal starzej niz na zdjeciu z okladki, co nie ujelo mu uroku; moze nawet dodalo dzieki lekkiej siwiznie na skroniach. -Nie wiem, jak dlugo ty tu zostaniesz - odparla twardo. - Moje plany zmieniaja sie z minuty na minute. Niewykluczone, ze zobacze kogos na ulicy i polece do Nowej Zelandii. -Kiedy wyjechalas z Nowego Orleanu? -W poniedzialek wieczorem. Pojechalam taksowka do Baton Rouge, co bylo bardzo glupie, bo latwo to sprawdzic. Potem polecialam do Chicago, gdzie kupilam bilety do czterech roznych miast, miedzy innymi do Boise, gdzie mieszka moja matka. Na poklad samolotu lecacego na La Guardia weszlam w ostatniej chwili. Zdaje sie, ze nikt mnie nie sledzil. -Nic ci nie grozi. -Moze w tej chwili. Kiedy opublikujesz swoj artykul, zaczna na nas polowac. Jesli w ogole zdolasz go opublikowac... Gray zagrzechotal kostkami lodu w szklance i spojrzal na nia badawczo. -Wszystko zalezy od tego, co mi powiesz. A takze od tego, czy uda nam sie zweryfikowac twoja historie w innych zrodlach. -Zostawiam to tobie. Powiem ci wszystko, co wiem, reszta nalezy do ciebie. -Rozumiem. Kiedy zaczynamy? -Po obiedzie. Wole mowic z pelnym zoladkiem. Chyba ci sie nie spieszy, prawda? -Oczywiscie, ze nie. Mam cala noc i caly jutrzejszy dzien, a takze dzien trzeci, czwarty i nastepne. Zakladam, ze mowimy o najwiekszej od dwudziestu lat aferze, jaka ma szanse ujrzec swiatlo dzienne, wiec poswiece ci tyle czasu, ile zechcesz. Darby usmiechnela sie i odwrocila glowe. Dokladnie przed tygodniem czekala z Thomasem przy barze na stolik w Mouton's. Callahan mial na sobie czarna jedwabna marynarke, dzinsowa koszule, czerwony krawat w orientalne wzory i mocno wykrochmalone spodnie khaki. Zalozyl polbuty na gole stopy. Rozpial kolnierzyk koszuli i rozluznil krawat. Czekajac na miejsce, rozmawiali o Wyspach Dziewiczych, Swiecie Dziekczynienia i Gavinie Verheeku. Thomas pil jak zwykle jednego drinka za drugim. W koncu upil sie, co ocalilo jej zycie. W ciagu ostatniego tygodnia postarzala sie psychicznie o wiele lat. Po raz pierwszy od tamtej srody mogla prowadzic normalna rozmowe z kims, kto nie zyczyl jej smierci. Skrzyzowala nogi na stoliczku do kawy. Nie czula sie nieswojo, goszczac u siebie nieznajomego. Odprezyla sie. Twarz Granthama mowila: "Zaufaj mi". Dlaczego nie? Komu zreszta mialaby zaufac? -O czym myslisz? - zapytal. -Przezylam ciezki tydzien. Siedem dni temu bylam zwykla studentka prawa, i marzylam o zwyczajnej prawniczej karierze. A teraz... Spojrz, jak wygladam... Spogladal na nia. Staral sie opanowac i nie pozerac jej wzrokiem jak niewyzyty student - mimo to spogladal. Miala ciemne, bardzo krotkie wlosy, ukladajace sie w dosyc stylowa fryzure - wolal jednak jej dluzsza wersje, taka jak na faksie. -Opowiedz mi o Callahanie - poprosil. -Dlaczego? -Nie wiem... Jest przeciez czescia tej historii, prawda? -No tak... Opowiem ci pozniej. -W porzadku. Twoja mama mieszka w Boise? -Tak, ale o niczym nie wie. Gdzie mieszka twoja? -W Short Hills w New Jersey - odparl z usmiechem. Ssal kostke lodu i czekal na kolejne pytanie. -Co podoba ci sie w Nowym Jorku? -Lotnisko, bo to najkrotsza droga, zeby sie stad wyrwac. -Bylam tu latem... z Thomasem. Upaly wieksze niz w Nowym Orleanie. Grantham zdal sobie nagle sprawe, ze nie rozmawia z mala, napalona studentka, ale pograzona w zalobie wdowa. Ta nieszczesna kobieta cierpiala. Nie przygladala sie jego wlosom, ubraniu czy oczom... Cierpiala... Do jasnej cholery! -Przykro mi z powodu Thomasa - powiedzial. - Nie bede juz o niego pytal. Usmiechnela sie lekko i nic nie odpowiedziala. Ktos zastukal glosno. Darby zerwala sie na rowne nogi i spojrzala przerazona na drzwi. Oddychala ciezko. To tylko obiad... -Ja otworze - powiedzial Grantham. - Nie boj sie. ROZDZIAL 29 Wybrzeze krainy niedawno nazwanej Luizjana od tysiacleci bylo polem bitewnym, na ktorym natura toczyla nieustanna, cicha i potezna wojne. Byla to wojna o ziemie. Do niedawna ludzie nie brali w niej udzialu. Strona nacierajaca od poludnia byl ocean ze swym arsenalem przyplywow, wiatrow i powodzi. Od polnocy parla Missisipi, ciagnac za soba niewyczerpane zapasy slodkiej wody i osadow, ktorymi wspomagala bagna i zywila pokrywajaca je gesta roslinnosc. Slone wody Zatoki Meksykanskiej zlobily brzeg i wypalaly slodkowodne bagna, niszczac porastajace je trawy. Rzeka w odpowiedzi wlewala do morza zasoby wodne polowy kontynentu, a wraz z woda niosla ziemie i odkladala ja w dolnej Luizjanie. Nanosy czopowaly glowny nurt, zmuszajac rzeke do zmiany kierunku. W licznych ramionach delty powstawaly bujne, soczyste mokradla. Byla to zaiste heroiczna walka, a kazdy centymetr gruntu wielokrotnie zmienial wlasciciela. Nie bylo w niej zwyciezcow ani pokonanych, bo piecze nad wszystkim sprawowala natura. Bagna stanowily cud naturalnej ewolucji. Zywiac sie zyznymi osadami, zamienily sie w zielony raj, pelen cyprysow, debow, gestych kep sitowia, rdestu i tataraku. W wodzie roilo sie od rakow, krewetek, ostryg, sandaczy, flader, ostroszy, leszczy, krabow i aligatorow. Nadbrzezna rownina byla oaza dzikich zwierzat. Gniezdzily sie na niej setki gatunkow wedrownych ptakow. Mokradla byly ogromne, bezkresne, zyzne i obfitujace w pokarm. W roku 1930 odkryto pod nimi zloza ropy naftowej i od tej chwili rozpoczal sie rabunek. Kompanie naftowe osuszyly tysiace mil powierzchni mokradel, zeby dostac sie do zloz. Kruchy ekosystem delty poprzecinano siatka rowow i kanalow melioracyjnych, ktore wyssaly wode i w przerazajacym tempie osuszyly bagna. Od czasu odkrycia pokladow ropy ocean pochlonal dziesiatki tysiecy akrow mokradel. Co roku znika bezpowrotnie szescdziesiat mil kwadratowych powierzchni Luizjany. Co czternascie minut kolejny akr zyznej ziemi zalewa slona woda. W roku 1979 pewna kompania naftowa wywiercila gleboka dziure w Terrebonne Parish i trafila na rope. Byl to rutynowy odwiert, jakich dziesiatki wykonywano kazdego dnia, ale jego efekt przerosl najsmielsze oczekiwania. Zloze bylo ogromne. Wywiercono kolejna dziure osiem mil dalej i natrafiono na jeszcze wieksze poklady. Przeniesiono sie o trzy mile i znaleziono trzecia zyle. Kompania zaczopowala szyby i zaczela zastanawiac sie, co dalej. Wiekszosc specjalistow byla zgodna, ze trafiono na nowe olbrzymie pole naftowe. Wlascicielem firmy byl Victor Mattiece - Cajun[9] z Lafayette, ktory stracil fortune, szukajac ropy w poludniowej Luizjanie. W roku 1979 byl akurat bogaty i - co wazniejsze - mial dostep do pieniedzy innych. Dal sie szybko przekonac, ze chodzi o ogromne zloze. Zaczal wykupywac ziemie wokol zakorkowanych szybow. Utrzymanie w tajemnicy informacji o odkryciu pol naftowych jest rzecza nad wyraz wazna, ale trudna do zrealizowania. Mattiece wiedzial, ze jesli zacznie szastac pieniedzmi, wkrotce na terenach wokol jego roponosnych pol rozpoczna sie szalencze odwierty. Byl czlowiekiem o nieskonczenie wielkiej cierpliwosci i mial dar przewidywania, totez spojrzal na rzecz perspektywicznie i zrezygnowal z szybkiej fortuny. Postanowil zagrac o cala stawke. Wspolnie z prawnikami i sztabem doradcow opracowal plan metodycznego wykupienia okolicznych gruntow na konto setek malych firm. Wdrazanie planu w zycie rozpoczelo sie od rejestrowania nowych kompanii powstajacych na bazie starych przedsiebiorstw Mattiece'a oraz podupadajacych obcych firm wykupionych w czesci albo w calosci przez Mattiece'a. Skupowanie ziemi ruszylo pelna para. Ludzie z branzy znali Mattiece'a i wiedzieli, ze dysponuje sporym kapitalem, ktory moze z latwoscia powiekszyc. Z kolei Mattiece wiedzial, ze oni wiedza, i w sekrecie spuscil ze smyczy kilkadziesiat anonimowych przedsiebiorstw, ktorych jedynym zadaniem bylo omamienie wlascicieli ziemskich z Terrebonne Parish. Plan realizowano bez zarzutu. Zamiarem Mattiece'a bylo zgromadzenie w swoim reku calego roponosnego terytorium, wykopanie kolejnego kanalu odwadniajacego nieszczesne oblegane bagna i wpuszczenie na osuszony teren ludzi, ktorzy postawia szyby i zaczna bez pospiechu wydobywac rope. Kanal - ktory mial sluzyc rowniez za droge wodna - wytyczono na dlugosc trzydziestu pieciu mil; szerokosc koryta miala byc dwukrotnie wieksza niz w pozostalych sztucznych szlakach transportowych, gdyz spodziewano sie duzego ruchu barek. Mattiece - ze wzgledu na swa pozycje finansowa - cieszyl sie duza popularnoscia wsrod politykow i biurokratow. Doskonale znal reguly gry i umiejetnie sterowal strumieniem pieniedzy. Pomagal tym, ktorzy najbardziej tego potrzebowali. Uwielbial polityke, ale nie znosil reklamy. Jak kazdy paranoik, trzymal sie na uboczu. Scalanie gruntow szlo jak po masle az do chwili, gdy Mattiece stwierdzil nagle, ze brakuje mu gotowki. Na poczatku lat osiemdziesiatych w przemysle naftowym zapanowala recesja, szyby Mattiece'a przestaly przynosic zyski. Potrzebne mu byly duze pieniadze oraz partnerzy zdolni do ich wylozenia i zachowania transakcji w tajemnicy. Nie znalazl takich ludzi w Teksasie. Wybral sie wiec za ocean, gdzie spotkal kilku Arabow, ktorzy po przestudiowaniu map geologicznych uwierzyli Amerykaninowi i jego szacunkowym obliczeniom, z ktorych wynikalo, ze na wydobycie czekaja gigantyczne ilosci ropy i gazu ziemnego. Arabowie wykupili udzialy w przedsiewzieciu i Mattiece znow mial pieniadze. Inwestujac we wlasciwych ludzi, dostal oficjalne pozwolenie na zmeliorowanie wrazliwych na wszelkie zmiany bagien i cyprysowych mokradel. Fragmenty ukladanki zaczely wreszcie tworzyc majestatyczny obraz, a Victor Mattiece poczul zapach miliarda dolarow; moze nawet dwoch albo trzech. I wtedy wydarzylo sie cos dziwnego. Wytoczono mu proces o bezprawna melioracje gruntow i o samowolne wiercenia. Pozew wniosla nieznana organizacja ekologiczna o prostej nazwie Zielony Fundusz. Proces spadl jak grom z jasnego nieba, przez piecdziesiat bowiem lat Luizjana bezkarnie pozwalala kompaniom naftowym i ludziom pokroju Mattiece'a pozerac sie i zanieczyszczac. Oczywiscie miala w tym swoj interes. Przemysl wydobywczy dawal mieszkancom stanu dobrze platna prace. Podatki akcyzowe zbierane w Baton Rouge utrzymywaly stanowa biurokracje. Malenkie osady na mokradlach zamienialy sie w tetniace zyciem osrodki handlowe. Wszyscy politycy, nie wylaczajac gubernatora, brali petrodolary i przymykali oczy na dzialalnosc kompanii. Sprawy szly doskonale i nikt nie przejmowal sie spustoszeniami czynionymi na bagnach. Zielony Fundusz wniosl pozew do Federalnego Sadu Rejonowego w Lafayette. Sedzia federalny nakazal wstrzymanie prac melioracyjnych i wiercen do czasu rozpatrzenia wszystkich kwestii spornych przedstawionych we wniosku. Mattiece wpadl w szal. Spedzal cale tygodnie na spiskowaniu i knuciu intryg. Nie zalowal pieniedzy, by wygrac. Polecil prawnikom, by nie wahali sie przed niczym. "Macie zlamac wszelkie zasady i przepisy - mowil. - Naruszcie wszystkie kodeksy etyczne, wynajmijcie milion ekspertow, zleccie przeprowadzenie dowolnych badan rzeczoznawczych, poderznijcie tyle gardel i wydajcie tyle pieniedzy, ile bedzie trzeba. Wygrajcie tylko ten pieprzony proces!" Mattiece nigdy nie afiszowal sie publicznie, a teraz zszedl wrecz do podziemia. Przeniosl sie na Wyspy Bahama i pociagal za sznurki z prawdziwej twierdzy na Lyford Cay. Raz w tygodniu latal do Nowego Orleanu, gdzie konferowal z prawnikami, po czym wracal na wyspe. Choc scisle zakonspirowany, dbal o to, by dzieki hojnym datkom zwiekszac swe wplywy polityczne. Jego skrzynia zlota lezala sobie bezpiecznie pod Terrebonne Parish; ktoregos dnia wykopie ja na pewno. Lecz zanim to nastapi, musi oplacic uslugi pilnujacych jej psow lancuchowych, ktorych zeby zawsze moga sie przydac. Gdy dwoch prawnikow Zielonego Funduszu na dobre wzielo sie do roboty, okazalo sie, ze pozwem nalezy objac ponad trzydziesci niezaleznych firm. Niektore z nich mialy prawo wlasnosci ziemi. Czesc zajmowala sie probnymi odwiertami. Jedne ukladaly rury, a inne stawialy szyby. Labirynt spolek z ograniczona odpowiedzialnoscia, przedsiebiorstw typu joint venture i ponadkorporacyjnych holdingow wydawal sie nie do przebycia. Pozwani, wraz z legionem dobrze oplacanych prawnikow, przeszli do kontrataku. Zlozyli obejmujacy wiele stron wniosek o oddalenie sprawy ze wzgledu na niewielka szkodliwosc spoleczna. Wniosek odrzucono. W kolejnym pismie obroncy zwrocili sie do sedziego o umozliwienie prowadzenia odwiertow do czasu rozprawy. Wniosek odrzucono. Prawnicy zapiszczeli z bolu i wyjasnili w kolejnym opaslym wniosku, ze eksploracja zloza, odwierty i inne prace pochlonely juz ogromne sumy pieniedzy, dlatego ponawiaja prosbe o umozliwienie kontynuowania robot. I znow wniosek odrzucono. Wnioski do Federalnego Sadu Rejonowego naplywaly jeden po drugim; kiedy odrzucono wszystkie i pozwani zrozumieli, ze predzej czy pozniej dojdzie do procesu przed lawa przysieglych, petroprawnicy oficjalnie ucichli i zaczeli kombinowac. Szczesliwym dla Zielonego Funduszu zbiegiem okolicznosci nowe zloza ropy znajdowaly sie w poblizu bagnistego pierscienia bedacego od lat naturalnym rezerwatem wodnego ptactwa. Gniezdzily sie tam rybolowy, czaple, pelikany, kaczki, zurawie, gesi i wiele innych gatunkow. I choc Luizjana nie zawsze dbala o swoja ziemie, zwykle troszczyla sie o zamieszkujace ja zwierzeta. Poniewaz wyrok mial zapasc glosami przecietnych i - zgodnie z wymogami prawa - bezstronnych obywateli stanu, prawnicy Zielonego Funduszu mocno akcentowali kwestie zagrozenia fauny. Pelikany staly sie bohaterami dnia. Po trzydziestu latach podstepnego zatruwania DDT i innymi pestycydami luizjanskie pelikany brunatne stanely na krawedzi smierci biologicznej. Niemal w ostatniej chwili gatunek ten zostal uznany za zagrozony i objety scisla ochrona. Zielony Fundusz obral majestatycznego ptaka za symbol swoich dzialan i zamowil w jego obronie orzeczenia pol tuzina ekspertow z calego kraju. Przygotowania do rozprawy, nad ktorymi pracowala setka prawnikow, posuwaly sie w zolwim tempie. Obroncy czesto dreptali w miejscu, co odpowiadalo Zielonemu Funduszowi, bo szyby w tym czasie staly bezczynnie. Siedem lat po pierwszym przelocie Mattiece'a odrzutowym helikopterem nad bagnami - trasa, ktora mial biec jego zlotonosny kanal - w Lake Charles rozpoczal sie przewod sadowy w procesie pelikanow. Rozprawa, podczas ktorej szermowano najwymyslniejszymi argumentami, trwala dziesiec tygodni. Zielony Fundusz domagal sie odszkodowania za spustoszenia i calkowitego zakazu prowadzenia odwiertow w rejonie rezerwatu. Kompanie naftowe znalazly sobie idealnego obronce, czlowieka, ktory musial spodobac sie lawie przysieglych. Byl to pewien adwokat z Houston, ktory wystepowal na rozprawie w butach z nabuku, nosil kowbojski kapelusz i potrafil mowic - gdy zaszla taka potrzeba - jak prawdziwy Cajun. Stanowil doskonale przeciwienstwo spietych, brodatych prawnikow Zielonego Funduszu. Zieloni - jak mozna sie bylo tego spodziewac - przegrali proces. Kompanie naftowe zainwestowaly miliony w zwyciestwo, podczas gdy Fundusz mial tylko dwoch niezbyt doswiadczonych pelnomocnikow prawnych. Dawid siegnal po proce, lecz Goliat zdolal sie uchylic. Na przysieglych nie zrobily wrazenia ponure wizje zanieczyszczenia ogromnych polaci ziemi; nie poruszylo ich powolywanie sie na krucha rownowage bagiennego ekosystemu. Ropa oznaczala pieniadze i prace, a miejscowym potrzebne bylo jedno i drugie. Jednak wbrew oczekiwaniom nafciarzy sedzia nie uchylil zakazu prowadzenia prac w rejonie Terrebonne Parish. Uczynil to z dwoch powodow: po pierwsze, uznal, ze Zielony Fundusz wykazal niezbicie, iz wiercenia stanowia bezposrednie zagrozenie dla pelikanow brunatnych - gatunku objetego ochrona federalna; po drugie, zalozyl na podstawie oswiadczen pelnomocnikow, ze Zieloni wniosa apelacje do wyzszej instancji. Sprawa pelikanow toczyla sie dalej. Gdy ucichl halas wokol procesu, Mattiece mogl cieszyc sie swym malym zwyciestwem. Wiedzial jednak, ze czekaja go kolejne batalie w salach sadowych, mial bowiem dar przewidywania i nieskonczenie wielka cierpliwosc. ROZDZIAL 30 Magnetofon stal na srodku stoliczka, otoczony czterema pustymi butelkami po piwie. Grantham zadawal pytania i notowal. -Kto powiedzial ci o procesie? -Chlopak, ktory nazywa sie John Del Greco. Studiuje prawo w Tulane, jest rok wyzej ode mnie. Zeszlego lata zatrudnil sie w duzej firmie prawniczej w Houston. Kancelaria zajmowala sie pewnymi marginalnymi elementami tej sprawy. Greco nie uczestniczyl w procesie, ale slyszal wiele plotek i poglosek. -Wszystkie firmy pracujace dla pozwanych sa z Nowego Orleanu i Houston? -Tak, kancelarie majace pelnomocnictwa do reprezentowania pozwanych w sadzie. Musisz jednak pamietac, ze pozwanymi sa firmy, ktore czesto maja siedziby w kilkudziesieciu miastach, i kazda z nich przyslala swego pelnomocnika. W calej sprawie uczestniczyli prawnicy z Dallas, Chicago i wielu innych metropolii. To byl cyrk! -W jakim stadium znajduje sie proces? -Po rozpatrzeniu wnioskow przez Sad Rejonowy sprawa zostanie wniesiona na wokande Piatego Okregowego Sadu Apelacyjnego. Wniosek apelacyjny jeszcze nie wplynal; Zielonym pozostal mniej wiecej miesiac na jego zlozenie. -Gdzie miesci sie Piaty Okregowy Sad Apelacyjny? -W Nowym Orleanie. Sad Apelacyjny ma dwadziescia cztery miesiace na rozpatrzenie wniosku i wydanie orzeczenia. Cialem rozpatrujacym i orzekajacym jest trzyosobowy sklad sedziowski. Strona, dla ktorej wyrok okaze sie niekorzystny, bedzie bez watpienia domagala sie rozpatrzenia sprawy przez pelny sklad orzekajacy, co zajmie kolejne trzy albo cztery miesiace. W kazdym wyroku nizszej instancji zdarzaja sie luki, niedopatrzenia czy zgola bledy merytoryczne, dlatego Sad Apelacyjny moze wyrok uchylic lub zazadac ponownego rozpatrzenia. -Co masz na mysli mowiac o ponownym rozpatrzeniu? -Sad Apelacyjny moze zrobic jedna z trzech rzeczy: potwierdzic wyrok, uchylic go lub, jesli znajdzie bledy w przewodzie nizszej instancji, polecic tej instancji ponowne rozpatrzenie. Innymi slowy, oznacza to kolejny proces w Sadzie Rejonowym. Sprawy komplikuja sie, gdy Sad Apelacyjny utrzymuje czesc wyroku, uchyla inna, a jeszcze inna odsyla do ponownego rozpatrzenia. Wtedy robi sie balagan... Gray pokrecil z niedowierzaniem glowa, nie przestajac notowac. -Nie rozumiem, dlaczego ludzie chca byc prawnikami... -W ciagu ostatniego tygodnia czesto zadawalam sobie to pytanie. -Co twoim zdaniem postanowi Sad Apelacyjny? -Nie mam pojecia. Sprawa jeszcze do nich nie trafila. Pelnomocnicy powoda podejrzewaja pozwanych o popelnienie dziesiatkow naduzyc proceduralnych, a biorac pod uwage ciezar gatunkowy spisku, wydaje sie to wielce prawdopodobne. Wyrok moze zostac uchylony. -I co wtedy? -Zabawa rozpocznie sie na dobre. Jesli ktoras ze stron nie bedzie usatysfakcjonowana orzeczeniem Sadu Apelacyjnego, wniesie apelacje do Sadu Najwyzszego. -A to mi niespodzianka! -Do Sadu Najwyzszego wplywaja co roku tysiace apelacji, lecz nie wszystkie sa rozpatrywane przez to szacowne gremium. Sprawa pelikanow ma jednak duze szanse na rozpatrzenie ze wzgledu na swoj ciezar gatunkowy, czyli zwiazane z nia pieniadze i zakulisowe naciski. -Ile czasu uplynie, liczac powiedzmy od dzisiaj, zanim Sad Najwyzszy wyda orzeczenie w tej sprawie? -Od trzech do pieciu lat. -W tym czasie Rosenberg moglby zejsc z tego padolu smiercia naturalna. -Owszem, lecz kto wie, czy po jego smierci w Bialym Domu nie zasiadalby demokrata? Dlatego konieczne bylo usuniecie go teraz, gdy latwo przewidziec, kto zostanie mianowany nastepca. -Brzmi to sensownie. -Och, to byla wymarzona okazja. Wyobraz sobie, ze jestes Victorem Mattiece'em i masz tylko piecdziesiat milionow, a chcesz zarobic miliard. Nie wahasz sie zabic w tym celu paru sedziow Sadu Najwyzszego. Zastanawiasz sie, kiedy to zrobic, i okazuje sie, ze pora ci sprzyja... -No tak, ale gdyby Sad Najwyzszy nie zdecydowal sie na rozpatrzenie sprawy? -Jesli Sad Apelacyjny utrzyma w mocy wyrok nizszej instancji, Mattiece bedzie zadowolony. Problemy zaczna sie, jesli wyrok bedzie uchylony lub nie zostanie wniesiony na wokande Sadu Najwyzszego. Moim zdaniem Mattiece zaczalby wszystko od poczatku, to znaczy zaskarzyl pod jakimkolwiek pozorem wyrok Sadu Apelacyjnego. Zainwestowal w to zbyt duzo pieniedzy, by oddac rozgrywke walkowerem. Mozna zaryzykowac twierdzenie, ze kiedy zadecydowal o losie Rosenberga i Jensena, zwiazal swoja przyszlosc z wynikiem rozprawy. -Gdzie byl podczas procesu? -Trzymal sie w cieniu. Nie zapominaj, ze opinia publiczna nie ma pojecia, kto pociaga za sznurki kilkudziesieciu firm bedacych strona w procesie. W chwili rozpoczecia rozprawy przed sadem stanelo trzydziesci osiem przedsiebiorstw wymienionych w pozwie. Podczas przewodu nie padlo ani jedno nazwisko, tylko nazwy firm. Z tych trzydziestu osmiu anonimowych jednostek gospodarczych zaledwie siedem ma status spolki z akcjami dopuszczonymi do obrotu gieldowego, a w zadnej z nich Mattiece nie ma wiecej niz dwadziescia procent udzialow. Nikt sie nimi specjalnie nie interesuje, a caly obrot akcjami odbywa sie przez podstawionych posrednikow. Pozostale trzydziesci jeden firm nalezy do osob fizycznych, w zwiazku z czym nic o nich nie wiadomo. Dowiedzialam sie jednak, ze wiele z nich posiada nawzajem swoje akty wlasnosci, a czesc jest afiliowana przez siedem spolek. To gaszcz nie do przebycia. -Ale nad wszystkim piecze sprawuje Mattiece. -Tak. Podejrzewam, ze jest wlascicielem osiemdziesieciu procent wszystkich zaangazowanych w projekt firm lub kontroluje je. Sprawdzilam akty wlasnosci niektorych prywatnych firm; trzy zarejestrowane sa za granica, dwie na Bahamach, jedna na Kajmanach. Del Greco slyszal, ze Mattiece ma swoje udzialy w wielu karaibskich bankach i firmach. -Pamietasz nazwy spolek akcyjnych? -Wiekszosci. Oczywiscie umiescilam ich nazwy w przypisach raportu, ale niestety nie mam jego kopii. Czesc udalo mi sie odtworzyc z pamieci i spisac na nowo. -Moge to zobaczyc? -Mozesz, choc to niebezpieczne. -Na razie odlozmy to i przejdzmy do fotografii. -Mattiece pochodzi z malego miasteczka w poblizu Lafayette i w przeszlosci wspomagal sporymi sumami pieniedzy przeroznych politykow dzialajacych w poludniowej Luizjanie. Wtedy takze trzymal sie w cieniu. Zainwestowal kupe forsy w miejscowych demokratow, ale nie zapominal tez o republikanach z krajowej sceny politycznej. Przez te wszystkie lata jadal i pijal z grubymi rybami z Waszyngtonu. Nigdy sie z tym nie afiszowal, ale gdy ma sie duzo pieniedzy, nie jest latwo sie ukryc, szczegolnie gdy czesc z nich rozdaje sie politykom. Przed siedmiu laty, kiedy nasz prezydent byl jeszcze wiceprezydentem, przyszlo mu odwiedzic Nowy Orlean, gdzie zorganizowano zbiorke funduszy dla republikanow. Na proszonym obiedzie stawili sie wszyscy zawodnicy wagi ciezkiej, w tym oczywiscie Mattiece. Zaproszenie kosztowalo dziesiec tysiecy dolarow od talerza, nic wiec dziwnego, ze prasa mogla tylko marzyc, zeby dostac sie do srodka. Dokonal tego tylko jeden fotograf, ktoremu udalo sie utrwalic na kliszy chwile, gdy wiceprezydent wymienia uscisk dloni z Mattiece'em. Nastepnego dnia zdjecie ukazalo sie w jednej z miejscowych gazet. Jest cudowne: obaj szczerza do siebie zeby jak najlepsi kumple z wojska. -Nie powinno byc klopotow z jego zdobyciem. -Przykleilam je na ostatniej stronie raportu... ot tak, dla zabawy. Mozna peknac ze smiechu, nie sadzisz? -Bawie sie jak nigdy w zyciu. -Kilka lat temu Mattiece zniknal z horyzontu. Mowi sie, ze mieszka w wielu miejscach. Jest bardzo ekscentryczny. Del Greco twierdzi, iz ci, ktorzy go znaja, uwazaja, ze jest nienormalny. Dyktafon zatrzymal sie i Grantham zmienil tasme. Darby wstala i rozprostowala swe dlugie nogi. Rzucil na nia okiem, gdy uruchamial magnetofon. Na stole lezaly juz dwie nagrane tasmy. -Nie jestes zmeczona? - spytal. -Ostatnio zle sypiam. Ile masz jeszcze pytan? -To zalezy od tego, ile jeszcze wiesz. -Omowilismy to, co najwazniejsze. Reszte mozemy zostawic na rano. Gray wylaczyl dyktafon i wstal. Darby stala przy oknie przeciagajac sie i ziewajac. Usiadl na sofie. -Co sie stalo z twoimi wlosami? - spytal. Dziewczyna usiadla w fotelu i podciagnela nogi. Miala pomalowane na czerwono paznokcie u stop. Oparla brode na kolanie. -Zostawilam je w hotelu w Nowym Orleanie. Skad wiesz, jakie mialam wlosy? -Widzialem na zdjeciu. -Na jakim zdjeciu? -Mowiac szczerze, na trzech: dwoch z Tulane i jednego z Arizony. -Kto ci je przyslal? -Mam swoje kontakty. Przefaksowano mi je, wiec nie byly najlepszej jakosci. Wlosy jednak pozostaly wspaniale. -Zaluje, ze podalam ci wtedy prawdziwe nazwisko. -Dlaczego? -Polaczenia telefoniczne zostawiaja slady. -Nie wyglupiaj sie, Darby. Ciagle mi nie ufasz? -Sprawdzales mnie. -Interesowalem sie twoja przeszloscia, to wszystko. -Nie rob tego wiecej, dobrze? Jesli chcesz sie czegos dowiedziec, po prostu zapytaj. Jesli powiem: nie, daj temu spokoj. Grantham wzruszyl ramionami i kiwnal glowa. Zalowal, ze w ogole pytal o te wlosy. Czeka tyle wazniejszych spraw. -Kto wybral Rosenberga i Jensena? Mattiece nie jest prawnikiem. -Rosenberg sam sie nasuwal. Jensen nie orzekal raczej w sprawach ekologicznych, ale byl konsekwentny w zwalczaniu niczym nie skrepowanego rozwoju przemyslowego. Jedyna rzecza, jaka ich laczyla, byl podobny stosunek do ochrony srodowiska. -Myslisz, ze Mattiece sam na to wpadl? -Oczywiscie, ze nie. Te dwa nazwiska musial zaproponowac mu jakis zboczeniec nie zaslugujacy na miano prawnika. Nie zapominaj, ze ten facet zatrudnia tysiace doradcow z setek kancelarii. -I zadna nie miesci sie w dystrykcie Kolumbii? Darby uniosla glowe i zmarszczyla brwi. -Co powiedziales? -Ze zadna z wynajmowanych przez niego firm nie ma siedziby w Waszyngtonie. -Skad wiesz? Nie uslyszales tego ode mnie. -Wydawalo mi sie, ze wspomnialas, iz jego firmy prawnicze mieszcza sie glownie w Nowym Orleanie, Houston i paru innych miastach. Nie mowilas nic o dystrykcie Kolumbii. -Wyciagasz zbyt daleko idace wnioski. - Darby pokrecila glowa. - Pamietam przynajmniej dwie waszyngtonskie firmy zwiazane z ta sprawa. Jedna z nich jest White i Blazevich - bardzo stara, bardzo wplywowa i bardzo bogata republikanska kancelaria, zatrudniajaca czterystu prawnikow. Gray podskoczyl na sofie. -Co sie stalo? - spytala. W Granthama jakby cos wstapilo. Zaczal przemierzac pokoj duzymi krokami, zatrzymujac sie przy sofie i pod drzwiami. -Wszystko sie zgadza! Chyba trafilismy w dziesiatke, Darby! -Zamieniam sie w sluch. -Na pewno? -Przysiegam. Stanal przy oknie. -W zeszlym tygodniu dzwonil do mnie trzykrotnie pewien waszyngtonski prawnik, ktory przedstawil sie jako Garcia, ale oczywiscie to nie jest jego prawdziwe nazwisko. Powiedzial, ze wie cos o tej sprawie, ze widzial jakis dokument dotyczacy Rosenberga i Jensena. Bardzo chcial sobie ulzyc i wyznac wszystko, ale przestraszyl sie i zniknal. -W Waszyngtonie sa miliony prawnikow. -Dokladnie dwa miliony. Dowiedzialem sie jednak, ze pracuje w prywatnej kancelarii. Sam sie do tego przyznal. Byl ze mna szczery, lecz jednoczesnie sparalizowany strachem... Wydawalo mu sie, ze wciaz go sledza. Pytalem, kim sa ci "oni", ale rzecz jasna bal sie powiedziec. -Co sie z nim stalo? -Bylismy umowieni na spotkanie w zeszla niedziele, rankiem. Zadzwonil jednak wczesniej i wszystko odwolal. Powiedzial, ze jest zonaty, ma dobra prace, wiec woli nie ryzykowac. Nie przyznal sie do tego wprost, ale wedlug mnie mial kopie jakiegos dokumentu, ktora chcial mi pokazac. -Wiec moglby zweryfikowac to, co uslyszales ode mnie. -Zgadza sie. A gdyby pracowal dla White'a i Blazevicha, moje poszukiwania ograniczylyby sie do czterystu prawnikow. -To wciaz bardzo duzo. Grantham rzucil sie do swojej torby, pogrzebal w papierach i niczym prestidigitator wyciagnal sposrod szpargalow czarno-biale pocztowkowe zdjecie. Rzucil je na kolana Darby. -Tak wyglada pan Garcia. Darby przyjrzala sie fotografii, na ktorej uchwycono mezczyzne idacego zatloczona ulica. Twarz byla wyrazna i doskonale widoczna. -Rozumiem, ze nie pozowal do tego zdjecia. -Niezupelnie. Grantham znow biegal po pokoju. -Wiec skad je masz? -Nie moge wyjawic ci swoich zrodel. Darby rzucila fotografie na stoliczek do kawy i otarla oczy. -Przerazasz mnie, Grantham. Czuje w tym jakis podstep. Wyprowadz mnie z bledu, jesli sie myle. -No coz... Podszedlem go, ale bardzo niewinnie. Ten pan dzwonil ciagle z tego samego automatu, a to blad. -Wiem, teraz wiem, ze to blad. -Chcialem wiedziec, jak wyglada... -Czy prosiles go o zgode na zrobienie zdjecia? -Nie. -Wiec to nieuczciwe jak jasna cholera! -Zgadza sie. Piekielnie nieuczciwe i podle. Ale zrobilem to, i nic juz nie poradze, a zdjecie moze nas doprowadzic do Mattiece'a. -Moze nas doprowadzic? -Owszem, nas. Wydawalo mi sie, ze chcesz dopasc Mattiece'a. -Czy ja tak powiedzialam? Chce, zeby poniosl kare, ale nie zamierzam go dopadac. Przypadek Mattiece'a przekonal mnie, ze ludzka nikczemnosc nie ma granic. Widzialam juz dosyc krwi... Wystarczy mi na cale zycie. Teraz kolej na ciebie; zrobisz z tym, co zechcesz. Nie sluchal jej. Przeszedl za jej plecami do okna, a potem wrocil pod barek. -Mowilas o dwoch firmach. Jak sie nazywa ta druga? -Brim, Stearns i ktos jeszcze. Nie mialam czasu, zeby sprawdzic. Cala ta sprawa z waszyngtonskimi kancelariami jest nieco dziwna, bo zadna z nich nie figuruje w rejestrach sadowych jako pelnomocnik obrony reprezentujacy ktoregos z pozwanych. Jednak obydwie, a szczegolnie White i Blazevich, czesto pojawialy sie w aktach. -Czy Brim, Stearns i ktos jeszcze to duza firma? -Jutro sie dowiem. -Tak duza jak White i Blazevich? -Watpie. -Czyli mniej wiecej jaka? -Dwustu ludzi... -Mamy wiec szesciuset prawnikow w dwoch firmach. Zajmujesz sie prawem, Darby. Powiedz mi, jak mozemy znalezc Garcie? -Nie jestem jeszcze prawnikiem i nigdy nie bede prywatnym detektywem. Zbieranie informacji nalezy do ciebie. - Nie spodobalo jej sie to "mozemy". -Tak... ale pominawszy sprawe rozwodowa, nigdy nie bylem w kancelarii adwokackiej. -Ciesz sie. -Jak mozemy go znalezc? Ziewnela szeroko. Rozmawiali juz od trzech godzin i byla wyczerpana. Moga przeciez dokonczyc rano. -Nie mam pojecia, jak go znalezc, musialabym sie zastanowic. Przespie sie z tym i rano ci powiem. Grantham uspokoil sie nagle. Podszedl do barku i nalal sobie szklanke wody. -Zbieram sie - powiedzial chowajac tasmy. -Czy... mozesz cos dla mnie zrobic? - zapytala niespodziewanie. -Moze. Zawahala sie i spojrzala gdzies w bok. -Czy... moglbys te noc spedzic na mojej sofie? To znaczy... od dawna dobrze nie spalam, a musze wypoczac. Byloby mi... no... milo, gdybym wiedziala, ze jestes tutaj. Gray przelknal z wysilkiem sline i spojrzal na mebel. Oboje na niego patrzyli. Sofa miala nie wiecej niz piec stop dlugosci i nie wygladala na najwygodniejsza. -Jasne - odparl z usmiechem. - Rozumiem. -Boje sie. -Rozumiem. -Milo byc z kims takim jak ty. - Usmiechnela sie niesmialo, a Grantham stwierdzil nagle, ze nie wie, co zrobic z rekoma. -Wszystko bedzie dobrze - powiedzial. - Nie przejmuj sie. -Dzieki. -Zamknij drzwi i wskakuj do lozka. Musisz sie dobrze wyspac. Bede obok, wiec nic ci nie grozi. -Dzieki. - Skinela glowa i znow sie usmiechnela. Zamknela za soba drzwi do sypialni. Grantham nadstawil ucha; nie przekrecila klucza. Zgasil swiatlo i usiadl na sofie. Spojrzal na drzwi, za ktorymi lezala Darby. Bylo juz po polnocy, gdy usnal z kolanami pod broda. ROZDZIAL 31 Jej szefem byl redaktor naczelny Jackson Feldman i tylko on mogl jej wydawac polecenia. Nikt inny, a juz na pewno nie taki bezczelny gowniarz jak Gray Grantham, ktory pilnowal wejscia do gabinetu pana Feldmana niczym jakis cholerny doberman. Spiorunowala go wzrokiem, a on wykrzywil usta w szyderczym usmiechu. Trwalo to juz od dziesieciu minut, odkad pan Feldman zamknal sie w gabinecie z panem Keenem. Nie miala pojecia, dlaczego zostawili Granthama na strazy. I jak to w ogole mozliwe, ze ktos pilnuje jej wlasnego terytorium?! Zadzwonil telefon na biurku, a Grantham wrzasnal do niej: -Zadnych rozmow! Twarz nabiegla jej krwia; otworzyla usta. Odebrala telefon i wysluchawszy prosby z drugiej strony odparla: -Przykro mi, ale pan Feldman jest na konferencji. - Po raz kolejny spiorunowala wzrokiem Granthama, ktory krecil glowa, jakby chcial ja sprowokowac. - Dobrze, przekaze, zeby do pana zadzwonil, gdy skonczy. - Odlozyla sluchawke. -Dzieki! - rzucil Grantham, co zbilo ja z tropu. Wlasnie miala zamiar przytrzec mu nosa, ale to "dzieki" pozbawilo ja konceptu. Usmiechnal sie do niej, przez co poczula jeszcze wieksza zlosc. Bylo wpol do szostej - pora, by skonczyc prace - ale pan Feldman prosil, zeby zostala. Grantham wciaz wykrzywial sie do niej spod drzwi, niespelna dziesiec stop od jej biurka. Nigdy go nie lubila, ale z drugiej strony w calej redakcji "Posta" niewielu dziennikarzy zaslugiwalo na jej wzgledy. Do sekretariatu wpadl asystent z dzialu wiadomosci agencyjnych i ruszyl ku drzwiom Feldmana. Doberman zastapil mu droge. -Przepraszam, ale nie mozesz tam wejsc - powiedzial. -Niby dlaczego? -Pan Feldman prowadzi konferencje. Przekaz jej to, co masz do przekazania. - Wskazal na sekretarke, ktora az zatrzesla sie na mysl, ze ktos moze pokazywac ja palcem i nazywac zaimkiem. Pracowala w tej firmie od dwudziestu jeden lat! Mlody dziennikarz nie dal sie jednak zbyc. -Pieknie, z tym ze pan Feldman prosil mnie o dostarczenie mu tych materialow osobiscie. Dokladnie o wpol do szostej. Mamy wpol do szostej i oto jestem, a to sa materialy, o ktore prosil naczelny. -Sluchaj, chlopcze, jestesmy z ciebie dumni. Ale nie mozesz tam wejsc, kapujesz? Zostaw swoje papiery u tej milej pani za biurkiem. Jutro tez bedzie dzien. - Grantham wciagnal brzuch i wyprostowal sie, jak kogut przygotowujacy sie do walki. -Przechowam twoje materialy - powiedziala sekretarka. Asystent podal jej kilka kartek i wyszedl. -Dzieki! - krzyknal za nim Grantham. -Uwazam, ze jest pan nieokrzesany - oznajmila sekretarka. -Przeciez powiedzialem "dziekuje". - Udal, ze zabolala go jej uwaga. -Pajac! -Jakze pani uprzejma! Drzwi gabinetu naczelnego otworzyly sie nagle i dobiegl ich glos szefa: -Grantham! Gray usmiechnal sie do sekretarki i wszedl do srodka. Jackson Feldman stal obok biurka. Mial rozluzniony krawat i podwiniete rekawy. Mierzyl szesc stop i szesc cali wzrostu, a na jego ciele nie bylo ani grama zbednego tluszczu. W wieku piecdziesieciu osmiu lat biegal co roku w dwoch maratonach i pracowal po pietnascie godzin dziennie. Smith Keen trzymal w reku czterostronicowy zarys artykulu Granthama i kopie spisanego przez Darby z pamieci raportu. Drugi egzemplarz kopii lezal na biurku Feldmana. Obaj mezczyzni robili wrazenie oszolomionych. -Zamknij drzwi - polecil naczelny. Gray spelnil jego prosbe i usiadl na krawedzi konferencyjnego stolu. Nikt sie nie odzywal. Feldman przetarl oczy i spojrzal na Keena. -Uau! - powiedzial wreszcie. -I to wszystko? - usmiechnal sie Gray. - Daje wam najwieksza bombe od dwudziestu lat, a jedyne, co slysze, to "uau" naczelnego? -Gdzie jest Darby Shaw? - spytal Keen. -Nie moge ci powiedziec. To informacja zastrzezona w umowie. -W jakiej umowie? - Keen byl zniecierpliwiony. -Tego tez ci nie moge powiedziec. -Kiedy z nia rozmawiales? -Wczoraj wieczorem i dzisiaj rano. -W Nowym Jorku? - rzucil Keen. -Co za roznica? Po prostu rozmawialismy. Ona mowila, ja sluchalem. Przylecialem z powrotem, napisalem artykul i pytam was o opinie. Feldman pochylil swoj dlugi, chudy tulow i usiadl gleboko w fotelu. -Ile wie Bialy Dom? -Nie jestem pewny. Verheek powiedzial dziewczynie, ze raport zostal przekazany do Bialego Domu w zeszlym tygodniu. Wtedy FBI jeszcze zajmowalo sie sprawa. Pozniej z niewiadomych przyczyn Biuro wycofalo sie, ale zwracam wam uwage na fakt, ze stalo sie to po przekazaniu raportu do Bialego Domu. Tyle wiem. -Ile Mattiece dal prezydentowi przed trzema laty? -Miliony. Cala te forse przepuscil przez obywatelskie komitety wyborcze, nad ktorymi sprawuje piecze. Facet jest bardzo sprytny. Zatrudnia setki prawnikow, ktorzy glowia sie nad sposobami w miare czystego lokowania rozdawanych przez niego pieniedzy. Zaloze sie, ze i w tym wypadku nie lamie prawa. Redaktorzy zamyslili sie. Byli wstrzasnieci, jakby dopiero co przezyli zamach bombowy. Grantham, zadowolony z siebie, machal nogami niczym dzieciak siedzacy na molo. Feldman podniosl powoli spiete razem dokumenty i zaczal je kartkowac, dopoki nie znalazl zdjecia Mattiece'a z prezydentem. Pokrecil glowa. -To dynamit, Gray - oznajmil Keen. - Ale nie mozemy tego puscic, dopoki nie znajdziemy potwierdzenia w innych zrodlach. Mowie, do cholery, o najwiekszej weryfikacji, o jakiej slyszano w tych stronach. To potezna bomba, synu, i wazne, zeby nie wybuchla nam w rekach. -Jak chcecie to zrobic? - spytal Feldman. -Mam pare pomyslow. -Chcialbym je poznac. Musze wiedziec, w jaki sposob zamierzasz ryzykowac zycie. Grantham zeskoczyl ze stolu i wsadzil rece do kieszeni. -Najpierw sprobujemy odnalezc Garcie. -Sprobujemy? To znaczy ty i kto? - spytal Keen. -Sprobuje, w porzadku? Sam. Sprobuje odnalezc Garcie. -I dziewczyna ma ci w tym pomoc? - Keen nie dawal za wygrana. -Nie moge ci na to odpowiedziec. Informacja zastrzezona w umowie. -Odpowiedz na pytanie - polecil Feldman. - Posluchaj, mozemy miec sporo klopotow, jesli ona zginie pomagajac ci przy zbieraniu materialow. To zbyt ryzykowne. Powiedz mi, gdzie ona jest i co zaplanowaliscie. -Nikomu nie zdradze miejsca pobytu panny Darby Shaw, ktora jest moim zrodlem i dlatego podlega szczegolnej ochronie zgodnie z kodeksem etyki dziennikarskiej. Poza tym nie pomaga mi w zbieraniu materialow. Jest tylko zrodlem, jasne? Spogladali na niego z niedowierzaniem. Potem wymienili ukradkowe usmiechy, a Keen wzruszyl ramionami. -Bedziesz potrzebowal pomocy - stwierdzil Feldman. -Nie. Dziewczyna zada, zebym zrobil to sam. Bardzo sie boi i trudno jej sie dziwic. -Ja sam wpadlem w panike, czytajac to cholerstwo - dorzucil Keen. Feldman opadl na oparcie fotela i skrzyzowal stopy na biurku. Nosil czterdziesty piaty numer buta. Po raz pierwszy na jego twarzy zagoscil oficjalny usmiech. -W takim razie zacznij od Garcii. Jesli go nie znajdziesz, stracisz tylko czas, weszac miesiacami wokol Mattiece'a, i wrocisz z niczym. Jednak zanim, jesli w ogole, zabierzesz sie do tego Cajuna, musisz odbyc ze mna dluga rozmowe. Lubie cie, Grantham, a nawet to nie jest warte twojej smierci. -Chce widziec kazde slowo, ktore napiszesz, jasne? - zaznaczyl Keen. -A ja chce, zeby codziennie meldowano mi o wszystkim - dodal Feldman. -W porzadku. Keen podszedl do szklanej sciany i spojrzal na sale agencyjna. Kazdego dnia srednio co dwie godziny w tym pomieszczeniu wybuchal chaos, ktory przycichal niemal tak szybko, jak sie zaczynal. O wpol do szostej sala komputerowa przypominala dom wariatow. Spisywano i opracowywano najswiezsze wiadomosci. O wpol do siodmej zaczynala sie rada redakcyjna zamykajaca drugie wydanie. Feldman obserwowal wszystko zza biurka. -No i mamy kolejna afere - powiedzial do Granthama, nie patrzac na niego. - Ile to juz lat minelo od ostatniej...? Piec...? Szesc...? -Chyba siedem - podpowiedzial Keen. -Nie podobaly sie wam moje wczesniejsze historie? - spytal z udanym oburzeniem Grantham. -Podobaly - odparl Feldman, patrzac na sale agencyjna. - Ale trafiales blotki. Ostatniego szlema miales dawno temu. -A ile razy musiales pasowac! - dodal usluznie Keen. -Kazdemu sie zdarza - odparl Gray. - Ale tym razem zdobede mistrzostwo swiata. - Otworzyl drzwi. Feldman spojrzal za nim posepnie. -Uwazaj na siebie i dbaj o dziewczyne. Rozumiesz? Gray usmiechnal sie i wyszedl z biura. Byl juz prawie przy Thomas Circle, gdy zobaczyl w lusterku niebieskie swiatla. Gliniarz nie wyprzedzal go, tylko siedzial mu na ogonie. Gray nie zwracal uwagi na znaki i nie interesowal go szybkosciomierz. To bedzie trzeci mandat w ciagu szesnastu miesiecy. Zatrzymal sie w malej zatoczce, obok jakiejs kamienicy. Bylo juz ciemno. Niebieskie swiatla mrugaly we wstecznym lusterku. Potarl skronie. -Wylaz! - Poslyszal glos gliniarza gdzies z tylu. Gray otworzyl drzwi i zrobil to, co mu kazano. Policjant byl czarny i z trudem hamowal chichot. Cleve! -Dlaczego mi to robisz? - spytal Gray, gdy wsiedli juz do policyjnego auta. -Gospodarka planowa, Grantham. Nasi przelozeni decyduja, ilu bialych mamy zatrzymac co miesiac i jak bardzo im dokopac. Szef jest za wyrownywaniem rachunkow. Biali gliniarze czepiaja sie niewinnych czarnych spacerowiczow, a czarni gliniarze gnebia niewinnych bialych, rozbijajacych sie w zagranicznych samochodach. -Dobra. Zaloz mi kajdanki i wyciagnij pale. -Daj spokoj. Musialem cie zlapac, zeby ci powiedziec, iz sierzant nie moze juz mowic. -Dlaczego? -Wyczuwa brzydki zapach w miejscu pracy. Niektorzy dziwnie na niego patrza, a poza tym co nieco obilo mu sie o uszy. -Na przyklad? -Na przyklad to, ze jestes tam bardzo znany i niektorym zalezy na tym, zeby dowiedziec sie, co kombinujesz. Sierzant mowi, ze prawdopodobnie masz zalozony podsluch w domu. -Powaznie? Jest tego pewny? -Slyszal, jak rozmawiali o tobie i o tym, ze pytasz o jakiegos pelikana. Zdaje sie, ze mocno nadepnales komus na odcisk. -Co jeszcze mowil o tym pelikanie? -Tylko to, ze pewnie cos zweszyles i nie wszystkim sie to podoba. To niebezpieczni, paranoiczni ludzie, Gray. Sierzant mowi, zebys uwazal, dokad chodzisz i z kim rozmawiasz. -Nie mozemy sie juz spotykac? -Na razie nie. Sierzant chce przywarowac, a to, co bedzie mial do przekazania, pusci przeze mnie. -W porzadku. Potrzebuje jego pomocy, ale musi dzialac ostroznie. Stapamy po zaminowanym polu. -O co chodzi z tym pelikanem? -Nie moge ci powiedziec. Ale przekaz sierzantowi, ze za sprawe pelikana mozna sie przejechac. -Sam mu to powiedz. Uwaza, ze jest sprytniejszy od nich wszystkich. -Dzieki, Cleve - powiedzial Gray i wysiadl z auta. -Bede w okolicy. Przez nastepne pol roku pracuje na nocna zmiane i postaram sie miec cie na oku. -Dzieki. Rupert zaplacil za cynamonowa bulke i usiadl na barowym stolku, z ktorego mial widok na ulice. Byla polnoc, i Georgetown powoli kladlo sie spac. Ulica M pedzilo kilka samochodow, nieliczni przechodnie spieszyli do domow. W barze panowal ruch, ale nie bylo tloku. Rupert pil czarna kawe. Rozpoznal te twarz, gdy mezczyzna stal jeszcze na chodniku. Po kilku sekundach siedzial obok niego. Nie byl to nikt wazny. Poznali sie kilka dni temu w Nowym Orleanie. -Jak leci? - rzucil od niechcenia Rupert. -Nie mozemy jej znalezc i martwi nas to jak jasna cholera, bo dostalismy dzis bardzo zle wiesci. -Jakie? -Dotarly do nas glosy, nie potwierdzone, ze zli chlopcy wpadli w panike i ze numer jeden chce ich wszystkich wyrznac. Pieniadze nie graja roli i mowi sie, ze gosc wyda, ile bedzie trzeba, byle wszystko ucichlo. Wysyla paru mocarzy z armatami. Oczywiscie wiadomo, ze jest popierdolony, ale i niebezpieczny jak jasna cholera, a pieniadze strzelaja nie gorzej od obrzynow. -Kogo chce uciszyc? - Rupert nie przejal sie tym. -Dziewczyne. I kazdego, kto slyszal o tym papierze. -Jaka jest moja rola? -Badz w poblizu. Spotkamy sie jutro. W tym samym miejscu, o tej samej porze. Gdy znajdziemy dziewczyne, wejdziesz do gry. -Jak ja chcecie znalezc? -Mamy swoje sposoby. Zdaje sie, ze jest w Nowym Jorku. -Co bys zrobil na jej miejscu? - Rupert oderwal kawalek cynamonowej bulki i wlozyl go do ust. Wyslannik znal dziesiatki miejsc, do ktorych moglby pojechac, lecz kazde z nich przypominalo cholerny Paryz, Rzym i Monte Carlo - miasta z czolowki listy uciekinierow. Nie przychodzil mu do glowy zaden egzotyczny zakamarek, w ktorym moglby sie zaszyc na reszte zycia. -Nie wiem. A ty? -Wybralbym Nowy Jork. Mozna sie tam ukrywac latami, jesli zna sie jezyk i zasady. To idealna kryjowka dla Amerykanina. -Chyba masz racje. Myslisz, ze pojechala do Nowego Jorku? -Nie wiem. Chwilami bywa sprytna. Ale ma tez slabsze momenty. Wyslannik wstal. -Do jutra - rzucil. Rupert pozegnal go machnieciem reki. "Co za baran! - pomyslal. - Przez caly dzien biega po miescie, nadstawia ucha w barach i piwiarniach, a potem wraca do szefa i przekazuje mu te wszystkie plotki". Wyrzucil papierowy kubek do smieci i wyszedl na ulice. ROZDZIAL 32 Wedle najnowszego wydania Almanachu Prawniczego Martindale'a-Hubbella kancelaria adwokacka Brima, Stearnsa i Kidlowa zatrudniala stu dziewiecdziesieciu prawnikow. U White'a i Blazevicha pracowalo czterystu dwunastu ludzi, a wiec Garcia powinien byc jednym z owych szesciuset dwoch adwokatow bioracych pensje w ktorejs z dwoch firm. Jesli jednak Mattiece wynajmowal jeszcze inne waszyngtonskie kancelarie, liczba prawnikow mogla sie podwoic i wtedy Gray bylby bez szans. Jak mozna sie bylo spodziewac, u White'a i Blazevicha nie pracowal nikt o nazwisku Garcia. Darby szukala tez innych Latynosow, ale bez rezultatu. Kancelaria zatrudniala wylacznie absolwentow dwoch najlepszych wschodnich uniwersytetow; facetow chodzacych w jedwabnych skarpetkach, noszacych bardzo dlugie nazwiska i jeszcze rzymska cyfre na koncu. Zeby rzecz nie wygladala zbyt konserwatywnie, White i Blazevich dawali zarobic kilku kobietom, z ktorych tylko dwie mogly poszczycic sie statusem wspolnika. Wiekszosc pan rozpoczela prace po roku 1980. "Jesli dozyje konca studiow - pomyslala Darby - za zadne skarby nie zatrudnie sie w takiej fabryce!" To Grantham wymyslil, zeby szukala Latynosow. "Garcia" wydal mu sie nieco dziwnym pseudonimem. Jesli facet byl Latynosem, to nazwisko, jakie podal, bylo pierwsze, jakie moglo przyjsc mu do glowy. Wymienil je bez zastanowienia. Nic z tego. U White'a i Blazevicha nie mowilo sie po hiszpansku. Wedle Almanachu klienci firmy byli potezni i bogaci: banki, korporacje z piecsetki najwiekszych przedsiebiorstw tygodnika "Fortune" i mnostwo kompanii naftowych. Na liscie klientow figurowaly cztery spolki pozwane w procesie pelikanow, lecz nigdzie nie wspominano o ich wlascicielu; korporacje chemiczne i wielcy armatorzy. White i Blazevich reprezentowali takze interesy rzadow Korei Polnocnej, Libii oraz Syrii. "To smieszne! - pomyslala Darby. - Wrogie panstwa wynajmuja naszych adwokatow, by ci wstawiali sie za nimi w naszym rzadzie. Ale prawnika mozna przeciez wynajac do wszystkiego". Kancelaria Brima, Stearnsa i Kidlowa byla mniejsza niz firma White'a i jego kolegi. Patrzcie panstwo! Zatrudnia czworo Latynosow! Zapisala ich nazwiska. Dwoch mezczyzn i dwie kobiety. Przyszlo jej na mysl, ze w przeszlosci ktos musial oskarzyc firme o dyskryminacje rasowa i seksizm. W ostatnich dziesieciu latach zroznicowanie plciowe i rasowe kancelarii znacznie sie poprawilo. Lista klientow byla do przewidzenia: ropa i gaz, ubezpieczenia, banki, obce rzady. Nuda. Siedziala od godziny w kacie biblioteki prawniczej Fordhama. Byl piatkowy ranek: dziesiata w Nowym Jorku, dziewiata w Nowym Orleanie. Gdyby wszystko bylo po dawnemu, zamiast ukrywac sie w jakiejs bibliotece znajdowalaby sie na wykladzie Allecka - profesora, ktorego nigdy nie lubila, lecz za ktorym teraz bardzo tesknila. Obok siedzialaby Alice Stark. Za plecami mialaby D. Ronalda Petriego - jednego ze swych ulubionych wielbicieli. D. Ronald blagalby szeptem o randke i komentowal bezczelnie jej wyglad. Za nim takze tesknila. Brakowalo jej spokojnych porankow na balkonie mieszkania Thomasa; rytualu picia kawy i oczekiwania na przebudzenie Dzielnicy Francuskiej. Brakowalo jej zapachu meskiej wody toaletowej na szlafroku. Podziekowala bibliotekarce i wyszla na ulice. Na Szescdziesiatej Drugiej skrecila w strone parku. Byl rzeski pazdziernikowy ranek. Nie niebie ani jednej chmurki, od morza wial chlodny wiatr. Przyjemnie bylo chodzic po ulicach i nie przejmowac sie duchota, tak jak w Nowym Orleanie..., gdyby nie okolicznosci. Miala na nosie nowe okulary, a cala twarz ukryla niemal w wysoko podciagnietym golfie. Wlosy wciaz byly ciemne, ale postanowila juz ich nie przycinac. Nakazala sobie isc ulica i nie ogladac sie za siebie. Miala nadzieje, ze nikt jej nie sledzi, ale mina lata, zanim znow bedzie mogla cieszyc sie spacerami. Drzewa w parku okryly sie wspanialymi zolto-pomaranczowoczerwonymi barwami. Liscie kolysaly sie delikatnie na wietrze. Przy Central Park West skrecila na poludnie. Jutro wyjedzie z miasta i spedzi kilka dni w Waszyngtonie. Jesli przetrwa to wszystko, wyniesie sie na jakis czas z kraju - moze na Karaiby? Byla tam dwukrotnie i spodobalo jej sie na malenkich wysepkach, gdzie ludzie tak smiesznie mowia po angielsku. W zasadzie powinna wyjechac juz teraz. Zgubili jej slad i nic nie stoi na przeszkodzie, zeby wskoczyla do samolotu odlatujacego do Nassau albo na Jamajke. Dotarlaby tam przed zmrokiem. Znalazla automat telefoniczny na tylach cukierni przy Szostej i wystukala redakcyjny numer Granthama. -To ja - powiedziala. -Kamien spadl mi z serca. Balem sie, ze wyemigrowalas. -Zastanawiam sie nad tym. -Czy mozesz zaczekac z tym tydzien? -Zobaczymy. Jutro bede u ciebie. Czego sie dowiedziales? -Sortuje smieci. Mam kopie bilansow rocznych siedmiu spolek oskarzonych w procesie. -Pozwanych w procesie. To nie jest sprawa kryminalna. -Wybacz, to niedopuszczalne przejezyczenie! Mattiece nie figuruje jako pracownik ani tym bardziej prezes zarzadu zadnej z nich. -Co jeszcze? -Dzwonilem do roznych miejsc. Wczoraj trzy godziny walesalem sie po sadach i wypatrywalem Garcii. -Gray, czy ciebie trzeba wszedzie prowadzic za reke? Chodzenie po sadach nic ci nie da. Garcia nie jest prawnikiem wystepujacym na rozprawach. Reprezentuje interesy korporacji. -Oswiec mnie, jesli masz lepszy pomysl. -Mam nawet kilka pomyslow. -Swietnie, wiec czekam na twoj przyjazd. -Zadzwonie zaraz po przylocie. -Byle nie do domu. Rozwazala przez chwile jego slowa. -Czy moge wiedziec, dlaczego? -Niewykluczone, ze ktos mnie podsluchuje, moze nawet sledzi. Jeden z moich najlepszych informatorow twierdzi, ze nawrzucalem dosyc kamieni do czyjegos ogrodka, by zasluzyc sobie na dyskretna opieke. -Cudownie! I chcesz, zebym padla ci w objecia i pomagala w sledztwie?! -Nic nam nie grozi, Darby. Musimy byc po prostu ostrozni. Scisnela mocniej sluchawke i zgrzytnela zebami. -Co ty wiesz o ostroznosci! To ja od dziesieciu dni wymykam sie pogoni, a ty masz czelnosc mowic mi, ze nic nam nie grozi! Pocaluj mnie gdzies, Grantham! Moze w ogole nie powinnam z toba rozmawiac... Przerwala i rozejrzala sie po cukierence. Dwoch mezczyzn siedzacych przy najblizszym stoliku spogladalo na nia z zaciekawieniem. Niepotrzebnie krzyczala. Odwrocila sie i wziela gleboki oddech. -Nic ci nie jest? - zapytal Grantham. -Czuje sie swietnie. -Przyjedziesz do Waszyngtonu? -Nie wiem. Tutaj jestem bezpieczna, a w ogole to powinnam wsiasc do samolotu i wyniesc sie z kraju. -Jasne. Myslalem tylko, ze masz jakis pomysl na odnalezienie Garcii, a potem, jesli Bog pozwoli, na dobranie sie do Mattiece'a. Myslalem, ze jestes oburzona, moralnie wstrzasnieta i palasz checia zemsty. Co sie z toba stalo? -No coz, odczuwam palaca potrzebe dozycia swoich dwudziestych piatych urodzin. Nie jestem zachlanna, ale chcialabym tez zgasic trzydziesci swieczek na urodzinowym torcie. Nie sadzisz, ze byloby to mile? -Rozumiem twoj punkt widzenia. -Nie jestem tego pewna. Obawiam sie, ze bardziej interesuje cie nagroda Pulitzera i wiazace sie z nia zaszczyty niz los mojej glowy. -Zapewniam cie, ze to nieprawda. Zaufaj mi, Darby. Opowiedzialas mi najwazniejsza historie w swoim zyciu. Musisz mi zaufac. -Zastanowie sie. -A wiec nic nie jest przesadzone? -Nie, nie jest. Potrzebuje czasu. -Rozumiem. Odlozyla sluchawke i zamowila rogalik. Mala cukierenka rozbrzmiewala tuzinem jezykow. "Uciekaj, malenka, uciekaj, poki czas - podpowiadal jej zdrowy rozsadek. - Pojedz taksowka na lotnisko. Zaplac gotowka za bilet do Miami. Zarezerwuj lot na poludnie i zmykaj. Niech Grantham robi, co do niego nalezy. Nie jest glupi i znajdzie jakis sposob na opublikowanie tej historii. Przeczytasz ja sobie w gazecie, lezac na plazy i popijajac pina colade". Chodnikiem kustykal Tucznik. Wypatrzyla go przez szybe posrod morza glow. Poczula nagla suchosc w ustach i zawrot glowy. Nie zajrzal do srodka. Przeszedl obok z niezbyt tega mina. Utykajac lekko, dotarl do rogu Szostej i Piecdziesiatej Osmej, gdzie przystanal, czekajac na zmiane swiatel. Zaczal przechodzic przez Szosta, lecz na srodku jezdni zmienil zdanie i skrecil w Piecdziesiata Osma. Niewiele brakowalo, a rozjechalaby go taksowka. Nigdzie sie nie spieszyl, spacerowal ulicami, kulejac na jedna noge. Croft rozpoznal Garcie, gdy ten wychodzil z windy w towarzystwie jakiegos mlodego prawnika; obaj nie mieli teczek - z pewnoscia wybierali sie na spozniony lunch. Po pieciu dniach obserwacji Croft znal juz zwyczaje adwokatow. Garcia wyszedl z kumplem na ulice. Obaj smiali sie, bardzo czyms rozbawieni. Croft ruszyl za nimi. Gdy dotarli do ozdobionej paprociami jadlodajni dla yuppiszonow, zadzwonil pod numer Granthama. Dopadl go za trzecim podejsciem. Dochodzila juz druga i pomalu konczyla sie pora lunchu. Skoro Granthamowi tak zalezy na tym facecie, niech, do cholery, waruje przy telefonie. Gray, zanim cisnal sluchawke, powiedzial, ze spotkaja sie przed budynkiem. Garcia i jego koles wracali spacerkiem. Byl piekny dzien, piatek, i zapewne cieszyli sie chwila relaksu z dala od mlyna przerabiajacego niewinnych ludzi na pasztety, czy co tam robili za te dwiescie dolcow za godzine. Croft mial ciemne okulary i trzymal sie od nich w pewnej odleglosci. Gray czekal juz w foyer obok windy. Croft nieznacznym gestem wskazal Granthamowi obserwowanego. Gray potwierdzil odebranie sygnalu i nacisnal guzik windy. Gdy drzwi sie otworzyly, wszedl do srodka tuz przed Garcia. Croft zostal na dole. Garcia nacisnal przycisk piatego pietra, wyprzedzajac o ulamek sekundy reke Granthama. Ten rozlozyl gazete i sluchal, jak tamci rozmawiaja o futbolu. Facet nie mial wiecej niz dwadziescia siedem-osiem lat. Glos brzmial nawet znajomo, ale wczesniej slyszal go tylko przez telefon i nie bylo w nim nic charakterystycznego. Gray rozwazal przez chwile swoje szanse i stwierdzil, ze warto zaryzykowac. Mezczyzna bardzo przypominal tego ze zdjecia, pracowal dla Brima, Stearnsa i Kidlowa, ktorych wynajmowal Mattiece. Musi sprobowac, zachowujac jednak wszelkie srodki ostroznosci. Byl reporterem. Zyl z zadawania ludziom pytan. Wysiedli na piatym pietrze, bez przerwy plotac cos o Redskinach. Gray zostal z tylu, udajac, ze przeglada gazete. Hol kancelarii prezentowal sie dostatnio, z sufitow zwieszaly sie zyrandole, a na podlogach lezaly orientalne dywany. Jedna ze scian ozdobiono wielkimi zlotymi literami tworzacymi nazwe firmy. Gray podszedl pewnym krokiem do recepcjonistki. -Czym moge panu sluzyc? - spytala tonem, ktory znaczyl raczej: "Czego chcesz, do cholery?" Gray nie stracil animuszu. -Jestem umowiony z panem Rogerem Martinem. Znalazl to nazwisko w ksiazce telefonicznej. Gdy czekal na Garcie, zadzwonil z dolu i upewnil sie, ze Martin siedzi w biurze. Spis telefonow budynku zawieral numery wewnetrzne firmy na pietrach od drugiego do dziesiatego, ale nie uwzglednial nazwisk wszystkich stu dziewiecdziesieciu adwokatow. Korzystajac z listy prawnikow umieszczonej w czesci ogolnej ksiazki, wykonal tuzin szybkich polaczen, zeby sprawdzic, na ktorych pietrach pracuja. Martin zarabial na chleb wlasnie tutaj. -Pan Martin czeka na mnie. - Spojrzal groznie na urzedniczke. Zatkalo ja i nie wiedziala, jak zareagowac. Gray odwrocil sie na piecie i zdecydowanym krokiem pomaszerowal przed siebie. Dostrzegl Garcie wchodzacego do gabinetu. Tabliczka na drzwiach informowala, ze pracuje za nimi David M. Underwood. Gray nawet nie zapukal. Chcial uderzyc szybko i szybko stad wyjsc, gdyby zaszla taka koniecznosc. Pan Underwood wieszal wlasnie marynarke. -Czesc. Nazywam sie Gray Grantham i pracuje dla "Washington Post". Szukam czlowieka o nazwisku Garcia. Underwood zamarl. Wygladal na zaskoczonego. -Jak pan sie tu dostal? - spytal. Tak, to byl ten glos! -Na wlasnych nogach. To ty jestes Garcia, prawda? -Nazywam sie David M. Underwood - powiedzial zimno i wskazal palcem tabliczke z wypisanym zlotymi literami nazwiskiem, stojaca na biurku. - Na tym pietrze nie pracuje nikt o nazwisku Garcia. Mowiac szczerze, nie sadze, zeby ktos taki w ogole tu pracowal. Gray usmiechnal sie, dajac mu do zrozumienia, ze wie, o co chodzi. Underwood byl przestraszony albo wsciekly. -Jak tam twoja corka? - spytal od niechcenia. Underwood wyszedl zza biurka. Spogladal na Granthama wielce zaniepokojonym wzrokiem. -Ktora? Cos tu nie pasowalo. Garcia bardzo sie martwil o coreczke, chyba niemowle, i gdyby mial wiecej dzieci, na pewno wspomnialby o tym. -Najmlodsza. Co slychac u zony? Underwood byl juz tak blisko, ze z latwoscia moglby go uderzyc. Napieral calym cialem i z pewnoscia nie nalezal do tych, ktorzy boja sie fizycznego starcia. -Nie mam zony. Jestem rozwiedziony. Podniosl do gory piesc i przez ulamek sekundy wydawalo sie, ze uderzy natreta. Po chwili Gray zrozumial jego gest: pokazywal mu palce, na ktorych nie bylo obraczki. Nie ma zony. Albo nie nosi obraczki. Garcia kochal swoja zone i z pewnoscia nie wstydzilby sie malzenskiego pierscienia na palcu. Chyba trzeba sie zbierac. -Czego pan chce? - spytal ostro Underwood. -Myslalem, ze na tym pietrze pracuje Garcia - odparl Gray, cofajac sie o krok. -Czy panski kumpel jest prawnikiem? -Tak. Underwood odprezyl sie nieco. -No to nie w tej firmie. U nas pracuje Perez i Hernandez i moze ktos jeszcze, ale nie znam zadnego Garcii. -Coz, to duza firma. - Gray stal juz pod drzwiami. - Przepraszam za najscie. Underwood zagrodzil mu przejscie. -Niech pan poslucha, panie Grantham, nie jestesmy przyzwyczajeni do takich najsc ze strony reporterow. Zadzwonie po ochrone, moze oni panu pomoga znalezc droge do wyjscia. -To nie bedzie konieczne. Dzieki. - Grantham byl juz w holu i znikal za rogiem. Winda byla pusta i Gray przeklinal na cale gardlo, zeby sobie ulzyc. Byl wsciekly na Crofta za jego bezmyslnosc. Klal jeszcze wtedy, gdy winda zatrzymala sie na parterze i drzwi sie otworzyly, ukazujac Crofta stojacego obok automatow telefonicznych. Wyszli z biurowca ramie w ramie. -To nie on - warknal Grantham. -Rozmawiales z nim? -Owszem. To nie ten facet. -Cholera! Przeciez byl podobny jak dwie krople wody do tego z fotografii, no nie? -Nie. Byles blisko, ale spudlowales. Postaraj sie, chlopie. -Mam juz tego dosyc, Grantham. Mam juz... -Dostajesz forse, nie? Pokrec sie przy tym jeszcze tydzien, dobra? Znam ciezsze roboty. Croft zatrzymal sie przy krawezniku, Grantham szedl dalej. -Tydzien, Grantham, i rzucam to w cholere! - wrzasnal za nim. Gray machnal reka. Wsiadl do volvo stojacego za znakiem zakazu parkowania i popedzil do redakcji. Coz, pomylil sie. Nie bylo to rozsadne posuniecie. Glupio zagral, jakby nie mial za soba wieloletniego doswiadczenia. Nie przyzna sie do tego bledu podczas codziennej pogawedki z Jacksonem Feldmanem i Smithem Keenem. -Feldman juz cie szuka - rzucil jeden z reporterow i Gray pospiesznie ruszyl do naczelnego. Usmiechnal sie slodko do sekretarki, sprezonej do ataku. W gabinecie oprocz Feldmana siedzial Keen i Howard Krauthammer, dyrektor generalny wydawnictwa. Keen zamknal drzwi i podal Grayowi jakas gazete. -Widziales to? Spojrzal na pierwsza strone. "Times-Picayune" z Nowego Orleanu. Tuz pod naglowkiem ujrzal wielki artykul o Verheeku i Callahanie. Obok dwie fotografie. Czytal szybko, a tamci spogladali na niego w milczeniu. Historia zaczynala sie od opisu przyjazni dwoch mezczyzn, ktorzy zgineli w tajemniczych okolicznosciach, w szesciodniowym odstepie. Dalej pojawialo sie nazwisko Darby Shaw, ktora uwazano za zaginiona. I ani slowa o raporcie. -Ktos puscil farbe - zauwazyl Feldman. -Nie ma tu nic istotnego - odparl Grantham. - Cos takiego moglismy wydrukowac trzy dni temu. -Dlaczego tego nie zrobilismy? - spytal Krauthammer. -Bo to jest zero. Tez moglismy napisac o dwoch trupach, podac nazwisko dziewczyny i zadac tysiace pytan, na ktore nie ma odpowiedzi. Znalezli kapusia wsrod gliniarzy, ale facet sprzedal im tylko miecho i posoke. -Jednak wesza kolo tego - zauwazyl Keen. -Mam im przeszkodzic? -Nowojorski "Times" bierze sie do tej historii - oznajmil Feldman. - Jutro albo w niedziele puszcza jakis artykul. Ile moga wiedziec? -Mnie pytasz? Sluchajcie, moze wpadla im w rece kopia raportu? To malo prawdopodobne, ale nie da sie wykluczyc. Nie rozmawiali jednak z dziewczyna. My mamy dziewczyne. Jest nasza. -Mam nadzieje - odezwal sie Krauthammer. -Przyjmijmy, ze maja kopie raportu i wiedza, kto go napisal. - Feldman potarl oczy i spojrzal w sufit. - Dziewczyna zniknela i nie moga niczego zweryfikowac. Przyjmijmy, ze wiedza, kim byl Callahan i co robil po godzinach pracy z autorka raportu, a oprocz tego, ze to wlasnie on przekazal dokument swojemu najlepszemu przyjacielowi, Verheekowi. Callahan i Verheek nie zyja, a dziewczyna ukrywa sie. Czy zgodzisz sie ze mna, Gray, ze to, co opowiedzialem, to cholernie dobra historia? -Wspaniala historia! - orzekl Krauthammer. -Gowno warta w porownaniu z tym, co wydrukujemy - odparl Gray. - Nie zamierzam teraz niczego puszczac, bo z koniecznosci musialbym opisac wierzcholek gory lodowej, na ktory zreszta rzucilyby sie wszystkie gazety w kraju. Nie potrzeba nam tysiaca reporterow z kazdej lokalnej szmaty, weszacych we wszystkich zakamarkach. -Moim zdaniem powinnismy to puscic - oznajmil Krauthammer. - Bo inaczej "Times" da nam wycisk. -Nie mozemy - stwierdzil twardo Grantham. -Niby dlaczego? - spytal Krauthammer. -Bo ja tego nie napisze, a jesli zrobi to ktos inny, stracimy dziewczyne. Proste. W tej chwili panna Darby Shaw powaznie zastanawia sie nad tym, czy nie uciec z kraju. Wystarczy jeden nasz blad i mozemy o niej zapomniec. -Przeciez powiedziala ci juz wszystko - wtracil Keen. -Dalem jej slowo, rozumiecie? Przyrzeklem, ze nie napisze niczego, dopoki nie poskladamy wszystkiego do kupy, tak zeby miec Mattiece'a na widelcu. Jasne? -Wykorzystujesz ja, nie sadzisz? - spytal Keen. -Jak kazde inne zrodlo. -Jesli "Times" ma raport, to wie o Mattiesie - zauwazyl Feldman. - A jesli o nim wie, to zaloze sie, ze weszy jak jasna cholera, zeby raport zweryfikowac. Co bedzie, jesli nas wyprzedzi? Krauthammer chrzaknal z niezadowoleniem. -Bedziemy siedziec na tylkach i patrzec, jak wymyka nam sie z rak najwieksza historia, o jakiej slyszalem od dwudziestu lat. Powtarzam, ze trzeba puscic to, co mamy. Wiem, ze to tylko wierzcholek i tak dalej, ale wystarczy na piekielnie dobry artykul. -Nie - sprzeciwil sie Grantham. - Nie napisze tego, dopoki nie bede mial calosci. -Ile ci to zajmie? - spytal Feldman. -Tydzien, nie wiem... -Nie mamy tyle czasu! - wrzasnal Krauthammer. -Dobra, dowiem sie, na czym siedzi "Times". Dajcie mi czterdziesci osiem godzin - poprosil Grantham z poczuciem bezsilnej wscieklosci. -Pamietaj, ze wydrukuja cos juz jutro lub w niedziele - powiedzial Feldman. -Niech drukuja. Zaloze sie o kazde pieniadze, ze powtorza to, co napisal "Picayune", i dadza nawet te same zdjecia. Za bardzo wybiegacie mysla naprzod, panowie. Zakladacie, ze "Times" ma kopie raportu, a on jest nieosiagalny... Nie ma go nawet autorka. My go nie mamy! Poczekajmy na to, co napisza, a potem sie zastanowimy. Redaktorzy spojrzeli na siebie. Krauthammer byl zawiedziony, Keen zniecierpliwiony, ale o wszystkim decydowal Feldman. -W porzadku - oznajmil. - Jesli wydrukuja cos w porannym wydaniu, spotykamy sie tu o dwunastej i podejmujemy decyzje. -Zgadzam sie - rzucil Grantham i ruszyl ku drzwiom. -Spiesz sie, Gray! - krzyknal za nim Feldman. - Zostalo nam niewiele czasu. ROZDZIAL 33 Limuzyna wlokla sie zatloczona obwodnica. Na dworze bylo juz ciemno. Matthew Barr czytal przy zapalonej pod sufitem lampce. Coal popijal wode i wygladal przez okno. Znal raport na pamiec; moglby go wyrecytowac Barrowi, chcial jednak zobaczyc jego reakcje na oryginal. Barr nie reagowal, dopoki nie zobaczyl zdjecia. Pokrecil glowa, odlozyl dokument na siedzenie i rozmyslal przez chwile. -Bardzo nieladnie - powiedzial w koncu. Coal potwierdzil te opinie chrzaknieciem. -Ile jest w tym prawdy? - spytal Barr. -Sam chcialbym wiedziec. -Od kiedy to masz? -FBI przyslalo mi to w jednym z dziennych meldunkow w ubiegly wtorek. -Co mowi prezydent? -Nie byl uszczesliwiony, ale nie widzial powodow do niepokoju. Wydawalo nam sie, ze to kolejny strzal na oslep. Prezydent rozmawial z Voylesem, ktory zgodzil sie nie angazowac w te sprawe. Nie wiem, czy nie zmienil zdania. -Prezydent prosil Voylesa o wycofanie sie ze sledztwa? - wycedzil z niedowierzaniem Barr. -Owszem. -Pachnie mi to paragrafem o naklanianiu do zaniechania obowiazkow sluzbowych i utrudnianiu pracy wymiarowi scigania. Zakladajac oczywiscie, ze raport okaze sie prawdziwy. -A jesli jest prawdziwy? -Wowczas prezydent bedzie mial klopoty. Mam na swoim koncie wyrok za mieszanie sie w sprawy policji, wiec wiem, czym to grozi. Z tym jest jak z oszustwem pocztowym[10]. Wszyscy o nim wiedza, wszyscy to robia i dlatego latwo to udowodnic. Maczales w tym palce? -A jak sadzisz? -Sadze, ze jesli tak, to rowniez bedziesz mial problemy. Jechali w milczeniu, wpatrujac sie w uliczny ruch. Coal juz wczesniej rozwazal sprawe pod katem zarzutu o utrudnianie pracy wymiarowi scigania, ale chcial poznac opinie Barra. Nie martwil sie ewentualnym oskarzeniem o lamanie prawa. Prezydent poprosil dyrektora o zajecie sie czyms pozytecznym - to wszystko. Przestepcy tak nie postepuja. Coal obawial sie czego innego: wyniku przyszlorocznych wyborow. Skandal, ktorego glownym bohaterem bylby jeden z najhojniejszych sponsorow kampanii prezydenckiej, mialby katastrofalne skutki. Robilo mu sie niedobrze, gdy myslal o Mattiesie. Dobry znajomy prezydenta, wspierajacy milionami poprzednia kampanie, wylozyl pieniadze na zamordowanie dwoch sedziow Sadu Najwyzszego po to, by jego kumpel w Bialym Domu mogl mianowac dwoch rozsadniejszych ludzi do szanownego gremium, ktorego nowy sklad zapewnilby mu swobodny dostep do ropy! Demokraci wylegna na ulice i zawyja z zachwytu! Kazda podkomisja Kongresu urzadzi przesluchania. Gazety beda walkowac ten temat przez kolejny rok. Departament Sprawiedliwosci zostanie zmuszony do wszczecia postepowania. Coal bedzie musial wziac wine na siebie i podac sie do dymisji. Z Bialego Domu wyleca wszyscy, z wyjatkiem rzecz jasna prezydenta. Wizja byla przerazajaca. -Musimy sie dowiedziec, czy raport zawiera prawde - powiedzial Coal, patrzac w okno. -Skoro gina ludzie, to nie moze klamac. Podaj mi inny powod zamordowania Callahana i Verheeka. Coal wiedzial, ze nie bylo takiego powodu. -Chce, zebys cos zrobil. -Odnalazl dziewczyne? -Nie. Dziewczyna nie zyje albo ukrywa sie w mysiej dziurze. Chce, zebys porozmawial z Mattiece'em. -Na pewno znajde jego adres w ksiazce telefonicznej - sarknal Barr. -Potrafisz go znalezc. Musimy to zrobic w tajemnicy przed prezydentem. Ponadto powinnismy ustalic, czy fakty podane w raporcie sa prawdziwe. -Myslisz, ze Victor zaprosi mnie do gabinetu i wyzna wszystko jak na spowiedzi? -Nie bedzie mial wyjscia. Nie jestes gliniarzem, pamietaj. Zakladamy, ze raport mowi prawde, a Mattiece wie, ze sprawa niedlugo wyjdzie na jaw. Probuje sie jeszcze bronic, ale z przerazenia miota sie jak oszalaly i strzela do ludzi jak do kaczek. Powiesz mu, ze jesli ma zamiar zniknac, to powinien to zrobic natychmiast. Nie zapominaj, ze przyjezdzasz do niego z Waszyngtonu, z kregow bliskich wladzy i samego prezydenta. Wyslucha cie. -No dobrze. Zalozmy, ze maja racje. Co z tego wynika dla nas? -Mam pare pomyslow. Najpierw zajmiemy sie naprawianiem szkod. Pierwsza rzecza, jaka zrobimy, bedzie mianowanie dwoch milosnikow przyrody w sklad Sadu Najwyzszego. Jakichs pieprznietych, radykalnych ornitologow. Unaoczni to spoleczenstwu, ze w glebi duszy jestesmy za ochrona srodowiska i brzydzimy sie Mattiece'em i jego polami naftowymi. Narod odetchnie z ulga. W tym samym czasie prezydent zaprosi Voylesa, prokuratora generalnego i asesora z Departamentu Sprawiedliwosci i zazada od nich przeprowadzenia pilnego sledztwa w sprawie Mattiece'a. Rozdamy kopie raportu kazdemu pismakowi w miescie i swiecie oburzeni poprowadzimy krucjate. Barr spojrzal z podziwem na Coala, ktory mowil dalej: -Nie zachowamy sie ladnie, ale wyjdziemy na tym znacznie lepiej, niz gdybysmy chowali glowe w piasek i ludzili sie, ze raport jest jedynie plodem wyobrazni. -Jak wyjasnisz sprawe fotografii? -W ogole nie bede wyjasnial. Nie zapominaj, ze zdjecie zrobiono przed siedmioma laty i nie mozemy ponosic odpowiedzialnosci za to, ze od tamtej pory Victor zwariowal. Zadbamy o to, by przedstawic owczesnego Mattiece'a jako praworzadnego obywatela, ktory niestety zamienil sie w kanalie. -Mattiece jest kanalia! -Owszem. Musisz przekonac go, zeby zniknal. -Dobra, wiec jak mam go znalezc? -Pracuje nad tym jeden z moich ludzi. Pociagne za swoje sznurki i nawiaze pare kontaktow. W niedziele musisz byc gotowy do drogi. Barr usmiechnal sie. Zalezalo mu na poznaniu Mattiece'a. Limuzyna zwolnila jeszcze bardziej. Coal wciaz pil swoja wode. -Masz cos o Granthamie? -Niewiele. Podsluch dziala, ale nie dzieje sie nic waznego. Rozmawia z matka i jakimis ciziami... Oczywiscie nie o tym, czym sie zajmuje. Duzo pracuje. W srode wyjechal z miasta, ale wrocil juz we czwartek. -Dokad pojechal? -Do Nowego Jorku. Chyba cos pisze. Gray powiedzial Cleve'owi, ze bedzie pedzil Rhode Island z niedozwolona szybkoscia, a on go dogoni radiowozem. Jesli istotnie ktos go sledzi, pomysli, ze dostaje mandat za niebezpieczna jazde. Pedzil wiec Rhode Island. Skrzyzowanie z Szosta przejechal setka. Sprawdzil w lusterku, czy nie widac migajacego niebieskiego swiatla. Ani sladu. Objechal caly kwartal i po pietnastu minutach ponownie dodal gazu na Rhode Island. Jest! Obejrzal sie za siebie i zjechal do kraweznika. To nie byl Cleve! Z wozu patrolowego wyskoczyl bardzo podniecony bialy gliniarz. Wyrwal mu prawo jazdy i sprawdzajac je spytal: -Ile pan wypil? -Ani grama - odparl Gray. Gliniarz wypisal mandat i zadowolony z siebie wreczyl go Granthamowi. Nie pozostalo mu nic innego jak wsiasc do samochodu i odjechac. Usiadl za kierownica i spojrzal na sume do zaplacenia. Nagle uslyszal z tylu jakies glosy. Obok bialego stal czarny policjant i prowadzil z nim zazarta dyskusje. Cleve! Tak, to on! Cleve chcial, zeby bialy anulowal mandat, tamten tlumaczyl, ze nie moze, a poza tym ten idiota z volvo prul sto dwadziescia na skrzyzowaniu! -To moj znajomy - powiedzial Cleve. -Wiec naucz go prowadzic, zanim kogos zabije - rzucil bialy gliniarz, po czym wsiadl do samochodu i odjechal. Cleve usmiechal sie figlarnie, zagladajac w okno samochodu Granthama. -Tak mi przykro - rzekl, choc wcale nie bylo mu przykro. -To twoja wina. -Nastepnym razem jedz wolniej. Grantham rzucil mandat na podloge. -Do rzeczy. Wspomniales ostatnio, ze sierzant slyszal, jak rozmawiano o mnie w zachodnim skrzydle, czy tak? -Zgadza sie. -Zapytaj sierzanta, czy mowia tez o innych dziennikarzach, szczegolnie z "New York Timesa". Musze to wiedziec. -To wszystko? -Tak, ale zalatw to szybko. Darby przedluzyla pobyt w hotelu na nastepny tydzien, po czesci dlatego, ze chciala wrocic do znajomego miejsca, gdyby zaszla taka potrzeba, po czesci zas z tej przyczyny, ze nie miala gdzie zostawic nowych ubran. Uciekajac, wszedzie zostawiala nowe ciuchy. Rzeczy kupione w Nowym Jorku nie byly niczym nadzwyczajnym i nie roznily sie specjalnie od tych, ktore nosila przedtem. Kosztowaly jednak znacznie wiecej i chciala je zatrzymac. Nie ryzykowalaby jednak dla samych ubran, ale ciuchy plus pokoj plus miasto warte byly malej nieostroznosci. Nadszedl czas, by znow ruszyc w droge, nie mogla zabierac bagazu. Biegnac z St. Moritz do czekajacej przy krawezniku taksowki, niosla jedynie mala plocienna torbe. Dochodzila jedenasta wieczorem w piatek. Mimo poznej pory na Central Park South panowal duzy ruch. Po drugiej stronie ulicy staly dorozki czekajace na amatorow romantycznych nocnych przejazdzek po parku. Taksowka dziesiec minut wlokla sie do skrzyzowania Siedemdziesiatej Drugiej i Broadwayu. Cel, do ktorego Darby zmierzala, znajdowal sie w przeciwnym kierunku, ale musiala zacierac slady. Po wyjsciu z taksowki przeszla kilka jardow i zniknela na schodach do metra. Sprawdzila swoje polozenie na planie kolejki podziemnej i w informatorze. Powinno sie udac. Stacja wcale jej sie nie podobala. Nigdy dotad nie korzystala z nowojorskiego metra, ale slyszala o nim wiele historii mrozacych krew w zylach. Wybrala trase pod Broadwayem - najczesciej uzywanej linii na Manhattanie i ponoc najbezpieczniejszej... Jesli ma sie szczescie. W zasadzie na ulicach nie bylo lepiej. W Nowym Jorku nigdzie nie jest bezpiecznie. Stanela w poblizu podpitych, ale dobrze ubranych wyrostkow. Po kilku minutach pojawily sie wagoniki. W kolejce nie bylo tloczno. Usiadla przy srodkowych drzwiach. "Nie rozgladaj sie i mocno trzymaj torbe" - pomyslala. Opuscila glowe, lecz obserwowala ludzi zza ciemnych szkiel okularow. Tej nocy potrzebne jej bylo szczescie. Razem z nia jechali zwyczajni ludzie. W zasiegu jej wzroku nie bylo punkow z nozami, zebrakow ani zboczencow. Mimo to serce kolatalo jej ze strachu. Pijane wyrostki wysiadly przy Times Square, ona na nastepnym przystanku. Nigdy nie byla na dworcu Penn Station, ale nie miala czasu na zwiedzanie. Moze kiedys tu wroci, ale pod warunkiem, ze za najblizszym rogiem nie bedzie czail sie Tucznik z Chudzielcem i Bog wie kto jeszcze. Wsiadla do pociagu tuz przed planowanym odjazdem. Zajela miejsce z tylu wagonu i omiotla wzrokiem pasazerow. Zadnych znajomych twarzy. Na pewno, tak, na pewno zgubila ich podczas tej szalenczej ucieczki. Kiedy jechala do Nowego Jorku, zdradzily ja karty kredytowe. Na lotnisku O'Hare w Chicago zaplacila za cztery bilety karta American Express. Przesladowcy glowili sie troche, ale domyslili sie, ze poleciala do Nowego Jorku. Wtedy w cukierni Tucznik nie zauwazyl jej, ale przeciez nie on jeden ja sledzil. Moglo byc ze dwudziestu takich jak on! Zreszta czy to wazne? Wyciagnela z torby ksiazke w kieszonkowym wydaniu i udawala, ze czyta. Po pietnastu minutach pociag zatrzymal sie w Newark, w New Jersey. Wysiadla. Znow miala szczescie. Przed dworcem stalo kilka taksowek. Po dziesieciu minutach byla juz na lotnisku. ROZDZIAL 34 Byl sobotni ranek i prezydent wraz z krolowa bawil na Florydzie. Na dworze bylo chlodno, chociaz swiecilo slonce. Chcial pospac do pozna, a potem zagrac w golfa. Jak zwykle plany szlag trafil i juz o siodmej siedzial za biurkiem, sluchajac Fletchera Coala, podpowiadajacego, co zrobic w takiej czy innej sprawie. Wczesniej z szefem gabinetu skontaktowal sie prokurator generalny, Richard Horton, proszac o audiencje, co wielce zaniepokoilo Coala. Otworzyly sie drzwi i do gabinetu wszedl Horton. Byl sam. Wymienili usciski rak i prokurator usiadl po drugiej stronie biurka. Coal stal w poblizu, co irytowalo prezydenta. Horton byl nudny, ale szczery. Nie nalezal do tepakow, zawsze jednak potrzebowal duzo czasu na przemyslenie najblahszej decyzji. Zastanawial sie nad kazdym slowem, ktore mial powiedziec. Byl lojalny wobec prezydenta, a prezydent ufal jego trzezwemu osadowi. -Panie prezydencie - zaczal Horton. - Moj urzad powaznie zastanawia sie nad wszczeciem postepowania przygotowawczego w sprawie zabojstwa Rosenberga i Jensena. - Wypowiadajac to dlugie zdanie, mial niezwykle posepna mine. - W swietle tego, co wydarzylo sie w Nowym Orleanie, nalezaloby zaczac natychmiast. -Sprawa zajmuje sie FBI - odparl prezydent. - Po co mamy sie do tego mieszac? -Czy FBI zajmuje sie rowniez raportem "Pelikana"? - spytal Horton. Znal odpowiedz. Wiedzial, ze Voyles siedzi w tej chwili w Nowym Orleanie, a kilkuset jego agentow gania po miescie i weszy. Dowiedzial sie takze, iz prezydent prosil Voylesa o zaniechanie sledztwa, a dyrektor z kolei nie informuje o wszystkim glowy panstwa. Horton nigdy dotad nie wspominal o raporcie w obecnosci prezydenta. Kto jeszcze wie o tym cholerstwie? Prezydent czul, ze narasta w nim irytacja. -Biuro zajmuje sie wieloma tropami - wtracil Coal. - Przed dwoma tygodniami dostalismy od nich kopie raportu, zakladamy wiec, ze badaja sprawe. Horton spodziewal sie wlasnie takiej odpowiedzi. -Pozwole sobie wyrazic glebokie przekonanie, ze obecna administracja powinna natychmiast rozpoczac niezalezne sledztwo w tej sprawie. - Mowil tak, jakby wyuczyl sie wszystkiego na pamiec, co niezmiernie denerwowalo prezydenta. -Dlaczego? - spytal. -Jesli raport znajdzie potwierdzenie w faktach, a administracja bedzie z zalozonymi rekami czekac na ujawnienie prawdy, panski urzad poniesie niepowetowane straty. -Czy naprawde wierzy pan w to, co napisano w tym dokumencie? - spytal prezydent. -Cos w tym jest. Dwaj ludzie, ktorzy czytali raport jako pierwsi, nie zyja. Osoba, ktora sporzadzila dokument, zniknela. W raporcie sformulowano logiczna hipoteze wyjasniajaca powody, dla ktorych zamordowano sedziow. Wskazano tez osobe, ktorej ta zbrodnia mogla przyniesc korzysci. Oprocz owej osoby nie ma w tej chwili innych powaznych podejrzanych. Z tego, co slysze, FBI drepcze w miejscu. Dlatego uwazam, ze powinnismy rozpoczac wlasne sledztwo. Sledztwa Hortona przeciekaly bardziej niz piwnice Bialego Domu, a w Departamencie Sprawiedliwosci az roilo sie od prawnikow zaprzyjaznionych z prasa. -Nie sadzi pan, panie Horton, ze to moze okazac sie nieco przedwczesne? - spytal Coal. -Przeciwnie. -Czytal pan dzisiejsza prase? Horton rzucil okiem na pierwsza strone "Posta" i przeczytal wiadomosci sportowe, jak zwykle w sobote. Slyszal, ze Coal czytuje osiem gazet przed switem, wiec nie spodobalo mu sie to pytanie. -Przerzucilem pare pism... - odparl. -Hmm... ja przerzucilem kilka - powiedzial skromnie Coal. - I w zadnym z nich ani slowem nie wspomina sie o dwoch martwych prawnikach, dziewczynie, Mattiesie czy czymkolwiek, co ma zwiazek z raportem. Jesli w tej chwili rozpocznie pan formalne postepowanie przygotowawcze, przez miesiac beda pisali o tym na pierwszych stronach. -A wiec sadzi pan, ze sprawa sama sie rozwiaze? - zwrocil sie Horton do Coala. -Niewykluczone. Z oczywistych przyczyn tak byloby dla nas najlepiej. -Uwazam, ze jest pan optymista, panie Coal. Moj urzad nie ma zwyczaju czekac cierpliwie, az prasa wykona za niego robote. Coal omal nie rozesmial sie w glos. Lypnal radosnie w strone prezydenta, ktory odwzajemnil sie podobnym spojrzeniem. Horton wiercil sie, jakby go przypiekano. -Czy ma pan cos przeciwko temu, zeby zaczekac z tym przez tydzien? - spytal prezydent. -Nie. - Horton spostrzegl sie, ze za szybko podjal te decyzje, i rozpaczliwie probowal odwrocic kota ogonem: - Uwazam jednak, ze w tym czasie moze sie wydarzyc wiele niedobrego - powiedzial bez przekonania. -Zaczekamy z tym przez tydzien - orzekl prezydent. - Spotkamy sie w przyszly piatek i zaczniemy od poczatku. Nie mowie "nie", Richardzie. Po prostu w ciagu tych siedmiu dni przemyslimy sprawe. Horton wzruszyl ramionami. Zalatwil wiecej, niz mogl sie spodziewac. Zadbal o swoj tylek. Prosto stad pojedzie do siebie i podyktuje obszerne memorandum przedstawiajace szczegolowo przebieg tej rozmowy, dzieki czemu uratuje glowe. Podszedl do niego Coal z kartka w reku, na ktorej mial wypisane nazwiska czterech ornitologow, proponowanych na stanowiska sedziow - zbyt liberalnych, by nie budzilo to niepokoju, lecz plan B wymagal ofiar i jesli zajdzie taka potrzeba, radykalni milosnicy ptakow zasiada w Sadzie Najwyzszym. -Czy to jakis zart? - zapytal Horton z niedowierzaniem. -Sprawdzcie ich - polecil prezydent. -Ci ludzie sa liberalami pierwszej wody - baknal Horton. -Owszem. I oddaja czesc Sloncu oraz Ksiezycowi, drzewom i ptakom... - podpowiedzial rozbawiony Coal. Horton zrozumial wreszcie, o co chodzi, i usmiechnal sie. -Rozumiem. Milosnicy pelikanow! -Ptakow na wymarciu, jak powszechnie wiadomo - dorzucil prezydent. -Szkoda, ze nie powyzdychaly dziesiec lat temu - dodal Coal. Nie zadzwonila o dziewiatej. Gray siedzial juz za biurkiem w sali agencyjnej. Przeczytal "Timesa" i niczego nie znalazl. Rozlozyl gazete z Nowego Orleanu i przejrzal naglowki. Cisza. Napisali juz o wszystkim, co zdolali ustalic. Wczoraj puscili farbe o Callahanie, Verheeku oraz Darby i zadali swoje retoryczne pytania. Przyjal, ze nowoorleanscy dziennikarze z "Timesa" i "Times-Picayune" mieli raport w reku albo o nim slyszeli i w zwiazku z tym wiedzieli o Mattiesie. Musial takze przyjac, ze wypruwali sobie zyly, zeby go zweryfikowac. I dobrze. On mial Darby i razem znajda Garcie, a jesli Mattiece da sie zweryfikowac, nie omieszkaja tego uczynic. W tej chwili nie mial alternatywnego planu. Jesli Garcia zniknal albo nie zgodzi sie na wspolprace, przyjdzie im zaglebic sie w ciemne i metne wody, w ktorych zerowal Victor Mattiece. Darby dlugo tego nie wytrzyma, a Gray nie byl pewny, czy starczy mu sil. Smith Keen nadszedl z kubkiem kawy i usiadl na jego biurku. -Czy gdyby "Times" wiedzial, czekalby do jutra? -Nie. - Gray pokrecil glowa. - Gdyby wiedzieli wiecej niz "Times-Picayune", pusciliby to dzisiaj. -Krauthammer naciska, zebysmy wydrukowali to, co mamy. Uwaza, ze mozemy wymienic Mattiece'a z nazwiska. -Nie nadazam. -Powoluje sie na Feldmana i te jego opowiesc. Twierdzi, ze na wszystko trzeba spojrzec pod odpowiednim katem: mozemy opisac cala historie smierci Callahana i Verheeka bez wyciagania wnioskow. Suche fakty: obaj czytali pewien raport, w ktorym przypadkowo pojawia sie nazwisko Mattiece'a, ktory przypadkowo jest kumplem prezydenta. W ten sposob unikamy wysuwania bezposrednich oskarzen pod adresem Victora. Wedlug Krauthammera, przy zachowaniu pewnych norm stylistycznych, Mattiece pojawi sie w artykule jako postac z raportu, a nie ktos, kogo my wskazujemy palcem. A poniewaz z powodu raportu zginelo juz paru ludzi, rzecz weryfikuje sie niejako sama przez sie. -Slowem, chce ukryc sie za raportem. -Trafiles w sedno. -Zauwaz jednak, ze dopoki nie potwierdzimy prawdziwosci raportu, operujemy domyslami. Krauthammer przegrywa kazda sprawe w sadzie. Zalozmy na chwile, ze pan Mattiece nie ma z tym nic wspolnego, ze jest czysty jak lza. Drukujemy artykul z jego nazwiskiem i co dalej? Po pierwsze, wychodzimy na idiotow. Po drugie, Mattiece wytacza nam proces i przez dziesiec lat nie wychodzimy z sadu. Wybacz, ale ja tego nie napisze. -On chce, zeby napisal to ktos inny. -Jesli w tej gazecie ukaze sie artykul o raporcie "Pelikana" nie podpisany moim nazwiskiem, dziewczyna znika. Wydawalo mi sie, ze wczoraj to wyjasnilem. -To prawda. Feldman jest po twojej stronie, Gray. Ja zreszta tez. Ale jesli raport jest prawdziwy, burza wybuchnie najdalej za kilka dni. Wszyscy tak uwazaja. Wiesz, jak Krauthammer nienawidzi "Timesa". Boi sie, ze te sukinsyny wydrukuja to pierwsi. -Nie zrobia tego, Smith. Byc moze maja cos wiecej niz "Times-Picayune", ale nie wiedza o Mattiesie. Przysiegam, ze zweryfikujemy raport przed innymi. A kiedy skonczymy ukladanke, napisze artykul, w ktorym padna wszystkie nazwiska, i ozdobie go slicznym zdjeciem Victora sciskajacego swojego kumpla z Bialego Domu. Redaktorom "Timesa" wlos zjezy sie na glowie, a ich gruba szefowa zaspiewa cienkim glosem. -Zweryfikujecie... skonczycie... W kolko to powtarzasz, Gray. Kim, do cholery, jestescie? -Ja i moje zrodlo. - Otworzyl szuflade, wyjal zdjecie Darby pijacej dietetyczna cole i podal je Keenowi. -Gdzie ona jest? -Nie mam pojecia. -Nie pozwol jej zabic. -Jestesmy ostrozni. - Gray rozejrzal sie na boki i pochylil w strone Keena. - A skoro juz o tym mowa, Smith, to odnosze wrazenie, ze ktos mnie sledzi. Chce, zebys o tym wiedzial. -Podejrzewasz kogos? -Sam nie wiem... Dowiedzialem sie o tym od mojego informatora z Bialego Domu. Nie korzystam z telefonu w domu ani w samochodzie. -Powiem o tym Feldmanowi. -W porzadku, choc mysle, ze nic mi nie grozi. Na razie... -Feldman musi sie o tym dowiedziec. - Smith zeskoczyl z biurka i zniknal. Darby zadzwonila po kilku minutach. -Jestem na miejscu - powiedziala. - Nie wiem, ilu bandziorow ciagne za soba, ale dojechalam... i zyje... Na razie... -Skad dzwonisz? -Z Gospody Tabbarda przy ulicy N. Wczoraj spotkalam na Szostej Alei starego znajomego. Pamietasz Tucznika, ktorego tak bolesnie zraniono przy Bourbon? Opowiadalam ci o nim? -Tak. -Wyobraz sobie, ze stanal na nogi. Lekko utyka, ale ma dosc sily, zeby wloczyc sie po Manhattanie. Na szczescie nie widzial mnie. -To powazna sprawa. Sa na twoim tropie. Straszne... -Gorzej. Wyjezdzajac wczoraj z miasta, zostawilam za soba szesc sladow. Jesli zobacze go tutaj, jak kustyka po chodniku, zamierzam sie poddac. Podejde do niego i powiem, zeby zrobil ze mna, co zechce. -Nie wiem, co powiedziec... -Nie mow za wiele, bo ci ludzie maja radary. Pobawie sie w prywatnego detektywa trzy dni i znikam. Jesli dozyje srody, znajdziesz mnie na pokladzie samolotu lecacego do Aruby, Trinidadu albo gdzies, gdzie jest plaza. Umierajac chce miec widok na morze. -Kiedy sie spotkamy? -Zastanawiam sie nad tym. Chce, zebys zrobil dwie rzeczy. -Zamieniam sie w sluch. -Gdzie trzymasz samochod? -Na parkingu obok domu. -Zostaw go tam i wynajmij inny. Nic, co rzucaloby sie w oczy... Jakiegos zwyklego forda czy cos w tym rodzaju. Zachowuj sie tak, jakbys wiedzial, ze ktos nieustannie obserwuje cie przez lunete sztucera. Pojedz do hotelu Marbury w Georgetown. Wynajmij pokoj na trzy noce. Mozesz zaplacic gotowka... Podaj zmyslone nazwisko. Grantham notowal, potrzasajac z niedowierzaniem glowa. -Czy mozesz wymknac sie z domu po zmroku, tak zeby nikt tego nie zauwazyl? - spytala. -Chyba tak. -Wiec zrob to i pojedz taksowka do Marbury. Kaz sobie podstawic wynajety samochod. Nie wolno ci jednak z niego skorzystac. Wez taksowke, pokrec sie po miescie, potem zlap druga i kaz sie zawiezc do Gospody Tabbarda. Masz sie tam zjawic punktualnie o dziewiatej wieczorem. -Cos jeszcze? -Wez ze soba jakies rzeczy. Musza ci wystarczyc na trzy dni poza domem. Powiadom, kogo trzeba, ze nie bedzie cie w pracy. -Czy to konieczne, Darby? Tutaj jest bezpiecznie. -Nie jestem w nastroju do dyskusji. Jesli bedziesz robil trudnosci, Gray, lepiej od razu powiedzmy sobie do widzenia. Za granica z pewnoscia pozyje dluzej. -Tak jest, szefowo. -Potrafisz byc grzecznym chlopcem. -Zakladam, ze w twojej glowce zrodzil sie jakis genialny plan. -Moze. Porozmawiamy o tym przy obiedzie. -Czy mam to potraktowac jako randke? -Spotkanie w interesach. -Tak jest. -Rozlaczam sie. Uwazaj na siebie, Gray. Licho nie spi. - Odlozyla sluchawke. Kiedy pojawil sie w restauracji, wlasnie mijala dziewiata. Znalazl Darby przy stole w mrocznym kaciku malej salki. Pierwsza rzecza, jaka rzucila mu sie w oczy, byla sukienka. Gdy zblizal sie do stolu, przypomnial sobie wspaniale nogi Darby, ktorych niestety nie bylo widac. Moze pozniej... kiedy wstanie... Gray mial na sobie marynarke i krawat. Tworzyli calkiem elegancka pare. Usiadl obok niej w ciemnym kacie, tak by nie zaslaniac dziewczynie widoku sali. Gospoda Tabbarda byla tak stara, ze jadal tu zapewne Thomas Jefferson. W patio siedzieli halasliwi Niemcy. Przez otwarte okna wpadalo chlodne powietrze. Pomyslal, ze latwo moglby zapomniec o smutnym losie sciganych. -Skad masz taka sukienke? -Podoba ci sie? -Bardzo ladna. -Po poludniu zrobilam zakupy. Sukienka, jak wiekszosc mojej garderoby, nie pozostanie dlugo moja wlasnoscia. Pewno zostanie w hotelu, kiedy po raz kolejny bede salwowala sie ucieczka. Pojawil sie kelner z dwoma jadlospisami. Zamowili drinki. Restauracja byla cicha i sprawiala wrazenie bezpiecznej. -Jak dojechalas do Waszyngtonu? -Przez Afryke. -Nie zartuj. -Pojechalam pociagiem do Newark, samolotem do Bostonu i Detroit i wreszcie wyladowalam na lotnisku Dullesa. Nie spalam cala noc i dwa razy zdarzylo mi sie, ze zapomnialam, gdzie jestem. -Zgubilas ich. -Mam nadzieje. Placilam gotowka, ktorej zaczyna mi brakowac. -Ile potrzebujesz? -Sprowadze pieniadze telegraficznie z banku w Nowym Orleanie. -Zrobimy to w poniedzialek. Mysle, ze nic ci nie grozi. -Ja tez tak myslalam. Kiedy wsiadalam na statek z Verheekiem, ktory nie byl Verheekiem, wydawalo mi sie, ze jestem uratowana. Potem czulam sie bardzo bezpiecznie w Nowym Jorku, ale zobaczylam na ulicy Tucznika i od tamtej pory nic nie jadlam. -Schudlas. -Chyba tak. Jadales tutaj? - Spojrzala na menu. -Nie, ale slyszalem, ze dobrze karmia. Zmienilas kolor wlosow. - Tym razem byly jasnobrazowe. Ujrzal takze delikatny roz na jej policzkach i podkreslony kredka zarys oczu. I szminke. -Wylysieje, jesli wciaz bede wpadac na tych ludzi. Kelner przyniosl drinki i zamowili obiad. -Jutro rano maja puscic cos w "Timesie". - Nie wspomnial o artykule z Nowego Orleanu ze zdjeciami Callahana i Verheeka. Na pewno go czytala. -Na przyklad co? - spytala, rozgladajac sie po sali. Nie przejela sie specjalnie ta wiadomoscia. -Nie jestesmy pewni. Moi szefowie nie lubia "Timesa" i byliby wsciekli, gdyby nas wyprzedzil. Prowadzimy z nim odwieczna rywalizacje. -Nie obchodzi mnie to. Nie znam sie na dziennikarstwie i nie mam zamiaru sie nim zajmowac. Przyjechalam tu, bo mam jeden, podkreslam: jeden pomysl na znalezienie Garcii. Jesli sie nie uda, znikam. -Przepraszam. O czym chcesz rozmawiac? -O Europie. Jakie jest twoje ulubione miejsce na Starym Kontynencie? -Nienawidze Europy i Europejczykow. Jezdze do Kanady, Australii, czasami do Nowej Zelandii. Dlaczego podoba ci sie Europa? -Moj dziadek przyjechal tu ze Szkocji. Mam tam mnostwo kuzynow. Odwiedzalam ich dwa razy. Gray wycisnal plasterek limona do dzinu z tonikiem. Gdy weszla szescioosobowa grupa gosci, Darby spojrzala na nich badawczo. Jej oczy nieustannie omiataly niespokojnie sale. -Musisz wypic pare drinkow dla odprezenia - zasugerowal. Kiwnela glowa, lecz sie nie odezwala. Goscie usiedli tuz obok i zaczeli rozmawiac po francusku. Przyjemnie bylo posluchac. -Slyszales kiedys francuski, jakim mowia Cajuni? - spytala. -Nie. -To taki zanikajacy, jak mokradla, dialekt. Cajuni mowia, ze Francuzi ich nie rozumieja. -I slusznie. Jestem tez pewny, ze Cajuni nie rozumieja prawdziwego francuskiego. Upila duzy lyk bialego wina. -Czy opowiadalam ci o Chadzie Brunecie? -Chyba nie. -Chad byl biednym cajunskim chlopcem z Eunice. Jego rodzina zyla z tego, co zlapala w sidla i zlowila na mokradlach. Chad byl bardzo bystry i dostal sie na Uniwersytet Stanowy w Luizjanie dzieki pelnemu stypendium naukowemu. Potem przyjeto go na wydzial prawa w Stanford, ktory ukonczyl z najwyzsza srednia w historii uczelni. Mial dwadziescia jeden lat, kiedy zostal czlonkiem kalifornijskiej palestry. Mogl pracowac w dowolnej kancelarii w kraju, ale zatrudnil sie w pewnej organizacji zwiazanej z ochrona srodowiska. Byl blyskotliwy - prawdziwy adwokacki geniusz. Pracowal bardzo ciezko i po jakims czasie zaczal wygrywac duze procesy przeciwko kompaniom naftowym i chemicznym. W wieku dwudziestu osmiu lat stal sie prawdziwym sadowym wyjadaczem. Nafciarze i inni korporacyjni truciciele bali sie go jak ognia. - Upila lyk wina. - Zarobil duzo pieniedzy i zalozyl fundusz ochrony luizjanskich mokradel. Chcial reprezentowac Zielonych w sprawie pelikanow, jak o niej mowiono, ale mial inne zobowiazania. Przekazal im mnostwo forsy na koszty postepowania. Tuz przed rozpoczeciem rozprawy w Lafayette oznajmil, ze pojawi sie tam, aby wesprzec prawnikow Zielonego Funduszu. W nowoorleanskich gazetach ukazalo sie kilka artykulow na jego temat. -I co sie z nim stalo? -Popelnil samobojstwo. -Co?! -Tydzien przed rozpoczeciem procesu znaleziono go w samochodzie z wlaczonym silnikiem. Do rury wydechowej byl przymocowany ogrodniczy waz, ktorego koncowka znajdowala sie w kabinie auta. Kolejne zwykle samobojcze zatrucie tlenkiem wegla. -Gdzie to sie stalo? -W lesie nad Bayou Lafourche, niedaleko miasteczka Galliano. Dobrze znal tamte okolice. W bagazniku znaleziono sprzet turystyczny i wedki. Nie zostawil zadnego listu. Policja przeprowadzila rutynowe sledztwo i nie znalazla niczego podejrzanego. Sprawe zamknieto. -To niewiarygodne! -Wczesniej Chad mial jakies problemy z alkoholem i leczyl sie u terapeuty w San Francisco. Nikt jednak nie podejrzewal go o samobojcze mysli. -Uwazasz, ze zostal zamordowany? -Nie jestem w tym odosobniona. Jego smierc byla powaznym ciosem dla Zielonego Funduszu. Pasja, z jaka bronil bagien, moglaby wiele zmienic na sali sadowej. Gray skonczyl dzin i zagrzechotal lodem. Zjawil sie kelner z obiadem. ROZDZIAL 35 O szostej rano w niedziele foyer hotelu Marbury swiecilo pustkami. Gray kupil "Timesa". Gazeta miala szesc cali grubosci i wazyla dwanascie funtow. "Wkrotce trzeba bedzie odbierac ja z kiosku ciezarowka" - pomyslal. Wrocil szybko do pokoju na siodmym pietrze, rozlozyl gazete na lozku i przykleknawszy przerzucal strony. Na pierwszej nie znalazl niczego - i to bylo wazne! Gdyby mieli asa w rekawie, nie omieszkaliby napisac o nim zaraz pod naglowkiem. Obawial sie, ze gdy tylko rzuci okiem na "Timesa", zaraz zobaczy wielkie fotografie Rosenberga, Jensena, Callahana, Verheeka, moze Darby i Khamela... Kto wie... moze nawet samego Mattiece'a... I wszyscy na stronie tytulowej, niczym obsada dramatu... Nowojorczycy znow ich pobija! Snilo mu sie to podczas krotkiego, niespokojnego snu. Na szczescie na pierwszej stronie nie bylo niczego. Przegladal nerwowo gazete i nic! Ciagle nic. Dojechal do wiadomosci sportowych i ogloszen. Podniosl sie i tanecznym krokiem podbiegl do telefonu. Wykrecil numer Smitha Keena, ktory takze nie spal. -Widziales? - rzucil radosnie do sluchawki. -Czy to nie piekne?! - odkrzyknal Keen. - Ciekawe, co sie stalo? -Niczego nie maja, Smith. Wesza jak jasna cholera, ale niczego jeszcze nie znalezli. Z kim rozmawial Feldman? -Nigdy tego nie mowi. Ale wiadomosc miala byc wiarygodna. Keen byl rozwiedziony i mieszkal sam niezbyt daleko od Marbury. -Jestes zajety? - spytal Gray. -Nie. Co mialbym robic o wpol do siodmej rano w niedziele? -Musimy porozmawiac. Za pietnascie minut czekaj na mnie przed hotelem Marbury. -Marbury? -To dluga historia. Wszystko ci wyjasnie. -Aha! Dziewczyna! Masz szczescie, chlopie. -Mylisz sie, Smith. Ona mieszka w innym hotelu. -Tutaj? W Waszyngtonie? -Tak. Badz za pietnascie minut. -Juz pedze. Gray popijal kawe z papierowego kubka i nerwowo rozgladal sie po foyer. Zdaje sie, ze przez Darby nabawi sie manii przesladowczej. Podswiadomie kulil sie jakby w obawie przed oprychami czyhajacymi za weglem z arsenalem karabinow maszynowych. Byl zly na siebie. Toyota Keena zatrzymala sie przy ulicy M i Grantham podbiegl do drzwi samochodu. -Co chcialbys zobaczyc? - spytal Smith, gdy ruszali. -Sam nie wiem. Taki piekny dzien. Moze pokazesz mi Virginie? -Jak sobie zyczysz. Wyrzucili cie z mieszkania? -Niezupelnie. Stosuje sie do instrukcji dziewczyny. Ona ma mozg stratega, a ja wypelniam jej rozkazy. Bede tu mieszkal do wtorku albo do chwili, gdy zaniepokojona ruchami przeciwnika kaze mi sie przeprowadzic. Jestem w pokoju siedem trzy trzy, gdybys mnie potrzebowal, ale nie mow o tym nikomu. -Rozumiem, ze "Post" ma za to wszystko zaplacic - powiedzial z usmiechem Keen. -W tej chwili nie mysle o pieniadzach. Dziewczyna mowi, ze widziala w piatek w Nowym Jorku ludzi, ktorzy probowali ja zabic w Nowym Orleanie. Maja niezwykly talent w deptaniu jej po pietach, dlatego jest taka ostrozna. -Jesli ciebie ktos sledzi i ja ktos sledzi, to chyba wie, co robi. -Doskonale wie, co robi. Jest w tym tak dobra, ze az mnie to przeraza. W srode wyjezdza na dobre. Mamy dwa dni na znalezienie Garcii. -Czy aby nie przeceniasz tego goscia? Co bedzie, jesli go znajdziesz, a on nie zechce mowic albo okaze sie, ze nic nie wie? Zastanawiales sie nad tym? -Sni mi sie to po nocach. Stawiam jednak dziesiec do jednego, ze Garcia wie bardzo duzo. Gdzies lezy sobie jakis dokument, kartka papieru... cos namacalnego... i Garcia to ma. Wspominal o tym niejeden raz, choc wycofal sie, kiedy go przycisnalem. Mimo to chcial mi cos dac w dniu, w ktorym mielismy sie spotkac. Jestem pewny. Mowie ci, ze Garcia ma cos wielkiego, Smith. -A jesli ci tego nie pokaze? -Skrece mu kark. Przejechali Potomac i mijali cmentarz Arlington. Keen zapalil fajke i otworzyl okno. -Mozesz go jednak nie znalezc. -Wtedy wprowadze w zycie plan B. Dziewczyna wyjedzie i umowa miedzy nami wygasnie. W chwili gdy przekroczy granice, moge napisac o raporcie, co mi sie zywnie podoba, pod warunkiem, ze nie podam w artykule jej nazwiska. Biedaczka jest przekonana, ze umrze bez wzgledu na to, czy opublikujemy te historie, czy nie, zada jednak ochrony dobr osobistych. Nie pozwolila mi nawet na powolywanie sie na nia jako autorke raportu. -Czy powiedziala cos jeszcze na ten temat? -Chodzi ci o raport? Nie... nie mowila, dlaczego i jak go napisala. Wspomniala tylko, ze wpadla na pewien trop i postanowila go sprawdzic. Kiedy zaczely plonac kina, byla przekonana, ze sie pomylila. A w ogole zaluje, ze napisala to cholerstwo. Byla bardzo zakochana w Callahanie... z wzajemnoscia... i ma teraz ogromne poczucie winy. Cierpi... -Na czym polega plan B? -Zaatakujemy prawnikow. Mattiece jest zbyt przebiegly i sliski, zeby zabrac sie do niego bez wezwan i nakazow sadowych, a tych tak latwo nie wydebimy, dlatego dobierzemy sie do jego prawnikow. W tym miescie reprezentuja go dwie duze kancelarie. Nikt inny oprocz prawnika lub grupy prawnikow nie moglby podsunac, po dokladnej analizie skladu Sadu Najwyzszego, Rosenberga i Jensena do odstrzalu. Sam Mattiece nie wiedzialby, do kogo strzelac. I zaplacil prawnikom. Rysuje nam sie ladny spisek. -Ale nie zmusisz ich do mowienia. -Wiem, ale jesli sa winni, ktos w koncu pusci farbe. Zaangazuje w to reporterow i bedziemy bez wytchnienia nekac pytaniami adwokatow, radcow, aplikantow, sekretarki, archiwistow... Wszystkich. Zniszczymy tych sukinsynow. Keen dmuchnal dymem. Nie wygladal na zachwyconego. -Co to za kancelarie? -White i Blazevich, a takze Brim, Stearns i Kidlow. Sprawdz, czy nie mamy czegos o nich w archiwum. -Slyszalem o Whicie i Blazevichu. Duze republikanskie biuro. Gray kiwnal glowa i dokonczyl kawe, z kubkiem ktorej wybiegl z hotelu. -Ale jesli to nie oni? - spytal Keen. - Jesli wymyslil to wszystko ktos spoza Waszyngtonu? Co zrobisz, jesli zaden ze spiskowcow nie pusci farby? Czy nie bierzesz pod uwage takiej ewentualnosci, ze zbrodnie zaplanowal zboczony umysl zatrudnionego na pol etatu radcy prawnego ze Shreveport? Albo jeden z totumfackich Mattiece'a? -Czasami mnie wkurzasz, Smith. Mowilem ci juz o tym? -To bardzo istotne pytania. Co wtedy zrobisz? -Przejde do planu C. -Ktory polega... -Tego jeszcze nie wiem. Nie powiedziala mi. Polecila mu, zeby nie chodzil po ulicach i jadal w pokoju. Wracajac poslusznie na siodme pietro, niosl torebke z kanapka i frytkami. Obok drzwi jego pokoju stal wozek pokojowki. Dziewczyna, Azjatka, wyszla z sasiedniego numeru. Stanal przed drzwiami i wyciagnal z kieszeni klucz. -Zapomnial pan czegos? - spytala pokojowka. -Slucham? - spojrzal na nia zdziwiony. -Pytam, czy pan czegos zapomnial. -Nie... Dlaczego? Pokojowka podeszla blizej. -Bo dopiero co wychodzil pan z pokoju i juz wraca. -Wyszedlem przed godzina. Pokrecila glowa i przyjrzala mu sie badawczo. -To niemozliwe, prosze pana. Wychodzil pan z pokoju przed dziesiecioma minutami. - Zawahala sie i jeszcze raz omiotla wzrokiem jego twarz. - Chyba ze... nie jestem pewna... byl to ktos inny. Gray spojrzal na numer pokoju. Siedem trzy trzy. Przeniosl wzrok na dziewczyne. -Jest pani pewna, ze z mojego pokoju wychodzil jakis mezczyzna? -Tak, prosze pana. Przed dziesiecioma minutami. Spanikowal. Wybiegl na klatke schodowa i popedzil na dol. Co bylo w pokoju? Tylko ubrania. Nic, co mogloby zdradzic Darby. Zatrzymal sie i siegnal do kieszeni. Kartke z adresem Gospody Tabbarda i numerem telefonu Darby mial przy sobie. Odetchnal z ulga i wszedl do foyer. Musi ja znalezc, i to szybko. Darby siedziala w czytelni Biblioteki Prawniczej Edwarda Bennetta Williamsa w Georgetown. Znalazla sobie nowe hobby: zwiedzanie bibliotek wydzialow prawa. Ze wszystkich, w ktorych miala okazje byc, ta w Georgetown byla najprzyjemniejsza. Miescila sie w wolno stojacym, czteropietrowym budynku naprzeciw Kolegium McDonough, bedacym siedziba wydzialu prawa. Pachnialo w niej nowoscia, wykwintem i elegancja, lecz jak kazda biblioteka pelna byla studentow przygotowujacych sie do egzaminow koncowych. Otworzyla piaty tom Almanachu Martindale'a-Hubbella i znalazla rozdzial poswiecony firmom waszyngtonskim. Dane o kancelarii White'a i Blazevicha zajmowaly dwadziescia osiem stron. Nazwiska, miejsca i daty urodzenia, uczelnie, organizacje zawodowe, wyroznienia, nagrody, komisje i publikacje czterystu dwunastu prawnikow. Wspolnicy pojawiali sie jako pierwsi, potem reszta gremium. Robila notatki. W firmie bylo osiemdziesieciu jeden wspolnikow, pozostali to asesorzy. Pogrupowala ich wedlug alfabetu i zapisala wszystkie nazwiska w notesie. Zachowywala sie jak zwykla studentka prawa szukajaca odpowiedniej kancelarii, w ktorej moglaby sie zatrudnic. Praca byla monotonna i mysli Darby zaczely bladzic wokol Callahana, ktory przed dwudziestu laty studiowal tutaj. Mowil, ze calymi dniami przesiadywal w bibliotece. Pisywal do uniwersyteckiej gazety prawniczej; w normalnych okolicznosciach robilaby to samo. W ciagu ostatnich dziesieciu dni wiele myslala o smierci. Rozwazala wszystkie jej aspekty. Nie wiedziala, jak chcialaby umrzec, pominawszy rzecz jasna ulubiony przez emerytow cichy zgon we snie. Powolna agonia toczonego choroba ciala musiala byc koszmarem zarowno dla umierajacego, jak i jego bliskich - miala jednak te zalete, ze dawala czas na przygotowanie sie do rozstania ze swiatem. Gwaltowna, nieoczekiwana smierc trwala zaledwie sekunde i byla zapewne blogoslawienstwem dla ofiary. Jednak ci, ktorzy zostali, przezywali szok. Miala tak wiele bolesnych pytan. Czy ukochany cierpial? O czym myslal w ostatniej chwili? Widziala jego smierc i dotad nie potrafila sobie z tym poradzic. Teraz kochala go jeszcze bardziej niz przedtem; paradoksalnie smierc zblizyla ich do siebie. Mimo to chciala zapomniec o eksplozji, o gryzacym zapachu dymu, o tym, jak Thomas umieral. Jesli przezyje trzy dni, znajdzie sobie takie miejsce, gdzie bedzie mogla zamknac drzwi, plakac i rzucac rzeczami, poki nie przeboleje straty. Musi wyzdrowiec. Zasluzyla sobie na to. Nauczyla sie wszystkich nazwisk na pamiec. Znala teraz sklad osobowy firmy White'a i Blazevicha lepiej niz niejeden jej pracownik. Wyszla na dwor, gdy bylo juz ciemno. Pojechala taksowka do hotelu. Matthew Barr udal sie do Nowego Orleanu, gdzie spotkal sie z pewnym prawnikiem, ktory kazal mu leciec do Fort Lauderdale i zatrzymac sie w hotelu. Facet nie mowil wprost, co ma sie wydarzyc w hotelu, lecz Barr zjawil sie w niedziele w recepcji i odebral klucze do zarezerwowanego przez kogos pokoju. W przegrodce czekal na niego list, w ktorym informowano go, ze we wczesnych godzinach rannych moze spodziewac sie telefonu. O dziesiatej zadzwonil do domu Fletchera Coala i zdal mu krotka relacje z podrozy. Coal mial inne rzeczy na glowie. -Grantham oszalal. Oprocz niego mamy na karku jakiegos Rifkina z "Timesa". Obaj wydzwaniaja po calym miescie. Moga przysporzyc nam mase klopotow. -Czytali raport? -Nie wiem, czy go czytali, ale na pewno slyszeli o nim. Rifkin zadzwonil wczoraj do domu jednego z moich wspolpracownikow i zapytal wprost, co wie o raporcie "Pelikana". Facet nic nie wie i odniosl wrazenie, ze Rifkin wie jeszcze mniej. Zakladam, ze nie widzial raportu, ale nie mam pewnosci. -Do cholery, Coal! Nie damy rady bandzie reporterow! Ci faceci potrafia obdzwonic sto miejsc w ciagu minuty. -Daj spokoj. Na razie mamy na karku tylko dwoch pismakow: Granthama i Rifkina. Granthama masz juz zdrutowanego, zrob to samo z Rifkinem. -Co z tego, ze Grantham jest zdrutowany, kiedy nie uzywa telefonu w mieszkaniu ani w samochodzie! Dzwonilem do Baileya z lotniska w Nowym Orleanie. Granthama nie ma w domu od dwudziestu czterech godzin, ale samochod stoi na parkingu. Dzwonili do niego i walili do drzwi. Wiec albo kojfnal w mieszkaniu, albo wymknal sie nam. -Moze rzeczywiscie padl... -Nie sadze. Mielismy go na oku przez caly czas, a oprocz nas sledza go federalni. Mysle, ze cos wyniuchal. -Musicie go znalezc! -Pojawi sie predzej czy pozniej. Nie moze oddalac sie za bardzo od sali agencyjnej na czwartym pietrze. -Zdrutujcie Rifkina. Zadzwon wieczorem do Baileya i powiedz, zeby zajal sie tym natychmiast. -Tak jest, szefie. -Co wedlug ciebie zrobi Mattiece, jesli dowie sie, ze Grantham zabral sie do tej historii i za pare dni pusci ja na pierwszej stronie "Washington Post"? - spytal Coal. Barr wyciagnal sie na hotelowym lozku i zamknal oczy. Wiele miesiecy temu postanowil, ze nigdy nie wejdzie w droge Fletcherowi Coalowi. Szef gabinetu byl zwierzeciem! -Mattiece nie ma nic przeciwko zabijaniu ludzi, prawda? - rzucil do sluchawki. -Spotkasz sie z nim jutro? -Nie wiem. Ci faceci sa bardzo dyskretni. Mowia szeptem zza zamknietych drzwi. Niczego sie od nich nie dowiedzialem. -Po co kazali ci jechac do Fort Lauderdale? -Nie mam pojecia, ale chyba dlatego, ze stad jest znacznie blizej do Bahamow. Moze jutro polece na Karaiby, a moze on przyleci tutaj. Po prostu nie wiem. -Sprzedaj mu sprawe Granthama w odpowiednim swietle. Mattiece to kupi. -Zastanowie sie. -Zadzwon rano. Gdy weszla do pokoju, nadepnela na kartke. Przebiegla wzrokiem linijke tekstu: Darby, czekam w patio. To pilne! Gray. Wziela gleboki oddech i zgniotla papier. Zamknela drzwi i ruszyla do foyer waskimi, kretymi korytarzami. Przeszla przez mroczna palarnie, bar i restauracje. Stanela w patio. Grantham siedzial przy malym stoliczku zaslonietym czesciowo pergola. -Skad sie tutaj wziales? - spytala szeptem, siadajac na krzesle. Wygladal na zmeczonego i zmartwionego. -Gdzie bylas? - odpowiedzial pytaniem. -Niewazne. Miales tu nie przychodzic bez mojego polecenia. Mow, co sie dzieje. Opowiedzial jej pokrotce o wydarzeniach dzisiejszego ranka, poczawszy od rozmowy telefonicznej z Keenem, a skonczywszy na spotkaniu z pokojowka. Przez caly dzien jezdzil po miescie, zmieniajac taksowki; wydal na nie prawie osiemdziesiat dolarow. Czekal do zmroku, by wslizgnac sie do Gospody Tabbarda. Byl pewny, ze nikt go nie sledzil. Sluchala w milczeniu. Obserwowala wnetrze restauracji i wyjscie na patio, pilnie nadstawiajac ucha. -Nie mam pojecia, jak mnie znalezli - powiedzial wreszcie bezradnie. -Podawales komus numer pokoju? Zastanawial sie przez chwile. -Tylko Keenowi. Ale on nikomu nie powtorzyl. -Gdzie wtedy byliscie? -W jego samochodzie. -Wyraznie kazalam ci nikomu niczego nie mowic. Czy tak? Nie odpowiedzial. -Swietnie sie bawisz, Gray. Takim wielkim reporterom jak ty codziennie groza smiercia, wiec nie ma sie czym przejmowac. Jestes nieustraszony! A moze nosisz kamizelke kuloodporna? Przyznaj sie, Gray. Pobawisz sie w detektywa, a potem dostaniesz Pulitzera, bedziesz slawny i bogaty, a ci faceci moga ci skoczyc, bo przeciez jestes Grayem Granthamem z "Washington Post" i najglupszym skurwysynem, jakiego znam! -Przestan, Darby... -Usilowalam wbic ci do glowy, jak niebezpieczni sa ci ludzie. Widzialam, do czego sa zdolni. Wiem, co mi zrobia, gdy mnie znajda. Ale ciebie nie rusza, Gray. Bo ty bawisz sie z nimi w policjantow i zlodziei. W chowanego... -Przekonalas mnie, w porzadku? -Posluchaj, wazniaku, nie rzucam slow na wiatr! Jeszcze jedna taka obsuwa i jestesmy wspomnieniem. Szczescie nie trwa wiecznie. Pojmujesz? -Tak! Przysiegam, ze zrozumialem. -Wynajmij sobie gdzies pokoj. Jesli dozyjemy do jutra, znajde ci inny hotel. -A jesli nie bedzie wolnych miejsc? -To przespisz sie na podlodze w mojej lazience. Za zamknietymi drzwiami. Nie zartowala. Czul sie jak pierwszoklasista, ktory wlasnie oberwal po lapach. Nie odzywali sie do siebie przez piec minut. -Ale jak mnie znalezli? - spytal w koncu. -Masz podsluch w domu i samochodzie. Auto Keena jest rowniez zdrutowane. To nie sa amatorzy. ROZDZIAL 36 Spedzil noc w pokoju numer czternascie na pierwszym pietrze, ale nie mogl spac. Gdy o szostej otwarto restauracje, zszedl po cichu na dol na kawe, po czym wrocil szybko do siebie. Gospoda i Zajazd Tabbarda byly wiekowym i wielce osobliwym miejscem, usytuowanym w trzech polaczonych ze soba staromiejskich kamieniczkach. Wszedzie napotykalo sie malenkie drzwi i waskie, biegnace we wszystkich kierunkach korytarzyki. Czekal go dlugi, meczacy dzien, ale spedzi go wraz z Darby, jak mial prawo przypuszczac. Popelnil blad, fatalna pomylke, ale wybaczyla mu. Dokladnie o wpol do dziewiatej zastukal do drzwi pod numerem pierwszym. Otworzyla je szybko, a potem starannie zamknela. Byla ubrana w dzinsy i flanelowa koszule. Znow wygladala jak studentka prawa. Nalala mu kawy i usiadla przy malym stoliczku, na ktorym stal telefon otoczony zapisanymi kartkami. -Dobrze spales? - zapytala uprzejmie. -Nie. - Rzucil na lozko egzemplarz "Timesa". Juz go przeczytal i znow niczego nie znalazl. Darby podniosla sluchawke i wystukala numer wydzialu prawa w Georgetown. -Poprosze z dziekanatem - powiedziala kategorycznym tonem. - Halo? Mowi Sandra Jernigan. Dzwonie z kancelarii White'a i Blazevicha. Mam do pani nastepujaca prosbe: mielismy podczas weekendu awarie komputerow i musimy odtworzyc listy plac potrzebne do rocznego bilansu... Tak, White i Blazevich... Chodzi o nazwiska studentow waszego wydzialu, ktorzy pracowali dla nas latem tego roku. Zdaje sie, ze bylo ich czterech... - Pauza. - Jernigan. Sandra Jernigan - powtorzyla. - Rozumiem... Jak dlugo to potrwa? - Pauza. - A z kim mowie? Z Joan... Dziekuje, Joan... - Darby zakryla sluchawke i odetchnela gleboko. Gray wpatrywal sie w nia z napieciem. Na jego twarzy malowal sie wyraz podziwu. -Tak, Joan? Bylo ich az siedmiu! Mamy tu kompletny balagan po tej awarii... Czy moglabym dostac ich adresy i numery kart ubezpieczeniowych? Tak, bedzie nam to potrzebne do podatkow. Oczywiscie. Jak dlugo to potrwa? Swietnie. Mam akurat pod reka gonca, nazywa sie Snowden. Bedzie u was za pol godziny. Dziekuje, Joan, milego dnia. - Odlozyla sluchawke i zamknela oczy. -Sandra Jernigan? - spytal. -Nie umiem klamac - powiedziala z westchnieniem. -Bylas cudowna! Rozumiem, ze zostalem goncem. -Swietnie sie do tego nadajesz. Wygladasz jak podstarzaly student prawa wydalony z uczelni za brak postepow w nauce. I nawet jestes przystojny. -Masz ladna koszule - rzucil, nie wiedzac, co odpowiedziec. -Zapowiada sie dlugi dzien - powiedziala Darby i upila spory lyk zimnej kawy. -Na razie idzie nam swietnie. Mam odebrac liste studentow i przyniesc ci ja do biblioteki, czy tak? -Niezupelnie. Dziekanat jest na czwartym pietrze Kolegium McDonough. Zaczekam na ciebie w sali trzysta trzydziesci szesc. To taka mala salka wykladowa pod dziekanatem. Pojedziesz pierwszy. Wez taksowke i spotkamy sie po pietnastu minutach. -Tak jest, szefowo - powiedzial Grantham i wyszedl. Darby odczekala piec minut i ruszyla w jego slady, zabierajac ze soba plocienna torbe. Krotki kurs taksowka w porannym tloku trwal dwa razy dluzej, niz powinien. Zycie w ciaglym pospiechu nie sprawialo jej przyjemnosci, a teraz doszla do tego zabawa w detektywa. Dopiero po pieciu minutach jazdy przypomniala sobie, ze moze byc sledzona. I dobrze! Mozliwe, ze ciezka praca gromadzacego materialy reportera pozwoli jej zapomniec o Tuczniku i innych przesladowcach. Dzisiaj i jutro skoncentruje sie wylacznie na zadaniu, a w srode wieczorem odpocznie sobie na plazy. Postanowili zaczac od wydzialu prawa w Georgetown. Jesli nic nie znajda, przeniosa sie na Uniwersytet Jerzego Waszyngtona. Gdyby i tam zabrneli w slepy zaulek, pozostawal jeszcze Uniwersytet Amerykanski, choc na sprawdzenie wszystkich trzech uczelni moze nie starczyc czasu. Tak czy inaczej, wykona trzy strzaly i znika. Taksowka zatrzymala sie przy Kolegium McDonough. Darby, ubrana we flanelowa koszule i z plocienna torba przewieszona przez ramie, wygladala jak jedna ze studentek prawa krazacych po dziedzincu. Weszla po schodach na trzecie pietro i zamknela za soba drzwi sali wykladowej. W niewielkim pomieszczeniu prowadzono cwiczenia w malych grupach, a takze rozmowy kwalifikacyjne z osobami przyjmowanymi do pracy w kampusie. Rozlozyla na stole notatki - byla studentka przygotowujaca sie do zajec. Po kilku minutach w drzwiach stanal Gray. -Joan jest urocza - oznajmil, kladac na stole liste studentow. - Mamy nazwiska, adresy i numery ubezpieczen. Czy to nie wspaniale?! Darby spojrzala na kartke i wyciagnela z torby ksiazke telefoniczna. Znalezli w niej piec nazwisk. Zerknela na zegarek. -Piec po dziewiatej. Zaloze sie, ze polowa z nich jest teraz na zajeciach. Niektorzy moga rozpoczynac je pozniej. Zadzwonie do tej piatki i przekonam sie, kto z nich siedzi w domu. Ty zajmij sie ta dwojka bez telefonow i sprawdz w sekretariacie ich plan zajec. Gray rzucil okiem na zegarek. -Wroce za pietnascie minut. Wyszedl pierwszy, Darby za nim. Zeszla na parter i znalazla automaty obok sal wykladowych. Wykrecila numer Jamesa Maylora. -Slucham? - odezwal sie meski glos. -Chcialabym mowic z Dennisem Maylorem. -Z Dennisem? To pomylka. Nazywam sie James Maylor. -Przepraszam. - Odlozyla sluchawke. Do Jamesa bylo niedaleko - jakies dziesiec minut piechota. Nie zaczynal zajec o dziewiatej. Jesli szedl na dziesiata, bedzie w domu przez nastepne czterdziesci minut. Przynajmniej powinien. Zadzwonila do pozostalej czworki. Dwoje odebralo i potwierdzilo nazwiska. Telefon u pozostalej dwojki nie odpowiadal. Gray czekal niecierpliwie pod sekretariatem na trzecim pietrze. Dorabiajaca w sekretariacie studentka probowala znalezc kierowniczke biura, ktora gdzies sie zawieruszyla. Dziewczyna nie omieszkala poinformowac go, ze nie jest pewna, czy plan zajec nie jest objety tajemnica sluzbowa. Grantham zapytal ja, czy odbywala praktyki studenckie w Pentagonie. Kierowniczka sekretariatu wyszla zza rogu i spojrzala na niego podejrzliwie. -Czym moge sluzyc? -Nazywam sie Gray Grantham i pracuje dla "Washington Post". Probuje odnalezc dwoje studentow: Laure Kaas i Michaela Akersa. -A o co chodzi? - spytala z przejeciem strazniczka studenckich tajemnic. -Zupelny drobiazg. Chce im zadac pare pytan. Czy sa teraz na zajeciach? - Na jego twarzy pojawil sie cieply, pelen ufnosci usmiech, zarezerwowany dla starszych kobiet. Ta bron rzadko go zawodzila. -Ma pan jakis dowod albo cos w tym rodzaju? -Oczywiscie. - Otworzyl portfel i machnal jej przed oczami legitymacja sluzbowa - zupelnie jak gliniarz, ktory wie, ze jest gliniarzem, ale nie ma zamiaru afiszowac sie swoja profesja. -No coz... Wydaje mi sie, ze powinnam zglosic to dziekanowi, ale... -W porzadku. Gdzie go znajde? -No wlasnie nie ma go. Wyjechal z miasta. -Droga pani, prosze tylko o rozklad zajec. Nie zadam adresow, wyciagow z indeksow ani zadnych swiadectw. Nie prosze o dokumenty poufnej badz osobistej natury. Kobieta zerknela na studentke, ktora wzruszyla ramionami, jakby chciala powiedziec: "Nie wiem, o co chodzi". -Chwileczke - wydusila w koncu kierowniczka i zniknela za regalem. Darby siedziala w sali wykladowej, gdy Gray zjawil sie wreszcie z wydrukami planow zajec. -Akers i Kaas powinni siedziec teraz na wykladach - powiedzial. Darby spojrzala na rozklad. -Akers ma kodeks postepowania karnego. Kaas - prawo administracyjne. Oboje beda na zajeciach do dziesiatej. Sprobuje ich znalezc. - Pokazala Grayowi swoje notatki. - Maylor, Reinhart i Wilson sa w domu. Nie dodzwonilam sie do Ratliff i Linneya. -Do Maylora jest najblizej. Bede u niego za kilka minut. -Co z samochodem? - spytala. -Dzwonilem do biura Hertza. Podstawia auto na parking "Posta" za pietnascie minut. Mieszkanie Maylora znajdowalo sie na drugim pietrze magazynu zamienionego na kwatery dla studentow i innych nieszczesnikow dysponujacych niewielkim budzetem. Chlopak uchylil drzwi po pierwszym stuknieciu. Nie zdjal lancucha. -Szukam Jamesa Maylora - powiedzial Grantham tonem starego kumpla. -To ja. -Nazywam sie Gray Grantham i pracuje dla "Washington Post". Chcialbym ci zadac pare szybkich pytan. Maylor zdjal lancuch i otworzyl drzwi. Gray wszedl do dwupokojowego mieszkania. W pierwszym pomieszczeniu najwiecej miejsca zajmowal rower. -O co chodzi? - spytal Maylor. Wydawal sie zaintrygowany i chetny do wspolpracy. -Dowiedzialem sie, ze zeszlego lata miales praktyke u White'a i Blazevicha. -Zgadza sie. Przez trzy miesiace. -W jakim dziale? -Spraw miedzynarodowych. Brzmi niezle, ale to bagno i nudna harowa. Siedzialem glownie w archiwum i pomagalem sporzadzac pierwsze szkice umow. -Kto byl twoim przelozonym? -Nie mialem jednego szefa. O to, zebym mial co robic, martwilo sie trzech asesorow. Gosc nad nimi nazywal sie Stanley Coopman. Jest wspolnikiem. Gray wyciagnal z kieszeni zdjecie Garcii. -Poznajesz te twarz? Maylor wzial fotografie i przyjrzal sie jej uwaznie. Pokrecil glowa. -Chyba nie. Kto to jest? -Prawnik. Z tego, co wiem, pracuje u White'a i Blazevicha. -To duza firma. Siedzialem w kacie jednego dzialu. W sumie zatrudniaja ponad czterysta osob, sam pan wie... -Taak... slyszalem. Jestes pewny, ze go nie znasz? -Absolutnie. Zajmuja dwanascie pieter. Na wiekszosci nigdy nie bylem. Gray schowal zdjecie. -Czy znasz innych praktykantow? -Jasne. Dwie dziewczyny z Georgetown - Laure Kaas i Joanne Ratliff. Dwoch facetow z Jerzego Waszyngtona: Patricka Franksa i... takiego, co sie nazywal Vanladingham; Elizabeth Larson z Harvardu i te... jak jej bylo... Amy McGregor z Michigan! Byl jeszcze taki jeden z Emory, na ktorego mowili Moke, ale nie wiem, jak sie nazywa, bo go wywalili, zanim sie poznalismy. Latem maja zawsze mnostwo studentow na praktykach. -Chcialbys u nich pracowac po studiach? -Nie wiem. Nie jestem pewny, czy nadaje sie do duzej firmy. Gray usmiechnal sie i schowal notes do tylnej kieszeni spodni. -Posluchaj, byles tam. Powiedz mi, jak zabralbys sie do szukania tego faceta? Maylor zastanawial sie przez chwile. -Zakladam, ze nie chce pan pojsc do firmy i zapytac wprost? -Zgadza sie. -I ma pan tylko to zdjecie? -Aha. -Sadze, ze ktorys z praktykantow na pewno by go rozpoznal. -Dzieki. -Czy ten facet ma jakies problemy? -Nie. Moze cos wiedziec. Choc moge sie mylic... - Gray otworzyl drzwi. - Jeszcze raz dziekuje. Darby studiowala jesienny rozklad zajec, wywieszony na tablicy naprzeciw telefonow. Jeszcze nie wiedziala, co zrobi, gdy skoncza sie rozpoczete o dziewiatej cwiczenia. Tablica ogloszen wygladala tak samo jak w Tulane: u gory wisial przypiety rowno pinezkami plan zajec dla poszczegolnych grup; nizej informacje o wymaganych do zaliczenia lekturach i pracach; pod nimi ogloszenia w sprawie ksiazek, rowerow, pokoi, wspollokatorow, a wokol przypiete bezladnie setki niezmiernie waznych komunikatow o imprezach, meczach i spotkaniach klubowych. Obok Darby stanela mloda dama z plecakiem. Czytala uwaznie ogloszenia i byla bez watpienia studentka. -Przepraszam, czy znasz moze Laure Kaas? - zapytala Darby i usmiechnela sie. -Jasne. -Mam dla Laury wiadomosc, ale nie wiem, jak ona wyglada. Czy moglabys mi ja pokazac? -Jest na zajeciach? -Tak, ma prawo administracyjne z Shipem. Parter zapelnil sie nagle studentami wychodzacymi z czterech sal. Dziewczyna z plecakiem wskazala wysoka, postawna studentke zmierzajaca w ich kierunku. Darby podziekowala jej i ruszyla za Laura Kaas. Tlum przerzedzil sie. Studenci wychodzili na dwor. -Przepraszam... Nazywasz sie Laura Kaas, prawda? Rosla dziewczyna przystanela i spojrzala na nia. -Tak. -Jestem Sara Jacobs i pisze artykul dla "Washington Post". Czy moge zadac ci kilka pytan? -Na jaki temat? -Zajmie nam to minute. Czy mozemy tu wejsc? - Wskazala na pusta sale wykladowa. - Latem mialas praktyke u White'a i Blazevicha. -Owszem - odparla Laura z ociaganiem. Byla podejrzliwa. Sara Jacobs starala sie opanowac zdenerwowanie. To bylo okropne. -W jakim dziale? -Podatkowym. -Lubisz PIT-y, co? - zazartowala, lecz zabrzmialo to zalosnie. -Lubilam. Teraz ich nienawidze. Darby usmiechnela sie promiennie, jakby uslyszala najzabawniejszy dowcip. Wyciagnela z kieszeni zdjecie i podala je Laurze. -Czy rozpoznajesz tego czlowieka? -Nie. -Jest prawnikiem u White'a i Blazevicha. -Tam sa sami prawnicy. -Nie znasz go? -Nie. - Laura oddala jej fotografie. - Przez caly czas siedzialam na czwartym pietrze. Musialabym pracowac tam wieki cale, zeby poznac wszystkich. I jeszcze ta rotacja! Wiesz, jak to jest z prawnikami... Laura spojrzala w bok. Rozmowa dobiegla konca. -Jestem ci bardzo wdzieczna - powiedziala Darby. -Nie ma sprawy - rzucila Laura juz od drzwi. Dokladnie o wpol do jedenastej spotkali sie ponownie w sali trzysta trzydziestej szostej. Gray zlapal Ellen Reinhart przed domem, gdy wychodzila na zajecia. Praktyke odbywala w dziale procesowym, a jej przelozonym byl wspolnik o nazwisku Daniel O'Malley. Wiekszosc czasu spedzila w Miami, gdzie toczylo sie akurat jakies postepowanie ugodowe. Przez dwa miesiace nie bylo jej w waszyngtonskiej centrali firmy. White i Blazevich mieli swoje przedstawicielstwa w czterech miastach, takze w Tampa na Florydzie. Nie rozpoznala Garcii i bardzo jej sie spieszylo. Judith Wilson nie bylo w mieszkaniu, ale jej wspollokatorka powiedziala, ze powinna wrocic o pierwszej. Wykreslili z listy Maylora, Kaas i Reinhart. Poszeptali chwile i znow sie rozdzielili. Gray mial znalezc Edwarda Linneya, ktory wedle spisu praktykowal u White'a i Blazevicha dwa lata z rzedu. Jego nazwiska nie bylo w ksiazce telefonicznej, ale mieli jego adres. Mieszkal w Wesley Heights, na polnoc od kampusu. O dziesiatej czterdziesci piec Darby stanela ponownie przed tablica ogloszen, majac nadzieje, ze tym razem spelnia sie jej oczekiwania. Akers byl facetem i latwiej bedzie go sklonic do rozmowy. Przypuszczala, ze jest w sali dwiescie jeden, gdzie zapoznawano sie z kodeksami postepowania karnego. Po kilku minutach drzwi sali otworzyly sie i na korytarz wyleglo piecdziesieciu studentow. Nie moglaby byc reporterka. Nie jest latwo podchodzic do obcych ludzi i naklaniac ich do rozmowy. Czula sie niezrecznie i bardzo nieswojo. Pokonala jednak wewnetrzne opory i podeszla do niesmialego z wygladu mlodzienca o smutnych oczach ukrytych za grubymi szklami okularow. -Przepraszam - zaczela. - Czy znasz moze Michaela Akersa? Zdaje sie, ze mial tutaj zajecia. Chlopak usmiechnal sie. Milo byc zauwazonym. Wskazal na grupe studentow idacych w strone wyjscia. -To ten w szarej bluzie. -Dzieki. - Machnela mu reka na pozegnanie. Po wyjsciu z budynku grupa rozproszyla sie. Akers i jeszcze jeden chlopak szli chodnikiem. -Panie Akers! - krzyknela. Zatrzymali sie i odwrocili glowy. Gdy ruszyla nerwowo w ich strone, na twarzach studentow pojawil sie usmiech. -Czy to ty jestes Michael Akers? - spytala. -Owszem, a ty kim jestes? -Nazywam sie Sara Jacobs i pisze artykul dla "Washington Post". Czy mozemy porozmawiac w cztery oczy? -Jasne. Znajomy Akersa pojal, o co chodzi, i odszedl. -O czym chcesz rozmawiac? - spytal Akers. -Czy zeszlego lata miales praktyke u White'a i Blazevicha? -Tak. - Akers byl mily. Widac Sara Jacobs przypadla mu do gustu. -W jakim dziale? -Nieruchomosci. Nuda jak jasna cholera, ale trzeba to bylo odwalic. Co chcesz wiedziec? -Czy poznajesz tego mezczyzne? - Podala mu zdjecie. - Pracuje w tej kancelarii. Akers bardzo sie staral rozpoznac Garcie. Chcial pomoc i umowic sie z reporterka na kawe, ale twarz byla mu obca. -Dosyc podejrzane zdjecie, nie sadzisz? - spytal. -Mozliwe. Znasz tego goscia? -Nie. Nigdy go nie widzialem. To strasznie duza firma. Podczas narad wspolnicy nosza plakietki z nazwiskami. Dasz wiare? Faceci, ktorzy sa wlascicielami, nie znaja sie nawzajem! Jest ich ponad setka. -Osiemdziesieciu jeden, mowiac scisle. Miales jakiegos przelozonego? -Tak, wspolnika nazwiskiem Walter Welch. Prawdziwy glut. Mowiac szczerze, nie podobalo mi sie u nich. -Pamietasz innych praktykantow? -Jasne. Latem jest ich pelno. -Gdybym potrzebowala paru nazwisk, moge na ciebie liczyc? -O kazdej porze. Facet ma jakies klopoty? -Nie, ale moze cos wiedziec. -Za nic w swiecie nie chcialbym tam pracowac i zycze tym wszystkim palantom, zeby ich wywalili z palestry. To banda zbirow i oszustow. Naprawde! W zyciu nie widzialem takiej zgnilizny. A wszystko przez to, ze mieszaja sie do polityki. -Dzieki, Michael. - Usmiechnela sie i odwrocila na piecie. Akers z podziwem spogladal na jej sylwetke. -Dzwon do mnie o kazdej porze! - zawolal. -Dzieki. Darby weszla do sasiedniego budynku, gdzie na czwartym pietrze w kilku zapchanych pokojach gniezdzila sie redakcja "Przegladu Prawniczego Georgetown". Znalazla ostatni numer "Przegladu" i w stopce przeczytala, ze Joanne Ratliff pelni funkcje sekretarza. Znala wiele redakcji pism prawniczych i wiedziala, ze sa do siebie podobne jak dwie krople wody. Krecili sie wokol nich najlepsi studenci, pisujacy uczone rozprawy i komentarze. Redaktorzy uwazali sie za studencka elite - w istocie zas byli towarzystwem wzajemnej adoracji, ekscytujacym sie wlasna blyskotliwoscia. Rzadko wynurzali sie z pokojow redakcyjnych i w okresie studiow traktowali je jak drugi dom. Weszla do srodka i zapytala pierwsza napotkana osobe, gdzie moze znalezc Joanne Ratliff. Wskazano jej pokoj za rogiem. Drugie drzwi na prawo. Gabinet Joanne byl ciasny i zawalony ksiazkami. Przy biurku siedzialy dwie kobiety. -Joanne Ratliff? - spytala Darby. -To ja - odpowiedziala starsza, ktora spokojnie mogla miec ze czterdziesci lat. -Czesc. Nazywam sie Sara Jacobs i pisze artykul dla "Washington Post". Czy moglabym zadac ci kilka szybkich pytan? Joanne odlozyla dlugopis na biurko i zmarszczywszy brwi spojrzala na swoja towarzyszke. To, co robily, bylo ogromnie wazne, i nie beda tolerowac nie zapowiedzianego goscia! Pracowaly w redakcji pisma prawniczego i choc byly studentkami, zaslugiwaly na szacunek! Darby w normalnych warunkach pokazalaby im jezyk i powiedziala cos uszczypliwego. Przeciez byla, do cholery, druga studentka na roku! Takie jak one spisywaly od niej prace domowe! -O czym ma byc ten artykul? - spytala Ratliff. -Czy moglybysmy porozmawiac na osobnosci? Redaktorki wymienily znaczace spojrzenia. -Jestem bardzo zajeta - odparla Ratliff. "Ja tez - pomyslala Darby. - Sprawdzasz, glupia babo, cytaty do jakiegos przyczynkarskiego rzygu, a ja probuje dorwac faceta, ktory zabil dwoch sedziow Sadu Najwyzszego!" -Przepraszam, ze przeszkadzam, ale nie zajme ci wiecej niz minute - powiedziala nieszczerze. Wyszly na korytarz. -Naprawde przykro mi, ze oderwalam cie od pracy, ale mam niewiele czasu. -Jestes reporterka z "Posta"? Zabrzmialo to raczej jak oskarzenie, a nie pytanie. Znow bedzie musiala klamac. Ale dala sobie dyspense na oszustwa i klamstwa na dwa dni. Potem wyjedzie na Karaiby i dalej niech lze Grantham. -Tak. Czy ostatniego lata pracowalas u White'a i Blazevicha? -Owszem. Dlaczego pytasz? Zdjecie, szybko! Ratliff wziela fotografie do reki i przyjrzala sie Garcii. -Rozpoznajesz tego mezczyzne? -Nie sadze. Kim on jest? - Joanne potrzasnela z godnoscia glowa. Z tego babsztyla bedzie doskonala prawniczka! Umie zadawac pytania. Przeciez gdyby Darby wiedziala, kim jest Garcia, nie stalaby w tym ciasnym korytarzyku, nie udawala reporterki z "Posta" i przede wszystkim nie rozmawiala z ta wyniosla krowa! -Jest adwokatem. Pracuje dla White'a i Blazevicha - odpowiedziala, silac sie na uprzejmosc. - Myslalam, ze moze go znasz. -Niestety. - Ratliff oddala jej fotografie. -No coz, dziekuje. Jeszcze raz przepraszam... -Nie ma za co - odpowiedziala Ratliff i zniknela za drzwiami. Nowy pontiac od Hertza zatrzymal sie na rogu. Darby wskoczyla do auta i ruszyli. Miala juz dosyc wydzialu prawa w Georgetown! -Nie mam dobrych wiesci - zaczal Grantham. - Linneya nie bylo w domu. -Rozmawialam z Akersem i Ratliff. Bez rezultatu. Piecioro na siedmioro nie widzialo Garcii. Zostala nam jeszcze dwojka. -Jestem glodny. Co powiesz na lunch? -Powiem: tak. -Czy to mozliwe, zeby pieciu praktykantow pracowalo w firmie przez trzy miesiace i ani razu nie widzialo mlodego, przystojnego prawnika? -Owszem, nie tylko mozliwe, ale bardzo prawdopodobne. Pamietaj, ze szukamy po omacku. A nasi studenci, oprocz czterystu prawnikow, widywali sekretarki, aplikantow, urzednikow kancelaryjnych, urzednikow biurowych, kopistow, goncow i setki osob z personelu pomocniczego. W sumie z tysiac twarzy. Prawnicy trzymaja sie razem i rzadko wychodza poza swoj dzial. -To znaczy, ze dzialy sa calkowicie od siebie odseparowane? -Wlasnie. Czlowiek zajmujacy sie bankami na drugim pietrze moze przez pol roku nie widywac swojego znajomego z dzialu procesowego na dziesiatym. Chyba ze ma do niego jakas sprawe. Jednak z reguly wszyscy sa bardzo zajeci i nie maja czasu na pogaduszki. -Myslisz, ze pomylilismy sie co do firmy? -Moglismy pomylic sie zarowno co do firmy, jak i co do studentow. -Pierwszy, z ktorym rozmawialem, Maylor, podal mi dwa nazwiska praktykantow z Uniwersytetu Jerzego Waszyngtona. Moze zajmiemy sie nimi po lunchu? - Grantham zwolnil i zatrzymal sie nieprzepisowo obok rzedu malych budynkow. -Gdzie jestesmy? -Niedaleko placu Mount Vernon, w centrum. Siedziba "Posta" jest szesc przecznic dalej. A za rogiem sa male delikatesy. Gdy weszli do srodka, delikatesy zapelnialy sie wyglodnialymi urzednikami. Darby usiadla przy stole pod oknem, a Grantham stanal w kolejce i zamowil kanapki. Minelo juz pol dnia i choc nie bardzo podobala jej sie reporterska robota, cieszyla sie, ze jest zajeta, dzieki czemu nie pamieta o mrocznej stronie swojej sytuacji. Gray przyniosl na tacy kanapki i mrozona herbate. Zaczeli jesc. -Czy tak wyglada twoj typowy dzien pracy? - spytala. -Trzeba jakos zarabiac na chleb. Wesze rano, pisuje po poludniu, a wieczorami weryfikuje to, co napisalem. -Ile masz spraw tygodniowo? -Trzy, cztery... czasami zadnej. Jestem wybredny, poza tym sa jeszcze moi przelozeni. To, co robimy teraz, to zupelnie co innego. -Co bedzie, jesli nie dobierzemy sie do Mattiece'a? Co wtedy napiszesz? -Wszystko zalezy od tego, w ktorym miejscu trzeba sie bedzie zatrzymac. Juz teraz moglibysmy puscic historie Callahana i Verheeka, ale gra jest niewarta swieczki. Oczywiscie nie umniejszam tragizmu ich smierci, ale zabojstwo twoich przyjaciol jest wierzcholkiem gory lodowej, a my chcemy opisac cala gore. -Slowem, polujesz na grubego zwierza. -Tak wyszlo. Jesli uda nam sie zweryfikowac twoja hipoteze, upolujemy rekina. -Juz masz przed oczami te tytuly... Przyznaj sie... -Przyznaje sie. Czuje skok adrenaliny. To bedzie najwieksza historia od czasow... -Watergate? -Niezupelnie. Afera Watergate zaczela sie od drobiazgow, ktore z czasem polaczyly sie w jedna wielka calosc. Woodward i Bernstein miesiacami szukali tropow, zanim zdolali ulozyc pelny obraz sprawy. Rozmawiali z wieloma ludzmi, a kazdy opowiadal inna czesc historii. My, moja droga, mamy do czynienia z czyms zupelnie innym. Nasza afera jest o wiele wieksza, a prawde zna jedynie niewielka grupa wtajemniczonych. Watergate zaczelo sie od nieudanego wlamania, my natomiast mamy do czynienia z mistrzowsko zaplanowana zbrodnia, za ktora kryja sie bardzo bogaci i bardzo sprytni ludzie. -Nie zapominaj, ze nasza sprawe rowniez probuje sie zatuszowac. -Tym takze sie zajmiemy. Gdy polaczymy Mattiece'a z zabojstwem sedziow, opublikujemy nasza historie. Szydlo wyjdzie z worka i w ciagu jednej nocy rozpocznie sie tuzin niezaleznych dochodzen. To miasto bedzie wygladac jak po bombardowaniu, zwlaszcza gdy ujawnimy bliskie stosunki prezydenta z Mattiece'em. Kiedy ucichnie halas, zajmiemy sie administracja i sprobujemy dociec, kto o czym wiedzial i od kiedy. -Ale najpierw Garcia. -Wlasnie. Wiem, ze tam jest. Wiem, ze jest prawnikiem, pracuje w tym miescie i ze trzyma w reku klucz do calej sprawy. -A jesli nie zechce mowic, gdy go juz znajdziemy? -Trzeba go bedzie naklonic. -Jak? -My, reporterzy, mamy swoje sposoby: tortury, porwania, wymuszenia, grozby i tym podobne. Nagle obok stolu wyrosla potezna postac mezczyzny z wykrzywiona twarza. -Jesc i nie gadac! - wrzasnal potwor. Kanapka wypadla Darby z rak. -Dzieki, Pete - rzekl spokojnie Gray, nie podnoszac glowy. Pete stal juz obok innego stolika i wyrzucal kolejnych gosci. -To wlasciciel - wyjasnil Gray. - Tworzy atmosfere. -Wspaniale! O malo sie nie posikalam. Bierze za to napiwki? -O nie! Jedzenie jest tu bardzo tanie i Pete zarabia na przerobie. Nie podaje sie tu kawy, bo przy kawie za dlugo sie gada. Uwaza, ze klient powinien szybko nazrec sie do syta i wynosic. -Dziekuje, juz skonczylam. Gray spojrzal na zegarek. -Jest pietnascie po dwunastej. O pierwszej mamy byc u Judith Wilson. Chcesz teraz zatelegrafowac do banku po pieniadze? -Ile czasu to zajmie? -Mozemy teraz wyslac telegram, a pieniadze odbierzemy pozniej. -W takim razie w droge. -Ile chcesz wziac z konta? -Pietnascie tysiecy. Judith Wilson mieszkala na pierwszym pietrze starego, rozpadajacego sie domu, podzielonego na dwupokojowe mieszkania dla studentow. Nie wrocila o pierwszej, wiec przez godzine jezdzili po miescie. Gray zamienil sie w przewodnika. Pokazal Darby kino "Montrose" z zabitymi wyrwami w murach, wypalone od srodka. Zwrocil uwage na codzienny cyrk przy Dupont Circle. Pietnascie po drugiej stali przy krawezniku, gdy na waski podjazd przed domem Judith wjechala czerwona mazda. -To ona - powiedzial Gray i wysiadl. Darby zostala w samochodzie. Zlapal ja przed domem. Byla calkiem mila. Porozmawiali troche, pokazal jej fotografie, przyjrzala sie i pokrecila glowa. Po chwili siedzial juz w samochodzie. -Szosta odpada - rzucil. -Zostaje nam Edward Linney, nasz czlowiek numer jeden, ktory pracowal w kancelarii dwa lata z rzedu. Trzy przecznice dalej znalezli automat w sklepie spozywczym. Grantham wykrecil numer telefonu Linneya. Nikt nie odpowiadal. Trzasnal sluchawka. -Nie bylo go o dziesiatej - powiedzial, gdy wsiadl do samochodu. - A teraz tez biega po miescie. -Moze ma zajecia - zauwazyla Darby. - Potrzebny nam bedzie jego plan. Mogles poprosic w sekretariacie. -Nie bylo rozkazu. -A kto jest detektywem? Kto jest najwazniejszym reporterem "Washington Post"? Ja jestem tylko byla studentka prawa, ktora z przejeciem obserwuje cie przy pracy i cieszy sie, ze moze siedziec obok ciebie na przednim siedzeniu. Szkoda, ze nie z tylu! Juz mial to powiedziec, ale ugryzl sie w jezyk. -Dobra. Co teraz? -Wracamy do szkoly - odparla. - Poczekam w samochodzie, a ty pojdziesz do sekretariatu i wrocisz z planem zajec Linneya. -Tak jest, szefowo. W sekretariacie dorabial sobie teraz student. Gdy Gray poprosil o rozklad zajec Linneya, chlopak poszedl szukac kierowniczki, ktorej znowu nie bylo na miejscu. Po pieciu minutach wyszla zza rogu i spiorunowala Granthama wzrokiem. Gray rozpromienil sie. -Witam. Pamieta mnie pani? Gray Grantham z "Posta". Potrzebny mi jest jeszcze jeden plan. -Dziekan nie pozwolil mi wydawac planow. -Myslalem, ze wyjechal. -Owszem. To prodziekan zakazal wydawania planow zajec poszczegolnych studentow. Przysporzyl mi pan nie lada klopotow. -Nie rozumiem. Nie prosze przeciez o nic wielkiego. -Prodziekan nie zgadza sie. -Gdzie go moge znalezc? -Jest zajety. -Zaczekam. Gdzie miesci sie jego biuro? -Bedzie bardzo dlugo zajety. -W takim razie bardzo dlugo na niego poczekam. Paniusia uparla sie i zlozywszy rece na piersi zaciecie bronila swej twierdzy. -Nie pozwoli panu zapoznac sie z planami zajec studentow, poniewaz zgodnie z regulaminem uczelni maja oni prawo do ochrony dobr osobistych. -Jak kazdy obywatel. Ale czy ja naruszam ich dobra? -Owszem, i to w powazny sposob. -Zamieniam sie w sluch. -Jeden z naszych studentow, z ktorymi rozmawial pan rano, skontaktowal sie z kancelaria White'a i Blazevicha. Kancelaria skontaktowala sie z prodziekanem, a prodziekan ze mna i zakazal mi wydawania planow zajec. -Przepraszam, a co ma do tego kancelaria? -Ma, i to bardzo duzo. Nasza uczelnia od dawna utrzymuje bliskie zwiazki z ta firma. U White'a i Blazevicha pracuje wielu naszych absolwentow. Gray sprobowal wziac ja na litosc. -Droga pani, ja tylko chce znalezc Edwarda Linneya. Klne sie na Boga, ze nie sprawie pani ani Linneyowi zadnych klopotow. Chce tylko zadac mu kilka pytan. Paniusi zapachnialo zwyciestwem. Dala po nosie reporterowi z "Posta" i byla z siebie dumna. Postanowila rzucic mu na koniec ochlap. -Pan Linney nie jest juz naszym studentem. To wszystko, co moge panu powiedziec. Grantham cofnal sie do drzwi i baknal: -Dzieki. Stal juz przy samochodzie, gdy ktos zawolal go po nazwisku. Odwrocil sie i zobaczyl studenta z sekretariatu. -Panie Grantham! - krzyknal chlopak biegnac chodnikiem. - Znam Edwarda. Musial na jakis czas przerwac studia, bo ma problemy osobiste - dopowiedzial, gdy dotarl do samochodu Graya. - Rodzice umiescili go w prywatnej klinice. Jest na odtruciu. -W ktorej klinice? -W Silver Spring. Klinika nazywa sie Parklane Hospital. -Od jak dawna tam siedzi? -Od miesiaca. Grantham potrzasnal reka studenta. -Dzieki, chlopie. Nikomu nie powiem, ze mi pomogles. -Czy Edward ma jakies klopoty? -Nie. I nie bedzie mial, obiecuje. Jadac do Silver Spring, wstapili do banku, skad Darby pobrala pietnascie tysiecy w gotowce. Niosac taka sume w torbie, troche sie bala. Szpital Parklane byl klinika detoksykacyjna dla bogatych i tych, ktorzy placili wysokie stawki ubezpieczeniowe. Miescil sie w malym budynku, stojacym samotnie w duzym parku, o pol mili od autostrady. Gray wszedl do foyer jako pierwszy i zapytal recepcjonistke o Edwarda Linneya. -Pan Linney jest naszym pacjentem - odpowiedziala sluzbiscie. Grantham usmiechnal sie przymilnie. -Tak, wiem, ze jest waszym pacjentem. Uzyskalem te informacje na wydziale prawa w Georgetown. W ktorej sali go znajde? W foyer pojawila sie Darby. Przemaszerowala do automatu z woda i zaczela gasic pragnienie. -W sali dwadziescia dwa, ale nie moze go pan odwiedzic. -W Georgetown powiedzieli mi, ze to mozliwe. -A kim pan jest? -Gray Grantham z "Washington Post" - powiedzial i usmiechnal sie od ucha do ucha. - W Georgetown powiedzieli mi, ze moge zadac mu kilka pytan. -Przykro mi, ale wprowadzono pana w blad. Sam pan rozumie, panie Grantham: to my prowadzimy ten szpital, a nie oni. Darby podniosla jakies pismo i usiadla na sofie. -Doskonale to rozumiem - odparl dwornie. - Chcialbym zobaczyc sie z dyrektorem administracyjnym. -Po co? -Poniewaz mam sprawe nie cierpiaca zwloki i musze jeszcze dzisiaj porozmawiac z panem Linneyem. Jesli zarzad tego szpitala uniemozliwia mi wykonywanie czynnosci sluzbowych, to musze porozmawiac z jego szefem. Nie wyjde stad, dopoki go pani nie wezwie. Obrzucila go nienawistnym spojrzeniem i zniknela gdzies w glebi recepcji. -Prosze zaczekac - uslyszal jej glos. - Moze pan spoczac. -Jestem zobowiazany. Gray odwrocil sie w strone Darby. Pokazal jej podwojne drzwi, prowadzace chyba na jedyny w budynku korytarz. Darby odetchnela gleboko i nacisnela klamke. Za drzwiami znajdowalo sie cos w rodzaju przestronnego holu, od ktorego odchodzily trzy sterylnie czyste korytarze. Mosiezna tabliczka umocowana na scianie wskazywala droge do sal od osiemnastej do trzydziestej. W korytarzu panowala cisza. Na podlodze lezala gruba wykladzina, a tapety mialy kwiatowy desen. Za cos takiego mozna trafic za kratki. Za chwile napatoczy sie na wielkiego straznika albo gruba pielegniarke. Zamkna ja w piwnicy, a potem przyjada gliny i zaczna ja macac i wypytywac. Grantham bedzie przygladal sie bezradnie, jak wyprowadzaja ja w kajdankach. Jej nazwisko pojawi sie w gazetach, a Tucznik - jesli nie jest analfabeta - przeczyta o wszystkim i wreszcie ja namierzy. Gdy skradala sie na palcach wzdluz rzedu zamknietych drzwi, plaze i pina colady oddalaly sie w zastraszajacym tempie. Sala numer dwadziescia dwa byla zamknieta, tak jak inne. Na drzwiach wisiala tabliczka z nazwiskiem Edwarda L. Linneya i doktora Wayne'a McLatchee. Zastukala. Dyrektor administracyjny byl jeszcze wiekszym oslem niz recepcjonistka. Wyjasnil Granthamowi przepisy szpitalne regulujace odwiedziny chorych. Tutejsi pacjenci sa bardzo schorowanymi i kruchymi istotami. Podstawowym zadaniem szpitala jest dbac o ich ciala i chronic psychike. Pracujacy w klinice lekarze - prawdziwi eksperci w swoich specjalnosciach - narzucaja scisly rezim odwiedzin. Wizyty u chorych sklada sie w soboty i niedziele, a nawet wowczas do pacjentow dopuszcza sie wylacznie najblizszych i przyjaciol, ktorzy spedzaja z chorymi nie wiecej niz pol godziny. W tym wzgledzie klinika prowadzi bardzo surowa polityke. Delikatna rownowaga umyslu chorego z pewnoscia zostalaby powaznie naruszona przez reportera zadajacego dociekliwe pytania. Nawet sprawy nie cierpiace zwloki musza w tych okolicznosciach poczekac. Pan Grantham zapytal wobec tego, kiedy pan Linney zostanie wypisany z kliniki. -Tego rodzaju informacje sa objete tajemnica lekarska - odparl administrator. Pan Grantham pozwolil sobie zakpic i stwierdzil, ze pacjentow najczesciej wypisuje sie wtedy, kiedy wygasa ich polisa ubezpieczeniowa, co nalezy przypisac jego zdenerwowaniu (a w istocie oczekiwaniu na wybuch paniki za zamknietymi podwojnymi drzwiami). Uwaga o polisie wyprowadzila administratora z rownowagi. Pan Grantham mial czelnosc zapytac dyrektora, czy osobiscie nie pofatygowalby sie do pana Linneya i nie spytal go, czy ten zechce odpowiedziec na dwa krotkie pytania, co nie powinno zajac wiecej niz pol minuty. -Wykluczone - odparl krotko dyrektor. - Byloby to wbrew przepisom. Za drzwiami odezwal sie cichy glos i Darby weszla do srodka. Na podlodze lezal gruby dywan. Wszystkie meble wykonane byly z drewna. Chlopak siedzial na lozku w samych dzinsach i czytal gruba powiesc. Byl bardzo przystojny. -Przepraszam, czy moge...? - spytala z niesmialym usmiechem, zamykajac za soba drzwi. -Wejdz, prosze - odparl radosnie Edward. Po raz pierwszy od dwoch dni ujrzal kogos spoza personelu medycznego. I to kogos tak zjawiskowego! Zamknal ksiazke. Podeszla do lozka. -Nazywam sie Sara Jacobs i pisze artykul dla "Washington Post". -Jak sie tu dostalas? - spytal zdziwiony, lecz zadowolony, ze jej sie udalo. -Po prostu weszlam. Czy zeszlego lata byles na praktyce u White'a i Blazevicha? -Tak, w tym roku rowniez. Zaproponowali mi prace po absolutorium. Jesli oczywiscie dostane absolutorium. Podala mu zdjecie. -Czy znasz tego czlowieka? Zerknal na fotografie i usmiechnal sie. -Taak... Nazywa sie... zaraz... zaraz sobie przypomne... Pracuje w dziale paliw na osmym pietrze... Cholera, no jak on sie nazywa...? Darby wstrzymala oddech. Linney przymknal oczy i zastanawial sie. Jeszcze raz spojrzal na zdjecie i powiedzial: -Morgan... tak... chyba Morgan... Na sto procent. -Morgan to nazwisko? -Tak, nie moge sobie przypomniec jego imienia. Cos jak... Charles, ale inaczej... Na pewno zaczyna sie na C. -Jestes pewny, ze pracuje w paliwach? - Darby nie pamietala dokladnie, ilu Morganow bylo u White'a i Blazevicha, z pewnoscia jednak wiecej niz jeden. -Tak. -Na osmym pietrze? -Tak. W tym roku pracowalem w dziale likwidatora na siodmym, a paliwa zajmuja polowe siodmego i cale osme. Oddal jej zdjecie. -Kiedy wychodzisz? - spytala. Nie chciala byc niegrzeczna i wybiec z pokoju natychmiast po uzyskaniu informacji. -Mam nadzieje, ze w przyszlym tygodniu. Czy ten gosc cos nabroil? -Nie. Musze z nim porozmawiac. - Zaczela sie wycofywac w kierunku drzwi. - Czas na mnie. Dzieki... i uwazaj na siebie. -Jasne. Zamknela cichutko drzwi i skrecila w strone foyer. Gdzies z tylu odezwal sie glos. -Hej! Do ciebie mowie! Co ty tu robisz? Darby odwrocila sie i stanela oko w oko z wysokim, czarnym straznikiem uzbrojonym w pistolet. Na jej twarzy odbila sie bezradnosc i poczucie winy. -Co ty tu robisz? - powtorzyl, napierajac na nia. -Bylam u brata - odparla. - I niech pan na mnie nie wrzeszczy! -U jakiego brata? Wskazala glowa drzwi. -Lezy w tej sali. -Teraz nie ma odwiedzin. To wbrew regulaminowi! -Mialam wazna sprawe. Juz wychodze. W drzwiach sali stanal Linney. -To twoja siostra? - spytal straznik. Darby spojrzala blagalnie na chlopaka. -Jasne, daj jej spokoj - odparl Linney. - Juz wychodzi. Odetchnela z ulga i usmiechnela sie do Edwarda. -Za tydzien bedzie u ciebie mama. -Dobrze - rzekl cicho. Straznik cofnal sie, a Darby niemal biegiem ruszyla w kierunku podwojnych drzwi. Grantham prawil wlasnie administratorowi kazanie o kosztach opieki zdrowotnej. Szybkim krokiem weszla do foyer i ruszyla do wyjscia. Byla juz niemal na progu, gdy administrator krzyknal za nia: -Panienko! Halo, panienko! Jak sie pani nazywa? Darby nie zatrzymujac sie pobiegla do samochodu. Grantham wzruszyl ramionami i nonszalanckim krokiem wyszedl z kliniki. Wyjechali z parku pelnym gazem. -Garcia ma na nazwisko Morgan. Linney od razu go poznal, ale nie mogl sobie przypomniec jego imienia. Mowil, ze jakos na C... - Zajrzala do notatek z Martindale'a-Hubbella. - Pracuje w paliwach na osmym pietrze. Grantham nie zdejmowal nogi z pedalu gazu. -Paliwa! -Tak mowil Edward... - Znalazla go! - Curtis D. Morgan, dzial paliw plynnych, dwadziescia dziewiec lat. Jest jeszcze jeden Morgan w dziale procesowym, ale to wspolnik i ma... zaraz sprawdze... piecdziesiat jeden lat. -Mamy go! - krzyknal Grantham z ulga. Spojrzal na zegarek. - Jest za pietnascie czwarta. Musimy sie pospieszyc. -Nie moge sie doczekac. Rupert dogonil ich, gdy skrecali z alei prowadzacej do kliniki Parklane. Wypozyczony pontiac zarzucil na skrzyzowaniu. Kola samochodu Ruperta zabuksowaly, gdy wcisnal gaz, nie chcac zgubic sledzonych. Jechal jak wariat i jednoczesnie nadawal meldunek. ROZDZIAL 37 Matthew Barr nigdy w zyciu nie przebyl takiej odleglosci slizgaczem. Po pieciu godzinach byl obolaly i przemoczony do suchej nitki. Czul odretwienie we wszystkich czlonkach i kiedy wreszcie zobaczyl lad, podziekowal Bogu modlitwa - pierwszy raz od dziesiecioleci. Przycumowali w malej przystani obok jakiegos miasta: chyba Freeport. Kiedy wyplywali z Florydy, dowodca wyscigowej jednostki plywajacej wspomnial cos o Freeport w rozmowie z czlowiekiem, ktory przedstawil sie Barrowi jako Larry. Podczas calej pieciogodzinnej meczarni nikt nie wyrzekl ani slowa. Nie wiadomo, jaka role na czas przejazdzki wyznaczono Larry'emu - facetowi mierzacemu przynajmniej szesc stop i szesc cali wzrostu, z karkiem grubosci slupa telefonicznego. Larry bez przerwy gapil sie na Barra, ktory poczatkowo nie mial nic przeciwko temu, ale po pieciu godzinach nie mogl patrzec na gebe osilka. Kiedy lodz zatrzymala sie, stracili rownowage. Larry wysiadl pierwszy i gestem nakazal Barrowi, by ruszyl za nim. Nabrzezem zblizal sie kolejny wielkolud, ktory razem z Larrym zaprowadzil Barra do czekajacej w poblizu furgonetki. W tej chwili Barr wolalby pozegnac swoich nowych kumpli i zniknac gdzies na ulicach Freeport. Zlapalby pierwszy samolot do Waszyngtonu, stanal przed Coalem i spral go po swiecacym pysku. Nic z tego - musi zachowac spokoj. Nie osmiela sie zrobic mu krzywdy. Po kilku minutach furgonetka zatrzymala sie na malym pasie startowym. Eskorta odprowadzila Barra do czarnego odrzutowego leara. Spojrzal z podziwem na maszyne, a potem wszedl za Larrym do srodka. Odprezyl sie. Przeciez to tylko kolejna zwykla robota. W swoim czasie byl jednym z najlepszych agentow CIA w Europie. Sluzyl w piechocie morskiej. Umial dawac sobie rade w najprzerozniejszych sytuacjach. Okna w kabinie byly zasloniete, co troche go zdenerwowalo, ale rozumial, czym sa srodki ostroznosci. Pan Mattiece cenil swoja prywatnosc i Barr potrafil to uszanowac. Larry i ten drugi czempion wagi ciezkiej usiedli z przodu kabiny i zaczeli przerzucac pisma, nie zwracajac na niego uwagi. Po polgodzinnym locie lear zmniejszyl pulap. Przed Barrem stanal Larry. -Zaloz to - polecil, rzucajac mu na kolana gruba czarna przepaske na oczy. Kazdy zoltodziob spanikowalby w takiej chwili. Amator zaczalby zadawac pytania. Ale Barr nie po raz pierwszy podrozowal z przepaska na oczach i mimo wielu watpliwosci co do celowosci tej misji spelnil zadanie Larry'ego. Czlowiek, ktory zdjal mu przepaske, przedstawil sie jako Emil, sekretarz pana Mattiece'a. Byl niewysokim, zylastym typem o ciemnych wlosach. Nad gorna warga mial cienkie, wypomadowane wasy. Siedzial na krzesle cztery stopy dalej i palil papierosa. -Podobno ma pan jakies pelnomocnictwa - rzucil z przyjaznym usmiechem. Barr rozejrzal sie po pokoju. Pomieszczenie nie mialo scian; zastepowaly je okna skladajace sie z malych szybek. Jaskrawe slonce zaklulo go w oczy. Na zewnatrz rozciagal sie bajkowy ogrod, otaczajacy kaskadowe fontanny i kilka basenow. Znajdowali sie na tylach olbrzymiej rezydencji. -Jestem tutaj z upowaznienia prezydenta - oznajmil Barr. -Nie watpie. - Emil kiwnal glowa. Musial byc Cajunem. -Czy moge zapytac, kim pan jest? -Nazywam sie Emil i to powinno wystarczyc. Pan Mattiece nie czuje sie zbyt dobrze. Wystepuje w jego imieniu. -Polecono mi rozmawiac wylacznie z nim. -Domyslam sie, ze zlecil to pan Coal. - Emil nie przestawal sie usmiechac. -Owszem. -Rozumiem. Widzi pan, ktos taki jak pan Mattiece nie zawsze ma ochote na rozmowy z obcymi. Zatrudnia do tego celu roznych ludzi, miedzy innymi mnie. Barr pokrecil glowa. Nie potrafil przewidziec, jak potocza sie sprawy. Gdyby Emil postawil wszystko na ostrzu noza, musialby rozmawiac z nim, ale jeszcze nie teraz. -Upowazniono mnie do przeprowadzenia rozmowy z panem Mattiece'em i tylko z nim - stwierdzil sluzbiscie. Usmiech zaczal znikac z twarzy Emila, ktory wskazal reka na duzy pawilon z wielkimi oknami i szerokimi tarasami, stojacy w pewnej odleglosci od basenow i fontann. Wille otaczaly rzedy idealnie przystrzyzonych krzewow i grzadki kwiatow. -Pan Mattiece jest na tarasie. Prosze za mna. Wyszli z naslonecznionego pokoju i ruszyli spacerowym krokiem wzdluz brodzika z blekitna woda. Barr poczul ssanie w zoladku, szedl jednak dalej za swym przewodnikiem, jakby codziennie spotykal sie z miliarderami mordujacymi ludzi. W calym ogrodzie rozlegal sie szmer wody. Do pawilonu widokowego prowadzil waski chodniczek. Zatrzymali sie przed drzwiami. -Obawiam sie, ze musi pan zdjac buty - powiedzial z usmiechem Emil. Barr dopiero teraz zauwazyl, ze maly Cajun jest bosy. Rozwiazal sznurowki i postawil buty obok drzwi. -Prosze nie deptac recznikow - powiedzial powaznie Emil. Otworzyl drzwi i wpuscil Barra do srodka. Pokoj byl idealnie okragly i mial jakies piecdziesiat stop srednicy. Posrodku staly trzy krzesla i sofa, przykryte bialymi przescieradlami. Na podlodze lezaly grube bawelniane reczniki, tworzace waskie drozki biegnace w roznych kierunkach. Przez swietliki w suficie wpadalo jaskrawe slonce. Otworzyly sie jakies drzwi i z niewielkiego ciemnego pomieszczenia wyszedl Victor Mattiece. Barr zamarl i spojrzal z niedowierzaniem na mezczyzne. Mattiece byl szczuply, nawet wychudzony, mial dlugie, siegajace ramion siwe wlosy i zmierzwiona brode. Jego jedynym odzieniem byly biale gimnastyczne szorty. Stapal ostroznie po recznikach, nie patrzac na Barra. -Usiadz tam - polecil, wskazujac krzeslo. - I nie depcz recznikow! Barr ominal bawelniane sciezki i zajal miejsce na krzesle. Mattiece stal odwrocony do niego plecami i wygladal przez okno. Mial pomarszczona, spalona na braz skore. Na lydkach i wokol kostek widnialy grube wezly zylakow. Zoltych paznokci u nog nie obcinal zapewne od pol roku. "Czubek! Popierdolony do cna!" - pomyslal Matthew Barr. -Czego chcesz? - zapytal Mattiece, zapatrzony wciaz w widok za oknem. -Przysyla mnie prezydent... -Nie klam! Przysyla cie Fletcher Coal. Watpie, czy prezydent w ogole o tobie slyszal. Moze nie byl rabniety? Gdy mowil, jego cialo pozostawalo nieruchome. -Pan Fletcher Coal jest szefem gabinetu prezydenta i istotnie wyslal mnie do pana... -Wiem, kim jest Fletcher Coal! I wiem, kim jestes ty! I wiem, co robicie w tej waszej delegaturze! Przejdz do rzeczy i powiedz, czego chcesz. -Potrzebujemy informacji. -Nie igraj ze mna, chlopcze! Pytam po raz ostatni: czego chcesz? -Czy znany jest panu dokument okreslany jako raport "Pelikana"? - spytal Barr. Wychudzone cialo ani drgnelo. -Czytales go? -Tak - odparl szybko Barr. -Uwazasz, ze mowi prawde? -Nie wiem. Dlatego tu jestem. -Dlaczego pan Coal martwi sie raportem "Pelikana"? -Dowiedziala sie o nim prasa. Paru reporterow zweszylo sensacje. Musimy wiedziec, czy to, co w nim napisano, jest prawda. Niezwlocznie... -Kim sa ci reporterzy? -Martwi nas glownie Gray Grantham z "Washington Post". Pierwszy dowiedzial sie o sprawie i mamy powody przypuszczac, ze wie wiecej od innych. Pan Coal uwaza, ze w najblizszym czasie Grantham moze opublikowac artykul na ten temat. -Mozemy zajac sie Granthamem, prawda? - powiedzial Mattiece. - Kim jest ten drugi? -Rifkin z "Timesa". Mattiece nie zmienil pozycji ani o cal. Barr rzucil okiem na reczniki i przescieradla, stanowiace dominujacy wystroj wnetrza. Nie ulega watpliwosci, ze Mattiece zwariowal. Okragly pokoj byl wydezynfekowany i rozsiewal won spirytusu salicylowego. Moze facet jest chory? -Czy pan Coal wierzy w prawdziwosc raportu? -Nie umiem odpowiedziec na to pytanie. Wiem tylko, ze pan Coal jest bardzo nim zaniepokojony. Dlatego przyslal mnie do pana, panie Mattiece. Musimy wiedziec. -Zalozmy, ze jest prawdziwy. Co wtedy? -Bedziemy mieli spore problemy. Mattiece w koncu poruszyl sie. Przeniosl ciezar ciala na prawa noge i zalozyl rece na zapadnietej piersi. Jego oczy pozostaly jednak nieruchome. Za oknem widac bylo porosniete ostami wydmy i ani skrawka oceanu. -Wiesz, jakie jest moje zdanie? - zapytal cicho. -Bardzo chcialbym je poznac. -Waszym problemem jest Coal. Rozdal raport wielu ludziom... zbyt wielu ludziom. Dal go CIA. Dal go tobie do przeczytania. I to mnie niepokoi. Barr nie wiedzial, jak zareagowac. To byl absurd! Przeciez Coalowi nie moglo zalezec na rozpowszechnianiu raportu! Mial zbyt wiele do stracenia. "Moim zdaniem problemem jestes ty, Mattiece - pomyslal. - Zabiles sedziow! Wpadles w panike i ukatrupiles Callahana! Jestes chciwym skurwysynem, ktory nie umial zadowolic sie marnymi piecdziesiecioma milionami!" Mattiece odwrocil sie powoli i spojrzal na Barra. Mial ciemne, przekrwione oczy. Nie przypominal mezczyzny ze zdjecia z wiceprezydentem, ale zrobiono je przeciez siedem lat temu. Od tamtej pory postarzal sie co najmniej o dwadziescia lat i gdzies po drodze musialo mu porzadnie odbic. -Wiesz, kto ponosi za to wine? Wy! Pajace z Waszyngtonu! - powiedzial glosniej. Barr nie mogl na niego patrzec. -Panie Mattiece, czy raport mowi prawde? Nic wiecej nie chce wiedziec. Za plecami Barra otworzyly sie bezszelestnie drzwi. Do pokoju wszedl Larry. Omijajac reczniki, postapil dwa kroki - i zamarl w bezruchu. Mattiece ruszyl sciezka z recznikow w kierunku szklanego przepierzenia prowadzacego na taras i pchnal szybe. Wyjrzal na zewnatrz i rzekl cicho: -Oczywiscie, ze mowi prawde. - Wyszedl na taras i zasunal powoli szklane drzwi. Barr spogladal za oblakanym, sunacym chodnikiem na wydmy. "Co teraz? - pomyslal. - Czy przyjdzie po mnie Emil? A moze..." Larry zblizyl sie bezszelestnie z lina w rekach. Barr niczego nie slyszal, niczego nie podejrzewal do chwili, gdy bylo juz za pozno. Pan Mattiece nie zyczyl sobie krwi w pawilonie. Larry zlamal wiec Barrowi kark i dusil tak dlugo, dopoki Matthew nie umarl. ROZDZIAL 38 Plan wymagal, by w tym momencie wjechala winda na gore, lecz do tej pory wydarzylo sie tyle nieprzewidzianych rzeczy, ze wolalaby zmienic plan. Grantham sprzeciwil sie. Wdali sie w prawdziwa klotnie o to, kto pojedzie winda - i przegrala. Grantham mial racje: byla to najszybsza droga do Curtisa Morgana. Ale i ona miala racje: byla to najniebezpieczniejsza droga do Curtisa Morgana. Zgodzila sie jednak, ze inne drogi moga okazac sie rownie niebezpieczne. Caly plan byl bowiem naszpikowany niebezpieczenstwami. Miala na sobie swoja jedyna sukienke i jedyna pare szpilek. Gray powiedzial, ze wyglada naprawde ladnie, ale czy moglby powiedziec cos innego? Winda zatrzymala sie na osmym pietrze i kiedy z niej wysiadla, poczula skurcz w zoladku, miala rowniez trudnosci z oddychaniem. Recepcja byla po drugiej stronie bogato zdobionego foyer. Za plecami urzedujacej w niej panienki widnialy grube mosiezne litery, tworzace nazwe firmy. Darby czula slabosc w kolanach, ale udalo jej sie dojsc do recepcjonistki, ktora usmiechnela sie sluzbowo. Bylo dziesiec po piatej. -Czym moge sluzyc? - spytala Peggy Young, bo takie nazwisko widnialo na plakietce, przypietej do sluzbowego kostiumu. -Otoz... - zaczela Darby, odchrzaknawszy nerwowo -...bylam umowiona na piata z panem Curtisem Morganem. Nazywam sie Dorothy Blythe. W recepcjonistke jakby piorun strzelil. Otworzyla usta i wlepila oczy w Darby, obecnie Dorothy. Nie mogla wydusic z siebie ani slowa. Serce Darby stanelo. -Czy cos jest nie tak? -Eeemm... nie. Pani wybaczy... Sekunde... - Peggy Young zerwala sie z miejsca i pobiegla w glab korytarza. Uciekaj! Serce zaczelo jej walic jak mlot. Uciekaj! Probowala opanowac oddech, co grozilo hiperwentylacja. Nogi miala jak z gumy. Uciekaj! Rozejrzala sie wokol, udajac klientke czekajaca na prawnika. Przeciez nie zastrzela jej w foyer na osmym pietrze kancelarii adwokackiej! Mezczyzna pojawil sie pierwszy, recepcjonistka dreptala za nim. Mial jakies piecdziesiat lat, grzywe siwych wlosow i grozny wyraz twarzy. -Witam - powiedzial. - Nazywam sie Jarreld Schwabe, jestem jednym ze wspolnikow. Powiedziala pani, zdaje sie, ze jest umowiona z Curtisem Morganem. Trzymaj sie. -Owszem. O piatej. Czy cos sie stalo? -I nazywa sie pani Dorothy Blythe? Tak, ale nie mow do mnie Dot! -Wlasnie. Mam panu pokazac prawo jazdy? Moze zechce pan wytlumaczyc mi, o co tu chodzi? - Grala wspaniale, ale jej irytacja wcale nie byla udawana. -Jesli wolno spytac... Kiedy umawiala sie pani z Curtisem? -Nie pamietam. Dwa tygodnie temu? Poznalam go na przyjeciu w Georgetown. Przedstawil sie jako prawnik zajmujacy sie obrotem paliwami, a tak sie sklada, ze ktos taki jest mi pilnie potrzebny. Dzwonilam tutaj i ktos umowil mnie na spotkanie. A teraz, jesli laska, prosze powiedziec: co sie tutaj dzieje?! -Dlaczego jest pani pilnie potrzebny prawnik zajmujacy sie paliwami? -Drogi panie, nie mam zwyczaju tlumaczyc sie przed obcymi, szczegolnie w kwestii porad prawnych - syknela niczym prawdziwa jedza. Otworzyly sie drzwi windy. Wysiadl z niej jakis mezczyzna w tandetnym garniturze i szybkim krokiem podszedl do rozmawiajacych. Darby spiorunowala go wzrokiem. Nogi w kazdej chwili mogly odmowic jej posluszenstwa. -W naszych dokumentach nie ma informacji o takim spotkaniu. - Schwabe nie dawal za wygrana. -Wiec niech pan zwolni swoja sekretarke. Czy wszystkich klientow wita sie tu w taki sposob?! - Oooch, jakze byla oburzona! Ale Schwabe nie dal sie zbic z tropu. -Nie moze pani spotkac sie z Curtisem Morganem -oznajmil. -A to dlaczego? - spytala. -Bo nie zyje. Nogi Darby ugiely sie. Ostry bol targnal jej zoladkiem. "Nic nie szkodzi - pomyslala. - Mozesz wygladac na wstrzasnieta. Przeciez umarl twoj prawnik". -Nie moge w to uwierzyc! Dlaczego nikt mnie nie powiadomil? -Jak juz wspomnialem, w naszym rejestrze nie figuruje nazwisko Dorothy Blythe - powiedzial Schwabe, nadal pelen podejrzen. -Ale... co sie stalo? - zapytala wstrzasnieta. -Zostal napadniety, przed tygodniem. Zapewne padl ofiara jakiegos ulicznego gangu. -Czy ma pani jakis dowod tozsamosci? - zainteresowal sie facet w tandetnym garniturze. -A kim pan jest, do cholery? - warknela. -Ochrona - wyjasnil Schwabe. -Przed czym?! - krzyknela jeszcze glosniej. - Prowadzicie tu firme adwokacka czy wiezienie? Wspolnik zerknal na goscia w tanim garniturze. Bylo jasne, ze zaden nie wie, co teraz poczac. Stala przed nimi mloda, porzadnie wygladajaca kobieta, ktora wyprowadzili z rownowagi. Historyjka, ktora opowiedziala, brzmiala wiarygodnie. Spuscili nieco z tonu. -Sadze, ze powinna pani opuscic nasze biuro, panno Blythe - stwierdzil Schwabe. -Z przyjemnoscia! -Tedy, prosze - powiedzial straznik i ujal ja za lokiec. Odepchnela jego dlon. -Nie dotykaj mnie, bo zedre ci w sadzie skore z tylka! Zabieraj te lapska! Reakcja niedoszlej klientki wstrzasnela nimi. Byla nienormalna i miala atak furii. Moze przesadzili? -Zawioze pania na dol - zaproponowal potulnie straznik. -Znam droge. To zadziwiajace, ze do tego burdelu przychodza jacys klienci! - Cofnela sie. Na jej twarzy pojawily sie jaskrawe wypieki. Lecz nie ze zlosci - jak mysleli. Ze strachu. - Korzystam z uslug firm prawniczych z czterech stanow i nigdy dotad nie spotkalam sie z takim przyjeciem! - wrzasnela. Byla juz na srodku foyer. - W zeszlym roku wydalam pol miliona na honoraria adwokackie, a w tym zamierzam wydac milion, ale wy, kretyni, nie zarobicie na mnie ani centa! - Im blizej windy, tym glosniej wykrzykiwala impertynencje. Byla z pewnoscia nienormalna. Patrzyli na nia zdumieni, dopoki nie zniknela za drzwiami. Gray z telefonem przy uchu chodzil wokol lozka. Dzwonil do Smitha Keena. Darby lezala z zamknietymi oczami. -Smith? - Zatrzymal sie. - Czesc. Musisz mi cos szybko sprawdzic. -Gdzie jestes? - spytal Keen. -W hotelu. Sluchaj, przejrzyj gazety z ostatniego tygodnia. Potrzebuje nekrologu Curtisa D. Morgana. -Kogo? -Garcii. -Garcii?! Garcia nie zyje?! -Na to wyglada. Zginal podczas napadu. -Pamietam! W zeszlym tygodniu mielismy taka historie o mlodym prawniku, ktorego zastrzelono i obrabowano. -To on. Potrzebny mi jest adres jego zony. -Jak go znalazles? -To dluga historia. Chcemy jeszcze dzisiaj porozmawiac z wdowa. -Garcia nie zyje... To wszystko cuchnie pod niebiosa. -Gorzej. Chlopak musial cos naprawde wiedziec i wykonczyli go. -Czy tobie nic nie grozi? -Kto wie... -Gdzie jest dziewczyna? -Ze mna. -Pomyslales, ze moga obserwowac dom Garcii? Rzeczywiscie! Nie wpadl na to. -Musimy zaryzykowac. Zadzwonie za pietnascie minut. Postawil telefon na podlodze i usiadl w staroswieckim bujanym fotelu. Na stole stala butelka z cieplym piwem. Upil dlugi lyk. Spojrzal na Darby. Lezala nieruchomo, przedramieniem zaslaniajac oczy. Byla ubrana w dzinsy i bluze treningowa. Zmieta sukienka lezala w rogu lozka, szpilki w odleglych katach pokoju. -Nic ci nie jest? - zapytal cicho. -Nie. Byla naprawde sprytna, a Grantham cenil te ceche u kobiet. Oczywiscie studentow prawa uczono sprytu nawet w przerwach miedzy zajeciami. Pil piwo i podziwial zarys jej bioder. -Gapisz sie na mnie - stwierdzila. -Tak. -Seks jest ostatnia rzecza, na jaka mam ochote. -Wiec dlaczego o nim mowisz? -Bo czuje, ze pozerasz mnie wzrokiem az po czerwone paznokcie u nog. -Fakt. -Boli mnie glowa. Czuje potworny, pulsujacy, nieporownywalny z niczym bol. -Zapracowalas na niego. Czy mam ci cos przyniesc? -Tak. Bilet w jedna strone na Jamajke. -Posluchaj, Darby. Mozesz wyjechac chocby dzisiaj. Jesli chcesz, zawioze cie na lotnisko. Odslonila oczy i delikatnie dotknela palcami skroni. -Przepraszam, ze plakalam. Kiedy wyszla z windy, byla zalana lzami. Czekal na nia jak maz na zone po ciezkim porodzie. Z tym ze zamiast kwiatow mial w kieszeni trzydziestkeosemke - pistolet, o ktorym nie wiedziala. -Czy zmienilas zdanie o pracy reportera? - spytal. -Wolalabym pracowac w rzezni. -Szczerze mowiac, nie kazdy dzien jest tak wyczerpujacy. Czasami siedze calymi godzinami za biurkiem i wydzwaniam do setek biurokratow, ktorzy nie maja nic do powiedzenia. Zdjal buty i oparl stopy o lozko. Darby zamknela oczy i zaczela oddychac miarowo. Mijaly minuty i zadne z nich sie nie odzywalo. -Wiesz, ze Luizjane nazywaja stanem pelikanow? - spytala, nie otwierajac oczu. -Nie, nie wiedzialem. -Powinni sie wstydzic, bo na poczatku lat szescdziesiatych pelikany brunatne niemal wyginely. -Dlaczego? -Pestycydy. Pelikany zywia sie najchetniej rybami, a ryby plywaly w rzekach zatrutych weglowodorami splywajacymi z pol. Deszcz wyplukuje pestycydy z ziemi, potem to swinstwo splywa malymi strumyczkami do rzek wpadajacych miedzy innymi do Missisipi. Zanim pelikany zlowily ryby, te stawaly sie zywym magazynem DDT i innych srodkow chemicznych, ktore pozniej odkladaly sie w tkance tluszczowej ptakow. Smierc przychodzila powoli: pelikany, orly i kormorany korzystaja z zapasow gromadzonych w tkankach jedynie w czasach glodu lub niepogody i wtedy zatruwaja sie wlasnym tluszczem. Nawet jesli nie padly, nie mogly dochowac sie potomstwa. Jaja pelikanow maja tak cienka i krucha skorupe, ze czesto pekaja podczas wysiadywania. Slyszales o tym? -Nie. Nigdy nie interesowalem sie ptakami. -Pod koniec lat szescdziesiatych Luizjana zaczela sprowadzac pelikany brunatne z Florydy. Z czasem udalo sie odnowic populacje tych ptakow, ale gatunek wciaz jest zagrozony. Przed czterdziestu laty na bagnach gniezdzily sie tysiace pelikanow. Teraz cyprysowe mokradla, o ktore tak usilnie zabiega pan Mattiece, daja schronienie zaledwie kilkudziesieciu parom. Gray rozmyslal o losie pelikanow. Darby dlugo milczala. -Jaki dzisiaj jest dzien? - spytala, ciagle nie otwierajac oczu. -Poniedzialek. -Tydzien temu wyjechalam z Nowego Orleanu. Dwa tygodnie temu Thomas byl na obiedzie z Verheekiem. To wlasnie wtedy raport "Pelikana" trafil w niepowolane rece. -Trzy tygodnie temu, bez jednego dnia, zamordowano Rosenberga i Jensena. -Bylam zwyczajna studentka, myslalam tylko o sobie i o cudownym profesorze prawa, ktorego kochalam. I wszystko przepadlo... "Przepadla tylko uczelnia i profesor prawa" - pomyslal. -Co chcesz robic dalej? -Nie wiem. Zastanawiam sie, jak wyjsc z tego bagna i nie stracic zycia. Zaszyje sie gdzies na kilka miesiecy... moze lat. Pieniedzy starczy mi na dlugo. Jesli stwierdze, ze nie musze ogladac sie za siebie na ulicy, to wroce. -Na studia? -Nie sadze. Prawo stracilo dla mnie swoj urok. -Dlaczego chcialas zostac prawniczka? -Zdecydowal moj mlodzienczy idealizm i... rzecz jasna... pokusa zarabiania wielkich pieniedzy. Myslalam, ze zdolam zmienic swiat i ktos mi jeszcze za to zaplaci. -Ale czy w naszym kraju brakuje tych cholernych prawnikow? Nie rozumiem, po co ci nieglupi mlodzi ludzie pchaja sie na prawo. -To proste: z chciwosci. Chca jezdzic BMW i placic zlotymi kartami kredytowymi. Jesli dostaniesz sie na prawo, ukonczysz studia w pierwszej dziesiatce i znajdziesz prace w duzej firmie, po kilku latach zarabiasz rocznie szesciocyfrowe sumy, ktore z czasem staja sie coraz wieksze. Masz to jak w banku. W wieku trzydziestu pieciu lat zostajesz wspolnikiem i zgarniasz przynajmniej dwiescie tysiaczkow. Oczywiscie najlepsi zarabiaja wiecej. -A co robi pozostale dziewiecdziesiat procent absolwentow? -Powodzi im sie gorzej. Przypadaja im resztki. -Wiekszosc prawnikow, jakich znam, nienawidzi swojej pracy. Ciagle sie na nia skarza i ciagle powtarzaja, ze woleliby robic cos innego. -Ale czy chocby jeden rzucil wszystko w cholere? Nie! Z powodu pieniedzy. Nawet najgorszy wyrobnik, pracujacy w jakiejs zapyzialej kancelarii, po dziesieciu latach praktyki wyciaga sto tysiecy rocznie. Stac go na to, by nienawidzic pracy, ale gdzie znajdzie takie pieniadze? -Gardze prawnikami. -Sadze, ze wiekszosc ludzi mowi to samo o reporterach. Sluszna uwaga. Gray spojrzal na zegarek i podniosl sluchawke telefonu. Smith odczytal mu nekrolog i artykul z "Posta", opisujacy bezsensowna smierc mlodego prawnika zamordowanego na ulicy. Gray robil notatki. -Mam jeszcze pare innych rzeczy do omowienia - powiedzial Keen. - Feldman bardzo sie niepokoi o twoje bezpieczenstwo. Liczyl na spotkanie z toba i wsciekl sie, ze nie przyszedles. Masz zameldowac mu o wszystkim jutro do poludnia. Zrozumiano? -Sprobuje. -Postaraj sie, Gray. Przezywamy katusze. -"Times" chyba sie zapowietrzyl, nie sadzisz? -W tej chwili zupelnie mnie to nie interesuje. Jedynym moim zmartwieniem jestes ty i dziewczyna. -Nie przejmuj sie. Na razie wszystko idzie dobrze. Cos jeszcze? -Tak, wydzwania do ciebie jakis Cleve. Zostawil az trzy wiadomosci w ciagu ostatnich dwoch godzin. Mowi, ze jest gliniarzem. Znasz go? -Tak. -Chce sie z toba spotkac. Jeszcze dzisiaj. Mowi, ze to pilne. -Zadzwonie do niego. -Uwazajcie na siebie. Dzisiaj siedzimy do pozna, wiec odezwij sie jeszcze. Gray odlozyl sluchawke i spojrzal na notatki. Dochodzila siodma. -Jade do pani Morgan. Nie wychodz z hotelu. Darby usiadla na poduszkach i objela kolana ramionami. -Wolalabym jechac z toba. -Moga obserwowac jej dom - ostrzegl. -Po co? Morgan nie zyje. -Mogli nabrac podejrzen, szczegolnie po wizycie tajemniczej klientki rozpytujacej o Morgana. Na pewno zastanawiaja sie, dlaczego Curtis budzi po smierci takie zainteresowanie. -Tak czy inaczej, pojade - oswiadczyla z determinacja. -Darby, to zbyt ryzykowne! -Przestan! Od dwunastu dni chodze po polu minowym. Przyzwyczailam sie. -Przy okazji, gdzie dzisiaj spie? -W hotelu Jeffersona. -Masz ich telefon? -A jak sadzisz? -Przepraszam, glupie pytanie. Kilka minut po siodmej na lotnisku National w Waszyngtonie wyladowal prywatny odrzutowiec z Edwinem Snellerem na pokladzie. Sneller bez zalu opuszczal Nowy Jork. Spedzil szesc beznadziejnie dlugich dni w apartamencie hotelu Plaza. W tym czasie jego ludzie sprawdzali hotele, obserwowali lotniska i ulice. Wiedzieli cholernie dobrze, ze to strata czasu, ale rozkaz to rozkaz. Szukanie dziewczyny na Manhattanie bylo idiotyzmem, mimo to musieli byc w poblizu i czyhac na jej bledy, jak chocby rozmowy telefoniczne czy zakupy placone plastikiem. Nagle okazalo sie, ze sa potrzebni gdzie indziej. Dziewczyna popelnila blad - pierwszy od tygodnia. Dzisiaj o wpol do trzeciej pobrala pieniadze z konta. Wiedzieli, ze to zrobi - predzej czy pozniej siegnie po zapasy gotowki, zdeponowane w nowoorleanskim banku. Poprosi o pieniadze telegraficznie i powie, dokad je przeslac. Klient Snellera mial osiem procent udzialow w banku - niezbyt duzo, ale dosyc, zeby wiedziec o roznych rzeczach. Dwunastomilionowy pakiet akcji potrafi niekiedy zdzialac cuda. Kilka minut po trzeciej klient zadzwonil z Freeport. Nie przewidzieli, ze pojedzie do Waszyngtonu. Byla sprytna dziewczyna i do tej pory wychodzila z opresji obronna reka. Teraz trafila w paszcze lwa. Nie spodziewali sie rowniez, ze nawiaze kontakt z reporterem. Wczesniej niczego nie wiedzieli - teraz jej zachowanie nabralo sensu. Sprawa weszla w krytyczne stadium. Z banku w Nowym Orleanie przelano na konto pana Granthama pietnascie tysiecy dolarow. Zapewne od razu pobrala pieniadze, dlatego nie bylo czasu do stracenia. Sneller musial szybko wlaczyc sie do akcji. Zabral ze soba dwoch ludzi. Z Miami lecial odrzutowiec z posilkami. Trzeba zrobic to szybko albo zapomniec o sprawie. Teraz liczyla sie kazda godzina. Sneller spodziewal sie klopotow. Kiedy mial jeszcze Khamela, nic nie bylo za trudne. Khamel pozbyl sie Rosenberga i Jensena w prawdziwie mistrzowski sposob. A potem sam dostal kule w leb... I wszystko przez te glupiutka studentke! Morgan mieszkal w Alexandrii, w ladnym podmiejskim domu. Mial mlodych i dosc zamoznych sasiadow - na kazdym podworku stalo kilka drogich rowerow i dzieciecych trojkolowcow. Gray zadzwonil i rozejrzal sie po ulicy. Nie zauwazyl niczego podejrzanego. Drzwi uchylil starszy mezczyzna. -O co chodzi? - zapytal cicho. -Nazywam sie Gray Grantham i pracuje w "Washington Post". To moja asystentka, panna Sara Jacobs. - Darby usmiechnela sie sztucznie. - Chcielibysmy porozmawiac z pania Morgan. -To niemozliwe. -Mamy bardzo wazna sprawe. Prosze zapytac, czy zechce nas przyjac. -Chwileczke. - Starszy pan spojrzal na nich badawczo i zamknal drzwi. Przed domem byl waski drewniany ganek. Stali pod dachem i trudno byloby ich dostrzec z ulicy. Mimo to cofneli sie glebiej, gdy uslyszeli warkot jadacego wolno samochodu. Drzwi otworzyly sie ponownie. -Jestem ojcem pani Morgan... Tom Kupcheck... Ona nie chce rozmawiac. Grantham kiwnal glowa, jakby doskonale rozumial motywy decyzji mlodej wdowy. -Obiecuje, ze nie zajmiemy jej wiecej niz piec minut. Kupcheck wyszedl na ganek i zamknal za soba drzwi. -Ma pan klopoty ze sluchem? Powiedzialem juz, ze corka nie chce rozmawiac. -Doskonale pana slysze, panie Kupcheck, i szanuje prawo pana corki do prywatnosci. Wiem, co przezywa. -Odkad to, panie ladny, szanujecie ludzkie uczucia? Kupcheck byl zapewne cholerykiem i mial bez watpienia zamiar dac probke swych mozliwosci. -Pan Morgan, krotko przed smiercia, trzykrotnie rozmawial ze mna przez telefon. Mam prawo sadzic... wnioskujac z tego, co od niego uslyszalem... ze nie zginal przypadkowo. Nie zostal zastrzelony podczas napadu, panie Kupcheck! -Ale nie zyje, a moja corka jest w zalobie! Nie chce z wami rozmawiac i wynoscie sie, do jasnej cholery! -Panie Kupcheck - powiedziala cicho Darby. - Mamy powody przypuszczac, ze panski ziec zginal, poniewaz wpadl na trop zorganizowanej dzialalnosci przestepczej. Glos Darby troche uspokoil Kupchecka, choc jego oczy wyrazaly wscieklosc. -Naprawde? No coz, nic juz wam nie powie, prawda? A moja corka o niczym nie wie. Miala bardzo zly dzien i zazyla lekarstwa. Zegnam. -Czy moglibysmy porozmawiac z nia jutro? - spytala Darby. -Watpie. Najpierw zadzwoncie. -Gdyby zechciala skontaktowac sie ze mna... - Gray podal nerwowemu panu wizytowke -...z tylu znajdzie numer, pod ktorym mozna mnie zastac. W tej chwili mieszkam w hotelu. Zadzwonie jutro kolo poludnia. -Jak pan chce. A teraz znikajcie! Ma dosyc zmartwien bez was. -Przykro nam. - Gray schodzil juz z ganku. Pan Kupcheck otworzyl drzwi, lecz nie wszedl do srodka. Pilnowal, by sobie poszli. Gray zatrzymal sie i zadal ostatnie pytanie: - Czy byli tu inni reporterzy? -Cala chmara. Zlecieli sie nastepnego dnia po zabojstwie. Pytali doslownie o wszystko. Niegodziwcy! -A ostatnio? -Nie, dali nam spokoj. Idzcie juz! -Byl ktos z "New York Timesa"? -Nie! - Pan Kupcheck wszedl do srodka i trzasnal drzwiami. Pobiegli do samochodu, zaparkowanego cztery domy dalej. Gray bladzil po krotkich podmiejskich uliczkach i nie odrywal oczu od lusterka, dopoki nie przekonal sie, ze nikt ich nie sledzi. -Mamy Garcie z glowy - powiedziala Darby, gdy wjechali na droge prowadzaca do miasta. -Jeszcze nie. Jutro uderzymy w placzliwy ton i moze pani Morgan zechce z nami porozmawiac. -Gdyby cos wiedziala, zwierzylaby sie ojcu. A gdyby on wiedzial, na pewno poszedlby na wspolprace. Mamy pecha, Gray. Brzmialo to sensownie. Przez kilka minut jechali w milczeniu. Byli juz bardzo zmeczeni. -Za pietnascie minut mozemy byc na lotnisku - powiedzial Grantham. - Za pol godziny wsiadziesz do samolotu. Polecisz dokadkolwiek. Znikniesz. -Jutro. Dzisiaj jestem zmeczona i chce sie zastanowic, dokad uciec. Dzieki za dobre checi. -Uwazasz, ze nic ci nie grozi? -Nie w tej chwili. Ale za kilka minut wszystko moze sie zmienic. -Z przyjemnoscia przespie sie w twoim pokoju. Tak jak w Nowym Jorku. -W Nowym Jorku nie spales w moim pokoju. Drzemales w saloniku na sofie. - Usmiechnela sie i byl to dobry znak. Gray takze sie usmiechnal. -Dzisiaj tez moge zdrzemnac sie w saloniku. -Nie mam saloniku. -Naprawde? To gdzie bede spal? Usmiech zniknal nagle z jej twarzy. Przygryzla warge, a do jej oczu naplynely lzy. Przesadzil. Znow ten Callahan! -Nie moge... Jeszcze nie teraz... -Przepraszam. Myslalem, ze... -Prosze, Gray, nie mowmy o tym! Spogladala prosto przed siebie i milczala. -Wybacz - powiedzial Grantham. Darby pochylila sie i bardzo ostroznie polozyla glowe na jego kolanach. Delikatnie dotknal kruchego ramienia. Scisnela jego dlon. -Jestem smiertelnie przerazona - wyznala cicho. ROZDZIAL 39 Wyszedl od niej po dziesiatej, po butelce wina i kilku tartinkach z jajkiem. Wczesniej zadzwonil do Masona Paypura - nocnego reportera policyjnego - i poprosil go o sprawdzenie szczegolow zabojstwa Morgana. Curtisa zabito w centrum, w okolicy uwazanej za bezpieczna - to znaczy taka, w ktorej nie popelniano morderstw; dochodzilo jedynie do pobic i rabunkow. Byl zmeczony i zniechecony. I nieszczesliwy z powodu jutrzejszego wyjazdu Darby. Mial szesc tygodni zaleglego urlopu i kusilo go, zeby poleciec z nia. Niech Mattiece udlawi sie swoja ropa! Bal sie jednak, ze moze nigdy nie wrocic - co nie byloby koncem swiata, jesli pominac ten klopotliwy szczegol, ze ona miala pieniadze, a on nie. Jego forsy starczyloby gora na dwa miesiace radosnych figlow na plazach; pozniej musialby przejsc na jej utrzymanie. Poza tym - i to bylo najwazniejsze - wcale nie zapraszala go do wspolnej ucieczki. Byla w zalobie. Kiedy mowila o Callahanie, wyczuwal jej smutek i bol. Teraz byl juz u siebie, w hotelu Jeffersona przy Szesnastej, zgodnie z instrukcjami Darby. Postanowil zadzwonic do Cleve'a. -Gdzie sie podziewasz? - spytal poirytowany policjant. -Mieszkam w hotelu. To dluga historia. Masz cos? -Sierzant dostal dziewiecdziesieciodniowy urlop zdrowotny. -Co mu jest? -Nic. Mowi, ze chcieli sie go pozbyc na jakis czas. Tam jest jak w twierdzy. Wszyscy pracownicy dostali wyrazne polecenie trzymania gab na klodke. Nie wolno im z nikim rozmawiac. Sa smiertelnie przerazeni. Wywalili sierzanta do domu dzisiaj w poludnie. Mowi, ze grozi ci powazne niebezpieczenstwo. Przez ostatni tydzien wspominali o tobie w roznych konfiguracjach z tysiac razy. Maja zajoba na twoim punkcie i zachodza w glowe, ile juz wiesz, a ile odkryjesz niedlugo. -Kim oni sa? -Oczywiscie Coal i jego przydupas Birchfield. Pastwia sie nad calym zachodnim skrzydlem jak gestapo. Czasami przylacza sie do nich ten... Jak on sie nazywa... taki rudy w muszce? Od spraw wewnetrznych...? -Emmitt Waycross. -No wlasnie! Ale cala brudna robote, to znaczy grozby i knucie spiskow, odwalaja Coal i Birchfield. -Jakie grozby? -No... co komu zrobia, jesli pisnie chocby slowko. W Bialym Domu nikt, z wyjatkiem prezydenta, nie moze oficjalnie rozmawiac z prasa bez zgody Coala. Dotyczy to nawet rzecznika prasowego. Coal trzyma na wszystkim lape. -To niewiarygodne! -Sa przerazeni. I niebezpieczni; tak mowi sierzant. -Dobra. Ukrywam sie. -Wczoraj poznym wieczorem zajrzalem do ciebie. Mogles mi powiedziec, ze znikasz. -Jutro chyba wroce. -Czym jezdzisz? -Czterodrzwiowym pontiakiem z wypozyczalni. Szybkim jak jasna cholera. -Po poludniu sprawdzilem volvo. Stoi i ma sie dobrze. -Dzieki, Cleve. -U ciebie wszystko w porzadku? -Chyba tak. Powiedz sierzantowi, ze zyje. -Zadzwon jutro. Martwie sie o ciebie. Spal cztery godziny, gdy zadzwonil telefon. Na dworze bylo ciemno, do switu pozostalo jeszcze dobre kilkadziesiat minut. Spojrzal na aparat. Podniosl sluchawke po piatym dzwonku. -Slucham? - zapytal podejrzliwie. -Czy pan Gray Grantham? - zapytal kobiecy glos. -Tak. Kto mowi? -Beverly Morgan. Byl pan u mnie wczoraj. Gray wyskoczyl z lozka i przetarl oczy. -Tak, tak... Przykro mi, ze pania niepokoilismy. -Nic sie nie stalo. Moj ojciec bywa czasami nadopiekunczy i czesto wpada w zlosc. Po smierci Curtisa reporterzy nie dawali nam spokoju. Dzwonili z calego kraju. Zadali starych zdjec meza i nowych zdjec corki ze mna. Dobijali sie o kazdej porze. To bylo okropne i ojciec mial tego dosyc. Zrzucil nawet dwoch pana kolegow z ganku. -No to mialem szczescie. -Mam nadzieje, ze nie obrazil pana. - Glos brzmial glucho, bezosobowo, choc pani Morgan silila sie na spokoj. -Nie, nie. Prosze sie nie martwic. -Teraz spi na dole. Mozemy spokojnie porozmawiac. -Nie moze pani usnac? -Biore tabletki nasenne i wszystko mi sie poprzestawialo. Sypiam za dnia i miotam sie nocami. - Byla rozbudzona i chciala mowic. Gray usiadl na lozku. -Trudno mi wyobrazic sobie wstrzas, jaki musiala pani przezyc. -Z mysla, ze nie zyje, oswajalam sie kilka dni. Na poczatku bol byl nie do zniesienia. Bardzo cierpialam. Nie moglam nawet chodzic... Bolalo mnie cale cialo. Nie moglam uwierzyc w to, co sie stalo. Do pogrzebu przygotowano mnie jak lalke, teraz wspominam to jak zly sen... Nie nudze pana? -Skadze! Prosze mowic dalej. -Musze odstawic tabletki. Sypiam tak dlugo, ze nikogo nie widuje. Moj ojciec pilnuje, zebym miala spokoj. Czy pan to nagrywa? -Nie. Slucham. -Zamordowano meza przed tygodniem. Tamtego dnia myslalam, ze sie spoznia, co zreszta nie byloby niczym niezwyklym. Zabrali mu portfel, zeby policja nie mogla go zidentyfikowac. Ogladalam wiadomosci... Powiedzieli, ze w centrum zabito mlodego prawnika... Wiedzialam... od razu wiedzialam, ze to on! Niech mnie pan nie pyta, skad wiedzieli, ze chodzi o prawnika, skoro nie znali jego nazwiska. To wszystko jest bardzo dziwne... -Dlaczego maz pracowal do pozna? -Wymagano od niego osiemdziesieciu godzin tygodniowo, a nawet wiecej. White i Blazevich to prawdziwa rzeznia; wysysaja krew z pracownikow przez siedem lat, a jesli ci nie padna, robia ich wspolnikami. Curtis nienawidzil swojej pracy. Byl nia bardzo zmeczony. -Od jak dawna tam pracowal? -Od pieciu lat. Zarabial dziewiecdziesiat tysiecy rocznie, wiec godzil sie na te mordege. -Czy powiedzial pani, ze dzwonil do mnie? -Nie... Dowiedzialam sie o tym od ojca i przez cala noc nie dawalo mi to spokoju. Co on panu naopowiadal? -Nie przedstawil sie swoim nazwiskiem. Uzywal pseudonimu Garcia. Prosze nie pytac, w jaki sposob go odnalazlem, odpowiedz zajelaby mi godzine. Pani maz powiadomil mnie, ze cos wie o zabojstwie Rosenberga i Jensena. Poczatkowo chcial sie ze mna podzielic ta wiedza... -Randy Garcia byl jego najlepszym przyjacielem w podstawowce. -Ach, tak. Rozmawiajac z nim, odnioslem wrazenie, ze zauwazyl cos w biurze i ze ktos dowiedzial sie o tym. Byl roztrzesiony i zawsze dzwonil do mnie z automatow. Twierdzil, ze jest sledzony. Przed tygodniem, w niedziele, mielismy sie spotkac, ale zadzwonil rano i odwolal wszystko. Bal sie, mowil, ze musi chronic rodzine. Czy wspominal o swoich problemach? -Nie. Wiedzialam, ze przezywa stres, ale tak bylo od pieciu lat. Nigdy nie rozmawial ze mna o sprawach zawodowych. Naprawde nienawidzil kancelarii i w domu chcial o niej zapomniec. -Dlaczego nie zmienil firmy? -Placili mu coraz lepiej. Przed rokiem mial zamiar sie przeniesc, ale nic nie wyszlo z propozycji, jaka otrzymal. Byl nieszczesliwy, ale staral sie tego nie okazywac. Chyba mial do siebie pretensje o to, ze popelnil zyciowy blad. Prowadzilismy dosyc spokojne zycie. Kiedy wracal, pytalam go, jak minal dzien. Czasami zadawalam mu to pytanie o dziesiatej wieczorem, wiec moglam sie domyslic, ze jest wykonczony. Zawsze jednak odpowiadal, ze dzien minal "korzystnie". Uzywal wlasnie tego slowa - "korzystnie". Potem rozmawialismy o dziecku. Curtis nie chcial mowic o pracy, a ja nie bylam ciekawa. Tak, to Garcie mamy z glowy. Zginal, a zona nic nie wie. -Kto zabral jego rzeczy z biura? -Ktos z kancelarii. Przyniesiono mi je w piatek. Elegancko zapakowane do trzech kartonow zalepionych tasma. Moze pan je przejrzec. -To nie bedzie konieczne. Jestem pewny, ze starannie je wyczyszczono. Na jaka kwote opiewala polisa ubezpieczeniowa meza? -Jest pan bardzo dociekliwym czlowiekiem, panie Grantham. Przed dwoma tygodniami Curtis wykupil okresowa polise na zycie, opiewajaca na milion dolarow. Suma odszkodowania podwaja sie w razie zgonu na skutek nieszczesliwego wypadku. -To dwa miliony dolarow! -Tak. Mysle, ze ma pan racje... Curtis musial cos podejrzewac... -On nie zginal przypadkowo, pani Morgan. -Nie, nie moge w to uwierzyc - zalkala, ale zdolala sie opanowac. -Czy policja zadawala pani jakies pytania? -Niewiele. Wedlug nich byl to bandycki napad. Nic wielkiego. Codziennie ginie tylu ludzi... Wiadomosc o polisie dawala do myslenia, ale nie byl to zaden konkret. Gray zaczynal miec dosyc pani Morgan i jej niespiesznej opowiesci. Wspolczul jej, ale nic nie wiedziala, i nadszedl czas, by sie pozegnac. -Czy nie domysla sie pan, czego dowiedzial sie moj maz? - Taka rozmowa mogla toczyc sie godzinami. -Nie mam pojecia - odparl Gray, spogladajac na zegarek. - Powiedzial, ze wie cos o morderstwach, i to wszystko. Nic wiecej nie moglem z niego wyciagnac. Liczylem na to, ze spotka sie ze mna i powie, co go dreczy, albo pokaze mi cos. Zawiodlem sie. -Skad Curtis mialby wiedziec cokolwiek o morderstwach sedziow? -Nie wiem. Ale dzwonil do mnie w tej sprawie. -Co to moglo byc, co mial panu do pokazania? To on byl reporterem i to on powinien zadawac pytania. -Naprawde nie wiem. Nie okreslil tego w zaden sposob. -Gdzie moglby to schowac? Chciala mu pomoc, ale zaczynala byc irytujaca. Nagle zrozumial. Pani Morgan zmierzala w pewnym bardzo okreslonym kierunku. -Tego rowniez nie wiem. A gdzie chowal cenne dokumenty? -Mamy skrytke w banku, gdzie przechowujemy akty notarialne, testamenty i inne papiery. Curtis zajmowal sie wszystkim, co mialo zwiazek ze strona prawna naszego malzenstwa. W czwartek sprawdzilam z ojcem zawartosc skrytki i nie znalazlam niczego niezwyklego. -Chyba nie spodziewala sie pani, ze Curtis moglby cos ukryc, prawda? -Nie, nigdy niczego nie ukrywal. Jednak w sobote nad ranem - bylo jeszcze ciemno, rozumie pan - przegladalam papiery w jego biurku w sypialni. Mamy taki antyk, sekretarzyk z zasuwanym blatem, ktory sluzyl Curtisowi do przechowywania papierow... Wiec jak juz mowilam, w sobote znalazlam cos niezwyklego... Gray znow zerwal sie z lozka, przycisnal sluchawke do ucha i zaczal przemierzac pokoj. Zadzwonila o czwartej nad ranem, plotla bzdury przez dwadziescia minut i wyczekala do ostatniej chwili, zeby powiedziec o bombie. -Coz to jest? - spytal najspokojniej, jak potrafil. -Kluczyk. Poczul suchosc w gardle. -Kluczyk do czego? -Do innej skrytki. -W ktorym banku? -W Pierwszym Kolumbijskim. Nigdy nie trzymalismy tam pieniedzy. -Rozumiem. O tej drugiej skrytce nic pani nie wiedziala? -Och, nie. To znaczy... do soboty. Bardzo mnie to zdziwilo i wciaz dziwi... Wszystkie nasze dokumenty byly na swoim miejscu w starej skrytce, wiec nie bylo potrzeby zagladania do tej drugiej. Postanowilam, ze sprawdze, co w niej jest, dopiero jak nieco ochlone po tym wszystkim. -Czy pozwoli mi pani zajrzec tam? -Wiedzialam, ze pan o to zapyta. Prosze mi najpierw powiedziec, co pan zrobi, jesli znajdzie w niej to, czego szuka? -Pani Morgan, ja nie wiem, czego szukam. Ale zgoda, zalozmy, ze znajde cos, co pani maz zostawil, i to cos okaze sie, powiedzmy, bardzo pozyteczne. I co dalej...? -Prosze to wykorzystac. -Bezwarunkowo? -Mam tylko jeden warunek: gdyby to cos narazalo na szwank dobre imie meza, to cofam zgode. -W porzadku. Umowa stoi i przyrzekam, ze nie naduzyje pani zaufania. -Kiedy przyjdzie pan odebrac klucz? -Czy trzyma go pani w reku? -Tak. -Prosze wyjsc na ganek. Zjawie sie za trzy sekundy. Na pokladzie odrzutowca z Miami przylecialo zaledwie pieciu ludzi. Tak wiec Edwin Sneller mial tylko siedmiu do dyspozycji. Siedmiu ludzi, malo czasu i prawie zadnego sprzetu. Tej nocy nie polozyl sie do lozka. Jego apartament hotelowy zamienil sie w male centrum dowodzenia. Przez cala noc studiowali mapy i probowali ulozyc plan na najblizsza dobe. Nie mieli zbyt wiele faktow, na ktorych mogliby sie oprzec. Pewne bylo jedynie to, ze Grantham ma mieszkanie, w ktorym nie przebywa od jakiegos czasu. Ma samochod, ktorym nie jezdzi. I pracuje przy Pietnastej, ale rzadko bywa w redakcji. Kancelaria White'a i Blazevicha miesci sie w budynku na rogu Dziesiatej i New York, ale dziewczyna na pewno juz tam nie przyjdzie. Wdowa po Morganie mieszka w Alexandrii. To wszystko. Szukali dwojga ludzi wsrod trzech milionow. Jego wspolpracownicy nie zajmowali sie brudna robota. Takich ludzi trzeba dopiero znalezc i wynajac. Obiecano mu ich pod koniec dnia, i to wielu. Sneller nie byl nowicjuszem w zabijaniu, ale ta sprawa przedstawiala sie beznadziejnie. Klient byl zdesperowany. Ziemia usuwala mu sie spod stop. Rzecz jasna, Sneller nie mial zamiaru sie wycofywac, ale na wszelki wypadek przygotowal sobie droge odwrotu. Mysl o dziewczynie nie dawala mu spokoju. Spotkala Khamela i uszla z zyciem - rzecz niewiarygodna! Wykolowala najlepszych ludzi w tym interesie! Z przyjemnoscia spotkalby sie z nia - nie po to, zeby ja zabic, ale pogratulowac. Nieczesto spotyka sie tak utalentowanego zoltodzioba. Spotkania z ludzmi Snellera nie przezyl nikt, kto moglby o tym opowiedziec. Przede wszystkim musza zajac sie budynkiem "Posta" - jedynego miejsca, do ktorego Grantham musi wrocic. ROZDZIAL 40 Samochody sunely przez centrum zderzak w zderzak, co odpowiadalo Darby. Nie spieszylo sie jej. Bank otwierano o wpol do dziesiatej. Juz przed siodma - siedzac nad kawa i nietknieta bagietka - doszla do wniosku, po rozmowie z Grayem, ze to ona powinna odwiedzic podziemia ze skrytkami. Gray zaznaczyl, ze nie musi tego robic, ale tak czy inaczej powinna pojsc tam kobieta, a ona byla jedyna wtajemniczona. Beverly Morgan powiedziala Granthamowi, ze Pierwszy Bank Hamiltona, w ktorym miesci sie pierwsza skrytka, nalozyl na nia interdykt po smierci Curtisa. Wdowa mogla jedynie przejrzec i spisac zawartosc skrytki. Pozwolono jej takze na powielenie testamentu, ktorego oryginal wrocil nastepnie do podziemia. Inderdykt mial zostac zniesiony dopiero po zakonczeniu postepowania podatkowego. Pierwszym pytaniem, na jakie musieli sobie odpowiedziec, byla kwestia przepisow w Banku Kolumbijskim, ktory mogl, ale nie musial wiedziec o smierci Morgana. Panstwo Morganowie nigdy nie trzymali w nim oszczednosci. Beverly nie miala pojecia, dlaczego maz wybral akurat te instytucje finansowa. Po krotkiej dyskusji doszli do wniosku, ze Pierwszy Kolumbijski jest zbyt duzym bankiem - obslugujacym zapewne miliony osob - by sledzic losy kazdego klienta. Mimo to Darby wiele ryzykowala. Zalowala w duchu, ze zaprzepascila wczoraj okazje ucieczki z kraju. Los zemscil sie na niej i za pare minut bedzie musiala wcielic sie w pania Morgan i przechytrzyc zarzad szacownej instytucji finansowej, by wykrasc z jej podziemi tajemnice zmarlego prawnika. A co bedzie robil pan Grantham? Pan Grantham bedzie ochranial jej tyly. Mial przeciez pistolet - ktory smiertelnie ja przerazil, gdy dowiedziala sie o jego istnieniu. Pan Grantham, mimo ze zdolal sie oswoic z bronia, wpadal w panike na mysl, ze musialby jej uzyc - do czego, rzecz jasna, glosno sie nie przyznawal. Teraz mial zamiar pobawic sie w ochroniarza i czekac na rozwoj wypadkow przed wejsciem do banku. -A co bedzie, jesli jednak wiedza, ze Morgan nie zyje? - spytala Darby. - A ja powiem im, ze ma sie swietnie... -Coz... Bedziesz musiala strzelic kogo trzeba w pysk i dac noge. Bede stal pod drzwiami, wyciagne pistolet i sila utorujemy sobie droge ucieczki. -Nie wyglupiaj sie, Gray. Nie wiem, czy sobie poradze. -Poradzisz sobie. Zachowaj spokoj i badz pewna siebie. Udawaj jedze. Nie powinnas miec z tym klopotow. -Dzieki. A jesli wezwa straz? Od jakiegos czasu mam fobie na punkcie ochroniarzy. -Uratuje cie. Wpadne do banku, siejac groze i strach, jako brygada antyterrorystyczna. -Zabija nas! -Odprez sie, Darby. Uda sie. -Nie rozumiem, skad bierze sie twoj radosny nastroj. -Czuje, ze zblizamy sie do konca. W tej skrytce jest cos waznego, Darby. I ty, dziecko, musisz to wyniesc! Wszystko zalezy od ciebie. -Dzieki, ze mnie uspokoiles i zdjales ciezar z mych barkow. Jechali ulica E i zblizali sie do Dziewiatej. Gray zwolnil i zaparkowal jakies czterdziesci stop od drzwi banku. Wyskoczyl z auta. Darby wysiadla z ociaganiem. Ramie w ramie podeszli do wejscia. Dochodzila dziesiata. -Zaczekam tutaj - powiedzial, wskazujac marmurowa kolumne. - Idz i badz dzielna! -Idz i badz dzielna! - powtorzyla pod nosem, znikajac w obrotowych drzwiach. Dlaczego zawsze ona rzucana jest na pozarcie lwom? Hol przypominal rozmiarami boisko pilkarskie. Otaczala go potezna kolumnada, z sufitu zwieszaly sie krysztalowe zyrandole, a na podlodze lezaly imitacje perskich dywanow. -Skrytki depozytowe? - rzucila do dziewczyny w informacji. Panienka wskazala ostatnie drzwi po prawej stronie. -Dzieki - mruknela Darby i ruszyla we wskazanym kierunku. Z lewej miala okienka kasowe, przed ktorymi staly srednio czteroosobowe kolejki, po prawej - setke urzednikow bankowych uwijajacych sie przy telefonach. Byla w najwiekszym banku w miescie i nikt nie zwracal na nia uwagi. Podziemia miescily sie za podwojnymi mosieznymi drzwiami, ktore tak wypolerowano, ze wygladaly jak zlote. Bez watpienia bank staral sie stworzyc atmosfere bogactwa, bezpieczenstwa i stabilnosci. Drzwi uchylaly sie co jakis czas, wpuszczajac i wypuszczajac klientow. Za debowym biurkiem zasiadala szescdziesiecioletnia matrona, przed ktora stala tabliczka z napisem SEJFOWE SKRYTKI DEPOZYTOWE. Bardzo wazna pani nazywala sie Virginia Baskin. Spojrzala na zblizajaca sie klientke i przywitala ja z kamienna twarza. -Chcialabym dostac sie do skrytki - powiedziala Darby, wstrzymujac oddech. Wstrzymywala oddech juz od dwoch minut i trzydziestu sekund. -Numer prosze - rzucila pani Baskin, uderzajac w klawiature i spogladajac na ekran komputera. -F 566. Wystukala numer i czekala na odpowiedz maszyny. Zmarszczyla brwi i spojrzala z niedowierzaniem na ekran, po czym przysunela do niego twarz na odleglosc nie wieksza niz dwa cale. "Uciekaj!" - pomyslala Darby. Pani Baskin zmarszczyla sie jeszcze bardziej i podrapala po brodzie. "Uciekaj, zanim ona siegnie po telefon i wezwie straznikow! Uciekaj, zanim zaryczy alarm, a ten idiota Grantham wpadnie z pistoletem do holu!" Matrona odsunela sie od monitora. -Skrytke wynajeto zaledwie przed dwoma tygodniami - rzekla. -Owszem - odparta Darby, jakby to ona ja wynajela. -Rozumiem, ze pani Morgan... - Virginia zawiesila glos i wystukala cos na klawiaturze. Dobrze rozumiesz, malenka. -Tak, Beverly Anne Morgan. -Pani adres? -891 Pembroke, Alexandria. Siwa pani kiwnela glowa w strone monitora, ktory zapewne widzial to i zaaprobowal. Ponownie uderzyla w klawiature. -Numer telefonu? -703-664-5980. Odpowiedz spodobala sie pani Baskin. Komputerowi rowniez. -Kto wynajal skrytke? -Moj maz, Curtis D. Morgan. -Numer karty ubezpieczenia socjalnego? Darby spokojnie otworzyla nowa, duza torebke skorzana i wyjela z niej portfel. Ktora zona pamieta numer karty ubezpieczeniowej meza? Zajrzala do portfela. -510-96-8686. -Doskonale - pochwalila ja pani Baskin i odsunawszy sie od komputera, siegnela do szuflady biurka. - Ile czasu zamierza pani spedzic w podziemiach? -Minutke. Na niewielka lezaca na biurku podstawke do pisania powedrowala szeroka karta informacyjna. -Prosze tu podpisac, pani Morgan. Darby zlozyla nerwowo zamaszysty podpis w przeznaczonym do tego miejscu. Obok widnial podpis pana Morgana, zlozony w dniu wynajecia skrytki. Pani Baskin spojrzala na karte, a Darby wstrzymala oddech. -Czy ma pani klucz? - spytala. -Oczywiscie - odparla Darby, obdarzajac matrone cieplym usmiechem. Pani Baskin wyjela z szuflady male pudelko i wstala zza biurka. -Prosze za mna. Przeszly przez mosiezne drzwi. Podziemia byly tak duze jak niejeden prowincjonalny bank. Skarbiec przypominal sarkofag i skladal sie z labiryntu korytarzykow prowadzacych do obszernych komnat. Minely dwoch umundurowanych mezczyzn i przeszly przez cztery identyczne sale, z rzedami skrytek w scianach. Depozyt numer F 566 znajdowal sie w piatej. Pani Baskin otworzyla swoje male czarne pudeleczko. Darby rozejrzala sie nerwowo i zerknela za siebie. Virginia nie tracila czasu. Podeszla do skrytki F 566, wmurowanej w sciane na wysokosci barkow, i wsunela kluczyk do zamka. Spojrzala na Darby ponaglajaco, jej oczy zdawaly sie mowic: "Kolej na ciebie, idiotko!" Darby wyciagnela kluczyk z kieszeni i wsunela go do sasiedniej dziurki. Virginia przekrecila obydwa klucze i wysunela skrzynke na dwa cale ze sciany. Z zamka wyjela klucz bankowy. Wskazala male pomieszczenie zamykane drewnianymi, zasuwanymi drzwiami. -Tam moze pani otworzyc skrzynke depozytowa. Potem prosze umiescic skrzynke w skrytce i przekrecic kluczyk. Wyjscie prosze zglosic u mnie przy biurku. - Wydawala instrukcje przez ramie, wychodzac z sali. -Dziekuje - rzucila za nia Darby. Poczekala, az Virginia zniknie w plataninie korytarzy, i wyciagnela skrzyneczke ze sciany. Pudelko nie bylo ciezkie. Z przodu bylo prostokatem o wymiarach szesc na dwanascie cali. Jego dlugosc wynosila mniej wiecej poltorej stopy. Spojrzala do otwartej od gory skrzynki. W srodku byly dwie rzeczy: cienka brazowa koperta i tasma wideo. Nie musiala wchodzic do zamykanego pomieszczenia. Wsunela koperte i tasme do torebki i umiescila skrzynke na miejscu. Ruszyla ku wyjsciu. Virginia zdazyla dopiero dojsc do biurka, gdy stanela przed nia Darby. -Zalatwione - powiedziala. -Ojej! Szybko sie pani uwinela. A co? Czlowiek nie marnuje czasu, gdy nerwy ma napiete jak postronki. -Znalazlam to, czego szukalam - dodala enigmatycznie Darby. -Swietnie. - Pani Baskin zmienila nagle ton. - Wie pani, w zeszlym tygodniu czytalam w gazecie o tym straszliwym morderstwie mlodego prawnika. Zginal, zdaje sie, podczas napadu... niedaleko stad. Nie pamietam jego nazwiska, ale wydaje mi sie, ze brzmialo Morgan... Curtis Morgan... Tak, na pewno... Pomyslalam, czy to nie pani... Taka strata! -Nic o tym nie wiem. Bylam za granica. Zapewne zbieznosc nazwisk. W kazdym razie dziekuje pani. - Ty glupia babo! Idac do wyjscia, przyspieszyla kroku. W banku bylo tloczno i jak na zlosc ani jednego straznika w zasiegu wzroku. Zreszta moze to lepiej. Moze tym razem nikt nie bedzie wciagal jej do windy... Grantham stal pod marmurowa kolumna. Obrotowe drzwi wyrzucily Darby na chodnik i zanim do niej dopadl, byla juz przy samochodzie. -Do wozu! - krzyknela. -Co znalazlas?! - odkrzyknal. -Spadamy stad! - Szarpnela drzwi i wskoczyla do srodka. Gray przekrecil kluczyk w stacyjce i ruszyl z piskiem opon. -Powiedz cos! - zazadal. -Oproznilam skrytke - odparla. - Czy nikt nas nie sledzi? Zerknal w lusterko. -Skad mam, do cholery, wiedziec?! Co w niej bylo? Otworzyla torebke i wyciagnela koperte. Kiedy zagladala do srodka, Gray nie mogl oderwac od niej wzroku. Nagle wcisnal hamulec. O malo nie wjechali w tyl skrecajacego przed nimi auta. -Patrz na droge! - wrzasnela Darby. -Dobrze, dobrze! Co jest w srodku? -Nie wiem! Jeszcze nie czytalam, a jesli mnie zabijesz, to nigdy nie przeczytam! Gray ruszyl i sprobowal sie opanowac. -Posluchaj, przestanmy na siebie krzyczec. Musimy zachowac spokoj. -Dobra. Ty prowadz, a ja bede zachowywala spokoj. -W porzadku. Jestes juz spokojna? -Tak. Odprez sie. I patrz, dokad jedziesz. A dokad jedziesz? -Nie wiem. Co jest w kopercie? Wyciagnela z niej jakis dokument. Zerknela na Granthama, ktory zamiast na jezdnie gapil sie na nia. -Patrz, jak jedziesz! -Do cholery, przeczytaj to wreszcie! -Nie moge. Nie moge czytac podczas jazdy, bo robi mi sie niedobrze. -Cholera! Cholera! Cholera! -Znow wrzeszczysz. Skrecil kierownice w prawo i wjechal w strefe zakazu postoju przy ulicy E. Gdy nacisnal hamulec, z tylu odezwaly sie klaksony. Spojrzal na Darby nienawistnie. -Dzieki - rzucila slodko i zaczela czytac. Dokument byl czterostronicowym oswiadczeniem, spisanym schludnie na maszynie i zlozonym pod przysiega w obecnosci notariusza. U gory widniala data; byl to piatek - dzien przed ostatnim telefonem do Granthama. Zaprzysiezony Curtis D. Morgan oswiadcza, ze jest prawnikiem zatrudnionym w dziale paliw plynnych kancelarii adwokackiej White'a i Blazevicha, w ktorej pracuje bez przerwy od pieciu lat. W ramach obowiazkow sluzbowych zajmuje sie obsluga prawna prywatnych kompanii wydobywajacych i eksploatujacych zloza ropy naftowej. Reprezentuje wiele zagranicznych firm, lecz glownie zajmuje sie przedsiebiorstwami amerykanskimi. W chwili gdy rozpoczynal prace w kancelarii, przydzielono mu klienta, przeciwko ktoremu toczylo sie skomplikowane postepowanie sadowe w poludniowej Luizjanie. Klientem tym byl niejaki Victor Mattiece. Curtis D. Morgan zorientowal sie, ze byl on osobistoscia dobrze znana wspolnikom White'a i Blazevicha. Pan Mattiece, bedacy strona pozwana we wzmiankowanym postepowaniu sadowym, podejmowal wysilki majace na celu obalenie pozwu, co w efekcie mialo mu umozliwic wydobywanie milionow barylek ropy z bagnistego rejonu Terrebonne Parish w Luizjanie. Nalezy dodac, ze w zlozu oprocz ropy znaleziono rowniez poklady gazu ziemnego, szacowane na setki milionow metrow szesciennych. Wspolnikiem nadzorujacym sprawe z ramienia kancelarii White'a i Blazevicha byl F. Sims Wakefield - bliski znajomy pana Mattiece'a, czesto odwiedzajacy rezydencje klienta na Bahamach. Siedzieli w samochodzie, ktorego lewy zderzak niebezpiecznie wystawal na jezdnie, i zupelnie nie zwracali uwagi na przejezdzajace blisko auta. Darby czytala powoli. Grantham sluchal z zamknietymi oczami. Reasumujac to, co oswiadczono do tej pory, nalezy stwierdzic, ze sprawe pana Mattiece'a traktowano priorytetowo w kancelarii White'a i Blazevicha. Firma nie reprezentowala oficjalnie pana Mattiece'a podczas rozprawy sadowej i trwajacej jeszcze procedury apelacyjnej, mimo to wszystkie dokumenty zwiazane ze sprawa trafialy na biurko pana Wakefielda, ktory nie zajmowal sie niczym innym oprocz "sprawy pelikana", jak okreslano postepowanie. Pan Wakefield w godzinach urzedowania odbywal dlugie telekonferencje z panem Mattiece'em. Skladajacy oswiadczenie Curtis D. Morgan poswiecal postepowaniu przeciwko panu Mattiece'owi srednio dziesiec godzin tygodniowo, przy czym wyznaczano mu jedynie zadania marginalne dla sprawy. Zaprzysiezony wreczal swoje rozliczenia godzinowe wraz z rachunkami panu Wakefieldowi, co stanowilo naruszenie obowiazujacej w kancelarii praktyki przekazywania wszelkich rozliczen urzednikom dzialu rachunkowosci, ktorzy nastepnie dostarczali je ksiegowosci. Curtis D. Morgan oswiadcza, ze znane mu sa pogloski zaslyszane w firmie, jakoby pan Mattiece nie placil kancelarii White'a i Blazevicha standardowej stawki godzinowej. Dalej zaprzysiezony - mimo braku dowodow - stwierdza z calym przekonaniem, ze jego firma pracowala dla pana Mattiece'a za przyszly procentowy udzial w zyskach z inkryminowanego zloza w Terrebonne Parish. Zdaniem skladajacego oswiadczenie udzial ten mial wynosic dziesiec procent zyskow netto pochodzacych z eksploatacji szybow. Nalezy nadmienic, ze praktyki tego rodzaju sa powaznym naruszeniem przepisow obowiazujacych zarowno w izbach przemyslowych, jak i adwokackich. Uslyszeli pisk hamulcow i przygotowali sie na uderzenie. Samochod ominal ich o wlos. -Zginiemy tu! - pisnela Darby. Grantham przestawil dzwignie automatycznej skrzyni biegow na "jazde" i skierowal prawe przednie kolo na kraweznik, a potem na chodnik. Teraz byli bezpieczni. Pontiac stanal ukosem w polowie chodnika, z bagaznikiem wystajacym na jezdnie. -Czytaj dalej - polecil Gray. Zaprzysiezony w obecnosci tutejszego notariusza, Curtis D. Morgan oswiadcza dalej, co nastepuje: w dniu 28 wrzesnia badz dzien po tej dacie znalazl sie w gabinecie starszego wspolnika Wakefielda. Wszedl tam z dwoma segregatorami i plikiem dokumentow, nie zwiazanych z tak zwana sprawa pelikana. Pan Wakefield siedzial za biurkiem i rozmawial przez telefon. W biurze krecilo sie jak zwykle kilka sekretarek. Nalezy nadmienic, ze w gabinecie pana Wakefielda i w sasiadujacym z nim sekretariacie zawsze panowal rozgardiasz. Zaprzysiezony stal w gabinecie kilka minut, czekajac, az pan Wakefield zakonczy rozmowe. Segregatory i dokumenty zlozyl na biurku wspolnika. Po pietnastu minutach, nie doczekawszy sie zakonczenia rozmowy, Morgan zabral z biurka segregatory oraz plik dokumentow i wrocil do swojego biura. Dzialo sie to przed druga po poludniu. Morgan przygotowywal wypis z dokumentu znajdujacego sie w segregatorze. Gdy przekladal segregatory i dokumenty, ktore mial ze soba w gabinecie pana Wakefielda, zauwazyl odreczna notatke, przypadkowo zabrana z biurka. Poczatkowo zamierzal zwrocic notatke wlascicielowi, nie czytajac jej, ale gdy mimochodem rzucil na nia okiem, zmienil zdanie i dwukrotnie przeczytal jej tresc. Morgan postanowil powielic notatke, ktorej kopie niniejszym dolacza do oswiadczenia. -Przeczytaj ja! - krzyknal Grantham. -Nie skonczylam jeszcze czytac oswiadczenia - odparla gniewnie Darby. Gray nie zamierzal wdawac sie w kolejna klotnie. Mial przed soba prawniczke delektujaca sie prawniczym dokumentem, wiec sprzeciw bylby pozbawiony sensu. Tresc pisma zaniepokoila, wstrzasnela i przerazila Morgana, ktory wyszedl na korytarz i odbil notatke na kserokopiarce. Wrociwszy do biura, umiescil oryginal notatki dokladnie tam, gdzie ja znalazl, to znaczy pod plikiem segregatorow i dokumentow. Nie zamierzal informowac wspolnikow, ze poznal tresc przypadkowo znalezionego pisma. Darby otworzyla oswiadczenie na ostatniej stronie. Zalacznik nr 1. Kopia dwuparagrafowej, napisanej odrecznie notatki, sporzadzonej na papierze kancelaryjnym do uzytku wewnetrznego firmy adwokackiej White i Blazevich. Zaprzysiezony Curtis D. Morgan oswiadcza, ze figurujacy w wierszu <> M. Velmano jest Martym Velmanem, starszym wspolnikiem w kancelarii White'a i Blazevicha. Dalej oswiadcza, ze figurujacy w wierszu <> F. Sims Wakefield jest starszym wspolnikiem kancelarii White'a i Blazevicha, nadzorujacym obsluge prawna postepowania sadowego przeciwko klientowi kancelarii, niejakiemu Victorowi Mattiece'owi. Notatka datowana 28 wrzesnia brzmi nastepujaco: Sims, badz laskaw poinformowac klienta, ze zakonczono selekcje. Gremium ucichnie po wyeliminowaniu Rosenberga. Drugi kandydat to, wystaw sobie, Jensen. Byc moze wyda sie klientowi nieco osobliwy, ale "Einstein" odkryl nic laczaca go z numerem jeden. Poza tym chlopak cierpi... Przekaz mu rowniez, ze przylot pelikana - biorac pod uwage okolicznosci - bedzie mozliwy nie wczesniej niz za cztery lata. Bez podpisu. Gray kaszlal, dusil sie i rzezil. Gdy doszedl do siebie, otworzyl szeroko usta, ale nie mogl wydobyc glosu. Darby wrocila do poprzedniej strony i zaczela czytac szybciej. Zaprzysiezony Curtis D. Morgan oswiadcza dalej, co nastepuje: wymieniony jako autor notatki Marty Velmano jest czlowiekiem bezwzglednym. Pracuje w kancelarii osiemnascie godzin dziennie i podobne normy narzuca wspolpracownikom, karcac ich z byle powodu. Zajmuje kluczowe stanowisko w firmie, ktora czesto reprezentuje przed wplywowymi osobistosciami waszyngtonskiego establishmentu. W kregach wladzy uchodzi za twardego gracza politycznego, dysponujacego ogromna fortuna. Jada obiady z kongresmenami i grywa w golfa z czlonkami gabinetu. Swoje nieczyste operacje utrzymuje w scislej tajemnicy. Przydomkiem "Einstein" okresla sie w kancelarii Nathaniela Jonesa - czlowieka szalonego, a przy tym prawdziwego geniusza prawa. Jones siedzi zazwyczaj w zamknietej prywatnej bibliotece na piatym pietrze. Zna na pamiec wszystkie orzeczenia Sadu Najwyzszego, jedenastu federalnych sadow apelacyjnych i wszystkich sadow najwyzszych piecdziesieciu stanow. Zaprzysiezony, po powieleniu notatki i odlozeniu oryginalu na miejsce, ukryl kopie w szufladzie biurka. Po dziesieciu minutach do jego biura wpadl pan Wakefield, bardzo blady i bardzo wzburzony. Domagal sie zwrotu notatki. Morgan udal, ze o niczym nie wie, po czym razem zabrali sie do przegladania papierow lezacych na biurku. Gdy pod sterta segregatorow i dokumentow natrafili na oryginal notatki, pan Wakefield - nie kryjac zlosci - zapytal Morgana, czy zna tresc pisma. Zaprzysiezony sklamal, ze widzi je po raz pierwszy na oczy. Wyjasnil wspolnikowi, ze zapewne zabral je przez nieuwage z jego biurka. Pan Wakefield, nie kryjac oburzenia, pouczyl podwladnego o nietykalnosci swojego biurka. Miotal oskarzenia pod adresem zaprzysiezonego i zachowywal sie jak szaleniec. Po jakims czasie, uspokoiwszy sie nieco, zaczal bagatelizowac tresc notatki. Wyszedl zabierajac oryginal. Morgan jeszcze tego samego dnia ukryl kopie w ksiazce z podrecznej biblioteki prawniczej. Histeryczne zachowanie pana Wakefielda wstrzasnelo nim. Przed wyjsciem do domu zaprzysiezony bardzo starannie poukladal wszystkie dokumenty i uporzadkowal biuro. Nastepnego ranka zorientowal sie, ze jego gabinet zostal przeszukany. Morgan postanowil zachowac ostroznosc, gdy za ksiazkami w biblioteczce znalazl maly srubokret. Pozniej natknal sie na kawalek czarnej tasmy klejacej, nie uzywanej w biurze. Doszedl do wniosku, ze w jego gabinecie zalozono podsluch. Morgan byl przekonany, ze wspolnik Wakefield bacznie go obserwuje. W tym okresie w gabinecie pana Wakefielda czesciej niz zwykle pojawial sie Velmano. Gdy zamordowano sedziow Rosenberga i Jensena, Morgan natychmiast polaczyl zabojstwa z notatka i sprawa Mattiece'a. Tresc pisma nie pozostawiala watpliwosci, kto kryje sie za zbrodnia. Co prawda w notatce nie wymienia sie Mattiece'a z nazwiska, ale mowi sie o nim per "klient", a Wakefield nie reprezentowal nikogo innego. Morgan oswiadcza, ze zaden inny znany mu klient kancelarii nie skorzystalby w sposob tak oczywisty z przetasowania w skladzie sedziowskim Najwyzszego Trybunalu. Darby przerwala i rzucila okiem na ostatni paragraf oswiadczenia. Zdaje sie, ze najgorsze jeszcze przed nimi. Zaczela czytac. Morgan oswiadcza pod przysiega, ze jest sledzony, o czym przekonal sie co najmniej dwukrotnie. Po zabojstwie sedziow odebrano mu tak zwana sprawe pelikana i zawalono innymi zleceniami, zadajac wzmozonego wysilku i coraz dluzszego czasu urzedowania. Zaprzysiezony stwierdza, ze obawia sie o swoje zycie. Oswiadcza, ze ludzie, ktorzy zabili dwoch sedziow Sadu Najwyzszego, nie zawahaja sie przed usunieciem nikomu nie znanego prawnika. Stwierdzam, ze niniejsze oswiadczenie zlozylem pod przysiega w obecnosci tutejszego notariusza publicznego, pani Emily Stanford, adres... data... Podpisano: Curtis D. Morgan. -Siedz tu i nie ruszaj sie - powiedzial Grantham i wyskoczyl z auta. Omijajac trabiace samochody, popedzil na druga strone ulicy, gdzie przed cukiernia stal automat telefoniczny. Wystukal numer Smitha Keena, nie spuszczajac oka z niebezpiecznie zaparkowanego na chodniku pontiaca. -Smith? Mowi Gray. Sluchaj uwaznie i zrob, co ci powiem. Znalazlem drugie zrodlo. Zweryfikowalismy raport "Pelikana". To dynamit, Smith! Powiadom Krauthammera i Feldmana. Za pietnascie minut czekajcie w gabinecie naczelnego. -Co to za zrodlo? -Garcia zostawil pozegnalny list. Po drodze zatrzymamy sie jeszcze w pewnym miejscu i zaraz bedziemy u was. -Bedziecie? Ty i dziewczyna? -Tak. Zalatw jakis telewizor i magnetowid. Ustaw wszystko w sali konferencyjnej. Zdaje sie, ze Garcia chce nam cos powiedziec. -Zostawil tasme? -Tak. Do zobaczenia za pietnascie minut! -Nic ci nie grozi? -Mam nadzieje. Ale denerwuje sie jak jasna cholera. - Odlozyl sluchawke i popedzil do samochodu. Biuro notarialne pani Stanford miescilo sie przy Vermont. Gdy Grantham i Darby wpadli do srodka, pani notariusz odkurzala polki. Tym dwojgu musialo sie bardzo spieszyc... -Czy pani Emily Stanford? - zapytal mezczyzna. -Tak. O co chodzi? -Czy ten dokument zostal potwierdzony notarialnie u pani? - Pokazal ostatnia strone oswiadczenia. -Kim pan jest? -Gray Grantham z "Washington Post". Czy to pani podpis? -Owszem. Potwierdzilam ten dokument. Darby pokazala jej zdjecie Garcii, czyli Morgana. -Czy ten mezczyzna podpisal oswiadczenie? - spytala. -Tak. Nazywa sie Curtis Morgan. To on. -Dziekuje pani - powiedzial Gray. -On... nie zyje, prawda? - spytala pani notariusz. - Czytalam w gazecie... -Tak, nie zyje - potwierdzil Gray. - Czy pani zna tresc oswiadczenia? -O nie. Pan Morgan sporzadzil je wlasnorecznie. Wie pan, byl prawnikiem... Ja tylko odebralam od niego przysiege, ze przedstawione w dokumencie tresci sa zgodne z prawda. I poswiadczylam podpis. Wiedzialam, od samego poczatku wiedzialam, ze cos jest nie tak. -Dziekujemy, pani Stanford. - Wyszli tak samo szybko, jak sie pojawili. Chudzielec ukryl swiecace czolo pod wytartym melonikiem. Jego spodnie byly w strzepach, z butow wychodzily brudne paluchy. Siedzial w starym fotelu inwalidzkim przed budynkiem "Posta". Na kolanach trzymal tabliczke gloszaca, ze jest BEZDOMNY I GLODNY. Chudzielec bez przerwy krecil glowa, jakby z glodu obzarl sie szaleju. Obok wozka stalo kartonowe pudelko, do ktorego co jakis czas wlasnorecznie wsypywal ukradkiem drobne. Moze mialby sie lepiej udajac niewidomego? Na nosie mial maskujace zielone okulary, z zaba Kermitem w rogach. Obserwowal bacznie ulice. Zaden podejrzany ruch nie uszedl jego uwagi. Samochod wypadl zza zakretu i zatrzymal sie z piskiem opon. Wyskoczyli facet z dziewczyna i pedem ruszyli w strone redakcji. Pod wylinialym kocem Chudy chowal rewolwer, ale ci dwoje biegli za szybko. A na chodniku bylo zbyt wielu ludzi. Gdy spojrzal za siebie, Darby znikala wlasnie w drzwiach budynku. Odczekal minute, po czym odjechal. ROZDZIAL 41 Smith Keen zobaczyl ich, jak kluczyli pomiedzy rzedami biurek sali agencyjnej. Gray szedl pierwszy i trzymal dziewczyne za reke. Byla naprawde ladna, ale nie czas na podziwianie jej urody! Gdy staneli przed nim, nie mogli zlapac oddechu. -Smith Keen, a to jest Darby Shaw - przedstawil ich sobie Gray, oddychajac ciezko. -Witam - powiedziala, rozgladajac sie po halasliwej sali. -Milo mi, Darby. Slyszalem, ze jestes niezwykla kobieta. -Zgadza sie - rzucil Gray. - Poflirtujecie sobie pozniej. -Prosze za mna - powiedzial Keen. - Feldman czeka na nas w sali konferencyjnej. Przeszli przez zatloczony serwis i skrecili do przestronnej sali, z dlugim stolem posrodku. W pokoju bylo pelno mezczyzn wymieniajacych glosno uwagi. Wszyscy umilkli jak na komende, gdy zobaczyli Darby. Feldman zamknal drzwi. Wyciagnal do niej reke. -Jackson Feldman, redaktor naczelny. Ty jestes Darby? -A ktoz by inny? - sapnal Gray. Feldman nie zwrocil na niego uwagi. Przedstawil Darby siedzacych za stolem mezczyzn. -Howard Krauthammer, dyrektor wydawnictwa; Ernie DeBasio, moj zastepca i szef dzialu zagranicznego; Elliot Cohen, moj zastepca i szef dzialu krajowego; Vince Litsky, nasz prawnik. Darby kiwala uprzejmie glowa, choc nazwiska przedstawianych osob natychmiast wylatywaly jej z glowy. Wszyscy panowie mieli okolo piecdziesiatki, wszyscy nosili koszule z krotkimi rekawami i wszyscy wygladali na przejetych. Wyczuwala wiszace w powietrzu napiecie. -Daj mi tasme - polecil Gray. Wyjela ja z torebki i podala Granthamowi. Telewizor wraz z magnetowidem stal na przenosnym stoliku w odleglym koncu sali. Gray wsunal tasme do aparatu. -Nagranie trafilo w nasze rece przed dwudziestoma minutami i jeszcze go nie obejrzelismy - wyjasnil. Darby usiadla na krzesle pod sciana. Mezczyzni pochylili sie ku ekranowi. Na czarnej plaszczyznie telewizora pojawila sie data - 12 pazdziernika. Zaraz potem ujrzeli Curtisa Morgana siedzacego w kuchni. Trzymal w reku pilota kierujacego praca kamery. "Nazywam sie Curtis Morgan i poniewaz ogladacie to nagranie, zapewne nie zyje". Co za poczatek! Dziennikarze pokrecili glowami, nie odrywajac wzroku od ekranu. "Jest 12 pazdziernika, siedze w domu. Jestem sam. Moja zona poszla do lekarza. Powinienem byc w pracy, ale powiadomilem ich, ze jestem chory. Zona o niczym nie wie. Nikomu nie zdradzilem tego, co zaraz powiem. Poniewaz ogladacie kasete, widzieliscie zapewne to... [Podnosi ze stolu oswiadczenie]. Jest to moje oswiadczenie zlozone pod przysiega. Zamierzam dolaczyc je do kasety i umiescic w skrytce depozytowej w banku. Przeczytam je, a potem opowiem o paru innych sprawach"... -Mamy to oswiadczenie - rzucil szybko Grantham. Stal oparty o sciane obok Darby. Nikt na niego nie spojrzal. Wszyscy wlepiali wzrok w ekran. Morgan czytal powoli tekst dokumentu. Jego oczy biegaly od kartek do kamery, jakby sprawdzal, czy wszystko sie nagrywa. Czytanie oswiadczenia zajelo mu dziesiec minut. Za kazdym razem, gdy w tekscie pojawialo sie slowo pelikan, Darby zamykala oczy i powoli krecila glowa. A wiec wszystko sprowadzalo sie do tego... Caly ten koszmar... Tyle niepotrzebnych smierci... I to z powodu wymierajacych ptakow... Probowala nie myslec o tym. Sluchala Morgana. Kiedy skonczyl czytac, odlozyl oswiadczenie na stol i zajrzal do notesu. Byl spokojny i odprezony. Przystojny chlopak, wcale nie wygladal na swoje dwadziescia dziewiec lat. Siedzial rozluzniony, w wykrochmalonej bialej koszuli, bez krawata. "Kancelaria White'a i Blazevicha - zaczal - nie jest moim wymarzonym miejscem pracy. Wierze jednak w uczciwosc wiekszosci sposrod czterystu zatrudnionych tam prawnikow, ktorzy zapewne nigdy nie slyszeli o Victorze Mattiesie. Mowiac szczerze, nie sadze, by inni - oprocz Wakefielda, Velmana i <> - wiedzieli o spisku. Moge podejrzewac, ze pomaga im dosyc zlowroga postac, wspolnik Jarreld Schwabe, ale nie mam na to dowodow". Darby doskonale pamietala pana Schwabego. "Kilka dni po zabojstwie sedziow zwolniono nagle sekretarke, Miriam LaRue, ktora pracowala w dziale paliw plynnych od osiemnastu lat. Niewykluczone, ze pani LaRue wie cos o sprawie. Mieszka w Falls Church. Inna sekretarka, ktorej dla jej bezpieczenstwa nie wymienie z nazwiska, zwierzyla mi sie, ze slyszala przypadkowo rozmowe pomiedzy Wakefieldem i Velmanem poswiecona mojej osobie i temu, czy mozna mi zaufac. Nic wiecej nie potrafila powiedziec, dotarly do niej jedynie strzepki zdan. Po znalezieniu przeze mnie notatki na biurku Wakefielda stosunek wspolnikow do mnie ulegl gwaltownej zmianie. Bylo to szczegolnie widoczne w zachowaniu panow Wakefielda i Schwabego. Odnosilem wrazenie, ze z checia przycisneliby mnie do muru i grozac bronia zakazali mowienia o notatce, ale oczywiscie nie mogli tego zrobic, bo nie mieli pewnosci, czy ja czytalem. Bali sie naglasniac jedna z tysiaca biurowych pomylek. Czytalem notatke i wiem, ze na dziewiecdziesiat procent podejrzewali mnie o to. Balem sie, bo jesli zabili Rosenberga i Jensena, to, do diabla, nie powinni miec klopotow ze mna, zwyklym adwokatem. Poza tym, nawet gdyby nie zdecydowali sie mnie usunac, w kazdej chwili mogli zwolnic mnie z pracy". Litsky - prawnik "Posta" - pokrecil glowa z niedowierzaniem. Pozostali widzowie poruszyli sie niespokojnie na krzeslach. "Dojezdzam do pracy samochodem i dwukrotnie ktos mnie sledzil. Wiem, ze chodza za mna nawet podczas przerwy na lunch"... Dalej Morgan mowil o swojej rodzinie, dorzucil tez kilka dygresji. Widac bylo, ze ma juz niewiele do powiedzenia, ale nie chce konczyc nagrania. Gray podal oswiadczenie i zalacznik Feldmanowi, ktory rzucil na nie okiem i przekazal Krauthammerowi. Ten podal dokument dalej. Morgan wyglosil na koniec przerazajace memento: "Nie wiem, kto oglada te tasme, i nie ma to dla mnie wiekszego znaczenia, poniewaz jestem juz zapewne martwy. Mam nadzieje, ze to nagranie zostanie wykorzystane przeciwko Mattiece'owi i jego skorumpowanym prawnikom. A jesli trafilo w rece tych bandytow i oszustow, to powiem wam jedno: bedziecie sie smazyc w piekle!" Gray zatrzymal tasme i wyjal ja z magnetowidu. Zatarl rece i usmiechnal sie. -I coz, panowie, wystarczy wam taka weryfikacja czy zadacie wiecej? -Znam tych ludzi - odezwal sie oszolomiony Litsky. - Przed rokiem grywalem z Wakefieldem w tenisa. Feldman wstal i zaczal przechadzac sie po sali. -Jak znalezliscie Morgana? -To dluga historia - odparl Gray. -Podaj mi jej krotsza wersje. -Na wydziale prawa w Georgetown jest pewien student, ktory latem mial praktyke u White'a i Blazevicha. Rozpoznal Morgana na fotografii. -Skad miales jego zdjecie? - spytal Litsky. -Nie musisz wiedziec. To nie nalezy do sprawy. -Proponuje to puscic - oswiadczyl glosno Krauthammer. -Zgadzam sie - dorzucil Elliot Cohen. -W jaki sposob dowiedzieliscie sie, ze Morgan nie zyje? - zapytal Feldman. -Darby byla wczoraj u White'a i Blazevicha. O malo jej nie udusili, ale powiedzieli o smierci Morgana... -Gdzie byla tasma i oswiadczenie? -W skrytce w Pierwszym Banku Kolumbijskim. Zona Morgana dala mi do niej klucz dzis o piatej rano. Nie popelnilem zadnego wykroczenia, zbierajac materialy do tej historii. Raport "Pelikana" zostal w pelni zweryfikowany przez niezalezne zrodlo. -Puszczamy - oznajmil Ernie DeBasio. - Puszczamy z najwiekszymi naglowkami od czasu, gdy w naszej gazecie wydrukowalismy naglowek: NIXON SKLADA REZYGNACJE. Feldman zatrzymal sie obok Smitha Keena. Przyjaciele spojrzeli sobie gleboko w oczy. -Pusc to - powiedzial Keen. -Vince? - zwrocil sie naczelny do prawnika. -Z prawnego punktu widzenia nic nam nie moga zarzucic. Chcialbym jednak przeczytac artykul przed wydrukowaniem. -Ile czasu potrzebujesz? - Naczelny spojrzal na Graya. -Mam juz szkic. Napisanie pelnej wersji zajmie mi godzine. Dajcie mi dwie godziny na Morgana. W sumie trzy. Nie wiecej. Feldman od chwili spotkania z Darby nawet sie nie usmiechnal. Przeszedl kilka krokow i stanal przed Granthamem. -A jesli tasma jest spreparowana? -Spreparowana?! O czym ty, do cholery, mowisz, Jackson?! Malo ci trupow? Widzialem wdowe. Na wlasne oczy, tak jak teraz ciebie. Wdowa jest prawdziwa, mozna jej dotknac! W tej gazecie wydrukowano artykul o smierci Morgana. Morgan nie zyje! Nawet w jego kancelarii mowia, ze jest martwy! A na kasecie widziales go za zycia! Slyszales, jak opowiadal, co mu grozi! Wiem na pewno, ze to on! Curtis D. Morgan we wlasnej osobie! Rozmawialismy z notariuszka, ktora poswiadczyla jego podpis i odebrala przysiege. Rozpoznala go! - Gray pieklil sie coraz glosniej i spogladal z niedowierzaniem po twarzach mezczyzn. - Kazde slowo Morgana potwierdza tresc raportu. Kazde! Czy Garcia nie powiedzial ci tego samego, co uslyszales od Darby: Mattiece, proces, morderstwa?! Darby jest z nami, jest autorka raportu. Posluchaj jej opowiesci o trupach i o tym, jak scigano ja po calym kraju! W tym nie ma slabych punktow. To wszystko prawda, Jackson, i mamy gotowy material! -Wiecej niz material, Gray - usmiechnal sie w koncu Feldman. - Chce widziec artykul o drugiej. Jest jedenasta. Zamkniesz sie w tej sali. Za trzy godziny zbierzemy sie tu ponownie i przeczytamy pierwsza wersje. - Feldman zmierzal do drzwi. - Zobowiazuje wszystkich obecnych do zachowania milczenia. Mezczyzni wstali i wyszli z sali posiedzen. Najpierw jednak kolejno podchodzili do Darby i sciskali jej dlon. Nie wiedzieli, czy powinni pogratulowac jej zwyciestwa, czy podziekowac, usmiechali sie wiec i poklepywali ja po rece. Darby nie miala sily, by wstac. Kiedy zostali sami, Gray usiadl naprzeciw i ujal jej dlonie. Przed nimi stal dlugi stol konferencyjny, wokol niego starannie ustawione krzesla. Sciany byly biale, oswietlone halogenowymi lampami i promieniami slonca wpadajacymi przez dwa okna. -Jak sie czujesz? - zapytal. -Nie wiem. Chyba dotarlismy do konca. Udalo nam sie! -Nie wygladasz na szczesliwa. -Miewalam lepsze miesiace. Jestem szczesliwa z twojego powodu. -Z mojego? - Spojrzal na nia uwaznie. -Zlozyles wszystko w calosc, a jutro dowie sie o tym swiat. Nagrode Pulitzera masz w kieszeni. -Nie myslalem o tym. -Klamca. -No dobrze, moze przelotnie. Ale kiedy wczoraj wyszlas z windy i powiedzialas mi o smierci Garcii, Pulitzer wyparowal mi z glowy. -Powiem ci, ze to niesprawiedliwe! Odwalilam za ciebie cala robote. Wykorzystales zasoby mojej inteligencji, a teraz bedziesz zbieral laury. -Z przyjemnoscia umieszcze twoje nazwisko pod artykulem, jako autorki raportu. Jesli chcesz, damy twoje zdjecie na pierwszej stronie, obok Rosenberga, Jensena, Mattiece'a, prezydenta, Verheeka i... -Thomasa? Czy jego zdjecie tez tam bedzie? -To zalezy od Feldmana. To on redaguje te gazete. No coz, panno Shaw, mam trzy godziny na napisanie najwazniejszego artykulu w zyciu. Historii, ktora wstrzasnie swiatem. Historii, ktora moze obalic prezydenta i ktora rozwiaze sprawe morderstwa sedziow. I ktora wreszcie uczyni mnie slawnym i bogatym. -Pozwol, ze ja ja napisze. -Naprawde? Swietnie. Jestem troche zmeczony... -Idz po notatki. I przynies kawe. Zamkneli drzwi i przygotowali warsztat pracy. Asystent z serwisu wtoczyl stoliczek z komputerem i drukarka. Wyslali go po dzbanek kawy i owoce. Podzielili historie na czesci: najpierw morderstwa, potem sprawa pelikanow z poludniowej Luizjany, dalej Mattiece i jego zwiazki z prezydentem, pozniej raport i jego tragiczne reperkusje: Callahan, Verheek i sprawa tajemniczej smierci Curtisa Morgana; wreszcie White i Blazevich, czyli Wakefield, Velmano i "Einstein". Darby wolala pisac na kartce. Przelewala na papier wszystko, co wiedziala o procesie, i streszczala raport. Potem zajela sie samym Mattiece'em. Gray zabral sie do pozostalych watkow i korzystajac z notatek wpisywal artykul do komputera. Darby moglaby sluzyc za przyklad wzorowej organizacji pracy - jej notatki lezaly starannie posegregowane na stole; odreczny tekst byl czytelny i pisany niemal bez skreslen. Grantham natomiast tworzyl wokol siebie nieziemski balagan - rzucal kartki na podloge, rozmawial z komputerem, drukowal poszczegolne paragrafy, po czym, niezadowolony, natychmiast wyrzucal je do kosza. Darby uciszala go bez przerwy. -To nie czytelnia wydzialu prawa - slyszala w odpowiedzi. - Tu sie robi gazete. Pisze zawsze ze sluchawka telefonu przy kazdym uchu i rozwrzeszczanym naczelnym nad glowa. O wpol do pierwszej Smith Keen przyslal im lunch. Darby jadla kanapke i wygladala przez okno. Gray przekopywal sie przez raporty finansowe kampanii prezydenckiej. Podejrzanego typa zauwazyla zupelnie przypadkowo. Opieral sie o sciane budynku po przeciwnej stronie ulicy. Nie byloby w tym niczego niezwyklego, gdyby nie to, ze godzine wczesniej stal pod hotelem Madison. Popijal cos ze styropianowego kubka i obserwowal wejscie do "Posta". Ubrany byl w dzinsowy garniturek, na glowie mial czarna czapke. Nie mogl miec wiecej niz trzydziesci lat. I stal sobie na ulicy. Darby odgryzala malenkie kesy kanapki i przygladala sie mu przez dziesiec minut. Popijal z kubka i nie ruszal sie. -Gray, podejdz tu, prosze. -O co chodzi? - Grantham stanal przy oknie. Pokazala mu mezczyzne w czarnej czapeczce. -Przypatrz mu sie uwaznie - polecila. - I powiedz mi, co robi? -Pije... chyba kawe... opiera sie o sciane i patrzy... na nasz budynek! -W co jest ubrany? -W dzins od gory do dolu. Na glowie ma czarna czapke. Na nogach kowbojskie buty. Dlaczego pytasz? -Przed godzina widzialam, jak stoi pod hotelem. Byl czesciowo zasloniety furgonetka, ale to ten sam. Teraz znalazl sie tutaj. -I co...? -A to, ze nie robi nic innego, tylko lazi po ulicy i gapi sie na budynki, do ktorych wchodzimy. Gray kiwnal glowa. Nie czas na zadawanie glupich pytan. Facet wygladal podejrzanie, a Darby miala nosa. Przez dwa tygodnie scigali ja od Nowego Orleanu po Nowy Jork. Dlaczego nie mieliby pojawic sie w Waszyngtonie? Dziewczyna lepiej od niego orientowala sie w tych sprawach. -Slucham... Co o nim sadzisz, Darby? -Podaj mi choc jeden powod, dla ktorego ten czlowiek, nie wloczega przeciez, robi to, co robi. Mezczyzna spojrzal na zegarek i ruszyl chodnikiem. Po chwili zniknal im z oczu. Darby sprawdzila czas. -Jest dokladnie pierwsza - powiedziala. - Bedziemy wygladac na ulice co pietnascie minut, dobrze? -W porzadku, choc nie sadze, zeby to byli oni. - Chcial ja pocieszyc, ale nie udalo mu sie. Usiadla przy stole i zabrala sie do pracy. Gray obserwowal ja przez chwile, a potem wrocil do komputera. Oderwal sie od klawiatury po pietnastu minutach i podszedl do okna. Darby spogladala na niego spod oka. -Nie widze go - oznajmil. Zobaczyl go o wpol do drugiej. -Darby... Wyjrzala przez okno i wbila wzrok w czarna czapeczke. Facet narzucil na plecy zielona wiatrowke i stal tylem do nich. Wygladalo to bardzo podejrzanie. Przeszedl kilka krokow i zatrzymal sie obok ciezarowki. Zapalil papierosa i spojrzal na drzwi wejsciowe. Omiotl wzrokiem chodnik przed budynkiem. -Dlaczego gniecie mnie w zoladku? - spytala Darby. -Ale skad sie tu wzieli? Przeciez to niemozliwe... -Wiedzieli, ze jestem w Nowym Jorku. -Moze chodza za mna? Mowiono mi, ze ktos mnie sledzi. Na pewno wyslano go, zeby sprawdzil, czy pokaze sie w redakcji. Skad mieliby wiedziec, ze ty jestes tutaj? To ja go zwabilem. -Niewykluczone - wycedzila. -Poznajesz go? -Nie wiem. Nigdy mi sie nie przedstawiali. -Posluchaj, zostalo nam trzydziesci minut. Skonczmy pisac, a potem zajmiemy sie tym gosciem. Wrocili do pracy. Za pietnascie druga Darby podeszla do okna. Facet zniknal. Drukarka rzucala na papier pierwsza wersje artykulu. Redaktorzy czytali z olowkami w dloniach. Litsky czytal dla przyjemnosci. Artykul sprawial mu wieksza radosc niz pozostalym. Byla to dluga historia i Feldman cial ja niemilosiernie niczym chirurg. Smith Keen dopisywal cos na marginesach. Krauthammer nie mial zadnych zastrzezen. Czytanie zajelo im sporo czasu. Gray nanosil kolejne poprawki. Darby stala przy oknie. Facet w czarnej czapeczce wrocil na warte. Tym razem mial na sobie granatowa kurtke. Zapomnial zmienic spodnie. Na dworze bylo pochmurno, chlodno i mezczyzna popijal goraca kawe. Co jakis czas przytupywal, jakby marzly mu stopy. Upijal lyk kawy, rzucal okiem na "Posta", potem na ulice i znow na budynek. Dokladnie kwadrans po drugiej zaczal kogos wypatrywac. Samochod zatrzymal sie kilka jardow za wartownikiem. Z tylu wysiadl dobry znajomy Darby. Auto ruszylo z piskiem opon, a przybysz rozejrzal sie po ulicy. Utykajac lekko, podszedl do mezczyzny w czarnej czapce. Wymienili pare slow i Tucznik ruszyl ku skrzyzowaniu Pietnastej i L. Ten w czarnej czapce zostal na miejscu. Rozejrzala sie po sali. Wszyscy byli pochlonieci czytaniem. Tucznik zniknal i nie mogla pokazac go Grayowi, ktory studiowal wlasne dzielo z usmiechem na twarzy. Nie... nie szukali reportera. Czekali na nia! Musieli byc zdesperowani. Wystawali na ulicy, czekajac na cud, ludzac sie, ze ofiara wyjdzie z budynku i trafi prosto w ich lapy. Bali sie. Tymczasem ona opowiedziala juz o wszystkim i rozdala kopie raportu. Jutro rano rozpeta sie pieklo. Musza temu zapobiec. Taki dostali rozkaz. Stala w pokoju pelnym mezczyzn i drzala ze strachu. Feldman skonczyl ostatni. -Znalazlem tylko drobiazgi do poprawienia. Nie powinno nam to zabrac wiecej niz godzine. Zajmijmy sie telefonami. -Wedlug mnie wystarcza trzy - powiedzial Gray. - Bialy Dom, FBI i White z Blazevichem. -W artykule napisales tylko o Wakefieldzie. Dlaczego? - zapytal Krauthammer. -Morgan wskazal go palcem. -Ale autorem notatki jest Velmano. Trzeba go wymienic z nazwiska. -Popieram - oznajmil Smith Keen. -Ja takze - dodal DeBasio. -Dopisalem Velmana - zakonczyl dyskusje Feldman. - O "Einsteinie" napiszemy pozniej. Z telefonami do Bialego Domu i kancelarii poczekamy do wpol do piatej albo nawet do piatej. Jesli zadzwonimy wczesniej, wpadna w szal i popedza z tym do sadu. -Popieram - rzucil Litsky. - Nie moga wstrzymac druku, niemniej beda probowac. Zaczekajmy do piatej. -Dobrze - zgodzil sie Gray. - Do wpol do czwartej naniose poprawki. Potem zadzwonie do FBI i poprosze o komentarz. A pozniej dobierzemy sie do Bialego Domu i prawnikow. Feldman stal juz w progu. -Spotkamy sie o wpol do czwartej. Gdy wyszli, Darby zamknela drzwi i wskazala na okno. -Mowilam ci o Tuczniku? -On tez?! Wyjrzeli na ulice. -Obawiam sie, ze tak. Rozmawial z naszym znajomym, a potem odszedl. Nie myle sie, Gray. -To znaczy, ze chodzi im o ciebie... -Przypuszczam, ze tak. Musze sie zbierac. -Cos wymyslimy. Powiadomie nasza ochrone. Chcesz, zebym porozmawial z Feldmanem? -Jeszcze nie teraz. -Znam paru gliniarzy. -Swietnie. Myslisz, ze zgodza sie zaaresztowac tych panow i spuscic im lanie?! -Owszem. Ci, ktorych znam, na pewno to zrobia. -Nie moga im w niczym przeszkodzic, Grantham! Ci faceci nie robia nic zlego. -Oprocz tego, ze zamierzaja cie zabic. -Czy w tym budynku jestesmy bezpieczni? Gray zastanawial sie przez chwile. -Porozmawiam z Feldmanem. Postawimy przed drzwiami dwoch straznikow. -Dobrze. O wpol do czwartej Feldman zaaprobowal druga wersje artykulu i zezwolil na telefon do FBI. Do sali konferencyjnej wniesiono cztery aparaty i podlaczono do nich magnetofon. Feldman, Smith Keen i Krauthammer podniesli sluchawki. Gray wystukal numer Phila Norvella, swojego dobrego znajomego, ktory czasami podrzucal mu kawalki z Biura, ale robil to tak rzadko, ze nie zaslugiwal na miano zrodla. Zreszta w FBI trudno byloby znalezc kogos, kto by na to zaslugiwal. Norvell odebral telefon. -Phil? Mowi Gray Grantham z "Washington Post". -Powaznie? Wciaz tam siedzisz? -Uprzedzam cie, ze nagrywam te rozmowe. -Nie strasz mnie. O co chodzi? -Jutro rano ukaze sie artykul opisujacy szczegolowo spisek, w efekcie ktorego zamordowano sedziow Rosenberga i Jensena. W artykule padaja nazwiska Victora Mattiece'a, spekulanta naftowego, i jego dwoch prawnikow zatrudnionych w tym miescie. Wspominamy takze o Verheeku, ktory oczywiscie nie mial nic wspolnego ze spiskiem. W naszej opinii Federalne Biuro Sledcze od poczatku wiedzialo o Mattiesie, lecz wstrzymalo prowadzone przeciwko niemu dochodzenie na wyrazne zadanie Bialego Domu. Chcemy dac wam szanse skomentowania tej opinii. Po drugiej stronie zapadla cisza. -Phil, jestes tam? -Tak. -Chcesz to skomentowac? -Z pewnoscia zechce to zrobic, ale dopiero gdy oddzwonie. -Drukarnia jest juz gotowa, wiec nie masz zbyt wiele czasu. -Cos ci powiem, Gray: to noz w plecy! Odloz to do jutra! -W zadnym wypadku. -Dobra. Ide do Voylesa. Zaraz oddzwonie. -Dzieki. -Nie ma za co. To ja tobie powinienem dziekowac, Gray. Sprawiles mi wspaniala niespodzianke na koniec dnia. Pan Voyles bedzie zachwycony. -Czekamy. - Grantham odlozyl sluchawke. Keen wylaczyl magnetofon. Telefon odezwal sie po osmiu minutach. Dzwonil sam dyrektor Voyles. Zazadal rozmowy z Jacksonem Feldmanem. Magnetofon znow sie krecil. -Pan Voyles? - odezwal sie pogodnie Feldman. Naczelny doskonale znal dyrektora, ale w tych okolicznosciach wolal zwracac sie do niego formalnie. -Mow mi Denton, do jasnej cholery! Posluchaj, Jackson, slyszalem, ze twoj chlopak znowu cos wysmazyl. Norvell opowiada mi o jakims steku bzdur. Rzucacie sie na gleboka wode. Biuro prowadzi dochodzenie w sprawie Mattiece'a, trwa to juz od jakiegos czasu i zapewniam cie, ze nie mamy przeciwko niemu zadnych dowodow. A teraz powiedz mi, co ustalil ten gowniarz? -Czy mowi ci cos nazwisko Darby Shaw? - Feldman usmiechnal sie do dziewczyny, zadajac to pytanie. Stala oparta o sciane. -Tak - wydusil wreszcie Voyles. -Moj chlopak ma raport "Pelikana", Denton, a ja patrze w tej chwili na panne Shaw. -Balem sie, ze nie zyje. -Zyje i ma sie dobrze. Panna Shaw i Gray Grantham zdobyli z niezaleznego zrodla dowody potwierdzajace teze wysunieta w raporcie. To dluga historia, Denton. Voyles westchnal gleboko i poddal sie. -No coz... my tez gromadzimy dowody przeciwko Mattiece'owi. Jest podejrzany... -Uprzedzam cie, Denton, ze nagrywam te rozmowe. Uwazaj, co mowisz. -Wiem, co mowie. Musimy porozmawiac. W cztery oczy. Niewykluczone, ze bede mogl ci pomoc w... naszkicowaniu tla. -Zapraszam do redakcji. -Przyjade. Bede u ciebie za jakies dwadziescia minut. Wszystkich rozbawila swiadomosc, ze wielki F. Denton Voyles wskakuje w tej chwili do limuzyny i pedzi do "Posta". Znali go od lat i wiedzieli, ze jest mistrzem w niwelowaniu strat. Dyrektor nienawidzil prasy, dlatego ochota, z jaka przystal na ich warunki, mogla oznaczac tylko jedno - Voyles chce zwalic wine na kogos. Prawdopodobnie na Bialy Dom. Darby nie miala zamiaru rozmawiac z Voylesem. Myslala o ucieczce. W zasadzie moglaby wskazac dyrektorowi faceta w czarnej czapeczce, ale co moglo zrobic FBI? Zlapac go, i co dalej? Oskarzyc o wloczegostwo i planowanie zasadzki? Wydac na meki i zmusic do powiedzenia prawdy? Nie bedzie ukladala sie z FBI. Nie potrzebuje ich ochrony. Niedlugo wyruszy w podroz i nikt na swiecie jej nie znajdzie. Moze powie Grayowi. A moze nie... Grantham dzwonil do Bialego Domu. Wszyscy zamarli przy sluchawkach. Keen wlaczyl magnetofon. -Mowi Gray Grantham z "Washington Post". Chcialbym rozmawiac z panem Fletcherem Coalem. Mam bardzo pilna sprawe. Kazano mu czekac. -Dlaczego z nim? - spytal Keen. -Coal nadzoruje teraz kontakty z prasa - szepnal Gray, zaslaniajac sluchawke. -Kto tak mowi? -Zrodlo. Sekretarka poinformowala Graya, ze pan Coal za chwileczke podejdzie do telefonu. Gray usmiechnal sie. Napiecie roslo... Wreszcie uslyszeli glos: -Fletcher Coal. -Mowi Gray Grantham z "Washington Post". Uprzedzam, panie Coal, ze nagrywam te rozmowe. Czy przyjmuje pan to do wiadomosci? -Owszem. -Czy to prawda, ze wydal pan polecenie zakazujace calemu personelowi Bialego Domu, z wyjatkiem prezydenta, jakichkolwiek kontaktow z prasa bez uprzedniego uzgodnienia z panem tresci wypowiedzi? -Nieprawda. Tymi sprawami zajmuje sie rzecznik prasowy. -Rozumiem. Jutro rano w naszej gazecie ukaze sie artykul, w ktorym, mowiac pokrotce, potwierdzamy fakty opisane w raporcie "Pelikana". Czy znany jest panu ten dokument? -Taak - przyznal z ociaganiem Coal. -Wiemy, ze pan Victor Mattiece podczas ostatniej kampanii prezydenckiej zasilil fundusz wyborczy panskiej partii kwota przekraczajaca cztery miliony dolarow. -Pan Mattiece przekazal nam dokladnie cztery miliony dwiescie tysiecy dolarow, i to w sposob calkowicie legalny. -Wedle naszych informacji Bialy Dom interweniowal w sledztwo prowadzone przez FBI przeciwko panu Mattiece'owi, co naszym zdaniem nosi znamiona przestepstwa kwalifikowanego jako utrudnianie pracy wymiarowi scigania. Czy zechce pan to skomentowac? -Czy rozmawiamy o tym, co jest czym wedlug waszego zdania, czy tez o tym, co chcecie wydrukowac? -Staramy sie potwierdzic zdobyte informacje. -I ja wedlug pana mam byc zrodlem, ktore je potwierdzi? -Mamy inne zrodla, panie Coal. -Doprawdy? Otoz oswiadczam panu, ze Bialy Dom kategorycznie zaprzecza domniemaniom, jakoby mial cos wspolnego ze sposobem prowadzenia sledztwa. Po tragicznej smierci sedziow Rosenberga i Jensena prezydent zazadal, aby szefowie odpowiednich sluzb informowali go na biezaco o przebiegu dochodzenia, ale nasz urzad nigdy nie wywieral posrednich ani bezposrednich naciskow na jakikolwiek aspekt sledztwa. Otrzymal pan nieprawdziwe i szkalujace Bialy Dom informacje. -Czy prezydent jest zaprzyjazniony z Victorem Mattiece'em? -Nie. Prezydent spotkal pana Mattiece'a tylko raz w ciagu calej swojej kariery politycznej. Jak juz wspomnialem, pan Mattiece zasilil fundusz wyborczy naszej partii niebagatelna suma, co nie czyni go jednak przyjacielem glowy panstwa. -Kwota, ktora wplacil, nalezy do najwiekszych, czy tak? -Nie moge tego potwierdzic. -Czy ma pan jeszcze cos do powiedzenia? -Nie. Sadze, ze nasz rzecznik prasowy jutro ustosunkuje sie do tej sprawy. Rozmowa dobiegla konca, Keen wylaczyl magnetofon. Feldman zerwal sie z krzesla i zatarl rece. -Oddalbym swoja roczna pensje, zeby zobaczyc, co sie teraz dzieje w Bialym Domu - rzucil. -Facet ma klase - dodal z podziwem Gray. -Zobaczymy, jaka klase bedzie mial jutro, kiedy wsadzimy mu dupe do garnka z wrzatkiem! ROZDZIAL 42 Dla czlowieka pokroju Voylesa, przyzwyczajonego do wydawania rozkazow i egzekwowania posluszenstwa, wedrowka z kapeluszem w dloni do siedziby gazety byla prawdziwa udreka. Szedl jednak pokornie, kolyszac sie na boki, a za nim K.O. Lewis i dwaj agenci. Mial na sobie pognieciony jak zwykle prochowiec, przewiazany paskiem i ciasno opinajacy jego korpulentna, niska postac. Nie sprawial groznego wrazenia, ale ruszal sie i zachowywal jak ktos, komu schodzi sie z drogi. W towarzystwie swoich ubranych na czarno ludzi wygladal jak mafijny don w otoczeniu goryli. Sala agencyjna zamarla, gdy dyrektor pojawil sie w progu. Grozny czy pokorny, F. Denton Voyles zawsze wywolywal podobne wrazenie. Mala grupa zdenerwowanych redaktorow tloczyla sie w krotkim korytarzyku przed gabinetem Feldmana. Howard Krauthammer znal Voylesa i powital go w imieniu redakcji. Uscisneli sobie rece i poszeptali chwile. Feldman rozmawial wlasnie przez telefon z panem Ludwigiem, wydawca, ktory bawil w Chinach. Smith Keen dolaczyl do rozmawiajacych i przywital sie z Voylesem i Lewisem. Agenci trzymali sie dyskretnie na uboczu. Feldman otworzyl drzwi i dostrzegl swego goscia. Gestem zaprosil go do srodka. K.O. Lewis ruszyl za szefem. Wymienili uprzejmosci, po czym Smith Keen zamknal drzwi i wszyscy zajeli miejsca. -Rozumiem, ze macie mocne potwierdzenie raportu "Pelikana" - zaczal Voyles. -Owszem - odparl Feldman. - Mozecie przeczytac ostateczna wersje artykulu. Wydaje mi sie, ze to wyjasni sprawe. Za mniej wiecej godzine rozpoczynamy druk, a nasz reporter, pan Grantham, chcialby dac panom szanse skomentowania tekstu. -Doceniam to. Feldman podniosl z biurka kopie artykulu i podal ja Voylesowi, ktory z namaszczeniem wzial do reki kartki. Lewis i jego szef zaczeli czytac. -Zostawimy panow teraz samych - oswiadczyl Feldman. - Nie bedziemy przeszkadzac. Razem z Keenem wyszli z gabinetu i zamkneli drzwi. Agenci staneli na strazy. Feldman i Keen przeszli przez sale agencyjna. Przed drzwiami pokoju posiedzen stali dwaj rosli straznicy. Kiedy redaktorzy weszli do srodka, zastali tam Graya i Darby. -Musisz zadzwonic do White'a i Blazevicha - powiedzial Feldman. -Czekalem na ciebie. Podniesli sluchawki. Krauthammer musial wyjsc na chwile z redakcji i Keen wskazal Darby jego miejsce. Gray wystukal numer. -Poprosze z Martym Velmanem - zaczal. - Tak, mowi Gray Grantham z "Washington Post". Koniecznie musze z nim rozmawiac. Mam bardzo pilna sprawe. -Chwileczke - powiedziala sekretarka. Chwila minela i po drugiej stronie odezwal sie kolejny kobiecy glos. -Biuro pana Velmana. Gray ponownie przedstawil sie i poprosil o rozmowe z szefem. -Pan Velmano ma spotkanie - oznajmila sekretarka. -Ja rowniez - odparl Gray. - Prosze pojsc na to spotkanie, powiedziec szefowi, kto dzwoni, i poinformowac, ze dzis o polnocy jego zdjecie znajdzie sie na pierwszej stronie "Posta". -Tak, prosze pana. Po kilku sekundach odezwal sie sam Velmano. -Slucham, o co chodzi? Gray przedstawil sie po raz trzeci i uprzedzil, ze rozmowa jest nagrywana. -Rozumiem, mow pan dalej - warknal Velmano. -Jutro rano nasza gazeta opublikuje artykul o panskim kliencie Victorze Mattiesie i jego zwiazku z zamordowaniem sedziow Rosenberga i Jensena. -Swietnie! Bedziemy was kopac w tylki przez nastepne dwadziescia lat. Zedrzemy z was skore, koles. Juz dzisiaj mozesz mi pogratulowac przejecia "Posta". -Prosze nie zapominac, ze nagrywam te rozmowe. -A nagrywaj se, co chcesz! Cos ci powiem, Grantham: ty bedziesz glownym pozwanym! Czeka nas swietna zabawa! Victor Mattiece zostanie wlascicielem "Posta". Pakuj wiec manatki, facet. Gray krecil z niedowierzaniem glowa i spogladal na Darby. Redaktorzy chichotali, zakrywajac usta. Dalszy ciag rozmowy powinien byc jeszcze smieszniejszy. -Bede pamietal, prosze pana. A teraz, czy slyszal pan o raporcie "Pelikana"? Mamy kopie tego dokumentu. Martwa cisza. Potem jakis odlegly jek, niczym skowyt zdychajacego psa. I znow cisza. -Panie Velmano, jest pan tam? -Jestem. -Mamy takze kopie notatki z dwudziestego osmego wrzesnia, ktora wyslal pan do Simsa Wakefielda. W pismie tym daje pan do zrozumienia, ze sytuacja panskiego klienta poprawi sie w sposob diametralny po usunieciu ze skladu Sadu Najwyzszego sedziow Rosenberga i Jensena. Wedle posiadanych przez nas informacji autorem tego pomyslu byl niejaki "Einstein", czyli Nathaniel Jones, zatrudniony w panskiej kancelarii analityk, ktory, z tego, co wiem, pracuje glownie w bibliotece na piatym pietrze. Cisza. Gray mowil dalej: -Artykul jest juz gotowy do druku, ale chce dac panu szanse skomentowania jego tresci. Czy zechce pan wyrazic swoja opinie, panie Velmano? -Boli mnie glowa. -Rozumiem. Cos jeszcze? -Czy zamierzacie przedrukowac tresc notatki slowo w slowo? -Tak. -Czy opublikujecie moje zdjecie? -Tak. Niestety mamy tylko stare, z przesluchan przed komisja senacka. -Ty skurwysynu! -Nie slyszalem tego. Cos jeszcze? -Czekales z tym do piatej. Gdybys zadzwonil godzine wczesniej, poszlibysmy do sadu i zatrzymali to gowno! -Zgadza sie. Zaplanowalem to wlasnie w ten sposob. -Skurwysyn. -Chyba trace sluch. -Lubisz doprowadzac ludzi do ruiny, co? - Velmano zawiesil glos. -Niespecjalnie, prosze pana. Cos jeszcze? -Powiedz Jacksonowi Feldmanowi, ze jutro dokladnie o dziewiatej, gdy tylko otworza sad, wnosze przeciwko niemu sprawe. -Przekaze. Czy zaprzecza pan, ze jest autorem notatki? -Oczywiscie. -Czyli twierdzi pan, ze ona nie istnieje? -Zostala sfabrykowana. -Nie bedzie zadnego procesu, panie Velmano, i sadze, ze zdaje pan sobie z tego sprawe. Cisza, a potem: -Skurwysyn... Trzasnela rzucona sluchawka, uslyszeli sygnal. Spogladali po sobie z niedowierzaniem. -Nie chcialabys zostac dziennikarka, Darby? - spytal Smith Keen. -Nie mialabym nic przeciwko prowadzeniu takich rozmow telefonicznych - odrzekla. - Ale wczoraj w kancelarii o malo mnie nie udusili... Nie, wielkie dzieki. -Na twoim miejscu, Gray, nie korzystalbym z tego nagrania - powiedzial Feldman. -A co z tym pieknym stwierdzeniem o doprowadzaniu ludzi do ruiny? A grozenie procesem? - spytal Gray. -Nie bedzie ci to potrzebne. Artykul zalatwi go na amen. Ktos zastukal do drzwi. Na progu stanal Krauthammer. -Voyles chce z toba mowic - zwrocil sie do Feldmana. -Dawaj go. Gray wstal, a Darby podeszla do okna. Wlasnie zachodzilo slonce. Budynki po drugiej stronie rzucaly coraz dluzsze cienie. Po jezdni sunely wolno samochody. Nigdzie ani sladu Tucznika i jego kumpli. Ale musieli gdzies tam tkwic, czaili sie w ciemnosci, zastanawiajac sie nad ostatnim ciosem - choc teraz juz z zemsty, a nie po to, by zapobiec czemukolwiek. Gray mowil, ze ma plan wydostania sie z budynku bez oslony karabinow, po puszczeniu maszyn w ruch. Nie podal szczegolow. Do sali wszedl Voyles z K.O. Lewisem. Feldman przedstawil ich Granthamowi i Darby Shaw. Voyles podszedl do niej z usmiechem. -A wiec to pani zaczela cale to zamieszanie... - Silil sie na wyrazy uznania, ale wypadlo to zalosnie. -A Mattiece byl wtedy na rybach - odparla lodowatym tonem. Voyles odwrocil sie jak niepyszny. -Mozemy usiasc? - zapytal. Zajeli miejsca - Voyles, Lewis, Feldman, Keen, Grantham i Krauthammer. Darby stanela przy oknie. -Chcialbym oficjalnie ustosunkowac sie do przedstawionych w artykule tresci - oznajmil Voyles odbierajac od Lewisa zapisana kartke papieru. Gray otworzyl notatnik. -Po pierwsze: raport "Pelikana" trafil do Biura przed dwoma tygodniami i jeszcze tego samego dnia zostal przekazany do Bialego Domu. Zastepca dyrektora FBI, pan K.O. Lewis, osobiscie wreczyl ow dokument szefowi gabinetu Coalowi, dolaczajac go do codziennego sprawozdania z podejmowanych przez Biuro czynnosci sledczych. Dzialo sie to w obecnosci agenta specjalnego Erica Easta. Raport, zdaniem ekspertow Biura, stawial pytania istotne dla sprawy zamordowania sedziow Rosenberga i Jensena, w zwiazku z czym nalezalo wlaczyc go w prowadzone dochodzenie. Sprawdzanie hipotezy postawionej w raporcie rozpoczeto po szesciu dniach, czyli po tragicznej smierci osobistego doradcy dyrektora, pana Gavina Verheeka, ktory zostal zamordowany w Nowym Orleanie, gdy probowal na wlasna reke zbadac prawdziwosc raportu. Smierc Verheeka stala sie dla FBI sygnalem do rozpoczecia pelnego dochodzenia przeciwko Victorowi Mattiece'owi. Do czynnosci pomocniczych oddelegowano ponad czterystu agentow z dwudziestu siedmiu placowek Biura w calym kraju. Agenci przepracowali do tej pory ponad jedenascie tysiecy godzin i przesluchali ponad szescset osob. Zabezpieczyli material dowodowy nawet poza granicami kraju. W tej chwili dochodzenie wciaz trwa. Zgromadzony material kaze przypuszczac, ze Victor Mattiece jest glownym podejrzanym w sprawie zabojstwa sedziow Rosenberga i Jensena, w zwiazku z czym wysilki Biura koncentruja sie obecnie na ustaleniu jego miejsca pobytu. Voyles zlozyl kartke i oddal ja Lewisowi. -Co zrobi Biuro po odnalezieniu Mattiece'a? - spytal Grantham. -Zaaresztujemy go. -Czy macie nakaz? -Wkrotce bedziemy mieli. -Czy wiadomo juz, gdzie przebywa podejrzany? -Mowiac szczerze: nie. Od tygodnia usilujemy ustalic miejsce jego pobytu. -Czy Bialy Dom utrudnial prowadzenie sledztwa w sprawie Mattiece'a? -Na ten temat moge wypowiedziec sie nieoficjalnie. Zgoda? Gray spojrzal na naczelnego. -Zgoda - rzekl Feldman. Voyles obrzucil wzrokiem twarze Feldmana, Keena, Krauthammera i w koncu Granthama. -To, co powiem, bedzie mialo charakter nieoficjalny. Nie wolno wam pod zadnym pozorem powolywac sie na te wypowiedz. Rozumiemy sie? Kiwneli glowami i czekali z napieciem. Darby rowniez nadstawila ucha. Voyles spojrzal niepewnie na Lewisa. -Przed dwunastoma dniami prezydent Stanow Zjednoczonych zazadal ode mnie zignorowania Victora Mattiece'a jako podejrzanego w sprawie zabojstwa sedziow. Cytuje jego wlasne slowa; kazal mi sie "wycofac". -Czy podal jakis powod? - zapytal Grantham. -Najbardziej oczywisty. Powiedzial, ze sprawa Mattiece'a jest dla niego wielce klopotliwa i moze powaznie zaszkodzic przyszlorocznej kampanii prezydenckiej. Jego zdaniem raport "Pelikana" jest nic niewart, a prowadzone dochodzenie mogloby zainteresowac prase, przez co ucierpialby wizerunek polityczny glowy panstwa. Krauthammer sluchal z rozchylonymi ustami. Keen wbil wzrok w blat stolu. Feldman analizowal kazde slowo. -Czy jest pan swiadom wagi przytoczonych przez pana slow prezydenta? - spytal Grantham. -Zupelnie swiadom, synu. Nagralem te rozmowe. Mam tasme, z ktorej skorzystam jedynie wtedy, gdy prezydent zaprzeczy mojemu oswiadczeniu. Zapadla dluga cisza, podczas ktorej zebrani podziwiali spryt tego malego, zlosliwego sukinsyna. Magnetofon! Tasma! Feldman odchrzaknal. -Czytales artykul, Denton. Piszemy w nim o zwloce w rozpoczeciu dochodzenia przez FBI. Trzeba to jakos wyjasnic. -Przeczytalem moje oswiadczenie. Nie zamierzam dodawac niczego wiecej. -Kto zabil Gavina Verheeka? - spytal Grantham. -Nie bede rozmawial o szczegolach sledztwa. -Ale czy wiecie, kto to zrobil? -Mniej wiecej. To wszystko, co moge powiedziec. Gray rozejrzal sie po twarzach obecnych. Wiadomo bylo, ze Voyles nic wiecej nie powie. Wszyscy odprezyli sie. Redaktorzy sycili sie chwila chwaly. Voyles rozluznil krawat i blado sie usmiechnal. -A teraz prywatnie, panowie: w jaki sposob trafiliscie na Morgana, tego zamordowanego prawnika? -Nie bede rozmawial o szczegolach sledztwa - przytoczyl jego slowa Gray ze zlosliwym usmieszkiem. Wszyscy rozesmiali sie. -I co dalej? - Krauthammer zwrocil sie do dyrektora. -Jutro przed poludniem zbierze sie sklad rozpoznajacy sprawe. Sporzadzone zostana akty oskarzenia. Wtedy sprobujemy dopasc Mattiece'a, choc nie bedzie to latwe. Nie mamy pojecia, gdzie sie zaszyl. Przez ostatnie piec lat mieszkal glownie na Bahamach, ale ma domy w Meksyku, Panamie i Paragwaju. - Voyles po raz drugi spojrzal na Darby. Stala przy oknie, oparta o sciane i sluchala uwaznie. - O ktorej schodzi z maszyn pierwsze wydanie? - spytal. -Beda drukowac przez cala noc, poczawszy od wpol do jedenastej - odparl Keen. -A w ktorym wydaniu to puscicie? -Wieczornym miejskim, zaraz po polnocy. Ma najwiekszy naklad. -Czy na pierwszej stronie bedzie zdjecie Coala? Keen spojrzal na Krauthammera, ktory nie spuszczal oczu z Feldmana. -Chyba tak. Zacytujemy panska wypowiedz, w ktorej stwierdza pan, ze raport zostal osobiscie odebrany przez Coala. Dodamy do tego cytat z Fletchera, ktory powiedzial nam, ze Mattiece dal prezydentowi cztery miliony dwiescie na kampanie. Tak, twarz pana Coala powinna pojawic sie na pierwszej stronie razem z innymi. -Tez tak mysle - dorzucil Voyles. - Jesli przysle wam o polnocy czlowieka, dacie mu pare egzemplarzy? -Jasne - obiecal Feldman. - Nie mozesz sie doczekac? -Chce miec osobista satysfakcje i samemu wreczyc wasza gazete Coalowi. Zastukam do jego drzwi o polnocy i wepchne mu gazete do pyska. Powiem, ze niedlugo wroce z wezwaniem do stawienia sie przed skladem rozpoznajacym, a przed poludniem osobiscie wrecze mu akt oskarzenia, zaraz potem skuje go i wsadze do mamra. Mowil z takim zachwytem, ze brzmialo to przerazajaco. -Ciesze sie, ze jestesmy po tej samej stronie - stwierdzil Gray. Tylko Smith Keen zrozumial dowcip. -Sadzi pan, ze postawia go w stan oskarzenia? - spytal niewinnie Krauthammer. Voyles zerknal na Darby. -Wezmie wszystko na siebie. Umarlby za prezydenta. Feldman spojrzal na zegarek i odsunal krzeslo od stolu. -Czy moge prosic o mala przysluge? - spytal Voyles. -Oczywiscie. -Chcialbym spedzic kilka minut sam na sam z panna Shaw. Oczywiscie, jesli nie ma nic przeciwko temu. Wszyscy spojrzeli na Darby, ktora zgodzila sie, wzruszajac ramionami. Redaktorzy i K.O. Lewis podniesli sie jednoczesnie i wyszli z sali. Darby chwycila Graya za reke i poprosila, by zostal. Usiedli przy stole naprzeciw Voylesa. -Chcialem porozmawiac w cztery oczy - oznajmil dyrektor, spogladajac wymownie na Granthama. -On zostanie - stwierdzila Darby. - Teraz jest tu prywatnie. -No dobrze. -Jesli chce mnie pan przesluchac, bede musiala wezwac adwokata. -Nic z tych rzeczy. - Voyles potrzasnal glowa. - Martwie sie tylko, co z toba bedzie. -Dlaczego mam rozmawiac o tym akurat z panem? -Bo mozemy ci pomoc. -Kto zabil Gavina? -Rozmawiamy prywatnie? - zapytal Voyles. -Najzupelniej - odparl Gray. -Powiem ci, kto wedlug nas mogl to zrobic, ale najpierw chce wiedziec, ile razy rozmawialas z Verheekiem, zanim go zabito? -Rozmawialismy parokrotnie podczas weekendu. Mielismy sie spotkac w poniedzialek i wyjechac z Nowego Orleanu. -Kiedy rozmawialas z nim po raz ostatni? -W niedziele wieczorem. -Gdzie wtedy byl? -W swoim pokoju w Hiltonie. Voyles wzial gleboki oddech i spojrzal w sufit. -I wtedy ustaliliscie szczegoly poniedzialkowego spotkania? -Owszem. -Czy widzialas go wczesniej? -Nie. -Zabil go ten sam mezczyzna, ktory trzymal cie za reke w chwili, gdy odstrzelono mu kawal glowy. Bala sie zapytac o nazwisko. Zrobil to za nia Gray. -Kto to byl? -Wielki Khamel we wlasnej osobie. Darby zakrztusila sie i zakryla reka oczy. Probowala cos powiedziec, ale nie mogla wydobyc glosu. -Czegos tu nie rozumiem - oznajmil Grantham. -Zaraz wszystko wyjasnie. Czlowiek, ktory zabil Khamela, jest kontraktowym wywiadowca, wynajetym po cichu przez CIA. Kiedy zabito Callahana, byl na miejscu zbrodni i z tego, co wiem, probowal nawiazac kontakt z Darby. -Rupert... - szepnela. -Oczywiscie nie jest to jego prawdziwe nazwisko. Facet zmienia nazwiska jak rekawiczki. Jesli jest tym, kim mysle, ze jest, to mamy do czynienia z pewnym wielce wykwalifikowanym i godnym zaufania Anglikiem. -Nie wiem, jak pan to wszystko ogarnia - powiedziala Darby. -Wyobrazam sobie. -Ale co Rupert robil w Nowym Orleanie? Dlaczego ja sledzil? - zapytal Gray. -To dluga historia i przyznaje, ze nie znam wszystkich szczegolow. Wierzcie mi, ze staram sie trzymac z daleka od CIA. Mam dosc wlasnych zmartwien. Oczywiscie wszystko sprowadza sie do Mattiece'a. Kilka lat temu pan Mattiece potrzebowal pieniedzy na wprowadzenie w zycie swojego wielkiego marzenia. Wiec sprzedal kawalek swoich snow rzadowi Libii. Bylo to zapewne sprzeczne z prawem i na scenie pojawila sie CIA. Agencja z wielkim zainteresowaniem sledzila poczynania pana Mattiece'a i Libijczykow, a kiedy wyplynela sprawa procesu, wywiad roztoczyl delikatna kontrole nad Victorem. Mimo to nie podejrzewali Mattiece'a o zabojstwo sedziow... Widac nawet w Agencji nie ma tak pokretnych umyslow... W kazdym razie Bob Gminski dostal twoj raport zaraz po przekazaniu go przez nas do Bialego Domu. Dostal go od Fletchera Coala. Nie mam pojecia, komu powiedzial o raporcie, ale bez watpienia wiadomosc trafila do niepowolanych uszu i po uplywie doby pan Callahan zginal w swoim aucie. A ty, moja droga, mialas sporo szczescia. -Jakos tego nie czuje - odparla Darby. -Zgoda, ale to nie wyjasnia roli Ruperta - stwierdzil Gray. -Nie moge reczyc za to, co teraz powiem, ale podejrzewam, ze Bob Gminski zaraz po przeczytaniu raportu polecil Rupertowi odnalezienie Darby. Bal sie, ze jej zycie wisi na wlosku. Wiedzial, ze Mattiece bez zadnych oporow kaze ja zabic. Rupert mial za zadanie odnalezc, obserwowac i ochraniac autorke raportu, mimo ze nikt do konca nie wierzyl w prawdziwosc hipotezy. Kiedy wylecial w powietrze samochod, pan Mattiece potwierdzil ja osobiscie. Nikomu innemu nie moglo zalezec na smierci Darby i Callahana. Mam powody, zeby przypuszczac, iz kilka godzin po wybuchu bomby do Nowego Orleanu zjechaly tabuny ludzi z CIA. -Ale po co? - zapytal Gray. -Hipoteza zostala potwierdzona i Mattiece ruszyl do kontrataku. Oznaczalo to, ze zginie wielu ludzi. Mattiece prowadzi w Nowym Orleanie wiekszosc interesow, ktore musial ochraniac. Moim skromnym zdaniem CIA bardzo przejela sie losem Darby. Smiem twierdzic, ze dzieki temu uszla z zyciem. Gdyby nie oni, Khamel nadal cieszylby sie dobrym zdrowiem. -Agencja dzialala szybko, a co robilo FBI? - spytala Darby. -Sluszne pytanie. Bede szczery: nie mielismy najlepszego zdania o raporcie, poniewaz nie znalismy nawet polowy materialow, ktorymi dysponowala CIA. Przysiegam, iz zlekcewazylismy sprawe tylko dlatego, ze mielismy co innego na glowie. Nie docenilismy raportu. To wszystko. A ponadto sam prezydent kazal nam sie wycofac, co, przyznaje, zrobilem z ochota, bo nigdy nie slyszalem o Mattiesie. Kiedy jednak zabito mojego przyjaciela Gavina, wyslalem zolnierzy na front. -Dlaczego Coal przekazal raport Gminskiemu? - zapytal Gray. -Bal sie. Mowiac szczerze, wiedzielismy, ze tak sie stanie, i wlasnie dlatego poslalismy raport Coalowi. Chcielismy, zeby Gminski go dostal, bo... no coz... Gminski to jest Gminski i czasami robi pewne rzeczy po swojemu, nie przejmujac sie takimi drobiazgami jak prawo. Coal chcial sprawdzic raport i doszedl do wniosku, ze Gminski zrobi to szybko i po cichu. -To znaczy, ze Gminski nie mowil wszystkiego Coalowi. -Bo go szczerze nienawidzi. Gminski gra z prezydentem, lecz nawet jemu sie nie spowiada. Nie zapominajcie, ze wszystko dzialo sie bardzo szybko. Raport trafil do mnie zaledwie przed dwoma tygodniami, a juz po kilku godzinach swoje male wojny prowadzili wszyscy, ktorzy go czytali: Gminski, Coal, prezydent i... ja oczywiscie. Gminski czekal zapewne, zeby podzielic sie swoja wiedza z prezydentem, ale teraz nie bedzie juz mial okazji. Darby odsunela krzeslo od stolu. Wstala i podeszla do okna. Na dworze bylo juz ciemno, ale uliczny ruch wcale sie nie zmniejszyl. To milo, ze dyrektor dzieli sie z nia swoimi tajemnicami, ale za kazda z nich kryje sie nastepna. Wdepnela w bagno nie do przebrniecia i miala juz tego dosc. Miala juz dosyc ucieczki i tych, ktorzy ja scigali; dosyc zabawy w reportera i zastanawiania sie, kto co zrobil i dlaczego; dosyc obwiniania sie o to, ze napisala raport; dosyc nowych szczoteczek do zebow kupowanych co trzy dni. Marzyla o malym domku na pustej plazy, bez telefonu i ludzi, ktorzy lubia chowac sie za samochodami i wyzierac zza wegla. Chciala spac bez koszmarow. -Darby byla sledzona - powiedzial Gray. - Znalezli ja w Nowym Jorku. Teraz sa tutaj. -Jestescie pewni? - zdziwil sie Voyles. -Przez caly dzien facet w czarnej czapce stal po drugiej stronie ulicy i obserwowal budynek - oznajmila Darby. -Widzielismy go - dodal Gray. -Widzialas go wczesniej? - Voyles przyjal informacje ze sceptycyzmem. -Tak. Byl na pogrzebie Thomasa w Nowym Orleanie. Scigal mnie w Dzielnicy Francuskiej. O maly wlos nie wpadlam na niego na Manhattanie. A jakies piec godzin temu widzialam, jak rozmawia po drugiej stronie ulicy z innym gosciem. -Kim oni sa? - zapytal Gray. -Nie sadze, zeby z CIA. Czy teraz tez tam stoja? -Nie. Znikneli przed dwiema godzinami. Ale na pewno sa gdzies w poblizu. Voyles wstal i przeciagnal sie, podnoszac do gory muskularne ramiona. Obszedl stol i zaczal rozpakowywac cygaro. -Moge zapalic? -Nie, nie moze pan - odparla, nie patrzac na niego. Voyles odlozyl cygaro na stol. -Pomozemy ci - oznajmil. -Nie potrzebuje waszej pomocy - odparla, patrzac w okno. -Wiec co chcesz zrobic? -Wyjechac z kraju i miec swiety spokoj! -Bedziesz musiala wrocic, by zlozyc zeznania przed sadem. -Pod warunkiem, ze uda im sie dostarczyc mi wezwanie. Tam, dokad sie wybieram, nie siega tutejsza jurysdykcja. -A proces? Bedziesz nam potrzebna podczas procesu! -Minie rok, zanim zbierze sie lawa przysieglych. Wtedy o tym pomysle. Voyles wsadzil cygaro do ust, ale nie wyjal zapalek. Myslalo mu sie lepiej, gdy chodzil z hawana w zebach. -Proponuje ci uklad. -Nie jestem w nastroju do interesow. - Stala oparta o sciane i spogladala wrogo na Voylesa i Granthama. -Na tym nie stracisz. Nie zapominaj, dziecko, ze mam samoloty, helikoptery i mnostwo ludzi, ktorzy nosza bron i wcale nie boja sie tych chlopaczkow bawiacych sie z toba w chowanego. Po pierwsze, wydostaniemy cie niepostrzezenie z budynku. Po drugie, wsadzimy do mojego osobistego samolotu i zawieziemy, dokad zechcesz. Po trzecie, daje ci slowo, ze nie bedziemy cie sledzic. Po czwarte, obiecasz mi, ze bede mial z toba kontakt. Lacznikiem moze byc Grantham, a ja przysiegam, ze zakloce twoj spokoj jedynie w przypadku najwyzszej koniecznosci. Gdy Voyles skladal te oferte, Darby spogladala na Graya, ktoremu warunki umowy najwyrazniej przypadly do gustu. Zachowala kamienny wyraz twarzy, ale, do cholery, istotnie brzmialo to niezle! Gdyby zaufala Gavinowi po pierwszym telefonie, zylby jeszcze, a ona nie musialaby chodzic pod reke z Khamelem. Gdyby na samym poczatku wyjechala z przyjacielem Thomasa z Nowego Orleanu, nie byloby tylu trupow. Mysl o smierci, ktorej byla winna, przesladowala ja niemal bez przerwy od tygodnia. Ta sprawa ja przerastala. Nadchodzi taki moment, kiedy trzeba sie poddac i zaufac innym. Nie lubila Voylesa, ale musiala przyznac, ze byl wobec niej wyjatkowo szczery. -Czy to pana osobisty samolot i reczy pan za pilotow? -Tak. -Skad startuje? -Z bazy lotnictwa Andrews. -Zrobimy tak: wsiade do samolotu, ktory oficjalnie leci do Denver. Na pokladzie bede tylko ja, Gray i piloci. Po trzydziestu minutach od startu powiem pilotom, zeby zmienili kurs i polecieli... powiedzmy do Chicago. Czy to mozliwe? -Pierwszy pilot musi przed startem podac trase przelotu. -Wiem, ale pan jest dyrektorem FBI i nie musi nic. -Fakt. Co dzieje sie po wyladowaniu w Chicago? -Wysiadam sama z maszyny, ktora z Granthamem na pokladzie wraca do Andrews. -I co dalej? -Gubie sie na lotnisku i odlatuje pierwszym samolotem za granice. -W porzadku. Nie musisz sie gubic, dalem slowo, ze nie bedziemy cie sledzic. -Pamietam. Mam nadzieje, ze nie wezmie mi pan za zle tych srodkow ostroznosci. -Umowa stoi. Kiedy chcecie poleciec? -Kiedy? - Spojrzala na Graya. -Musze jeszcze raz przejrzec artykul i dodac komentarz pana Voylesa. Za godzine. -Za godzine - powtorzyla. -Zaczekam. -Czy mozemy porozmawiac... sami? - spytala Voylesa wskazujac broda Granthama. -Oczywiscie. - Chwycil prochowiec i stanal przy drzwiach. Usmiechnal sie. -Jest pani niezwykla osobka, panno Shaw. Dzieki pani inteligencji i odwadze schwytamy jednego z najpodlejszych ludzi, jakich zna historia tego kraju. Jestem pelen podziwu. I obiecuje, ze zawsze bede z pania szczery. Wsadzil sobie cygaro w usmiechniete usta i wyszedl. -Myslisz, ze nic mi nie grozi? - zapytala Darby. -Wierze mu, Darby. Jego ludzie wyprowadza cie stad. Zobaczysz, wszystko bedzie dobrze. -Pojedziesz ze mna, prawda? -Jak mozesz pytac? Podeszla i objela go. Przytulil ja i zamknal oczy. O siodmej redaktorzy zebrali sie po raz ostatni w czwartkowy wieczor. Przeczytali szybko nowa czesc artykulu z komentarzem Voylesa. Feldman spoznil sie troche. Kiedy nadszedl, na jego twarzy goscil szeroki usmiech. -Nie uwierzycie w to, co wam zaraz powiem - zaczal. - Przed chwila odebralem dwa telefony. Najpierw zadzwonil Ludwig. Prezydent dopadl go w Chinach i blagal o wstrzymanie artykulu o dwadziescia cztery godziny. Ludwig mowi, ze facet byl bliski lez. Jako dzentelmen i dobry obywatel, wysluchal cierpliwie glowy panstwa, a potem odmowil. Nastepnie zadzwonil sedzia Roland, ktorego znam od lat. Chlopcy od White'a i Blazevicha oderwali go od obiadu i zazadali umozliwienia zlozenia pozwu przeciwko nam jeszcze dzis wieczorem oraz natychmiastowego przesluchania stron. Sedzia Roland wysluchal ich i dal do zrozumienia, ze jutro tez jest dzien, czyli odeslal do wszystkich diablow. -Maszyny w ruch! - krzyknal Krauthammer. ROZDZIAL 43 Wystartowali bez problemow i odrzutowiec pomknal na zachod - do Denver, jak uslyszala kontrola lotow. Samolot byl wygodny, choc daleko mu bylo do luksusu, co bylo calkiem zrozumiale, poniewaz nalezal do podatnikow i sluzyl czlowiekowi nie dbajacemu o sprawy doczesne. W szafce nie bylo ani grama alkoholu, co stwierdzil Gray. Zirytowalo go to, bo byl przeciez na pokladzie gosciem i umieral z pragnienia. W lodowce znalazl niezbyt dobrze schlodzony napoj orzezwiajacy i podal puszke Darby. Kapsel strzelil niczym korek od szampana.Odrzutowiec wyrownal lot. W drzwiach kabiny stanal drugi pilot. Byl uprzejmy i najpierw sie przedstawil. -Powiedziano nam, ze kilka minut po starcie bedziemy zmieniac kurs. -Zgadza sie - odrzekla Darby. -Wobec tego za jakies dziesiec minut potrzebne nam beda nowe parametry lotu. -W porzadku. -Czy macie na pokladzie jakas wodke? - spytal Gray. -Niestety nie. Pan Voyles jest abstynentem. - Drugi pilot usmiechnal sie i wrocil do kokpitu. Darby i jej dlugie nogi zajmowaly wieksza czesc krotkiej sofy. Gray usiadl obok i ulozyl jej nogi na swoich kolanach. Czerwone paznokcie! Glaskal jej kostki i byl szczesliwy: pozwolila mu dotknac stop! Spelnialo sie jego marzenie - prawdziwe misterium bliskosci. Darby tylko sie usmiechala. -Balas sie? - zapytal. -Tak, a ty? -Jasne, chociaz bylem pewien, ze nic nam nie grozi. Wiem teraz, jak bezpiecznie poruszac sie w towarzystwie szesciu uzbrojonych facetow, ktorzy oslaniaja cie wlasnym cialem. A kiedy jedzie sie furgonetka bez okien, mozna nareszcie nie myslec o tym, ze ktos cie sledzi. -Voylesowi bardzo sie to podobalo, nie sadzisz? -Oczywiscie. Zachowywal sie jak Napoleon przed bitwa. Wydawal rozkazy jak prawdziwy wodz. Dla niego to wielka chwila. Rano dostanie lekkiego prztyczka w nos, ale splynie to po nim jak woda po gesi. Jedyna osoba, ktora moze go zwolnic, jest prezydent, a smiem twierdzic, ze w tej chwili Voyles ma go w garsci. -Wie takze, kto zabil. Dla detektywa nie ma wiekszego szczescia. -Poza tym zalatwilismy mu kolejne dziesiec lat u zlobu. Biada mi! -Wiesz, uwazam, ze w gruncie rzeczy to przyzwoity facet - powiedziala. - Na poczatku nie podobal mi sie, ale zmienilam zdanie. Byc moze jest swietnym aktorem, ale robi wrazenie przyzwoitego goscia. Kiedy mowil o Verheeku, mial nawet lzy w oczach. -Daj spokoj, Darby. Voyles to twardziel. Niedlugo przekona sie o tym pan Fletcher Coal. Miala dlugie, szczuple nogi, o idealnym ksztalcie. Gladzil jej stopy i czul sie jak uczniak na pierwszej randce. Nogi byly blade, potrzebowaly slonca. Wiedzial, ze za kilka dni cala Darby opali sie na braz. Nie mial pojecia, dokad chce poleciec, i martwil sie tym. Widac jednak tak mialo byc. Moze zreszta jeszcze sama nie wie...? Darby ta sytuacja skojarzyla sie z Thomasem. Callahan stawial butelke obok lozka i popijajac co chwila malowal dziewczynie paznokcie. Teraz - w pedzacym z szumem silnikow odrzutowcu - wspomnienie to wydawalo sie bardzo odlegle. Thomas nie zyl dopiero od dwoch tygodni, lecz jej zdawalo sie, ze uplynely lata. Tyle wydarzylo sie od tamtej pory... Lepiej, ze wyjezdza. Gdyby zostala w Tulane, musialaby przechodzic kolo jego biura, ogladac sale, w ktorych uczyl, rozmawiac z jego kolegami profesorami, mijac dom, w ktorym mieszkal, a wtedy bol bylby nie do zniesienia. Wspomnienia bywaja czyms wspanialym, ale pozniej. Kiedy jest sie w zalobie, sa zbyt bolesne. Inny mezczyzna masowal teraz jej stopy. Poczatkowo wygladal na osla, byl zadziorny i wszystkiego sie czepial - typowy reporter. Szybko jednak odtajal, a pod skorupa lodu odkryla czlowieka o golebim sercu. -Jutro twoj wielki dzien - powiedziala. Gray upil lyk napoju z puszki. Dalby slony napiwek za zielona butelke importowanego zimnego piwa. -Wielki dzien - powtorzyl, podziwiajac jej stopy. "Dzien bedzie taki, ze nawet nie potrafisz sobie tego wyobrazic, malenka, ale nie warto o tym mowic". W tej chwili liczyla sie tylko ona. -Powiedz mi, jak to bedzie wygladac - poprosila. -Wroce do biura i zaczekam na ekspedycje gazety. Smith mowil, ze zostanie do rana. Cala redakcja przyjdzie bardzo wczesnie. Usiadziemy w sali konferencyjnej, przed wlaczonym telewizorem, i bedziemy sie delektowac spustoszeniami, jakie poczynilismy. Bedziemy tarzac sie ze smiechu, sluchajac oficjalnej reakcji Bialego Domu. White z Blazevichem tez powinni dac glos. Nie znaja Mattiece'a. Prezes Runyan wyglosi komentarz. Departament Sprawiedliwosci powola sklad rozpoznajacy sprawe. Politycy wpadna w szal. Kongres zwola piecdziesiat konferencji prasowych. Slowem, dzien zapowiada sie interesujaco. Masz czego zalowac. Parsknela sarkastycznie. -Czym zajmiesz sie w nastepnej kolejnosci? -Chyba Voylesem i jego tasma. Spodziewam sie, ze Bialy Dom zaprzeczy, jakoby ingerowal w sledztwo, i jesli prasa sie do tego przyczepi, Voyles ruszy do kontrataku. Zemsci sie okrutnie. I da mi posluchac, co nagral. -A potem? -Potem to juz same niewiadome. O szostej rano ruszy konkurencja. Kazda gazeta w kraju wepchnie komus szpile. -Zostaniesz gwiazda - powiedziala z podziwem i bez sarkazmu. -Jasne. Bede mial swoje pietnascie minut. Drugi pilot zastukal do drzwi i stanal w progu. Spojrzal na Darby. -Atlanta - rzucila. Pilot zamknal drzwi. -Dlaczego Atlanta? - spytal Gray. -Przesiadales sie kiedys na lotnisku w Atlancie? -Jasne. -I nigdy sie nie zgubiles? -Pare razy. -To znaczy, ze spokojnie moge patrzec w przyszlosc. Zarzad portu lotniczego w Atlancie zatroszczy sie o zatarcie sladow po pasazerach. Grantham wypil resztke napoju i odstawil puszke na podloge. -A potem dokad? - Wiedzial, ze powinien zaczekac, az sama zechce mu powiedziec, ale nie potrafil sie opanowac. -Odlece pierwszym samolotem. Pewnie zalicze, jak poprzednio, cztery lotniska w ciagu jednej nocy. Wiem, ze to niepotrzebne, ale bede spokojniejsza. A potem wyrusze gdzies na Karaiby. Gdzies na Karaiby! To znaczy, ze bedzie mial tylko tysiac wysp do przeszukania. Ale dlaczego nie chce powiedziec wprost? Nie ufa mu? To niewiarygodne: siedzi obok niej i masuje jej stopy, a ona nie ma zamiaru mu powiedziec, dokad leci! -Co mam przekazac Voylesowi? -Zadzwonie do ciebie, kiedy dotre na miejsce. Albo napisze... Swietnie! Zostana korespondencyjnymi przyjaciolmi! On bedzie wysylal jej swoje artykuly, a ona jemu pocztowki z plazy. -Chcesz sie ukryc przede mna? - zapytal patrzac jej w oczy. -Nie wiem, dokad pojade, Gray. Dowiem sie, kiedy bede na miejscu. -Ale zadzwonisz? -Kiedys tak... na pewno... Na godzine przed polnoca w kancelarii White'a i Blazevicha pozostalo tylko pieciu prawnikow. Zebrali sie w gabinecie Marty'ego Velmana na dziewiatym pietrze. Oprocz gospodarza byli tam: Sims Wakefield, Jarreld Schwabe, Nathaniel Jones "Einstein" i emerytowany wspolnik Frank Cortz. Na biurku Marty'ego staly dwie butelki szkockiej. Jedna byla juz pusta, w drugiej zostalo troche alkoholu. "Einstein" siedzial samotnie w kacie gabinetu i mruczal cos pod nosem. Jego krecone, siwe wlosy byly tego wieczoru bardziej zmierzwione niz zwykle i razem z dlugim, ostrym nosem nadawaly mu wyglad prawdziwego szalenca. Sims Wakefield i Jarreld Schwabe siedzieli przy biurku, bez krawatow i z podwinietymi rekawami koszul. Cortz skonczyl rozmowe telefoniczna z sekretarzem Victora Mattiece'a. Podal sluchawke Marty'emu, ktory odlozyl ja na miejsce. -To byl Strider - wyjasnil Cortz. - Sa w Kairze, w apartamencie jakiegos hotelu. Mattiece nie chce z nami rozmawiac. Strider mowi, ze mial atak i zachowuje sie bardzo dziwnie. Zamknal sie w pokoju i nie ma zamiaru wyjsc. Nie musze chyba dodawac, ze nie planuje powrotu na te strone oceanu. Strider wydal juz polecenie chlopakom z pukawkami, zeby zabierali sie z miasta. Poscig zostal odwolany. "Pelikan" moze zacierac rece. -Wiec co mamy robic? - spytal Wakefield. -Jestesmy zdani na siebie - odparl Cortz. - Mattiece odzegnuje sie od wszystkiego. Rozmawiali spokojnie i rzeczowo. Juz kilka godzin temu przestali na siebie wrzeszczec, choc wtedy nie zalowali sobie ostrych slow: Wakefield oskarzal Velmana o napisanie notatki; Velmano oskarzal Cortza o podrzucenie trefnego klienta; Cortz ripostowal, ze przez dwanascie lat klient nie byl trefny i wszyscy cieszyli sie z placonych przez niego honorariow. Schwabe zarzucal Wakefieldowi i Velmanowi beztroske w poslugiwaniu sie piorem. Wszyscy obrzucali blotem Morgana, i w tym jednym byli zgodni. "Einstein" siedzial w swoim kacie i spogladal na kolegow milczaco. Teraz mieli to juz za soba. -Grantham pisze tylko o mnie i Simsie - powiedzial Velmano. - Pozostali moga czuc sie bezpieczni. -Powinniscie wyjechac z kraju - orzekl Schwabe. -O szostej rano bede w Nowym Jorku - odparl Velmano. - Polece do Europy i przez miesiac nie wysiade z pociagu. -Ja nie moge uciec - powiedzial Wakefield. - Mam zone i szescioro dzieci. Wakefield juz od pieciu godzin plakal nad losem swoich pociech. Wszyscy zreszta mieli rodziny, choc Velmano byl rozwiedziony, a jego dwoje doroslych dzieci umialo troszczyc sie o siebie. Dadza sobie rade. I on da sobie rade. Juz wczesniej myslal o emeryturze. Specjalnie na ten cel odlozyl sporo pieniedzy, i kochal Europe, szczegolnie Hiszpanie, wiec czas powiedziec adios. Zal mu bylo Wakefielda, ktory mial dopiero czterdziesci dwa lata i nie byl specjalnie bogaty. Oczywiscie dobrze zarabial w firmie, ale ozenil sie z bardzo rozrzutna baba, uwielbiajaca rodzic dzieci. I w tej chwili nie wiedzial, co poczac. -Co robic? - powtarzal. - Co robic? Schwabe staral sie okazac mu serce: -Powinienes pojechac do domu i powiedziec o wszystkim zonie. Ja nie mam zony, ale gdybym mial, sprobowalbym przygotowac ja na cios. -Nie moge... nie moge tego zrobic - jeczal Wakefield. -Nie masz wyjscia. Albo zrobisz to sam, albo za szesc godzin zobaczy twoje zdjecie na pierwszej stronie gazety. Musisz jej powiedziec, Sims! -Nie moge... - zaszlochal. Schwabe spojrzal na Velmana i Cortza. -Co bedzie z moimi dziecmi...? - uzalal sie Wakefield. - Najstarszy syn ma juz trzynascie lat... - Potarl oczy. -Przestan, Sims. Wez sie w garsc! - napomnial go Cortz. "Einstein" wstal i podszedl do drzwi. -Jade do siebie, na Floryde. Nie dzwoncie, chyba ze bedzie cos pilnego. - Wyszedl i trzasnal drzwiami. Wakefield stal i kolysal sie na pietach. W koncu ruszyl za "Einsteinem". -Dokad idziesz, Sims? - spytal Schwabe. -Do siebie, do gabinetu. -Po co? -Musze sie polozyc. -Zawioze cie do domu - zaproponowal Schwabe. -Nie trzeba. Nic mi nie jest - powiedzial raznym glosem. Zamknal za soba drzwi. -Myslisz, ze da sobie rade? - Schwabe spojrzal na Velmana. - Martwie sie o niego. -Nie wiem, czy da sobie rade - odparl zapytany. - Trzeba na niego uwazac. Zajrzyj do niego za kilka minut. -Jasne - oparl Schwabe. Wakefield wszedl pewnym krokiem na klatke schodowa i ruszyl na nizsze pietro. Zblizajac sie do gabinetu, przyspieszyl. Kiedy zamykal za soba drzwi, jego twarz wykrzywil spazmatyczny grymas. "Zrob to szybko! Zadnego listu! Jesli zaczniesz go pisac, przejdzie ci chec na dzialanie. Jesli nie bedzie listu, dostana milion z polisy". Otworzyl szuflade biurka. "Nie mysl o dzieciach. To bedzie tak, jakbys zginal w katastrofie lotniczej". Spod segregatora wyciagnal pistolet. "Szybko! Nie patrz na ich zdjecie na scianie!" Moze kiedys zrozumieja. Wsadzil lufe do ust i pociagnal za spust... Limuzyna zatrzymala sie gwaltownie przed pietrowym domem w Dumbarton Oaks, na przedmiesciach Georgetown. Zatarasowala ulice, co zreszta nikomu nie przeszkadzalo, bo dwadziescia minut po polnocy nie bylo tu zadnego ruchu. Z samochodu wyskoczyl Voyles w towarzystwie dwoch agentow. Podeszli szybko do frontowego wejscia. Voyles trzymal w reku gazete. Zalomotal piescia do drzwi. Coal nie spal. Siedzial po ciemku w swoim gabinecie, w pizamie i szlafroku. Voyles, ujrzawszy ten stroj, usmiechnal sie szyderczo. -Ladna pizama - powiedzial. Szef gabinetu wyszedl na niewielki betonowy ganek. Dwoch agentow obserwowalo go czujnie. -Czego chcecie, do cholery? - wycedzil przez zeby Coal. -Przynioslem ci prezent - oznajmil Voyles i rzucil szefowi gabinetu gazete. - Ladnie wygladasz na zdjeciu obok fotki prezydenta sciskajacego sie z Mattiece'em. Wiem, ze lubisz czytac gazety. Przynioslem ci najswiezsze wydanie. -Za to twoja geba ukaze sie w prasie jutro - odparl Coal, jakby mial juz gotowy artykul. Gazeta lezala u jego stop. Voyles odwrocil sie, lecz nie odszedl. -Mam pewna tasme - rzucil przez ramie. - Zacznij tylko klamac, a zedre ci gacie z dupy przed samym Bialym Domem. Coal patrzyl na niego i milczal. Voyles szedl juz do samochodu. -Przyjde tu za dwa dni z wezwaniem do sadu! - wrzeszczal na cala ulice. - Wrecze ci je osobiscie o drugiej nad ranem. - Oparl sie o dach limuzyny. - Potem przywioze ci akt oskarzenia. To juz koniec, Fletcher. Prezydent znajdzie sobie nowych skretynialych doradcow. - Zniknal we wnetrzu wozu i odjechal. Coal podniosl gazete i wszedl do domu. ROZDZIAL 44 Gray i Smith Keen byli sami w sali konferencyjnej i po raz nie wiadomo ktory czytali artykul. Grantham juz od bardzo dawna nie podniecal sie swoim nazwiskiem wydrukowanym na pierwszej stronie, ale tym razem byl naprawde dumny: przebil wszystkich! Tuz pod naglowkiem umieszczono zdjecia: Mattiece'a sciskajacego sie z prezydentem, pewnego siebie Coala na oficjalnym przyjeciu w Bialym Domu, Velmana zeznajacego przed podkomisja senacka, Wakefielda uchwyconego podczas zjazdu Izby Adwokackiej, Verheeka usmiechajacego sie do obiektywu na fotografii z FBI, Callahana z "Rocznika Akademickiego" i Morgana. Przed godzina nocny reporter Paypur powiedzial im o Wakefieldzie. Gray popadl w przygnebienie, mimo ze nie mogl ponosic winy za te smierc. Okolo trzeciej nad ranem redakcja zaczela sie zapelniac. Krauthammer przyniosl sobie cala torbe paczkow i natychmiast pochlonal cztery. Potem zjawil sie Ernie DeBasio. Mowil, ze w ogole nie spal. Feldman byl wypoczety i rozpromieniony. O wpol do czwartej sala, w ktorej staly cztery wlaczone telewizory, byla pelna. Pierwsza podala wiadomosc CNN, a po kilku minutach wszystkie sieci nadawaly na zywo sprzed Bialego Domu, ktory na razie nie mial nic do powiedzenia spoleczenstwu. Zikman zapowiedzial, ze wyglosi oswiadczenie o siodmej. Stacje telewizyjne przekazywaly relacje spod Bialego Domu i Sadu Najwyzszego. Reporterzy czekali przed Budynkiem Hoovera, ktory chwilowo wygladal na uspiony. Na ekranach pojawialy sie wydrukowane w gazecie zdjecia. Velmano zniknal. Nikt nie wiedzial, gdzie jest Mattiece. CNN skierowalo kamery na dom Morgana w Alexandrii, ale tesc zamordowanego prawnika nie wpuszczal filmujacych nawet na trawnik. Reporter NBC ustawil sie przed budynkiem, w ktorym miescila sie kancelaria White'a i Blazevicha, ale nie mial nowych wiesci. Choc w artykule nie pojawialo sie nazwisko autorki raportu, nikt nie mial watpliwosci, ze jest nia niejaka Darby Shaw. Usilowano ustalic jej miejsce pobytu. O siodmej w sali konferencyjnej stal milczacy tlum. Na czterech ekranach widac bylo Zikmana podchodzacego nerwowo do mownicy w centrum prasowym Bialego Domu. Rzecznik wygladal na zmeczonego i mial udreczona mine. Odczytal krotkie oswiadczenie, w ktorym Bialy Dom przyznawal, ze podczas kampanii prezydenckiej pan Victor Mattiece przekazal roznymi kanalami pewna sume pieniedzy na fundusz wyborczy zwycieskiej partii. Rzecznik zaprzeczyl jednak z cala stanowczoscia, jakoby pieniadze te pochodzily z dzialalnosci przestepczej. Prezydent spotkal pana Mattiece'a tylko raz, przed siedmiu laty, kiedy pelnil jeszcze funkcje wiceprezydenta. Od czasu wyborow nie slyszal o panu Mattiesie i z pewnoscia - pomimo jego wkladu w kampanie - nie uwazal go za przyjaciela. Fundusz wyborczy partii opiewal na sume przekraczajaca piecdziesiat milionow dolarow i prezydent nie mial nic wspolnego z obrotem i alokacja tych pieniedzy. Tymi sprawami zajmowal sie jego komitet wyborczy. Bialy Dom nie ingerowal w sledztwo prowadzone przeciwko Victorowi Mattiece'owi i wszelkie spekulacje na ten temat nalezy odrzucic jako nieprawdziwe. Z niepelnych raportow przekazanych Urzedowi Prezydenckiemu przez odpowiednie sluzby wynika, ze pan Mattiece nie mieszka obecnie w kraju. Prezydent zazada przeprowadzenia pelnego sledztwa w sprawie oskarzen wysunietych w artykule "Washington Post". Jesli potwierdza sie zarzuty pod adresem pana Mattiece'a i okaze sie, ze byl on sila sprawcza tych ohydnych zbrodni, odpowiednie sluzby doloza wszelkich staran, by postawic go przed wymiarem sprawiedliwosci. Rzecznik nie mial nic wiecej do dodania. W najblizszym czasie zostanie zwolana konferencja prasowa. Zniknal z mownicy. Udreczony rzecznik wypadl bardzo slabo, co wcale nie zmartwilo Graya, ktory poczul nagle, ze musi sie wyrwac z zatloczonej sali i zaczerpnac swiezego powietrza. W korytarzyku natknal sie na Smitha Keena. -Chodzmy na sniadanie - zaproponowal. -Dobrze. -Jesli nie masz nic przeciwko temu, chcialbym wpasc do domu. Nie bylem tam od czterech dni. Na Pietnastej zatrzymali taksowke. Przez otwarte okna auta wpadalo chlodne jesienne powietrze. -Gdzie dziewczyna? - spytal Keen. -Nie mam pojecia. Pozegnalismy sie w Atlancie przed dziewiecioma godzinami. Mowila, ze leci na Karaiby. -Rozumiem, ze wkrotce bedzie ci potrzebny dlugi urlop - usmiechnal sie Keen. -Skad wiesz? -Czeka nas mnostwo roboty, Gray. Bomba wybuchla, niedlugo zaczna spadac na ziemie szczatki. Masz swoj wielki dzien, co nie znaczy, ze mozesz odpoczywac. Trzeba po sobie posprzatac. -Wiem, co do mnie nalezy, Smith. -Owszem, choc twoje oczy patrza tesknie na poludnie. Martwi mnie to. -Jestes sekretarzem redakcji, i za to ci placa. Zatrzymali sie na skrzyzowaniu z aleja Pennsylvania. Przed nimi stal majestatyczny Bialy Dom. Byl juz prawie listopad i wiatr zwiewal liscie z trawnika. ROZDZIAL 45 Po osmiu dniach skora Darby nabrala brazowej barwy, a wlosy odzyskiwaly naturalny kolor. "Jeszcze cos z nich bedzie" - myslala, wedrujac calymi milami po plazy. Zywila sie wylacznie gotowanymi rybami i owocami poludniowymi. Przez kilka dni nie wychodzila z lozka, potem zmeczylo ja spanie. Pierwsza noc spedzila w San Juan. Wlascicielka biura podrozy przechwalala sie, ze wie wszystko o Wyspach Dziewiczych. Wynajela jej maly pokoj w pensjonacie, w srodmiesciu Charlotte Amalie na wyspie St. Thomas. Darby - przynajmniej na poczatku - chciala, by otaczal ja tlum. Charlotte Amalie bylo idealnym miejscem. Pensjonat stal na wzgorzu, cztery przecznice od portu. Swoj malenki pokoik znalazla na trzecim pietrze. Popekanych szyb w oknach nie zaslanialy zaluzje ani okiennice. Rankiem budzilo ja slonce i swym zmyslowym dotykiem wzywalo do okna, skad roztaczal sie majestatyczny widok na port. Panorama az zapierala dech w piersi. W przystani na blyszczacych falach kolysaly sie jachty wycieczkowe. Staly jeden obok drugiego przy nabrzezu biegnacym az po horyzont. Blizej, niedaleko mola, cumowaly zaglowki, broniace wstepu na wyspe pekatym statkom turystycznym. Woda obmywajaca kadluby lodzi byla przejrzysta, jasnoniebieska i zupelnie spokojna. To samo morze otaczalo wyspe Hassel, lecz tam ton miala glebsza barwe, ktora na linii horyzontu przechodzila w ciemny blekit i fiolet. Miejsce, w ktorym niebo stykalo sie z morzem, wyznaczal idealnie rowny rzad cumulusow. Zegarek schowala do torebki. Nie miala zamiaru go nosic przez najblizsze pol roku. Mimo to zdarzalo jej sie machinalnie spogladac na nadgarstek. Okna otwieraly sie z trudem, ulica na zewnatrz rozbrzmiewala gwarem. Do pokoju wpadalo powietrze gorace niczym w saunie. Tego pierwszego ranka stala w oknie przez godzine. Obserwowala budzacy sie do zycia port. Nikomu nie bylo spieszno. Wieksze statki wyplywaly powoli na morze, z pokladow zaglowek dolatywaly ciche glosy. Ktos skakal do wody, zazywajac porannej kapieli. Przyzwyczai sie do leniwego trybu zycia. W malenkim pokoju bylo bardzo czysto. Pensjonat nie zapewnial klimatyzacji, ale krecacy sie pod sufitem wentylator wystarczal Darby w zupelnosci. W lazience tylko sporadycznie brakowalo wody. Postanowila, ze zostanie tu przez pare dni, moze tydzien... Pensjonat byl jednym z wielu budynkow stojacych ciasno przy ulicy prowadzacej do portu. W tej chwili bezpieczniej czula sie w tlumie. Niedlugo pojdzie na spacer i zrobi niezbedne zakupy. Wyspa St. Thomas slynela ze swoich sklepow. Darby sprawi sobie wreszcie ubrania, ktore bedzie mogla zatrzymac. W miescie byly lepsze hotele, ale zadowoli sie tym, w ktorym jest. Kiedy wyjezdzala z San Juan, przyrzekla sobie, ze nie bedzie spogladac przez ramie. W Miami kupila gazete, na lotnisku widziala na ekranach telewizorow goraczke ogarniajaca Waszyngton. Wiedziala, ze Mattiece zniknal; gdyby sledzono ja nadal, znaczyloby to, ze chce sie zemscic. I jesli znajda ja mimo tych wszystkich srodkow ostroznosci, to znaczy, ze maja ponadludzkie sily i nigdy ich nie zgubi. Wierzyla, ze jest bezpieczna. Mimo to przez kilka dni trzymala sie blisko hotelu i nie zapuszczala w odlegle okolice. Centrum handlowe bylo niedaleko i tworzylo prawdziwy labirynt sklepikow handlujacych wszystkim co popadnie. Chodniki i aleje byly pelne jej rodakow ze statkow wycieczkowych. Wygladala jak jedna z nich, ubrana w szeroki slomkowy kapelusz i kolorowe szorty. Po raz pierwszy od poltora roku kupila w ksiegarni powiesc. Pochlonela ja w ciagu dwoch dni, lezac na lozku, w chlodnym powiewie wentylatora. Przyrzekla sobie, ze przez najblizsze piecdziesiat lat nie wezmie do reki zadnej ksiazki prawniczej. Co godzina podchodzila do okna i spogladala na port. W pewnej chwili naliczyla az dwadziescia statkow wycieczkowych stojacych na redzie. Odosobnienie spelnilo swoj cel. Spedzila wiele godzin z Thomasem, placzac i wspominajac. Obiecala sobie, ze to po raz ostatni. W tym malenkim zakatku Charlotte Amalie zostawi caly swoj bol, zal i poczucie winy. Wyjedzie stad, pamietajac o tym, co najlepsze, z sumieniem wolnym od wyrzutow. Zaloba nie okazala sie az taka trudna i trzeciego dnia dziewczyna przestala plakac. Tylko raz rzucila ksiazka o sciane. Czwartego ranka spakowala swoje rzeczy i poplynela promem do zatoki Cruz na wyspie St. John. Podroz trwala zaledwie dwadziescia minut; potem ruszyla taksowka droga North Shore. Okna byly otwarte i wiatr targal jej wlosy. Taksowkarz sluchal rytmicznej muzyki, mieszaniny bluesa i reggae. Wystukiwal rytm na kierownicy i nucil pod nosem. Darby wtorowala mu stopa, zamykajac oczy przed wiatrem. Poczula sie jak w raju. Zjechali z drogi przy zatoce Maho i ruszyli wolno ku morzu. Wybrala to miejsce sposrod setek wysp ze wzgledu na jego dzikosc. Nad zatoka stalo zaledwie kilka domow i letniskowych chat. Kierowca zatrzymal sie przy waskiej drozce, porosnietej z obu stron drzewami. Zaplacila za kurs. Dom stal na krancu cypla, tam gdzie zbocze gory opadalo do morza. Zbudowano go w typowo karaibskim stylu - sciany z bialych desek, dach pokryty czerwona dachowka. Postawiono na stoku, by goscie mogli delektowac sie widokiem. Od drozki dzielilo go kilka jardow, a do srodka wchodzilo sie po schodach. Dom byl parterowy, z dwiema sypialniami i tarasem wychodzacym na morze. Czynsz wynosil dwa tutejsze tysiace tygodniowo; Darby wynajela dom na miesiac. Postawila torby na podlodze w salonie i wyszla na taras. Plaza zaczynala sie trzydziesci stop nizej. Fale rozbijaly sie z cichym szumem o brzeg. W zatoce, otoczonej z trzech stron gorami, staly na kotwicy dwa jachty. Pomiedzy nimi na gumowej tratwie chlapaly sie woda dzieci. Najblizszy dom stal w pewnej odleglosci. Widziala jego dach, przeswitujacy wsrod koron drzew. Na piasku opalalo sie paru plazowiczow. Przebrala sie szybko w kuse bikini i pobiegla nad morze. Bylo juz niemal ciemno, gdy przy waskiej drozce zatrzymala sie taksowka. Wysiadl, zaplacil kierowcy i spojrzal za znikajacymi swiatlami auta. Mial tylko jedna torbe. Ruszyl w strone domu, ktorego drzwi byly otwarte. Wszedzie palily sie swiatla. Znalazl ja na tarasie. Pila mrozony koktajl i wygladala jak rodowita mieszkanka wyspy, o spalonej na braz skorze. Czekala na niego i tylko to sie liczylo. Nie chcial byc traktowany jak scigajacy ja reporter. Usmiechnela sie i odstawila szklaneczke na stolik. Ich pierwszy pocalunek trwal prawie minute. -Spozniles sie - powiedziala nie rozluzniajac uscisku. -Nielatwo cie tu znalezc - odparl Gray. Czul pod palcami gladka skore plecow nagich az do paska spodnicy zakrywajacej dlugie nogi. Na nogi przyjdzie czas pozniej. -Powiedz, ze jest uroczo - poprosila, patrzac na zatoke. -Cudownie - zgodzil sie ochoczo. Stanal za nia i razem obserwowali jacht plynacy na pelne morze. Ujal jej dlon. - Wygladasz wspaniale. -Chodzmy na spacer. Przebral sie szybko w szorty i znalazl ja nad morzem. Trzymali sie za rece i szli wolno przed siebie. -Musisz popracowac nad nogami - powiedziala. -Wiem, ze sa blade - odparl. "Owszem, sa blade - pomyslala. - Ale nie najgorsze. Zupelnie przyzwoite. I ani sladu brzucha. Po tygodniu na plazy bedzie wygladal jak ratownik". Rozpryskiwali wode stopami. -Wczesnie wyjechales. -Zmeczylo mnie to wszystko. Codziennie musialem pisac nastepne artykuly. I wciaz bylo im malo. Keen chcial jedno, Feldman co innego, a ja pracowalem po osiemnascie godzin. Wczoraj powiedzialem im do widzenia. -Od tygodnia nie czytalam gazety - oznajmila. -Coal podal sie do dymisji. Wystawili go i mial wziac na siebie wine, ale boje sie, ze o nic go nie oskarza. Mowiac szczerze, prezydent specjalnie nie nabroil. Jest od urodzenia kretynem, a to nie jego wina. Czytalas o Wakefieldzie? -Tak. -Sporzadzono akt oskarzenia przeciwko Velmanowi, Schwabemu i "Einsteinowi", ale Marty zapadl sie pod ziemie. Oczywiscie Mattiece zostal postawiony w stan oskarzenia jako pierwszy, razem z czterema ludzmi. Pozniej znajda reszte winnych. Kilka dni temu przekonalem sie, ze Bialy Dom specjalnie nie tuszuje sprawy, i stracilem zapal. Wybory maja z glowy, ale prezydent nie jest przestepca. Mam dosyc tego cyrku. Szli dalej milczac, a nad zatoka zapadala noc. Darby czytala o kryzysie i rowniez miala go dosyc. W spokojnym morzu odbijala sie polowa ksiezyca. Objela Graya ramieniem, a on przyciagnal ja do siebie. Szli teraz po piasku kilka stop od wody. Dom zostal daleko za ich plecami. -Tesknilam - powiedziala cicho. Westchnal gleboko i milczal. -Jak dlugo zostaniesz? - spytala. -Nie wiem. Kilka tygodni. Moze rok. Wszystko zalezy od ciebie. -Miesiac? -Chyba wytrzymam. Usmiechnela sie do niego, a on poczul cieplo w sercu. Spojrzala na zatoke, na odbicie ksiezyca, po ktorym sunal jacht. -Potem znow przyjedziesz na miesiac, dobrze? -Nie moze byc lepiej. [1] Sad Najwyzszy Stanow Zjednoczonych sklada sie z dziewieciu sedziow (przyp. tlum.) [2] American Civil Liberties Union, utworzona w roku 1920 organizacja na rzecz przestrzegania swobod konstytucyjnych (przyp. tlum.) [3] Druga Poprawka do Konstytucji Stanow Zjednoczonych gwarantuje kazdemu obywatelowi prawo do posiadania broni (przyp. tlum.) [4] Osma Poprawka do Konstytucji Stanow Zjednoczonych, wprowadzona w 1865 roku, znosila niewolnictwo na terytorium panstwa (przyp. tlum.) [5] St. Thomas - wyspa w archipelagu Wysp Dziewiczych nalezacych do Stanow Zjednoczonych (przyp. tlum.) [6] Jambalaya - tradycyjna potrawa z Luizjany. Glownym jej skladnikiem jest ryz gotowany z szynka, kielbasa, kurczakiem, krewetkami i ostrygami. Dodaje sie rowniez zazwyczaj pomidory i ostre przyprawy (przyp. tlum.). [7] Swieci - po angielsku: saints (przyp. tlum.) J [8] Po'boys ew. poor boys - kanapki z bagietki przelozonej siekanym miesem (przyp. tlum.) [9] Mieszkancy Luizjany uwazajacy sie za potomkow francuskich wygnancow z Akadii - kolonii francuskiej we wschodniej Kanadzie (przyp. tlum.). [10] W Stanach Zjednoczonych wykorzystanie poczty do prowadzenia dzialalnosci niezgodnej z prawem jest przestepstwem (przyp. tlum.) This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-11 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/