Przypowiesc o Talentach - BUTLER OCTAVIA E_

Szczegóły
Tytuł Przypowiesc o Talentach - BUTLER OCTAVIA E_
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Przypowiesc o Talentach - BUTLER OCTAVIA E_ PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Przypowiesc o Talentach - BUTLER OCTAVIA E_ PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Przypowiesc o Talentach - BUTLER OCTAVIA E_ - podejrzyj 20 pierwszych stron:

BUTLER OCTAVIA E. Przypowiesc o Talentach OCTAVIA E. BUTLER Przelozyl Jacek Chelminiak PROLOG To cali my -Energia I Masa, Zycie I formowanie Zycia, Jazn I formowanie Jazni, Bog I ksztaltowanie Boga. Niech kazdy zwazy - Nikt sie nie rodzi Z celem, Lecz tylko z zadatkiem celu. Lauren Oya Olamina, "Nasiona Ziemi. Ksiegi Zywych" Zrobia z niej BOGA. Mysle, ze chyba nawet by jej sie spodobalo, gdyby mogla sie o tym dowiedziec. Wbrew wszystkim protestom i zaprzeczaniu, tak naprawde zawsze potrzebni jej byli posluszni i oddani zwolennicy - uczniowie - zasluchani w nia, wierzacy we wszystko, co im mowila. Tak samo potrzebne jej byly wielkie wydarzenia, ktore wykorzystywala do wlasnych celow. Zdaje sie, ze wszystkie bostwa tego potrzebuja. Urzedowo jej pelne imie i nazwisko brzmialo: Lauren Oya darnina Bankole, ale dla tych, co ja darzyli miloscia lub nienawiscia, byla po prostu Olamina. Dla mnie byla biologiczna matka. Teraz nie zyje. Przez caly czas chcialam pokochac ja i uwierzyc, ze nie jest winna temu wszystkiemu, co zaszlo miedzy nami. Pragnelam tego. A jednak, wciaz jej potrzebujac, czulam do niej nienawisc i balam sie jej. I nigdy, przenigdy jej nie ufalam, nigdy nie bylam w stanie pojac, jak mogla byc taka, jaka byla - z taka ostroscia widzenia, a jednak tkwiaca w bledzie; zawsze dla calego swiata, a nigdy dla mnie. Dalej tego nie pojmuje. Teraz, kiedy umarla, nie mam zadnej pewnosci, czy kiedykolwiek mi sie uda. Mimo to musze probowac, bo przeciez musze zrozumiec siebie, a ona jest czastka mnie. Nie podoba mi sie to, ale to fakt. Dlatego, aby zrozumiec, kim jestem, powinnam zaczac ogarniac, kim byla ona. Wlasnie po to pisze i skladam do kupy te ksiazke. Pisanie zawsze bylo moim sposobem na porzadkowanie uczuc. Matka tez tak robila. U niej, procz potrzeby pisania, rozwinela sie jeszcze chec rysowania. Gdyby przyszla na swiat w normalniejszych czasach, moze tak jak ja zostalaby pisarka albo artystka w jakiejs innej dziedzinie sztuki. Choc w ciagu calego zycia wiekszosc ze swych rysunkow porozdawala, udalo mi sie pare zebrac. Mam tez egzemplarze wszystkiego, co ocalalo z jej pisaniny. Nawet niektore z jej wczesnych, papierowych brulionow zostaly dla potomnych skopiowane na dyskietkach lub krysztalach. Od wczesnej mlodosci miala zwyczaj chowania zapasow zywnosci, pieniedzy i broni w ustronnych kryjowkach badz u zaufanych osob. Ten nawyk kilkakrotnie ratowal jej zycie, a przy okazji pozwolil zachowac nie tylko jej wlasne slowa, notatki i dzienniki, lecz i zapiski mojego ojca, bo i jego - metoda wiercenia dziury w brzuchu - zdolala naklonic, by co nieco zapisywal. Mial lekkie pioro, choc pisac nie lubil. Dobrze sie stalo, ze tak go przyciskala. Ciesze sie, ze moglam poznac go przynajmniej poprzez to, co napisal. Zastanawiajace, ale bynajmniej wcale mnie nie cieszy, iz te sama mozliwosc mialam w jej przypadku. "Bog jest Przemiana" - oto wyznanie wiary mojej matki; credo, ktore zawarla w pierwszej strofie "Pierwszej Ksiegi Zywych" swych "Nasion Ziemi". Czegokolwiek dotykasz, Ulega Zmianie. Cokolwiek zmieniasz, Zmienia tez ciebie. Zmiana Jest jedyna trwala prawda. Bog Jest Przemiana. Coz, slowa calkiem nieszkodliwe, a w jakims metaforycznym sensie chyba nawet prawdziwe. Przynajmniej na poczatku wyszla od jakiejs prawdy. I tak ostatni raz dotknela mnie swymi wspomnieniami, swoim zyciem i ta cholerna filozofia Nasion Ziemi. Rok 2032 Powierzamy naszych zmarlychSadom I gajom. Zwracamy ich Zyciu. Lauren Oya Olamina, "Nasiona Ziemi. Ksiegi Zywych" 1 MrokNadaje ksztalt swiatlu, A swiatlo Ksztaltuje ciemnosc. Smierc Daje ksztalt zyciu, Jak zycie Daje ksztalt smierci. Wszechswiat I Bog Dzierza te pelnie, Wzajemnie sie okreslajac. Bog Obleka w ksztalt wszechswiat, Ktory Daje ksztalt Bogu. Lauren Oya Olamina, "Nasiona Ziemi. Ksiegi Zywych" Ze "Wspomnien z innych swiatow" TAYLORA FRANKLINA BANKOLE'A Wyczytalem, ze ow okres wstrzasow, ktory zurnalisci zaczeli nazywac Apokalipsa albo bardziej pospolicie, za to z wieksza gorycza, Zaraza, trwal od 2015 do 2030 roku - pietnascie lat bezholowia. To nieprawda. Zaraza meczy nas duzo dluzej. Wylegla sie sporo przed rokiem 2015, moze nawet jeszcze pod koniec zeszlego milenium. I wcale sie nie skonczyla.Czytalem tez, ze wywolaly ja gospodarcze, spoleczne i klimatyczne kryzysy, ktore przypadkiem zbiegly sie w czasie. Juz uczciwiej byloby przyznac, ze zrodzila ja nasza wlasna odmowa zajecia sie widocznymi golym okiem problemami, jakie nabrzmialy w tych dziedzinach. Wpierw sami je stworzylismy, a potem spokojnie patrzylismy, jak przeradzaja sie w kryzysy. Ludzie zaprzeczaja temu, ale ja urodzilem sie w 1970 i widzialem dosyc, by wiedziec, ze mam racje. Bylem swiadkiem, jak wyksztalcenie z podstawowego wymogu, ktory trzeba spelnic, aby przetrwalo cywilizowane spoleczenstwo, przeradza sie coraz bardziej w przywilej bogaczy. Bylem swiadkiem, jak chec zysku, wygodnictwo i biernosc stawaly sie wymowka dla coraz wiekszej i coraz grozniejszej degradacji srodowiska. Na moich oczach nieuchronnym losem coraz wiekszych rzesz ludzkich stawalo sie ubostwo, glod i choroby. Ogolnie rzecz biorac, Zaraza doprowadzila do prowadzonej jakby na raty trzeciej wojny swiatowej. Faktycznie w tamtych czasach przez swiat przetoczylo sie pare pomniejszych krwawych wojenek. Wszystkie o glupstwa - jedno wielkie marnowanie ludzkiego zycia i bogactw. Wszystkie rzekomo w obronie przed podlym, obcym nieprzyjacielem. Tak naprawde wzniecali je nieodpowiedzialni przywodcy, niemajacy pomyslow, co innego mozna by zrobic. Za to dobrze wiedzieli, jak zerujac na ludzkim strachu, podejrzliwosci i nienawisci, na powszechnych potrzebach i chciwosci, wzbudzic dla swojej wojny patriotyczne poparcie. Posrod tego wszystkiego Stany Zjednoczone Ameryki ucierpialy na skutek calkiem niewojskowej, acz dotkliwej kleski. Chociaz nie przegraly zadnej powaznej wojny, nie zdolaly odeprzec Zarazy. Moze po prostu stracily z oczu wizje panstwa, do jakiej kiedys dazyly, a pozniej juz tylko miotaly sie bez celu od gafy do gafy, az calkiem opadly z sil. Co z nich zostalo i czym sa dzisiaj? Sam nie wiem. Taylor Franklin Bankole to moj ojciec. Sadzac po jego pismach, wydaje sie, ze byl troskliwym, troche oficjalnym czlowiekiem, ktory uwiklal sie w zwiazek z moja uparta i dziwna matka, chociaz na dobra sprawe moglaby prawie byc jego wnuczka. Matka chyba go kochala i chyba dal jej szczescie. Spotkali sie w czasach Zarazy, oboje bezdomni wloczedzy. On byl juz piecdziesieciosiedmioletnim lekarzem - tak zwanym doktorem rodzinnym a ona zaledwie osiemnastolatka. Zaraza pozostawila im wspolne, okropne wspomnienia. Obydwoje przezyli zaglade swych miast - on San Diego, ona Robledo, jednego z przedmiesc Los Angeles. W 2027 poznali sie, polubili i pobrali. Czytajac miedzy wierszami, mysle sobie, ze ojciec zapragnal wziac w opieke te mloda, dziwna dziewczyne, z ktora zetknal go los. Chcial ocalic ja przed panujacym chaosem, obronic przed gangami, prochami, niewolnictwem i choroba. No i naturalnie pochlebialo mu, ze ona tez go chce. Byl mezczyzna z krwi i kosci, ktoremu na pewno doskwieralo, ze tak dlugo jest sam. Gdy spotkal mame, jego pierwsza zona nie zyla juz od jakichs dwoch lat. Oczywista - nie byl w stanie zapewnic mojej matce bezpieczenstwa. Nikt nie zdolalby tego dokonac. Mama obrala swa droge na dlugo przedtem, nim sie poznali. Jego blad tkwil w tym, ze widzial w niej jedynie mloda dziewczyne, podczas gdy ona juz wtedy byla pociskiem, od dawna uzbrojonym i wycelowanym. Z "Dziennikow Lauren Oya Olamina" NIEDZIELA, 26 WRZESNIA 2032 Dzisiaj Swieto Przybycia, piata rocznica zalozenia naszej wspolnoty tu, w gorach okregu Humboldt, nazwanej przez nas Zoledziem. Jakby na przekor swiatecznemu nastrojowi, wlasnie znow przysnil mi sie jeden z powracajacych koszmarow. Przez ostatnie pare lat raczej rzadko mnie nawiedzaja - starzy wrogowie ze znajomymi paskudnymi nawykami. Znam te sny. Tak lagodnie, niewinnie sie zaczynaja... Dzisiejszy byl z poczatku wycieczka w przeszlosc, odwiedzinami w domu, okazja, by spedzic troche czasu z duchami ukochanych bliskich. * * * Moj dawny dom odrodzil sie z popiolow. Choc przed laty na wlasne oczy widzialam, jak plonal, jakos mnie to nie dziwi. Pamietam, ze szlam przez pogorzelisko, ktore po nim zostalo. A jednak teraz dom stoi na nowo, wypelniony ludzmi, ktorych znalam jako dorastajaca dziewczyna. Siedza w naszych frontowych pokojach na ustawionych rzedami starych skladanych krzeslach z metalu, drewnianych z kuchni i jadalni, i plastikowych ogrodowych. Milczace zgromadzenie przepedzonych i pomordowanych.Nabozenstwo juz sie zaczelo i naturalnie tato wyglasza kazanie. Wyglada tak, jak zawsze wygladal w swoich liturgicznych szatach: wysoki i barczysty, surowy i prosty - potezny, czarny mezczyzna o glosie, ktory nie tylko slyszysz, ale wrecz czujesz na skorze i w kosciach. Nie ma takiego zakamarka w zborze kongregacji, do ktorego by nie dotarl. Nigdy nie mielismy zadnego systemu naglosnienia - nie bylo takiej potrzeby. Teraz znow slysze i czuje ten glos. Ile lat temu moj ojciec zaginal? Czy raczej - ile lat temu zostal zamordowany? Bo przeciez z pewnoscia tak wlasnie skonczyl. Nie byl typem mezczyzny, ktory porzucilby wlasna rodzine, wlasna wspolnote i kosciol. W czasach gdy zniknal, o gwaltowna smierc bylo jeszcze latwiej niz dzis. Patrzac od drugiej strony, zycie wtedy tez bylo prawie niemozliwoscia. Pewnego dnia po prostu wyjechal do swego gabinetu w college'u. Prowadzil zajecia w komputerowej sieci i tylko raz w tygodniu musial ruszac sie z domu, ale nawet ten raz narazal sie na straszne ryzyko. Jak zwykle, zanocowal w college'u. Dla wszystkich dojezdzajacych do pracy wczesny ranek byl najbezpieczniejsza pora na podroz. Nazajutrz skoro swit tato wyruszyl do domu i nikt go juz wiecej nie widzial. Szukalismy go. Nawet zaplacilismy policji, aby tez szukala. Wszystko na prozno. To wydarzylo sie na wiele miesiecy, zanim spalili nam dom i zniszczyli cale nasze sasiedztwo. Mialam wtedy siedemnascie lat. Dzis mam dwadziescia trzy i od tamtego cmentarzyska dzieli mnie dobrych kilkaset kilometrow. Mimo to, calkiem znienacka, w moim snie znow wszystko jest dobrze. Jestem we wlasnym domu, a tato prawi kazanie. Moja macocha siedzi za jego plecami, pochylona nad pianinem. Przed tata, zajmujac przestronna, niecalkiem otwarta przestrzen naszego rodzinnego pokoju, jadalni i saloniku, siedzi cale zgromadzenie sasiadow. Te trzy pomieszczenia razem maja ksztalt litery L i dzis, z okazji niedzielnego nabozenstwa, wypelnia je po brzegi chyba ze czterdziestu wiernych, wiecej niz zwykle. Jednak sa zbyt cisi, zbyt spokojni jak na kongregacje baptystow - przynajmniej na te, w ktorej sie wychowalam. Siedza tu, lecz jacys tacy nieobecni. Nie ludzie, tylko ludzkie cienie. Duchy. Jedynie moja rodzina wyglada jak zywa. Wiem, sa rownie martwi jak reszta, a jednak tacy realni! Moi bracia wygladaja zupelnie tak samo jak wtedy, kiedy mialam jakies czternascie lat. Najstarszy i najgorszy Keith, ktory zginal pierwszy, ma dopiero jedenascie. To znaczy, ze Marcus, moj ukochany braciszek, bez dwu zdan najladniejszy z calej rodziny, ma teraz dziesiec, a Ben i Greg, podobni, jakby byli blizniakami, maja po osiem i siedem. Siedzimy wszyscy razem w pierwszym rzedzie, na tyle blisko, by moja macocha mogla miec nas na oku. Ja miedzy Marcusem a Keithem - pilnuje, zeby przypadkiem nie pozabijali sie w czasie mszy. Gdy zadne z rodzicow nie patrzy, Keith mocno wali Marcusa piescia w udo. Marcus, chociaz mlodszy, ale jak zawsze bojowy i uparty, nie pozostaje mu dluzny. Lapie kazdego za piesc i sciskam. Jestem starsza od nich, poza tym zawsze bylam silna w rekach. Wijac sie z bolu, chlopcy probuja wyszarpnac dlonie. Odczekuje chwile i puszczam. Dostali nauczke. Teraz przynajmniej na pare minut dadza sobie spokoj. W moim snie nie odczuwam ich bolu, tak jak to zawsze bywalo na jawie. W tamtych czasach, czasach dziecinstwa, jako najstarsza odpowiadalam za ich zachowanie. Musialam braci pilnowac, nawet jesli oznaczalo to przezywanie ich bolu razem z nimi. Jezeli chodzi o moja hiperempatie, zarowno ojciec, jak i macocha trzymali mnie krotko, ograniczajac do minimum jakiekolwiek ulgi z tego tytulu. Stanowczo nie pozwalali, abym czula sie jak ulomna. Bylam najstarszym dzieckiem, koniec i kropka. Mialam swoje obowiazki. Mimo to siniaki, skaleczenia czy oparzenia, jakie udawalo sie zebrac moim braciszkom, nie bolaly mnie ani troche mniej. Za kazdym razem, gdy widzialam ich poobijanych, skazana bylam na ich cierpienia. Czulam nawet bol, ktory przede mna udawali. W koncu hiperempatia to choroba zludzen. Nie ma nic wspolnego z telepatia, czarami ani najglebsza nawet podswiadomoscia. To tylko indukowana neurochemicznie uluda, iz odczuwam bol albo przyjemnosc, widzac, jak doswiadczaja ich inni. Przyjemnosc raczej rzadko, za to bol ile tylko chcecie i - zludny czy nie - rwie jak prawdziwy. Czemu wiec dzis mi tego brakuje? Glupio tesknic za czyms takim. Przeciez to tak, jakbym nagle pozbyla sie bolu zeba. Powinnam byc zdziwiona, lecz uszczesliwiona. A ja sie boje. Jakas czesc mnie znikla. Nie moc odbierac juz bolu moich braci, to jak przestac moc ich slyszec, gdy wolaja - i wlasnie to przejmuje mnie lekiem. Sen zaczyna przeradzac sie w koszmar. Bez zadnego ostrzezenia moj brat Keith przepada. Po prostu nie ma go. Jemu pierwszemu dane bylo odejsc - umrzec - dawno temu. Teraz znika na nowo. Jego miejsce obok mnie zajmuje wysoka i sliczna kobieta o skorze barwy czekolady, smukla, z dlugimi kruczoczarnymi lsniacymi wlosami. Zielona sukienka z miekkiego jedwabiu spowija jej cialo jakims zawilym wzorem fald i zmarszczek, od szyi az do stop. Nie znam jej. To moja matka. Nieznajoma z jedynego zdjecia przedstawiajacego moja biologiczna matke, jakie dostalam od ojca. Keith ukradl je z mojej sypialni, gdy mialam dwanascie lat, a on dziewiec. Zawinal fotografie w stary kawalek ceratowego obrusa i zakopal w naszym ogrodku pomiedzy grzadka kabaczkow a kukurydzy przemieszanej z fasola. Pozniej zaklinal sie, ze to nie z jego winy zdjecie zostalo zniszczone przez wilgoc i zadeptane. Przeciez ukryl je tylko dla kawalu. Skad mogl wiedziec, ze cos mu sie stanie? Caly Keith. Spralam go wtedy na kwasne jablko. Naturalnie sama przy tym ucierpialam, ale nie zaluje. Ten jeden jedyny raz nie pisnal nawet slowa rodzicom. Niestety, fotografii to nie zwrocilo. Zostal mi tylko obraz w pamieci. I wlasnie sie z niej wylonil, siadajac obok mnie. Mama jest bardzo wysoka, wyzsza nawet ode mnie. Nie jest ladna. Jest piekna. Nie jestem do niej podobna. Wdalam sie w ojca, o czym zawsze napomykal z zalem. Mnie to nie przeszkadza. Jednak przyznaje, ze matka wyglada zachwycajaco. Patrze sie na nia, lecz ona nie odwraca sie, by na mnie spojrzec. Przynajmniej to odpowiada rzeczywistosci. Nigdy nie widziala mnie na oczy. Ja przyszlam na swiat, ona umarla. Przedtem przez dwa lata zazywala popularny w jej czasach "zloty srodek". Nowe, przepisywane na recepte lekarstwo o nazwie paracetco, ktore dokonywalo cudow u chorych na chorobe Alzheimera. Zapobiegalo dalszemu pogarszaniu sie dzialania procesow umyslowych, pozwalajac robic doskonaly uzytek z resztek pamieci i zdolnosci intelektualnych, jakie jeszcze sie mialo. Polepszalo rowniez ogolne funkcjonowanie osob mlodych i zdrowych. Po paracetco predzej sie czytalo i wiecej zapamietywalo, dokonywalo sie szybszych, precyzyjniejszych skojarzen, obliczen czy konkluzji. W rezultacie lek wsrod studentow stal sie popularny jak kawa i jesli zalezalo im na znalezieniu sie na topie w ktoryms z najlepiej platnych zawodow, rownie niezbedny co znajomosc obslugi komputera. Mozliwe, ze branie paracetco przyczynilo sie do smierci mojej matki. Nie mam pewnosci. Moj ojciec tez nie wiedzial. Za to wiem na pewno, ze lekarstwo odcisnelo wyrazne pietno na mnie, gdyz dzieki niemu mam syndrom hiperempatii. Silnie uzaleznia - wykonczylo kilka tysiecy ludzi probujacych wyrwac sie z nalogu - wiec swego czasu podobnych do mnie liczylo sie na dziesiatki milionow. Nazywaja nas hiperempatami, hiperempatystami albo wrazliwcami. To te grzeczniejsze miana. Pomimo nadwrazliwosci i wysokiej smiertelnosci, wciaz jeszcze kilkoro nas chodzi po swiecie. Wyciagam reke do mamy. Cokolwiek zrobila, chce ja poznac. Jednak ani na mnie spojrzy. Nawet nie odwraca glowy. Poza tym jakos nie moge jej dosiegnac, dotknac. Probuje podniesc sie z krzesla, ale nie jestem w stanie sie poruszyc. Nie mam kontroli nad cialem. Moge tylko siedziec i sluchac kazania taty. Dopiero w tej chwili zaczyna docierac do mnie, co mowi. Do tej pory jego glos byl jedynie niewyraznym gwarem w tle, lecz teraz slysze, jak tato czyta ustep z dwudziestego piatego rozdzialu Ewangelii swietego Mateusza, przytaczajac slowa Chrystusa: "Albowiem jako czlowiek precz odjezdzajacy zwolal slug swoich i oddal im dobra swoje; I dal jednemu piec talentow, a drugiemu dwa, a drugiemu jeden, kazdemu wedlug przemozenia jego, i zaraz precz odjechal". Tato lubuje sie w przypowiesciach - historiach pouczajacych, przedstawiajacych idee i moraly za pomoca malowania zywych obrazow w umyslach ludzi. Wykorzystywal opowiesci, ktore znal z Biblii, wyszperal z historii albo ludowych podan, albo znal z zycia wlasnego lub innych. Wplatal je w niedzielne kazania, lekcje Pisma Swietego, nawet w wyklady z historii, ktore prowadzil przez komputer. Czynil tak, bo wierzyl, ze takie opowiesci to bardzo wazne narzedzia dydaktyczne. Gdyby nie on, nie nauczylabym sie poswiecac im tyle uwagi. Znalam na pamiec przypowiesc, ktora wlasnie czytal, te o talentach. Moglam cytowac z pamieci jeszcze wiele innych biblijnych przypowiesci. Moze dlatego tak wiele dzis umiem uslyszec i zrozumiec. Miedzy fragmentami przypowiesci ojciec snuje swoje kazanie, ktorego sens jednak nie calkiem do mnie dociera. Slysze jego glos, jak wznosi sie i opada, dzwieczy powtorzeniami, to znow sie roznicuje, oscylujac pomiedzy szeptem a krzykiem. Odbieram wszelkie barwy intonacji, tak jak to zawsze robilam, ale tym razem nie potrafie wylapac slow - z wyjatkiem cytatow z biblijnej opowiesci: "A poszedlszy on, ktory wzial piec talentow, robil niemi, i zyskal drugie piec talentow; Takze i on, ktory wzial dwa, zyskal i ten drugie dwa; Ale ten, ktory wzial jeden, odszedlszy wykopal dol w ziemi, i skryl pieniadze pana swego". Tato wysoko cenil wyksztalcenie, ciezka prace i osobista odpowiedzialnosc. "To nasze talenty. Bog dal je nam i osadzi po tym, jaki uzytek potrafilismy z nich zrobic" - mawial, na co moi bracia od razu dostawali szklanych oczu i nawet ja z trudem dusilam westchnienie. Ciag dalszy przypowiesci. Obu slugom, ktorzy pomnozyli talenty, przynoszac zysk swemu panu, pan rzekl: "To dobrze, slugo dobry i wierny! nad malem byles wiernym, nad wielem cie postanowie; wnijdz do radosci pana twego". Trzeciego, ktory nie zrobil nic ze swym srebrnym talentem, tylko dla bezpieczenstwa zakopal go w ziemi, pan potraktowal surowszymi slowami, nazwal sluga zlym i gnusnym, po czym rozkazal innym slugom: "Przetoz wezmijcie od niego ten talent, a dajcie temu, ktory ma dziesiec talentow. Albowiem kazdemu, ktory ma, bedzie dano, i obfitowac bedzie; a od tego, ktory niema, i to, co ma, bedzie od niego odjeto". Gdy tylko ojciec konczy wypowiadac te slowa, moja matka znika. Przed chwila tu byla, a juz jej nie ma. Nic nie pojmuje, to mnie przeraza. Zauwazam, ze inni takze zaczynaja znikac. Wiekszosc juz odeszla. Duchy ukochanych osob... Tato tez przepadl. Moja macocha wola do niego po hiszpansku, jak czasem sie zdarzalo, gdy byla czyms podniecona: "Nie! Jak mamy teraz zyc? Wlamia sie i zabija nas wszystkich! Trzeba postawic wyzszy mur!". Rozplywa sie, a po niej moi bracia. Zostaje sama - tak samo jak tamtej nocy sprzed pieciu lat. Otaczaja mnie popioly i gruzy. Nie widzialam, zeby dom plonal i kurczyl sie w ogniu, zamieniajac w wygasly popiol, jednak w mgnienia oka obrocil sie w ruine z dachem z nocnego nieba. Patrze na gwiazdy, na kwarte ksiezyca i na ruchoma struzke blasku, ktora wznosi sie coraz wyzej pod niebo niczym jakas ulatujaca sila zycia. W tej poswiacie drgaja cienie, wielkie, grozne. Boje sie ich, ale nie wiem, jak moglabym im uciec. Mur okalajacy sasiedztwo jeszcze stoi, wyrasta nade mna, o wiele wyzszy, niz byl w rzeczywistosci. Jest taki wielki... Mial nas chronic. Zawiodl dawno temu. Teraz znow zawodzi. Zagrozenie juz wdarlo sie do srodka. Chce biec, uciekac, schowac sie gdzies, lecz wlasnie zaczynaja rozplywac sie moje wlasne dlonie, stopy... Slysze grzmot. Wedrujaca w gore po niebie struzka swiatla jasnieje. Wybucham krzykiem. Upadam. Tyle mojego ciala juz zniklo, rozmylo sie. Nie moge ustac prosto, upadam, upadam, upadam... * * * Przebudzilam sie w mojej chacie w Zoledziu, zaplatana w koce, w polowie na lozku, w polowie na podlodze. Krzyczalam na glos? Nie mam pojecia. Jakos nie miewam tych koszmarow, kiedy jest przy mnie Bankole, wiec nie moze powiedziec mi, czy duzo halasu potrafie narobic. Ale to dobrze. Praktyka odbiera mu wystarczajaco duzo snu, a juz dzisiejsza noc musi byc dla niego szczegolnie ciezka.Jest trzecia nad ranem. Ubieglego wieczoru, tuz po zapadnieciu zmroku, jakas banda, pewnie gang, napadla na Dovetree, osade sasiadujaca z nami od polnocy. Wczoraj o tej porze Dovetree liczyla dwudziestu dwoch mieszkancow: staruszek z zona, ich dwie najmlodsze corki, piatka zonatych synow, wnuki. Prawie wszyscy zgineli. Ocalaly jedynie dwie najmlodsze z synowych i trzech maluchow, ktore zdazyly porwac ze soba, gdy uciekaly. Dwoje dzieci jest rannych, a jedna z kobiet dostala zawalu. Bankole leczyl ja juz wczesniej. Stwierdzil, ze urodzila sie z wada serca, ktora nalezalo zajac sie, kiedy byla jeszcze niemowlakiem. Dziewczyna ma dopiero dwadziescia lat, ale w czasach gdy przyszla na swiat, jej rodzice, jak wiekszosc ludzi, nie mieli pieniedzy. Sami ciezko harowali i musieli zaprzegac do pracy najsilniejsze dzieciaki, jak tylko skonczyly osiem, najpozniej dziesiec lat. W sprawie corki ze slabym sercem uznali, ze co ma byc, to bedzie: choroba albo zabije, albo da sie z nia zyc. No i teraz omal jej nie zabila. Tej nocy Bankole spal - choc bardziej prawdopodobne, ze czuwal - w swojej malenkiej przychodni w szkole, chcac miec na oku chora i ranne dzieci. Przez moja hiperempatie nie moze przyjmowac pacjentow u nas w domu. Juz i tak odbieram wystarczajaco duzo cudzego cierpienia. Bankole martwi sie o mnie i wciaz przekonuje, bym brala jakies specyfiki, ktore zablokuja hiperempatie, ale czynilyby mnie ospala, przymulona i oglupiala. Wielkie dzieki! Tak wiec ocknelam sie sama, zlana potem, bez szans na ponowne zasniecie. Od lat juz nie doswiadczylam tak silnej reakcji na to, co mi sie przysnilo. Jesli mnie pamiec nie myli, ostatni raz przydarzylo mi sie to piec lat temu, tuz po tym, jak tutaj osiedlismy - i byl to ten sam przeklety sen. Podejrzewam, ze powrocil do mnie po napasci na Dovetree. Jak w ogole moglo do tego dojsc? Przeciez przez ostatnie piec lat jest tu coraz spokojniej. Naturalnie, istnieje przestepczosc - rabunki, wlamania, porwania dla okupu czy na handel zywym towarem. Co gorsza, dalej aresztuje sie biedote i skazuje na przymusowa prace za dlugi, walesanie sie i wloczegostwo lub podobne "zbrodnie". Wydawalo sie jednak, ze czasy najazdow na sasiedztwa, z mordowaniem i paleniem wszystkiego, czego nie mozna ukrasc, dawno minely. Ostatni raz slyszalam o napadzie takim jak na Dovetree dobre trzy lata temu. Zgoda, familia Dovetree zaopatrywala wszystkich sasiadow w pedzona przez siebie whisky i domowej uprawy marihuane, lecz przeciez robili to samo na dlugo przed naszym przybyciem. W dodatku, jako ze ich proceder nie tylko byl nielegalny, ale i lukratywny, byli najlepiej uzbrojona rodzina farmerska w okolicy. Rozni juz probowali ich obrabowac, jednak tylko paru najszybszym i najcichszym typom udalo sie cos niecos zwedzic. Do tej pory. Wzielam na spytki Aubrey, te zdrowa z dwu kobiet Dovetree. Bankole juz uspokoil ja co do stanu synka, a ja uznalam, ze powinnismy dowiedziec sie, co tam zaszlo, bez wzgledu na to, jak bardzo byla roztrzesiona. Do diabla, przeciez ich obejscie lezalo tylko godzine marszu stara zrebowa droga od naszego. Ktokolwiek napadl Dovetree, mozemy byc nastepni na liscie. Aubrey powiedziala mi, ze napastnicy byli dziwacznie ubrani. Prowadzilysmy rozmowe w glownej sali szkolnej, rozswietlonej jedna jedyna lampka naftowa, ktora kopcila pomiedzy nami na stoliku. Siedzialysmy twarza w twarz po przeciwnych stronach stolu, a Aubrey zerkala raz po raz w strone gabinetu, gdzie Bankole zdazyl juz oczyscic i opatrzyc skaleczenia, oparzeliny i siniaki jej synka. Napadli ich sami mezczyzni, ale wszyscy mieli na sobie czarne, przepasane pasem tuniki - sukienki, jak sie wyrazila - ktore siegaly im do ud. Pod spodem nosili zwyczajne spodnie, niektorzy dzinsy, inni takie w maskujace plamy, jakie widziala wczesniej na zolnierzach. -Wygladali na zolnierzy - opowiadala. - Tak cicho sie zakradli. Zobaczylismy ich dopiero, jak juz zaczeli do nas strzelac. Ni stad, ni zowad, bach! Jak na komende. We wszystkie domy naraz. Jak jeden wielki wybuch - ze dwadziescia, trzydziesci, a moze i wiecej luf wypalilo w tej samej chwili. Bandy tak nie dzialaja. Gangsterzy nie strzelaja razem, jak na komende. Pozniej kazdy dbalby tylko o wlasny interes, probujac uprzedzic reszte i wyrwac najladniejsze kobiety albo najcenniejszy lup. -Palic i grabic zaczeli dopiero wtedy, jak nas pokonali i wystrzelali - mowila dalej Aubrey. - Wzieli nasze paliwo, poszli prosto na pola i podpalili wszystkie uprawy. Potem wrocili spalic domy i stodoly. Wszyscy mieli na piersiach wielgachne biale krzyze - takie same jak w kosciele. Ale pomordowali nas. Strzelali nawet do dzieciakow. Wykanczali kazdego, kogo znalezli. Gdybym nie zdazyla schowac sie z moim, to i nas by utlukli. Jej wzrok znow padl na gabinet. Ta rzez dzieci... przerazajace. Wiekszosc zbirow - z wyjatkiem najgorszych psychopatow - oszczedzilaby je, chociazby na gwalt, a pozniej na sprzedaz. I jeszcze te krzyze... Coz, moge sobie wyobrazic bandziorow obwieszonych jakimis tam krzyzami na lancuchach, ale wiekszosc ich ofiar nigdy nie podeszlaby dosc blisko, by cos takiego zauwazyc. Jednak nieprawdopodobne, aby cala banda paradowala w dobranych pod kolor tunikach, klujac w oczy jednakowymi bialymi krzyzami na piersiach. To cos nowego. Albo bardzo starego. Skojarzylam, co to moglo byc, dopiero gdy pozwolilam juz Aubrey wrocic do przychodni i polozyc sie obok synka, ktoremu Bankole zaaplikowal cos na sen. Polecil jej zazyc to samo, wiec bede mogla wyciagnac od niej cos wiecej dopiero poznym rankiem, kiedy sie obudzi. Przez caly czas nurtowala mnie mysl, czy tamci bandyci z krzyzami nie mieli przypadkiem nic wspolnego z moim aktualnie glownym antykandydatem na prezydenta, senatorem ze stanu Teksas, Andrew Steele Jarretem. Wskrzeszanie paskudnych tradycji z przeszlosci - cos takiego pasowalo do jego ludzi. Czy ci z Ku-Klux-Klanu nosili krzyze, czy tylko je palili? Faszysci mieli swastyke, w pewnym sensie tez krzyz, chyba jednak nie wieszali jej na piersiach. Od krzyzy roilo sie za inkwizycji i wczesniej, w epoce wypraw krzyzowych. No i prosze, dzis znow pojawia sie grupa, ktora szlachtuje ludzi, uzywajac krzyza jako symbolu. Niewykluczone, ze stoja za tym poplecznicy Jarreta. Wlasnie on nawoluje do powrotu do wczesniejszych, "prostszych" porzadkow. Dzisiejsze mu nie odpowiadaja. Nie odpowiada mu religijna tolerancja. Nie odpowiada mu obecne oblicze panstwa. Chce cofnac nas do jakichs magicznych czasow, kiedy wszyscy wyznawali tego samego Boga, oddawali Mu czesc na jedna modle i wierzyli, ze ich bezpieczenstwo we wszechswiecie zalezy od tego, czy uczestnicza w jednakowych religijnych obrzadkach i eliminuja kazdego, kto mysli inaczej. W historii tego kraju takich czasow nigdy nie bylo. Jednak dzis dla jego obywateli, z ktorych ponad polowa nie potrafi nawet czytac, historia to tylko jeden z wielu rozleglych obszarow niewiedzy. Stronnikom Jarreta zdarzylo sie juz zebrac w motloch, aby palic ludzi na stosie za czary. Czary! W 2032 roku! Czarownicy albo czarownice przewaznie okazuja sie muzulmanami, Zydami, Hindusami, buddystami czy, w innych regionach kraju, mormonami, Swiadkami Jehowy, a nawet katolikami. Moga tez byc ateistami, "sekciarzami", a nawet i dobrze sytuowanymi ekscentrykami. Tacy zamozni ekscentrycy czesto nie maja zadnych obroncow, za to duzo do zagrabienia. Z kolei "sekciarz" to cudownie uniwersalna etykietka, pod ktora mozna podpiac kazdego, kto nie pasuje do zadnej z ogolniejszych kategorii, a mimo to wciaz jakos nie calkiem miesci sie w Jarretowej definicji chrzescijanina. Boze drogi, bywalo, ze jego ludzie bili i wypedzali nawet unitarian! Senator oficjalnie potepia calopalenia, ale robi to w tak lagodnych slowach, ze jego zwolennicy moga interpretowac je, jak im sie zywnie podoba. Na pobicia, tarzanie w smole i pierzu i niszczenie "poganskich domow czcicieli szatana" ma jedna prosta odpowiedz: "Chodzcie do nas! Nasze drzwi stoja otworem przed kazda narodowoscia, kazda rasa! Porzuccie wasza grzeszna przeszlosc i stancie sie jednymi z nas. Pomozcie nam przywrocic Ameryce utracona wielkosc". Ta jego polityka marchewki i kija odniosla znaczny sukces. Badz jednym z nas i zyj pomyslnie, albo... Wszelkie ewentualne konsekwencje trwania w grzesznym uporze to juz twoj problem. Jego przeciwnik, wiceprezydent Edward Jay Smith, nazywa Jarreta demagogiem, podzegaczem motlochu i hipokryta. Oczywiscie ma racje, tyle ze on sam jest szarym, umeczonym cieniem czlowieka. Jaskrawe przeciwienstwo czarnowlosego, przystojnego i postawnego Jarreta, ktory glebokim i przejrzystym spojrzeniem blekitnych oczu uwodzi i zjednuje ludzi. W dodatku natura obdarzyla go darem, jaki mial moj ojciec - glosem, ktory przenika cale cialo sluchacza. Faktycznie, przykro mi o tym wspomniec, lecz senator tez byl kiedys pastorem baptystow, takim samym jak tato. Wiele lat temu porzucil swoja wiare, by stworzyc wlasny Kosciol - Chrzescijanska Ameryka. Wprawdzie od dawna juz nie glosi swej chrzescijansko-amerykanskiej nauki ani w chrzescijansko-amerykanskich zborach, ani w sieciach medialnych, jednak wciaz uznawany jest za glowe swojego Kosciola. To chyba nieuniknione, ze ludzie, ktorzy nie umieja czytac, beda raczej sklonni oceniac kandydatow po tym, jak wygladaja i mowia, anizeli po deklarowanych pogladach i przekonaniach. Przeciez nawet ci czytajacy i wyksztalceni lapia sie na lep milej aparycji i kuszacych klamstw. Nie mam zadnych watpliwosci, ze nowe zasady anonimowego glosowania na wizerunek kandydata w sieci dadza Jarretowi jeszcze jeden atut. Dla stronnikow senatora alkohol i narkotyki to narzedzia Szatana. Calkiem mozliwe, ze co bardziej fanatyczni wyznawcy jego idei skrzykneli sie w zorganizowana falange z krzyzami na tunikach, ktora unicestwila Dovetree - gospodarstwo i gospodarzy. A przeciez my jestesmy Nasionami Ziemi, "sekta", "dziwakami ze wzgorz", "tymi porabanymi wariatami, co modla sie do jakiegos ichniego boga zmian". Doszly mnie sluchy, ze w niektorych plotkach nazywa sie nas "poganskimi satanistami ze wzgorz, ktorzy przygarniaja dzieci". I pada pytanie: "Jak myslicie, co z nimi robia?". Co tam, ze jak kraj dlugi i szeroki kwitnie handel porywanymi, osieroconymi czy sprzedawanymi przez wlasnych zdesperowanych rodzicow dziecmi; co tam, ze wszyscy o tym wiedza. To nie ma znaczenia. Co innego aluzja, ze jakas sekta przygarnia dzieci w "watpliwych celach" - to juz wystarczy, by co niektorzy zapomnieli o zdrowym rozsadku. Takie pogloski mogly zaszkodzic nam nawet w oczach ludzi, ktorzy nie byli zwolennikami Jarreta. Wprawdzie nie sa zbyt powszechne, ale i tak wieje od nich groza. Ludze sie nadzieja, ze na Dovetree napadl jakis nowy gang, przerazajaco zdyscyplinowany, lecz dzialajacy wylacznie dla zysku. Obym sie nie mylila... Niestety, jakos sama w to nie wierze. Naprawde podejrzewam, ze maczali w tym palce poplecznicy Jarreta. I bedzie lepiej, jesli powiem to glosno na dzisiejszym zgromadzeniu. Majac swiezo w pamieci rzez Dovetree, ludzie chetniej beda wspoldzialac, brac udzial w cwiczeniach, zakopywac w rozproszonych w terenie kryjowkach zapasy jedzenia, gotowki i broni, dokumenty i kosztownosci. Potrafimy stawic czolo bandzie. Zdarzalo sie to w przeszlosci, kiedy bylismy o wiele gorzej przygotowani niz teraz. Ale z Jarretem nie wygramy, a juz na pewno nie z prezydentem Jarretem. Jesli ten narod jest na tyle oblakany, ze go wybierze, prezydent Jarret zniszczy nas, nawet nie wiedzac o naszym istnieniu. Nasza osada liczy dzis piecdziesiat dziewiec osob - szescdziesiat cztery, jezeli kobiety i dzieci Dovetree zostana z nami. Taka grupka to jakby nas nie bylo. Trudno sie dziwic, ze znow snil mi sie koszmar. Wracajac do biblijnej przypowiesci - moj "talent" to wlasnie Nasiona Ziemi. Nie zakopalam go, nie ukrylam. Tu, w nadmorskich gorach, moze rosnac i rozwijac sie, jak nasze sekwoje. Co jeszcze moglam zrobic? Gdybym byla rownie dobrym "podzegaczem tlumu" co Jarret, moze do tej pory Nasiona Ziemi uroslyby w dostatecznie duzy ruch, aby stac sie prawdziwym celem dla wrogow. Ale czy tak byloby lepiej? Wzdrygam sie, rozwazajac wszystkie te nieuzasadnione konkluzje. Mam przynajmniej nadzieje, ze nieuzasadnione. Miotajac sie pomiedzy groza tego, co wydarzylo sie na farmie Dovetree, a nadziejami i obawami co do wlasnych ludzi, jestem podenerwowana i rozstrojona, a ze nie mam nic specjalnego do roboty, byc moze, daje sie poniesc wyobrazni. 2 ChaosTo najgrozniejsze z oblicz Boga - Bez wyrazu, rozmyte, wyglodniale. Nadawaj ksztalt Chaosowi - Nadawaj ksztalt Bogu. Dzialaj. Wplywaj na predkosc I kierunek Przemiany. Zmieniaj Jej zasieg. Krzyzuj nasiona Zmiany, Przeobrazaj Jej skutki. Zawladnij Zmiana, Wykorzystuj Ja. Przystosuj sie, by wzrastac. Lauren Oya Olamina, "Nasiona Ziemi. Ksiega Zywych" Trzynastoma pierwszymi, autentycznymi osadnikami i zalozycielami Zoledzia, a tym samym pierwszymi trzynastoma wyznawcami Nasion Ziemi, byli: naturalnie moja matka, Harry Balter z Zahra Moss - wszyscy troje uciekinierzy z Robledo, rodzinnego sasiedztwa matki; Travis, Natividad i Dominie Douglasowie - mloda rodzina, ktora w trakcie wedrowki szosami pierwsza nawrocila sie na wiare mamy. Obie grupki sie spotkaly w Santa Barbara w stanie Kalifornia. Douglasowie spodobali sie matce, byli tacy bezbronni - Dominie mial wtedy zaledwie kilka miesiecy - i przekonala ich do wspolnej dlugiej wedrowki na polnoc w nadziei na lepsze zycie. Pozniej przygarneli siostry Allison i Jillian Gilchrist - Allie i Jill. Jill zginela potem przy autostradzie. Mniej wiecej w tym samym czasie mama zwrocila uwage na mojego ojca, a on zwrocil uwage na nia. Ani jedno, ani drugie nie nalezalo do niesmialych, wiec oboje chetnie poszli za glosem serca, dajac wyraz uczuciu. Ojciec takze dolaczyl do rosnacej w sile grupki. Justin Rohr stal sie Justinem Gilchrist po tym, jak znalezli go zaplakanego przy zwlokach rodzonej matki. Mial wtedy ze trzy latka i w niedlugim czasie przylgneli do siebie z Allie, tworzac nowa minirodzine. Jako ostatnie doszlusowaly dwie niepelne rodziny bylych niewolnikow, ktore polaczyly sie w jedna rozrastajaca sie familie wrazliwcow: Grayson Mora z coreczka Doe i Emery Solis ze swoja corka Tori. To byla ta pierwsza trzynastka: czworka dzieci, czterech mezczyzn i piec kobiet. Wedlug wszelkiego prawdopodobienstwa powinni byli umrzec. Fakt, ze przezyli w bezwzglednym swiecie Zarazy, mozna by uznac za cud - naturalnie gdyby filozofia Nasion Ziemi nie sprzeciwiala sie wierze w cuda. Zalozyli osade daleko od miast i szos, wiec mogli trzymac sie z dala od ogromu przemocy szalejacej w tamtych latach. Ziemia, ktora zasiedlili, nalezala do mego ojca. W dniu przybycia zastali jedna niewyschnieta studnie, zachwaszczony ogrod plus kilka owocowych i orzechowych drzewek w otoczeniu debowych, sosnowych i sekwojowych gajow. Po kupieniu za zlozona do wspolnej kasy cala gotowke wozkow, taczek, nasion, drobnego zywego inwentarza, recznych narzedzi i innych artykulow pierwszej potrzeby, grupka osiedlencow stala sie niemal niezalezna. Ukryta posrod wzgorz, rozrastala sie, plodzac dzieci, adoptujac sieroty i nawracajac ubogich doroslych. W poszukiwaniu wszystkiego, co moglo sie przydac, przetrzasali opuszczone farmy i osady; handlowali na ulicznych targach i z sasiadami. Jednym z najcenniejszych towarow, jakimi wymieniali sie miedzy soba, byla wiedza. Kazdy czlonek wspolnoty Nasion Ziemi nauczyl sie czytac i pisac, a wiekszosc znala przynajmniej dwa jezyki, zwykle angielski i hiszpanski, najbardziej przydatne. Ktokolwiek dolaczal do grupy, dziecko czy dorosly, musial na samym poczatku posiasc te podstawy, a potem wyuczyc sie jakiegos fachu albo rzemiosla. Kto juz mial zawod, obowiazkowo szkolil w nim przynajmniej jedna osobe. Moja matka bardzo tego pilnowala - trudno odmowic jej rozsadku. W tamtych czasach szkoly publiczne staly sie rzadkoscia, a dziesiecioletnie dzieciaki mozna bylo legalnie zaprzac do pracy. Chociaz wedlug prawa oswiata nadal byla obowiazkowa, przestala byc darmowa. Jednak glowny problem tkwil w tym, ze nie bylo nikogo, kto by to prawo egzekwowal; podobnie jak nikt nie ujmowal sie za malymi robotnikami. Najcenniejsze umiejetnosci w tej grupie posiadal moj ojciec. Kiedy spotkal mame, mial juz za soba niespelna trzydziesci lat praktyki lekarskiej. Naprawde rzadki okaz w ich okolicy, i to z rozmaitych powodow: dobrze wyksztalcony, prawdziwy profesjonalista, do tego jeszcze czarny. Zwlaszcza Murzyni byli rzadkoscia tu w gorach. Ludzie lamali sobie glowe, co go przygnalo w te strony. Przeciez w jakiejs nieduzej, ale z prawdziwego zdarzenia miescinie zyloby mu sie o niebo lepiej. Caly region upstrzony byl malymi miasteczkami, z ktorych kazde lekarza przyjeloby z otwartymi ramionami. Moze byl niekompetentny? Albo niezbyt uczciwy? Czy byl porzadny? Mozna mu ufac i oddawac pod opieke zony i corki? Skad pewnosc, czy w ogole jest prawdziwym lekarzem? W swoich zapiskach ojciec nie poswiecil temu ani jednej wzmianki, za to mama wszystko opisala. W ktoryms miejscu pisze tak: "Bankole slyszal szepty i plotki powtarzane na roznych targowiskach czy na przelotnych spotkaniach, ale tylko wzruszal ramionami. Mial na glowie dbanie o nasze zdrowie, leczenie naszych dolegliwosci. Inni korzystali ze swoich apteczek, satelitarnych sieci telefonicznych, a niektorzy szczesliwcy nawet z wlasnych osobowych lub ciezarowych aut. Wiekszosc pojazdow byla wiekowa i zawodna, lecz zawsze lepiej bylo je miec, niz nie miec. Wezwa go czy nie wezwa - to ich sprawa. Z czasem, dzieki cudzym nieszczesciom, sytuacja sie poprawila. Kiedy Jean Holly dostala ostrego zapalenia wyrostka, ktory juz-juz grozil peknieciem, jej rodzina - nasi wschodni sasiedzi - uznala, ze jednak lepiej zaryzykowac i sprowadzic Bankole'a. Jak juz uratowal Jean zycie, Bankole pogadal sobie z jej rodzina. Nie przebierajac w slowach, wygarnal, co o nich mysli. Tak dlugo zwlekali z wezwaniem go, ze omal nie pozbawili matki piatke malych dzieci. Mowil do nich z powazna i chlodna uprzejmoscia, ktora sprawia, ze ludzie wierca sie ze wstydu. Hollym poszlo w piety, ale zrozumieli. I zostal ich lekarzem. Pozniej rodzina Holly wspomniala o nim zaprzyjaznionym Sullivanom, ktorzy powiedzieli swojej corce, wzenionej w rodzine Gama, ci z kolei powiedzieli Dovetree, jako ze stara pani Dovetree - seniorka rodu - byla z domu Gama. Wtedy wlasnie poznalismy naszych najblizszych sasiadow - familie Dovetree". Bardzo zaluje, ze nie mialam szansy poznac taty. Najwyrazniej mogl imponowac. Moze tez lepiej by bylo, gdybym znala tamta wersje mojej matki - borykajaca sie z codziennoscia, skupiona na swoich celach, ale taka mloda, taka ludzka. Mozliwe, ze polubilabym rowniez tych wszystkich ludzi. Z "Dziennikow Lauren Oya Olamina" PONIEDZIALEK, 27 WRZESNIA2032 Nie jestem pewna, jak mam dzis o tym pisac. Po wczorajszym zgromadzeniu i wymuszonych obchodach rocznicy to mial byc spokojny dzien ratowania ocalalego dobytku i upraw. Zdaje sie, ze kilkoro sposrod nas rowniez uwaza Jarreta za meza opatrznosciowego kraju, i to zupelnie niezaleznie od tych jego religijnych bredni. Sek w tym, ze nie da sie oddzielic Jarreta od jego religijnych bredni. Glosujac na niego, wybierasz pobicia i podpalenia, tarzanie w smole i pierzu. To jeden i ten sam pakiet uslug. Kto wie, czy nie zawiera jeszcze wiekszych okropienstw? Zwolennicy Jarreta wydaja sie niezwykle urzeczeni gadka o odbudowie wielkiej Ameryki. Z jej tonu mozna by wywnioskowac, ze co poniektore kraje musza byc sola w oku senatora, a to pachnie wojna. Wiadomo: chcesz skupic ludzi wokol flagi, ojczyzny i wybitnego przywodcy - nie ma jak wojna. Choc to oczywiste, chyba niedlugo wspolnota uszczupli sie przynajmniej o dwie rodziny: Peralta i Faircloth. -Zostala mi jeszcze czworka zywych dzieci - powiedzial Ramiro Peralta na wczorajszym zgromadzeniu. - Moze pod silnymi rzadami kogos takiego jak Jarret beda miec szanse przezyc. Porzadny czlowiek, ten Ramiro, tylko tak rozpaczliwie laknie gotowych rozwiazan, ladu i stabilizacji. Rozumiem go. Mial zone i siedmioro dzieci. Troje z nich splonelo razem z matka w pozarze wywolanym przez rozjuszony i przerazony motloch, ktory postanowil zazegnac ciezka epidemie cholery w Los Angeles, doszczetnie palac cala dzielnice miasta, ktora uznal za zrodlo zarazy. Pamietalam o tym, kiedy zabralam glos, aby mu odpowiedziec: -Pomysl trzezwo, Ramiro. Jarret nie proponuje zadnych rozwiazan! W jaki sposob linczowanie ludzi, palenie kosciolow i wszczynanie wojen ma pomoc zyc twoim dzieciom? Odwrocil sie ode mnie, rozzloszczony. On i Alan Faircloth wymienili spojrzenia przez cala szkolna sale, gdzie odbywaly sie nasze zgromadzenia. Obaj sie boja, glownie o dzieci - Alan ma czworo. Boja sie i wstydza tego strachu, wstyd im wlasnej bezsilnosci. I sa zmeczeni. Miliony ludzi czuje to samo co ci dwaj - przerazenie i proste, zwyczajne znuzenie tym calym chaosem. Chca, zeby wreszcie ktos cos zrobil, uporzadkowal sprawy. Natychmiast! W kazdym razie zgromadzenie przebieglo burzliwie, a uroczystosc rocznicowa tez niezbyt przyjemnie. Ciekawe, ze bardziej obawiaja sie przypuszczalnej nieudolnosci Edwarda Jaya Smitha niz oczywistej i pewnej tyranii Jarreta. Tak wiec tego ranka duzo rozmyslalam, zbierajac uprawy z przyjaciolmi. Nadal poza Zoladz podrozujemy kilkuosobowymi grupkami. Zarowno szosy, jak i pobocza w gorach bywaja niebezpieczne. Na szczescie od prawie pieciu miesiecy ani razu nic zlego sie nie wydarzylo. Obawiam sie, ze brak klopotow tez moze nie wyjsc nam na zdrowie. To smutne. Podczas napadu mozna zginac na miejscu. Spokoj tez jest niebezpieczny, bo wyzwala samozadowolenie i nieostroznosc, ktore wczesniej czy pozniej prowadza do smutnego konca. Jesli mam byc szczera, to mimo napasci na Dovetree bylismy jeszcze bardziej zadowoleni z siebie niz zazwyczaj, poniewaz wyprawialismy sie w znane juz miejsce. Naszym celem bylo spalone i porzucone gospodarstwo kawal drogi od Dovetree, gdzie wczesniej zauwazylismy troche uzytecznych roslin. Zwlaszcza przyda sie nam aloes, dobry do opatrywania ran po oparzeniach i ukaszeniach owadow. Czekaly tez na nas wielkie stosy agawy. Ladna, kolorowa roslina - niebieskozielone liscie z zoltymi brzegami. Musiala rosnac i pienic sie bez dogladania latami, az calkiem zarosla to, co bylo kiedys przydomowym ogrodkiem. Jakas olbrzymia dzika odmiana - wielka rozete tworzyly sztywno sterczace, wlokniste i miesiste liscie, niektore o dlugosci ponad metr. Ich konce zwezaly sie w dlugi i twardy sztyletowaty kolec, a krawedzie obrebialy wyszczerbione ciernie, dostatecznie ostre, by przeszyc ludzka skore. Wlasnie do tego zamierzalismy ich uzywac. Przy pierwszej bytnosci zabralismy troche mniejszych roslin, same najmlodsze odrosty. Teraz planowalismy wykopac reszte, ile tylko zdolamy upakowac na nasz wozek, juz i tak wiecej niz w polowie wyladowany rzeczami, ktore wywiezlismy z butwiejacej szopy przy zawalonej chacie pare kilometrow od poletka dzikiej agawy. Znalezlismy tam zakurzone garnki, rondle, wiadra, stare ksiazki i czasopisma, pokryte rdza narzedzia, gwozdzie, lancuchy do klod drzewa i drut. Wszystko podniszczone przez wode i czas, ale wiekszosc da sie jeszcze wyczyscic i nareperowac, rozebrac na czesci albo przynajmniej wykorzystac jako wzor do zrobienia repliki. Uczymy sie czegos przy kazdej wykonywanej pracy. Stalismy sie naprawde zrecznymi wytworcami i naprawiaczami drobnych narzedzi. Udalo nam sie przetrwac do tej pory wlasnie dzieki temu, ze ciagle sie uczymy. Nasi klienci juz wiedza, ze kupujac u nas, nie wyrzuca pieniedzy w bloto. Odzyskiwanie dobra z opuszczonych pol i ogrodow to rownie pozyteczne zajecie. Zbieramy wszelkie ziola, warzywa, owoce kazda rosline, jaka znamy, jesli moze sie przydac. W szczegolnosci nigdy nie skonczy sie nam zapotrzebowanie na cierniste sukulenty, ktore dobrze zniosa nasz klimat. Uzupelniamy nimi kolczasty zywoplot. Sadzac kaktus przy kaktusie, jeden ciernisty krzak przy drugim, ogradzamy otaczajace Zoladz wzgorza zywym murem. Oczywiscie nie powstrzyma on zdeterminowanych intruzow. Taki mur nie istnieje. Samochody osobowe i ciezarowki zawsze wjada, jesli tylko kierowcy pogodza sie z tym, ze ich pojazdy troche sie poobijaja; jednak auta i ciezarowki na chodzie to w gorach cenna rzadkosc, a i ceny paliw poteznie bija po kieszeni. Nawet piesi nieproszeni goscie przedarliby sie, gdyby zadali sobie troche trudu, ale nasz zywoplot z pewnoscia bedzie przeszkoda i ich rozdrazni. Wpadna w zlosc, a przez to moze narobia halasu. Jezeli ogrodzenie zadziala tak, jak sie spodziewamy, odwiedzajacy nas chetniej wybiora najlatwiej dostepne szlaki, a tych pilnujemy dwadziescia cztery godziny na dobe. Gosci najlepiej miec na oku. Wlasnie w tym celu przyszlismy zebrac cala agawe. Procz tego chcielismy przetrzasnac to, co zostalo z domu. Zbudowano go na lekkim wzniesieniu, frontem do pol i ogrodow. To mial byc nasz ostatni przystanek przed powrotem do Zoledzia. Malo brakowalo, a przystanelibysmy tam na zawsze. Nieopodal stal zaparkowany szary i stary furgon mieszkalny. W pierwszej chwili wcale go nie zauwazylismy. Z dystansu zaslanial go wiekszy z dwu kominow, ktore sterczaly ponad murami niczym nagrobek i pomnik ku pamieci domu. Podzielilam sie tym wrazeniem z Jorgem Cho. Wzielismy go ze soba, choc jest mlody, ale ma smykalke do wyszperywania uzytecznych rzeczy, ktore inni skreslaja jako rupiecie. -Co to takiego nagrobek i pomnik? - spytal. Mowil powaznie. Ma osiemnascie lat i tak samo jak ja jest uciekinierem z okolic Los Angeles, jednak zdobyl zupelnie inne doswiadczenia. Mnie wychowywali i uczyli wyksztalceni rodzice, a Jorge byl zdany tylko na siebie. Wlada hiszpanskim i resztka koreanskiego, ktora jeszcze nie wywietrzala mu z glowy, za to w ogole nie zna angielskiego. Jego matka umarla na grype, gdy mial siedem lat. Piec lat pozniej podczas trzesienia ziemi stracil ojca, bo zawalil sie stary dom, w ktorym cala rodzina koczowala na dziko. Tym sposobem na samiutenkiego dwunastolatka spadla cala odpowiedzialnosc za mlodsze rodzenstwo, siostre i brata. Jakos dal sobie rade; opiekujac sie nimi, sam nauczyl sie czytac i pisac po hiszpansku, korzystajac z okazjonalnej pomocy starego zapijaczonego znajomego. Zatrudnial sie przy ciezkich i niebezpiecznych, czesto nielegalnych pracach. Szabrowal. Kiedy musial, kradl. Udalo im sie przetrwac - trojce koreanskich dzieciakow w dzielnicy biedy meksykanskich i srodkowoamerykanskich uchodzcow - jednakowoz nie mieli czasu na nauke zbednych rzeczy. Dzis u nas ucza sie czytac, pisac i mowic po angielsku, bo dzieki temu beda mogli porozumiec sie ze wszystkimi. Przy okazji uczymy ich historii, rolnictwa, stolarki i przeroznych przypadkowych rzeczy - na przyklad co to takiego pomnik i nagrobek. W naszej grupce odzyskiwaczy mienia byli jeszcze Natividad Douglas i Michael Kardos. W przeciwienstwie do mnie i Jorgego, Michael i Natividad nie sa wrazliwcami. Kiedy w grupie przewazaja wrazliwcy, wyprawa robi sie zbyt ryzykowna. Czuciowcy sa za slabi. Cierpimy bol niezaleznie od tego, kto jest ranny. Ale pol na pol to dobry sklad, poza tym naszej czworce dobrze sie razem pracuje. To do nas niepodobne - tak przestac uwazac wszyscy naraz, jednak tym razem wlasnie to nam sie przydarzylo. Komin, ktory zaslonil nam furgonetke, wyrastal z pozostalosci po tylnej scianie nieistniejacego juz przestronnego salonu. W wielkim palenisku mozna by upiec cala krowe. Krotko mowiac, wszystko razem bylo na tyle duze, by ukryc przed naszym wzrokiem srednich rozmiarow mieszkalny furgon. Zobaczylismy go dopiero w tej samej chwili, kiedy ze srodka ktos zaczal do nas strzelac. Naturalnie bylismy pod bronia, jak zawsze mielismy automatyczne karabiny i bron boczna, jednak przeciwko opancerzeniu i sile ognia nawet skromnej furgonetki bylo to tyle co nic. Przypadlismy do ziemi pod gradem piachu i kamieni rozpryskiwanych przez pociski. Nastepnie wycofalismy sie, odpelzajac w dol ze wzniesienia, na ktorym stal dom. Grzbiet pagorka byl nasza jedyna oslona. Potem moglismy tylko lezec u podnoza stoku. Nie odwazylismy sie usiasc ani tym bardziej wstac. Nie bylo dokad uciekac. Najpierw z przodu, pozniej z tylu za nami kule dziurawily caly teren, jaki wystawal poza oslone wierzcholka wzgorza. W poblizu nie rosly zadne drzewa ani wieksze krzaki, ktore by mogly nas zaslonic. Znajdowalismy sie w najubozszej czesci pozostalosci po pustynnym ogrodzie. Nie dotarlismy jeszcze do agaw, a teraz bylo juz za pozno. I tak nie dalyby nam wystarczajacej oslony. Jedyna rzecza, za ktora miel