BUTLER OCTAVIA E. Przypowiesc o Talentach OCTAVIA E. BUTLER Przelozyl Jacek Chelminiak PROLOG To cali my -Energia I Masa, Zycie I formowanie Zycia, Jazn I formowanie Jazni, Bog I ksztaltowanie Boga. Niech kazdy zwazy - Nikt sie nie rodzi Z celem, Lecz tylko z zadatkiem celu. Lauren Oya Olamina, "Nasiona Ziemi. Ksiegi Zywych" Zrobia z niej BOGA. Mysle, ze chyba nawet by jej sie spodobalo, gdyby mogla sie o tym dowiedziec. Wbrew wszystkim protestom i zaprzeczaniu, tak naprawde zawsze potrzebni jej byli posluszni i oddani zwolennicy - uczniowie - zasluchani w nia, wierzacy we wszystko, co im mowila. Tak samo potrzebne jej byly wielkie wydarzenia, ktore wykorzystywala do wlasnych celow. Zdaje sie, ze wszystkie bostwa tego potrzebuja. Urzedowo jej pelne imie i nazwisko brzmialo: Lauren Oya darnina Bankole, ale dla tych, co ja darzyli miloscia lub nienawiscia, byla po prostu Olamina. Dla mnie byla biologiczna matka. Teraz nie zyje. Przez caly czas chcialam pokochac ja i uwierzyc, ze nie jest winna temu wszystkiemu, co zaszlo miedzy nami. Pragnelam tego. A jednak, wciaz jej potrzebujac, czulam do niej nienawisc i balam sie jej. I nigdy, przenigdy jej nie ufalam, nigdy nie bylam w stanie pojac, jak mogla byc taka, jaka byla - z taka ostroscia widzenia, a jednak tkwiaca w bledzie; zawsze dla calego swiata, a nigdy dla mnie. Dalej tego nie pojmuje. Teraz, kiedy umarla, nie mam zadnej pewnosci, czy kiedykolwiek mi sie uda. Mimo to musze probowac, bo przeciez musze zrozumiec siebie, a ona jest czastka mnie. Nie podoba mi sie to, ale to fakt. Dlatego, aby zrozumiec, kim jestem, powinnam zaczac ogarniac, kim byla ona. Wlasnie po to pisze i skladam do kupy te ksiazke. Pisanie zawsze bylo moim sposobem na porzadkowanie uczuc. Matka tez tak robila. U niej, procz potrzeby pisania, rozwinela sie jeszcze chec rysowania. Gdyby przyszla na swiat w normalniejszych czasach, moze tak jak ja zostalaby pisarka albo artystka w jakiejs innej dziedzinie sztuki. Choc w ciagu calego zycia wiekszosc ze swych rysunkow porozdawala, udalo mi sie pare zebrac. Mam tez egzemplarze wszystkiego, co ocalalo z jej pisaniny. Nawet niektore z jej wczesnych, papierowych brulionow zostaly dla potomnych skopiowane na dyskietkach lub krysztalach. Od wczesnej mlodosci miala zwyczaj chowania zapasow zywnosci, pieniedzy i broni w ustronnych kryjowkach badz u zaufanych osob. Ten nawyk kilkakrotnie ratowal jej zycie, a przy okazji pozwolil zachowac nie tylko jej wlasne slowa, notatki i dzienniki, lecz i zapiski mojego ojca, bo i jego - metoda wiercenia dziury w brzuchu - zdolala naklonic, by co nieco zapisywal. Mial lekkie pioro, choc pisac nie lubil. Dobrze sie stalo, ze tak go przyciskala. Ciesze sie, ze moglam poznac go przynajmniej poprzez to, co napisal. Zastanawiajace, ale bynajmniej wcale mnie nie cieszy, iz te sama mozliwosc mialam w jej przypadku. "Bog jest Przemiana" - oto wyznanie wiary mojej matki; credo, ktore zawarla w pierwszej strofie "Pierwszej Ksiegi Zywych" swych "Nasion Ziemi". Czegokolwiek dotykasz, Ulega Zmianie. Cokolwiek zmieniasz, Zmienia tez ciebie. Zmiana Jest jedyna trwala prawda. Bog Jest Przemiana. Coz, slowa calkiem nieszkodliwe, a w jakims metaforycznym sensie chyba nawet prawdziwe. Przynajmniej na poczatku wyszla od jakiejs prawdy. I tak ostatni raz dotknela mnie swymi wspomnieniami, swoim zyciem i ta cholerna filozofia Nasion Ziemi. Rok 2032 Powierzamy naszych zmarlychSadom I gajom. Zwracamy ich Zyciu. Lauren Oya Olamina, "Nasiona Ziemi. Ksiegi Zywych" 1 MrokNadaje ksztalt swiatlu, A swiatlo Ksztaltuje ciemnosc. Smierc Daje ksztalt zyciu, Jak zycie Daje ksztalt smierci. Wszechswiat I Bog Dzierza te pelnie, Wzajemnie sie okreslajac. Bog Obleka w ksztalt wszechswiat, Ktory Daje ksztalt Bogu. Lauren Oya Olamina, "Nasiona Ziemi. Ksiegi Zywych" Ze "Wspomnien z innych swiatow" TAYLORA FRANKLINA BANKOLE'A Wyczytalem, ze ow okres wstrzasow, ktory zurnalisci zaczeli nazywac Apokalipsa albo bardziej pospolicie, za to z wieksza gorycza, Zaraza, trwal od 2015 do 2030 roku - pietnascie lat bezholowia. To nieprawda. Zaraza meczy nas duzo dluzej. Wylegla sie sporo przed rokiem 2015, moze nawet jeszcze pod koniec zeszlego milenium. I wcale sie nie skonczyla.Czytalem tez, ze wywolaly ja gospodarcze, spoleczne i klimatyczne kryzysy, ktore przypadkiem zbiegly sie w czasie. Juz uczciwiej byloby przyznac, ze zrodzila ja nasza wlasna odmowa zajecia sie widocznymi golym okiem problemami, jakie nabrzmialy w tych dziedzinach. Wpierw sami je stworzylismy, a potem spokojnie patrzylismy, jak przeradzaja sie w kryzysy. Ludzie zaprzeczaja temu, ale ja urodzilem sie w 1970 i widzialem dosyc, by wiedziec, ze mam racje. Bylem swiadkiem, jak wyksztalcenie z podstawowego wymogu, ktory trzeba spelnic, aby przetrwalo cywilizowane spoleczenstwo, przeradza sie coraz bardziej w przywilej bogaczy. Bylem swiadkiem, jak chec zysku, wygodnictwo i biernosc stawaly sie wymowka dla coraz wiekszej i coraz grozniejszej degradacji srodowiska. Na moich oczach nieuchronnym losem coraz wiekszych rzesz ludzkich stawalo sie ubostwo, glod i choroby. Ogolnie rzecz biorac, Zaraza doprowadzila do prowadzonej jakby na raty trzeciej wojny swiatowej. Faktycznie w tamtych czasach przez swiat przetoczylo sie pare pomniejszych krwawych wojenek. Wszystkie o glupstwa - jedno wielkie marnowanie ludzkiego zycia i bogactw. Wszystkie rzekomo w obronie przed podlym, obcym nieprzyjacielem. Tak naprawde wzniecali je nieodpowiedzialni przywodcy, niemajacy pomyslow, co innego mozna by zrobic. Za to dobrze wiedzieli, jak zerujac na ludzkim strachu, podejrzliwosci i nienawisci, na powszechnych potrzebach i chciwosci, wzbudzic dla swojej wojny patriotyczne poparcie. Posrod tego wszystkiego Stany Zjednoczone Ameryki ucierpialy na skutek calkiem niewojskowej, acz dotkliwej kleski. Chociaz nie przegraly zadnej powaznej wojny, nie zdolaly odeprzec Zarazy. Moze po prostu stracily z oczu wizje panstwa, do jakiej kiedys dazyly, a pozniej juz tylko miotaly sie bez celu od gafy do gafy, az calkiem opadly z sil. Co z nich zostalo i czym sa dzisiaj? Sam nie wiem. Taylor Franklin Bankole to moj ojciec. Sadzac po jego pismach, wydaje sie, ze byl troskliwym, troche oficjalnym czlowiekiem, ktory uwiklal sie w zwiazek z moja uparta i dziwna matka, chociaz na dobra sprawe moglaby prawie byc jego wnuczka. Matka chyba go kochala i chyba dal jej szczescie. Spotkali sie w czasach Zarazy, oboje bezdomni wloczedzy. On byl juz piecdziesieciosiedmioletnim lekarzem - tak zwanym doktorem rodzinnym a ona zaledwie osiemnastolatka. Zaraza pozostawila im wspolne, okropne wspomnienia. Obydwoje przezyli zaglade swych miast - on San Diego, ona Robledo, jednego z przedmiesc Los Angeles. W 2027 poznali sie, polubili i pobrali. Czytajac miedzy wierszami, mysle sobie, ze ojciec zapragnal wziac w opieke te mloda, dziwna dziewczyne, z ktora zetknal go los. Chcial ocalic ja przed panujacym chaosem, obronic przed gangami, prochami, niewolnictwem i choroba. No i naturalnie pochlebialo mu, ze ona tez go chce. Byl mezczyzna z krwi i kosci, ktoremu na pewno doskwieralo, ze tak dlugo jest sam. Gdy spotkal mame, jego pierwsza zona nie zyla juz od jakichs dwoch lat. Oczywista - nie byl w stanie zapewnic mojej matce bezpieczenstwa. Nikt nie zdolalby tego dokonac. Mama obrala swa droge na dlugo przedtem, nim sie poznali. Jego blad tkwil w tym, ze widzial w niej jedynie mloda dziewczyne, podczas gdy ona juz wtedy byla pociskiem, od dawna uzbrojonym i wycelowanym. Z "Dziennikow Lauren Oya Olamina" NIEDZIELA, 26 WRZESNIA 2032 Dzisiaj Swieto Przybycia, piata rocznica zalozenia naszej wspolnoty tu, w gorach okregu Humboldt, nazwanej przez nas Zoledziem. Jakby na przekor swiatecznemu nastrojowi, wlasnie znow przysnil mi sie jeden z powracajacych koszmarow. Przez ostatnie pare lat raczej rzadko mnie nawiedzaja - starzy wrogowie ze znajomymi paskudnymi nawykami. Znam te sny. Tak lagodnie, niewinnie sie zaczynaja... Dzisiejszy byl z poczatku wycieczka w przeszlosc, odwiedzinami w domu, okazja, by spedzic troche czasu z duchami ukochanych bliskich. * * * Moj dawny dom odrodzil sie z popiolow. Choc przed laty na wlasne oczy widzialam, jak plonal, jakos mnie to nie dziwi. Pamietam, ze szlam przez pogorzelisko, ktore po nim zostalo. A jednak teraz dom stoi na nowo, wypelniony ludzmi, ktorych znalam jako dorastajaca dziewczyna. Siedza w naszych frontowych pokojach na ustawionych rzedami starych skladanych krzeslach z metalu, drewnianych z kuchni i jadalni, i plastikowych ogrodowych. Milczace zgromadzenie przepedzonych i pomordowanych.Nabozenstwo juz sie zaczelo i naturalnie tato wyglasza kazanie. Wyglada tak, jak zawsze wygladal w swoich liturgicznych szatach: wysoki i barczysty, surowy i prosty - potezny, czarny mezczyzna o glosie, ktory nie tylko slyszysz, ale wrecz czujesz na skorze i w kosciach. Nie ma takiego zakamarka w zborze kongregacji, do ktorego by nie dotarl. Nigdy nie mielismy zadnego systemu naglosnienia - nie bylo takiej potrzeby. Teraz znow slysze i czuje ten glos. Ile lat temu moj ojciec zaginal? Czy raczej - ile lat temu zostal zamordowany? Bo przeciez z pewnoscia tak wlasnie skonczyl. Nie byl typem mezczyzny, ktory porzucilby wlasna rodzine, wlasna wspolnote i kosciol. W czasach gdy zniknal, o gwaltowna smierc bylo jeszcze latwiej niz dzis. Patrzac od drugiej strony, zycie wtedy tez bylo prawie niemozliwoscia. Pewnego dnia po prostu wyjechal do swego gabinetu w college'u. Prowadzil zajecia w komputerowej sieci i tylko raz w tygodniu musial ruszac sie z domu, ale nawet ten raz narazal sie na straszne ryzyko. Jak zwykle, zanocowal w college'u. Dla wszystkich dojezdzajacych do pracy wczesny ranek byl najbezpieczniejsza pora na podroz. Nazajutrz skoro swit tato wyruszyl do domu i nikt go juz wiecej nie widzial. Szukalismy go. Nawet zaplacilismy policji, aby tez szukala. Wszystko na prozno. To wydarzylo sie na wiele miesiecy, zanim spalili nam dom i zniszczyli cale nasze sasiedztwo. Mialam wtedy siedemnascie lat. Dzis mam dwadziescia trzy i od tamtego cmentarzyska dzieli mnie dobrych kilkaset kilometrow. Mimo to, calkiem znienacka, w moim snie znow wszystko jest dobrze. Jestem we wlasnym domu, a tato prawi kazanie. Moja macocha siedzi za jego plecami, pochylona nad pianinem. Przed tata, zajmujac przestronna, niecalkiem otwarta przestrzen naszego rodzinnego pokoju, jadalni i saloniku, siedzi cale zgromadzenie sasiadow. Te trzy pomieszczenia razem maja ksztalt litery L i dzis, z okazji niedzielnego nabozenstwa, wypelnia je po brzegi chyba ze czterdziestu wiernych, wiecej niz zwykle. Jednak sa zbyt cisi, zbyt spokojni jak na kongregacje baptystow - przynajmniej na te, w ktorej sie wychowalam. Siedza tu, lecz jacys tacy nieobecni. Nie ludzie, tylko ludzkie cienie. Duchy. Jedynie moja rodzina wyglada jak zywa. Wiem, sa rownie martwi jak reszta, a jednak tacy realni! Moi bracia wygladaja zupelnie tak samo jak wtedy, kiedy mialam jakies czternascie lat. Najstarszy i najgorszy Keith, ktory zginal pierwszy, ma dopiero jedenascie. To znaczy, ze Marcus, moj ukochany braciszek, bez dwu zdan najladniejszy z calej rodziny, ma teraz dziesiec, a Ben i Greg, podobni, jakby byli blizniakami, maja po osiem i siedem. Siedzimy wszyscy razem w pierwszym rzedzie, na tyle blisko, by moja macocha mogla miec nas na oku. Ja miedzy Marcusem a Keithem - pilnuje, zeby przypadkiem nie pozabijali sie w czasie mszy. Gdy zadne z rodzicow nie patrzy, Keith mocno wali Marcusa piescia w udo. Marcus, chociaz mlodszy, ale jak zawsze bojowy i uparty, nie pozostaje mu dluzny. Lapie kazdego za piesc i sciskam. Jestem starsza od nich, poza tym zawsze bylam silna w rekach. Wijac sie z bolu, chlopcy probuja wyszarpnac dlonie. Odczekuje chwile i puszczam. Dostali nauczke. Teraz przynajmniej na pare minut dadza sobie spokoj. W moim snie nie odczuwam ich bolu, tak jak to zawsze bywalo na jawie. W tamtych czasach, czasach dziecinstwa, jako najstarsza odpowiadalam za ich zachowanie. Musialam braci pilnowac, nawet jesli oznaczalo to przezywanie ich bolu razem z nimi. Jezeli chodzi o moja hiperempatie, zarowno ojciec, jak i macocha trzymali mnie krotko, ograniczajac do minimum jakiekolwiek ulgi z tego tytulu. Stanowczo nie pozwalali, abym czula sie jak ulomna. Bylam najstarszym dzieckiem, koniec i kropka. Mialam swoje obowiazki. Mimo to siniaki, skaleczenia czy oparzenia, jakie udawalo sie zebrac moim braciszkom, nie bolaly mnie ani troche mniej. Za kazdym razem, gdy widzialam ich poobijanych, skazana bylam na ich cierpienia. Czulam nawet bol, ktory przede mna udawali. W koncu hiperempatia to choroba zludzen. Nie ma nic wspolnego z telepatia, czarami ani najglebsza nawet podswiadomoscia. To tylko indukowana neurochemicznie uluda, iz odczuwam bol albo przyjemnosc, widzac, jak doswiadczaja ich inni. Przyjemnosc raczej rzadko, za to bol ile tylko chcecie i - zludny czy nie - rwie jak prawdziwy. Czemu wiec dzis mi tego brakuje? Glupio tesknic za czyms takim. Przeciez to tak, jakbym nagle pozbyla sie bolu zeba. Powinnam byc zdziwiona, lecz uszczesliwiona. A ja sie boje. Jakas czesc mnie znikla. Nie moc odbierac juz bolu moich braci, to jak przestac moc ich slyszec, gdy wolaja - i wlasnie to przejmuje mnie lekiem. Sen zaczyna przeradzac sie w koszmar. Bez zadnego ostrzezenia moj brat Keith przepada. Po prostu nie ma go. Jemu pierwszemu dane bylo odejsc - umrzec - dawno temu. Teraz znika na nowo. Jego miejsce obok mnie zajmuje wysoka i sliczna kobieta o skorze barwy czekolady, smukla, z dlugimi kruczoczarnymi lsniacymi wlosami. Zielona sukienka z miekkiego jedwabiu spowija jej cialo jakims zawilym wzorem fald i zmarszczek, od szyi az do stop. Nie znam jej. To moja matka. Nieznajoma z jedynego zdjecia przedstawiajacego moja biologiczna matke, jakie dostalam od ojca. Keith ukradl je z mojej sypialni, gdy mialam dwanascie lat, a on dziewiec. Zawinal fotografie w stary kawalek ceratowego obrusa i zakopal w naszym ogrodku pomiedzy grzadka kabaczkow a kukurydzy przemieszanej z fasola. Pozniej zaklinal sie, ze to nie z jego winy zdjecie zostalo zniszczone przez wilgoc i zadeptane. Przeciez ukryl je tylko dla kawalu. Skad mogl wiedziec, ze cos mu sie stanie? Caly Keith. Spralam go wtedy na kwasne jablko. Naturalnie sama przy tym ucierpialam, ale nie zaluje. Ten jeden jedyny raz nie pisnal nawet slowa rodzicom. Niestety, fotografii to nie zwrocilo. Zostal mi tylko obraz w pamieci. I wlasnie sie z niej wylonil, siadajac obok mnie. Mama jest bardzo wysoka, wyzsza nawet ode mnie. Nie jest ladna. Jest piekna. Nie jestem do niej podobna. Wdalam sie w ojca, o czym zawsze napomykal z zalem. Mnie to nie przeszkadza. Jednak przyznaje, ze matka wyglada zachwycajaco. Patrze sie na nia, lecz ona nie odwraca sie, by na mnie spojrzec. Przynajmniej to odpowiada rzeczywistosci. Nigdy nie widziala mnie na oczy. Ja przyszlam na swiat, ona umarla. Przedtem przez dwa lata zazywala popularny w jej czasach "zloty srodek". Nowe, przepisywane na recepte lekarstwo o nazwie paracetco, ktore dokonywalo cudow u chorych na chorobe Alzheimera. Zapobiegalo dalszemu pogarszaniu sie dzialania procesow umyslowych, pozwalajac robic doskonaly uzytek z resztek pamieci i zdolnosci intelektualnych, jakie jeszcze sie mialo. Polepszalo rowniez ogolne funkcjonowanie osob mlodych i zdrowych. Po paracetco predzej sie czytalo i wiecej zapamietywalo, dokonywalo sie szybszych, precyzyjniejszych skojarzen, obliczen czy konkluzji. W rezultacie lek wsrod studentow stal sie popularny jak kawa i jesli zalezalo im na znalezieniu sie na topie w ktoryms z najlepiej platnych zawodow, rownie niezbedny co znajomosc obslugi komputera. Mozliwe, ze branie paracetco przyczynilo sie do smierci mojej matki. Nie mam pewnosci. Moj ojciec tez nie wiedzial. Za to wiem na pewno, ze lekarstwo odcisnelo wyrazne pietno na mnie, gdyz dzieki niemu mam syndrom hiperempatii. Silnie uzaleznia - wykonczylo kilka tysiecy ludzi probujacych wyrwac sie z nalogu - wiec swego czasu podobnych do mnie liczylo sie na dziesiatki milionow. Nazywaja nas hiperempatami, hiperempatystami albo wrazliwcami. To te grzeczniejsze miana. Pomimo nadwrazliwosci i wysokiej smiertelnosci, wciaz jeszcze kilkoro nas chodzi po swiecie. Wyciagam reke do mamy. Cokolwiek zrobila, chce ja poznac. Jednak ani na mnie spojrzy. Nawet nie odwraca glowy. Poza tym jakos nie moge jej dosiegnac, dotknac. Probuje podniesc sie z krzesla, ale nie jestem w stanie sie poruszyc. Nie mam kontroli nad cialem. Moge tylko siedziec i sluchac kazania taty. Dopiero w tej chwili zaczyna docierac do mnie, co mowi. Do tej pory jego glos byl jedynie niewyraznym gwarem w tle, lecz teraz slysze, jak tato czyta ustep z dwudziestego piatego rozdzialu Ewangelii swietego Mateusza, przytaczajac slowa Chrystusa: "Albowiem jako czlowiek precz odjezdzajacy zwolal slug swoich i oddal im dobra swoje; I dal jednemu piec talentow, a drugiemu dwa, a drugiemu jeden, kazdemu wedlug przemozenia jego, i zaraz precz odjechal". Tato lubuje sie w przypowiesciach - historiach pouczajacych, przedstawiajacych idee i moraly za pomoca malowania zywych obrazow w umyslach ludzi. Wykorzystywal opowiesci, ktore znal z Biblii, wyszperal z historii albo ludowych podan, albo znal z zycia wlasnego lub innych. Wplatal je w niedzielne kazania, lekcje Pisma Swietego, nawet w wyklady z historii, ktore prowadzil przez komputer. Czynil tak, bo wierzyl, ze takie opowiesci to bardzo wazne narzedzia dydaktyczne. Gdyby nie on, nie nauczylabym sie poswiecac im tyle uwagi. Znalam na pamiec przypowiesc, ktora wlasnie czytal, te o talentach. Moglam cytowac z pamieci jeszcze wiele innych biblijnych przypowiesci. Moze dlatego tak wiele dzis umiem uslyszec i zrozumiec. Miedzy fragmentami przypowiesci ojciec snuje swoje kazanie, ktorego sens jednak nie calkiem do mnie dociera. Slysze jego glos, jak wznosi sie i opada, dzwieczy powtorzeniami, to znow sie roznicuje, oscylujac pomiedzy szeptem a krzykiem. Odbieram wszelkie barwy intonacji, tak jak to zawsze robilam, ale tym razem nie potrafie wylapac slow - z wyjatkiem cytatow z biblijnej opowiesci: "A poszedlszy on, ktory wzial piec talentow, robil niemi, i zyskal drugie piec talentow; Takze i on, ktory wzial dwa, zyskal i ten drugie dwa; Ale ten, ktory wzial jeden, odszedlszy wykopal dol w ziemi, i skryl pieniadze pana swego". Tato wysoko cenil wyksztalcenie, ciezka prace i osobista odpowiedzialnosc. "To nasze talenty. Bog dal je nam i osadzi po tym, jaki uzytek potrafilismy z nich zrobic" - mawial, na co moi bracia od razu dostawali szklanych oczu i nawet ja z trudem dusilam westchnienie. Ciag dalszy przypowiesci. Obu slugom, ktorzy pomnozyli talenty, przynoszac zysk swemu panu, pan rzekl: "To dobrze, slugo dobry i wierny! nad malem byles wiernym, nad wielem cie postanowie; wnijdz do radosci pana twego". Trzeciego, ktory nie zrobil nic ze swym srebrnym talentem, tylko dla bezpieczenstwa zakopal go w ziemi, pan potraktowal surowszymi slowami, nazwal sluga zlym i gnusnym, po czym rozkazal innym slugom: "Przetoz wezmijcie od niego ten talent, a dajcie temu, ktory ma dziesiec talentow. Albowiem kazdemu, ktory ma, bedzie dano, i obfitowac bedzie; a od tego, ktory niema, i to, co ma, bedzie od niego odjeto". Gdy tylko ojciec konczy wypowiadac te slowa, moja matka znika. Przed chwila tu byla, a juz jej nie ma. Nic nie pojmuje, to mnie przeraza. Zauwazam, ze inni takze zaczynaja znikac. Wiekszosc juz odeszla. Duchy ukochanych osob... Tato tez przepadl. Moja macocha wola do niego po hiszpansku, jak czasem sie zdarzalo, gdy byla czyms podniecona: "Nie! Jak mamy teraz zyc? Wlamia sie i zabija nas wszystkich! Trzeba postawic wyzszy mur!". Rozplywa sie, a po niej moi bracia. Zostaje sama - tak samo jak tamtej nocy sprzed pieciu lat. Otaczaja mnie popioly i gruzy. Nie widzialam, zeby dom plonal i kurczyl sie w ogniu, zamieniajac w wygasly popiol, jednak w mgnienia oka obrocil sie w ruine z dachem z nocnego nieba. Patrze na gwiazdy, na kwarte ksiezyca i na ruchoma struzke blasku, ktora wznosi sie coraz wyzej pod niebo niczym jakas ulatujaca sila zycia. W tej poswiacie drgaja cienie, wielkie, grozne. Boje sie ich, ale nie wiem, jak moglabym im uciec. Mur okalajacy sasiedztwo jeszcze stoi, wyrasta nade mna, o wiele wyzszy, niz byl w rzeczywistosci. Jest taki wielki... Mial nas chronic. Zawiodl dawno temu. Teraz znow zawodzi. Zagrozenie juz wdarlo sie do srodka. Chce biec, uciekac, schowac sie gdzies, lecz wlasnie zaczynaja rozplywac sie moje wlasne dlonie, stopy... Slysze grzmot. Wedrujaca w gore po niebie struzka swiatla jasnieje. Wybucham krzykiem. Upadam. Tyle mojego ciala juz zniklo, rozmylo sie. Nie moge ustac prosto, upadam, upadam, upadam... * * * Przebudzilam sie w mojej chacie w Zoledziu, zaplatana w koce, w polowie na lozku, w polowie na podlodze. Krzyczalam na glos? Nie mam pojecia. Jakos nie miewam tych koszmarow, kiedy jest przy mnie Bankole, wiec nie moze powiedziec mi, czy duzo halasu potrafie narobic. Ale to dobrze. Praktyka odbiera mu wystarczajaco duzo snu, a juz dzisiejsza noc musi byc dla niego szczegolnie ciezka.Jest trzecia nad ranem. Ubieglego wieczoru, tuz po zapadnieciu zmroku, jakas banda, pewnie gang, napadla na Dovetree, osade sasiadujaca z nami od polnocy. Wczoraj o tej porze Dovetree liczyla dwudziestu dwoch mieszkancow: staruszek z zona, ich dwie najmlodsze corki, piatka zonatych synow, wnuki. Prawie wszyscy zgineli. Ocalaly jedynie dwie najmlodsze z synowych i trzech maluchow, ktore zdazyly porwac ze soba, gdy uciekaly. Dwoje dzieci jest rannych, a jedna z kobiet dostala zawalu. Bankole leczyl ja juz wczesniej. Stwierdzil, ze urodzila sie z wada serca, ktora nalezalo zajac sie, kiedy byla jeszcze niemowlakiem. Dziewczyna ma dopiero dwadziescia lat, ale w czasach gdy przyszla na swiat, jej rodzice, jak wiekszosc ludzi, nie mieli pieniedzy. Sami ciezko harowali i musieli zaprzegac do pracy najsilniejsze dzieciaki, jak tylko skonczyly osiem, najpozniej dziesiec lat. W sprawie corki ze slabym sercem uznali, ze co ma byc, to bedzie: choroba albo zabije, albo da sie z nia zyc. No i teraz omal jej nie zabila. Tej nocy Bankole spal - choc bardziej prawdopodobne, ze czuwal - w swojej malenkiej przychodni w szkole, chcac miec na oku chora i ranne dzieci. Przez moja hiperempatie nie moze przyjmowac pacjentow u nas w domu. Juz i tak odbieram wystarczajaco duzo cudzego cierpienia. Bankole martwi sie o mnie i wciaz przekonuje, bym brala jakies specyfiki, ktore zablokuja hiperempatie, ale czynilyby mnie ospala, przymulona i oglupiala. Wielkie dzieki! Tak wiec ocknelam sie sama, zlana potem, bez szans na ponowne zasniecie. Od lat juz nie doswiadczylam tak silnej reakcji na to, co mi sie przysnilo. Jesli mnie pamiec nie myli, ostatni raz przydarzylo mi sie to piec lat temu, tuz po tym, jak tutaj osiedlismy - i byl to ten sam przeklety sen. Podejrzewam, ze powrocil do mnie po napasci na Dovetree. Jak w ogole moglo do tego dojsc? Przeciez przez ostatnie piec lat jest tu coraz spokojniej. Naturalnie, istnieje przestepczosc - rabunki, wlamania, porwania dla okupu czy na handel zywym towarem. Co gorsza, dalej aresztuje sie biedote i skazuje na przymusowa prace za dlugi, walesanie sie i wloczegostwo lub podobne "zbrodnie". Wydawalo sie jednak, ze czasy najazdow na sasiedztwa, z mordowaniem i paleniem wszystkiego, czego nie mozna ukrasc, dawno minely. Ostatni raz slyszalam o napadzie takim jak na Dovetree dobre trzy lata temu. Zgoda, familia Dovetree zaopatrywala wszystkich sasiadow w pedzona przez siebie whisky i domowej uprawy marihuane, lecz przeciez robili to samo na dlugo przed naszym przybyciem. W dodatku, jako ze ich proceder nie tylko byl nielegalny, ale i lukratywny, byli najlepiej uzbrojona rodzina farmerska w okolicy. Rozni juz probowali ich obrabowac, jednak tylko paru najszybszym i najcichszym typom udalo sie cos niecos zwedzic. Do tej pory. Wzielam na spytki Aubrey, te zdrowa z dwu kobiet Dovetree. Bankole juz uspokoil ja co do stanu synka, a ja uznalam, ze powinnismy dowiedziec sie, co tam zaszlo, bez wzgledu na to, jak bardzo byla roztrzesiona. Do diabla, przeciez ich obejscie lezalo tylko godzine marszu stara zrebowa droga od naszego. Ktokolwiek napadl Dovetree, mozemy byc nastepni na liscie. Aubrey powiedziala mi, ze napastnicy byli dziwacznie ubrani. Prowadzilysmy rozmowe w glownej sali szkolnej, rozswietlonej jedna jedyna lampka naftowa, ktora kopcila pomiedzy nami na stoliku. Siedzialysmy twarza w twarz po przeciwnych stronach stolu, a Aubrey zerkala raz po raz w strone gabinetu, gdzie Bankole zdazyl juz oczyscic i opatrzyc skaleczenia, oparzeliny i siniaki jej synka. Napadli ich sami mezczyzni, ale wszyscy mieli na sobie czarne, przepasane pasem tuniki - sukienki, jak sie wyrazila - ktore siegaly im do ud. Pod spodem nosili zwyczajne spodnie, niektorzy dzinsy, inni takie w maskujace plamy, jakie widziala wczesniej na zolnierzach. -Wygladali na zolnierzy - opowiadala. - Tak cicho sie zakradli. Zobaczylismy ich dopiero, jak juz zaczeli do nas strzelac. Ni stad, ni zowad, bach! Jak na komende. We wszystkie domy naraz. Jak jeden wielki wybuch - ze dwadziescia, trzydziesci, a moze i wiecej luf wypalilo w tej samej chwili. Bandy tak nie dzialaja. Gangsterzy nie strzelaja razem, jak na komende. Pozniej kazdy dbalby tylko o wlasny interes, probujac uprzedzic reszte i wyrwac najladniejsze kobiety albo najcenniejszy lup. -Palic i grabic zaczeli dopiero wtedy, jak nas pokonali i wystrzelali - mowila dalej Aubrey. - Wzieli nasze paliwo, poszli prosto na pola i podpalili wszystkie uprawy. Potem wrocili spalic domy i stodoly. Wszyscy mieli na piersiach wielgachne biale krzyze - takie same jak w kosciele. Ale pomordowali nas. Strzelali nawet do dzieciakow. Wykanczali kazdego, kogo znalezli. Gdybym nie zdazyla schowac sie z moim, to i nas by utlukli. Jej wzrok znow padl na gabinet. Ta rzez dzieci... przerazajace. Wiekszosc zbirow - z wyjatkiem najgorszych psychopatow - oszczedzilaby je, chociazby na gwalt, a pozniej na sprzedaz. I jeszcze te krzyze... Coz, moge sobie wyobrazic bandziorow obwieszonych jakimis tam krzyzami na lancuchach, ale wiekszosc ich ofiar nigdy nie podeszlaby dosc blisko, by cos takiego zauwazyc. Jednak nieprawdopodobne, aby cala banda paradowala w dobranych pod kolor tunikach, klujac w oczy jednakowymi bialymi krzyzami na piersiach. To cos nowego. Albo bardzo starego. Skojarzylam, co to moglo byc, dopiero gdy pozwolilam juz Aubrey wrocic do przychodni i polozyc sie obok synka, ktoremu Bankole zaaplikowal cos na sen. Polecil jej zazyc to samo, wiec bede mogla wyciagnac od niej cos wiecej dopiero poznym rankiem, kiedy sie obudzi. Przez caly czas nurtowala mnie mysl, czy tamci bandyci z krzyzami nie mieli przypadkiem nic wspolnego z moim aktualnie glownym antykandydatem na prezydenta, senatorem ze stanu Teksas, Andrew Steele Jarretem. Wskrzeszanie paskudnych tradycji z przeszlosci - cos takiego pasowalo do jego ludzi. Czy ci z Ku-Klux-Klanu nosili krzyze, czy tylko je palili? Faszysci mieli swastyke, w pewnym sensie tez krzyz, chyba jednak nie wieszali jej na piersiach. Od krzyzy roilo sie za inkwizycji i wczesniej, w epoce wypraw krzyzowych. No i prosze, dzis znow pojawia sie grupa, ktora szlachtuje ludzi, uzywajac krzyza jako symbolu. Niewykluczone, ze stoja za tym poplecznicy Jarreta. Wlasnie on nawoluje do powrotu do wczesniejszych, "prostszych" porzadkow. Dzisiejsze mu nie odpowiadaja. Nie odpowiada mu religijna tolerancja. Nie odpowiada mu obecne oblicze panstwa. Chce cofnac nas do jakichs magicznych czasow, kiedy wszyscy wyznawali tego samego Boga, oddawali Mu czesc na jedna modle i wierzyli, ze ich bezpieczenstwo we wszechswiecie zalezy od tego, czy uczestnicza w jednakowych religijnych obrzadkach i eliminuja kazdego, kto mysli inaczej. W historii tego kraju takich czasow nigdy nie bylo. Jednak dzis dla jego obywateli, z ktorych ponad polowa nie potrafi nawet czytac, historia to tylko jeden z wielu rozleglych obszarow niewiedzy. Stronnikom Jarreta zdarzylo sie juz zebrac w motloch, aby palic ludzi na stosie za czary. Czary! W 2032 roku! Czarownicy albo czarownice przewaznie okazuja sie muzulmanami, Zydami, Hindusami, buddystami czy, w innych regionach kraju, mormonami, Swiadkami Jehowy, a nawet katolikami. Moga tez byc ateistami, "sekciarzami", a nawet i dobrze sytuowanymi ekscentrykami. Tacy zamozni ekscentrycy czesto nie maja zadnych obroncow, za to duzo do zagrabienia. Z kolei "sekciarz" to cudownie uniwersalna etykietka, pod ktora mozna podpiac kazdego, kto nie pasuje do zadnej z ogolniejszych kategorii, a mimo to wciaz jakos nie calkiem miesci sie w Jarretowej definicji chrzescijanina. Boze drogi, bywalo, ze jego ludzie bili i wypedzali nawet unitarian! Senator oficjalnie potepia calopalenia, ale robi to w tak lagodnych slowach, ze jego zwolennicy moga interpretowac je, jak im sie zywnie podoba. Na pobicia, tarzanie w smole i pierzu i niszczenie "poganskich domow czcicieli szatana" ma jedna prosta odpowiedz: "Chodzcie do nas! Nasze drzwi stoja otworem przed kazda narodowoscia, kazda rasa! Porzuccie wasza grzeszna przeszlosc i stancie sie jednymi z nas. Pomozcie nam przywrocic Ameryce utracona wielkosc". Ta jego polityka marchewki i kija odniosla znaczny sukces. Badz jednym z nas i zyj pomyslnie, albo... Wszelkie ewentualne konsekwencje trwania w grzesznym uporze to juz twoj problem. Jego przeciwnik, wiceprezydent Edward Jay Smith, nazywa Jarreta demagogiem, podzegaczem motlochu i hipokryta. Oczywiscie ma racje, tyle ze on sam jest szarym, umeczonym cieniem czlowieka. Jaskrawe przeciwienstwo czarnowlosego, przystojnego i postawnego Jarreta, ktory glebokim i przejrzystym spojrzeniem blekitnych oczu uwodzi i zjednuje ludzi. W dodatku natura obdarzyla go darem, jaki mial moj ojciec - glosem, ktory przenika cale cialo sluchacza. Faktycznie, przykro mi o tym wspomniec, lecz senator tez byl kiedys pastorem baptystow, takim samym jak tato. Wiele lat temu porzucil swoja wiare, by stworzyc wlasny Kosciol - Chrzescijanska Ameryka. Wprawdzie od dawna juz nie glosi swej chrzescijansko-amerykanskiej nauki ani w chrzescijansko-amerykanskich zborach, ani w sieciach medialnych, jednak wciaz uznawany jest za glowe swojego Kosciola. To chyba nieuniknione, ze ludzie, ktorzy nie umieja czytac, beda raczej sklonni oceniac kandydatow po tym, jak wygladaja i mowia, anizeli po deklarowanych pogladach i przekonaniach. Przeciez nawet ci czytajacy i wyksztalceni lapia sie na lep milej aparycji i kuszacych klamstw. Nie mam zadnych watpliwosci, ze nowe zasady anonimowego glosowania na wizerunek kandydata w sieci dadza Jarretowi jeszcze jeden atut. Dla stronnikow senatora alkohol i narkotyki to narzedzia Szatana. Calkiem mozliwe, ze co bardziej fanatyczni wyznawcy jego idei skrzykneli sie w zorganizowana falange z krzyzami na tunikach, ktora unicestwila Dovetree - gospodarstwo i gospodarzy. A przeciez my jestesmy Nasionami Ziemi, "sekta", "dziwakami ze wzgorz", "tymi porabanymi wariatami, co modla sie do jakiegos ichniego boga zmian". Doszly mnie sluchy, ze w niektorych plotkach nazywa sie nas "poganskimi satanistami ze wzgorz, ktorzy przygarniaja dzieci". I pada pytanie: "Jak myslicie, co z nimi robia?". Co tam, ze jak kraj dlugi i szeroki kwitnie handel porywanymi, osieroconymi czy sprzedawanymi przez wlasnych zdesperowanych rodzicow dziecmi; co tam, ze wszyscy o tym wiedza. To nie ma znaczenia. Co innego aluzja, ze jakas sekta przygarnia dzieci w "watpliwych celach" - to juz wystarczy, by co niektorzy zapomnieli o zdrowym rozsadku. Takie pogloski mogly zaszkodzic nam nawet w oczach ludzi, ktorzy nie byli zwolennikami Jarreta. Wprawdzie nie sa zbyt powszechne, ale i tak wieje od nich groza. Ludze sie nadzieja, ze na Dovetree napadl jakis nowy gang, przerazajaco zdyscyplinowany, lecz dzialajacy wylacznie dla zysku. Obym sie nie mylila... Niestety, jakos sama w to nie wierze. Naprawde podejrzewam, ze maczali w tym palce poplecznicy Jarreta. I bedzie lepiej, jesli powiem to glosno na dzisiejszym zgromadzeniu. Majac swiezo w pamieci rzez Dovetree, ludzie chetniej beda wspoldzialac, brac udzial w cwiczeniach, zakopywac w rozproszonych w terenie kryjowkach zapasy jedzenia, gotowki i broni, dokumenty i kosztownosci. Potrafimy stawic czolo bandzie. Zdarzalo sie to w przeszlosci, kiedy bylismy o wiele gorzej przygotowani niz teraz. Ale z Jarretem nie wygramy, a juz na pewno nie z prezydentem Jarretem. Jesli ten narod jest na tyle oblakany, ze go wybierze, prezydent Jarret zniszczy nas, nawet nie wiedzac o naszym istnieniu. Nasza osada liczy dzis piecdziesiat dziewiec osob - szescdziesiat cztery, jezeli kobiety i dzieci Dovetree zostana z nami. Taka grupka to jakby nas nie bylo. Trudno sie dziwic, ze znow snil mi sie koszmar. Wracajac do biblijnej przypowiesci - moj "talent" to wlasnie Nasiona Ziemi. Nie zakopalam go, nie ukrylam. Tu, w nadmorskich gorach, moze rosnac i rozwijac sie, jak nasze sekwoje. Co jeszcze moglam zrobic? Gdybym byla rownie dobrym "podzegaczem tlumu" co Jarret, moze do tej pory Nasiona Ziemi uroslyby w dostatecznie duzy ruch, aby stac sie prawdziwym celem dla wrogow. Ale czy tak byloby lepiej? Wzdrygam sie, rozwazajac wszystkie te nieuzasadnione konkluzje. Mam przynajmniej nadzieje, ze nieuzasadnione. Miotajac sie pomiedzy groza tego, co wydarzylo sie na farmie Dovetree, a nadziejami i obawami co do wlasnych ludzi, jestem podenerwowana i rozstrojona, a ze nie mam nic specjalnego do roboty, byc moze, daje sie poniesc wyobrazni. 2 ChaosTo najgrozniejsze z oblicz Boga - Bez wyrazu, rozmyte, wyglodniale. Nadawaj ksztalt Chaosowi - Nadawaj ksztalt Bogu. Dzialaj. Wplywaj na predkosc I kierunek Przemiany. Zmieniaj Jej zasieg. Krzyzuj nasiona Zmiany, Przeobrazaj Jej skutki. Zawladnij Zmiana, Wykorzystuj Ja. Przystosuj sie, by wzrastac. Lauren Oya Olamina, "Nasiona Ziemi. Ksiega Zywych" Trzynastoma pierwszymi, autentycznymi osadnikami i zalozycielami Zoledzia, a tym samym pierwszymi trzynastoma wyznawcami Nasion Ziemi, byli: naturalnie moja matka, Harry Balter z Zahra Moss - wszyscy troje uciekinierzy z Robledo, rodzinnego sasiedztwa matki; Travis, Natividad i Dominie Douglasowie - mloda rodzina, ktora w trakcie wedrowki szosami pierwsza nawrocila sie na wiare mamy. Obie grupki sie spotkaly w Santa Barbara w stanie Kalifornia. Douglasowie spodobali sie matce, byli tacy bezbronni - Dominie mial wtedy zaledwie kilka miesiecy - i przekonala ich do wspolnej dlugiej wedrowki na polnoc w nadziei na lepsze zycie. Pozniej przygarneli siostry Allison i Jillian Gilchrist - Allie i Jill. Jill zginela potem przy autostradzie. Mniej wiecej w tym samym czasie mama zwrocila uwage na mojego ojca, a on zwrocil uwage na nia. Ani jedno, ani drugie nie nalezalo do niesmialych, wiec oboje chetnie poszli za glosem serca, dajac wyraz uczuciu. Ojciec takze dolaczyl do rosnacej w sile grupki. Justin Rohr stal sie Justinem Gilchrist po tym, jak znalezli go zaplakanego przy zwlokach rodzonej matki. Mial wtedy ze trzy latka i w niedlugim czasie przylgneli do siebie z Allie, tworzac nowa minirodzine. Jako ostatnie doszlusowaly dwie niepelne rodziny bylych niewolnikow, ktore polaczyly sie w jedna rozrastajaca sie familie wrazliwcow: Grayson Mora z coreczka Doe i Emery Solis ze swoja corka Tori. To byla ta pierwsza trzynastka: czworka dzieci, czterech mezczyzn i piec kobiet. Wedlug wszelkiego prawdopodobienstwa powinni byli umrzec. Fakt, ze przezyli w bezwzglednym swiecie Zarazy, mozna by uznac za cud - naturalnie gdyby filozofia Nasion Ziemi nie sprzeciwiala sie wierze w cuda. Zalozyli osade daleko od miast i szos, wiec mogli trzymac sie z dala od ogromu przemocy szalejacej w tamtych latach. Ziemia, ktora zasiedlili, nalezala do mego ojca. W dniu przybycia zastali jedna niewyschnieta studnie, zachwaszczony ogrod plus kilka owocowych i orzechowych drzewek w otoczeniu debowych, sosnowych i sekwojowych gajow. Po kupieniu za zlozona do wspolnej kasy cala gotowke wozkow, taczek, nasion, drobnego zywego inwentarza, recznych narzedzi i innych artykulow pierwszej potrzeby, grupka osiedlencow stala sie niemal niezalezna. Ukryta posrod wzgorz, rozrastala sie, plodzac dzieci, adoptujac sieroty i nawracajac ubogich doroslych. W poszukiwaniu wszystkiego, co moglo sie przydac, przetrzasali opuszczone farmy i osady; handlowali na ulicznych targach i z sasiadami. Jednym z najcenniejszych towarow, jakimi wymieniali sie miedzy soba, byla wiedza. Kazdy czlonek wspolnoty Nasion Ziemi nauczyl sie czytac i pisac, a wiekszosc znala przynajmniej dwa jezyki, zwykle angielski i hiszpanski, najbardziej przydatne. Ktokolwiek dolaczal do grupy, dziecko czy dorosly, musial na samym poczatku posiasc te podstawy, a potem wyuczyc sie jakiegos fachu albo rzemiosla. Kto juz mial zawod, obowiazkowo szkolil w nim przynajmniej jedna osobe. Moja matka bardzo tego pilnowala - trudno odmowic jej rozsadku. W tamtych czasach szkoly publiczne staly sie rzadkoscia, a dziesiecioletnie dzieciaki mozna bylo legalnie zaprzac do pracy. Chociaz wedlug prawa oswiata nadal byla obowiazkowa, przestala byc darmowa. Jednak glowny problem tkwil w tym, ze nie bylo nikogo, kto by to prawo egzekwowal; podobnie jak nikt nie ujmowal sie za malymi robotnikami. Najcenniejsze umiejetnosci w tej grupie posiadal moj ojciec. Kiedy spotkal mame, mial juz za soba niespelna trzydziesci lat praktyki lekarskiej. Naprawde rzadki okaz w ich okolicy, i to z rozmaitych powodow: dobrze wyksztalcony, prawdziwy profesjonalista, do tego jeszcze czarny. Zwlaszcza Murzyni byli rzadkoscia tu w gorach. Ludzie lamali sobie glowe, co go przygnalo w te strony. Przeciez w jakiejs nieduzej, ale z prawdziwego zdarzenia miescinie zyloby mu sie o niebo lepiej. Caly region upstrzony byl malymi miasteczkami, z ktorych kazde lekarza przyjeloby z otwartymi ramionami. Moze byl niekompetentny? Albo niezbyt uczciwy? Czy byl porzadny? Mozna mu ufac i oddawac pod opieke zony i corki? Skad pewnosc, czy w ogole jest prawdziwym lekarzem? W swoich zapiskach ojciec nie poswiecil temu ani jednej wzmianki, za to mama wszystko opisala. W ktoryms miejscu pisze tak: "Bankole slyszal szepty i plotki powtarzane na roznych targowiskach czy na przelotnych spotkaniach, ale tylko wzruszal ramionami. Mial na glowie dbanie o nasze zdrowie, leczenie naszych dolegliwosci. Inni korzystali ze swoich apteczek, satelitarnych sieci telefonicznych, a niektorzy szczesliwcy nawet z wlasnych osobowych lub ciezarowych aut. Wiekszosc pojazdow byla wiekowa i zawodna, lecz zawsze lepiej bylo je miec, niz nie miec. Wezwa go czy nie wezwa - to ich sprawa. Z czasem, dzieki cudzym nieszczesciom, sytuacja sie poprawila. Kiedy Jean Holly dostala ostrego zapalenia wyrostka, ktory juz-juz grozil peknieciem, jej rodzina - nasi wschodni sasiedzi - uznala, ze jednak lepiej zaryzykowac i sprowadzic Bankole'a. Jak juz uratowal Jean zycie, Bankole pogadal sobie z jej rodzina. Nie przebierajac w slowach, wygarnal, co o nich mysli. Tak dlugo zwlekali z wezwaniem go, ze omal nie pozbawili matki piatke malych dzieci. Mowil do nich z powazna i chlodna uprzejmoscia, ktora sprawia, ze ludzie wierca sie ze wstydu. Hollym poszlo w piety, ale zrozumieli. I zostal ich lekarzem. Pozniej rodzina Holly wspomniala o nim zaprzyjaznionym Sullivanom, ktorzy powiedzieli swojej corce, wzenionej w rodzine Gama, ci z kolei powiedzieli Dovetree, jako ze stara pani Dovetree - seniorka rodu - byla z domu Gama. Wtedy wlasnie poznalismy naszych najblizszych sasiadow - familie Dovetree". Bardzo zaluje, ze nie mialam szansy poznac taty. Najwyrazniej mogl imponowac. Moze tez lepiej by bylo, gdybym znala tamta wersje mojej matki - borykajaca sie z codziennoscia, skupiona na swoich celach, ale taka mloda, taka ludzka. Mozliwe, ze polubilabym rowniez tych wszystkich ludzi. Z "Dziennikow Lauren Oya Olamina" PONIEDZIALEK, 27 WRZESNIA2032 Nie jestem pewna, jak mam dzis o tym pisac. Po wczorajszym zgromadzeniu i wymuszonych obchodach rocznicy to mial byc spokojny dzien ratowania ocalalego dobytku i upraw. Zdaje sie, ze kilkoro sposrod nas rowniez uwaza Jarreta za meza opatrznosciowego kraju, i to zupelnie niezaleznie od tych jego religijnych bredni. Sek w tym, ze nie da sie oddzielic Jarreta od jego religijnych bredni. Glosujac na niego, wybierasz pobicia i podpalenia, tarzanie w smole i pierzu. To jeden i ten sam pakiet uslug. Kto wie, czy nie zawiera jeszcze wiekszych okropienstw? Zwolennicy Jarreta wydaja sie niezwykle urzeczeni gadka o odbudowie wielkiej Ameryki. Z jej tonu mozna by wywnioskowac, ze co poniektore kraje musza byc sola w oku senatora, a to pachnie wojna. Wiadomo: chcesz skupic ludzi wokol flagi, ojczyzny i wybitnego przywodcy - nie ma jak wojna. Choc to oczywiste, chyba niedlugo wspolnota uszczupli sie przynajmniej o dwie rodziny: Peralta i Faircloth. -Zostala mi jeszcze czworka zywych dzieci - powiedzial Ramiro Peralta na wczorajszym zgromadzeniu. - Moze pod silnymi rzadami kogos takiego jak Jarret beda miec szanse przezyc. Porzadny czlowiek, ten Ramiro, tylko tak rozpaczliwie laknie gotowych rozwiazan, ladu i stabilizacji. Rozumiem go. Mial zone i siedmioro dzieci. Troje z nich splonelo razem z matka w pozarze wywolanym przez rozjuszony i przerazony motloch, ktory postanowil zazegnac ciezka epidemie cholery w Los Angeles, doszczetnie palac cala dzielnice miasta, ktora uznal za zrodlo zarazy. Pamietalam o tym, kiedy zabralam glos, aby mu odpowiedziec: -Pomysl trzezwo, Ramiro. Jarret nie proponuje zadnych rozwiazan! W jaki sposob linczowanie ludzi, palenie kosciolow i wszczynanie wojen ma pomoc zyc twoim dzieciom? Odwrocil sie ode mnie, rozzloszczony. On i Alan Faircloth wymienili spojrzenia przez cala szkolna sale, gdzie odbywaly sie nasze zgromadzenia. Obaj sie boja, glownie o dzieci - Alan ma czworo. Boja sie i wstydza tego strachu, wstyd im wlasnej bezsilnosci. I sa zmeczeni. Miliony ludzi czuje to samo co ci dwaj - przerazenie i proste, zwyczajne znuzenie tym calym chaosem. Chca, zeby wreszcie ktos cos zrobil, uporzadkowal sprawy. Natychmiast! W kazdym razie zgromadzenie przebieglo burzliwie, a uroczystosc rocznicowa tez niezbyt przyjemnie. Ciekawe, ze bardziej obawiaja sie przypuszczalnej nieudolnosci Edwarda Jaya Smitha niz oczywistej i pewnej tyranii Jarreta. Tak wiec tego ranka duzo rozmyslalam, zbierajac uprawy z przyjaciolmi. Nadal poza Zoladz podrozujemy kilkuosobowymi grupkami. Zarowno szosy, jak i pobocza w gorach bywaja niebezpieczne. Na szczescie od prawie pieciu miesiecy ani razu nic zlego sie nie wydarzylo. Obawiam sie, ze brak klopotow tez moze nie wyjsc nam na zdrowie. To smutne. Podczas napadu mozna zginac na miejscu. Spokoj tez jest niebezpieczny, bo wyzwala samozadowolenie i nieostroznosc, ktore wczesniej czy pozniej prowadza do smutnego konca. Jesli mam byc szczera, to mimo napasci na Dovetree bylismy jeszcze bardziej zadowoleni z siebie niz zazwyczaj, poniewaz wyprawialismy sie w znane juz miejsce. Naszym celem bylo spalone i porzucone gospodarstwo kawal drogi od Dovetree, gdzie wczesniej zauwazylismy troche uzytecznych roslin. Zwlaszcza przyda sie nam aloes, dobry do opatrywania ran po oparzeniach i ukaszeniach owadow. Czekaly tez na nas wielkie stosy agawy. Ladna, kolorowa roslina - niebieskozielone liscie z zoltymi brzegami. Musiala rosnac i pienic sie bez dogladania latami, az calkiem zarosla to, co bylo kiedys przydomowym ogrodkiem. Jakas olbrzymia dzika odmiana - wielka rozete tworzyly sztywno sterczace, wlokniste i miesiste liscie, niektore o dlugosci ponad metr. Ich konce zwezaly sie w dlugi i twardy sztyletowaty kolec, a krawedzie obrebialy wyszczerbione ciernie, dostatecznie ostre, by przeszyc ludzka skore. Wlasnie do tego zamierzalismy ich uzywac. Przy pierwszej bytnosci zabralismy troche mniejszych roslin, same najmlodsze odrosty. Teraz planowalismy wykopac reszte, ile tylko zdolamy upakowac na nasz wozek, juz i tak wiecej niz w polowie wyladowany rzeczami, ktore wywiezlismy z butwiejacej szopy przy zawalonej chacie pare kilometrow od poletka dzikiej agawy. Znalezlismy tam zakurzone garnki, rondle, wiadra, stare ksiazki i czasopisma, pokryte rdza narzedzia, gwozdzie, lancuchy do klod drzewa i drut. Wszystko podniszczone przez wode i czas, ale wiekszosc da sie jeszcze wyczyscic i nareperowac, rozebrac na czesci albo przynajmniej wykorzystac jako wzor do zrobienia repliki. Uczymy sie czegos przy kazdej wykonywanej pracy. Stalismy sie naprawde zrecznymi wytworcami i naprawiaczami drobnych narzedzi. Udalo nam sie przetrwac do tej pory wlasnie dzieki temu, ze ciagle sie uczymy. Nasi klienci juz wiedza, ze kupujac u nas, nie wyrzuca pieniedzy w bloto. Odzyskiwanie dobra z opuszczonych pol i ogrodow to rownie pozyteczne zajecie. Zbieramy wszelkie ziola, warzywa, owoce kazda rosline, jaka znamy, jesli moze sie przydac. W szczegolnosci nigdy nie skonczy sie nam zapotrzebowanie na cierniste sukulenty, ktore dobrze zniosa nasz klimat. Uzupelniamy nimi kolczasty zywoplot. Sadzac kaktus przy kaktusie, jeden ciernisty krzak przy drugim, ogradzamy otaczajace Zoladz wzgorza zywym murem. Oczywiscie nie powstrzyma on zdeterminowanych intruzow. Taki mur nie istnieje. Samochody osobowe i ciezarowki zawsze wjada, jesli tylko kierowcy pogodza sie z tym, ze ich pojazdy troche sie poobijaja; jednak auta i ciezarowki na chodzie to w gorach cenna rzadkosc, a i ceny paliw poteznie bija po kieszeni. Nawet piesi nieproszeni goscie przedarliby sie, gdyby zadali sobie troche trudu, ale nasz zywoplot z pewnoscia bedzie przeszkoda i ich rozdrazni. Wpadna w zlosc, a przez to moze narobia halasu. Jezeli ogrodzenie zadziala tak, jak sie spodziewamy, odwiedzajacy nas chetniej wybiora najlatwiej dostepne szlaki, a tych pilnujemy dwadziescia cztery godziny na dobe. Gosci najlepiej miec na oku. Wlasnie w tym celu przyszlismy zebrac cala agawe. Procz tego chcielismy przetrzasnac to, co zostalo z domu. Zbudowano go na lekkim wzniesieniu, frontem do pol i ogrodow. To mial byc nasz ostatni przystanek przed powrotem do Zoledzia. Malo brakowalo, a przystanelibysmy tam na zawsze. Nieopodal stal zaparkowany szary i stary furgon mieszkalny. W pierwszej chwili wcale go nie zauwazylismy. Z dystansu zaslanial go wiekszy z dwu kominow, ktore sterczaly ponad murami niczym nagrobek i pomnik ku pamieci domu. Podzielilam sie tym wrazeniem z Jorgem Cho. Wzielismy go ze soba, choc jest mlody, ale ma smykalke do wyszperywania uzytecznych rzeczy, ktore inni skreslaja jako rupiecie. -Co to takiego nagrobek i pomnik? - spytal. Mowil powaznie. Ma osiemnascie lat i tak samo jak ja jest uciekinierem z okolic Los Angeles, jednak zdobyl zupelnie inne doswiadczenia. Mnie wychowywali i uczyli wyksztalceni rodzice, a Jorge byl zdany tylko na siebie. Wlada hiszpanskim i resztka koreanskiego, ktora jeszcze nie wywietrzala mu z glowy, za to w ogole nie zna angielskiego. Jego matka umarla na grype, gdy mial siedem lat. Piec lat pozniej podczas trzesienia ziemi stracil ojca, bo zawalil sie stary dom, w ktorym cala rodzina koczowala na dziko. Tym sposobem na samiutenkiego dwunastolatka spadla cala odpowiedzialnosc za mlodsze rodzenstwo, siostre i brata. Jakos dal sobie rade; opiekujac sie nimi, sam nauczyl sie czytac i pisac po hiszpansku, korzystajac z okazjonalnej pomocy starego zapijaczonego znajomego. Zatrudnial sie przy ciezkich i niebezpiecznych, czesto nielegalnych pracach. Szabrowal. Kiedy musial, kradl. Udalo im sie przetrwac - trojce koreanskich dzieciakow w dzielnicy biedy meksykanskich i srodkowoamerykanskich uchodzcow - jednakowoz nie mieli czasu na nauke zbednych rzeczy. Dzis u nas ucza sie czytac, pisac i mowic po angielsku, bo dzieki temu beda mogli porozumiec sie ze wszystkimi. Przy okazji uczymy ich historii, rolnictwa, stolarki i przeroznych przypadkowych rzeczy - na przyklad co to takiego pomnik i nagrobek. W naszej grupce odzyskiwaczy mienia byli jeszcze Natividad Douglas i Michael Kardos. W przeciwienstwie do mnie i Jorgego, Michael i Natividad nie sa wrazliwcami. Kiedy w grupie przewazaja wrazliwcy, wyprawa robi sie zbyt ryzykowna. Czuciowcy sa za slabi. Cierpimy bol niezaleznie od tego, kto jest ranny. Ale pol na pol to dobry sklad, poza tym naszej czworce dobrze sie razem pracuje. To do nas niepodobne - tak przestac uwazac wszyscy naraz, jednak tym razem wlasnie to nam sie przydarzylo. Komin, ktory zaslonil nam furgonetke, wyrastal z pozostalosci po tylnej scianie nieistniejacego juz przestronnego salonu. W wielkim palenisku mozna by upiec cala krowe. Krotko mowiac, wszystko razem bylo na tyle duze, by ukryc przed naszym wzrokiem srednich rozmiarow mieszkalny furgon. Zobaczylismy go dopiero w tej samej chwili, kiedy ze srodka ktos zaczal do nas strzelac. Naturalnie bylismy pod bronia, jak zawsze mielismy automatyczne karabiny i bron boczna, jednak przeciwko opancerzeniu i sile ognia nawet skromnej furgonetki bylo to tyle co nic. Przypadlismy do ziemi pod gradem piachu i kamieni rozpryskiwanych przez pociski. Nastepnie wycofalismy sie, odpelzajac w dol ze wzniesienia, na ktorym stal dom. Grzbiet pagorka byl nasza jedyna oslona. Potem moglismy tylko lezec u podnoza stoku. Nie odwazylismy sie usiasc ani tym bardziej wstac. Nie bylo dokad uciekac. Najpierw z przodu, pozniej z tylu za nami kule dziurawily caly teren, jaki wystawal poza oslone wierzcholka wzgorza. W poblizu nie rosly zadne drzewa ani wieksze krzaki, ktore by mogly nas zaslonic. Znajdowalismy sie w najubozszej czesci pozostalosci po pustynnym ogrodzie. Nie dotarlismy jeszcze do agaw, a teraz bylo juz za pozno. I tak nie dalyby nam wystarczajacej oslony. Jedyna rzecza, za ktora mielismy szanse choc troche sie schowac, byla mlodziutka, z pewnoscia nie kuloodporna palemka, ktora minelismy, zblizajac sie do domu. Jej zielone liscie opadaly rozlozyscie wokol pnia, nisko jak u sporego krzaka, ale drzewko roslo przy polnocnym krancu budynku, a my tkwilismy przyszpileni do ziemi przy poludniowym, po tej samej stronie, gdzie parkowal furgon. Zatem palemka tez sie nie nadawala do niczego. Najblizej nas rosl tylko przerzedzony aloes, klujaca grusza, nieduza juka, troche chwastow i kepek trawy. Nic, co daloby oslone. Gdyby ludzie z furgonu zdecydowali sie wykorzystac caly arsenal, jakim dysponowali, nawet grzbiet wzgorza nie wystarczylby, by nas zaslonic. Juz byloby po nas. Nie pojmuje, czemu nie zginelismy od razu. Czyzby probowali nas tylko odstraszyc? Chyba jednak nie. Grzali do nas zbyt dlugo. Wreszcie nastala cisza. Lezelismy bez ruchu, udajac niezywych i nasluchujac, czy nie zawyje silnik, nie rozlegna sie kroki albo glosy; staralismy sie zlowic jakikolwiek dzwiek, ktory powiedzialby nam, czy napastnicy wyszli na nas zapolowac, czy moze odjechali. Jednak w powietrzu nioslo sie jedynie pojekiwanie wiatru i szelest skapych zarosli. Lezac twarza do ziemi, przypomnialam sobie o sosnach porastajacych wysoki grzbiet daleko za domem, ktore widzialam wczesniej. Zerknelam na nie, aby przekonac sie, czy naprawde sa tak daleko, jak myslalam. Zarosniete chwastem pola niegdysiejszej farmy to wznosily sie, to opadaly na krzywiznie wzgorz. Ponad nimi gorowaly sosny, ktore moglyby dac nam schronienie, gdybysmy tylko byli w stanie przebyc teraz taki szmat drogi. Westchnelam. Nagle dolecial nas placz dziecka. Sluch nas nie mylil - kilkakrotny, urywany szloch, pozniej znow cisza. Glos brzmial bardzo dziecieco. To musial byc naprawde maly szkrab, juz nie niemowlak, ale bardzo mlodziutki, wyczerpany, bezradny i zrozpaczony. Cala nasza czworka wymienila spojrzenia. Wszyscy bardzo troszczymy sie o dzieci. Michael ma dwoje, a Nathddad troje. Bankole i ja na razie wciaz probujemy miec wlasne. Jorge, co z radoscia stwierdzam, jeszcze nikogo nie zaplodnil, ale od szesciu lat zastepuje ojca dwojce mlodszego rodzenstwa. Wie dobrze, jakie niebezpieczenstwa czyhaja na pozbawione ochrony dzieci. Unioslam leciutko glowe, tylko tyle, aby predko omiesc wzrokiem furgon i najblizsza okolice. Mieszkalna ciezarowka, uzbrojona, opancerzona i szczelnie pozamykana, nie powinna - nie mogla - przepuscic glosu placzu dziecka, ktory brzmial normalnie, nie byl wzmocniony ani znieksztalcony przez glosniki. W takim razie ktores drzwi furgonu musialy byc otwarte. Choc trawa i chwasty nie pozwalaly mi wiele dojrzec, nie mialam odwagi wychylic sie bardziej. Widzialam jedynie naslonecznione kontury komina i stojacy tuz obok samochod, za nimi w tle pola chwastow, jeszcze dalej drzewa i... Jakis ruch? Daleko na zachwaszczonym polu cos sie poruszalo, cos sie zblizalo. Natividad sciagnela mnie w dol. -Co ty wyprawiasz? - szepnela po hiszpansku. Ze wzgledu na Jorgego w sytuacjach kryzysowych najmadrzej bylo porozumiewac sie w tym jezyku. - W furgonie siedza jacys szalency! -Spieszno ci na tamten swiat? -Ktos jeszcze nadchodzi - odszepnelam. - Wiecej niz jeden czlowiek idzie polem w nasza strone. -Co z tego?! Masz sie nie wychylac! Chociaz Natividad zalicza sie do moich najblizszych przyjaciol, czasami czuje sie przy niej jak corka przy matce. -Moze ten placz ma nas wywabic - odezwal sie Michael. Zdarza sie, ze wykorzystuja do tego dzieci. Michael to typ podejrzliwca. Podaje w watpliwosc wszystko. Jego rodzina zyje z nami juz dwa lata. Musialo minac jakies pol roku, nim nas zaakceptowal i uznal, ze nie zywimy zadnych niecnych zamiarow. I to po tym, jak przygarnelismy ich, ofiarujac pomoc, kiedy jego zona wlasnie rodzila w zrujnowanej chalupie, gdzie koczowali. Szczesliwie blisko byl strumien, wiec mieli wode, a procz niej jedynie pare wyszabrowanych garnkow. Za cala bron sluzyl im wiekowy pistolet cwiczebny kalibru 22 z pustym magazynkiem i noz. Przymierali glodem, zywiac sie orzechami, dzikimi roslinami, raz na jakis czas urozmaicajac jadlospis miesem, jesli Michael zdolal jakies stworzenie zlapac w sidla albo zatluc kamieniami. Gdy jego zone Noriko zaskoczyly bole porodowe, bladzil po okolicy w poszukiwaniu jedzenia. Michael zgodzil sie do nas przylaczyc ze strachu, ze mimo przeroznych zajec, ktorych sie chwytal, zebrania, kradziezy i szabru, jego zonie i coreczkom blizniaczkom przyjdzie umrzec z glodu. My wymagalismy od nich jedynie wkladu uczciwej pracy na rzecz utrzymania bytu wspolnoty i poszanowania prawd Nasion Ziemi przez niegloszenie zasad zadnej innej wiary. Michaelowi zakrawalo to na altruizm, a on nie wierzyl w altruizm. Nie przestawal podejrzewac, ze przylapie nas, jak sprzedajemy ludzi w niewole albo do prostytucji. Zaznal spokoju dopiero wtedy, kiedy przekonal sie, iz rzeczywiscie praktykujemy to, czego nauczamy. Nasiona Ziemi zawsze byly i nadal sa kluczem do zrozumienia nas. Nasz sposob zycia uznal za rozsadny i choc nasz cel, Przeznaczenie, wydawal mu sie wariactwem, pojal, ze nie knujemy niczego na szkode jego rodziny. Gdy juz nas zaakceptowal, razem z Noriko i coreczkami osiadl w Zoledziu, bardzo powaznie traktujac go jak nowy dom. Dobrzy z nich ludzie. Nawet ta jego podejrzliwosc przewaznie wychodzi nam na dobre. Nie pozwala uspic naszej czujnosci. -Nie wierze, ze placz byl po to, aby nas wywabic - powiedzialam. - Ale nie ma watpliwosci, ze cos tu nie gra. Ci z furgonu powinni do tej pory albo sprawdzic, czy zyjemy, albo odjechac. -Nie moze byc, zesmy ich uslyszeli - zauwazyl Jorge. - Zeby nie wiem jak glosno tamten dzieciak sie darl, nie powinnismy byli nic uslyszec. -I czemu nas nie trafili? - dorzucila Natividad. - W takim furgonie ostrzal prowadzi komputer. Automatyczne celowanie. -Chybia sie tylko wtedy, jak czlowiek uprze sie celowac recznie. -Mozesz zapomniec przelaczyc karabiny na sterowanie komputerem albo zwyczajnie nie wlaczyc go, kiedy chcesz tylko przygrzac na postrach. Ale jak strzelasz na powaznie, nie sposob bez przerwy chybiac. Od ojca wiedziala o broni wiecej niz reszta naszej wspolnoty razem wzieta. -Nie sadze, by nie trafiali w nas celowo - stwierdzilam. Nie wygladalo mi na to. -Ani mnie - zgodzil sie Michael. - Wiec co tu jest grane? -Cholera! - wyszeptal Jorge. - A to, ze dranie maja zamiar skonczyc z nami, jak tylko sie ruszymy! Karabiny furgonu znow pruly ogniem. Przywarlam do ziemi, zamknelam oczy. Te swiry w furgonie chcialy zabic nas, czy sie ruszymy, czy nie, a ich szanse powodzenia byly naprawde wyborne. Dokladnie w tym momencie olsnilo mnie, ze wcale nie my jestesmy celem. Jakis czlowiek zawyl. Poprzez miarowy stukot karabinow furgonu przedarl sie krzyk meczarni i bolu. Trwalam w bezruchu. Wobec cudzego cierpienia jedynym sposobem, w jaki uniknac moglam wspolodczuwania, bylo nie patrzec. Za to Jorge - kto jak kto, ale on powinien byl pamietac uniosl glowe i wyjrzal. Sekunde pozniej, zgiety wpol, skrecal sie i zwijal z cudzego bolu. Nie krzyczal. Wrazliwcy, ktorym udaje sie przezyc, wczesnie ucza sie znosic wszelki bol w milczeniu. Staramy sie trzymac nasza ulomnosc w tajemnicy. Niekiedy udaje nam sie powstrzymac nawet od najmniejszego ruchu czy grymasu. Jednak tym razem Jorgego najwidoczniej za mocno bolalo, by byl w stanie zapanowac nad cialem. Skrzyzowanymi rekami sciskal sie kurczowo za brzuch. W okamgnieniu poczulam przytepione echo bolu odbijajace sie w mych trzewiach. Zupelnie nie pojmuje, jak niektorzy ludzie moga uwazac hiperempatie za rodzaj zdolnosci czy mocy, za jakis godny pozadania dar. -Glupek! - skarcilam Jorgego, podtrzymujac go, az bol od nas odplynal. Zrobilam wszystko, by nie pokazac po sobie, ze tez cierpie, w obawie ze powstanie miedzy nami jakas okropna petla czuciowa, ktora, jak slyszalam, wrazliwcy czasem miedzy soba tworza. Nie umieramy od cierpienia, jakie widzimy i wspolodczuwamy. Niekiedy chcielibysmy, bo doswiadczanie bolu i agonii bywa grozne. To bardzo indywidualne sprawy. Piec lat temu w krotkim czasie przezylam cztery smierci, jedna po drugiej. Cierpialam niewyobrazalnie, bol zwalil mnie z nog. Gdy w koncu odzyskalam przytomnosc, bylam chora, otepiala i odretwiala, dlugo, dlugo po tym, jak wspolodczuwalam tamte meki. Przy slabszym bolu wystarcza odwrocic wzrok. Pare minut i przechodzi. Konanie wymaga wiecej czasu, zeby sie pozbierac. Jedyna jasniejsza strona hiperempatii jest to, ze czyni nas powsciagliwymi w zadawaniu bolu innym. -Juz dobrze - powiedzial Jorge po chwili. - Tamci... chyba nie zyja. Wlasciwie na pewno - dodal. -W kazdym razie sa uziemieni - skwitowal szeptem Michael, wychylajac sie tak samo, jak przedtem Jorge. - Co najmniej trzech lezy rozciagnietych na polu za kominem i autem. Znowu przycupnal za nasza skarpa, skad wprawdzie nic juz widzial, ale mogl siedziec bez obaw, ze i jego zobacza. Czasami probuje wyobrazic sobie, jak to jest - patrzec na bol i nic nie czuc. Najblizej tego rodzaju wolnosci przywiodla mnie chyba podswiadomosc w mym ostatnim powtarzajacym sie sennym koszmarze. Jesli cos takiego w ogole mozna nazwac wolnoscia... Dla takiego Michaela nieodczuwanie niczego musi byc czyms... normalnym. Wszystko ucichlo. Furgonetka ani drgnela. -Czy bawia ich tylko ruchome cele? - odezwalam sie. -Moze sa na jakichs prochach - powiedziala Natividad. - Albo to zwyczajne czubki. Jorge, na pewno wszystko dobrze? -Tak. Chcialbym tylko jak najpredzej sie stad wyniesc. -Potrzasnelam glowa. -Nic z tego. Siedzimy tu przynajmniej do zmroku. -Jesli maja chocby najtansze noktowizory, ciemnosc nic nam nie da - zauwazyl Michael. -Racja - przyznalam po namysle. - Jednak juz do nas strzelali i spudlowali. I nie ruszyli sie z miejsca, chociaz dwie odrebne grupy odkryly ich kryjowke. Wedlug mnie cos musi byc nie w porzadku albo z autem, albo z ludzmi w srodku. Przeczekamy do zmierzchu, a potem biegiem uciekniemy. Przez ten czas moze nam sie poszczesci i nie przywlecze juz nikogo, kto wpedzi nas w inne tarapaty albo znow sciagnie uwage tamtych z furgonu. Bedzie, co ma byc, ale zaczekamy. -Troje ludzi nie zyje - wtracil Michael. - My tez omal nie zginelismy. Tym sposobem moze przed noca zdaza nas jeszcze zalatwic. -Przymknij sie, Michael - westchnelam. Uplywal jesienny dzien. Na nasze szczescie dwa dni wczesniej sie ochlodzilo. Na nasze szczescie nie padalo. Wymarzona pogoda na warowanie przy ziemi w strachu przed uzbrojonymi wariatami. Furgon wciaz ani drgnal. Nikt tez nie nadszedl, by nas zaatakowac czy sciagnac znow ogien. Tymczasem zjedlismy przygotowany jeszcze w domu obiad i wypilismy ostatek wody. Doszlismy do wniosku, ze ludzie z furgonu musieli uznac nas za zabitych. Chetnie odgrywalismy martwych az do zachodu slonca. Czekalismy. Wreszcie ruszylismy, zaczynajac pelznac w ciemnosciach w strone polnocnej grani. Mielismy nadzieje, ze wielki komin zdola nas zaslonic, ludzie w furgonetce nie zdaza otworzyc ognia, zanim znajdziemy lepsza kryjowke za drugim kominem. Liczylismy, ze gdy juz tam dotrzemy, oba kominy naraz wystarcza, aby oslonic nasza ucieczke. Plan byl dobry, zakladajac, ze samochod nie ruszy z miejsca. Jezeli pojedzie za nami, juz po nas. I tak przez chwile musielismy biec po otwartym terenie, stanowiac latwy cel. -O rany, o rany, o rany - szeptal Jorge raz po raz przez zacisniete zeby, wpatrzony w pasek nieoslonietej przestrzeni. Postrzal ktoregokolwiek z nas na jego oczach oznaczal dla niego zwalenie z nog. Dla mnie tez. -Nie rozgladaj sie - przypomnialam mu. - Nawet gdy uslyszysz strzaly, nie patrz na boki i gnaj prosto przed siebie! Jednak nim puscilismy sie pedem, znow rozlegl sie placz dziecka. Nie bylo mowy o pomylce. Niepowstrzymanie szlochalo jakies malenstwo, tym razem ani myslac przestac. Rzucilismy sie biegiem. Odglosy lkania mogly zagluszyc nasze kroki na nierownym terenie, i bez tego ostrozne i ciche. Tak sie nauczylismy. Jorge pierwszy dopadl mniejszego komina. Ja bylam druga. Zaraz po mnie jednoczesnie dobiegli Michael z Natividad. Niski i chudy Michael sprawia wrazenie szybkiego i naprawde jest szybki. Krepa i mocna Nathddad wcale nie wyglada na szybka, mimo to potrafi zaskoczyc ludzi. Tak wiec wszystkim nam sie udalo. Nie padl ani jeden strzal. Kiedy dolecielismy do mniejszego komina, zdazylam zmienic zdanie. Dziecko plakalo caly czas. Wypatrzylam swiatlo - szerokie pasmo przycmionego szaroblekitnego poblasku. Nie widzialam ludzi, jednak bylam pewna, ze boczne drzwi furgonu sa szeroko otwarte. Cala nasza czworka tkwila scisnieta przy mniejszym kominie, a moi towarzysze bacznie obserwowali zbocze opadajace na polnoc od nas. Wciaz mysleli, ze wlasnie tamtedy przyjdzie nam schodzic. W poswiacie gwiazd widzialam Jorgego - schylony, z rekami na udach, zbiera sie w sobie jak przed startem do wyscigu. Dziecko juz nie szlochalo, tylko zawodzilo cieniutko. Ostatnia okazja, aby pognac, zanim przestanie. Ostatnia okazja dla mnie, nim dotrze do nich, co chce, a teraz wiedzialam juz, ze musze zrobic. Jezeli tylko sie pospiesze i nie zostawie im czasu na myslenie, pojda ze mna. -Ruszajmy - zniecierpliwil sie Michael. Nie zareagowalam. Moj nos wlasnie uswiadomil mi, ze powietrze przesyca jakis smrod, to nawiewany, to rozwiewany przez wieczorny wiatr. Wygladalo na to, ze wydostaje sie z wnetrza furgonu. -No, dalej - ponaglil Michael. -Nie - powiedzialam, czekajac, az oczy wszystkich trojga skupia sie na mnie. Najlepszy moment, teraz. -Chce sprawdzic, co to za dziecko - oznajmilam. - I chce zdobyc ten furgon. Ruszylam, o sekunde wyprzedzajac gesty i slowa protestu. Puscilam sie pedem. Obiegalam dookola szkielet domu, ktorego widok na moment oderwal mnie od jawy, zanurzyl w widmo mojego snu. Przelatujac przez obnazone ruiny budynku, obok kominow, zobaczylam resztki sczernialych kosci, ktore blysnely akurat w swietle gwiazd. Przez krotka chwile zdawalo mi sie, ze majacza mi przed oczami niewyrazne cienie sennych zjaw. Wstaja, ida... Otrzasnelam sie i stanelam, bo wlasnie dotarlam do wiekszego komina. Przywierajac jak najblizej, okrazylam go, przerazona, ze mieszkancy furgonu zaczna strzelac. Szaroniebieskie swiatlo zrobilo sie jasniejsze, a przykry zapach przeszedl w obrzydliwy smrod zgnilizny, tak dobrze mi znany. Przykucnelam do samej ziemi, majac nadzieje, ze jestem poza zasiegiem kamer, i przemknelam na skos przed pojazdem tak blisko, ze moglam go dotknac. Wreszcie dopadlam tylnego boku, skad dochodzilo swiatlo, a wiec musialy czekac otwarte drzwi. Postapilam do przodu i omal nie przewrocilam sie o to placzace dziecko. Dziewczynka - szesc, moze siedem lat - tak niemilosiernie brudna, ze nie podejmuje sie tego opisac. Siedziala na ziemi i szlochala, raz po raz siegajac raczka do buzi, by otrzec lzy, przy okazji rozmazujac je z blotem. Zobaczyla mnie w tej samej chwili, kiedy zdolalam wyhamowac, zeby na nia nie upasc. Gapila sie na mnie z rozdziawionymi ustami, gdy mijalam ja chwiejnym zwodem, kierujac karabin w strone zrodla szaroblekitnego blasku w srodku furgonu. Nie wiem, co spodziewalam sie zobaczyc. Pijakow porozwalanych po katach? Orgie? Jeszcze wiekszy syf? Wycelowane we mnie lufy? Trupy? O tak, trupy na pewno. Co do tego nie mialam watpliwosci. Tego zapachu nie mozna bylo z niczym pomylic. Otoz w szaroniebieskiej poswiacie zobaczylam drugie dziecko, druga dziewczynke, ktora lekko pochrapujac, spala z glowa oparta o krawedz pulpitu sterowniczego przy jednym z monitorow. Szaroniebieskie swiatlo saczylo sie z trzech ekranow; wszystkie trzy emitowaly szarawy, ziarnisty, elektroniczny snieg. Procz tego byly jeszcze trzy martwe ciala. Kazde mialo po kilka ran postrzalowych zadanych dosc dawno, moze nawet pare dni temu. Krew zdazyla juz zaschnac i sciemniec. Milo mi zakomunikowac, ze nie odbieram uczuc nieprzytomnych ani niezywych. Zeby nie wiem jak wygladali czy cuchneli, ich widok niespecjalnie mnie wzrusza. Tylu sie naogladalam... Wspielam sie do wnetrza furgonu, zostawiajac zaplakana mala na dworze pod opieka reszty naszego oddzialku. Slyszalam, jak Natividad juz do niej zagaduje. Uwielbia dzieci i umie wzbudzac ufnosc od pierwszego wejrzenia. Jorge z Michaelem weszli w slad za mna do pojazdu. Na widok spiacej dziewczynki i rozciagnietych na podlodze cial obaj zamarli. Po chwili Michael wyminal mnie, aby dokonac ogledzin. On, Natividad, Allie Gilchrist i Zahra Balter nauczyli sie pomagac Bankole'owi w lekarskiej praktyce. Formalnie nie zaliczyli zadnego kursu wiedzy medycznej czy pielegniarskiej, ale Bankole przeszkolil ich - nadal szkoli - i trzeba przyznac, ze podchodza do tego z wielka dbaloscia i powaga. Zbadawszy ciala, Michael odkryl, ze tylko jeden z trojki szczuply, smagly mezczyzna w srednim wieku - istotnie nie zyje. Dostal w piersi i w brzuch. U dwojga pozostalych - duzej blondyny, tez w srednim wieku, nagiej, postrzelonej w nogi i w uda, i blondynka w ubraniu, na oko pietnastoletniego, z postrzalami w obie nogi i lewy bark - dosluchal sie niklego bicia serca, choc byli pokryci skorupa zakrzeplej krwi. -Trzeba ich zabrac do Bankole'a - stwierdzil. - Ja nic tu nie poradze. Jorge z jekiem rzucil sie na zewnatrz i zwymiotowal. Nie mialam mu za zle. Wlasnie zauwazyl musze larwy, ktore zdazyly zalegnac sie w oczach, ustach i ranach martwego mezczyzny, podobnie jak w ranach pozostalej przy zyciu dwojki. Sama tez odwrocilam wzrok. To, ze wszyscy nauczylismy sie jakos sobie radzic z takimi widokami, nie znaczy, ze ktokolwiek z nas to lubi. Mowiac szczerze, bardziej martwilo mnie, co bedzie, jesli ktores z rannych - jedno albo oboje - sie ocknie. Zajelam pozycje, z ktorej w razie czego nie musialabym na nich patrzec. Oczywiscie w tym stanie zaden atak z ich strony nie wchodzil w gre, jednak gdyby odzyskali przytomnosc, mogli rozlozyc mnie swoim cierpieniem. Stojac tylem do Michaela i jego pacjentow, zaczelam budzic spiaca dziewczynke. Spojrzala na mnie przez zmruzone oczy, oszolomiona, nic nie rozumiejac. Chwile potem z piskiem rzucila sie w strone otwartych drzwi. Kiedy ja zlapalam, zaczela wyrywac sie i wrzeszczec. Zagadalam do niej, szeptem, probujac uspokoic ja i pocieszyc; robilam, co tylko moglam, zeby wyrwac ja z tego napadu histerii. -Juz dobrze, skarbie, juz wszystko dobrze. Nie placz. Nic ci nie bedzie. Nie masz sie czego bac. Zabierzemy cie stad... - kolysalam ja i nucilam zawodzaco jak do znacznie mlodszego dziecka. Ten martwy i dwoje ciezko rannych to bez watpienia jej rodzina. Obie male siedzialy tu same, kto wie jak dlugo... Bedziemy musieli otoczyc je najtroskliwsza opieka. Jeszcze troche wrzasku i szarpaniny, i dziewuszka w koncu dala za wygrana, tulac sie, chroniac w moich ramionach, by po chwili wychylic sie i utkwic wielkie oczy w innych nieznajomych. Jorge, ktory zapanowal juz nad zoladkiem, teraz bacznie obserwowal monitory. Uspokoiwszy druga dziewczynke, Natividad znalazla troche wody i czysta szmatke, ktora wlasnie przemywala buzie i raczki malej. Michael zostawil rannych i zajal sie sprawdzaniem ukladu sterowania furgonu. Z nas czworga tylko on potrafil prowadzic samochod. -Cos nie tak? - zapytalam go. Potrzasnal przeczaco glowa. -Ani sladu min pulapek. Pewnie bali sie je zakladac ze wzgledu na dzieci. -Dasz rade tym pojechac? -Nie ma sprawy. -No to w droge. Woz jest nasz. Jedziemy do domu. * * * Furgon sprawowal sie dobrze. W akumulatorach mial jeszcze mnostwo mocy, a Michael bez trudu odnalazl i uruchomil caly system noktowizyjny, z noktowizorami zblizeniowymi na podczerwien i radiolokatorami wlacznie. Wszystkie urzadzenia byly solidne i wszystkie dzialaly. Dziewczynki najpewniej nie mialy pojecia, jak sie je obsluguje - tak samo jak nie potrafily prowadzic. A moze... moze umialy uruchomic wszystko, tylko nie wiedzialy, dokad jechac. U kogo male dzieci znalazlyby dzis pomoc?Jesli nie mialy doroslych krewnych, nawet policja zaprzedalaby je w niewole, nielegalnie albo legalnie, do pracy w terminie. Wysylanie biedoty, ludzi mlodych i starych, na roboty w ramach umow terminatorskich jest dzisiaj bardzo w modzie. Naturalnie Trzynasta i Czternasta Poprawka - te od zniesienia niewolnictwa i gwarancji poszanowania praw obywatelskich - sa nadal w mocy, tyle ze tak oslabione przez obyczaj, przez Kongres i roznych ustawodawcow stanowych, a ostatnio i przez niedawne orzeczenia Sadu Najwyzszego, ze naprawde niewiele znacza. Teoretycznie urzedowe kierowanie ubogich do pracy ma dac im zatrudnienie i dach nad glowa, wyuczyc fachu. W rzeczywistosci to tylko zakamuflowana forma przymuszania ludzi do darmowej lub prawie darmowej harowki. W duzej cenie sa male dziewczynki, ktore przeciez mozna wykorzystac na tyle roznych sposobow. Nie watpilam, ze nasze dwie dziewuszki los nauczyl juz leku przed obcymi. Gdy brat i rodzice wypadli z gry, zostaly zupelnie same, probujac udzwignac ciezar obrony rodziny i domu. W slepym przerazeniu strzelaly do nas i do tamtych prawdopodobnie zwyczajnych wedrowcow lub zbieraczy dobytku. Trafily trzech z nich. Michael z Natividad poszli sprawdzic, co to za jedni, podczas gdy ja i Jorge ladowalismy nasz wozek z cala zawartoscia do furgonu. Wszyscy trzej mezczyzni nie zyli. Mieli przy sobie gotowke i pistolety w kaburach - Michael i Natividad oczywiscie wszystko zabrali. Zostawilismy ciala na miejscu, przysypujac jedynie kamieniami. Logicznie rzecz biorac, ta trojka byla o niebo mniejszym zagrozeniem dla mieszkancow furgonu niz my. Nawet gdyby ruszyli prosto na niego, wystarczyloby dobrze zamknac drzwi, by ich powstrzymac. Ich dziewieciomilimetrowe polautomaty nie mialy szans przeciw opancerzeniu pojazdu. Tyle ze dwie male dziewczynki nie mialy o tym zielonego pojecia. Tak wiec zabralismy je do Zoledzia, gdzie wlasnie kapia sie i objadaja, gdzie znajda pocieche i beda mogly odpoczac. Bankole zajmuje sie ich mama i bratem. Nie byl uszczesliwiony, ze przybylo mu pacjentow. Nasz szpitalik jeszcze nigdy tak nie pekal w szwach, a nasz doktor musial zmobilizowac do pomocy wszystkich swoich uczniow i jeszcze paru innych ochotnikow. Mowi, ze nie wie, czy zdola tych dwoje odratowac. Ma do dyspozycji tylko kilka najprostszych instrumentow medycznych, maly, ale strasznie skomplikowany aparat diagnostyczny, ktory zdolal ocalic, gdy piec lat temu uciekal z wlasnego domu w San Diego, i troche lekarstw - srodkow przeciwbolowych, przeciwzapalnych i tym podobnych, leczacych nasze codzienne dolegliwosci. Mowi, ze jesli chlopiec nawet przezyje, nie wiadomo, czy bedzie chodzic. Jestem pewna, ze Bankole zrobi co w jego mocy. A Allie Gilchrist i May juz zaopiekowaly sie dziewczynkami. Koniec koncow male mialy szczescie przynajmniej w tym, ze je znalezlismy. Z nami beda bezpieczne. No i nareszcie mamy cos, o czym marzylismy od lat. Ciezarowke. SRODA, 29 WRZESNIA 2032 Az do ubieglego wieczoru moj Bankole byl zbyt zajety dogladaniem rannych, matki z synem i ocalalych Dovetree, by znalezc czas i nakrzyczec na mnie z powodu zajscia przy furgonie. Naturalnie, doslownie wcale nie krzyczal. To nie w jego stylu, a szkoda. Gdyby mial zwyczaj wyrazac swoja dezaprobate predko i glosno, latwiej byloby ja zniesc. A tak, jak zwykle, jego krytyka byla cicha, lecz zjadliwa. -Wielka szkoda, ze to twoje niepotrzebne ryzykanctwo juz tyle razy przypadkiem obracalo sie na nasza korzysc - zaczal wczoraj, kiedy oboje bylismy juz w lozku. - Postepujesz glupio. -Jakbys wierzyla, ze nie mozna cie zabic. Na Boga, dziewczyno, jestes dorosla i powinnas miec wiecej rozwagi. -Chcialam zdobyc ten furgon - tlumaczylam. - Uznalam, ze moze nam sie udac. I chcialam pomoc dziecku. Przez caly czas slyszelismy, jak placze. Obrocil glowe i przygladal mi sie przez chwile z zacisnietymi ustami. -Na szosie widywalas malych skazancow, zakutych w obroze i lancuchy - powiedzial. - Widzialas dzieci wystawione jak wabiki na zachete przed domami publicznymi. Chcesz mi wmowic, ze ryzykowalas zycie, bo slyszalas, jak jedno placze? -Staram sie robic, co moge. Jesli tylko zdolam dac z siebie wiecej, zrobie to. Patrzyl na mnie bez slowa. Gdybym go nie kochala, w takiej sytuacji moglabym go znielubic. Wzielam go za reke, pocalowalam ja i przytrzymalam. -Robie, co moge - powtorzylam. - Chcialam, bysmy mieli ciezarowke. -I dlatego szafowalas zyciem, nie tylko swoim, ale czworga ludzi? -Ryzyko, ze nas zastrzela przy furgonie, nie bylo wieksze niz to, ze zarobimy kulke, probujac uciec stamtad z pustymi rekami. Prychnal, zdegustowany, i zabral dlon. -No wiec zdobylas stary, sponiewierany furgon mieszkalny - wymamrotal pod nosem. Skinelam glowa. -Wlasnie, mamy furgon. Bardzo nam sie przyda. Na dobry poczatek. -Przyda czy nie, nie jest wart niczyjego zycia! -Nikt nie zaplacil za niego zyciem! Usiadlam prosto. Chcialam, by widzial, ze mowie powaznie. -Gdyby przyszlo mi zginac, pasc od kuli wystrzelonej przez jakichs obcych, czy nie godniej byloby umierac, probujac pomoc wspolnocie, niz zwyczajnie dajac noge? Nagrodzil mnie porcja ironicznych oklaskow. -Wiedzialem, ze uslysze cos w tym stylu. No coz, tak naprawde nigdy nie mialem cie za glupia. Obsesjonatke owszem, ale nie glupia. Skoro juz o tym mowimy, mam dla ciebie propozycje. Tez usiadl, a ja przysunelam sie blizej i podciagnelam koce tak, by opatulaly nas oboje. Oparta o niego czekalam. Cokolwiek mial mi do powiedzenia, czulam, ze moje slowa znalazly zrozumienie, a to, ze uparl sie nazywac moj sposob myslenia obsesja, malo mnie obchodzilo. -Rozejrzalem sie po paru okolicznych miasteczkach - podjal watek. - Saylorville, Halstead, Coy. Tych, ktore leza zaledwie kilka kilometrow od autostrady. W tej chwili w zadnym nie potrzebuja lekarza, ale pewnie ktoregos dnia beda potrzebowac. Co ty na to, bysmy kiedys przeniesli sie do jednego z nich? Bylam zaskoczona. On tez mowil powaznie. Saylorville? Halstead? Coy? Wszystkie trzy to maciupkie osady, nie jestem nawet pewna, czy mozna uznac je za miasta. W kazdym pare rodzin i pare rodzinnych interesow na krzyz, scisnietych miedzy autostrada - krajowa stojedynka - a morzem. Handlujemy na ich ulicznych ryneczkach, jednak ci "miastowi" to zamknieta spolecznosc. Choc nas toleruja, bynajmniej nie darza sympatia. Zbyt czesto przejezdni nieznajomi palili im domy, okazywali sie zlodziejami albo mordercami. Teraz ufaja tylko swojakom i zasiedzialym od dawna okolicznym farmerom. Czy Bankole naprawde myslal, ze przyjma nas zyczliwie? Poza wieksza miescina o nazwie Prata, najblizsze miasteczka zamieszkuja prawie sami biali. Prata jest bialo-latynoska, z mikroskopijna mniejszoscia Azjatow. Wsrod nas znajdziesz wszystkich: czarnych i bialych, Latynosow, Azjatow plus wszelkie mozliwe mieszanki - jak w prawdziwym wielkomiejskim tyglu. Co wiecej, i dla naszych prawdziwych, i dla przybranych dzieci takie rasowe wymieszanie i laczenie sie w pary jest czyms normalnym. Wyobrazacie sobie? Osobiscie Bankole i ja, chociaz oboje czarni, namieszalismy jeszcze pokoleniowo. Ludzie z zewnatrz stale biora go za mojego ojca. Gdy ich poprawia, mrugaja porozumiewawczo, marszcza brwi albo szczerza zeby w usmiechu. Tu, w Zoledziu, nawet jesli ktos nas nie rozumie, to przynajmniej akceptuje. -Mnie tutaj dobrze - odpowiedzialam. - Grunt jest twoja wlasnoscia. Nasza osada to sami swoi. Wspolnym wysilkiem, kierujac sie zasadami Nasion Ziemi, budujemy cos naprawde dobrego. To cos bedzie rozrastac sie i rozprzestrzeniac. Dopilnujemy, zeby tak sie stalo. A w zadnym z tych miast nie mamy nic wlasnego. -To sie moze zmienic - odparl. - Nie masz pojecia, jakim cennym nabytkiem dla odosobnionej spolecznosci jest lekarz. -Powaznie? Rzeczywiscie, nie zdaje sobie sprawy, jaki cenny jestes dla nas. -Cenniejszy niz ciezarowka? -Idiota. Potrzebujesz pochwaly? Zgoda. Czuj sie pochwalony. Sam wiesz, ilu ludziom uratowales tu zycie. Wlacznie ze mna. Przez chwile jakby roztrzasal to, co uslyszal. -Mamy naprawde zdrowa i mloda trzodke - odezwal sie w koncu. - Jesli nie liczyc tej Dovetree, nawet twoje nowo przygarniete owieczki sa tylko ranne, nie chore. I zadnych starcow. -Z wyjatkiem mnie - usmiechnal sie szeroko. - Poza Katrina Dovetree z jej wada serca, nikt nie ma chronicznych przypadlosci. -Nawet nie trafila sie nam ani jedna ciaza z powiklaniami czy zarobaczone dziecko. Wychodzi na to, ze ktorejkolwiek z tych miescin lekarz przydalby sie bardziej niz Zoledziowi. -Im wystarczy jakikolwiek lekarz. My potrzebujemy ciebie. -Poza tym mowiles, ze nigdzie nie narzekaja na brak medyka. -Mowilem tez, ze to nie potrwa wiecznie. -Niewazne - ucielam. - Twoje miejsce jest tutaj. Wybij sobie z glowy, ze moglbys stad odejsc. -Jak na razie niczego takiego jeszcze sobie tam nie wbilem. -Zastanawiam sie tylko nad jakims bezpiecznym miejscem dla nas, dla ciebie, kiedy mnie juz nie bedzie. Skrzywilam sie tylko. -Staruch ze mnie, dziewczyno. Nie mam zludzen co do swojego wieku. -Bankole... -Nie moge o tym nie myslec. I chce, zebys ty tez zaczela. -Zrob to dla mnie. Po prostu rozwaz to sobie. 3 Bog jest PrzemianaI ostatecznie On zwycieza. Jednak tymczasem... Zyczliwosc czyni Przemiane lzejsza. Milosc ucisza strach. A slodka i potezna Tworcza obsesja Stepia bol, Odwraca bieg wscieklosci, Rzucajac kazdego z nas W wir najwiekszego I najciezszego Ze zmagan, ktore sa naszym wyborem. Lauren Oya Olamina, "Nasiona Ziemi. Ksiegi Zywych" Ze "Wspomnien z innych swiatow" Nie jestem w stanie przewidziec, czym skoncza sie marzenia darniny, ktore z takim uporem wciela w czyn. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek wierzyl w cos tak niezachwianie, jak ona w swoje Nasiona Ziemi, system wierzen, ktory sama stworzyla czy, jak ona to nazywa, zbior prawd, ktore po prostu tylko rozpoznala. Jesli chodzi o religie, zawsze bylem sceptykiem. Jakie to irracjonalne, ze koniec koncow pokochalem fanatyczke. Coz, ostatecznie i milosc, i fanatyzm to jednakowo irracjonalne stany umyslu. Lauren wierzy w Boga, ktory nie darzy jej nawet odrobina milosci. Jej Bog to nie jednostka, to wlasciwie proces czy raczej polaczenie procesow. Nie postrzega swiadomie istnienia ani jej, ani nikogo innego. W ogole nie ma swiadomosci. "Bog to Przemiana" - powtarza Olamina i rozumie to doslownie. Niektore oblicza tego jej Boga to biologiczna ewolucja, teoria chaosu i wzglednosci, zasada nieoznaczonosci i, naturalnie, druga zasada termodynamiki. "Bog jest Przemiana i ostatecznie On zwycieza". Mimo wszystko jej Nasiona Ziemi nie nosza pietna fatalizmu. Bogiem mozna kierowac, mozna go spowalniac i przyspieszac, nadawac mu ksztalt. Wszystko ulega zmianie, ale nie wszystko musi zmieniac sie na wszelkie sposoby. Chociaz nieuchronny, Bog pozostaje formowalny, podatny na wplywy. Dziwaczne to. Wybitnie malo religijne. Nawet cel - Przeznaczenie Nasion Ziemi - wydaje sie miec niewiele wspolnego z religia. -Jestesmy Nasionami Ziemi - twierdzi Olamina. - Jak wszystkie drobiny wszechswiata, jestesmy dziecmi Boga. Lecz w pierwszej kolejnosci, najbardziej bezposrednio, jestesmy dziecmi tej konkretnej planety. Wlasnie te slowa odslaniaja zrodlo Przeznaczenia. Ta czesc ludzkosci, ktora posiadla i zaakceptowala swiadomosc siebie jako Nasion Ziemi, probuje po prostu opuscic lono rodzicielki Ziemi - i wreszcie sie narodzic, jak czynia wszystkie zywe byty u zarania samodzielnego istnienia. Nasiona Ziemi maja byc wkladem Lauren w to, co jej zdaniem powinno stac sie zbiorowym wysilkiem calego gatunku, aby przerwac lub przynajmniej wydluzyc ewolucyjny cykl ustawicznej specjalizacji, wzrastania i umierania, bedacy udzialem czlowieka, udzialem wszystkich gatunkow. -Mozemy odniesc dlugoterminowy sukces i stac sie rodzicami... my, wlasnie my, calej rzeszy nowych ludow, nowych gatunkow - przekonuje Lauren - albo skonczyc jako kolejny usuniety plod. Mozemy... musimy na swiatach innych ukladow rozrzucic ziemskie zycie, ludzi, zwierzeta, rosliny. Przeznaczeniem Nasion Ziemi jest zakorzenic sie wsrod gwiazd. Wielkie slowa. Marzy tak i mami sie nadzieja, pisze i wierzy, a swiat moze pozwoli jej troche pozyc, tolerujac jako nieszkodliwa ekscentryczke. Taka ja mam nadzieje. Boje sie, ze plonna. W tym fragmencie moj ojciec bardzo trafnie okreslil, czym sa Nasiona Ziemi, w dodatku o wiele zwiezlej, niz potrafilabym ja, gdybym sie o to pokusila. Moja matka jako mala dziewczynka, chroniona, ale i uwieziona w murach sasiedztwa, snila o gwiazdach. Doslownie snily jej sie nocami. Gwiazdy i latanie. Znalazlam wzmianki o tych "latajacych" snach w jej najwczesniejszych zapiskach. We snie czy na jawie, stale o tym marzyla. Gdyby kogos ciekawilo moje zdanie, to tworzac te swoje strofy o Nasionach Ziemi i wymyslajac ich Przeznaczenie, dalej robila to samo, snila na jawie. Marzenia, fantazje sa potrzebne kazdemu. Pokrzepiaja na duchu w trudnych czasach. I nie ma w nich nic zlego, dopoki ktos nie zacznie mylic ich z rzeczywistoscia - tak jak ona. Mimo ze od czasu do czasu zdarzalo jej sie chyba watpic w siebie, nigdy, przenigdy nie zwatpila w swoje marzenie, swoje Nasiona Ziemi. Osobiscie, tak jak moj ojciec, nie jestem zdolna znalezc tak pewnego oparcia w zadnej religii. Trudno w to uwierzyc, zwazywszy na sposob, w jaki mnie wychowano, ale tak jest. Widywalam juz ludzi ogarnietych religijna pasja, na ktora skladalo sie umilowanie Boga milosiernego i strach przed Bogiem zagniewanym, pelne przesady chwalenie i rozpaczliwe wolanie o Boga, co karze i nagradza. Przy tym wszystkim dziwne, jak wiara w Nasiona Ziemi - bardzo wymagajaca i niosaca niewiele pociechy ze strony zupelnie obojetnego Boga - w ogole mogla przyciagnac jakichs wiernych. Nasiona Ziemi nie obiecuja zycia po smierci. Ich niebo jest doslowne, fizyczne - to inne swiaty krazace wokol innych gwiazd. Ludzie moga zapewnic sobie niesmiertelnosc wylacznie poprzez wlasne potomstwo, prace i wspomnienia. Dla ludzkosci jako gatunku jedyna droga do niesmiertelnosci wiedzie przez zasiewanie Nasion Ziemi na innych swiatach. Religia mojej matki nie obiecuje niebianskich rezydencji, rzek plynacych mlekiem i miodem ani wiecznej niepamieci trwania w sferze jakiejs bezgranicznej nirwany. Zmusza do ciezkiej pracy i ukazuje zupelnie nowe mozliwosci, problemy, wyzwania - i zmiany. Najwidoczniej dla niektorych ludzi wszystko to moze byc zaskakujaco kuszace. Moja matka tez byla zaskakujaco kuszaca. Wezmy na przyklad takie strofy "Nasion Ziemi": Bog to Przemiana - Nieskonczona, Nieodparta, Nieuchronna I obojetna. Bywa oszustem, Nauczycielem; Jest chaosem, Glina do formowania - Bog jest Przemiana. Badz czujny: Istnieje, by ksztaltowac I byc ksztaltowanym. Bog, ktory budzi groze - anonimowy, nieprzejednany, ale plastyczny jak glina i niesamowicie dynamiczny. Prorokuje, ze niedlugo bedzie mial twarz mojej matki. Jej drugie imie brzmialo Oya. Ciekawe, co opetalo mojego dziadka, pastora baptystow, ze tak nazwal corke. Co takiego w niej widzial? Oya to orisha - bogini - nigeryjskiego ludu Joruba, bogini rzeki Niger, przepelniona energia, grozna; a takze wladczyni wiatru, ognia i smierci - trzech innych kreatorow wielkich zmian. Z "Dziennikow Lauren Oya Olamina" PONIEDZIALEK, 4 PAZDZIERNIKA2032 Dzisiaj umarla Krista Noyer. Jej pelne imie i nazwisko brzmialo: Krista Koslow Noyer. Ani na chwile nie odzyskala przytomnosci. Odkad znalezlismy ja naga w furgonie mieszkalnym jej rodziny, postrzelona, pobita i zgwalcona, nie wyszla z glebokiej spiaczki. Lezala w naszym szpitaliku razem z rannym synem. Uznalismy, ze tam im bedzie najlepiej. Piecioro Dovetree przenioslo sie juz do Jeffa Kinga i jego dzieci. Zahra Balter i Allie Gilchrist najpierw obmyly i doprowadzily do porzadku ranna matke i syna, a potem asystowaly Bankole'owi przy usuwaniu z nich pieciu pociskow - dwoch z ciala kobiety i trzech z chlopaka. Obie pomagaja mu w pracy dluzej niz Mike i Natividad. Oczywiscie nie sa lekarkami, ale naprawde sporo juz wiedza. Wedlug Bankole'a moglyby z powodzeniem pracowac jako zawodowe pielegniarki. On sam, jego czworo przyuczonych pomocnikow i wszyscy inni, ktorzy na ochotnika zglosili sie do pielegnowania Noyerow, zrobili, co lezalo w ich mocy. Po operacji Kristy Zahra, Natividad, Allie, Noriko Kardos, Channa Ryan i Teresa Lin siedzialy przy niej na zmiane. Bankole zdecydowal, ze gdyby sie obudzila, powinna zobaczyc przy sobie same kobiety. Widok nieznajomych mezczyzn moglby wywolac u niej panike. Pewnie mial racje. Biedaczka. Przynajmniej w godzine smierci byl przy niej syn. Lezal na lozku obok, co pewien czas wyciagajac reke, zeby jej dotknac. Na krotko, gdy jedno albo drugie zalatwialo potrzeby, przedzielalismy ich parawanem. Nie bylo parawanu, kiedy Krista skonala. Chlopiec nazywa sie Danton Noyer junior. Chce, bysmy wolali na niego Dan. Cialo Dantona Noyera seniora spalilismy zaraz po powrocie do Zoledzia. Teraz musimy postapic tak samo z jego zona. Odprawimy za obydwoje nabozenstwa, jak tylko Dan wydobrzeje na tyle, by w nich uczestniczyc. NIEDZIELA, 17 PAZDZIERNIKA2032 Odbyl sie podwojny pogrzeb Dantona i Kristy Noyerow.Dan Noyer dochodzi do zdrowia. Goja mu sie nogi i bark, nawet juz troche chodzi. Zdaniem Bankole'a, zawdziecza to... larwom much. Okazuje sie, ze te obrzydlistwa nie tylko nie wyrzadzily zadnej szkody, ale jeszcze zjadajac obumarla tkanke, utrzymywaly rany w czystosci. Akurat tej odmianie nie smakuje zdrowe, zywe cialo. Larwy zywia sie wylacznie gnijaca tkanka, dzieki czemu nie rozwija sie gangrena. Nowe dziewczynki, Kassie i Mercy, z poczatku musielismy gdzies zamykac, zeby nie uciekaly. Wprawdzie nie mialy dokad, jednak byly tak przerazone, ze probowaly. Kiedy w koncu pozwolilismy im odwiedzic brata, o malo co nie zrobily mu krzywdy. Bylyby zwalily mu sie na lozko, zlaknione pociechy i wsparcia, gdyby May z Allie nie zdolaly w pore ich powstrzymac. Chyba wlasnie May ma z nimi najlepszy kontakt. Choc powolutku zaczynaja garnac sie do obu kobiet - i wzajemnie - zdaje sie, ze szczegolnie przypadla im do gustu May. Jest cos tajemniczego w tej naszej May. Ucze ja pisac, zeby pewnego dnia mogla opowiedziec nam swoja historie. Z wygladu przypomina Latynoske, jednak nie rozumie po hiszpansku. Zna nieco angielski, ale nie bardzo dobrze. A nie mowi, bo nim do nas dolaczyla, ktos odcial jej jezyk. Nie wiemy, kto jej to zrobil. Slyszalam, ze w niektorych co pobozniej szych miastach represjonowanie kobiet przybiera coraz skrajniejsze formy. Taka, ktora wyraza wlasne opinie, "zrzedzi", jest nieposluszna mezowi lub w jakikolwiek inny sposob "depcze wlasna kobiecosc, zachowujac sie jak mezczyzna", moze spotkac ogolenie glowy, wypalenie znaku na czole, uciecie jezyka, a w najgorszym razie nawet smierc na stosie albo przez ukamienowanie. Przedtem tylko o tym slyszalam. May jest pierwszym dowodem, ze to sie zdarza, jaki widzialam na wlasne oczy - jezeli mozna nazwac ja dowodem. Ciesze sie, ze jej straszliwa rana zdazyla sie zagoic, zanim May do nas trafila. Nie wiemy nawet, czy to jej prawdziwe imie. Po prostu potrafi je wymowic i dala nam do zrozumienia, ze chce, by tak sie do niej zwracac. Od poczatku widac bylo, ze kocha dzieci i swietnie sie z nimi dogaduje. Od kiedy sa u nas dwie male Noyerowny, zachowuje sie, jak gdyby znalazla sobie rodzine. Do tej pory - bedzie juz grubo ponad pol roku - mieszkala w jednej chacie z Allie Gilchrist i jej przybranym synem, Justinem. Teraz trzeba chyba bedzie albo powiekszyc im lokum, albo wybudowac druga chate. Prawde mowiac, i tak powinnismy wziac sie za stawianie dwu czy trzech nowych chat. Jedna bylaby dla Scolarich - juz zbyt dlugo gniezdza sie pod wspolnym dachem z rodzina Figueroa. Druga dla Dovetree, trzecia dla May i Noyerow. Dan Noyer juz troche sam daje sobie rade, mieszka u Harry'ego i Zahry Balterow z dzieciakami. Uznalismy, ze po smierci mamy im predzej opusci szpitalik, tym lepiej. Poniewaz May podzielila sie swym jedynym pokojem z jego siostrzyczkami, Bankole szukal innego miejsca dla chlopaka. Balterowie sami sie zaofiarowali. To dobrze, bo poza wszystkim May jest wrazliwcem, a Dan miewa jeszcze napady bolu. Wprawdzie nie skarzy sie glosno i nie narzeka, ale jestem pewna, ze May by zauwazyla. Tak jak ja, gdy chlopak jest w poblizu. U Balterow nikt nie cierpi na hiperempatie, dlatego sa w stanie zajmowac sie rannymi bez szkody dla siebie. Ostatnie kilka tygodni spedzilismy pracowicie. Zrobilismy pare wypadow po mienie furgonem, przywozac rzeczy, ktorych przedtem nie bylo jak przetransportowac: tarcice i kamien, cegly, zaprawe murarska, cement, czesci armatury wodociagowej, meble, a nawet rury z gospodarstwa Dovetree i znacznie odleglejszych ruin. Wszystko to bardzo sie przyda. Razem z dziecmi Noyerow w naszej osadzie mieszka szescdziesiat siedem osob. Troche za szybko nas przybywa. Za to na innym polu nie odnosimy sukcesow. Nie jestesmy przeciez tylko Zoledziem, stanowimy Nasiona Ziemi, a wciaz jestesmy jedynie osamotniona malenka gorska spolecznoscia, ktora w paru chatach na krzyz wiedzie egzystencje prawie jak zywcem wyjeta z dziewietnastego stulecia. Z ciezarowka zyje nam sie wygodniej, ale... to za malo. To znaczy - dosc, zeby istniec jako Zoladz, lecz nie wystarczy, aby stac sie Nasionami Ziemi. Nie twierdze, ze wiem dokladnie, czego nam do tego potrzeba. Dzielo, ktore uparlam sie stworzyc, jest tak piekielnie nowe i takie ogromne! Nie mam pojecia, jak je zbudowac; chyba nawet nie wyobrazam sobie, jak bedzie wygladalo, gdy juz powstanie. Znam tylko kierunek, w ktorym musze zmierzac, gromadzac wszelka dostepna wiedze - do przodu, krok po kroku. Tymczasem (to do naszego, bedacego jeszcze w powijakach archiwum Nasion Ziemi) oto czego zdolalam dowiedziec sie o przejsciach Noyerow. Odbylam kilka rozmow z Kassia i Mercy, a przez ostatnie trzy dni Dan opowiedzial mi, co sam zapamietal. Odnioslam wrazenie, ze potrzebowal sie wygadac - pomimo bolu, ktory wciaz go neka, jednak troche mniej dotkliwie dzieki mojemu uporczywemu narzekaniu i wyjednywaniu u Bankole'a lekow. Wyglada na to, ze pozostawiony samemu sobie chlopiec lezalby i cierpial w milczeniu. Coz, dobrze jest umiec byc stoikiem, kiedy nie ma sie wyboru, ale przeciez na swiecie nie brakuje cierpienia. Jaki jest sens znosic bol bez slowa skargi, gdy mozna mu zaradzic? Noyerowie przyjechali z Phoenix w Arizonie, gdzie woda i zywnosc sa chyba jeszcze drozsze niz w okolicach Los Angeles. Wczesniej sprzedali swoje dwa domy, plachetek gruntu, meble, bizuterie Kristy - wszystko, co moglo przyniesc im gotowke potrzebna na zakup i wyposazenie uzbrojonego i opancerzonego furgonu mieszkalnego, zdolnego pomiescic siedem osob. Planowali dojechac nim na Alaske i mieszkac w nim do czasu, az rodzice znalezliby jakas prace i podnajeli albo kupili lepsze lokum. W obecnych czasach, jak nigdy dotad, Alaska stala sie ogromnie popularnym celem podrozy. Kiedy wywedrowalam z poludniowej Kalifornii, byla powszechnym marzeniem, niemal obietnica niebianskiego raju. Ludzie parli tam, ozywiani nadzieja na jeszcze cywilizowane miejsca pracy, spokoj, azyl do bezpiecznego chowania dzieci i powrot do mitycznej zlotej ery polowy dwudziestego wieku. Spodziewali sie zastac swiat bez gangow, niewolnictwa, dzikich osiedli koczownikow wykwitajacych wokolo niczym rak na skorze, bez chaosu. Mialo czekac na nich mnostwo ziemi do zasiedlenia, ocieplajacy sie klimat, tania woda i wiele, wiele miast do wyboru, starych i nowych, wolnych lub sprywatyzowanych, ktore z niecierpliwoscia oczekiwaly wszystkich pracowitych przybyszow. Jak juz mowilam: raj na ziemi. Jesli prawda jest to, co slyszalam od garstki podroznych, ktorym udalo sie tam dotrzec - wykupujac miejsce na statku czy w samolocie, pokonujac autem albo pieszo setki, czasem tysiace kilometrow, a na koniec przekradajac sie przez zamknieta granice z Kanada do tak samo zamknietej granicy kanadyjsko-alaskanskiej - realia, jakie zastali, byly o wiele mniej zachecajace. W zeszlym roku Alaska, znuzona przepisami i restrykcjami narzucanymi przez daleka waszyngtonska stolice, a jeszcze bardziej naplywajacymi hordami gnanych nadzieja biedakow, proklamowala secesje od Stanow Zjednoczonych. Oglosila sie niepodleglym panstwem. Pierwszy przypadek od naszej wojny secesyjnej. Prezydent Donner i Leontyev, gubernator - czy raczej prezydent - Alaski ostro na siebie powarkuja; balam sie juz, iz czeka nas o to wojna domowa. Na szczescie Donner ma wystarczajaco duzo do roboty w kraju, a ani Kanadzie, ani Rosji, ktore wysylaja nam zywnosc i pieniadze, niespecjalnie podoba sie ewentualnosc osciennej wojenki przez miedze. Jedyna realna grozba wojny domowej to Andrew Steele Jarret, jesli wygra prezydenckie wybory w przyszlym miesiacu. W kazdym razie mimo ryzyka i zagrozen ludzie tacy jak Noyerowie, zdesperowani i gnani nadzieja, wciaz ciagna na Alaske. Jeszcze kilka dni przed tym, jak znalezlismy ich furgon, rodzina Noyerow liczyla siedem osob. Ta siodemka to rodzice, Krista i Danton senior, siedmioletnia Kassia i o rok starsza Mercy (nasze obecne dwie sierotki), Paula i Nina (dwanascie i trzynascie lat), i najstarsza latorosl - Dan. Chlopiec rzeczywiscie ma pietnascie lat, trafnie go ocenilam. Wyrosniety blondynek z bardzo jeszcze dziecinna twarza. Jego tata byl niewysoki i mial ciemne wlosy. Widac wyraznie, ze wyglad i posture Dan odziedziczyl po swej postawnej matce, a obie dziewczynki sa drobne i ciemne jak Danton senior. Junior ma juz prawie dwa metry wzrostu. Mlodociany olbrzym, z charakterystycznym dla najstarszego z rodzenstwa wzmozonym poczuciem odpowiedzialnosci za siostry. Jednak ani on, ani jego ojciec nie byli w stanie obronic Niny i Pauli przed gwaltem i uprowadzeniem, zaledwie trzy dni przed spotkaniem z nim. Noyerowie mieli zwyczaj parkowania furgonu w odosobnionych i naslonecznionych miejscach, wlasnie takich jak poludniowa strona tamtych zgliszcz farmerskiego domu. Mogli wtedy pozwolic dzieciom pobyc troche na powietrzu, przeznaczajac ten czas na sprzatanie i wietrzenie ich ruchomego domu. Przy okazji rozkladali na cala szerokosc skrzydla baterii slonecznych, by naladowac akumulatory. Uzywajac kiedy tylko sie dalo energii slonecznej, oszczedzali w ten sposob gotowke. W praktyce znaczylo to przemieszczanie sie noca i ladowanie w dzien. Ich system dzialal bez zaklocen, jako ze piesi wedrowali autostradami wylacznie za dnia. Kalifornijskie prawo zabrania ruchu pieszego na autostradach, ale i tak nikt tego nie przestrzega. Zwyczajowo utarlo sie juz, ze wiekszosc pieszych podrozuje w dzien, a wiekszosc zmotoryzowanych noca, przy czym pojazdy moze zmusic do zatrzymania sie jedynie cos, o co moga sie rozbic. Widywalam juz niedoszlych porywaczy rozjechanych na szosie. Zaden kierowca nie przystaje. Za to w dzien parkuja, by ladowac akumulatory i wypoczac. Danton i Krista wprawdzie nie pozwalali dzieciom zbytnio sie oddalac, ale nie wystawiali regularnej strazy, wychodzac z zalozenia, ze trzymanie sie odludnych miejsc i zwykla ostroznosc beda wystarczajaca ochrona. Mylili sie. Kiedy byli pochlonieci domowymi porzadkami, kilku mezczyzn zaszlo ich od polnocy ich slepej strony, bo komin nie do konca oslanial ich samych, za to calkowicie zaslanial im widok. Mozliwe, ze tamci wpierw wypatrzyli furgon z grzbietu ktoregos wzgorza, po czym zatoczyli kolo, zeby zaatakowac. Dan tak wlasnie myslal. W kazdym razie intruzi okrazyli sciane spalonego domu i zaraz potem otworzyli ogien, akurat w chwili gdy cala siodemka Noyerow znajdowala sie poza furgonem. Trafili Dantona seniora, Kriste i Dana. Mercy, ktora byla najblizej pojazdu, zdazyla wskoczyc do srodka i schowac sie za pudlami z ksiazkami i dyskietkami. Napastnicy zlapali trzy pozostale dziewczynki, ale najstarsza, Nina, z taka determinacja walczyla, kopala, gryzla, probowala wylupic im oczy, ze puszczona na moment w calym zamecie Kassia zdolala umknac porywaczom i wdrapac sie do furgonu. Zrobila to, o czym nie pomyslala Mercy. Zatrzasnela i zablokowala wszystkie drzwi auta. Nawet nie wiedziala, jak bardzo jest bezpieczna. Intruzi probowali przestrzelic pancerz i opony. Kule wszystko pokancerowaly, ale niczego nie przebily, niczego nie zdolaly powaznie uszkodzic. Nastepnie banda podlozyla nawet ogien pod ciezarowke, ale to tez nic nie dalo. W koncu, chyba po paru godzinach, napastnicy odeszli. Obie dziewczynki opowiadaja, ze wlaczyly monitory i obejrzaly teren dookola. Chociaz nikogo juz nie zauwazyly, dalej bardzo sie baly. Postanowily jeszcze zaczekac. Jednak czekanie bylo okropne. Nie wiedzialy, co moze dziac sie poza zasiegiem ekranow, po drugiej stronie sciany z kominem. Nie bylo nikogo, kto by sie nimi zajal; nikogo, kogo moglyby spytac, co robic. W koncu nie wytrzymaly, otworzyly drzwi najblizej rozpostartych na ziemi cial rodzicow i starszego brata. Intruzi odeszli. Razem z nimi znikly obydwie starsze siostry. Mercy i Kassia znalazly jedynie Dana, mame i tate. Brat, ktory tymczasem ocknal sie, siedzial na ziemi, glaskal matke po twarzy i plakal. Dopoki obcy byli w poblizu, Dan udawal martwego. Nie dal znaku zycia, nawet gdy go kopali. Nie ma co, prawdziwy stoik. Slyszal, jak probuja dostac sie do srodka furgonu. Slyszal, jak przeklinaja, smieja sie i wrzeszcza; slyszal siostry krzyczace, jak nikt nigdy przy nim nie krzyczal. Slyszal, jak wali jego wlasne serce. Zdawalo mu sie, ze umiera, ze wykrwawia sie na smierc w tym piachu, podczas gdy morduja mu rodzine. Ale nie umarl. Parokrotnie tracil i odzyskiwal przytomnosc. Zatracil poczucie czasu. Oprawcy wpierw byli, a pozniej juz ich nie bylo. Slyszal ich, a potem juz nie. Jego siostry najpierw krzyczaly, jeczaly, zawodzily, az w koncu ucichly. Poruszyl sie. Dyszac i stekajac z bolu, zdolal podzwignac sie i usiasc prosto. Obie nogi tak bardzo bolaly, ze kiedy sprobowal wstac, zawyl tylko i runal z powrotem na ziemie. Otepialy z bolu, uplywu krwi i zgrozy, powiodl wzrokiem dokola w poszukiwaniu najblizszych. Niedaleko od jego nog, cala mokra od krwi wlasnej i syna, lezala jego matka. Dowlokl sie do niej i usiadl. Jak dlugo siedzial tak, prawie bez zmyslow - nie potrafi powiedziec. Pamieta, ze ocknal sie, potrzasany i zagadywany przez najmlodsze siostrzyczki. Wpierw gapil sie na nie bezrozumnie. Dopiero po dluzszej chwili pojal, ze to naprawde one, ze sa zywe i ze drzwi furgonu za nimi znowu stoja otworem. Zrozumial, ze musi wniesc rodzicow do srodka, a potem wjechac z powrotem na autostrade, ktora zaprowadzi go do jakiegos miasta, gdzie bedzie szpital albo przynajmniej lekarz. Obawial sie, ze ojcu juz sie nie pomoze, ale nie mial zadnej pewnosci. Co do matki - pewien byl, ze zyje. Slyszal przeciez, jak oddycha; wyczuwal tetno na jej szyi. Musial znalezc jakas pomoc. Udalo mu sie wtaszczyc oboje do furgonu, choc byl to dlugi i powolny, potworny wysilek. Strasznie bolaly go nogi. Byl taki slaby. Tak szybko wyrosl i taki byl dumny, ze ma juz wzrost i krzepe doroslego mezczyzny, a teraz czul sie slaby jak dziecko i kiedy wreszcie wciagnal rodzicow do wnetrza auta, byl zbyt wyczerpany, by zajac ktores z miejsc dla kierowcy i poprowadzic. Nie' byl w stanie ruszyc po pomoc dla rodzicow czy na poszukiwanie uprowadzonych siostr. Wiedzial, ze powinien, ale po prostu nie mial sily. Osunal sie na podloge i lezal jak trup. Jego swiadomosc znowu zgasla. Nie bylo juz nic. * * * Historia jakich wiele - przerazajaca, ale znajoma i powszednia. Prawie kazde z nas w Zoledziu mogloby opowiedziec podobna.Dzisiaj dzieci Noyerow dostaly od nas sadzonki debiny do posadzenia w ziemi wymieszanej z prochami ich rodzicow. W ten sposob upamietniamy naszych zmarlych, tych dawnych i tych obecnych. Choc nie mialam prochow nikogo z moich bliskich, gdy przed piecioma laty postanowilismy tu osiasc, ja tez zasadzilam drzewka ku ich pamieci. Pozostali zrobili to samo, by uczcic swoich zmarlych. Naturalnie nie mamy prochow Niny ani Pauli Noyer. Nie wiemy nawet, czy naprawde nie zyja. Mimo to bedziemy wspominac je tutaj razem z ich rodzicami. Jak tylko Dan pojal sens naszej uroczystosci, sam poprosil o dodatkowe drzewka. -Czasami budze sie w nocy i mam jeszcze w uszach, jak siostry krzycza, a tamte bydlaki tylko sie smieja - wyznal. - Rany boskie... Na pewno je zabili. A moze nie... Sam juz nie wiem. Czasem wole, zeby nie zyly. Boze... Obdzwonilismy wszystkich sasiadow i znajomych w okolicznych miasteczkach, rozpytujac o Nine i Paule Noyer. Procz imion i nazwiska wszystkim podalismy ich rysopisy, sporzadzone przez Dana, wraz z informacja o nagrodzie w twardej - kanadyjskiej walucie. Watpie, czy cos z tego wyniknie, ale przeciez trzeba sprobowac. Ta oferowana nagroda wcale nie znaczy, ze mozemy pozwolic sobie na szastanie twarda waluta, jednak dzieki ostroznosci co nieco jej posiadamy. A zdobyczny furgon niedlugo przysporzy nam wiecej. Mowiac szczerze, nawet gdybysmy go nie mieli, i tak probowalabym odkupic te dziewczyny. Co innego miec swiadomosc, ze na szosach i w miastach bez przerwy krzywdzi sie dzieci dla przyjemnosci, a co innego wiedziec, ze ten los spotyka wlasnie siostry dzieci, ktore poznalam i polubilam. Ale mamy furgon. Tym bardziej trzeba zrobic wszystko, co sie da, aby pomoc malym Noyerom. Na uroczystosc pogrzebowa zanieslismy Dana na polowym lozku, ktore posluzylo za nosze. Chlopak moze juz stac i chodzic. Bankole pilnuje, zeby codziennie robil po pare krokow. Mimo to wciaz jest bardzo slaby. Polozylismy go w poblizu smuklych mlodych drzewek posadzonych przez Bankole'a piec lat temu dla uczczenia pamieci jego siostry i jej rodziny, ktora zyla na tej ziemi przed nami. Wszyscy zostali zamordowani przed naszym przybyciem. Ich ciala splonely razem z domem. Znalezlismy tylko zweglone kosci i pare obraczek. Szczatki pochowalismy pod drzewami w tym samym miejscu, gdzie lezal teraz Dan, czekajac na pogrzeb rodzicow. Dziewczynki sadzily swoje dabki wedlug naszych rad, lecz bez zadnej pomocy. Wszystko zrobily wlasnymi raczkami. Moze w tej chwili sadzenie tych mlodych drzewek w glebie zmieszanej z prochami niewiele dla nich znaczy, jednak rosnac, beda wiedzialy, ze szczatki ich rodzicow spoczywaja wlasnie tutaj, ze wyrastaja z nich zywe drzewa i ze w dniu pochowku ta wspolnota stala sie dla nich domem. Przysunelismy lozko z Danem tak, zeby mogl posluzyc sie motyka i konewka, i pozwolilismy mu zasadzic wlasna debine. On tez zrobil wszystko, co trzeba, bez niczyjej pomocy. Dostrzegl w naszym obrzadku cos, co jeszcze mogl uczynic dla siostr, dla mamy i taty. Jedyne, co jeszcze mogl dla nich uczynic. Po uporaniu sie z sadzonka zmowil Ojcze nasz, jedyna tradycyjna modlitwe, jaka znal na pamiec. Nominalnie Noyerowie byli chrzescijanami - matka katoliczka, ojciec episkopalianin, dzieci nigdy nie przestapily progu zadnego kosciola. Dan namowil siostry, by zaspiewaly kilka polskich piosenek, ktorych nauczyla je mama. Ani jedno z trojga nie mowi po polsku, a szkoda. Zawsze ciesze sie, kiedy mamy sposobnosc nauczyc sie nowego jezyka. Z calej rodziny jedna Krista wladala polskim. Przybyla tu z Polski ze swymi rodzicami, uciekajac przed wojna i niepewnym losem w Europie. Biedaczka trafila jak z deszczu pod rynne. Dziewczynki odspiewaly piosenki. Prawdziwa rozkosz byla sluchac. Maja czyste, slodkie glosiki. Ich matka musiala byc dobra nauczycielka. Kiedy skonczyly, a wszystkie sadzonki zostaly juz podlane, niektorzy czlonkowie wspolnoty wstawali po kolei, recytujac wersety "Nasion Ziemi", Biblii, Modlitewnika, Bhagavadgity czy wierszy Johna Donne'a. Cytaty mialy zastapic slowa, jakie w normalnych okolicznosciach rodzina i przyjaciele wyglosiliby dla upamietnienia i oddania czci zmarlym. Pozniej ja zacytowalam te strofy "Nasion Ziemi", ktorych tresc mozna bylo odniesc do ceremonii pogrzebu i wspominania tych, co odeszli. -Bog jest Przemiana - zaczelam. -Bog jest Przemiana - powtorzyli inni cicho. - Ksztaltuj Boga. Zwyczaj odzewu i powtarzania zrodzil sie miedzy nami niemal bez zadnej zachety czy podpowiedzi. To smutne, lecz w ciagu krotkiego istnienia naszej wspolnoty zmuszeni bylismy odprawic tyle pogrzebow, ze ten obrzadek jest nam szczegolnie dobrze znany. Nie dalej jak w zeszlym tygodniu posadzilismy drzewka i zmowilismy pozegnalne wypominki za pomordowanych Dovetree. Pamietam, jak recytowalam: Powierzamy naszych zmarlych Sadom I gajom. Zwracamy ich Zyciu. Urwalam na chwile dla zaczerpniecia oddechu i kontynuowalam podnioslym, miarowym tonem: Smierc To wielka Przemiana - Najwieksza Zmiana istnienia. Skladamy hold naszym drogim zmarlym. Mieszamy ich istote z ziemia, Wspominamy i pamietamy. W ten sposob zyja w nas. -Pamietamy - odpowiedzieli szeptem pozostali. - Zyja. Przez moment stalam w milczeniu, przypatrujac sie rosnacym nieopodal wysokiej sliwie daktylowej, awokado i cytrusom. Siostra i szwagier Bankole'a przywiezli ze soba mlode sadzonki az z poludniowej Kalifornii i zasadzili tu, nie do konca wierzac, ze przyjma sie w chlodniejszym klimacie. Bankole opowiadal, ze wiele drzewek uschlo, nim nastal cieplejszy klimat, ktory ocalil pare z nich. Najstarsi z naszych sasiadow narzekaja, ze brak im dawnej mgly, deszczu i zimna, ale tym sposrod nas, ktorzy pochodza z poludniowej Kalifornii, zupelnie to nie przeszkadza. Dla nas to tak, jakbysmy zyli w klimacie lagodniejszym, ale podobnym do tego, jaki panuje w naszych rodzinnych stronach, ktore musielismy opuscic. Mamy tu przestrzen, wode, niezbyt dokuczliwe czy oslabiajace cieplo, no i troche spokoju. Tutaj wciaz jeszcze owocuja sady i gaje. Tutaj wciaz jeszcze ze smierci moze zrodzic sie jakies zycie. Dziewczynki wrocily na swoje miejsce przy May, ktora objela i przytulila kazda ciemnowlosa drobinke jednym ramieniem i tak siedzialy wszystkie trzy, w uroczystym bezruchu, sluchajac. Zaintonowalam inny werset, prawie jak piesn: Mrok Nadaje ksztalt swiatlu, A swiatlo Ksztaltuje ciemnosc. Smierc Daje ksztalt zyciu, Jak zycie Daje ksztalt smierci. Wszechswiat I Bog Dzierza te pelnie, Wzajemnie sie okreslajac: Bog Obleka w ksztalt wszechswiat, Ktory Daje ksztalt Bogu. Odczekawszy chwile, wyglosilam ostatnie, koncowe strofy: Zylismy przedtem, Bedziemy zyc znowu. Jako jedwab Lub kamien, Swiadomosc Czy gwiazda. Razem Lub rozdzieleni, Lepieni w zmienne ksztalty I poddawani probie. Bedziemy zyc I sluzyc zyciu, Ksztaltowac Boga, Jak On nas - Ponownie, Zawsze od nowa, Niezmiennie, wiecznie. Niektorzy jak echo wyszeptali ostatnie slowa. Lagodnym, niemal na granicy slyszalnosci, glosem wyskandowala Zahra: Bog jest Przemiana I ostatecznie On zwycieza. Jej maz, Harry, otoczyl ja ramieniem. Zobaczylam, jak oczy Zahry zalsnily od lez. Balterowie to chyba najlojalniejsi czlonkowie naszej wspolnoty, chociaz najmniej religijni; jednak sa chwile, gdy ludzie potrzebuja religii bardziej niz czegokolwiek innego na swiecie - nawet tacy jak Harry i Zahra. 4 Aby ksztaltowac BogaMadrze i zapobiegliwie, Z pozytkiem dla twego swiata, Ludu, Zycia, Rozwazaj konsekwencje, Pomniejszaj szkody, Pytaj I szukaj odpowiedzi, Ucz innych I siebie. Lauren Oya Olamina, "Nasiona Ziemi. Ksiegi Zywych" Ze "Wspomnien z innych swiatow" Usychaja nasze sekwoje. Sequoia semperuirens - tak brzmi pelna botaniczna nazwa tego najwyzszego ze wszystkich drzew. Najwyzszego i zyjacego najdluzej. A nasze po trochu, poczynajac od czubka, brazowieja i usychaja. Nie wierze, ze to na skutek ocieplenia klimatu. Jesli mnie pamiec nie myli, wszedzie wokol Los Angeles - w okolicach Pasadeny, Altadeny, San Marino i innych miejscowosci - roslo mnostwo sekwoi. Napatrzylem sie na nie w dziecinstwie. Moja matka miala w Pasadenie krewnych i zawsze kiedy wybierala sie do nich z wizyta, zabierala mnie ze soba. Wprawdzie na tak dalekim poludniu sekwoje nie osiagaly tak duzych rozmiarow jak tu, na polnocy, ale rosly i nie obumieraly. Pozniej, gdy zmienil sie klimat, przypuszczalnie uschly, podobnie jak tyle innych poludniowych gatunkow. Albo zostaly sciete i porabane na budulec jakichs schronisk lub na ogniska zastepujace kuchnie bezdomnym. A teraz przyszla kolej na nasze mlodsze drzewka. Gdy jeszcze bylem chlopcem, ta czesc okregu Humboldt, ciagnaca sie wzdluz nadmorskich pagorkow - miejscowi nazywaja te swoje kopce gorami - byla zimniej sza, bardziej deszczowa i mglista. Panowal tu lagodny klimat, przyjazny wiekszosci roslin. Pozniej zaczal sie zmieniac, chyba juz wtedy, gdy przed niespelna trzydziestoma laty kupilem te ziemie, na ktorej dzis stoi osada Zoladz. Przypuszczam, ze w calkiem nieodleglej przyszlosci bedzie tu prawie tak samo jak pare dziesiatkow lat temu w przybrzeznym pasie poludniowej Kalifornii - niemal przez caly rok goraco i sucho, bardziej brazowo niz zielono. Jestesmy w trakcie zmian. Wciaz jeszcze co roku szaleja solidne jesienne i zimowe burze, a wiosna i wczesnym latem nachodza nas poranne mgly. Tak czy owak, nie w pelni dorosle, majace zaledwie okolo stu lat sekwoje usychaja. Niedaleko od nas na polnoc i na poludnie, na terenach dawnych parkow narodowych i stanowych, lasy tych wiekowych olbrzymow wciaz trwaja. Tu i owdzie panstwo oddalo po kilkaset hektarow na scinke, przewaznie odsprzedajac bogaczom, najczesciej z zagranicy. Jak zawsze, sporo pojedynczych drzew wycinaja koczownicy na budowe szalasow lub na ogniska. Mimo to wiekszosc tych chronionych, czasem i tysiacletnich okazow nadal stoi, nie poddajac sie ani chorobom, ani pozarom, ani zmianom klimatu. I jesli tylko ludzie zostawia je w spokoju, beda trwac dalej, daremnie siegajac nieba - bezpotomne, anachroniczne, lecz ciagle zywe. Ojciec - moze przyszlo mu to z wiekiem - byl wrazliwym, czulym pesymista. Nie wrozyl nam swietlanej przyszlosci. Wedlug tego, co napisal, wielkosc naszego kraju, moze nawet wielkosc calej ludzkosci to juz historia. Najmocniej pragnal ochronic matke, a pozniej i mnie, jakos zapewnic nam bezpieczenstwo. Mama z kolei byla jak gdyby troche zrezygnowana optymistka. W jej przekonaniu wielkosc - jej samej, Nasion Ziemi, rodzaju ludzkiego - zdawala sie lezec dopiero w dalekiej przyszlosci, ledwo widoczna na horyzoncie, lecz to wystarczalo, by matke wabic i mamic, w ten sam sposob, jak ona omamila innych. Mnostwo wysilku wkladala w mamienie ludzi. Wpierw w przygarnianie slabych i ubogich, potem w wynajdywanie sposobow zaszczepienia w nich checi, by stali sie Nasionami Ziemi, ktore, chociaz smieszne z tym ich gwiezdnym Przeznaczeniem, koniec koncow oferowaly natychmiastowe nagrody. Miejsce w prawdziwej spolecznosci. Dosc bezpieczny byt. Wygoda uroczystych i codziennych rytualow i zadowolenie plynace z poczucia przynaleznosci do grupy, ktora w obliczu wyzwania zawsze razem stawi mu czolo. Rodzice mogli wychowywac dzieci, uczyc je podstawowych umiejetnosci, moze nie do zdobycia gdzie indziej, zapewniajac jakie takie schronienie przed okrucienstwem swiata. W ogolniaku czytalam kazanie Jonathana Edwardsa, znane pod tytulem "Grzesznicy w rekach gniewnego Boga", wygloszone w 1741 roku. Jego pierwsze slowa dobrze streszczaja lekcje, jakie musialy odebrac dzieci w swiecie poza Zoledziem. Edwards mowil: "Ten Bog dzierzy was nad czeluscia piekla, jako sie trzyma pajaka lubo innego obmierzlego owada nad ogniem, ze wstretem i z odraza, okrutnie rozsierdzony; jego gniew plonie niby pozoga; widzac was, mniema, izescie niewarci innego losu, anizeli cisniecia w plomien". Jestescie nic niewarci. Bog was nienawidzi. Zaslugujecie tylko na cierpienie i smierc. Co za wiarygodna teologia dla dzisiejszych dzieci Zarazy. Nie dziwota, ze niektore z nich odnalazly otuche w Bogu mojej matki. Nawet jak ich nie kocha, przynajmniej daje jakies szanse przezycia. Gdyby tylko moja matka poprzestala na zbudowaniu Zoledzia, schronienia dla bezdomnych i osieroconych... Gdyby stworzyla sama osade, bez Nasion Ziemi... Mysle, ze wtedy zaslugiwalaby na bezdyskusyjny podziw. Z "Dziennikow Lauren Oya Olamina" NIEDZIELA, 24 PAZDZIERNIKA2032 Stan Dana znacznie sie poprawil. Chlopak jeszcze utyka, ale szybko dochodzi do zdrowia. Dzisiaj po raz pierwszy zdolal siedziec przez caly czas zgromadzenia, ktore odbylismy tym razem pod dachem, w szkole. Juz drugi dzien miarowo padal pozyteczny, chlodny deszcz.Dan przetrwal na siedzaco powitanie i dyskusje sprowokowana faktem, iz weszlismy w posiadanie jego rodzinnego furgonu. Powitanie bylo dla dziecka Adeli Ortiz, Javiera Verdugo Ortiza. Chlopczyk zostal poczety podczas bestialskiego zbiorowego gwaltu gdzies na autostradzie i Adela, ktora trafila do nas w siodmym miesiacu ciazy, nie byla przekonana, czy chce, bysmy go witali - czy w ogole chce go urodzic. Jednak kiedy juz przyszedl na swiat, powiedziala nam, ze przypomina jej dawno zmarlego mlodszego braciszka i ze pokochala go od pierwszego wejrzenia i nie wyobraza sobie, ze moglaby go stracic, wiec czy bylibysmy tak dobrzy i wyprawili mu to powitanie? Dzis sie doczekala. Poniewaz Adela nie ma zadnej innej rodziny, kilkoro z nas przygotowalo malemu drobne podarunki. Ja zrobilam plecaczek, w ktorym bedzie mogla go nosic. Nathddad wprowadzila ten zwyczaj i wszystkie mlode matki w Zoledziu transportowaly maluchy w plecaczkach. Do udzialu w ceremonii Adela wybrala sobie Michaela i Noriko. Oboje stali teraz po obu stronach dziewczyny z uspionym niemowlakiem w ramionach, a reszta z nas podchodzila i delikatnie dotykala na powitanie jego tyciej raczki i czarnowlosej glowki. Chlopczyk ma geste wloski, jak u znacznie starszego dziecka. Adela twierdzi, ze jej braciszek tez sie z takimi urodzil. Kiedy przyszedl na swiat, pomagala sie nim zajmowac i teraz czuje sie, jak gdyby Bog zeslal go jej z powrotem. Zdaje sobie sprawe, ze mowiac "Bog", nie ma na mysli tego co ja, mimo to nie sadze, by mialo to wieksze znaczenie. Jesli zostanie z nami, bedzie przestrzegac naszych zasad, dzielic nasze troski i nasze radosci, obchodzic nasze swieta i z nami pracowac, niewazne, co przez to rozumie. W przyszlosci, kiedy jej syn powie "Bog", wierze, ze wtedy bedzie juz mial na mysli to samo co ja. Oto strofy naszego powitania: Javierze Verdugo Ortizie, My, twoj lud, Witamy cie. Jestesmy Nasionami Ziemi. Jestes Nasieniem Ziemi - Jednym z wielu, Lecz wyjatkowym, Malym nasionkiem I wielka nadzieja. Mocno zakorzenionym w zyciu Rzezbiarzem ksztaltow Boga, Wody I Ognia, Rzezbiarzem I glina - Jestes Nasieniem Ziemi! A twoim Przeznaczeniem, Jak wszystkich Nasion Ziemi, Jest zakorzenic sie wsrod gwiazd. To dobre slowa, choc niewystarczajaco dobre, aby przywitac dziecko na swiecie i w ludzkiej wspolnocie. Tego nie zrobia zadne slowa, lecz sa potrzebne. Tak samo jak ceremonial. Wyglaszalam je wiec, a reszta cicho spiewala. Travis Douglas i Gray Mora ulozyli muzyke do niektorych wersetow "Nasion Ziemi". Travis potrafi zapisywac melodie, a Gray slyszy je w sobie i odspiewuje. Gdy skonczylismy recytowac i spiewac nasze powitanie, wszyscy zdazyli juz dotknac malego Javiera, Kardosowie uznali Adele za siostre, jej synka za swego siostrzenca, a Adela uznala ich i cala trojka zlozyla uroczysta obietnice przed cala wspolnota. Akurat wtedy berbec przebudzil sie i Adela musiala go nakarmic. Jakie rozkoszne wyczucie czasu. Tylu czlonkow naszej spolecznosci przyszlo do nas samotnie lub tylko z malymi dziecmi, ze wydaje mi sie sluszne robic, co tylko moge, aby budowac wiezi rodzinne, silniejsze niz zwykle relacje chrzestnych rodzicow z chrzestnymi dziecmi. Tak czesto w moim dawnym sasiedztwie w Robledo ludzie nie poczuwali sie z tego tytulu do zadnej wiezi. Procz dawania okazjonalnych upominkow nikt nie traktowal funkcji chrzestnego powaznie. Chce, zeby u nas bylo inaczej. Wszystkim daje to jasno do zrozumienia. Nikt nie ma przymusu brac na siebie obowiazku, jaki wynika z takiego wejscia do czyjejs rodziny, ale jesli ktos juz sie decyduje, niech wie, ze podejmuje zobowiazanie, stajac sie rodzina nie tylko dla dziecka, lecz i dla jego rodzicow. Za mloda z nas wspolnota, bym z calkowita pewnoscia mogla dzis stwierdzic, jak bedzie w przyszlosci, jednak wydaje mi sie, ze ludzie to aprobuja. Zrozumielismy juz, ze zalezymy od siebie nawzajem. Majac za soba powitanie, przeszlismy do zwyklej cotygodniowej dyskusji. Obok slubow, pogrzebow, powitan czy innych swiat, wlasnie temu celowi sluza nasze zgromadzenia. Radzimy nad rozwiazaniami problemow, planujemy, uczymy sie, ksztaltujemy siebie. Dyskusje moga toczyc sie na kazdy temat zwiazany z Nasionami Ziemi czy Zoledziem, nasza przeszloscia, dniem dzisiejszym lub przyszloscia, i kazdy ma prawo zabrac w nich glos. Na pierwszym zgromadzeniu w miesiaca inicjuje perspektywiczno-retrospektywna dyskusje; na biezaco podsumowujemy, co juz zrobilismy, a co dopiero musimy zrobic, jakie zmiany koniecznie wprowadzic, wykorzystujac jak najlepiej szanse i mozliwosci. Jednoczesnie zachecam wszystkich do przemyslenia, czy to, co wspolnie robimy, pomaga nam trwac, umacnia nas jako wspolnote religijna. Tego ranka Travis Douglas poruszyl temat drogi mojemu sercu, proszac o glos w kwestii rozwiniecia interesow naszej osady. Zaczal od odczytania wybranych przez siebie fragmentow "Nasion Ziemi". Dla grup, ktore ja tworza, cywilizacja jest tym, czym inteligencja dla poszczegolnych jednostek. Dostarczajac sposobow gromadzenia informacji, doswiadczenia i potencjalu tworczego wielu, pozwala grupie osiagnac stan trwalego przystosowania. I dalej: Kazda Zmiana moze zrodzic nasiona pozytku. Wyszukuj je. Kazda Zmiana moze wydac nasiona szkody. Wystrzegaj sie ich. Bog jest nieskonczenie zmienny. Bog jest Przemiana. -Trafila nam sie szansa, ktorej nie wolno zmarnowac - przystapil do rzeczy Travis. - Mamy ciezarowke i zadnej prawdziwej konkurencji. Sprawdzilem ja i wierzcie, niewazne, jak wyglada, wszystko jest na chodzie. Skrzydla sloneczne chlona swiatlo jak gabka, sa naprawde wydajne. Ladujac akumulatory w dzien, powinnismy zaoszczedzic mnostwo paliwa. Na krotkie wypady wystarczy sam naped z akumulatorow. Jestesmy wlascicielami najlepszego auta w okolicy. Mozemy rozkrecic nieduza firme przewozowa. Mozemy kupowac towar od sasiadow i jezdzic z nim do miast i miasteczek. Ludzie sie uciesza, kiedy beda mogli zbyc u nas towary troche taniej, ale za to odpadnie taszczenie ich na rynek. Mozna by tez zakontraktowac uprawe i zakup plodow ziemi w Eurece, Arcata, moze nawet w Garberville. Niektorym z nas zdarzalo sie juz rozmawiac o tym miedzy soba, ale odkad mamy furgon, dopiero dzis ktos poruszyl ten temat przy wszystkich na zgromadzeniu. Travis, bardziej niz wiekszosc z nas, zdecydowany byl podjac ryzyko aktywniejszych kontaktow z sasiadami. Moglibysmy zawrzec z nimi umowe na kupowanie konkretnych wyrobow rekodzielniczych, narzedzi i plodow rolnych, w wytwarzaniu ktorych maja doswiadczenie. Do tej pory juz sie rozeznalismy, kto jest w czym dobry, komu mozna ufac, bo jest uczciwy i nie pije bez przerwy. Przy okazji czestszych teraz podrozy do Eureki Travis i ja rozpytywalismy juz wsrod kupcow, kogo interesowaloby wejscie z nami w uklad i kupowanie okreslonych towarow. Travis odchrzaknal i znow mowil do calej grupy: -Jedna ciezarowka - pierwsza, bo moze byc wiecej, jesli sie nam poszczesci - to juz dobry poczatek w branzy hurtowej. Po jakims czasie, zamiast zalezec tylko od tego, co sami wyprodukujemy i wymienimy z bliskimi sasiadami, bedziemy mogli rozwinac interes jako osada i jako ruch. Musimy dazyc do tego, zeby stac sie gospodarczo samowystarczalna jednostka, inaczej do konca naszych dni bedziemy zyc jak w dziewietnastym wieku! Dobrze powiedziane; niestety, troche gorzej odebrane. Powtarzamy, ze "Bog jest Przemiana", ale nie oszukujmy sie: kazde z nas boi sie zmian, jak wszyscy ludzie. Dyskutujemy o zmianach, by choc po czesci usmierzyc te leki, uodpornic sie i roztrzasac mozliwe konsekwencje. -Calkiem niezle sobie radzimy - odezwala sie Allie Gilchrist. - Po co wystawiac sie na wieksze ryzyko? Po co sciagac na siebie uwage, zwlaszcza teraz, kiedy Jarret jest o krok od prezydentury? Allie przezyla juz strate synka i siostry. Zostal jej tylko przybrany syn Justin i zrobilaby wszystko, by go chronic. -Moze to i nieglupi pomysl - rzekl Michael. Zdziwilam sie, czekalam na tradycyjne "ale". Nie bylby soba, gdyby jakiegos nie znalazl. No i nie zawiodl moich oczekiwan. - Ale co do Jarreta, zgadzam sie z Allie. Jak go wybiora, rzucanie sie w oczy bedzie ostatnia rzecza, jakiej nam trzeba. -W sondazach Jarret stoi nisko - wtracil Jorge. - Wszyscy sa przerazeni tym, co wyprawiaja jego poplecznicy, paleniem kosciolow i ludzi. Nie jest powiedziane, ze wygra. -Diabla tam, a kogo oni dzis pytaja w sondazach? - rzucil Michael, potrzasajac glowa. - Wygra czy przegra, na Jarreta lepiej uwazac. Tak czy siak, ma dosc zwolennikow chetnych wynajdywac kozly ofiarne. -Przeciez juz i tak rzucamy sie w oczy - zabral glos Harry. Ludzie w pobliskich miasteczkach znaja nas, wiedza, kim jestesmy. Chce dac moim dzieciom szanse na godziwe zycie. Moze pomysl z hurtem zapewni im szanse. Siedzaca obok niego zona, Zahra, skinela glowa i powiedziala: -Ja tez jestem za. Nie osiedlilam sie tutaj, zeby cale zycie grzebac w ziemi i mieszkac w drewnianej szopie. Stac nas na wiecej. -A nasze stosunki z sasiadami moze nawet by sie poprawily - przekonywal Travis. - Kiedy wiecej ludzi w okolicy nas pozna i przekona sie, ze mozna nam ufac, takiemu podzegaczowi motlochu jak Jarret czy jego lokalnym klonom bedzie zdziebko trudniej wpedzic nas w jakies klopoty. W to akurat watpilam. Poznamy wiecej osob, bedziemy miec wiecej przyjaciol. Niektorzy z nich na pewno okaza sie lojalni. Tylko niektorzy, a reszta... Coz, w najlepszym razie mozna miec nadzieje, ze gdy znajdziemy sie w opalach, beda nas ignorowac. To moze byc najwiekszy gest sympatii, na jaki bedzie ich stac - odwrocic sie tylem, nie dolaczajac do tlumu. Inni, nie zawracajac sobie glowy, czy uznajemy ich za przyjaciol, czy nie, z najwieksza ochota pojda za tluszcza, by nas stratowac i ograbic, kiedy wmowi im sie, ze wlasnie to stanowi probe ich odwagi lub lojalnosci wobec ojczyzny, religii czy rasy. Z drugiej strony wiecej przyjaciol z prawdziwego zdarzenia na pewno by nam nie zaszkodzilo. Mamy juz paru takich, ktorych darze zaufaniem - naszych najblizszych sasiadow, kilka osob w Prata i jeszcze wiecej w Georgetown, duzym osiedlu dzikich osadnikow poza granicami Eureki. A jedyny sposob pozyskiwania przyjaciol to przeciez bez dwu zdan poznawanie wiekszej liczby osob. Moje rozwazania przerwala Adela Ortiz, ktora ma zaledwie szesnascie lat. -A jesli ludzie pomysla, ze ich oszukujemy? - spytala. Przeciez zawsze tak mysla. Wiecie, jak to jest, chcesz byc dla kogos mily, a on w kazdym widzi tylko klamce i zlodzieja. Siedzialam najblizej niej, dlatego uznalam, ze ja odpowiem. -Ludzie pomysla, co im sie spodoba - stwierdzilam. - To my mamy pokazac naszym postepowaniem, ze nie jestesmy zadnymi zlodziejami ani tym bardziej glupcami. Jak na razie cieszymy sie dobra opinia. Ludzie wiedza, ze niczego nie kradniemy - oby tak samo wiedzieli, ze nie pozwolimy sie okradac. Wiedza, ze jestesmy zyczliwi i nastawieni przyjaznie. W naglych wypadkach mozna liczyc na nasza pomoc. Za niewielka oplata w twardej walucie ich dzieci moga uczyc sie w naszej szkole i gdy sa u nas, nic im tu nie grozi. Juz zrobilismy dobry poczatek. -Wiec sadzisz, ze ten hurtowy biznes to dobry pomysl? - zapytal Grayson Mora. Spojrzalam na niego zaskoczona. Czasami potrafi przesiedziec cale zgromadzenie, nie mowiac ani slowa. Nie to, zeby byl niesmialy - po prostu taki juz z niego milczek. I on, i jego zona kiedys byli niewolnikami. Niewola zabrala obojgu czlonkow rodziny. Teraz maja dwoch synow i dwie coreczki, sa wrecz dziko czuli na punkcie ich ochrony i podejrzliwi wobec czegokolwiek nowego, co moze wplynac na ich losy. -Owszem - odparlam, po czym zerknelam w gore na Travisa, ktory stal przy okazalym i zgrabnym debowym podium zbudowanym przez Allie. - Uwazam, ze jak dlugo ciezarowka wytrzyma, mozemy sie tym zajmowac - podjelam po chwili. - Jestes naszym samochodowym ekspertem, Travis. Mowiles juz, ze furgon jest w stanie dobrym, pytanie tylko, czy bedzie nas stac na jego utrzymanie. Jakich nowych i drogich czesci mozemy niedlugo potrzebowac? -Nim trzeba bedzie kupic cos naprawde drogiego, pewnie zdazymy juz sporo zarobic - odpowiedzial. - Na razie nawet opony sa w porzadku, a to juz naprawde niezwykle. Oparl sie o podium, powazny i pewny swego. -Poradzimy sobie - dodal. - Musimy tylko zaczac od czegos na mala skale, przeanalizowac wszystkie mozliwosci, a potem rozpracowac, jak najlepiej rozwinac skrzydla. Jesli dobrze sie do tego zabierzemy, za rok czy dwa powinno byc nas stac na dokupienie drugiego wozu. I tak sie rozrastamy. W koncu bedzie nam potrzebny. Siedzacy przy mnie Bankole westchnal. -Jak nie bedziemy uwazac - zaczal - z czasem nasza wielkosc i powodzenie zrobia z Zoledzia zamek na wzgorzu, obronce i opiekuna calej okolicy. Dlatego wedlug mnie niezbyt to rozsadne. A wedlug mnie bardzo nierozsadne, jednak nie powiedzialam tego glosno. Dla Bankole'a to miejsce wciaz pozostaje jedynie tymczasowym przystankiem w wedrowce do "prawdziwego" domu w "prawdziwym", to znaczy juz zalozonym miescie. Kiedy wreszcie zrozumie, ze to, co tu budujemy, jest rownie prawdziwe i co najmniej tak samo wazne jak wszystko, co moglby znalezc w miescie ze stu-, a chocby i dwustuletnia historia? Przewiduje, ze przyjdzie czas, gdy nasza osada stanie sie nie tylko "zamkiem na wzgorzu", ale i miejscem zamieszkania wiekszosci naszych dzisiejszych sasiadow. Nawet jesli nie kazdy aspekt Nasion Ziemi przypadnie im do gustu, mam nadzieje, ze przekonaja sie do nich na tyle, aby pojac, ze lepiej im bedzie z nami niz bez nas. Nie wystarcza mi, iz beda naszymi przyjaciolmi; chce ich przerobic na sprzymierzencow i czlonkow wspolnoty. I licze, ze gdy wchloniemy juz roznych sklepikarzy, restauratorow i hotelarzy, razem z nimi przyjdzie do nas choc czesc ich klienteli - a jesli nie, to otworzymy wlasne sklepy, wlasne hotele i restauracje. I zdecydowanie chce, by nasze Domy Zgromadzen, ktore sa jednoczesnie szkolami, stanely w Eurece, Arcata i w jeszcze paru wiekszych pobliskich miastach. Chce, bysmy w ten naturalny, samofinansujacy sie sposob wrastali w miasta i miasteczka. Nie wiem, czy wszystko to nam sie uda, ale musimy sprobowac. Mysle, ze tak wlasnie ma wygladac prawdziwy poczatek Nasion Ziemi. Nie mam pojecia, jak tego dokonac. Wlasnie to czasem tak smiertelnie mnie przeraza - pomyslcie: ustawicznie zyc w poczuciu, ze cos musisz, i nie wiesz, jak to osiagnac. Na szczescie wciaz sie ucze. Miedzy innymi zdazylam nauczyc sie, ze wszystkie te sprawy musze poruszac bardzo ostroznie, nawet z mieszkancami Zoledzia. Bankole nie jest wsrod nas jedynym, ktory nie widzi sensu i mozliwosci robienia czegokolwiek, czego wczesniej by nie zrobili inni. Poza tym... choc nigdy mi tego nie powiedzial, podejrzewam, ze wedlug niego na wielkie, doniosle dzialania maja monopol potezni i wplywowi ludzie piastujacy wysokie stanowiska gdzies daleko stad. Dlatego tez, zgodnie z ta logika, cokolwiek tu robimy, jest male i nieistotne. Dziwaczne to, bo w innych sferach Bankole ma zdrowe podejscie do zycia. Nie dopuscil, by watpliwosci rodziny i jego wlasne czy przesmiewki kolegow przeszkodzily mu w pojsciu do college'u, a pozniej na studia medyczne, na ktorych wytrwal do dyplomu dzieki stypendium, dorabianiu i zaciaganiu kosmicznych dlugow. Wystartowal jako milczacy arogancki czarnoskory chlopiec, niewyrozniajacy sie niczym specjalnym, a doszedl do tytulu pana doktora. Jednak w pewnym sensie nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Takie historie juz sie zdarzaly. Sam Bankole w dziecinstwie leczyl sie u czarnej lekarki, pediatry. To, co ja usiluje wykonac, jest troche mniej zwyczajne, chociaz to tez juz bylo. Wprowadzano juz nowe wiary, tyle ze nigdy w jeden standardowy sposob, a juz z pewnoscia nie metoda oparta na pracy. Obawiam sie, ze przedsiewziecie, ktorego sie podejmuje, mozna nazwac szalonym, trudnym i niebezpiecznym. Dlatego najlepiej tlumaczyc je tylko po troszeczku naraz. Zabrala glos Noriko, zona Michaela: -Boje sie, co moze sprowadzic na nas ten nowy biznes, mimo to jestem zdania, ze i tak nie mamy wyboru. Zyjemy w dobrej spolecznosci, ale jak dlugo zdolamy tak trwac, jak dlugo mozemy sie rozrastac, nim zaczna sie problemy z wykarmieniem calego Zoledzia? Zgromadzeni skineli glowami. Noriko ma wiecej odwagi, niz sama sklonna jest sobie przypisac. Bedzie trzasc sie ze strachu, lecz zawsze zrobi to, co uwaza za konieczne. -Rosnij albo uschniesz - zgodzilam sie. - Ostatecznie, w szerszym zarysie, wlasnie o to chodzi w Nasionach Ziemi. -A szkoda - wtracila Emery Mora. - Wolalabym, zebysmy po prostu dalej zyli tu sobie w ukryciu, z dala od swiata. Wiem, ze nie mozemy, ale chcialabym... W Zoledziu jest nam tak dobrze. Zanim uciekla z niewoli, odebrali jej i sprzedali dwoch synow. W dodatku jest wrazliwcem. Ona, Gray, jego corka Doe, jej corka Tori oraz Carlos i Antonio, ich wspolni synowie - wszyscy to hiperempaci. W zadnej innej rodzinie nie ma tylu czuciowcow. Dlatego zadna inna rodzina nie ma lepszych powodow, by stale sie ukrywac. Jeszcze przez jakis czas wymienialismy poglady. Travis musial wysluchac paru glosow sprzeciwu. Na jedne odpowiadal sam, drugie pozwalal odpierac innym. Na koniec zaproponowal, bysmy zaglosowali. Pytanie brzmialo: "Czy mamy rozszerzac nasza dzialalnosc?". Zdecydowana wiekszosc z prawem glosu (kazdy, kto skonczyl pietnascie lat) glosowala "za". Jedynie Allie Gilchrist, Alan Faircloth, Ramiro Peralta i jego najstarsza corka, Pilar, byli "przeciw". Jeszcze tylko Aubrey Dovetree, ktora nie zostala formalnie przyjeta do wspolnoty, a wiec nie miala prawa glosu, dala nam jasno do zrozumienia, ze gdyby mogla, glosowalaby tak jak tych czworo. -Pamietajcie, co stalo sie z nami! - przestrzegla. Nikt z nas nie zapomnial. Tylko ze my nie mielismy zamiaru handlowac towarami nielegalnymi. Poza tym nasz Zoladz lezy dalej od autostrady niz farma Dovetree i nie mozemy przegapic takiej okazji tylko dlatego, ze na nich napadnieto. Zatem rozwijamy interes. Travis wybierze sposrod nas grupe do rozmow z sasiadami - na razie z tymi, ktorzy nie posiadaja zadnych pojazdow - a takze z kupcami w miastach i miasteczkach. Trzeba rozpoznac, jakie mamy mozliwosci. Wiadomo, ze od reki mozemy zwiekszyc sprzedaz na ulicznych targowiskach, bo furgonem dotrzemy w wiecej miejsc. Totez nawet jesli z poczatku nie uda nam sie pozawierac zadnych umow, i tak zdolamy zbyc to, co kupimy od sasiadow. Tak wiec zrobilismy pierwszy krok. Gdy zgromadzenie dobieglo juz konca, zasiedlismy do tradycyjnego w Dniu Zgromadzenia wspolnego posilku. W dwu wielkich pomieszczeniach naszej szkoly rozsiedlismy sie, zeby jesc, gawedzic, grac w rozne gry i sluchac muzyki. Obok podium, we frontowej czesci jednego z pokoi, Dolores Figueroa Castro zamierzala wlasnie przeczytac jakas historie maluchom, ktore przysiadly u jej stop. Dolores to corka Marty, siostry Lucia. Ma dopiero dwanascie lat, ale lubi czytac mlodszym dzieciom, a ze jest w tym dobra i ma mily glos, dzieciaki chetnie sluchaja. Dla starszakow i doroslych mielismy prawdziwa sztuke o wszystkich ludziach, napisana przez Emery More, ktora sama jest zbyt niesmiala, by wystepowac, za to uwielbia pisac i ogladac rozne teatralne przedstawienia. Z kolei Lucio Figueroa odkryl w sobie zamilowanie do ich inscenizacji. Jorge i pare innych osob to typy zgrywusow. Travis i Gray uloza muzyke. A reszta z nas bardzo lubi byc publicznoscia. Tym sposobem wszyscy zaspokajamy nawzajem swoje potrzeby. Wlasnie czestowalam sie smazonym krolikiem z pieczonymi ziemniakami, salatka z warzyw ugotowanych na parze i przyprawionych ostrym sosem, i nakladalam sobie odrobine koziego sera, kiedy podszedl do mnie Dan Noyer. Procz tego mielismy jeszcze herbatniki z orzeszkow pinii, zoledziowy chlebek i placek ze slodkich kartofli. Zgodnie z nasza zasada, w Dniu Zgromadzenia jemy wylacznie to, co sami wyhodowalismy i przygotowalismy. Czasem bywalo ubogo, ale dzieki temu przypominalismy sobie, ze wciaz nie uprawiamy i nie hodujemy tyle, ile powinnismy. Dzis to juz przyjemnosc. Naprawde dobrze sie nam powodzi. -Moge sie przysiasc? - spytal Dan. -Pewnie - odpowiedzialam, po czym przeprosilam kilka innych osob, ktore tez chcialy zjesc w moim towarzystwie. Patrzac na wyraz jego twarzy, pomyslalam, ze chyba wlasnie nadszedl czas na rozmowe, ktora wczesniej czy pozniej nieuchronnie wypadalo mi przeprowadzac z kazdym nowym przybyszem. W myslach nazywalam to rozmowa na temat: "Co to, do diabla, sa te Nasiona Ziemi i czy koniecznie musze sie przylaczac?". Jakby na sygnal, Dan zaczal: -Balterowie mowia, ze i ja, i moje siostry mozemy tu zostac. -I ze jak nie chcemy, wcale nie musimy wyznawac waszego kultu. -To prawda - odparlam. - Bedzie nam bardzo milo, jak zostaniecie, i nie musicie wierzyc w Nasiona Ziemi. Jesli w przyszlosci uznacie, ze chcecie sie przylaczyc, z radoscia was przyjmiemy. -Co musielibysmy robic... zeby tylko zostac? -Przede wszystkim najpierw wydobrzec - usmiechnelam sie. - A potem pracowac razem z nami. W Zoledziu wszyscy maja co robic, i dorosli, i dzieci. Bedziecie pomagac w polu i przy zwierzetach, w utrzymaniu szkoly i terenu przy szkole, czasami przy budowie. Tutaj kazdy dom budujemy wspolnym wysilkiem. Sa jeszcze inne zajecia: wyrabianie mebli, narzedzi, sprzedawanie na ulicznych targowiskach, odzyskiwanie dobytku. Bedziecie mogli wybrac, co najlepiej wam odpowiada. I pojdziecie do szkoly. -Chodziliscie przedtem do szkoly? -Rodzice uczyli nas w domu. Kiwnelam glowa. Dzis wiekszosc wyksztalconej biedoty i klasy sredniej albo sama uczyla wlasne dzieci, albo robila to, co w moim dawnym sasiedztwie - zakladala nieoficjalna szkole w domu ktoregos z sasiadow. Tylko w najmniejszych miescinach ostalo sie jeszcze cos w rodzaju tradycyjnych szkol publicznych. -Moze okaze sie, ze umiecie cos na tyle dobrze, aby uczyc mlodsze dzieci - powiedzialam. - Jednym z najwazniejszych obowiazkow Nasion Ziemi jest uczyc sie samemu, a pozniej uczyc innych. -A to cale zgromadzenie? -Owszem, raz w tygodniu bedziecie uczestniczyc w naszym zgromadzeniu. -I bede mogl glosowac? -Nie. Dostaniesz swoj udzial w zysku ze sprzedazy naszych upraw i jesli sprawy dobrze sie potocza, z reszty naszych interesow, ale dopiero po roku pobytu w Zoledziu. Uczestniczyc w podejmowaniu decyzji mozesz tylko wtedy, gdy sie przylaczysz. Wtedy tez powiekszy sie twoj udzial w zyskach i przyznamy ci prawo glosu. -Ta wasza wiara... nie jest jak prawdziwa religia. To znaczy... -Nie wierzycie w Boga ani nic podobnego. -Alez naturalnie, ze wierzymy. Tylko wpatrywal sie we mnie z milczacym, lecz widocznym niedowierzaniem. -Moze nie w to samo co twoi rodzice, Dan, ale zapewniam cie, ze wierzymy. -Ze Bog to Zmiana? -Wlasnie. -Nawet nie rozumiem, co by to mialo znaczyc. -To, ze Zmiana jest jedyna nieunikniona, nieodparta i trwala rzeczywistoscia w calym wszechswiecie, i co za tym idzie - najpotezniejsza, a to przeciez juz tylko inne okreslenie Boga. -Ale... co komu po takim Bogu? Przeciez to nawet nie osoba. -Nie moze kochac ani chronic. Nic nie wie. Wiec jaki w tym sens? -Po prostu taki, ze to prawda. Trudna, dla niektorych za trudna do przyjecia, ale to nie znaczy, ze chociaz troche mniej prawdziwa. Podeszlam do regalow na ksiazki, skad wyjelam jeden z licznych egzemplarzy "Nasion Ziemi". Dwa lata temu wydalam ten pierwszy tom wlasnym nakladem. Gdy skonczylam go pisac, Bankole przejrzal calosc i stwierdzil, ze powinnam opublikowac go i zastrzec prawo autorskie. Wtedy wydawalo sie to calkiem niepotrzebne, wrecz smieszne w tym oblakanym swiecie, lecz z czasem doszlam do wniosku, ze mial slusznosc, zarowno przez wzglad na przyszlosc, jak i na pewien aspekt terazniejszosci, o ktorym jednak nie wspomnial. -Kiedys wszystko wroci do normalnosci - powiedzial mi wtedy. - Dlatego powinnas podejsc do tego tak samo jak do faktu, ze pomimo okolicznosci godzimy sie placic ich podatki. Uwazam, ze nie ma juz powrotu do tego, co on nazywa normalnoscia. Przyjdzie natomiast dzien, kiedy na pewien czas zagniezdzimy sie w jakiejs nowej normalnosci. Nie mam pojecia, czy w tej nowej normalnej rzeczywistosci bedzie liczylo sie nasze placenie podatkow albo moje prawa autorskie. Istnieje inna, bardziej bezposrednia korzysc. Tak sie sklada, ze oprawione, oficjalnie wydrukowane ksiazki ciagle jeszcze wywieraja na ludziach wrazenie, a nawet napawaja lekiem. Pojedyncze wiersze, wszystko jedno - spisane recznie czy drukiem na luznych kartkach papieru, nigdy nie przyciagna ich tak jak ksiazka. W jakis sposob ksiazki imponuja nawet tym, co nie umieja czytac. Dziala tu chyba jakies magiczne myslenie w stylu: "Jak juz jest w ksiazce, moze to i prawda", a czasem wrecz: "Skoro jest w ksiazce, to musi byc prawda". Wiec wrocilam do Dana, otworzylam ksiazke i zaczelam mu czytac: Bog, co jest Nieuchronnoscia, Nie chce i nie potrzebuje Twoich holdow. Zamiast czcic, Uznaj Go i nadazaj za Nim, Ucz sie od Niego I ksztaltuj Go Przezornoscia, madroscia, Wyobraznia i praca. Gdy trzeba, Ulegnij Mu. Przystosuj sie i trwaj. Jestes bowiem Nasieniem Ziemi, A On jest Przemiana. Odczekalam chwile, po czym powiedzialam: -To wlasnie jest nasza wiara, Dan. Do tego dazymy, przynajmniej czesciowo. Sluchal ze zmarszczonymi brwiami. -Chyba dalej nie calkiem lapie, o co w tym wszystkim chodzi - stwierdzil na koniec. -Bedziesz uczyl sie o tym w szkole. Uwazamy, ze oswiata to jedna z najprostszych sciezek prowadzacych do Boga. Na razie wystarczy, jak zrozumiesz, ze ten wiersz mowi, iz w chwaleniu czy blaganiu Go nie ma nic pozytecznego. Uczmy sie robic to samo co On. Uczmy sie zmieniac te nauke wedle wlasnych potrzeb, korzystac z niej albo przynajmniej pogodzic z nia nasze zycie tak, aby nas nie zmiazdzyla. W tym jest pozytek. -Wiec wedlug was modlic sie nie ma sensu. -Nieprawda. Ludzie powinni sie modlic. Modlitwa to bardzo skuteczna forma rozmowy z samym soba, przekonywania sie do roznych rzeczy, skupiania uwagi na jakimkolwiek celu, ktory chcesz osiagnac. Moze dac ci poczucie, ze nad wszystkim panujesz; moze pomoc ci pojsc dalej, poza granice twoich mozliwosci. Urwalam na wspomnienie tego, jak dobrze spisal sie ten chlopak, gdy staral sie uratowac rodzicow. -Nie zawsze wymodlimy to, czego chcemy - podjelam - ale zawsze warto sprobowac. -Nawet kiedy w mojej modlitwie prosze Boga o pomoc? zapytal. -Nawet wtedy. Slowa twojej modlitwy nie docieraja do nikogo oprocz ciebie i tylko ciebie wzmacniaja. Mozna powiedziec, ze modlimy sie do tej czastki Boga, jaka tkwi w kazdym z nas. Rozwazal to przez chwile, po czym spojrzal na mnie, jak gdyby juz wczesniej nosil sie z jakims arcywaznym pytaniem, nie bardzo jednak wiedzac, jak je zadac. Opuscil wzrok na ksiazke. -Skad wiesz, ze masz racje? - zapytal w koncu. - Na przyklad ten gosc, co chce byc prezydentem, jak mu tam... Jarret, nazwalby was wszystkich bluzniercami czy poganami. Zgadza sie. -Owszem - odparlam. - Nie da sie ukryc, ze chyba bardzo lubi przypinac ludziom takie etykietki. Najpierw napietnuje kazdego, kto nie mysli tak jak on, a pozniej moze juz spokojnie obwiniac go za wszelkie problemy. To latwiejsze niz probowac im zaradzic. -Moj tata mowi... - urwal nagle, przelykajac sline. - Tata mowil, ze Jarret to idiota. -Zgadzam sie z twoim tata. -Ale skad wiesz, ze masz slusznosc? - nalegal. - Skad pewnosc, ze te Nasiona Ziemi to prawda? Kto tak mowi? -Ty, Dan. Dalam mu chwile na rozgryzienie tego i tlumaczylam dalej: -Uczysz sie, zastanawiasz, zadajesz pytania. Masz watpliwosci co do nas i co do samego siebie. Jezeli z czasem dojdziesz do wniosku, ze Nasiona Ziemi glosza prawde, wtedy do nas dolaczysz. Pomozesz nam nauczac innych. Bedziesz pomagal innym, tak samo jak my pomoglismy tobie i twoim siostrom. Kolejny moment na zastanowienie. -Poczytaj te ksiazke, poswiec troche czasu. Wiersze nie sa dlugie i znacza doslownie to, co mowia, chociaz na pewno nie znajdziesz w nich wszystkiego, co maja znaczyc. Przeczytaj je i przemysl. Potem mozesz zaczac pytac. -Troche juz czytalem - pochwalil sie. - Nie to, ale rozne inne rzeczy. Kiedy ledwo sie ruszasz, co innego zostaje do roboty? Balterowie podrzucili mi pare powiesci i innych ksiazek. I... wciaz mysle o tym, ze nie powinienem tu byc, zyc sobie wygodnie, jesc i czytac. -Powinienem szukac Niny i Pauli. Zaginely, a ja jestem najstarszy. -Jestem teraz glowa rodziny. Mam obowiazek ich szukac. Najbardziej bolesny temat, jaki poruszyl do tej pory. -Dan, nie mamy nawet pojecia, czy... -Tak, jasne. Nikt nie wie, czy w ogole zyja ani gdzie zyja, czy jeszcze sa obie razem... Wiem. Walkuje to w glowie na okraglo. Ale to dalej moje siostry. Tata i mama zawsze mi powtarzali, ze mam ich pilnowac. Potrzasnal glowa. -Jasny gwint, nie upilnowalem nawet Kassi i Mercy. Gdyby nie uratowaly sie same, pewnie juz by nie zyly. Odepchnal talerz z obiadem, zdjety obrzydzeniem do samego siebie. Talerz spadl na podloge i rozbil sie. Danowi oczy zalsnily lzami, ktore nie mialy jednak nic wspolnego z potluczona porcelanowa glinka. Wzielam go za reke. Wzdrygnal sie, podniosl oczy znad rozbitego talerza i patrzyl na mnie przez lzy. -Mamy znajomych w niektorych okolicznych miasteczkach - powiedzialam. - Juz przekazalismy im wiadomosc. Wyznaczylismy nagrode za znalezienie obu dziewczat albo za informacje, ktore moga do nich doprowadzic. Jesli zdolamy, odbierzemy je. Jak bedzie trzeba, wykupimy. Westchnelam. -Niczego nie moge ci obiecac, Dan, ale wiedz, ze zrobimy co w naszej mocy. I potrzebny nam jestes. Badz z nami, gdy bedziemy jezdzic po targowiskach, po sklepach i sklepikach w sasiednich osadach. Pomoz nam ich szukac. Nie odrywal ode mnie wzroku, jak gdyby podejrzewal, ze go zwodze i jesli tylko dostatecznie mocno wpatrzy sie w moja twarz, wyczyta w niej klamstwo. -Dlaczego? Dlaczego chcecie to wszystko robic? Zawahalam sie chwile, potem wzielam gleboki oddech i odpowiedzialam mu: -Wszyscy potracilismy bliskich. Kazdemu w Zoledziu ktos z rodziny zginal w pozarze, zostal zamordowany albo uprowadzony. Ja mialam ojca, macoche i czworke mlodszych braci. Wszyscy nie zyja. Wszyscy. Dlatego jesli mozemy uratowac komus zycie... robimy to. Tylko tak jakos znosimy wlasna strate. Nagle zaczal sie trzasc, jak krysztal wprawiony dzwiekiem w drgania, od ktorych za moment sie roztrzaska. Przyciagnelam do siebie to wielkie, wieksze ode mnie dziecko i przytulilam. Jego lzy kapaly mi na plecy. Po chwili objal mnie kurczowo, caly drzacy w bezglosnej rozpaczy. 5 Strzez sie:W czasach wojny, W czasach pokoju, Nieoswiecona korzysc wlasna Zabija wiecej ludzi Niz jakakolwiek inna plaga. Lauren Oya Olamina, "Nasiona Ziemi. Ksiegi Zywych" Z cytatow, ktore wybralam z dziennika mojej matki, widac jasno, ze mimo zycia rodem z dziewietnastego wieku, jakie wiodla, poswiecala uwage sprawom swiata. Polityka i wojna bardzo ja obchodzily. Nie mniej niz nauka i technika. Aktualne trendy w swiatku przestepcow i narkomanow, nowe prady w dziedzinie rasowej, etnicznej, religijnej i klasowej tolerancji tez byly bardzo wazne. Nawiasem mowiac, wlasnie tak to wszystko postrzegala - jako mody, wzorce zachowan, popadajace to w laske, to w nielaske z najprzerozniejszych powodow, od praktycznych, przez emocjonalne, az po biologiczne. U podloza szczegolnie potwornych mod na gnebienie i ucisk lezaly czesto ludzki terytorializm i chec rywalizacji. Chyba czlowiek po prostu juz taki jest, ze swiadomosc istnienia kogos, na kogo moze patrzec z gory bliznich na samym spolecznym dnie, slabych i bezbronnych, na ktorych zawsze da sie zwalic wine i wziac odwet - nieodmiennie podnosi go na duchu. Potrzebujemy tych spolecznych nizin tak samo jak przedstawicieli klas rownych sobie, z ktorymi mozna zagrac w jednej druzynie albo wspolzawodniczyc, i jak tych lepszych od nas, ktorzy maja nam wskazac cel i udzielic wsparcia. Matka stale zauwazala i komentowala podobne sprawy. Czasami udawalo sie jej zawrzec te obserwacje w wierszach "Nasion Ziemi". W listopadzie 2032 roku miala wieksze niz zazwyczaj powody, azeby skupic uwage na zewnetrznym swiecie. Z "Dziennikow Lauren Oya Olamina" NIEDZIELA, 7 LISTOPADA 2032 Wiadomosci.My, ukryci gleboko w Zoledziu, z trudem zdobywamy wiesci ze swiata. Oczywiscie mam na mysli rzetelne wiadomosci, nie pogloski i nie "serwisy informacyjne", ktore w krzykliwych migawkach i dowcipnych komentarzach, dzialajacych jak cios piescia miedzy oczy, ponoc informuja nas o wszystkim, co powinnismy wiedziec. W serwisie dwadziescia piec do trzydziestu slow ma wystarczyc do objasnienia wojny i niecodziennej odswietnej dekoracji bozonarodzeniowych lampek. Serwisy to tania skladanka wielkich, dramatycznych obrazow. Niektore sa wirtualne, wiec widz moze bezpiecznie przezywac huragany, epidemie, pozary i masowe morderstwa. Ale jazda! Dobrej jakosci dyski informacyjne albo przekazy satelitarne kosztuja duzo wiecej. Wedlug Graya i Emery Mora, a takze paru innych, serwisy nam wystarcza. Ich zdaniem szczegolowa wiadomosc jest bez znaczenia. Mowia, ze skoro nie mamy zadnego wplywu na wszelkie glupie, chciwe i podle postepki moznych tego swiata, najlepiej je ignorowac. Niewazne jak czesto realia zmuszaja nas do przyznania, ze tak naprawde nie mozemy sie ukryc, niektorzy z nas nie przestaja wynajdywac sposobow, jak by tu glebiej schowac glowe w piasek. Otoz nie zdolamy wiecznie pozostawac w ukryciu, a wiec glupota jest ignorowac, co dzieje sie dokola. Im wiecej wiemy, tym lepiej przygotowani jestesmy, by przezyc. Placimy abonament za przyzwoity telefoniczny serwis informacyjny, a raz na jakis czas kupujemy dyski ze szczegolowymi wiadomosciami ze swiata. Wszystkie te zabiegi budza we mnie tesknote za zwyczajnym, indywidualnym radioodbiornikiem - taki mielismy w Robledo, gdy bylam mala - lecz w tym regionie to rzecz prawie nieznana. Chloniemy kazdy strzepek wiadomosci podczas bytnosci w ktoryms z wiekszych miast. Teraz dociera do nas wiecej, poniewaz radiostacja w furgonie ma szerszy zakres odbioru niz kieszonkowe. Oto garsc najwazniejszych wydarzen ostatniego tygodnia, ktore odtworzylismy sobie z nowego dysku z ogolnoswiatowymi wiadomosciami po dzisiejszym zgromadzeniu. Alaska obstaje przy proklamowaniu niepodleglosci i zdaje sie, ze weszla w jakis blizsze i bardziej oficjalne sojusze z Kanada i Rosja - przypuszczalnie po linii "Polnoc trzyma sie razem". Bankole zbyl to wzruszeniem ramion. -A czemu by nie? - stwierdzil, potrzasajac glowa. - Przeciez tam sa wszystkie pieniadze. To prawda, dzieki zmianie klimatu trafia tam wiekszosc kapitalu. A klimat dalej nam sie ociepla. Prognozuja, ze kiedys znow ustabilizuje sie na jakims nowym poziomie, jednak nim to nastapi, caly swiat czeka mnostwo gwaltownych i nieprzewidywalnych anomalii pogodowych. Poziom morz nieustannie sie podnosi i woda wygryza coraz wiecej nisko polozonego wybrzeza, jak na przyklad piaskowe wydmy, ktore dawniej bronily dostepu do Zatok Humboldta i Arcata, lezacych zaledwie kawalek drogi na polnoc od nas. Polowa upraw Srodkowego Zachodu i Poludnia bez przerwy usycha od skwaru, ginie zalewana powodziami albo targana i rozrywana wichurami. Wlasnie dlatego ceny zywnosci sa tak wysokie. Ocieplenie sprawilo, ze na cieplym i wilgotnym Wybrzezu Zatokowym i w poludniowych stanach wybrzeza Atlantyku choroby tropikalne, takie jak malaria i denga, staly sie powszechne. Ale ludzie zaczynaja sie przystosowywac. Mniej jest zachorowan na cholere i na zapalenie watroby. Ludzie rzadziej tez zapadaja na wszelkie choroby powodowane przez zle warunki sanitarne, zepsuty pokarm i niedozywienie. W miastach pija tylko przegotowana wode. Tak samo w dzikich osadach, z ich nieoslonietymi rowami na odprowadzanie sciekow. Widac wiecej ogrodow, a ludzie jakby przypomnieli sobie o staroswieckich, domowych metodach konserwowania i przechowywania zywnosci. Tam, gdzie cienko z gotowka, kwitnie handel wymienny towarami i uslugami. Kiedy nie ma na paliwo, a brak jakichkolwiek innych zrodel zasilania, wykorzystuje sie reczne narzedzia i zwierzeta pociagowe. Zycie wyraznie sie polepsza, co bynajmniej nie zapobiegnie wojnie, jezeli politycy i ludzie biznesu zwietrza w niej jakas korzysc. Mnostwo wojen toczy sie na swiecie w tej chwili. Bija sie Kenia i Tanzania. Jeszcze nie doszly mnie wiesci o co. Boliwia i Peru wdaly sie w kolejny spor graniczny. Polaczone sily pakistanskie i afganskie wypowiedzialy religijna wojne Indiom. Jedna polowa Hiszpanii walczy z druga. Grecja z Turcja sa o krok od konfliktu, a Egipt i Libia juz wyrzynaja sie nawzajem. W Chinach jak w Hiszpanii - szarpia sie sami ze soba. Widac, ze wojaczka jest dzis naprawde popularnym zajeciem. Mimo wszystko powinnismy byc chyba wdzieczni losowi, bo jak na razie obylo sie bez kolejnej "wymiany nuklearnej". Ostatnia, do jakiej doszlo trzy lata temu miedzy Iranem a Irakiem, piekielnie wszystkich przerazila. Do tego stopnia, ze caly swiat wytrwal w pokoju przez jakies trzy miesiace. Nawet nacje, co od pokolen zialy do siebie nienawiscia, znalazly wspolny jezyk i podjely rozmowy pokojowe. Jednakowoz od zniewagi do zniewagi, od jednego doraznego i praktycznego wzgledu do drugiego, jedno przerwanie zawieszenia broni po drugim, i wiekszosc pokojowych negocjacji trafil szlag. Normalka. Zawsze o niebo latwiej jest czynic wojne niz pokoj. Wracajac na nasze podworko - w Dallas w Teksasie jakis bogaty chloptas idiota wybral sie szukac przygod wsrod wolnej biedoty ktoregos z wiekszych koczowniczych osiedli. Skonczyl ubrany w najnowsze elektroniczne cudo do kontroli skazancow, znane powszechnie jako obroza niewolnika, psia obroza albo dlawi lancuch. Z taka obrozka na szyi uczyl sie, jak przynosic korzysci sutenerowi. Slyszalam, ze te nowe obroze sa naprawde cholernie wymyslne. Stare - czesciej noszone jako pasy - umialy tylko zadawac bol. Porazaly wstrzasami, czasami powodujac smierc. Nowa obroza nie zabija i czlowiek moze ja nosic miesiacami, a nawet latami. Jest zaprogramowana przeciwko probom usuniecia czy zniszczenia - "kopie" wtedy tak ostro, ze mozna z bolu stracic przytomnosc. Slyszalam jeszcze, ze niektore modele maja funkcje nagradzania - stymuluja chemiczne zmiany, w wyniku ktorych mozg zaczyna wytwarzac endorfiny. Nie wiem, czy to prawda, ale jezeli tak, cala zabawa przypomina mi troche hiperempatie - z ta roznica, ze wrazliwiec odbiera wszystkie uczucia innych, taki delikwent odczuwa to, co operator obrozy chce, by odczuwal. Ten wynalazek moze wzniesc niewolnictwo na zupelnie nowe poziomy. Dla niewolnika w takiej obrozy laknienie przyjemnosci, obawa przed bolem i rozpaczliwe wysilki, by zadowolic pana, staja sie z czasem calym zyciem. Doszly mnie pogloski o przypadkach samobojstw wsrod zaobrozowanych, wcale nie dlatego, ze nie byli w stanie wytrzymac bolu, lecz wlasnie przez to, ze nie mogli zniesc stopnia wlasnego zniewolenia. Ojciec chloptasia z Teksasu sypnal forsa. Wynajal prywatnych lapsow - z tych, co za odpowiednia kase sa zdolni do wszystkiego - ktorzy dotad cieli dzikie koczowisko na kawalki jak dojrzalego melona, az odnalezli synusia. No i prosze! Bingo! Ni stad, ni zowad, raptem odkryto, ze w 2032 roku istnieje w Teksasie niewolnictwo. Niewinni ludzie - zadni tam zbrodniarze czy nedzarze - sa przetrzymywani wbrew wlasnej woli i wykorzystywani do niemoralnych celow! Nieslychane! Trudno zrozumiec, co ludzi tak dziwi. Niech pokaza mi chociaz jeden stan unii, gdzie nie praktykuje sie niewolnictwa. Inne doniesienie. Na Marsie odkryto cos jakby zywe, wielokomorkowe organizmy. Zyjatka sa maciupcie i chociaz z wygladu bardziej podobne do mikroskopijnych slimaczkow... przynajmniej przez pewien czas, maja bardzo dziwaczna budowe wewnetrzna. Zyja na glebokosci co najmniej czterech metrow w polarnej formacji skalnej i wlasciwie niezupelnie sa zwierzetami. Przypominaja troche ziemski osad plesniowy. Tak samo jak on przechodza niezalezne stadium jednokomorkowe, podczas ktorego przezeraja sobie droge w skale, rozmnazajac sie przez podzial, niczym male, wypelnione niezamarzajacym plynem amebki. Kiedy wyjedza zapas pokarmu w bezposrednim otoczeniu, lacza sie w wielokomorkowa, slimakowata mase i tak docieraja w nowe miejsca, obfitujace w mineraly, ktorymi sie odzywiaja. W przeciwienstwie do osadow plesniowych na Ziemi, nie rozmnazaja sie w swojej slimaczej formie, jaka przypuszczalnie jest im potrzebna wylacznie do wytwarzania wystarczajacej ilosci tego niezamarzajacego roztworu, dzieki ktoremu moga wedrowac przez skale do swiezych zapasow pozywienia. Na dwa sposoby powoduja powstawanie gleby. Zjadaja mineraly, przepuszczaja je przez swoj organizm, a nastepnie wydalaja w postaci pylu tak drobnego i sliskiego, ze na podobienstwo grafitu moze dzialac jako smar. Kiedy w formie slimaczkow przesaczaja sie przez skale, ich korozyjny sluz rozpuszcza ja, drazy szlaki i szczeliny, tworzac jeszcze wiecej pylu. Te stworzonka to przeciez zywi Marsjanie! Jednak do tej pory wszystkie okazy, zlapane i poddane badaniu w Leal Station, zginely wkrotce po tym, jak zabrano je z ich zimnego, skalistego domu. Z tego i jeszcze innych wzgledow zyjatka sa powodem zarowno do radosci, jak i do rownie wielkiego smutku. To wielkie odkrycie, ale i ostatnie, jakiego mieli jeszcze okazje dokonac uczeni pracujacy dla rzadu Stanow Zjednoczonych. Wypelniajac jedna ze swych najwczesniejszych przedwyborczych obietnic, prezydent Donner sprzedal nasze ostatnie obiekty na Marsie europejsko-japonskiej spolce. Caly plan polega na tym, aby sprywatyzowac wszelkie cywilne i pokojowe podroze w kosmos, zalogowe i bezzalogowe. "Jesli ta gra jest w ogole warta swieczki - przekonywal Donner w przemowieniu - zamiast obciazac kieszenie podatnikow, powinna zaczac przynosic zysk". Jak gdyby zyskiem mogla byc tylko bezposrednia korzysc finansowa. Przyszlam na swiat w roku 2009 i jak siegam pamiecia, od zawsze slysze ludzi narzekajacych, ze programy kosmiczne to marnotrawstwo pieniedzy, a nawet jedna z przyczyn ogolnego pogorszenia sie sytuacji w calym kraju. Smieszne! Tyle wiedzy mozemy wyniesc z samej przestrzeni kosmicznej i pobliskich swiatow! I wlasnie teraz, gdy natrafilismy na zycie pozaziemskie, mamy zamiar odpuscic. Pewnie jesli odkryja, ze te marsjanskie "osady plesniowe" da sie gdzies wykorzystac - na przyklad w gornictwie albo przemysle chemicznym - o, wtedy od razu wezma je pod ochrone i zaczna hodowac, starajac sie jeszcze powiekszyc ich przydatnosc. Jezeli natomiast sie okaze, ze do niczego specjalnie sie nie nadaja, spolka zostawi je na lasce natury, oczywiscie nie rezygnujac z zadnych przeszkod, jakie uzna za potrzebne zostawic na ich skalnych sciezkach. A jesli marsjanskie stworzonka beda mialy pecha i w jakis sposob zagroza biznesowi - powiedzmy, zdradzajac apetyt na ktorys z ziemskich materialow budowlanych - beda potrzebowaly duzo szczescia, by w ogole przetrwac. Ziemskie prawa o ochronie srodowiska nie zdolaja ich ochronic, skoro niezbyt skutecznie bronia gatunkow zwierzat i roslin na Ziemi. I kto mialby je egzekwowac na Marsie? Mimo to w pewnym sensie ciesze sie, ze nasze instalacje na Marsie zostaly sprzedane, a nie po prostu porzucone. Choc ich sprzedaz to blad, to i tak mniejsze zlo. Wiekszosci ludzi nie przeszkadzaloby, gdyby je porzucono. Wiekszosc powtarza, ze nie wolno marnotrawic czasu i funduszy w kosmosie, gdy tu w Ameryce, podobnie jak wszedzie indziej na swiecie, cierpi tyle ludzi. A wlasnie, bardzo jestem ciekawa, gdzie sie podzialy pieniadze, ktore rzad uzyskal za marsjanskie obiekty. Nie zauwazylam zadnych nowych programow oswiatowych czy majacych tworzyc wiecej miejsc pracy. Nic nie drgnelo w kwestii rzadowej pomocy dla bezdomnych, glodnych i chorych. Dzikie osiedla sa tak samo wielkie i obskurne jak dotad. Jako narod zrzeklismy sie wszystkich naszych praw nabytych przy urodzeniu. Oddalismy je nawet za mniej niz chleb i miske soczewicy, za nic - chociaz dam glowe, ze jednak gdzies tam paru sie wzbogacilo. Wiadomosci o odkryciu na Marsie nowej, nieznanej dotad formy zycia poswiecono na informacyjnym dysku mniej miejsca niz ucieczce mlokosa z Teksasu. Jako narod stajemy sie tez coraz bardziej wyobcowani. Staczamy sie ku niekontrolowanym, negatywnym przemianom i co gorsza, zaczynamy do tego przywykac. Jakze czesto ksztaltujemy siebie i wlasna przyszlosc na takie glupie sposoby. Dalsze wiesci. Australijskim uczonym powiodla sie proba wyhodowania i wydania na swiat ludzkiego dziecka w sztucznej macicy. Dziecko zostalo poczete na plytce Petriego. Dziewiec miesiecy pozniej wyjeto je, zywe i zdrowe, z ostatniego z systemu sterowanych komputerowo inkubatorow. Jest to synek rodzicow, ktorzy nie mogliby splodzic ani urodzic potomstwa bez wydatnej pomocy medycyny. Reporterzy juz nazywaja sztuczne lona "jajami", wszczynajac zataczajaca coraz szersze kregi glupawa dyskusje, czy osoba z "wylegu" jest takim samym czlowiekiem jak "urodzona normalnie". Naturalnie juz znalezli sie pastorzy i ksieza, ktorzy grzmia, ze takie majstrowanie przy metodzie rozmnazania sie, danej czlowiekowi przez nature, to nic dobrego. Watpie, by w najblizszej przyszlosci bylo o co gardlowac. Metoda jest nadal w fazie eksperymentalnej. Nawet gdyby udostepnili ja w formie uslugi na wolnym rynku, i tak bylaby dostepna jedynie dla najwiekszych bogaczy. Zastanawiam sie, czy cos takiego ma w ogole szanse przyjac sie w swiecie, gdzie pelno jest ubogich kobiet gotowych zostac zastepczymi matkami, chodzic w ciazy i urodzic dziecko zamozniejszym rodzicom. Jesli jestes bogaty, wynajecie zastepczej matki bedzie kosztowac cie niewiele wiecej ponad wydatki na zywienie jej i zapewnienie mieszkania przez dziewiec miesiecy. Jezeli jest obrotna, a ty hojny, co najwyzej moze namowic cie jeszcze, zebys przyjal pod swoj dach, karmil i pomogl wyksztalcic jej wlasny przychowek. No, moze jeszcze znalazl jakas prace dla meza. Matka Channy Ryan swiadczyla takie uslugi. Podobno urodzila trzynascioro dzieci, z ktorych ani jedno nie bylo z Channy genetycznie spokrewnione. Wprawdzie jej malzenstwo nie wytrzymalo tej proby, lecz jej obie wlasne, genetyczne corki mialy sposobnosc nauczyc sie czytania i pisania, gotowania, ogrodnictwa i szycia. Taka edukacja nie wystarczy w dzisiejszym swiecie, ale to i tak wiecej, niz lezy w zasiegu zdecydowanej wiekszosci biedoty. Uplyna lata, moze dziesiatki lat, zanim skomputeryzowane jaja wypra zywe matki zastepcze. Mimo to warto zauwazyc jedno: takie jaja w polaczeniu z technika klonowania (inna zabawka dla bogaczy) moga sprawic, ze mezczyzni beda w stanie miec dziecko bez udzialu kobiety. Od niej potrzebowaliby tylko jajeczka, w dodatku z usunieta genetyczna trescia, nic wiecej. Gdyby pomysl chwycil, moze znalezliby sie i chetni do uzycia jajeczek niektorych gatunkow zwierzecych. Naturalnie kobiety, ktore przeciez nie potrzebuja nawet dawczyni jaja, beda mogly juz calkiem obejsc sie bez mezczyzn. Ciekawe, jaka przyszlosc wrozy to ludzkosci. Radykalna zmiane, czy tylko nastepna z licznych opcji? Moim zdaniem sztuczne macice moga przydac sie, gdy bedziemy leciec juz poza Uklad Sloneczny: jako ciazowe przetrwalniki i inkubatory dla pierwszego pokolenia naszych zwierzat, ktorych zamrozone embriony wezmiemy ze soba - i dla naszych dzieci, jezeli utrzymanie kolonii wymagac bedzie innej niz rozrodcza aktywnosci osadniczek. Z tej perspektywy moze te jaja na dluzsza mete przyniosa nam korzysc - nam, Nasionom Ziemi. Jednak nie jestem zdolna wyobrazic sobie, jaki pozytek teraz moga przyniesc ludzkiemu spoleczenstwu. Najgorsza nowine zachowalam na koniec. We wtorek, drugiego listopada, odbyly sie wybory prezydenckie. Wygral Jarret. Na wiesc o tym Bankole westchnal: "Boze, zmiluj sie nad naszymi duszami". Osobiscie bardziej sie martwie o nasze doczesne powloki. Przed wyborami powiedzialam sobie, ze ludzie maja z pewnoscia dosyc zdrowego rozsadku, by nie wybrac czlowieka, ktorego zwolennicy pala innych zywcem "za czary", puszczaja z dymem koscioly i domostwa wszystkich, ktorych nie lubia. Glosowalismy wszyscy (wszyscy uprawnieni z racji wieku), wiekszosc z nas na wiceprezydenta Edwarda Jaya Smitha. Nikomu sie nie podobalo, ze taki nijaki kandydat mialby rzadzic w Bialym Domu, lecz nawet ktos bez jednej oryginalnej mysli w glowie jest lepszy niz facet, co chce batem zagonic wszystkich z powrotem do swego konkretnego Boga - niczym Chrystus przepedzajacy batem lichwiarzy ze swiatyni. Sam niejeden raz przytaczal to porownanie. Oto kilka probek nauk, jakie wywrzaskiwal z ambony jeszcze jako glowa swojego Kosciola Chrzescijanskiej Ameryki. Skopiowalam pare jego kazan na dysku. "Byl czas, Amerykanscy Chrzescijanie, kiedy ten kraj przewodzil swiatu. Ameryka byla wybrancem Boga, a my Jego wybranym narodem. A dzis? Spojrzmy na siebie. Kim jestesmy? Jakim plugawym, rojacym sie jak robactwo, zepsutym poganskim motlochem sie stalismy? Czy jestesmy chrzescijanami? Prawdziwymi? Pytam was: czy ten kraj moze byc troche chrzescijanski, a troche - dajmy na to - buddyjski? A moze troche chrzescijanski i troche hinduistyczny? Troche chrzescijanski i troche zydowski? Troche chrzescijanski i troche muzulmanski? Moze chcemy byc troche chrzescijanami, a troche poganskimi sekciarzami? Musimy wybrac! Albo jestesmy wybrancami Boga, albo plugastwem! Bozym narodem albo niczym! Jestesmy wybrancami Boga! Jestesmy Jego narodem! Boze, Panie moj, czemu Cie opuscilismy? Czemu pozwalamy, by nas wodzili na pokuszenie, by nas zdradzali sludzy szatana, Poganscy glosiciele falszywych i antychrzescijanskich doktryn? Poganie wiecej niz bladza. Sa zagrozeniem, zarazliwym jak dzuma i jadowitym jak weze zagrozeniem dla spoleczenstwa, ktore atakuja niczym szkodniki. Zabijaja nas, bracia i siostry. Morduja! A przy tym, za nasza blednie okazywana im wielkodusznosc i szczodrosc, sciagaja na nas sluszny gniew Bozy. To naturalni burzyciele naszego panstwa. Czciciele szatana, deprawatorzy naszych dzieci i gwalciciele naszych kobiet, handlarze narkotykow, lichwiarze, zlodzieje i mordercy! A my? Jacy bedziemy dla nich? Mamy dzielic z nimi nasz dom? Pozwolic, by dalej czynili swe dzielo wciagania tego kraju w otchlan piekielna? Pomyslcie! Co robimy z chwastami, zarazkami, pasozytniczym robactwem i rakiem? Co musimy zrobic, zeby ochronic nasze dzieci i samych siebie? Co mozemy zrobic, by odzyskac nasza ukradziona ojczyzne?". Obrzydliwe to. Naprawde paskudne. W dniu, kiedy wyglaszal kazanie, z ktorego zaczerpnelam te wyjatki, byl juz mlodszym senatorem stanu Teksas. Nigdy nie odpowiadal na pytania, jakie sam stawial. Zostawial to swoim sluchaczom. I przy tym wszystkim ma czelnosc mowic, ze nie pochwala palenia za czary. Jego przemowienia w czasie trwania kampanii nie byly az tak podburzajace jak kazania. Musial przeciez zdystansowac sie od najgorszych sposrod swych zwolennikow. Mimo to dalej wie, jak poderwac ten motloch, jak docierac do jednych biedakow i napuszczac ich na drugich. Zastanawiam sie, do jakiego stopnia on sam wierzy w ten stek bzdur, a do jakiego glosi je, bo dobrze zna wartosc zasady dzielenia, aby podbijac i rzadzic. No to teraz sam sie pokonal. W styczniu przyszlego roku zostanie zaprzysiezony i zacznie rzady. A wtedy zobaczymy, ile z wlasnej propagandy sam kupil. * * * Dla odmiany: wczoraj w Zoledziu mialo miejsce inne, bardziej lokalne i szczesliwsze wydarzenie. Lucio Figueroa, Zahra Balter i Jeff King wrocili z wielkim stosem ksiazek do naszej biblioteki. Niektore wygladaja na prawie nowe. Inne sa stare i podniszczone, ale widac, ze nie ucierpialy od wilgoci ani ognia. Sa wsrod nich rozne podreczniki dla roznych poziomow nauczania, az do koncowego, specjalistyczne slowniki, kompletna wielotomowa encyklopedia (wydanie z 2001 roku), ksiazki na temat historii, poradniki i dziesiatki powiesci. Byly sprzedawane za bezcen na targu ulicznym w Arcata.-Ktos oproznial pokoj przed wprowadzeniem sie krewnych - opowiadal mi Jeff King. - Wlasciciel ksiegozbioru od dawna nie zyje. Byl takim rodzinnym dziwakiem, nikt inny w domu nie podzielal jego entuzjazmu do czytania wielgachnych i nieporecznych tomiszczy z papieru. Przyszlo mi do glowy, ze nie mialabys nic przeciw temu, gdybym kupil je do naszej szkoly. -Zartujesz? Naturalnie, ze nie! -Lucio mial obiekcje, czy powinnismy wydawac pieniadze na ksiazki, ale Zahra go przekonala, ze podskoczysz z radosci. Pomyslalem sobie, ze ona wie, co mowi. -Tak, ona wie - usmiechnelam sie szeroko. - Mialam nadzieje, ze wszyscy wiecie. Pietnascie pudel z ksiazkami. Zanieslismy wszystkie do szkoly i caly dzisiejszy dzien probowalismy poprawic sobie nastroj po wiadomosciach ze swiata, ktore odtworzylismy z informacyjnego dysku, przegladajac je i ukladajac na polkach. Od czasu do czasu otwieralismy ktoras i czytalismy sobie po kawalku na chybil trafil. Wszyscy ploneli z podniecenia i ciekawosci, i kazdy zabral jeden czy dwa tytuly do siebie do przeczytania. Wybralam sobie pare ksiazek o rysunku. Ostatni raz probowalam rysowac, gdy mialam siedem czy osiem lat. I raptem dzisiaj, ni stad, ni zowad zapragnelam nauczyc sie rysowac, i to dobrze - jesli tylko okaze sie, ze mam do tego dryg. Czuje potrzebe, by nauczyc sie czegos nowego i absolutnie niezwiazanego z naszymi problemami. NIEDZIELA, 14 LISTOPADA 2032 Jestem w ciazy!Zadnych zastepczyn, zadnych skomputeryzowanych jaj, zadnych lekarstw. Bankole i ja pracowalismy nad tym starymi, dobrymi metodami. Nareszcie! Czyste wariactwo, ze to ma zdarzyc sie akurat teraz, kiedy Amerykanie wlasnie wybrali na przywodce takiego oszoloma. Oboje z Bankole'em zaczelismy starac sie o dziecko, jak tylko bylo juz wiadomo, ze jakos przezyjemy - tu, w Zoledziu. Jego pierwsza zona nie mogla miec dzieci. Jako mloda kobieta, jeszcze w latach dziewiecdziesiatych dwudziestego stulecia, uczestniczyla w powaznym wypadku samochodowym, po ktorym, miedzy innymi, musieli wyciac jej macice. Bankole twierdzil, ze nigdy mu to nie przeszkadzalo. Utrzymywal, ze na Ziemi w takim tempie robi sie pieklo, iz wydawanie na swiat dziecka zakrawaloby na akt okrucienstwa. Od czasu do czasu rozmawiali o adopcji, jednak nigdy sie nie zdecydowali. A teraz ma zostac ojcem i niezaleznie od tej jego gadki prawie ze podskakuje z radosci - wtedy, gdy nie jest smiertelnie przerazony. Znowu powraca do tematu przeprowadzki do prawdziwego, zwyklego miasta. Nie wspominal o tym od czasu naszej rozmowy zaraz po przyprowadzeniu furgonu, ale teraz znow zaczal, i to na serio. Wiem, chce mnie chronic. Powinnam sie chyba cieszyc, ze tak to przezywa, wolalabym jednak, by okazywal swe uczucia opiekuncze w nieco inny sposob. -Sama jestes jeszcze dzieciuchem - tlumaczyl mi. - Nie wiesz, co to lek i obawy. Nie moge dac mu poznac, ze zlosci mnie, gdy tak mowi. Wyglasza te tyrady, po czym kiedy zamysla sie na chwile i przestaje sie kontrolowac, zaraz sam rozjarza sie jak maly chlopiec. Nastepnie znow przypomina sobie o wszystkich swoich strachach i wpada w panike. Biedaczyna. 6 Bog jest Przemiana, Ktorej istota skrywa Zaskoczenie i radosc, Zamet i bol, Odkrycia, straty, Mozliwosci i rozwoj. Jak zawsze, Bog istnieje, Aby formowac I byc formowanym. Lauren Oya Olamina, "Nasiona Ziemi. Ksiegi Zywych" Dobrze sie zlozylo, iz Bogiem mojej matki zostala Przemiana. Cale jej zycie bylo seria naglych i waznych zmian. Nie sadze, by w rzeczywistosci byla bardziej gotowa na ich przyjecie anizeli ktokolwiek inny, tyle ze wlasnie ta wiara pomagala jej uporac sie z nimi, a nawet wyciagac korzysci z ich nadejscia. Mialam wielka frajde, czytajac, jak rodzice przyjeli fakt mojego poczecia. Tak zle dobrana para, a tak normalna reakcja. Skad mama miala wiedziec, ze jeszcze nim na dobre przyzwyczai sie do ciazy, czekaja ja inne znaczace przeobrazenia? Z "Dziennikow Lauren Oya Olamina" NIEDZIELA, 5 GRUDNIA 2032 Rzecznicy Chrzescijanskiej Ameryki oglosili, ze ich Kosciol bedzie otwierac schroniska dla bezdomnych i domy dziecka - sierocince - w kilku stanach, miedzy innymi w Kalifornii, Oregonie i Waszyngtonie. Mowia, ze to na poczatek. Maja nadzieje, ze z czasem "wyciagna pomocna dlon do mieszkancow kazdego stanu unii, nie wylaczajac Alaski". Slyszalam to na dysku informacyjnym, ktory Mike Kardos kupil wczoraj na targu ulicznym w Garbendlle. Jak przypuszczam, Amerykanscy Chrzescijanie uznali, iz czas zaczac oczyszczac swoj wizerunek. Mam tylko nadzieje, ze te schroniska i sierocince stana rzeczywiscie tam, gdzie ich najbardziej potrzeba - na poludniu wokol San Diego, Los Angeles i San Francisco. Nie chce ich tutaj, w naszych gorach. Cala te Chrzescijanska Ameryke tworza straszni ludzie i absolutnie nie jestem w stanie uwierzyc, ze naprawde zamierzaja czynic dobro i niesc pomoc innym. PIATEK, 17 GRUDNIA 2032 Dzis odnalazlam mojego brata Marcusa.Wiem: to niepodobienstwo - a jednak. Jest chory, zastraszony, zagubiony i przepelniony zloscia, ale zyje! Znalazlam go w Eurece, w Kalifornii, choc piec lat temu zabili go w naszym rodzinnym Robledo. Nie wiem, co mam powiedziec - po prostu brak mi slow. Nie umiem sobie z tym poradzic. Pisanie pomaga. Jakims sposobem ono zawsze pomaga. Rano, jeszcze przed switem, wyjechalismy w piecioro furgonem do Eureki. Mielismy zrealizowac pare dostaw zimowych warzyw i owocow do malych, niezaleznych sklepikow, ktore juz od pewnego czasu kupowaly nasze produkty; przy okazji Bankole chcial odnowic zapasy srodkow medycznych. I czekalo nas zalatwienie jeszcze jednej, specjalnej sprawy. Bankole sprzeciwial sie, bym jechala. Zamartwia sie o mnie jak nigdy dotad i wciaz nie daje spokoju, namawiajac na przenosiny do miasta z prawdziwego zdarzenia. Zamieszkalibysmy w ladnym domku, a on praktykowalby jako miejski lekarz. Wiedlibysmy mile, puste zycie na staroswiecka modle, a ja moglabym zapomniec o pieciu latach zmagan poswieconych budowaniu Zoledzia jako zalazka Nasion Ziemi. Dzisiaj, gdy mamy ciezarowke i mozemy podrozowac o wiele bezpieczniej niz kiedys, moj Bankole nagle tonie w zmartwieniach. Szczerze mowiac, zrozumiale, ze wciaz nie wolno nam pozwolic sobie na beztroske. Od wydarzen na farmie Dovetree nie przestajemy ogladac sie za siebie. Ale przeciez trzeba zyc dalej. Mamy prace do wykonania. -Mam rozumiec, ze wedlug ciebie w Zoledziu jest juz bezpiecznie? - zagadnelam meza. - Jak tylko zostane w domu, nic mi juz nie grozi? -Na pewno mniej niz w rozjazdach po calym okregu - mruknal pod nosem, jednak znal mnie na tyle dobrze, by odpuscic. Przynajmniej tym razem bedzie obok, zeby miec mnie na oku. Dan Noyer takze pojechal, gdyz w drodze powrotnej do Zoledzia mielismy spotkac sie z czlowiekiem, ktory dal znac przez naszych przyjaciol w Georgetown, ze ma jedna z mlodszych siostr Dana i jest gotowy ja odsprzedac. Sutener - "handlarz zywym inwentarzem, specjalista od jagniat i kurczakow", jak to niektorzy eufemistycznie okreslaja. Nazywajac rzecz po imieniu: spec od zakladania niewolniczych obrozy malym dzieciakom i sprzedawania ich cial doroslym. Az wzdrygalam sie na mysl, ze musimy zadac sie z tym obmierzlym typem, lecz bylo wiecej niz prawdopodobne, ze wlasnie na lasce takiego meta mogly skonczyc Nina i Paula Noyer. Poprosilam Travisa i Natividad Douglasow, aby wybrali sie z nami - wezma srutowke, a w razie jakiejs awarii furgonu Travis bedzie umial poradzic sobie z naprawa. Obojgu niejeden juz raz powierzalam wlasne zycie. Ufam ich osadowi i przydatnosci w walce. Czulam wyrazna potrzebe, by, kiedy bede negocjowac z handlarzem niewolnikow, miec za plecami kogos takiego jak oni. Zgodnie z dana obietnica, wczesnie rano rozwiezlismy nasze dostawy na dwa niezalezne ryneczki - czesciowo plony z naszych wlasnych pol, czesciowo to, co ocalalo w wielkim przykuchennym warzywniku i nieduzym sadzie klanu Dovetree. Ich ciezarowka i traktor zostaly ukradzione podczas napadu. Wszystkie domy mieszkalne i zabudowania gospodarcze splonely jak pochodnie, nie inaczej uprawy i cala aparatura destylacyjna. Jedynie kilka owocowych drzew i kawalek ogrodu ocalaly. Poniewaz cala piatka Dovetree, ktora przezyla, zdecydowala sie pozostac z nami, a nawet po pierwszym wymaganym roku proby w pelni wlaczyc sie do wspolnoty Nasion Ziemi, uznalismy, ze mamy prawo przejac to, co zostalo z ich mienia. Obie kobiety Dovetree maja krewnych gdzies w okolicznych gorach, jednak wyznaly, ze niespecjalnie ich lubia i nie usmiecha im sie wspolne gniezdzenie sie w tamtych przeludnionych domach. Z nami dogaduja sie dobrze i wiedza, ze choc tymczasem tez musza mieszkac w scisku, to w niedlugiej przyszlosci, jeszcze przed powitaniem ich jako pelnoprawnych czlonkow wspolnoty, moga liczyc na wlasna chate. Oczywiscie moglyby wrocic i mieszkac dalej we wlasnym gospodarstwie. Niestety, dwie kobiety z trojgiem dzieci, same i zdane na wlasne sily, nie mialyby szans na przezycie. Nie przetrwalyby samotnie nawet w miejscu tak ukrytym i oslonietym jak nasz Zoladz. Probujac zyc na swej dawnej farmie tak blisko autostrady, ani by sie obejrzaly, jak stracilyby wolnosc albo zycie. Kazdy dom, kazde gospodarstwo, jakie widac z szosy, wystawione sa na zakusy desperatow, szabrownikow, a teraz jeszcze i oszolomow. To, ze farma Dovetree przetrwala tak dlugo, zawdzieczala faktowi, ze rodzina byla duza, dobrze uzbrojona i znana z twardosci i hartu ducha. Wszystko to dzialalo az do zjawienia sie tamtej malej, zdeterminowanej armijki. Nawiasem mowiac, to rzeczywiscie byli lojalisci Jarreta. Nadeszli z rejonu Eureka-Arcata, gdzie jak grzyby po deszczu wysypaly sie nowe koscioly Chrzescijanskiej Ameryki. Chociaz na ich czele nie stoi zadna popierana przez rzad wladza, wierza, ze Bog jest po ich stronie, a czystki, ktorych dokonuja, to Jego dzielo. O dziwo, nic z tych rzeczy jakos nie trafia do wiadomosci ani na dyski informacyjne. Wszystkiego, co o nich wiem, dowiedzialam sie z rozmow z ludzmi. Znam pare dobrych zrodel lokalnych wiadomosci. Po rozwiezieniu towarow Bankole uzupelnil zapasy medykamentow. Wprawdzie to nasze najdrozsze zakupy, lecz jednoczesnie najbardziej potrzebne. Nasza spolecznosc - wedlug okreslenia Bankole'a - jest mloda i zdrowa; nie znaczy to jednak, ze otacza nas rownie zdrowy swiat. Zle albo niedostateczne odzywianie, zmiana klimatu, bieda i niewiedza sprawily, ze powrocilo mnostwo dawnych chorob, w tym pare zakaznych. Nie dalej jak zeszlej zimy w rejonie zatoki wybuchla epidemia kokluszu, ktora rozprzestrzeniala sie wzdluz autostrady na polnoc, az do Ukiah w okregu Mendocino. Nie mam pojecia, czemu akurat tam sie zatrzymala. A ubieglego lata mielismy wscieklizne. Na dzikich koczowiskach zmarlo kilka osob pogryzionych przez wsciekle psy i szczury. Przy okazji zastrzelono paru nastolatkow, ktorzy udawali chorych na wscieklizne, tak tylko - zeby postraszyc ludzi. Tak wiec warto wylozyc kazda kwote, byle dalej cieszyc sie dobrym zdrowiem. Gdy juz zalatwilismy wszystko w Eurece, ruszylismy na spotkanie z handlarzem zywym towarem. Umowilam sie z nim w Georgetown, na poludniowo-wschodnich obrzezach Eureki. Georgetown to dzikie osiedle, ktore rozciaga sie spory kawal od autostrady, wrzynajac w przybrzezne wzniesienia. Caly teren to stworzona dzialaniem czlowieka pustynia, piaszczysta, kiedy jest sucho, a blotnista, gdy pada. Koczuja tam najbiedniejsi z biednych, w otoczeniu otwartych sciekow, w chronicznym niedozywieniu, wsrod wszechobecnych narkotykow, chorob i zbrodni. Bankole mowi, ze kiedys byla tam piekna kraina, pelna farm i drzew. To musialo byc bardzo dawno temu. Nazwa Georgetown przylgnela do osady z uwagi na fakt, ze najbardziej solidne i trwale jest tam skupisko odrapanych zabudowan z sekwojowego drewna, ktore stoja na splaszczonym wierzcholku wzniesienia i sa widoczne z kazdego miejsca w okolicy. Miesci sie tam sklep, kawiarnia, swietlica do gier, bar, hotel, stacja paliw i warsztat naprawczy, gdzie mozna zreperowac narzedzia, bron i wszelkie mozliwe pojazdy. Caly kompleks nazywa sie "U George'ow", bo prowadzi go liczna rodzina o tym nazwisku. W kawiarni maja mnostwo przegrodkowych skrzynek pocztowych do wynajecia, gdzie mozna zostawiac paczki i papierowa korespondencje. Stoi tu dlugi rzad automatow telefonicznych, z ktorych za slona oplata mozna polaczyc sie niemal z dowolna siecia, uslugami, instytucjami czy osobami. Zwlaszcza te telefony uczynily z lokalu swoiste skrzyzowanie centrum komunikacyjnego z miejscem spotkan i barem rodem z Dzikiego Zachodu. Tradycyjnie juz ludzie umawiaja sie tam, by obgadywac i zalatwiac najprzerozniejsze interesy, a Elroy George i jego synowie, zieciowie, bracia i bratankowie pilnuja, zeby wszyscy zachowywali sie wlasciwie. George'owie tworza ogromny klan. Trzymaja ze soba, a ludzie ich szanuja. Mimo ze narzucaja wysokie ceny, nie sa nieuczciwi. Zawsze dadza ci to, za co zaplacisz. To smutne, lecz wsrod towarow i uslug oferowanych za pieniadze sa tez niewolnicy i narkotyki. Sami George'owie nie trudnia sie handlem zywym towarem, za to narkotykami jak najbardziej. Przykre, ale prawdziwe. Mam tylko nadzieje, ze nie skoncza tak samo jak Dovetree. Sa silniejsi, lepiej zakorzenieni i z lepszymi politycznymi koneksjami, jednak kto wie? Zwlaszcza teraz, kiedy Jarret wygral wybory. Sklep i kawiarnie prowadzi Dolores Ramos George, matrona rodu, ktora zna wszystkich. Ma reputacje kobiety surowej i zlosliwej, ale jesli o mnie chodzi, jest po prostu realistka. Zawsze otwarcie wyraza swoje zdanie. Lubie ja. Jest jedna z osob, u ktorych zostawilam wiadomosc o Noyerownach. Wysluchawszy calej historii, pokrecila tylko glowa. -Nie macie szans. Czemu nie wystawiali wart? Niektorzy rodzice nie maja za grosz rozwagi. -Owszem - przytaknelam. - Ale musze ich szukac. Dla dobra pozostalej trojki. -No tak - wzruszyla ramionami. - Powiem ludziom, lecz to nic nie da. A jednak chyba cos dalo. W ramach podziekowania przywiozlam Dolores po koszu duzych pomaranczy, cytryn i sliwek daktylowych. Gdyby jej rozpuszczenie wiesci o dziewczetach doprowadzilo do znalezienia obu lub chociaz jednej, obiecalam jej pewien procent od nagrody - rodzaj znaleznego. Mimo to uznalam za rozsadne z gory zapewnic sobie jej przychylnosc niezaleznie od rozstrzygniecia naszej sprawy. -Jakie piekne owoce - powiedziala z usmiechem, przegladajac i macajac zawartosc koszy. Ma piecdziesiat trzy lata, jest korpulentna i wyglada staro, jednak usmiech ja odmlodzil. U nas, jak nie postawisz warty i nie ustrzelisz paru amatorow na dowod, ze nie zartujesz, zaraz oberwa wszystkie owoce, a potem zetna drzewo na opal. Wprawdzie zabraniam moim chlopcom zabijac ludzi w obronie roslin, ale naprawde brak mi pomaranczy i winogron, i calej reszty. Zawolala kilkoro wnuczat, zeby wniosly owoce do domu. Dzieciarnia pozerala je wzrokiem, wiec przestrzeglam, by nie jadly sliwek, poki nie zrobia sie miekkie w dotyku. Rozkroilam jedna twarda i dalam ktoremus sprobowac, by sie przekonaly, jak cos tak apetyczne z wygladu okropnie smakuje, nim dojrzeje. Inaczej, szukajac smacznego i dojrzalego owocu, zdazylyby zniszczyc pare innych, niedojrzalych. Nie dalej jak wczoraj przylapalam na tym samym w Zoledziu malych Dovetree. Dolores przygladala sie bez slowa, nie przestajac sie usmiechac. Czlowiek mily dla jej wnukow zaskarbial sobie przyjazn tej kobiety na cale zycie - to znaczy dopoki nie zadarl z reszta familii. -Chodzmy - zwrocila sie do mnie w koncu. - Gnoj, z ktorym masz do pogadania, siedzi i psuje powietrze w kawiarni. To ten chlopiec? Spojrzala na Dana, jak gdyby dopiero w tym momencie go dostrzegla. -Chodzi o twoja siostre? - zapytala go. Kiwnal glowa milczaco, z powaga. -Mam nadzieje, ze to bedzie ona - powiedziala i zlustrowala mnie od gory do dolu. Znowu sie usmiechnela. - Wiec wreszcie zakladasz wlasna rodzine. Najwyzszy czas! Mialam szesnascie lat, kiedy rodzilam swoje pierwsze. Nie bylam zaskoczona. Choc to dopiero drugi miesiac i jeszcze nic po mnie nie widac, czulam, ze ona jakos zauwazy. Niewazne jak roztargnione i babcine wrazenie robi, gdy jej na tym zalezy, w rzeczywistosci malo co umyka jej uwagi. Zostawilismy Natividad na strazy w furgonie. W Georgetown nigdy nie brakuje paletajacych sie, sprawnych w swoim fachu zlodziei. Pojazdow nie mozna zostawiac bez opieki. W asyscie Travisa i Bankole'a weszlismy z Danem do kawiarni. Wszyscy trzej zajeli stolik przy scianie, na wypadek gdyby w czasie mojej rozmowy z handlarzem ludzmi zaszlo cos nieprzewidzianego. Rozsadni ludzie nie wszczynali awantur w kawiarni "U George'ow", lecz przeciez nigdy nie wiadomo, czy akurat nie zadajesz sie z glupcami. Dolores pokazala nam wysokiego, chudego brzydala, ubranego w calosci na czarno, ktory bardzo sie staral wygladac na takiego, co generalnie ma w pogardzie caly swiat, a juz w szczegolnosci taka spelune jak "U George'ow". Calym soba wyrazal szyderstwo. Siedzial samotnie, tak jak ustalilismy, wiec tez podeszlam do niego sama. Nie spodobal mi sie ani jego suchy, papierowy glos, ani jasnobrazowe, prawie zolte oczy, ktorych spojrzeniem chcial mnie zmusic do spuszczenia wzroku. Nawet jego zapach dzialal na mnie odpychajaco. Uzywal jakiejs wody po goleniu albo kolonskiej, z powodu ktorej bila od niego ciezka i slodkawa, nieprzyjemna won. Zwykly pot bylby mniej wstretny. Mezczyzna byl lysy, gladko ogolony, z nosem jak dziob i o karnacji tak neutralnej barwy, ze rownie dobrze mogl byc Mulatem, Latynosem, jak i bialym. Do czarnej koszuli i spodni nosil pare imponujacych butow z czarnej skory (widac bylo, ze nie pozalowal na nie kasy) i czarny skorzany pas wysadzany czyms, co w pierwszej chwili wzielam za drogie kamienie. Dopiero po chwili dotarlo do mnie, ze to pas nadzoru - cos takiego nosi czlowiek, ktory czesto jest w ruchu, a ma pilnowac kilku osob noszacych obroze niewolnika. Pierwszy raz mialam taki pas przed oczami, ale przedtem parokrotnie opisywano mi, jak wyglada. Co za odrazajacy bydlak. -Cougar - przedstawil sie. Parszywa kanalia, pomyslalam, jednak powiedzialam: -Olamina. -Dziewczyna czeka na zewnatrz z paroma moimi kumplami. -Chcialabym ja zobaczyc. Wyszlismy razem z kawiarni, a za nami i moja, i jego eskorta - jednoczesnie z nim od stolika na prawo od naszego poderwalo sie dwoch facetow. Smieszny balecik. Na dworze, przy wielkim, okaleczonym pniaku martwej sekwoi czekala grupka dzieci pod straza jeszcze dwoch mezczyzn. Ku mojemu zaskoczeniu wygladaly jak normalne dzieci. Nie byly podmalowane na starsze ani mlodsze. Chlopcy, z ktorych jeden nie mial nawet dziesieciu lat, nosili czyste dzinsy i koszule z krotkimi rekawami. Trzy z dziewczat ubrane byly w spodniczki i bluzki, a trzy w szorty i trykotowe koszulki. Wprawdzie dzinsy chlopcow byly ciut za obcisle, a spodniczki dziewczynek ciut za krotkie, jednak w sumie calosc nie prezentowala sie ani troche gorzej, niz ubior noszony przez ich wolnych rowiesnikow. Mlodociani niewolnicy byli czysci, zachowywali sie czujnie i nieufnie. Zadne nie mialo sladow choroby czy bicia, ale wszyscy nie spuszczali wzroku z Cougara. Ich oczy spoczely na nim, gdy tylko wyszedl z kawiarni, po czym od razu umknely w inna strone, tak by go obserwowac ukradkiem. Jednak dzieci nie byly w tym jeszcze na tyle dobre, bym nic nie zauwazyla. Rozejrzalam sie za Danem, ktory wyszedl za nami razem z Bankole'em i Travisem. Chlopiec powiodl spojrzeniem po twarzach niewolnikow, zatrzymujac sie chwile dluzej przy starszych dziewczetach, na koniec potrzasnal glowa. -To zadna z nich - stwierdzil. - Tu jej nie ma! -Wolnego - rzucil Cougar. Postukal w swoj pas i zza gigantycznego pnia wychynelo jeszcze czworo dzieci - dwoch chlopcow i dwie dziewczynki. Ci byli troche starsi, nastoletni. Bardzo urodziwi. Byly to najcudniejsze dzieciaki, jakie kiedykolwiek widzialam. Przylapalam sie na tym, ze gapie sie na jednego z chlopcow. Gdzies zza moich plecow dolecial mnie placzliwy glos Dana, brzmiacy o wiele za dziecinnie jak na jego pietnascie lat. -Nie, nie, to tez nie ona! Czemu mowiles, ze tutaj jest, kiedy jej nie ma?! Slyszalam, jak Bankole mowi cos, probujac Dana uspokoic, lecz wciaz stalam jak slup soli, wpatrujac sie w jednego z chlopcow. Najpierw odwzajemnil moje spojrzenie, zaraz potem odwrocil wzrok. Moze mnie nie poznal. A moze po prostu chcial mnie w ten sposob ostrzec. Niestety, troche pozno to zalapalam. -Spodobal ci sie, co? - mruknal Cougar. Niech to diabli. -Jeden z najlepszych, jakich mam - chwalil sie. - Mlody i silny. Wez jego zamiast dziewczyny. Z trudem przenioslam wzrok na dziewczeta. Jedna z nich rzeczywiscie pasowala do rysopisu siostr Dana: ciemne wlosy, nieduza, ladna, moze trzynastoletnia. Na samej linii wlosow Nina miala blizne po oparzeniu, ktorego doznala jako czterolatka, kiedy razem z Paula i Danem bawili sie znalezionymi zapalkami. Spalila sobie wtedy troche wlosow. Paula z kolei miala pieprzyk na lewej stronie twarzy niedaleko nosa - nazywala go znamieniem pieknosci. Istotnie, dziewczyna, ktora Cougar chcial nam wcisnac, tez miala szrame na granicy wlosow. Byla nawet troche podobna do malej Mercy Noyer. Obie mialy buzie w ksztalcie serce. -Powiedziala, ze nazywa sie Nina Noyer? - zwrocilam sie do Cougara. -Nie mowi - odparl, wyszczerzajac sie w usmiechu. - Pisac tez nie umie. Ideal kobitki. Musiala chlapnac komus cos nieprzyjemnego, kiedy jeszcze mogla, bo kupilem ja z odcietym jezykiem. Stlumilam wszelkie reakcje, ale mysla i tak powedrowalam do naszej May. Nadal nie wiadomo, kto bawi sie w obcinanie jezykow, wiemy jednak, ze niektore typy z Chrzescijanskiej Ameryki z przyjemnoscia uciszylyby wszystkie kobiety. Przeciez Jarret nauczal, ze kobiete trzeba wprawdzie holubic, czcic i bronic, lecz dla wlasnego dobra powinna byc cicha i posluszna woli meza, ojca, brata, a nawet doroslego syna, ktorzy w przeciwienstwie do niej sa w stanie pojac swiat. Czyzby tu byl pies pogrzebany? Kobieta ma byc cicho albo sie ja uciszy? A moze wyjasnienie bylo bardziej nieskomplikowane, moze to tylko jakis miejscowy alfons mial takie hobby? Wierzylam Cougarowi, ze to nie on. Mowa ciala nie zdradzal zadnych oznak, ze klamie czy stosuje jakies uniki. Co prawda, mogl byc swietnym klamca, ale uwierzylam mu, poniewaz absolutnie sie nie przejmowal. Mial gdzies, kto i dlaczego okaleczyl te dziewczyne. Ja nie, i nic na to nie moglam poradzic. Ile jeszcze takich okropienstw sie naogladamy? Piekny mlodzieniec niespokojnie i halasliwie przestapil z nogi na noge, sciagajac na powrot moja uwage. Jak gdybym byla w stanie o nim zapomniec. Przeciez musialam go wykupic. -Ile za tego? - zapytalam. Nie bylo sensu udawac, ze nic mnie nie obchodzi. Musialam tylko zrobic wszystko, by zachowywac sie normalnie: mowic rozsadnie i spokojnym tonem, jak gdybym nie byla swiadkiem, ze oto wlasnie dokonuje sie niemozliwe. -Znaczy sie, kupujemy? - rzucil Cougar z usmieszkiem wyzszosci. Zwrocilam sie twarza do niego. -Po to tu przyszlam - odparowalam. W gruncie rzeczy gdybym musiala, gotowa bylam zaryzykowac zrobienie sobie wroga z George'ow i zabic Cougara. Nie zostawie brata w lapach tego typa. Na mysl, ze nie mozemy odebrac mu reszty tych dzieciakow, robilo mi sie niedobrze. -Mam nadzieje, ze was stac - powiedzial Cougar. - Jak mowilem, to jeden z moich najlepszych towarow. Choc nigdy dotad nie musialam sie zbytnio targowac, teraz, gdy przystepowalam do targow z Cougarem, cos przyszlo mi do glowy. -A mnie sie widzi, ze jeden z najstarszych - rzucilam. Moj brat Marcus mialby dzis prawie dwudziestke. Ile lat musieli skonczyc dzieciecy niewolnicy Cougara, by klient mial prawo wybrzydzac, ze sa za starzy? -Dopiero skonczyl siedemnascie! - sklamal handlarz. Zasmialam sie i uraczylam go wlasnym klamstwem: -Chyba mial tyle piec, szesc lat temu. Czlowieku, przeciez nie jestem slepa! Zgoda, wielki z niego przystojniak, ale to juz dorosly facet. Zdumiewalo mnie, z jaka latwoscia przychodzi mi smiech i lgarstwo. Zachowywalam sie, jakby nie zaszlo nic szczegolnego - jakby moj dawno pogrzebany brat nie stal tu, zywy i zdrowy, zaledwie pare metrow ode mnie. Ku memu wiekszemu zdumieniu, targowalam sie z Cougarem ponad godzine. Uznalam, ze nie nalezy dobijac interesu od razu. Handlarzowi najwyrazniej sie nie spieszylo, a ja postanowilam go nasladowac. Czasami nawet odnosilam wrazenie, ze dobrze sie przy tym bawi. Reszta uczestnikow naszego spotkania porozsiadala sie dookola na ziemi, oczekujac ostatecznego rozstrzygniecia transakcji. Jedni wygladali na znudzonych, inni na zaklopotanych i rozzloszczonych. Ci ostatni to byli moi towarzysze. Zwlaszcza Dan, ktory, przeszedlszy faze niedowierzania, a nastepnie obrzydzenia, na koniec byl bliski furii. Mimo to, idac za przykladem Travisa i Bankole'a, zachowywal spokoj. Z twarza wyzuta z wszelkiego wyrazu gapil sie w ziemie. Travis obrzucal mnie spojrzeniami, potem przenosil wzrok na Bankole'a, probujac rozgryzc, o co w tym wszystkim chodzi. Wiedzialam jednak, ze przy Cougarze o nic nie spyta. Bankole prezentowal stuprocentowo pokerowe oblicze. Pozniej okaze sie, ile cala trojka ma mi do powiedzenia. Tymczasem czekaja. A Cougar naprawde chcial sie pozbyc Marcusa. Nie mozna bylo nie zauwazyc tej zawoalowanej, lecz gorliwej checi. To, co mowil slowami, po prostu zupelnie odstawalo od wymowy jego calej postaci. Sadze, ze wrazliwcy sa bardziej wyczuleni na jezyk ciala. Zwykle nie traktuja tej cechy jak zalety. Na przyklad psychotycy i zawodowi aktorzy sa w stanie sprawic mi mnostwo nieprzyjemnosci. Jednak tym razem moja wrazliwosc okazala sie pomocna. Wykupilam brata. Bez walki, bez strzelaniny, nawet bez specjalnego przeklinania. W koncu Cougar usmiechnal sie z wyzszoscia, przyjal zaplate w twardej walucie i wyswobodzil Marcusa z niewolniczej obrozy, ktora zaproponowal mi w komplecie z urzadzeniem do kontroli - naturalnie za doplata. Oczywiscie odmowilam. Plugawe wynalazki. -Milo sie z toba robi interesy - powiedzial. -Nie. Wcale nie bylo milo. -Wciaz szukam dziewczyn o nazwisku Noyer - odparlam. -Skinal glowa. -Bede sie rozgladal. Tamta mala naprawde niezle pasuje do podanego przez was rysopisu. Zwrocilam sie do Dana. -Czy ona... jest chociaz troche podobna do twoich siostr? Dan i dziewczyna wpatrywali sie w siebie, a mnie po raz kolejny uderzyla bolesna mysl, ze trzeba bedzie odejsc, zostawiajac te dzieci z alfonsem. Omijalam wzrokiem tamta dziewczyne. -Tak... troche przypomina Nine - wymamrotal Dan. - Ale co z tego, jak to nie ona? Na co sie zdalo to wszystko? -Moze moglbys cos dodac? - zapytalam. - Cos, co pomogloby mu rozpoznac ktoras z twoich siostr, gdyby ja spotkal. -Wcale nie chce, zeby je poznawal. Niech je tknie palcem, a go zabije! Przysiegam, zatluke! Bankole odprowadzil Dana do naszego furgonu, a Travis, pomimo zametu, jaki musial miec w glowie, towarzyszyl Marcusowi. Ja wrocilam jeszcze do kawiarni, zeby zalatwic sprawy z Dolores. Wprawdzie nie znalazla nam siostr Dana, ale wyswiadczyla mi niewiarygodna przysluge. Z nawiazka zasluzyla na znalezne. Jesli chodzi o Dana, rozumialam jego reakcje, lecz nie czas bylo wdawac sie w jakas burde. Sama znalazlam sie niebezpiecznie blisko granicy wlasnej wytrzymalosci. To potworne, ze nie moglismy zabrac ze soba reszty dzieci, zwlaszcza tych najmlodszych. Wczesniej gotowa bylam walczyc o Marcusa, gdyby bylo trzeba, ale wtedy moglby zginac i on, i inni. Nie wiem, jak powstrzymac takich typow jak Cougar, jednak nie sadze, by wykanczanie ich ofiar, ich ludzkiego towaru, bylo najlepszym sposobem. Juz w ciezarowce usciskalam brata. W pierwszym momencie byl sztywny jakby kij polknal, nastepnie odsunal mnie od siebie i przygladal mi sie dlugo. Bez slowa. Raz po raz potrzasal tylko glowa. Potem zamknal mnie w ramionach. Po chwili przylozyl sobie dlon do gardla, obmacujac wokol szyje, w miejscu gdzie przedtem nosil te przekleta obroze. Na koniec jakby skulil sie w sobie i zwinal w klebek. Lezal na boku w pozycji plodu, a ja usiadlam przy nim. Gdy go dotknelam, wzdrygnal sie, wiec cofnelam reke. -To moj brat - wyjasnilam reszcie. - Przez piec lat myslalam... ze nie zyje. Nie bylam w stanie dodac nic wiecej. Po prostu siedzialam tak obok Marcusa, zupelnie nieswiadoma, co robia pozostali - poza tym, ze trzymaja straz i Wioza nas do domu. Jezeli rozmawiali, nic do mnie nie docieralo. Bylo mi obojetne, czym sie zajmuja. * * * Podsumowujac: Bankole poinformowal mnie, ze moj brat jest zarazony trzema aktywnymi chorobami wenerycznymi, a caly kark, ramiona, lewa reke i zewnetrzna strone lewej nogi pokrywa mu paskudna siatka starych blizn po poparzeniu. Nic dziwnego, ze Cougar tak sie palil, by sie go pozbyc. Pewnie mysli, ze mnie okpil, opchnal mi wybrakowany towar. Tak samo jak chyba przedtem ktos jemu. Marcus byl tak przystojny, ze Cougar mogl dac sie zbajerowac i kupic go na chybcika, bez ogladania, jak wyglada nago. Nie podejrzewal, ze dawno temu jego nabytek potwornie sie poparzyl i-to tez wiem od Bankole'a - zostal postrzelony.Po skonczonym badaniu Marcus dostal od Bankole'a cos na sen. To najlepsze, co mozna bylo zrobic. Moj brat nie sprzeciwial sie ogledzinom. Zanim zostawilam go sam na sam z Bankole'em, zapewnilam, ze to nasz lekarz i jednoczesnie moj maz. Nie zareagowal ani slowem. Spytalam go, co mialby ochote zjesc. -Nic. Wszystko gra - szepnal, wzruszajac ramionami. -Wcale nie - oznajmil mi Bankole juz pozniej. Wydzielilismy Marcusowi miejsce w kuchni, odgradzajac je parawanami. Mial tam cieplo. Oprocz lozka wstawilismy jeszcze komode, miednice z dzbankiem i lampke. Jak kazde inne domostwo we wspolnocie, od czasu do czasu musielismy przyjmowac na nocleg gosci - obcych, ktorzy zatrzymali sie z wizyta, nowych przybyszy, ktorzy postanowili sie przylaczyc, a czasem i sasiadow stad, z Zoledzia, ktorym akurat nie ukladalo sie z wlasnymi domownikami. Martwilo mnie, ze Marcusowi w obecnym stanie psychicznym moze przyjsc do glowy jakies glupstwo. Dlugo musial marzyc o ucieczce od Cougara i jego kolesiow. Teraz, kiedy nagle przebudzi sie w obcym miejscu, niezupelnie pamietajac, skad sie tu wzial... Tak na wszelki wypadek, chociaz polknal tabletke nasenna, wyszlam na dwor i poprosilam nasza nocna warte - Beth Faircloth i Lucia Figueroe - by mieli oczy otwarte. Wytlumaczylam, ze moj brat moze ocknac sie z zametem w glowie i probowac uciec, dlatego powinni uwazac ze strzelaniem, jesli zauwaza czlowieka starajacego sie wydostac z Zoledzia. W normalnych okolicznosciach kogos takiego wzieliby za zlodzieja i mogliby zastrzelic. Przez caly pierwszy rok mielismy ogromne klopoty ze zlodziejami, co nauczylo nas, ze jesli chcemy przezyc, nie stac nas na okazywanie im zbytniego milosierdzia. Nic takiego nie moze przytrafic sie Marcusowi. -Mowilas, ze Zahra Balter na wlasne oczy widziala, jak w Robledo polozyli trupem twoja macoche i braci - zagadnal mnie Bankole, gdy lezelismy juz w lozku. - No tak... byl pobity, postrzelony i palil sie. Az nie chce sie wierzyc, ze jednak przezyl. -Ktos musial sie nim zajac i daje glowe, ze nie byl to twoj znajomy, Cougar. -To na pewno - zgodzilam sie. - Musze dowiedziec sie, jak to bylo. Mam nadzieje, ze nam opowie. Jak sie zachowywal, gdy zostaliscie sami? -Byl bardzo malomowny. Odpowiadal, nie byl skrepowany, ale nie powiedzial ani jednego zbednego slowa. -Jestes pewien, ze wyleczysz go z tych chorob? -Z tym nie powinno byc problemu. Nawiasem mowiac, wczesniej czy pozniej kazda z nich z osobna doprowadzilaby do smierci. Ale odpowiednio leczony raczej wydobrzeje... w kazdym razie fizycznie. -Kiedy go ostatnio widzialam, mial czternascie lat. Lubil kopac pilke i czytac ksiazki o dawnych czasach i obcych krajach. Stale rozbieral na czesci rozne urzadzenia i jakims cudem zawsze skladal je z powrotem. Byl zadurzony po uszy w Robin Balter, najmlodszej siostrze Harry'ego. Dzisiaj nic o nim nie wiem. -Bedziesz miec mnostwo czasu, by go poznac. Aha, poinformowalem go, ze zostanie wujkiem. -Co on na to? -Zero reakcji. Wydaje mi sie, ze chwilowo on sam nie bardzo wie, kim jest. Chociaz dosc chetnie poddaje sie opiece, mam wrazenie, ze niezbyt go obchodzi, co sie z nim stanie. Mam nadzieje, ze mu to przejdzie. Ty mozesz okazac sie dla niego najlepszym lekarstwem. -Byl moim ulubiencem i... zawsze byl najladniejszy z calej rodziny. Dzis tez jest jednym z najpiekniejszych ludzi, jakich widzialam w zyciu. -Tak - przyznal Bankole. - Nawet z tymi bliznami przystojny z niego chlopak. Ciekawe, czy uroda ocalila go, czy zniszczyla. -Moze i jedno, i drugie. * * * Wyglada na to, ze wszystko, co dobre, naprawde szybko sie konczy.Uciekl od nas Dan Noyer. Jakos przeslizgnal sie obok warty i wydostal z Zoledzia, przynajmniej czesciowo dzieki instrukcjom, ktore sama wydalam nocnym wartownikom. Okazalo sie, ze Beth Faircloth zauwazyla kogos. -Pomyslalam sobie, ze za wysoki jak na Marcusa - zdala mi relacje przez telefon. - Ale nie bylam pewna, wiec nie strzelalam. Dowiedzialam sie jeszcze, ze uciekinier byl ubrany na ciemno, mial kaptur ukrywajacy glowe i twarz. Dan przyszedl mi na mysl dopiero, jak upewnilam sie, ze to nie Marcus zniknal. Mowiac calkiem szczerze, zupelnie o Danie zapomnialam. Nie myslalam o nikim innym, tylko o moim bracie - o tym, ze go odzyskalam, i o tym, co sie z nim dzialo przez caly ten czas. Dan calkiem wylecial mi z glowy. Zapomnialam, jakie straszne rozczarowanie przeszedl. Jak mocno musial cierpiec. Wiedzialam to wszystko, a jednak zostawilam go z Balterami, ktorzy musza przeciez zajmowac sie dwojka wlasnych, tryskajacych energia dzieciakow. Wyciagnelam z lozka Zahre i poprosilam, zeby sprawdzila, czy jest Dan. Juz cztery miesiace mieszkal z nimi. Oczywiscie nie bylo go. Zostawil nam kartke: "Pomyslicie, ze zle robie, ale musze ich poszukac. Nie moge zostawic siostr na lasce jakiegos bydlaka!". I jeszcze postscriptum: "Zaopiekujcie sie Kassia i Mercy do mojego powrotu. Za wszystko sie wyplace. Jak przyprowadze Paule i Nine, razem wszystko odpracujemy". Ma dopiero pietnascie lat. Widzial Cougara i jego zgraje. Widzial mojego brata i Georgetown. I to, co widzial, nic go nie nauczylo?! Nie, nie mam racji. Nauczylo, a wlasciwie otworzylo mu oczy na cale zlo. Mylilam sie, zakladajac z gory, ze zdawal sobie sprawe, jaki los czekal jego siostry, jezeli przezyly - los prostytutek, naloznic w haremie jakiegos bogacza albo niewolnic na farmie czy w fabryce. Mogly jeszcze wpasc w lapy jakiegos zboczenca na przyklad takiego, co lubi obcinac jezyki. Mozliwe tez, ze wzial je na wlasnosc ktos, kto o nie dba, nawet wykorzystujac seksualnie. To i tak najlepsza ewentualnosc. Najgorzej chyba, jesli chwilowo darowano im zycie, robiac z nich tak zwane "specjalistki" prostytutki do obslugiwania swirow i sadystow. Jedyna pociecha, ze takie nie zyja dlugo. Dokladnie taki sam los mogl spotkac wyrosnietego, dobrze zbudowanego mlodzika o jeszcze dzieciecych rysach, takiego jak Dan. Zastanawiam sie, na ile ten chlopak zdaje sobie sprawe z tego wszystkiego. Dobry, dzielny, ale niemadry dzieciak. Obawiam sie, ze przyjdzie mu za to zaplacic. Naturalnie, moze jeszcze zawroci. Moze pojdzie po rozum do glowy i wroci do domu, pomagac w opiece nad Mercy i Kassia. Albo moze zdolamy odszukac go przez nasze zewnetrzne kontakty. Bede musiala puscic w obieg wiadomosc o nim, tak samo jak w przypadku Niny i Pauli. Klopot w tym, ze samo znalezienie go nic nam nie da, jezeli dalej bedzie zamierzal gonic za siostrami. Nie mozemy przeciez przykuc go tu lancuchem. To znaczy - nie zrobimy tego. Jesli uprze sie nadal szukac smierci, to ja znajdzie. Cholerny duren. Niech to szlag! 7 Dziecko zyjace w kazdym z nasWie, co to raj. Raj to dom - Taki, jaki byl, Lub tylko jaki powinien byc. Raj to jest wlasne miejsce, Wlasny narod, Wlasny swiat, Ktory znasz i ktory zna ciebie, Ktory, byc moze, nawet kochasz I gdzie jestes kochany. A jednak kazde dziecko Jest wypedzane z raju W swiat doroslosci i zaglady, Na samotnosc wsrod obcych ludzi, Na bezkresna i wieczna Przemiane. Lauren Oya Olamina, "Nasiona Ziemi. Ksiegi Zywych" Z "Wojownika "marcosa durana W dziecinstwie nie dawalem nikomu poznac, jakim strachem napawa mnie przyszlosc. Prawde powiedziawszy, nie widzialem przed soba zadnej przyszlosci. Urodzilem sie w ogrodzonej murem enklawie sasiedztwa, w ktorym zyla moja rodzina. Ojciec zamieszkal tam jeszcze jako chlopiec, a potem odziedziczyl dom po swoim ojcu. Moj swiat byl klatka. Gdy tylko jeden z braci odwazyl sie z niej wyjsc i uciekl z domu, ktos na zewnatrz zaraz zlapal go, zeby zywcem pokroic i przypiekac ogniem. Czasami sie zastanawiam, ile czasu uplynelo, nim skonal. Przyznaje, ze nie byl aniolem. Byl podly i niezbyt rozgarniety. Kochal nasza matke, ktorej zreszta byl ulubiencem, ale nie sadze, by obchodzil go ktos jeszcze. Chociaz wzrostem dorownywal juz tacie, w chwili smierci mial dopiero czternascie lat. Dla mnie to dowod, ze ci, co go zabili, byli o niebo gorsi niz on kiedykolwiek. Jak ludzie sa w ogole zdolni zrobic cos takiego blizniemu? Dawniej probowalem wyobrazic ich sobie - mordercow czyhajacych na mnie wszedzie poza sasiedztwem, w kazdym miejscu, do ktorego nasi uzbrojeni dorosli czasem zabierali nas pod oslona luf, wypuszczajac na krotko z klatki. Zewnetrzny swiat mial wszystkie najgorsze cechy mojego brata, spotegowane tysiackrotnie: byl glupi, podly i calkowicie nieprzewidywalny. Przypominal wscieklego psa, ktory sam siebie rozszarpywal na kawalki i palal zadza, aby to samo zrobic ze mna. W koncu mu sie udalo. Jeszcze jak. Zrobil, co chcial. Moglbym mu sie odwzajemnic. Moglem siegnac po wystarczajacy kes wladzy, by stac sie do tego zdolnym. Ale wtedy tylko poglebilbym problem. Moj los nie powinien przypasc w udziale nigdy i nikomu, a jednak podobne rzeczy przytrafily sie tysiacom, moze nawet milionom ludzi. Czytalem historie. Swiat nie zawsze byl taki. I nie musi byc taki dalej. To, co zepsulismy, da sie jeszcze naprawic. Moj wuj Marc byl najprzystojniejszym facetem, jakiego widzialam w zyciu. Jeszcze chyba zanim go poznalam, bylam w nim prawie na serio zakochana. Bywalo tez, ze balam sie o niego. Nie wiem, co myslec o mojej rodzinie. Jak slyszalam, moj dziadek byl dobrym i oddanym swemu powolaniu pastorem baptystow. Opiekowal sie rodzina i cala wspolnota. Nalegal, by wszyscy chodzili pod bronia i potrafili obronic sie w uzbrojonym i niebezpiecznym swiecie, jednak nie mial zadzy wladzy. Chyba nigdy nawet nie przyszlo mu do glowy, ze moglby - ze powinien - sprobowac naprawic ten swiat. A splodzil az dwoje niedoszlych naprawiaczy ziemskiej rzeczywistosci. Jak to mozliwe? No coz, mama urodzila sie hiperempatka; w wieku pietnastu lat byla juz mala dorosla, a jako osiemnastolatka przezyla zaglade calego sasiedztwa. Moze wlasnie dlatego, podobnie jak wujek Marc, poczula, ze musi wziac sprawy we wlasne rece, na wlasna modle uporzadkowac ten chaos, ktory na jej oczach pochlonal tylu znanych i kochanych ludzi. Dla niej chaos byl czyms naturalnym i nieuchronnym, co jak glina dawalo sie formowac i ukierunkowywac. Jak to ujela w jednym ze swoich wierszy: Chaos To najgrozniejsze z oblicz Boga - Bez wyrazu, rozmyte, wyglodniale. Nadawaj ksztalt Chaosowi - Nadawaj ksztalt Bogu. Dzialaj. Wplywaj na predkosc I kierunek Przemiany. Zmieniaj Jej zasieg. Krzyzuj nasiona Zmiany, Przeobrazaj Jej skutki. Zawladnij Zmiana, Wykorzystuj. Przystosuj sie, by wzrastac. No wiec probowala przystosowac sie i dalej zyc. Mozliwe, ze powodowal nia strach, iz upodobni sie do swojej matki, ktora szukajac pomocy w lekarstwie "na rozum", smutno skonczyla - zabila siebie i wyrzadzila nieodwracalna krzywde wlasnemu dziecku. Chaos. Mama byla przeswiadczona, ze wie, w czym tkwilo zlo swiata i jak je wyplenic. Jej odpowiedzia byly Nasiona Ziemi - z wszystkimi swymi definicjami, przestrogami, wymaganiami i celem. Nasiona Ziemi wypelniajace swoje Przeznaczenie. Wuj Marc z kolei nienawidzil chaosu. Nie widzial w nim jednej z twarzy swego Boga. Dla niego chaos byl demonicznym zaprzeczeniem naturalnego porzadku rzeczy. Chaos go skrzywdzil, przymusil do czynienia zla. Wuj Marc bardzo cierpial z tego powodu i chcial udowodnic, ze nie jest zlym czlowiekiem. Nienawidzil chaosu bardziej niz chrzescijanscy duchowni grzechu. Jego bogami byly porzadek, stabilizacja, bezpieczenstwo i przewidywalnosc. Jego wewnetrzne rany mogly zabliznic sie dopiero wtedy, gdy uzyskalby absolutna pewnosc, ze to, co go spotkalo, nie przydarzy sie juz nigdy nikomu. Moj ojciec nazywal mame fanatyczka. Mysle, ze do wuja Marca to okreslenie pasuje jeszcze bardziej niz do niej. Jednak uwazam, ze i tak byl wiekszym realista. Wuj Marc chcial, by bylo lepiej tu, na Ziemi. Wiedzial, ze gwiazdy poradza sobie same. Z "Dziennikow Lauren Oya Olamina" SOBOTA, 18 GRUDNIA 2032 Dan nie wrocil. Logicznie rzecz biorac, nie spodziewalam sie, by tak szybko dal za wygrana, lecz mimo to mialam nadzieje. Jorge, Diamond Scott i Gray Mora wybieraja sie dzis na handel na rynek uliczny w Coy. Poprosilam, zeby zostawili wiadomosc u paru naszych znajomkow w miasteczku, a w drodze powrotnej u Sullivanow, obok ktorych wypada najkrotsza trasa do Zoledzia. * * * Marcus przespal cala noc, nie meczac ani nas, ani siebie. Szczesliwym trafem akurat, gdy sie przebudzil, Bankole byl w kuchni. Moj maz zaprowadzil go do jednej z naszych kompostowych toalet. Kiedy go pozniej zobaczylam, byl juz wymyty i ubrany. Niepewnie, z wahaniem, podszedl do kuchennego stolu. -Glodny? - zapytalam na powitanie. - Siadaj. -Wpatrywal sie we mnie kilka chwil, po czym powiedzial: -Gdy sie obudzilem, myslalem, ze to wszystko mi sie dalej sni. -Polozylam przed nim pajde zoledziowego chleba z owocami, na jakim oboje wyrastalismy w dziecinstwie, gdyz w murach naszego dawnego sasiedztwa przypadkiem roslo sobie kilka obficie owocujacych kalifornijskich debow. A ze tato nie znosil marnotrawstwa, nauczyl sie, jak wykorzystac zoledzie do jedzenia. Skoro niegdys zywili sie nimi Indianie, moglismy i my. Tato i mama zadali sobie trud nauczenia sie, co pozytecznego mozna robic nie tylko z zoledzi, ale i z kaktusow, owocow palmowca i wielu innych roslin, ktore wiekszosc ludzi uwaza za bezuzyteczne. Tak wiec dla mnie i Marcusa wszystko to stalo sie powszednim domowym pozywieniem. Moj brat siegnal po pajde chleba, ugryzl solidny kes i przezuwal powoli. Wpierw wygladal jak wniebowziety, lecz juz po chwili lzy poplynely mu po twarzy. Podalam mu serwetke i szklanke z tym, co w dawnych czasach bylo jego ulubionym porannym napojem - goracym, slodkim sokiem jablkowym z dodatkiem cytryny. Wprawdzie jablka w poludniowej Kalifornii byly zupelnie innej odmiany, ale nie sadze, by zwrocil na to uwage. Kiedy wszedl Bankole, Marcus pochylil sie nad swoja porcja niczym jastrzab, gotowy bronic lupu. Przez dluzsza chwile milczelismy wszyscy. Gdy skonczylismy jesc, Bankole powiedzial do mego brata: -Juz piec lat jestem mezem twojej siostry. Caly ten czas zylismy przekonani, ze i ty, i reszta jej bliskich jestescie martwi. -To samo myslalem o niej - odezwal sie Marcus. -Zahra Balter, dawniej Zahra Moss, twierdzila, ze zabili was wszystkich na jej oczach - wtracilam. Zmarszczyl brwi. -Moss? Balter? -W sasiedztwie nie znalismy sie za dobrze. Byla zona Richarda Mossa. On zginal, a ona wyszla za Harry'ego Baltera. -Boze! - westchnal. - Nigdy nie przypuszczalem, ze jeszcze kiedykolwiek uslysze te imiona. Naturalnie, ze pamietam Zahre. -Sliczna, pozornie delikatna, ale niezlomna. -Ani troche sie nie zmienila. Razem z Harrym mieszkaja tu z nami. Maja juz dwojke dzieci. -Bardzo chcialbym ich zobaczyc! -Nie ma sprawy. -Kto jeszcze tu jest? -Mnostwo ludzi po ciezkich przejsciach, ale juz nikt z naszych dawnych sasiadow. Nazywamy nasza wspolnote Zoledziem. -Pamietam taka dziewczynke... Robin. Robin Balter. -Mlodsza siostra Harry'ego. Nie miala tyle szczescia. -Myslalas, ze ja tez nie. -Widzialam... widzialam jej cialo, Marc. Robin nie zyje. -Westchnal i spuscil wzrok. -Tak naprawde wtedy, w dwudziestym siodmym, ja tez umarlem. Nie ma mnie. Nic nie zostalo. -Masz rodzine - odparlam. - Masz mnie, Bankole'a, a w przyszlym roku urodzi sie twoj siostrzeniec albo siostrzenica. I odzyskales wolnosc. Mozesz zostac z nami i zaczac nowe zycie w Zoledziu. Mam nadzieje, ze tak wlasnie zrobisz. Ale jestes wolny i masz absolutna swobode wyboru. Tutaj nikt nie nosi dlawilancucha. -Mialas go kiedys na sobie? - spytal. -Nie. Niektorzy z nas byli w niewoli, ale mnie to ominelo. -Przypuszczam, ze jestes pierwszym wsrod nas, ktory nosil obroze niewolnika. Dlatego mam nadzieje, ze opowiesz albo napiszesz o wszystkim, przez co przeszedles po zniszczeniu naszego sasiedztwa. Sprawial wrazenie, jakby zadumal sie nad tym przez chwile. -Nie - skwitowal w koncu. - Na pewno nie. Jeszcze za wczesnie. -W porzadku - powiedzialam. - Ale... tylko jedno pytanie. Jak myslisz, czy jeszcze ktos z naszych mogl sie uratowac? Cory albo Ben, albo Greg? Czy sa jakies szanse, ze... -Nie - powtorzyl. - Wszyscy nie zyja. Mnie sie udalo. Im nie. Jakis czas pozniej, kiedy wstalismy juz od stolu, zajechalo do nas ciezarowka dwoch mezczyzn z Halstead, malej przybrzeznej miesciny lezacej, podobnie jak Zoladz, spory kawal drogi od glownej autostrady. Prawde powiedziawszy, otoczona z trzech stron Pacyfikiem i niskimi gorami z czwartej, to chyba najbardziej nieprzystepna i odosobniona osada w calej okolicy. Mimo tak sprzyjajacego polozenia Halstead ma powazny problem. Dawniej miasteczko dysponowalo plaza, nad ktora w czasach jego zalozenia gorowala palisada. Wzdluz niej, frontem do oceanu, wyrosl rzad najwiekszych i najladniejszych domow. Jedno wybrzeze polwyspu bylo sadyba starych, ogromnych budowli; na drugim wznosily sie nowsze domostwa, zbudowane na terenach dawnego nadmorskiego pola golfowego. I jedne, i drugie stoja... staly szeregiem, ktory ciagnal sie wzdluz palisady. Pojecia nie mam, czemu ci ludzie postawili sobie domy tuz na krawedzi klifu. Teraz przy kazdej ulewie, kazdym tapnieciu ziemi czy kazdym podniesieniu sie poziomu morza, na tyle duzym, by rozmiekczyc pas przybrzezny, fragmenty palisady zapadaja sie w wodzie, a pobliskie budynki rozpadaja sie, zawalaja. Zdarza sie, ze pol domu wpada do oceanu. Czasami nawet po kilka domow. Zeszlej nocy morze zburzylo tak trzy. Trwa jeszcze wylawianie ofiar. Co gorsza, lekarz wspolnoty wlasnie odbieral porod w jednym z podmytych budynkow. Dlatego mieszkancy Halstead zwrocili sie po pomoc do mojego meza. -Gdzie wy macie rozum? - naskoczyl Bankole na umeczonych i zdesperowanych wyslannikow, podczas gdy pomagalam mu zebrac do kupy wszystkie potrzebne rzeczy. Ukladal wszystko w swojej lekarskiej torbie, a ja pakowalam mu podrozna walizeczke. Marcus odszedl na bok, usuwajac sie z drogi. -Jak mozecie pozwalac, zeby ludzie dalej zyli na klifach? psioczyl moj maz, nie na zarty rozzloszczony. Niepotrzebne cierpienie i smierc budzily w nim prawdziwy gniew. - Ile razy musi jeszcze dojsc do tragedii, zanim to w koncu do was dotrze?! - Zatrzasnal swoja torbe i zlapal neseser, ktory mu podalam. - Na rany Chrystusa, przeniescie wreszcie domy w glab ladu. Uznajcie to za dlugofalowy priorytetowy plan, zmobilizujcie cala spolecznosc. -Robimy, co sie da - bronil sie postawny rudzielec, ruszajac w kierunku drzwi. - Pare juz przesunelismy - dodal, odgarnawszy z twarzy wlosy brudna, obtarta reka. - Reszta nie chce sie zgodzic. Mowia, ze jakos to bedzie. Nie mozemy nikogo zmusic. Bankole potrzasnal glowa, a potem dal mi calusa. -Pewnie zabawie tam dwa, trzy dni - powiedzial. - Nie martw sie i nie rob glupstw. Badz grzeczna! I pojechal. Z westchnieniem zaczelam sprzatac po sniadaniu. -Wiec on naprawde jest lekarzem - skonstatowal Marcus. Przerwalam moje zajecie i spojrzalam na niego. -Tak, i naprawde jestesmy malzenstwem. W ciazy tez jestem naprawde. Zdawalo ci sie, ze karmimy cie klamstwami? -No... nie. Sam nie wiem. - Urwal na chwile. - Nie mozna tak od razu przestawic sie na inne zycie. Po prostu nie mozna. -Wlasnie ze tak - odparlam. - Oboje musimy. To boli. Okropnie. Ale da sie zrobic. Siegnal do talerza, ktory wlasnie mialam wziac ze stolu, i zebral pare okruszkow zoledziowego pieczywa. -Smakuje tak samo jak maminy - stwierdzil, podnoszac na mnie wzrok. - W pierwszej chwili nie moglem uwierzyc, ze to ty. -Kiedy zobaczylem cie wczoraj w tym zabitym dechami slumsowisku, uznalem, ze doszczetnie oszalalem. Pamietam, jak pomyslalem: Dobra, wreszcie jestem czubkiem, teraz wszystko mi zwisa. -A moze juz nie zyje i zaraz spotkam sie z mama. Tylko ze dalej czulem obroze na szyi, wiec jednak nie umarlem. Zostawala tylko szajba. -Ale w koncu mnie poznales - podjelam watek. - Wtedy, kiedy uciekles spojrzeniem, zeby Cougar nic nie zauwazyl. Widzialam. Przelknal sline i kiwnal glowa. Po dluzszej chwili milczenia zamknal oczy, chowajac twarz w dloniach. -Jezeli wciaz chcesz, opowiem ci, co sie ze mna dzialo. -Jakos zdolalam stlumic westchnienie ulgi. -Dziekuje - powiedzialam po prostu. -Ale ty tez mi wszystko opowiesz. Na przyklad jakim cudem wyladowalas az tutaj, w dodatku z mezem starszym od naszego taty. -Jest o rok mlodszy. Tak sie zlozylo, ze kiedy i ja, i on utracilismy wszystko i wszystkich, odnalezlismy siebie. Mozesz sie smiac, ale wedlug mnie cholernie nam sie poszczescilo. -Wcale sie nie smieje. Ja tez na poczatku spotkalem porzadnych ludzi. A raczej to oni spotkali mnie. Usiadlam naprzeciw brata i czekalam. Przez dluzsza chwile wpatrywal sie w sciane, w pustke, w obraz przeszlosci. -Tamtej ostatniej nocy wszystko stalo w ogniu - zaczal. - Tyle strzelali... Ta zgraja wygolonych na lyso i wypacykowanych bandziorow, przewaznie podrostkow, staranowala ciezarowka nasza brame. Byli wszedzie. Postanowili urzadzic sobie ubaw. W calym tym zamecie, Lauren, dopiero kiedy prawie dopadlismy bramy, zwrocilismy uwage, ze cie nie ma. Wtedy pomalowany na niebiesko drab dorwal Bena - po prostu zlapal go i chcial z nim uciec. Bylem za maly, zeby dac mu rade jeden na jednego, za to bylem szybki. Pognalem za nim i zagrodzilem mu droge. Pewnie sam bym go nie przewrocil, ale mama tez rzucila sie na niego. Razem zwalilismy go z nog. Kiedy upadal, walnal lbem o beton i wypuscil Bena. Mama chwycila Bena, a ja Grega, ktory, jak przedtem bieglismy, nastapil na kamyk i skrecil noge. Tym razem udalo nam sie wydostac za rozwalona brame. Nie wiedzialem, dokad uciekamy. Po prostu gnalem za mama. Oboje rozgladalismy sie za toba. Urwal na moment. -Gdzie wtedy bylas? - zapytal. -Zobaczylam, jak ktos obrywa postrzal - odpowiedzialam, wzdrygajac sie, gdy pamiec przywolala tamto wspomnienie. Najpierw powalil mnie jego bol, a pozniej agonia. Jak juz bylam w stanie sie podniesc, znalazlam bron. Wyjelam ja z reki jakiegos zabitego. W sama pore, bo zaraz potem rzucil sie na mnie jeden z pacykarzy. Musialam go zastrzelic. Wspolodczuwalam jego smierc i bylam tak wyczerpana, ze stracilam poczucie czasu. Gdy juz stanelam na nogi, tez wybieglam za brame. Reszte nocy przesiedzialam w jakims na wpol sfajczonym garazu, pare przecznic na polnoc od naszego sasiedztwa. Nazajutrz wrocilam, zeby was poszukac. Wlasnie wtedy natrafilam na Harry'ego i Zahre. Wszyscy bylismy zdrowo poobijani. Od Zahry dowiedzialam sie, ze zadne z was nie przezylo. Marcus potrzasnal glowa. -Szkoda, ze nie trzymalismy sie blisko ciebie. Wtedy moze tez bylibysmy tylko "poobijani". A tak mielismy kosmicznego pecha. Ledwo wyszlismy za brame, wpadlismy na druga bande farbowancow, ktora wlasnie sie zjawila. Znowu przerwal opowiadanie na dluzsza chwile. -Wiesz, pozniej spotkalem paru pacykarzy - podjal. - Wiekszosc z nich sama sie wykonczyla, dragami albo ta ich narkotykowa chcica do ognia, ale troche ich jeszcze zostalo. W kazdym razie... kilka miesiecy temu siedzielismy z paroma, zakuci w obroze. Klarowali mi, ze w calym tym bajzlu chodzilo im o to, zeby mordowaniem bogatych pomagac biednym, pozwolic brac, co im sie nalezy. Dla nich, jesli nie mieszkalas w dzielnicy ruder, a juz na pewno jesli zylas we wlasnym domu w ogrodzonym murem sasiedztwie, znaczylo to, ze jestes bogaczem. Najwieksze wariactwo tkwi w tym, ze sporo tych dzieciakow bylo bogatych z domu. Rodzina jednej z dziewczyn, ktora poznalem, miala wiecej szmalu niz cale nasze sasiedztwo razem. Co tylko mogla wydebic od swoich najblizszych, oddawala kumplom pacykarzom, a oni na koncu wystawili ja do wiatru. Ktoregos dnia, kiedy na czyms orbitowala, sprzedali ja w obroze, bo potrzebowali gotowki na cpanie, a tak sie zlozylo, ze byla jeszcze mloda i ladna. Mimo to pozniej dalej myslala, ze robila cos dobrego. Nie mozna jej bylo przekonac. Doszlismy do wniosku, ze dragi wypraly jej mozg. -Potrzebowala w cos uwierzyc - stwierdzilam. - Ostatecznie co jej pozostalo? -Chyba tak. Westchnal. -Wrocmy do tamtego dnia. Wyladowalismy miedzy dwiema watahami tych zbawcow biedoty. Strzelali, z poczatku tylko w powietrze, i wywijali pochodniami... Bylo coraz wiecej plomieni... Zostalo nam tylko zawrocic z powrotem przez brame. Jeden wielki obled. Greg i Ben plakali. Ludzie w panice ganiali tu i tam. Wszystkie domy plonely. Dostalem kulke. Upadlem ogluszony. W pierwszej chwili nie rozumialem, co mi sie stalo, ale zaraz poczulem potworny bol. Musialem upuscic Grega. Zaczalem go szukac wzrokiem i wtedy dotarlo do mnie, ze leze na chodniku. Czulem sie, jakby ktos cisnal mna o ziemie i stratowal, a prawa reka i ramie palily jak przebite rozzarzonym pogrzebaczem. Nigdy sie nie dowiedzialem, kto mnie postrzelil ani dlaczego. Przeciez nie bylismy uzbrojeni. Mysle, ze po prostu wygarneli do nas dla zabawy. Potem zobaczylem, jak trafili mame. Wszystko dzialo sie tak strasznie szybko, najpierw ja, za moment ona, bum, bum. Teraz to wiem. Ale wtedy... Pamietam, pozornie wszystko dzialo sie wolniutko, jakbym mial nie wiem ile czasu. Przy tym tak rozpaczliwie chcialem sie stamtad wydostac, i tak bardzo sie balem. Jezus Maria, nie mam slow, zeby opisac, jakie to bylo okropne. Widzialem, jak mama zatacza sie, a potem upada. Krwawila z szyi i strasznie krzyczala. Dotarlo do mnie, ze ona... ze ona... umiera. Mialem pewnosc. Probowalem wstac, jakos sie do niej doczolgac, ale kiedy gramolilem sie na nogi, podleciala ufarbowana na czerwono baba i dobila ja strzalem w glowe. Poslizgnalem sie we wlasnej krwi i znowu upadlem. Z ziemi patrzylem, jak czerwony dran dwa razy wygarnia Benowi w czaszke, a potem przestepuje nad nim i zalatwia Grega. Widzialem to. Wrzeszczalem. Mial karabin automatyczny, stary AK-47. Strzelil, a glowa Bena... normalnie... rozpadla sie na kawalki. Greg lezal rozciagniety na chodniku. Lezal, ale jeszcze sie ruszal. Kule tamtego czerwonego musialy odbic sie rykoszetem od betonu, bo zranily w nogi drugiego pacykarza. Zawyl i rymnal na ziemie. Na ten widok reszta farbowancow w poblizu wpadla w szal. Jakbysmy to my postrzelili ich kumpla, jakby przez nas zostal ranny. Wzieli cala nasza czworke, zawlekli pod dom Balterow, caly w plomieniach, i wrzucili w ogien. Tak zrobili. Zwyczajnie cisneli nas w ogien. Tylko ja bylem przytomny, moze nawet tylko ja jeszcze zylem, ale i tak... co moglem zrobic? Czy bylbym stanie ich powstrzymac? Jakims cudem pozbieralem sie na nogi i wyrwalem z pozaru. Gnalem przed siebie, oszalaly z przerazenia, slepy od dymu i z bolu - nie czlowiek, lecz dzikie zwierze. Naprawde cud, ze przezylem. Pozniej zalowalem, ze nie zginalem. Pozniej niczego innego nie pragnalem. Zamilkl i siedzial bez slowa. -Na pewno spotkales kogos, kto ci pomogl - powiedzialam, gdy uznalam, ze cisza zaczyna sie przeciagac. - Przeciez wtedy miales dopiero czternascie lat. -Zgadza sie - przytaknal. - Chyba upadlem na podworzu Balterow - podjal znow po kolejnej chwili milczenia. - Palilem sie. Nie przyszlo mi do glowy, zeby rzucic sie na ziemie i zagasic plomienie, ale wyglada na to, ze zrobilem tak instynktownie. Miotalem sie w panice i bolu, az ogien na mnie zgasl, a potem bez sil lezalem tam, gdzie upadlem. W ktoryms momencie stracilem przytomnosc. -Gdy sie ocknalem - pamietam bardzo wyraznie - lezalem na wielkim drewnianym wozie, na samej gorze sterty nadpalonych ubran, garnkow, rondli i innych rupieci. Patrzylem, jak w dole przesuwa sie chodnik - popekany beton, zielsko wyrastajace z dziur i szczelin. -Z przodu widzialem plecy mezczyzny i kobiety; zaprzegnieci linami do wozu, szli przygieci, ciagnac go za soba. Potem znowu zemdlalem. Okazalo sie, ze para szabrownikow, przetrzasajac zgliszcza naszego sasiedztwa, znalazla mnie jeczacego na ziemi i zaladowala na swoj woz z wygrzebanym dobrem. Nic z tego nie pamietam. Oboje byli w srednim wieku i, wierz albo nie, nazywali sie Duran. Moze jacys dalecy krewni. Chociaz to dosc pospolite nazwisko. Kiwnelam glowa. Prawda, dosc powszechne, jednak tak sie sklada, ze znalam tylko jedna osobe, ktora je nosila. Tak brzmialo panienskie nazwisko mojej macochy. Coz, jezeli piec lat temu jacys Duranowie ocalili zycie mojemu bratu, to z radoscia przyznalabym sie do pokrewienstwa z tymi ludzmi. -Rok przed tym, jak mnie znalezli, ktos porwal im jedenastoletnia corke - opowiadal dalej Marcus. - Juz nigdy jej nie widzieli. Mozna sobie dospiewac, co sie z nia stalo. Ladna mala dziewuszka warta byla wtedy sporo kasy. Tak samo zreszta jak dzisiaj. Niektorzy mowia, ze idzie na lepsze. Moze i tak, ale ja jakos nie zauwazylem. W kazdym razie Duranowie byli calkiem przystojni, wiec corke musieli miec ladniutka. Westchnal. -Miala na imie Caridad. Powiedzieli mi, ze jestem do niej podobny jak rodzony brat. Inez Duran uparla sie, zeby zabrac moj zewlok do domu i przywrocic do zdrowia. Az dziw, ze jeszcze w ogole wygladalem jak czlowiek. Wprawdzie twarz specjalnie nie ucierpiala, za to reszta byla jedna wielka rana. Ci ludzie nie mieli skad wysuplac na lekarza. Inez sama sie mna zajela. Tyle trudu zadala sobie, zeby mnie odratowac. Jak druga matka. Jej maz spisal mnie na straty. Uwazal, ze to glupie marnotrawic na mnie czas, sil i cenne zasoby. Ale kochal ja, wiec pozwolil, by postawila na swoim. Duranowie byli o wiele biedniejsi niz my przed spaleniem sasiedztwa, mimo to robili co tylko w ich mocy. Mialem mydlo i wode, dostawalem aspiryne i aloes. Jakim cudem nie wykonczylo mnie zakazenie, nie mam pojecia. Bog mi swiadkiem, bardzo chcialem umrzec. Mowie ci, predzej sam palnalbym sobie w leb, nizbym mial przechodzic przez to wszystko drugi raz. Pokrecilam glowa. Wprawdzie moja wiedza medyczna nie wykraczala poza udzielanie pierwszej pomocy, jednak zylam z Bankole'em wystarczajaco dlugo, by wiedziec, co znaczy tak rozlegle poparzenie. -Obylo sie bez zadnych powiklan? - spytalam. Marcus potrzasnal glowa. -Nie umiem powiedziec. Przewaznie lezalem z takim bolem, ze nie wiedzialem, co sie dzieje. Przy takim nedznym stanie ogolnym jak moglbym poznac, ze wdaly sie jakies komplikacje? Tym razem to ja pokiwalam glowa. Bylam ciekawa, co powie Bankole, kiedy powtorze mu to wszystko. Woda z mydlem, aspiryna i aloes. Coz, taka malenka lekcja skromnosci chyba dobrze mu zrobi. -Co sie stalo z Duranami? - zwrocilam sie do Marcusa. -Zgineli - odparl szeptem. - Tak przypuszczam. Podobnie jak tylu innych. Szukalem ich cial, ale nigdy nie znalazlem. Naprawde probowalem. Dlugie milczenie. -Marcus? Chcialam wziac go za reke, ale uniosl dlonie do twarzy. Uslyszalam, jak wzdycha za ich zaslona. Po chwili znowu zaczal mowic: -Cztery lata po spaleniu naszego sasiedztwa w miescie Robledo postanowili zrobic porzadek. Duranowie i ja bylismy dzikimi lokatorami. Mieszkalismy w opuszczonym, wielkim, pieknym domu razem z piecioma innymi rodzinami. Znaczylo to, ze bylismy ludzkim smieciem, ktore nowy burmistrz, rada miejska i caly lokalny biznes chcieli wymiesc z miasta. Zdawalo im sie, ze wszystkie klopoty ostatnich paru lat to byla nasza wina, wina biedoty. Dzikich koczownikow. Bezdomnych. No wiec poslali cala armie glin, zeby przegonila kazdego, kto nie mogl udowodnic, ze ma prawo mieszkac w Robledo. Trzeba bylo pokazac rachunki za czynsz albo uslugi komunalne, jakis akt, umowe, cokolwiek. Z poczatku nastal prawdziwy boom na falszowanie dokumentow. Sam wypisalem pare kwitow, nie za pieniadze, ale dla Duranow i ich znajomych. Wiekszosc ludzi nie miala pojecia o czytaniu i pisaniu, przynajmniej nie po angielsku, wiec potrzebowali pomocy. Kiedy zobaczylem, jak niektorzy placa twarda waluta za jakies gowno warte papiery, zaczalem sam wypisywac - przewaznie rachunki za czynsz. Koniec koncow, na nic sie to zdalo. Poniewaz wiekszosc murszejacych ruder w naszej okolicy byla wlasnoscia komunalna, gliniarze wiedzieli, ze nie mieszkamy na swoim; niewazne, jakie mielismy papiery. No i wysiudali nas, gniezdzaca sie na dziko biedote oraz handlarzy dragami, cpunow, swirow, gangi, dziwki - wszystkich w jednym worku. -Gdzie mieszkales? - przerwalam. - W ktorej czesci miasta? -Przy Valley Street. Stare pofabryczne budynki, parkingi, wiekowe domy i sklepy... wszystko zapchane ludzmi. -Wolne place zachwaszczone zielskiem i zasypane smieciami, wlacznie z cisnietymi klopotliwymi trupami - dokonczylam za niego. -Ta okolica, zgadza sie. Duranowie byli biedakami. Chociaz na okraglo pracowali, czasami przymierali glodem, zwlaszcza gdy wzieli mnie na utrzymanie. Kiedy juz troche wydobrzalem, pracowalem razem z nimi. Sprzatalismy, wykonywalismy naprawy, sprzedawalismy wszystko, co udalo sie wygrzebac i uzbierac. Bralismy kazda robote: sprzatanie, montowanie, budowlanka, naprawy, ale zadna nie trwala dlugo. W dodatku takich jak my bylo mnostwo, a prac nie tak znow wiele, wiec stawki byly glodowe. -Czasem placili nam tylko woda i jedzeniem albo uzywanymi ubraniami czy butami. Jesli uznali, ze przejdzie im ten numer, wciskali ci zaplate amerykancami. Twardym pieniadzem placili tylko nieliczni, ktorym zalezalo jeszcze troche na potraktowaniu cie przyzwoicie, ewentualnie tacy, co mieli lekkiego stracha przed toba albo twoimi znajomkami. Nie bylo nas stac na wynajecie nawet najbardziej obskurnej klitki, a co dopiero domu. Koczowalismy na dziko przy Valley Street, bo nie moglismy pozwolic sobie na nic lepszego. Lecz nie bylo nam tak okropnie, jak moze myslisz. Mieszkalismy nie tylko wsrod oprychow i cpunow, ale tez wsrod normalnych ludzi. Kazdy wiedzial, na jakim wozku jedzie. Jeszcze nim zaczela sie ta goraczka z falszowaniem kwitow, czytalem ludziom i pisalem. Placili mi, czym tylko mogli. Poza tym... przy niedzieli pomagalem odprawiac nabozenstwa. Za domem, w ktorym mieszkalismy, byl stary zadaszony parking. Stal przed garazem, ktory zajmowaly trzy rodziny, ale okazalo sie, ze pod sama wiata nikt nie koczuje. Zaczelismy spotykac sie tam na nabozenstwa, a ja uczylem wszystkich i mowilem kazania, najlepiej jak umialem. Pozwolili mi. Zbierali sie, by mnie posluchac, chociaz bylem dzieckiem. Uczylem ich piesni i modlitw. Powiedzieli, ze mam do tego dar, powolanie. Prawda jest taka, ze dzieki tacie lepiej niz cala reszta znalem Biblie i wiedzialem, jak wyglada kosciol z prawdziwego zdarzenia. Urwal i spojrzal na mnie. -Lubilem to, dasz wiare? Modlilem sie z nimi i probowalem pomagac, jak tylko moglem. Wiedli parszywe zycie. Nieduzo bylem w stanie zrobic, ale staralem sie ich wspierac. Przywiazywali duza wage do tego, ze wyleczylem sie z poparzen i postrzalow. Wielu z nich widzialo mnie wtedy, kiedy wygladalem jak kupa nieszczescia. Wykombinowali sobie, ze skoro wyzdrowialem po takich przejsciach, Bog musial przeznaczyc mnie do jakiegos specjalnego celu. Duranowie byli ze mnie dumni. Dali mi swoje nazwisko. Nazywalem sie Marcos Duran. Teraz wiesz, kim bylem przed te cztery lata, ktore przezylem z nimi. I dalej jestem. Znalazlem tam prawdziwy dom. Potem policja wyrzucila nas na ulice. Zaraz za policja szla brygada rozbiorkowa, burzyla nasze domy, wysadzala budynki i niszczyla wszystko, co kazali nam zostawic. Gliniarze wyganiali i wywlekali ludzi na bruk tak, jak ich zaskoczyli - bez ubran na zmiane, bez pieniedzy, zdjec czy osobistych dokumentow... Niektorych, co nie mowili po angielsku, wyciagali nawet bez krewnych, ktorzy zdolali sie schowac albo byli zbyt schorowani, zeby nadazyc o wlasnych silach. Gliniarstwo wygarnialo ich i ladowalo na ciezarowki, ale i tak nie znajdowali wszystkich. Pokazalem im, gdzie koczuje siodemka, o ktorej wiedzialem - tych przynajmniej wyprowadzili. Zapanowal chaos. Ludzie bezustannie starali sie wyrwac z powrotem do domu po jakis dobytek, a policjanci ich zatrzymywali - przynajmniej probowali. Czesc policyjnych sil siedziala w transporterach opancerzonych. Gliniarze byli w pelnym bojowym rynsztunku: w kamizelkach, maskach, z tarczami, automatami, gazem, knutami i palami. Mimo to znalezli sie tacy, co chcieli ich jakos powstrzymac, przynajmniej poturbowac. Ludziska rzucali kamieniami, butelkami, nawet cennymi puszkami konserw. Pozniej uslyszalem trzy strzaly. Jeden policjant upadl. Nie wiadomo, czy dostal kulke, czy tylko sie potknal, w kazdym razie wpierw ktos wygarnal trzy razy, a zaraz potem on runal jak dlugi. To wystarczylo. Rozpetalo sie pieklo. Gliny zaczely strzelac. Ludzie biegali i wrzeszczeli; ci, ktorzy mieli czym, odpowiedzieli ogniem. Stracilem Duranow z oczu. Nie czekajac na koniec pukaniny, zaczalem ich szukac i chociaz nikt mnie nie postrzelil, nie udalo mi sie ich znalezc. Ani wtedy, ani pozniej. Probowalem przez trzy dni. Ogladalem trupy, nim je uprzatneli. Szukalem wszedzie, ale na prozno. Z czasem dotarlo do mnie, ze nie zyja i ze znow jestem sam. Siedzial nieruchomo, wpatrzony w przestrzen. -Kochalem ich - odezwal sie ponownie miekkim, przepelnionym bolem glosem. - Lubilem byc Marcosem Duranem, malym kaznodzieja. Ludzie mnie szanowali... to byli zwykli porzadni ludzie, tyle ze biedni. Nie zasluzyli na to, co ich spotkalo. Pokrecil glowa. -Nie wiedzialem, co z soba zrobic - podjal po chwili. - Przez ponad dwa tygodnie wloczylem sie w okolicach Valley Street, przypatrujac sie, jak wyburzaja wszystkie budynki i wywoza gruz. Kradlem jedzenie, gdzie sie dalo, i nie lezac gliniarzom w oczy, szukalem Duranow. Chociaz powiedzialem sobie, ze zgineli, i w pewnym sensie bylem tego pewien, nie moglem przestac ich szukac. Ale nie znalazlem. Ani ich, ani nikogo. Zawahal sie. -Nie, to nie calkiem tak. Grupka wiernych z mojego biednego, troche na wariata skleconego kosciolka wrocila zobaczyc, czy cos ze starych smieci ocalalo. Spotkalem trzy znajome rodziny. W kazdej chcieli, bym zostal z nimi. Mowili, ze maja krewnych koczujacych, jak my przedtem, na dziko w jakichs nedznych, przepelnionych ponad ludzkie wyobrazenie norach, ale na pewno znajdzie sie jeszcze jedno miejsce. Nie mialem nic, a oni chcieli mnie przygarnac. Powinienem byl isc z nimi. Pewnie gdzies za miastem udaloby mi sie wyszykowac jakis inny kosciolek, ozenilbym sie, zalozyl rodzine - wykapany tato bis. I mialbym sie dobrze. Biednie, ale godnie. Co tam bieda, poki ma sie jeszcze jakies wlasne miejsce, gdzie jest sie szanowanym. Dopiero teraz taki jestem madry. Wtedy nie bylem. Mialem osiemnascie lat. Wymyslilem, ze najwyzszy czas zaczac zyc na wlasny rachunek, jak dorosly mezczyzna. Wyszlo mi, ze w poludniowej Kalifornii nie mam czego szukac. Tu, o ile nie urodzilem sie bogaczem albo nie jestem naprawde fartownym kombinatorem, juz do konca zycia moge tylko klepac biede z nedza. Postanowilem ruszyc gdzies na polnoc. Autostrada bez przerwy walila rzeka wedrujacych w tamte strony. Uznalem, ze musza cos wiedziec. Pogadalem z tymi i owymi, uslyszalem o Alasce, Kanadzie, Waszyngtonie, Oregonie... Nigdy nie chcialem spedzic zycia w Kalifornii. -Ani ja - wtracilam. -Poszlas na polnoc? -Owszem. Tak samo jak Bankole, Harry, Zahra... i mnostwo innych. -I nikt ci nie przeszkadzal po drodze? -Wiele razy mielismy klopoty. Tylko dlatego przezylismy z Harrym i Zahra, ze caly czas bylismy razem i jedno z nas zawsze trzymalo warte. Kiedysmy wyruszali, mielismy tylko jeden pistolet. Po drodze przybywalo nam i towarzyszy, i broni. Stracilam rachube, ile razy o wlos-uniknelismy smierci. Jednej z nas sie nie udalo. Moze jest jakas latwa droga, jaka mozna tu dotrzec, ale my na nia nie trafilismy. -Ani ja. A czemu przyszliscie akurat tutaj? Dlaczego nie powedrowaliscie do Oregonu albo gdzies jeszcze dalej? -Ta ziemia jest wlasnoscia Bankole'a. Nim tu doszlismy, on i ja chcielismy juz byc razem, ale procz tego... chcialam jeszcze, aby reszta grupy tez zostala z nami. Chcialam zalozyc wspolnote - zebrac i cale rodziny, i samotnych, ktorzy byli jeszcze normalnymi ludzmi. -Wedrowalas sobie szosa i zastanawialas sie, czy zostali jacys normalni ludzie? -Otoz to. -Wiec te osade zbudowali ci, ktorych tu sprowadzilas? Skinelam glowa. -Zastalismy tutaj tylko zgliszcza domu, kosci krewniakow Bankole'a, troche zdziczalych upraw, drzewa i studnie. Wtedy bylo nas zaledwie trzynascioro. Dzis mieszka tu szescdziesiat szesc osob. Liczac ciebie, szescdziesiat siedem. -I pozwalasz obcym tak po prostu przyjsc tu i zostac? Przeciez moga was okrasc, oszukac, zabic. A jesli trafi sie jakis swir? -Troche wiary w siostre, Marc. Jego twarz przybrala dziwny wyraz. -To ty. Ty sama - rzucil, po czym urwal na chwile. - Myslalem najpierw, ze to osada Bankole'a, ze on was tu przyjal. -Mowilam ci, to jego ziemia. -Ale twoja osada. -Jezeli juz, to nasza. Nadalam jej ksztalt, ale wcale nie nalezy do mnie. Ja tylko zaprosilam ludzi, aby przyszli i razem z nami budowali wlasny los. Zawahalam sie, ciekawa, na ile jeszcze Marcus zachowal wiare, jaka przekazal nam ojciec. W dziecinstwie zdawal sie pojmowac ja jako cos realnego i oczywistego, danego raz na zawsze; lecz w co wierzyl teraz, naznaczony bolem po zniszczeniu obu domow, po utracie dwoch rodzin, po zaznaniu prostytucji i niewoli? Wciaz jeszcze nie dotarl do ostatniego rozdzialu swojej historii. Czy tamta wiara dala mu nadzieje, czy tez zwiedla i sczezla po tym, jak jego Bog nie przyszedl mu na ratunek? Wtedy w Robledo, kiedy prowadzil swoj prosciutki kosciolek na swiezym powietrzu, podchodzil do tego bardzo powaznie. Na jakim gruncie stal dzisiaj? Zmusilam sie, by uciac te rozwazania i podjac watek: -Podsunelam im zasady wiary, ktore daja wsparcie w zmaganiach ze swiatem, jaki jest teraz, i z takim, jaki moze sie stac, jaki ludzie tacy jak oni sa w stanie stworzyc. -Chcesz powiedziec, ze jestes ich kaznodzieja? Kiwnelam glowa. -Wprawdzie nie uzywamy tego okreslenia, ale tak. Wygladal na zaskoczonego, lecz juz po chwili parsknal krotkim smiechem. -No tak, religie mamy w genach - stwierdzil. - Nie ma rady. -Tato spisal sie z nami na podwojny medal. -Nazywamy nasz system Nasionami Ziemi - ciagnelam dalej - a moj prawdziwy tytul brzmi ksztalcicielka. Przez pare sekund wpatrywal sie we mnie bez slowa. Wciaz sprawial wrazenie zaskoczonego, a teraz jeszcze dodatkowo zaklopotanego. -Nasiona Ziemi? - wyrzucil z siebie w koncu. - Rany boskie, slyszalem o was. Wiec to wy jestescie ta sekta! -Tak nas nazywaja. -Byl taki polityk... Jesli dobrze pamietam, startowal w wyborach do stanowego senatu. I wygral. Poplecznik Jarreta. Akurat przemawial, kiedy bylem w Arcata. Wymienial po kolei sekty czcicieli diabla. Nasiona Ziemi byly na jego liscie. Wtedy pierwszy raz slyszalem te nazwe, ale utkwila mi w pamieci, bo dlugo gadali na temat jej bezposrednich odniesien do szatana i jego nasion ukrytych gleboko w ziemi, ktore rozpleniaja sie jak trujacy grzyb, zeby zarazac zlem coraz to wiecej ludzi. -Litosci, Marc... -Nie zmyslilem ani jednego slowa. Naprawde tak powiedzial. -Wzielam gleboki oddech. -Nie oddajemy czci diablu. Faktycznie nie oddajemy czci nikomu. To my sami, ludzie, jestesmy Nasionami Ziemi. Zadnych diablow nie hodujemy. Jestesmy mala grupka, az dziwne, ze twoj polityk w ogole o nas slyszal. I wielka szkoda. Rozglaszac takie klamstwa! Wzruszyl ramionami. -To jest polityka. Wiesz dobrze, ze tym gosciom przejdzie przez usta wszystko. Ale dlaczego przestalas byc chrzescijanka? -Czemu wymyslilas nowa religie? -Niczego nie wymyslilam. To bylo cos, o czym rozmyslalam, odkad skonczylam dwanascie lat. Ta wiara to taki... zbior prawd. -Nie jakas prawda calkowita. I nie jedyna. Po prostu polaczenie przemyslen. W domu nie moglam pisnac o tym slowa. Zadna miara nie chcialam zranic taty. Lecz to, w co on wierzyl, w zaden sposob do mnie nie przemawialo. A chcialam, zeby mnie przekonalo. Zyloby mi sie wtedy znacznie wygodniej. Jednak nie przekonalo, a Nasiona Ziemi - tak. -Ale przeciez sama to wymyslilas. A jak nie wymyslilas, to musialas gdzies wyczytac albo uslyszec. Ile juz razy slyszalam te spiewke. Najwyrazniej kazdy ewentualny przyszly czlonek naszej wspolnoty dochodzil w swym rozumowaniu do tego punktu. Zaczelam nawet trzymac pod reka prosta pomoc dydaktyczna specjalnie na te okolicznosc. Podeszlam do regalu, na ktorym lezal przesliczny odprysk rozowego kwarcu, podarowany mi przez Bankole'a i sluzacy jako podporka do tych niewielu ksiazek, jakie staly u nas w domu, a nie w szkolnej biblioteczce. -Przyjrzyj sie, a potem powiedz - poprosilam Marcusa, wkladajac mu w reke kamien. - Czy gdybym dokladnie zbadala ten kamyk i dowiedziala sie, z czego jest zbudowany, znaczyloby to, ze ja go stworzylam? -To nie jest dobre porownanie, Lauren. Ten kamien naprawde istnieje. Nasion Ziemi nie bylo, poki ich nie wymyslilas. -Zanim je odnalazlam i zlaczylam w spojna calosc, wszystkie prawdy, jakie zlozyly sie na Nasiona Ziemi, tez gdzies juz istnialy. W kolejach historii, w nauce, filozofii, religii, literaturze. -Niczego sama nie wymyslilam. -Tylko poskladalas w calosc. -Wlasnie. -Otoz to. Wiec jednak stworzylas te swoje Nasiona, tak samo jak bylabys autorka powiesci, gdybys ja napisala. Piszac ksiazke, tez nie musialabys wymyslac do niej swiezych, nowiutkich postaci. -Szczerze mowiac, nie sadze, bys dala rade, nawet gdybys chciala. -Tyle ze powiesc to juz z definicji fikcja. Nie nazywaj fikcja Nasion Ziemi. Jeszcze nic o nich nie wiesz, z wyjatkiem steku lgarstw, ktore wygadywal jakis polityk oportunista. - Zdjelam z polki egzemplarz "Pierwszej ksiegi zywych" i podalam mu. Jak przeczytasz, przyjdz i pogadamy. -Ty to napisalas? -- Ja. -I wierzysz w to? -Owszem. Nie uczylabym innych, ze to prawda, gdybym w nia nie wierzyla. -Przypominam sobie, ze w Robledo bez przerwy cos pisalas. Keith zakradal sie do twojego pokoju i czytywal twoj pamietnik. Tak przynajmniej twierdzil. Rozwazalam to przez moment. -Nie sadze, by kiedykolwiek zajrzal do mojego dziennika uznalam w koncu. - Pamietam, jak zawsze przeganialam go z mojego pokoju. Tak samo zreszta jak ciebie, i to wiele razy. Gdyby naprawde go przeczytal, z pewnoscia nie zawahalby sie wykorzystac tego przeciw mnie. Poza tym Keith nigdy niczego nie przeczytal z wlasnej nieprzymuszonej woli. -No tak. Zamyslil sie, wlepiwszy wzrok w blat stolu. -Dziwne. Jestem teraz starszy niz on w chwili smierci. Ile razy go wspominam, wciaz jest starszy i wiekszy. Byl niedobrym bratem. - Potrzasnal glowa. - Chyba na serio go nienawidzilem. Zawsze wszystkim dokuczal i dawal wycisk. Wszystkim procz ciebie. Przed toba jedna mial stracha, bo bylas duzo wieksza. A mama... zawsze kochala go najbardziej. -Az tak zle nie bylo, Marc. Podniosl wzrok i spojrzal na mnie tak jakos uroczyscie. -Owszem. Nie byla twoja prawdziwa matka, wiec moze ty tego nie czulas, ale mnie bylo zle. -Czulam to samo, Marc. Pod koniec, kiedy obie potrzebowalysmy sie najbardziej, zwatpilam, czy kiedykolwiek w ogole mnie kochala. Ale byla taka wystraszona i zdesperowana... Wybacz jej, Marc. Zostala w piekielnym miejscu sama z czworka dzieci do upilnowania. Przez to zatracila zdolnosc racjonalnego osadu... -Naprawde, wybacz jej. Milczelismy dluga chwile. Moj brat wpatrywal sie w ksiazke otwarta na pierwszej stronie. Czegokolwiek dotykasz, Ulega Zmianie. Cokolwiek zmieniasz, Zmienia tez ciebie. Zmiana Jest jedyna trwala prawda. Bog Jest Przemiana. Nie umialam powiedziec, czy przeczytal te slowa za pierwszym razem. Patrzyl na kartke wzrokiem slepca, pustym, niewidzacym. -Moj Boze - szepnal. Zabrzmialo to jak modlitwa. Zatrzasnal ksiazke i przymknal oczy. -Nie wiem, czy chce to przeczytac, Lauren - oznajmil, po czym znow otworzyl oczy i utkwil je we mnie. - Nie spytalas jeszcze, jak wyladowalem u Cougara. -Ale bardzo chce uslyszec - przyznalam. -To proste. Kiedy ruszylem autostrada, juz pierwszej nocy napadlo mnie trzech drabow. Poniewaz nie znalezli przy mnie gotowki, wkurzyli sie. Rozumiesz, mialem byc dziany, zeby laskawcy nie trudzili sie na prozno. Okazalo sie, ze nic nie mam, co znaczylo, ze ich oszukalem, wiec poczuli, ze maja pelne prawo dobrac sie do mnie. Niech ich szlag. Znow spuscil oczy na stol, a ja wyobrazilam go sobie naprzeciwko tamtych trzech bandziorow. Zawsze byl drobny i, co gorsza dla niego, o wiele za ladny - sliczny jako chlopiec, a teraz taki przystojny mlodzieniec. Widzialam, jak patrzyly na niego nasze dziewczyny i kobiety, gdy ubieglego wieczoru przenosilismy go z furgonu do domu. Jesli zostanie w Zoledziu, nie bedzie sie mogl opedzic. Dzis byl silniejszy. Mimo drobnej budowy emanowal jakas szorstka sila. Lecz nawet dzisiaj nie dalby rady obronic sie przed trzema napastnikami. A wtedy, tamtej nocy na szosie, nie bylo z nim zadnych przyjaciol, nikogo, kto by przynajmniej oslanial go z tylu. Po pauzie, nie podnoszac spojrzenia znad stolu, znowu przemowil: -Zeby tylko spuscili mi piekielny lomot, zgwalcili i pozwolili odejsc, ale gdzie tam. Trzymali mnie, aby miec na kim sobie uzywac. Gdy juz sie im znudzilem, sprzedali mnie sutenerowi. Nie Cougarowi - on nastal pozniej. Ten pierwszy kazal wolac na siebie Zorro. Wyglada na to, ze kazdy met z tej branzy ma jakies swirowate imie. W kazdym razie to on pierwszy zalozyl mi na szyje obroze. Potem juz nie musieli sie przemeczac i mnie lac - chyba ze dla wlasnej frajdy. Niektorych nieziemsko kreci bicie kogos, kto nie ma szans sie bronic. A wiesz, co jest najgorsze w obrozy, Lauren? Dzieki niej moga dreczyc cie codziennie. Kazdego pieprzonego dnia. Nie masz potem zadnych sladow, ktore by cie szpecily i zanizaly twoja cene. I nie licz, ze to cie zabije! Rzadko kto od tego umiera. To szczesciarze. Maja zawal czy wylew i odwalaja kite. Jednak wiekszosc z nas przezywa nawet najgorsze meczarnie. A kiedy probujemy jakos inaczej sie zabic, skonczyc ze soba, zawsze moga nas powstrzymac. Gosc z urzadzeniem do kontroli moze na tobie grac, tak jak mama grala na pianinie. Jesli zacznie, czlowiek jest gotow zrobic wszystko, doslownie wszystko, za pare minut spokoju. Pozniej widzisz trupa na szosie, jakiegos starego biedaczyne, co nie mial juz sily isc dalej, albo kobiete zgwalcona i zamordowana; niczego bardziej nie pragniesz, tylko lezec tak na ich miejscu. Westchnal i pokrecil glowa. -Tak to jest, naprawde. Pomiedzy Zorrem a Cougarem mialem jeszcze jednego wlasciciela. Taki sam gnoj. Bo trzeba byc najgorszym syfem, zeby trzymac ludzi w niewoli i torturowac ich dla zysku i dla radochy. Alfons sprzeda wlasna matke i siostre, jak tylko uzna, ze cena jest godziwa. Bog mi swiadkiem, Lauren, jezeli tylko bede mial okazje, jednego po drugim przywiaze do pala i spale na stosie, tak jak ludzie Jarreta pala tych, ktorym zarzucaja czary. Raz widzialem cos takiego - dorzucil po chwili. Sargent, moj drugi wlasciciel, spalil tak jedna kobiete, ktora probowala wykonczyc go, kiedy spal. Byla piekna. Sargent z kumplami ukatrupili cala jej rodzine, aby ja zdobyc, a potem on wzial ja na noc, zanim zdazyla nauczyc sie regul. A reguly sa takie: jak juz zaloza ci obroze, nie mozesz uciekac. Kiedy za bardzo oddalisz sie od urzadzenia do kontroli, dlawilancuch zacznie cie dusic. Zada ci taki potworny bol, ze bedziesz jak sparalizowana. Sprobujesz zrobic ruch i zemdlejesz. Nazywalismy to duszeniem. Nie inaczej, kiedy dotkniesz urzadzenia do kontroli. Zreszta i tak nie bedzie cie sluchac. Dziala na odcisk palca. Dotykaja go martwe czy obce palce - zaczyna dusic i nie przestaje, poki nie przyjdzie wylaczyc go wlasciciel. Albo poki nie umrzesz. Alfons czasem kaze swoim najstarszym, najmniej chodliwym dziwkom walczyc za niego, bronic go. Faktycznie, kiedy nosza obroze, zeby nie wiem jak go nienawidzily, wszystkie pojda bic sie za niego, i to ostro. Moze nawet ich nie obchodzi, czy same zgina. Naturalnie, jesli starasz sie ja przeciac, przepalic czy jakos inaczej zniszczyc, obroza tez zaraz zaczyna dusic. Tamta dziewczyna chciala zemscic sie za rodzine. Nie mogla Pojac, czemu druga, meska dziwka, ktora byla z Sargentem tamtej nocy, ja powstrzymala. Blagal ja, by tego nie robila. Probowal jej wytlumaczyc, ale nie chciala sluchac. Na to Sargent sie obudzil. Nastepnego dnia zebral wszystkie swoje dziwki, przywiazal dziewczyne gola do slupa, a nam kazal znosic drewno i rzucac na stos dokola niej i na nia, az tylko wystawala jej sama glowa. Potem zmusil nas, bysmy patrzyli, jak ja... jak ja podpala. Przemknelo mi przez glowe, czy to nie Marcus byl ta "druga, meska dziwka", co uratowala sutenerowi zycie. Kto wie. Ale nie spytam go o to. Moze tez, na jakiejs plaszczyznie, psychicznie "ta druga dziwka" naprawde byla nim, nawet jesli w rzeczywistosci byl to ktos inny. Dlawilancuch, jak mowi moj brat, sprawia, ze zdradzisz towarzyszy wlasnej niedoli, wlasna wolnosc, samego siebie. Wiec to wlasnie go spotkalo. I co z niego zrobilo? Kim jest teraz? Zaden czlowiek nie jest w stanie przejsc tego, przez co on przeszedl, i pozostac taki sam. Nic dziwnego, ze pierwsze strofy "Nasion Ziemi" go poruszyly. Zabralam Marcusa na spotkanie z Zahra i Harrym. Oboje usciskali go, nie mogac otrzasnac sie ze zdumienia. Zwlaszcza Zahra, ktora przeciez widziala, jak postrzelili go i cisneli w ogien, nie odrywala od niego oczu. Marcus odwzajemnial ich spojrzenia wzrokiem, jaki widywalam u na wpol zaglodzonych ludzi, gdy wpatrywali sie w jedzenie, ktorego nie byli w stanie ani wyzebrac, ani kupic, ani ukrasc. NIEDZIELA, 19 GRUDNIA 2032 -Mow do mnie Marcos - zwrocil sie do mnie moj brat, kiedy prezentowalam mu nasza szkolna biblioteke, ktora spelniala takze funkcje Sali Zgromadzen.Pierwszy raz mial uczestniczyc w naszym zgromadzeniu, ale przyprowadzilam go do szkoly wczesniej, aby pokazac, co jeszcze wspolnie wybudowalismy. Zarowno sam budynek, jak i nasz ksiegozbior, poskladany ze znaleznych, kupionych lub wymienionych za inne towary ksiazek, chyba wywarly na nim wrazenie. Mimo to od poczatku zdawalo mi sie, ze cos innego zaprzata mu umysl. No i wlasnie. -Ponad piec lat bylem Marcosem Duranem - wyjasnil. Chyba nie umiem juz zostac z powrotem Marcusem Olamina. Nie mialam pojecia, co zrobic z tym fantem. -Czy ty... Czy to znaczy, ze nie zyczysz sobie, aby ludzie wiedzieli, ze jestesmy rodzenstwem? -Nie, Lauren, to nie tak - zaprzeczyl sploszony, po czym zamilkl i rozwazal cos przez moment. - Chodzi bardziej o to, ze nazywalem sie tak, gdy bylem dzieckiem; dzieckiem, ktorym juz nie jestem i juz nigdy nie bede. Kiwnelam glowa. -Zgoda - powiedzialam. - Papugujac Bankole'a, i tak prawie kazdy tutaj zwraca sie do mnie "Olamina", wiec moze to i lepiej. Bedzie mniej zamieszania. -Twoj maz nazywa cie panienskim nazwiskiem? -Nie bardzo lubi moje imie, wiec je pomija. To uczciwe. Mnie tez nie przypadlo do gustu jego, czyli Taylor, i tez je pomijam. Moj brat wzruszyl ramionami. -Co tam, to wasze sprawy. Ale mnie nazywaj Marcos. -Teraz ja wzruszylam ramionami. -Jak sobie zyczysz - zamknelam dyskusje. SRODA, 22 GRUDNIA 2032 Bankole wrocil do domu. Mowi, ze lekarz w Halstead nie zyje i tamtejsi - burmistrz i rada miejska - poprosili go, by sie tam przeniosl i objal po nim pelny etat. Chce tego. Dla dobra mojego i dziecka, a takze dla siebie samego, pragnie tych przenosin jak niczego innego na swiecie. Powtarza, ze taka szansa moze juz mu sie w zyciu nie trafic. Przekonuje, ze jest stary i powinien zaczac myslec o przyszlosci, tak jak ja powinnam pomyslec o losie naszego dziecka. Mam byc realistka, na rany Chrystusa, i przestac bujac w oblokach - tak mowi. Obawiam sie, ze nie oddaje calego smaczku sytuacji. Z jednej strony to same stare spiewki - wiekszoscia z nich karmil mnie juz przedtem i szczerze mowiac, mam ich juz potad. Jednak teraz jest gorzej. I bardziej do strachu. Tym razem Bankole mowi serio, bardziej niz kiedykolwiek, poniewaz dostal propozycje, prawdziwa oferte. Jest tez bardziej zdeterminowany - przez to, ze w moim brzuchu nabrzmiewa nowe zycie. Nie miewam porannych mdlosci, nie puchne, nie dokuczaja mi zadne dolegliwosci ani hustawka nastrojow, jakie gnebily Zahre, gdy byla w ciazy. Mimo to ani na moment nie trace swiadomosci, ze moja corka zyje we mnie. Bankole zbadal to i zawyrokowal, ze bedzie dziewczynka. W chwilach mniejszych napiec spieramy sie o to, jak dac jej na imie - Beryl, po jego matce, czy inaczej, byle tylko nie Beryl, jesli idzie o moje zdanie. Beryl - jakie to staroswieckie. Czasami spokoj, radosc i milosc, jakich doswiadczam dzieki temu, ze rosnie i dojrzewa we mnie nasze dziecko, zdaja sie calkiem poza zasiegiem wrazliwosci mojego meza. On coraz czesciej jedynie dostrzega we mnie niedojrzalosc, irracjonalna, nierealistyczna wiare w Nasiona Ziemi, egoizm i krotkowzrocznosc. Rok 2033 Partnerstwo opiera sie na dawaniu i braniu, uczeniu sie od siebie, ofiarowywaniu najwiekszego mozliwego dobra i wyrzadzaniu najmniejszego mozliwego zla. Partnerstwo to w pelni wzajemna symbioza, to samo zycie. Nie ma jednostki ani procesu, nieodpartych badz nieuniknionych, z natury czy z rozsadku, ktorym nie towarzyszy - nie partneruje - inna jednostka lub proces. Badzmy partnerami. Dla siebie nawzajem, dla najbardziej roznorodnych spolecznosci, dla zycia. Partnerami dla kazdego swiata, jaki stanie sie domem. Partnerami dla Boga. Tylko w partnerstwie mozemy pomyslnie wzrastac i rozwijac sie zmieniac. Tylko w partnerstwie mozemy dalej zyc. Lauren Oya Olamina, "Nasiona Ziemi. Ksiega Zywych" 8 Cel nasJednoczy: Obleka w wyrazny ksztalt nasze marzenia, Nadaje kierunek planom I poteguje wysilki. Cel nas Okresla I ksztaltuje, Stwarzajac szanse Na Wielkosc. Lauren Oya Olamina, "Nasiona Ziemi. Ksiega Zywych" Nie jestem calkowicie pewna, z jakich pobudek spedzam tyle czasu na poznawanie zycia matki przed moim urodzeniem. Moze dlatego ze tamten czas byl chyba najnormalniejszym, najbardziej ludzkim okresem w jej biografii. Chcialam sie dowiedziec, kim byla jako mloda zona i przyszla mama, jako przyjaciolka, siostra, a tylko przy okazji - duchowna lokalnej wspolnoty. Czy powinna byla opuscic Zoladz i osiasc w Halstead, jak chcial moj ojciec? Naturalnie! A gdyby to zrobila, czy jej i tacie, i mnie udaloby sie przetrwac zadymy Jarreta, wiodac normalne, wygodne zycie? Wierze, ze tak. Ojciec nazwal ja niedojrzala, pozbawiona realizmu, krotkowzroczna egoistka. O tak, krotkowzroczna na pierwszym miejscu! Jesli w Nasionach Ziemi jest cos grzesznego, to z pewnoscia najbardziej grzesza krotkowzrocznoscia, brakiem przezornosci. Krotkowzroczna, wlasnie taka byla. Poswiecila nas dla idei. Kto jak kto, ale ona powinna to przewidziec - ona, ktora z taka uwaga sledzila wiadomosci, trendy i cala swoja epoke. Na wlasne oczy widziala, jak jej ojciec popelnia ten sam blad, kiedy nie umial dostrzec, ze za bardzo polega na murze i broni, na wierze religijnej i nadziei, ze wroca stare dobre czasy. Z drugiej strony co jej zostalo innego? Skoro jej dobre czasy mialy nastac dopiero w przyszlosci, na innej planecie pod innym sloncem, czynilo je to tylko jeszcze zalosniej oderwanymi od rzeczywistosci. Z "Dziennikow Lauren Oya Olamina" NIEDZIELA, 16 STYCZNIA 2033 Podobnie jak mieszkancy wiekszosci okolicznych miast i miasteczek, ludzie w Halstead trzymaja w domach oswojone psy.Znam ten zwyczaj, jednak wychowalam sie na Poludniu, a tam biedni ludzie nie zyli z psami w komitywie. Wrecz przeciwnie - jedni drugich zjadali. W naszej okolicy psy biegaly sforami i cieszylismy sie, ze chroni nas mur. Niektorzy najwieksi bogacze uzywali zlych psow do pilnowania swych posiadlosci. Tylko ich stac bylo na kupowanie i karmienie bestii miesem. Zwykli ludzie, jak juz dostalo im sie mieso, byli szczesliwi, ze moga je sami zjesc. Jeszcze dzis na widok czlowieka i psa razem, nastawionych do siebie pokojowo, reaguje zdziwieniem i strachem. Jednak mieszkancy tutejszych miasteczek i farmerzy z rodzinnych gospodarstw, chociaz bynajmniej nie krezusi, dosc maja zywnosci, by dzielic sie nia z psami - nawet tymi, co nie pracuja, a tylko leza po calych dniach z otwarta morda, blyskajac dlugimi, ostrymi klami. Dzieciarnia bawi sie z nimi. Nie dalej jak w ciagu kilku ostatnich dni niejeden raz zdarzylo mi sie, iz musialam stlumic impuls porwania jakiegos malca poza zasieg psich zebow. Ciekawe, lecz zaobserwowalam, ze psy nie lubia mnie tak samo jak ja ich. Ewidentnie schodzimy sobie nawzajem z drogi. Bankole, przeciwnie, lubi psy. Zagaduje do nich, drapie za uszami, a one lgna do niego. W dziecinstwie, ktore tez spedzil na Poludniu, mial w domu dwa albo trzy wielkie psiska. Az trudno uwierzyc, ze robili to ludzie w San Diego czy Los Angeles zaledwie trzydziesci, czterdziesci lat temu. Aby sprawic Bankole'owi przyjemnosc, wybralam sie z nim na pare dni do zimnego i wietrznego Halstead. Uprzedzilam, ze i tak na nic sie to zda, ale mimo to nalegal, bym mu towarzyszyla. Ostatnio tak niewiele daje mu powodow do radosci, ze sie zgodzilam. Moj maz doslownie zakochal sie w tym miasteczku. Jest dokladnie takie, jakie sobie wymarzyl - zalozone dawno temu, a mimo to nowoczesne; na tyle male, by wszyscy dobrze sie znali, i na tyle duze, aby moc wiesc prywatne zycie. Duzo w nim wygodnych, wielkich domow, z trzema czy nawet czterema sypialniami. A rozstawione wzdluz gorskich grzbietow turbiny wiatrowe dostarczaja energie elektryczna. I jest nowoczesna siec wodno-kanalizacyjna. Po dlugich zmaganiach w Zoledziu tez juz po trosze korzystamy z takich udogodnien. Procz rozpadajacej sie linii brzegowej Halstead nie ma wad. Dzis mieszka w nim okolo dwustu piecdziesieciu ludzi, wliczajac rodziny zyjace na najblizej polozonych farmach. Bankole'owi i mnie obiecano dom po rodzinie, ktora emigruje, aby objac gospodarstwo rolne na Syberii. Ojciec i dwoch doroslych synow juz tam wyjechali przygotowac miejsce na przyjecie kobiet, mlodszych latorosli i dziadkow. Okazuje sie, ze dla Cannonow, bo tak sie nazywaja, cale to Halstead - ziemia obiecana Bankole'a - to tylko jeszcze jeden plachetek wyjalowionego, nie nadajacego sie do zycia "starego kraju", ktory pala sie opuscic. Ci mili ludzie nie moga doczekac sie chwili, gdy wreszcie wyniosa sie ze Stanow. Mowia, ze ten kraj wyczerpal juz swoje mozliwosci. Wybor Jarreta byl dla nich ostatnia kropla, ktora przepelnila czare. Wycieczka do Halstead dobrze mi zrobila. Odkad zaszlam w ciaze, podrozuje duzo mniej niz przedtem - nie biore udzialu w wyprawach na poszukiwanie porzuconego mienia, rzadziej tez towarzysze innym w wyjazdach na handel. Bankole bezustannie strofuje mnie, bym siedziala w domu i "sie zachowywala", a ja przewaznie mu ulegam. Zdazylam juz zapomniec, jak to jest mieszkac w obszernym i nowoczesnym domu. Chlod i wiatr nie dawaly sie az tak bardzo we znaki. Nawet jakbym troszeczke je polubila. W calym domu stukalo i skrzypialo, jednak elektryczne grzejniki i ogien w kominkach wypelnialy go cieplem. Stoi na tyle daleko od urwisk wybrzeza, ze pozostanie poza zasiegiem morza jeszcze wiele, wiele lat - jesli nie wiecznie. Pierwszego dnia wybralam sie na przechadzke do urwisk i dlugo patrzylam na Pacyfik. Widzimy ocean za kazdym razem, gdy jedziemy autostrada w okolice Eureki, Arcata lub jeszcze dalej na polnoc. W tamtym rejonie zmyl juz dlugie polacie piaszczystych wydm, powaznie uszkadzajac linie brzegowa Zatok Humboldta i Arcata. Wszystko to wina stale podnoszacego sie poziomu wody i przelotnych, ale gwaltownych sztormow. Mimo to ocean jest przepiekny. Stalam na szczycie urwiska, smagana wichrem, wypatrujac bialych grzywaczy i napawajac sie widokiem samego bezmiaru toni. W ogole nie uslyszalam, jak z tylu nadszedl Bankole. Zauwazylam go dopiero, gdy juz prawie stanal przy mnie. Swiadczy to o tym, jak bezpiecznie musialam sie poczuc. W domu w Zoledziu jestem bardziej czujna. Objal mnie ramieniem, a wiatr zmierzwil mu brode. -Slicznie, prawda? - powiedzial z usmiechem. Potaknelam kiwnieciem glowy. -Zastanawiam sie, jak ludzie, przywykli do zycia tutaj, przyzwyczaja sie do zycia na bezkresnych syberyjskich rowninach, nawet jezeli jest tam cieplej niz kiedys. Parsknal smiechem. -Za moich chlopiecych lat Syberia byla miejscem, dokad Rosjanie - wtedy mowilo sie na nich Sowieci - zsylali tych, ktorych uznali za przestepcow albo politycznych wichrzycieli. Gdyby w tamtych czasach ktos powiedzial, ze Amerykanie beda kiedys porzucac swoj kraj i rezygnowac z obywatelstwa, by emigrowac i zaczynac nowe zycie na Syberii, ludzie uznaliby go za czubka. -Obawiam sie, ze to typowo ludzka cecha: nie dostrzegac, kiedy ci sie znosnie powodzi - stwierdzilam. Zerknal na mnie z ukosa. -Oj, tak. Nie ma dnia, zebym nie widzial na to przykladow. Smiejac sie, objelam go ramieniem i razem wrocilismy do domu Cannonow na posilek zlozony z opiekanej ryby, gotowanych ziemniakow, brukselki i pieczonych jablek. Dom stoi na duzej dzialce gruntu i Cannonowie, podobnie jak Bankole i ja, w sporej czesci zywia sie tym, co sami hoduja i uprawiaja. Brakujaca zywnosc uzupelniaja zakupami u miejscowych rybakow i farmerow. Naleza takze do spoldzielni, ktora zajmuje sie odparowywaniem soli, zarowno na sprzedaz, jak i na wlasny uzytek. W przeciwienstwie do nas nie jedza wiele owocow i przypraw natury - zoledzi, owocow kaktusa, miety, jabluszek manzanitas czy nawet orzeszkow pinii. Na Syberii z pewnoscia znajda mnostwo jadalnych roslin. Ciekawe, czy naucza sie je jesc, czy tez pozostana przy mdlym i nijakim, lecz znanym jedzeniu, jakie tam nadal beda w stanie wytworzyc lub kupic? -Czasem w ogole nie moge zniesc mysli, ze mam sie stad wyprowadzic - wyznala Thea Cannon, gdy siedzielismy przy posilku. -Ale tam dzieci beda miec wieksze mozliwosci. Bo tutaj co je czeka? Moja ciaza nie jest jeszcze zbyt widoczna, poza tym zaczelam nosic luzne ubrania, jednak mimo to zdziwiona bylam, ze Thea, ktora sama urodzila siedmioro dzieci, niczego nie zauwazyla. Pewnie jest zbytnio zaprzatnieta wlasnymi zmartwieniami. Thea to pulchna, ale ladna blondynka po czterdziestce, o wygladzie wciaz zmeczonej, roztargnionej - jak gdyby stale zbyt wiele spraw miala na glowie. Tej nocy lezalam obok Bankole'a, wsluchana w szum morza i loskot wiatru. Dopoki jest sie pod dachem i nie trzeba wychodzic na dwor, to bardzo mile dzwieki. W Zoledziu wartowanie przy takiej pogodzie to nie zarty. -Slyszalem od burmistrza, ze miasto chetnie zatrudni cie w szkole - szepnal maz z ustami tuz przy moim uchu, kladac mi dlon na brzuchu, tak jak lubi. - Jedna tutejsza nauczycielka zbliza sie do szescdziesiatki, druga skonczyla siedemdziesiat dziewiec lat. Ta starsza juz od dawna marzy o przejsciu na emeryture. Gdy powiedzialem im, jak poradzilas sobie z zalozeniem szkoly w Zoledziu i ze w niej uczysz, prawie zaczeli wiwatowac. -Powiedziales im tez, ze wprawdzie duzo czytalam i przetestowalam pare kursow na komputerze taty, ale mam tylko srednie wyksztalcenie? -Powiedzialem, a oni na to, ze nic nie szkodzi. Jezeli bedziesz w stanie nauczyc ich dzieci tyle, by zdolaly eksternistycznie zaliczyc ogolniak, zapracujesz na swoja pensje. A propos pensji: mowia, ze wlasciwie nie stac ich na placenie ci w twardej walucie, ale chetnie sie zgodza, zebys dalej mieszkala w domu i korzystala ze wszystkich upraw w ogrodzie nawet po mojej smierci. Przytulilam sie do meza, lecz milczalam. Nie cierpie uporczywego nawiazywania do smierci. -Poza ta starsza nauczycielka - ciagnal dalej - nikt tutaj nie ma kwalifikacji pedagogicznych. Starsi mieszkancy z dyplomami college'u po prostu nie chca uczyc sie drugiego czy nawet trzeciego zawodu, by podjac prace w szkole. Wystarczy, ze wtloczysz ich dzieciakom do lepetyn troche umiejetnosci czytania i pisania, troche matematyki, historii i wiedzy o nauce, a wszyscy beda uszczesliwieni. Po harowce, jaka przeszlas w Zoledziu, to bedzie dla ciebie male piwo. -Male piwo, mowisz - wtracilam. - Brzmi to raczej jak kolejna droga przez meke. Cofnal reke z mojego brzucha. -Tu jest cudownie - oswiadczylam. - I kocham cie za to, jak starasz sie dla mnie i dla dziecka. Ale w Halstead czeka nas tylko szara, zwykla egzystencja. Nie moge wyrzec sie Zoledzia i Nasion Ziemi po to tylko, aby zamieszkac tutaj i ladowac jakas szczypte wiedzy do glow dzieciarni, ktora spokojnie obejdzie sie beze mnie. -Twoje dziecko nie obejdzie sie bez ciebie. -Wiem. Nie powiedzial nic wiecej. Przekrecil sie na drugi bok i lezal, odwrocony plecami. Jakis czas potem zasnelam. Nie wiem, czy on tez. * * * Pozniej, juz w domu, niewiele rozmawialismy. Bankole byl zly i daleki od wyrozumialosci. Do tej pory nie powiedzial jeszcze twardo "nie" mieszkancom Halstead, co mnie niepokoi. Kocham go i dotad wierzylam, ze on mnie tez, jednak cos mi sie zdaje, ze moglby przeniesc sie do Halstead beze mnie. Jest samowystarczalny, w dodatku gleboko przekonany o swojej racji. Powtarza, ze jestem dziecinna i uparta.Nawiasem mowiac, Marc stoi po jego stronie. Nie zeby ktorekolwiek z nas pytalo go o zdanie, lecz przeciez wciaz mieszka z nami i po prostu nie mogl nie slyszec przynajmniej czesci naszych dyskusji. Jakos chyba nie przyszlo mu do glowy, ze moglby sie nie wtracac. -Co ty wyprawiasz? - spytal z pretensja w glosie dzis rano, tuz przed zgromadzeniem. - Czemu uparlas sie urodzic dziecko na tym zadupiu? Zastanow sie, mozesz mieszkac w prawdziwym domu w prawdziwym miescie. W jednej chwili doprowadzil mnie do takiej wscieklosci, ze jedyne, co moglam zrobic, to albo nawrzeszczec na niego, albo zachowac kompletne, wymuszone milczenie. Ze wszystkich ludzi akurat on ma najmniejsze prawo wygadywac cos takiego. Stad, z tego "zadupia", wzielismy sie my i nasze pieniadze, a mysmy go odnalezli i kupili mu wolnosc. Gdyby nie my, mieszkancy tego "zadupia", wciaz bylby niewolnikiem i meska dziwka! -Chodzmy na zgromadzenie - wykrztusilam niemal szeptem i nie czekajac na niego, wyszlam z domu. Ruszyl za mna bez jednego slowa przeprosin. Chyba w ogole nie zdawal sobie sprawy, jak podle bylo to, co powiedzial. Juz po zgromadzeniu podszedl do mnie Gray Mora. -Slyszalem, ze wyjezdzasz - zagail. Zaskoczylo mnie to, a chyba nie powinno. Wprawdzie Bankole i ja nie krzyczymy na siebie i nie naglasniamy naszych sprzeczek, jak to maja w zwyczaju na przyklad Figueroa czy Fairclothowie, lecz bez watpienia wszyscy musieli zauwazyc, ze cos miedzy nami zaczelo sie nie ukladac. Mozliwe tez, ze Marc rozgadal ludziom - ot tak, chociazby zeby czuc sie wazny. O, mojego brata z pewnoscia az zzera potrzeba waznosci, potwierdzenia wlasnej meskosci. -Nigdzie sie nie wybieram - odpowiedzialam Grayowi. -Zmarszczyl brwi. -Jestes pewna? Slyszalem, ze przenosisz sie do Halstead. -Nic z tych rzeczy. Wciagnal gleboki haust powietrza. -To dobrze. Bo bez ciebie nasza osada pewnie zeszlaby na Psy - stwierdzil, odwrocil sie i odszedl. Caly Gray. Na poczatku, gdy do nas dolaczyl, podejrzewalam, ze moga byc z nim klopoty - albo ze w ogole nie zechce zostac na stale. Zamiast tego okazalo sie, ze sam stal sie dla nas ostoja niezawodnosci - o ile tylko nie wymagalo sie od niego gadaniny czy wylewanego okazywania uczuc. Jesli jestes lojalny wobec Graya i jego rodziny, na pewno odplaci ci tym samym. Pozniej, po kolacji, Zahra Balter wyciagnela mnie z wieczorka dramatycznego, na ktorym troje starszych dzieci czytalo swoje wlasne albo ulubione, powszechnie znane utwory. Z przyjemnoscia sluchalam, jak pasierbica Graya, Tori Mora, czyta komiczne wierszyki wlasnego autorstwa. Im wiecej smiechu rozbrzmiewa w Zoledziu, tym lepiej. Sama w tym czasie szkicowalam jej portret. Wysoka, szczupla i kanciasta Tori nie jest ladna dziewczynka - co najwyzej mozna nazwac ja niebrzydka. Jakis czas temu odkrylam, ze rysowanie dziala na mnie odprezajaco, jednoczesnie wprawiajac w stan jakiejs raznej gotowosci zupelnie nowego rodzaju. Zaczelam postrzegac koloryt i fakture, linie i ksztalt, swiatlo i cien - wszystko z calkiem nowa intensywnoscia. Popadam w przypominajace trans stany skupienia uwagi i ostrosci widzenia, ktorych efektem sa przerozne, naprawde okropne bohomazy. Przyjaciele smieja sie z tych rysunkow, ale mowia, ze robia sie coraz lepsze, bo cos juz w nich mozna rozpoznac. Nie dalej jak pare tygodni temu Zahra stwierdzila, ze moj portret Harry'ego prawie przypomina czlowieka. Jednak tym razem Zahra nie przyszla rozmawiac o rysunkach. -Wiec sie wynosisz! - syknela do mnie, gdy tylko zostalysmy same. Byla zla i pelna goryczy. Tu i tam dokola nas ludzie oddawali sie wlasnym prywatnym rozrywkom Dnia Zgromadzenia. May uczyla Mercy Noyer wyplatac koszyczek z kory. Mimo chlodu, grupka starszych dzieci i doroslych rozgrywala mecz pilki noznej. Wsrod nich, po przeciwnych stronach, byli Marc i Jorge; obaj najwyrazniej swietnie sie bawili, uganiajac sie po boisku, brudzac sie i zbierajac wieksza niz reszta kolekcje siniakow. -Ci dwaj gotowi sie pozabijac, byle tylko strzelic gola - skwitowal Travis, ktory tez kocha pilke nozna. Byloby dobrze, gdyby Marc pozostal przy wyzywaniu sie wylacznie w tej dziedzinie. Naturalnie po Grayu odezwanie Zahry juz mnie nie zdziwilo. -Nigdzie nie jade, Zee - odparlam. Podobnie jak Gray, nie od razu mi uwierzyla. -Slyszalam co innego. Twoj brat mowil, ze... Lauren, powiedz mi prawde! -Bankole chce, bysmy przeniesli sie do Halstead. To juz wiesz. Ale ja sie nie zgadzam. Uwazam, ze budujemy tu cos wartego zachodu, w dodatku stuprocentowo wlasnego. -Podobno zaproponowali wam dom nad brzegiem oceanu. -Z widokiem na ocean, az tak blisko nie. W Halstead niedobrze mieszkac za blisko morza. -Ale prawdziwy dom, tak? Taki jak kiedys w Robledo? -Owszem. -A ty im odmowilas? -Tak. -Chyba naprawde poteznie ci odbilo. Tu juz mnie zazyla. -Mam rozumiec, Zee, ze chcialabys, bym sie stad wyprowadzila? -Nie badz glupia. Jestes mi bliska jak rodzona siostra. Wiesz dobrze, ze chce, bys zostala. Tylko ze... powinnas tam jechac. -Ani mi sie sni. -Ja bym tak zrobila. Wlepilam w nia wzrok. -Przeprowadzilabym sie, gdybym mogla - tlumaczyla. Mam dwojke dzieci. Dokad one stad pojda? Dokad bedzie moglo isc twoje malenstwo, jak juz dorosnie? -A dokad mozna pojsc z Halstead? Halstead jest jak Robledo, tyle ze za lepszym murem. Jak myslisz, czemu ludzie mieszkajacy w Halstead emigruja do Rosji czy na Alaske, a inni kurczowo, az do smierci probuja trzymac sie swego malego kawalka dwudziestowiecznej rzeczywistosci? Otoz ani jedni, ani drudzy nie zadaja sobie trudu stworzenia czegos nowego, co zastapiloby swiat, ktory utracilismy, a moze nawet pchnelo ten swiat ku czemus lepszemu. -Jak na przyklad Nasiona Ziemi z ich Przeznaczeniem? -Wlasnie. -To za malo. -Wystarczy, jak na poczatek. To tylko proba budowania przyszlosci, zamiast ciaglego dreptania wokol jakichs zrebow przeszlosci. -Czy ty kiedykolwiek wypadasz z roli kaznodziei? -A nie mam racji? -Wzruszyla ramionami. -Wiesz, ze nie jestem religijna na twoja modle. Ale wrocmy do tematu. Nawet gdybys przeniosla sie do Halstead, przeciez cala reszta by tu zostala. Nasiona Ziemi trwalyby dalej. Czyzby? Moze i tak. Ale Nasiona Ziemi to jeszcze mlody ruch, dlatego nie moge opuscic ich, zdajac sie na jakies "moze". Nie moge stad odejsc, tak samo jak nie moglabym odejsc od dziecka, ktore wkrotce urodze. Chce, zeby pewnego dnia ludzie rozeszli sie stad, aby nauczac o Nasionach Ziemi. I chce, by to, czego beda uczyli, bylo nadal rozpoznawalne jako Nasiona Ziemi. -Nigdzie nie jade - powtorzylam. - I wiesz co, Zee? Klamczucha z ciebie. Nie wierze, ze ty bys pojechala. W Zoledziu masz na kogo liczyc w kazdych tarapatach; gdyby cokolwiek przytrafilo sie tobie czy Harry'emu, otoczylibysmy wasze dzieci opieka. Gdzie indziej mialabys te pewnosc? Zahra wychowala sie na jednej z paskudniej szych ulic Los Angeles i znala wartosc lojalnosci. Umknela spojrzeniem w bok. -Dobrze sie tu zyje - oznajmila, patrzac gdzies w dal, w strone gor na zachodzie. - Ale nic, co udalo nam sie osiagnac, nie umywa sie do warunkow, jakie mielismy w Robledo. Dlatego, dla dobra dziecka, powinnas sie przeniesc. -Dla dobra dziecka zostaje. -Znowu patrzyla mi w oczy. -Jestes pewna? Pomysl o przyszlosci. -Na sto procent. I dobrze wiesz, ze kto jak kto, ale ja nie przestaje myslec o przyszlosci. Umilkla na chwile. -To dobrze - westchnela. Kolejna chwila ciszy. -Masz racje. Nie chcialam, zebys sie wyniosla, i ja tez bym tego nie zrobila. Moze taka sama ze mnie wariatka jak i z ciebie. I zgadzam sie... ze naprawde mamy tu cos dobrego. Zoladz i Nasiona Ziemi - jedno i drugie zbyt dobre, zeby je porzucac. Usmiechnela sie szeroko. -A jak Bankole radzi sobie z tym wszystkim? -Nieszczegolnie. -Nie badz niesprawiedliwa. Probuje dac ci to, czego pragnelaby kazda kobieta przy zdrowych zmyslach, a ty to odrzucasz. -Biedaczysko. Odeszla, nie przestajac sie usmiechac. Zamierzalam wrocic do czytajacych dzieciakow i mojego szkicownika, kiedy podszedl do mnie Jorge Cho, spocony i umorusany po meczu. Byla z nim jego sympatia, mala, czarna Diamond Scott, jak zawsze z kazdym wloskiem na swoim miejscu. Jeszcze nim Jorge sie odezwal, wyczytalam pytanie na twarzach obojga. -To prawda, ze sie przenosisz? CZWARTEK, 20 STYCZNIA 2033 Jarret dzis uroczyscie objal urzad.Wysluchalismy jego inauguracyjnego przemowienia, krotkiego i porywajacego. Co drugie zdanie, jak nie "Ameryko, Ameryko, Bog zeslal na cie swa laske", to "Boze, blogoslaw Ameryke" albo "Jeden, niepodzielny narod pod Bozym przewodem". Pelno patriotyzmu i prawa, i porzadku, i swietego honoru; wszedzie flagi i biblie, i tlumy machajacego do siebie luda. Swoje kazanie bo inaczej nie sposob tego okreslic - pan prezydent zaczerpnal z rozdzialu pierwszego Ksiegi Izajasza: "Ziemia wasza spustoszona, miasta wasze popalone ogniem. Ziemie wasze cudzoziemcy przed wami pozeraja i pustosza, jako zwykli cudzoziemcy". Inny ustep: "Przyjdzciez teraz a rozpierajmy sie z soba, mowi Pan: chocby byly grzechy wasze jako szarlat, jako snieg zbieleja; chocby byly czerwone jako karmazyn, jako welna biale beda. Bedziecieli powolni, a posluchacie mie, dobr ziemi pozywac bedziecie. Lecz jezli nie bedziecie poslusznymi, ale odpornymi, od miecza pozarci bedziecie; bo usta Panskie mowily". Pozniej bylo o pokoju, odbudowie i uzdrowieniu. "Silna Chrzescijanska Ameryka - mowil Jarret - potrzebuje silnych, chrzescijanskich i amerykanskich rycerzy, ktorzy podejma dzielo jej zjednoczenia, odbudowy i stana w jej obronie". Niemal jednym tchem nawolywal do "milosci i wielkodusznosci, jakie winni okazywac sobie chrzescijanscy Amerykanie oraz wszyscy inni wspolobywatele", i grzmial, ze "przewrotni i grzesznicy wespol starci beda, a ci, co opuscili Pana, zniszczeja". Nie ma co, plomienna i siarczysta mowka, tylko co dalej? NIEDZIELA, 6 LUTEGO 2033 Wczoraj Marc zakomunikowal mojemu mezowi, ze w kazdy Dzien Zgromadzenia zamierza odprawiac wlasne nabozenstwo. Powiedzial, ze chce wyglaszac kazanie tuz przed naszym tradycyjnym zgromadzeniem. Wyglada na to, ze przypomnialy mu sie czasy u Duranow w Robledo, wlasny kosciolek pod samochodowa wiata i chcialby wskrzesic tamten wizerunek samego siebie. Bankole odeslal go do mnie. -Tylko nie probuj wychylac sie i macic - odparl mojemu bratu. - Twoja siostra okazala ci dobroc, wiec idz i powiedz jej, co ci chodzi po glowie. -Nie ma prawa mi zabronic! - zaperzyl sie Marc. -Postapisz, jak uznasz za stosowne - skwitowal Bankole. Masz wlasne sumienie. Ale nie rob niczego za plecami siostry. Marc znalazl mnie, kiedy z Channa Ryan segregowalam i katalogowalam ksiazki. Zawsze mamy z tym zaleglosci, a trzeba to robic. Wszystkie nasze dzieci w ramach szkolnej nauki musza opracowywac referaty, kazde przynajmniej jeden indywidualnie i jeden grupowo na rok. Zwykle przekonuja sie, ze dwa odrebne tematy niespodziewanie wiaza sie i zazebiaja. To dobra lekcja, ktora uczy dzieci rozumiec, jak funkcjonuje swiat, jak wszystko na nim wzajemnie na siebie wplywa i oddzialuje. Dzieki temu zaczynaja nie tylko uczyc sie same, ale i siebie nawzajem. Ucza sie, jak sie uczyc. Z pomoca doroslych mentorow kazde wybiera sobie jakies zagadnienie z historii, nauki, matematyki, sztuki czy jeszcze innej dziedziny wiedzy i zglebia je na tyle dobrze, by moc przyblizyc innym. Tym wlasnie zajmuja sie pozniej nasze dzieciaki - ucza innych swojej dzialki. Aby robily to dobrze, trzeba stworzyc im mozliwosc orientowania sie, do jakich informacji maja dostep u nas, a co beda musialy wyszperac w zasobach sieciowych. A ze nie oplywamy jeszcze w dostatki, im wiecej ma do zaoferowania nasza biblioteka, tym lepiej. Katalogowanie jest nuzace. Dlatego niemal sie ucieszylam, kiedy Marc przerwal mi prace. Wyszlismy na dwor, zeby swobodnie pogadac. -Chce znow zajac sie tym, na czym mi naprawde zalezy - obwiescil, gdy przysiedlismy na laweczce wlasnorecznie zrobionej przez Allie Gilchrist. Allie odkryla w sobie zamilowanie do wytwarzania mebli i wziela sie do nauki tego rzemiosla z takim samym zapalem, z jakim uczyla sie asystowac Bankole'owi. -To znaczy? - spytalam, majac nadzieje, ze wymieni cos, w czym bedziemy mogli pojsc mu na reke. Nikt bardziej ode mnie nie pragnal, by moj brat zajal sie praca, ktora bedzie mu dawac zadowolenie. -Chce odbudowac wlasny kosciol i nauczac - odparl. - Nie pytam cie o zgode, tylko po prostu informuje. Teraz, kiedy Jarret objal urzad, tak czy owak przyda wam sie kaznodzieja, chociazby po to, byscie mogli wszystkim zatkac geby, ze nie jestescie sekta satanistow. Westchnelam. Nagle poczulam takie zmeczenie i strach, ze niemal padalam z nog, lecz powiedzialam tylko: -Jezeli Jarret naprawde zwroci na nas uwage i zechce napietnowac jako satanistyczna sekte, twoja duchowna posluga na pewno go nie powstrzyma. A moze bys przemawial na zgromadzeniu? Troche go zazylam. -Wtedy, kiedy odprawiasz swoje nabozenstwa? -Dokladnie. -Ale ja nie zamierzam mowic o Nasionach Ziemi. Chce kazac. -Nie widze przeszkod. -Co ty knujesz? -Powinienes wiedziec. Byles na naszych nabozenstwach. -Obierz sobie temat i powiedz, co chcesz. Ale jak skonczysz, beda pytania i dyskusja. -Nie mam zamiaru prowadzic lekcji, tylko wyglaszac religijne kazania. -Mamy tu inne zwyczaje, Marc. Jesli zabierasz glos, musisz zgodzic sie na ewentualne pytania i dyskusje. Musisz byc na to przygotowany. Nawiasem mowiac, dobre kazanie to wlasnie nic innego jak lekcja, ktorej probujesz udzielic. -Ale... Wiec jesli po kazaniu na waszym zgromadzeniu zgodze sie odpowiadac na pytania, nie bedziesz wtracac sie w trakcie? -Nie bede. -W takim razie sie zgadzam. -To nie sa zarty, Marc. -Zdaje sobie sprawe. Dla mnie tez nie, - Chce przez to powiedziec, ze traktujemy nasza dyskusje rownie serio, jak ty swoje kazanie. Niektorzy z nas moga chciec sondowac je i rozkladac na czynniki pierwsze w sposob, jaki moze ci sie nie spodobac. -Przyjalem do wiadomosci. Poradze sobie. Nie, nie sadze. Lecz nieprzyjemna sprawe, ktorej nie sposob uniknac, najlepiej przeprowadzic szybko. Moj brat mial juz kazanie w zanadrzu. Od pewnego czasu przygotowywal je w wolnych chwilach. Poniewaz tego ranka to ja bylam wyznaczona, by zabrac glos na zgromadzeniu, moglam ustapic mu miejsca i pozwolic przemowic od razu. Walnal prosto z mostu. Prowokowal nas, rzucal wyzwanie bezposrednio slowami Biblii. Na poczatek znow padlo na Izajasza: "Trawa usycha, kwiat opada; ale slowo Boga naszego trwa na wieki". Nastepnie przytoczyl Malachiasza: "Gdyz Ja Pan nie odmieniam sie", po czym przeszedl do listu Pawla Apostola do Hebrajczykow: "Jezus Chrystus wczoraj i dzis, tenze i na wieki. Za naukami rozmaitemi i obcemi nie unoscie sie". Moj brat nie odziedziczyl imponujacego glosu po naszym ojcu i dobrze zdaje sobie z tego sprawe. Dlatego umiejetnie wykorzystuje inne swoje atuty. Naturalnie pomaga mu to, ze jest taki przystojny. Jednak gdy skonczyl juz kazanie o niezmiennosci Boga, zabral glos Jorge Cho, jak zwykle siedzacy obok Diamond Scott. Chlopak zwierzyl mi sie, ze chcialby pojac Di za zone, ale ona patrzy na mojego brata w taki sposob, ze Jorgemu bynajmniej nie moze sie to podobac. Tak w ogole, miedzy nim a Marcusem nawiazala sie rywalizacja na wszystkich innych plaszczyznach. Obaj sa mlodzi i obaj maja silny zmysl wspolzawodnictwa. -My wierzymy, ze wszystko sie zmienia - zaczal Jorge - tyle ze niekoniecznie w ten sam sposob. Skad przekonanie, ze Bog jest niezmienny? Marc usmiechnal sie. -Przeciez i wy glosicie, ze wasz Bog nie ulega zmianom. Przyczynia sie do nich, ale sam pozostaje niezmieniony. Zdziwilam sie. Mogl uniknac takiego oczywistego bledu. Mial mnostwo czasu, zeby poczytac, porozmawiac czy posluchac o Nasionach Ziemi, a mimo to jakos zle wszystko zrozumial. Travis pierwszy mu to wytknal. -Bog do niczego sie nie przyczynia - zaoponowal. - To on sam jest Zmiana. -Nasz Bog nie jest mezczyzna - jakby za wszystkich dorzucila Zahra. - Zmiana nie ma plci. Jeszcze za malo nas znasz, Marc, zeby cokolwiek krytykowac. -Dlaczego myslisz, ze Bog sie nie zmienia? - powtorzyl swoje pytanie Jorge, jeszcze nim skonczyla. - Jak to udowodnisz? -Po prostu wierze, ze tak naprawde jest - odparl Marc. Kazde przeswiadczenie musi opierac sie na wierze, nie tylko na dowodach. -Ale musi byc jakis dowod - nie dawal za wygrana Jorge. Jakis sposob, zeby przekonac sie, gdzie twoja wiara idzie w parze z rozsadkiem, a gdzie nie ma zadnego sensu. -Naturalnie, takim swiadectwem jest Biblia. Kiedy mowi nam o czyms - a w tej kwestii powtarza sie pare razy - mozemy smialo wierzyc; zyskujemy wiare, ze to prawda. -No dobrze - wtracil sie Antonio Cortez, najstarszy siostrzeniec Lucia. - Wedlug Biblii Bog robi rozne rzeczy. Rzeczy dzieja sie, a On na nie reaguje. Stwarza rzeczy, one Go gniewaja, niszczy je... -Ale On sam sie przy tym nie zmienia - wpadl mu w slowo moj brat. -A dajze spokoj! - krzyknela z nieskrywanym obrzydzeniem Tori Mora. - Samo dzialanie to juz zmiana. Chocby przejscie od dzialania do bezczynnosci. A twoj Bog popada ze spokoju w gniew, stale cos Go gniewa. Poza tym... -Poza tym w Ksiedze Rodzaju - dopowiedziala jej przyrodnia siostra Doe - pozwala swoim niektorym ulubiencom plodzic dzieci z wlasnymi siostrami i corkami, po czym juz w Ksiedze Kaplanskiej i Powtorzonego Prawa mowi, ze kazdego, kto tak czyni, nalezy karac smiercia. -No wlasnie - wtracil Jorge. - Akurat nie dalej jak w zeszlym tygodniu o tym czytalem. Dlatego to bez sensu twierdzic, ze cos jest prawda, bo tak mowi Biblia, zapominajac, ze pare stron dalej ta sama Biblia mowi cos zupelnie innego. -Kazdy bog sie zmienia, ile razy akceptuje go kazda nowa grupa wyznawcow - doda! Harry Balter. -Wedlug mnie - odezwala sie Marta Figueroa Castro najlagodniej, jak umiala - wersety, ktore nam przeczytales, Marc, znacza, ze Bog zawsze pozostaje Bogiem, ze ludzie zawsze moga sie do Niego odwolac; ze w tym sensie jest niezawodny. Oczywista, znaczy to tez, ze Bog i slowo Boze sa niesmiertelni. -Otoz to. Przeciez Biblia to w wiekszosci przenosnie - zauwazyla Diamond Scott rowniez niezmiernie lagodnym tonem. Pamietam, jak moja matka caly czas starala sie brac ja absolutnie doslownie, co sprowadzalo sie do tego, ze niektore rzeczy zmuszona byla przekrecac, a inne ignorowac. Siedzacy u jej boku Jorge usmiechnal sie. Jeszcze przez jakis czas dyskutowali w tym tonie. W koncu reszta zgromadzonych zlitowala sie i pozwolila memu bratu zakonczyc debate. Nikt nie zapedzil sie w dyskusji tak daleko, by go ponizyc. No, moze troche Jorge, ale nawet on nie przekroczyl granic grzecznosci. Marc mogl wypasc lepiej, gdyby staranniej sie przygotowal, jego nauki bylyby wtedy ciekawsze i o wiele bardziej zajmujace dla sluchaczy. Kto wie, moze nawet przemowilyby do kogos z familii Fairclothow czy Peraltow. Przedtem troche sie tego obawialam. Prawde mowiac, pozwolilam mu zabrac glos na dzisiejszym zgromadzeniu wlasnie dlatego, ze chcialam, aby wystapil, zanim naprawde bedzie gotowy. Przykro mi, ale musialam tak postapic. Szkoda, ze na odzyskanie szacunku do siebie i na poczatek odbudowy wlasnego czlowieczenstwa nie umyslil sobie czegokolwiek innego. A probowalam zainteresowac go kilkoma innymi zajeciami, ktorymi sie tu paramy. Przeciez nie jest leniwy. Umie przykladac sie do pracy. Jednak nie usmiecha mu sie ani praca w polu czy oporzadzanie zwierzat, ani handel, ani nauczanie, ani odzyskiwanie mienia, ani stolarka. Probowal zajac sie naprawa znaleznych narzedzi, lecz draznilo go, ze tyle musi sie uczyc nawet o prostych rzeczach. Skonczylo sie tym, ze niemal zniszczyl pare ciezkich, wytrzymalych nozyc, ktore mial tylko naostrzyc. Uwzial sie, zeby spilowac ich prawie kwadratowe konce na cienkie, ostre ostrza, az wreszcie Travis dal mu calkiem zasluzenie do wiwatu. -Jak czegos nie wiesz, to spytaj! - wrzasnal. - Nikt nie spodziewa sie po tobie wszechwiedzy, ale masz pytac! To nic trudnego, pod warunkiem ze zechcesz sie nauczyc paru podstawowych rzeczy. Popracuj jakis czas ze mna, zamiast na sile robic wszystko po swojemu. Jednak moj brat musial "po swojemu", musial miec swoj kawalek przestrzeni, gdzie to on decyduje, jak ma byc, a cala reszta okazuje mu szacunek. Potrzebowal tego jak niczego innego pod sloncem i chcial dostac od razu. Teraz, zamiast czuc sie dumnym i waznym, jest zly i zazenowany. Naprawde musialam pozwolic mu wlasnym dzialaniem wpedzic sie w taki stan. Nie moglam dopuscic do tego, aby zapoczatkowal rozlam naszej wspolnoty. Co wazniejsze - o niebo wazniejsze - nie moglam pozwolic, by zniszczyc jednosc Nasion Ziemi. 9 By trwac w pokoju z innymi, Zawrzyj pokoj ze soba: Ksztaltuj Boga Wielkodusznie I ze wspolczuciem. Wyrzadzaj jak najmniej krzywd. Bierz w obrone slabych. Troszcz sie o niewinnych. Badz wierny Przeznaczeniu. Przebaczaj wrogom. Wybaczaj sobie. Lauren Oya Olamina, "Nasiona Ziemi. Ksiegi Zywych" W swoim dzienniku moja matka nigdy nie kryla faktu, ze tak do konca nie wiedziala, co robi, i ze bylo to dla niej zrodlem potwornej frustracji. Pragnela uczynic Nasiona Ziemi ruchem ogolnokrajowym, lecz nie miala pojecia, jak to osiagnac. Miala, zdaje sie, jakies mgliste plany, ze pewnego dnia misjonarze Nasion Ziemi wywedruja we wszystkie strony z Zoledzia, ktory przedtem stanie sie ich szkola. Moze zdolalaby te plany urzeczywistnic, gdyby miala szanse. Mozliwe nawet, ze to by wypalilo. Cos takiego sprawdzalo sie w przypadku innych kultow. Moze powiekszylaby grono zwolennikow, zdobyla szersze uznanie. Ale ona nie chciala zwyczajnego uznania. Zalezalo jej, zeby ludzie naprawde uwierzyli. Miala swoja prawde, ktora pragnela glosic, chciala, by kosmiczne Przeznaczenie brano powaznie i w przyszlosci wypelniono. A z jej podejscia do wuja Marca widac golym okiem, jak zaborczo traktowala to swoje religijne terytorium. Nie wiem, czy wuj Marc kiedykolwiek zrozumial, ze z premedytacja skazala go na porazke, dopuszczajac, by zrobil fatalne pierwsze wrazenie na jej trzodce. Jakie proste, subtelne posuniecie. Mama nie zadzierala z nikim, jesli nie byla pewna, ze wygra. Kiedy nie byla pewna, wynajdywala sposoby unikniecia walki albo zgadzala sie z oponentami tak dlugo, az potykali sie sami badz stawiali sie w takim polozeniu, w ktorym mogla podstawic im noge. No coz, sprytne... albo zdradzieckie - zalezy, jak na to patrzec. Uczyla sie od kazdego i wykorzystywala wszystkich i wszystko. Mysle, ze gdybym nie przezyta wlasnych narodzin, tez udaloby jej sie znalezc w mojej smierci cos pouczajacego i przydatnego dla Nasion Ziemi. Z "Dziennikow Lauren Oya Olamina" SOBOTA, 19 LUTEGO 2033 Mam przeczucie, silniejsze niz kiedykolwiek, ze wkrotce wybuchnie wojna.Prezydent Jarret nie ustaje w podsycaniu zlych nastrojow wobec Alaski - jak ja okresla: "naszego czterdziestego dziewiatego stanu, ktory zszedl na manowce". Prezydenta Alaski Leontyeva i cale jej cialo ustawodawcze przedstawia jako naszych rzeczywistych wrogow, nazywajac "banda zdrajcow i zlodziei, probujacych ukrasc dla siebie ogromna, bogata polac naszych Zjednoczonych Stanow". Grzmi: "Tym ludziom zachcialo sie traktowac cala Alaske niczym prywatny osobisty folwark. Czy mamy im na to pozwolic? Mamy dac sie oszukac i okrasc; dopuscic, by zrujnowali nasz kraj, wyrzucajac nasza swieta konstytucje na smietnik? Czy wolno nam zapomniec, ze>>dom, jesliby sam przeciwko sobie byl rozdzielony, nie bedzie sie mogl ostac<>poczac<>Obficie rozmnoze bolesci twoje, i poczecia twoje; w bolesci rodzic bedziesz dzieci, a wola twa poddana bedzie mezowi twemu, a on nad toba panowac bedzie<<". Nie wolno nam rozmawiac w obecnosci naszych "nauczycieli"; ale tez nie pozwalaja nam po prostu pomilczec i odetchnac. Teraz musze znalezc jakis sposob, aby spisac wydarzenia ostatnich paru tygodni, opowiedziec, co sie z nami dzialo - jak gdyby wszystko to bylo rozumne i racjonalne. Sprobuje, chociazby po to, by troche uporzadkowac rozproszone mysli. Mam silna potrzebe napisania o... Bankole'u. Wszystkie mlodsze dzieci znikly. Co do jednego. Poczawszy od Larkin, ktora byla najmlodsza, skonczywszy na chlopcach Fairclothow, wywiezli wszysciutkie. Wmawiaja nam, ze dzieci zostaly ocalone przed zlem. Ponoc trafily do "dobrych chrzescijanskich domow" i nie zobaczymy ich, poki nie wyrzekniemy sie naszego "poganstwa" i nie udowodnimy, ze stalismy sie ludzmi, ktorym z ufnoscia mozna powierzyc chrzescijanskie dzieci. Z czystej milosci i zyczliwosci nasi przesladowcy - wymagaja, zeby zwracac sie do nich per "nauczycielu" - zatroszczyli sie o nasze latorosle. Wprowadzili je na droge cnoty, pozwalajaca tu, na Ziemi, stac sie uzytecznym obywatelem Ameryki, a po smierci wiodaca ku miejscu w niebie. Czas, bysmy i my, dorosli i starsze dzieci, nauczyli sie kroczyc ta sama droga. Dlatego musza poddac nas reedukacji. Musimy uznac, ze Jezus Chrystus byl naszym Zbawicielem, krzyzowcy Jarreta sa naszymi nauczycielami, sam Jarret namaszczonym przez Boga odnowicielem wielkosci naszego kraju, a Kosciol Chrzescijanskiej Ameryki naszym Kosciolem. Dopiero wtedy bedziemy chrzescijanskimi patriotami, godnymi wychowywac dzieci. Nie sprzeciwiamy sie. Kiedy kaza nam klekac i modlic sie, spiewac i wyznawac wiare, robimy to. Wlasnym przykladem i zachowaniem dalam reszcie jasno do zrozumienia, ze powinnismy byc posluszni. Jaki sens ma stawianie oporu, gdy jedynym efektem moga byc tortury lub smierc? Co z tego za pozytek? Bedziemy mydlic oczy tym mordercom, porywaczom, zlodziejom i oprawcom niewolnikow. Powiemy im kazde lgarstwo, jakie chca uslyszec; zrobimy wszystko, czego zazadaja. Az w koncu nadejdzie taki dzien, gdy moze zrobia sie nieostrozni, moze zepsuja im sie urzadzenia do kontroli, moze znajdziemy albo sami odslonia jakies slabe punkty, czule miejsca... Wtedy ich ukatrupimy. Nasze posluszenstwo posluszenstwem, lecz przeciez krzyzowcom nalezy sie jakas rozrywka. Lubia nas podreczyc. -To nic w porownaniu z mekami piekielnych - uswiadamiaja nas. - Zrozumcie te nauczke, inaczej bedziecie cierpiec tak cala wiecznosc! Jezeli wierza w to, co mowia, jak moga robic to, co robia? Wyzeraja nasze jedzenie, a nas karmia resztkami ze stolu, raz na sucho, raz rozgotowanymi w wodnistej zupie z rzepami albo kartoflami z naszych warzywnikow. Mieszkaja w naszych domach i spia w naszych lozkach, podczas gdy my sypiamy na szkolnej podlodze, mezczyzni w jednej sali, kobiety w drugiej z' bezwzglednym zakazem porozumiewania sie miedzy dwiema grupami. Okazuje sie, ze ani jedno nasze malzenstwo nie jest legalne, albowiem slubu nie udzielal duchowny Kosciola Chrzescijanskiej Ameryki. Dlatego przez caly czas zylismy w grzechu cudzolostwa, "parzac sie jak psy!" - tak to ujal jeden krzyzowiec. Ten sam, ktory w zeszlym tygodniu zawlokl do chaty Diamond Scott i zgwalcil. Podobno jej powiedzial, ze to nic zlego, jest wyslannikiem Bozym, wiec to dla niej zaszczyt. Po wszystkim Diamond plakala i wymiotowala. Mowi, ze jesli zaszla w ciaze, odbierze sobie zycie. Na razie tylko jedno z nas popelnilo te ostatecznosc - samobojstwo. Tylko jedna: Emery Mora. Pomscila smierc meza i uprowadzenie dwoch synkow. Uwiodla krzyzowca - jednego z tych, ktorzy wprowadzili sie do jej wlasnej chaty. Zbajerowala go, ze wpadl jej w oko i chetnie sie z nim przespi. W srodku nocy poderznela mu gardlo nozem, ktory zawsze trzymala pod materacem. Pozniej poszla do drugiego, spiacego w pokoju jej corek, i tez go zarznela. Potem wrocila do wlasnego lozka, polozyla sie obok pierwszej ofiary i podciela sobie zyly w przegubach. Nazajutrz rano znalezli cala trojke niezywa. Tak jak Gray, Emery krwawo sie zemscila. Ze wzgledu na nia sama, przez wzglad na jej corki, zaluje, ze nie zdecydowala sie zyc. Wiem, jaka byla przybita, i probowalam przekonac ja, zeby wytrwala. Nocami, gdy zamykali nas razem, wszystkie rozmawialysmy, wymienialysmy wiadomosci, starajac sie nawzajem podtrzymywac na duchu. Ale mowiac szczerze, skoro juz Emery postanowila umrzec, nie mogla wybrac lepszego sposobu. Pokazala nam, ze my tez mozemy zadac smierc tym bydlakom. Obroze nas nie powstrzymaja. Gdyby dlawilancuch na szyi Emery nie ograniczal jej mozliwosci poruszania sie do tamtej jednej chaty, pewnie zarznelaby jeszcze wiecej tych drani. Ale czemu dlawilancuch w ogole pozwolil jej zabic? Wedlug tego, co Marc opowiadal o zyciu w niewoli, obroze chronily posiadaczy ich jednostek sterujacych. Czy chodzilo o jakis inny typ? Mozliwe. Tego nie moglysmy sprawdzic. Z zadnych informacji, jakie zbieralysmy i przekazywalysmy sobie w nocy, nie wynikalo, ze istnieja rozne modele obrozy. Zdolalysmy sie dowiedziec natomiast, ze wszystkie dlawilancuchy, ktore nosilysmy, sa jakos ze soba zlaczone, tworza cos na ksztalt sieci. Caly system sterowany jest jednostkami noszonymi przez naszych oprawcow w postaci pasow, jednak one same sa zasilane, koordynowane i w jakis sposob kontrolowane przez wieksza jednostke glowna, ktora, zdaniem Diamond Scott, znajduje sie w jednej z dwu "larw", jakie stale trzymaja na miejscu. To, co Di uslyszala od swego gwalciciela miedzy jednym razem a drugim, potwierdzilo jej przypuszczenie. Na razie glowna jednostka sterujaca, strzezona przez bron, zamki i pancerz transportera, jest poza naszym zasiegiem. Trzeba zdobyc na jej temat wiecej informacji. Na razie oswiecilo mnie, ze przyczyna, dla ktorej pas gwalciciela Emery nie ocalil mu zycia, byla banalnie prosta: po prostu nie mial go na sobie. Ktory facet nosi pas w lozku? Emery byla szczupla, slaba kobieta. Kazdy mezczyzna mogl byc swiecie przekonany, ze obezwladni ja jedna reka. Jak ich juz zabila, Emery powinna byla sprobowac uzyc pasow, by sie uwolnic i albo uciec, albo probowac uwolnic nas, albo chociazby mscic sie dalej. I jestem pewna, ze probowala. A nie udalo jej sie, bo pewnie nie pasowaly odciski palcow lub zabraklo jeszcze jakiegos klucza czy kodu. To dla nas bardzo cenna wiedza, podobnie jak to, ze dotykala ich urzadzenia i choc niewatpliwie zadala sobie bol, nie wlaczyly sie zadne alarmy. Moze w ogole ich nie bylo? Ktoregos dnia to moze byc bardzo istotne. * * * Za to, co zrobila Emery, wszystkie nas wychlostano. Mezczyznom kazali sie przygladac.Wyprowadzili nas ze szkoly i pod razami kazali na kleczkach modlic sie, wyznawac nasze grzechy i blagac o przebaczenie, na rozkaz recytujac wersety z Biblii. Bez przerwy tluklo mi sie po glowie, ze zaraz przez pomylke ktoras z nas wykoncza. Istny szal maltretowania i ponizania. Nasi "nauczyciele" wykrzykiwali pod naszym adresem slowa nienawisci, ktora uparcie nazywali miloscia. Robili sobie tury, zeby sie nie zmeczyc biciem, i trwalo to godzinami. Pamietam, ze pragnelam umrzec. Zastanawialam sie, czy w koncu doprowadza nas do tego, ze pojdziemy sladem Emery, kazda zabierze na tamten swiat paru z nich. Sprowadzili nowych wiezniow - mezczyzn i kobiety z dzikich koczowisk i okolicznych miasteczek. Wiekszosc z nich sprawia wrazenie zwyczajnych, prostych biedakow. Niektorzy trudnili sie produkcja i handlem narkotykow, domowym winem, piwem lub whisky. Wsrod uprowadzonych znalazly sie rodziny naszych sasiadow, Sullivanow i Gamow. Kilkoro ich dzieci chodzilo do naszej szkoly. Od najazdu nie widzialam ich na oczy. Czemu ich tez pojmali i spedzili tutaj? Czesc nowo przybylych kobiet upchneli z nami, a czesc w pustej trzeciej izbie szkoly, ktora przedtem sluzyla nam za szpital. Mezczyzn umiescili w najwiekszej sali z naszymi. * * * Musze napisac o Bankole'u. Przeciez glownie o to mi chodzilo, kiedy tym razem zaczynalam. Musze, ale bynajmniej nie chce. To zbyt mocno boli. Krzyzowcy zmuszaja nas do powiekszania naszego wiezienia i naszych chat, ktore teraz sa ich domami. Pracujemy w polu, karmimy zywy inwentarz i oporzadzamy zagrody. Przerzucamy kompost, sadzimy ziola i zbieramy chrust. Mamy wyzywic siebie i naszych porywaczy. Naturalnie oni jadaja lepiej niz my. Wiadomo, w koncu to my zawdzieczamy im wiecej, niz kiedykolwiek bedziemy w stanie odplacic - przeciez ucza nas, jak porzucic droge grzechu. Bez przerwy powtarzaja, jakie to wazne, bysmy pojeli gleboki sens ciezkiej pracy. Tlumacza nam, ze nie jestesmy juz dzikimi koczownikami, pasozytami i zlodziejami. Zdazylam zarobic niejedne elektroniczne baty za to, ze przypomnialam, iz ta ziemia jest wlasnoscia moja i mego meza, ze zawsze placilismy za nia podatek gruntowy i nigdy nic nikomu nie ukradlismy. Spalili nasze ksiazki, dokumenty i papiery. Wszelkie slady naszej przeszlosci, jakie tylko znalezli. Wszystko to bezbozny chlam, powiedzieli. Wiekszosc roboty wykonali naszymi rekami, kazac nam znosic i rzucac na sterte tyle ukochanych rzeczy, i pilnowali nas z dlonmi na pasach. Nasz caly ksiegozbior, drukowany i na dyskach. Wszystkie zbiory mineralow, nasion, lisci, obrazkow zgromadzone przez nasze maluchy... Wszystkie referaty, modele, rzezby i obrazy bedace dzielem starszych dzieci. Muzyka, ktora skomponowali Gray i Travis. Sztuki, ktore napisala Emery. Wszystkie fragmenty mojego dziennika, jakie wpadly im w lapska. Wszelkie akty prawne, lacznie ze swiadectwami slubu, pokwitowaniami zaplaty podatku i tytulem wlasnosci ziemi Bankole'a. Na wszystko to nasi "nauczyciele" cisneli zapalona lampe naftowa; potem przeczesali, wymieszali caly stos grabiami i podpalili jeszcze raz. Faktycznie spalili tylko odpisy urzedowych dokumentow. To byly same kopie. Od czasow zdobycia pierwszego furgonu oryginaly trzymamy w skrytce depozytowej w Eurece. Tak zadecydowal Bankole. Poza tym w naszych schowkach sa jeszcze inne kopie - razem z paroma ksiazkami, innymi dokumentami, konwencjonalna bronia, zywnoscia, ubraniami i gotowka. Podobnie jak moje dzienniki i zapiski Bankole'a, ktore na biezaco skanowalam i kopiowalam na dyskietkach. Nie wiem, po co to robilam. W przypadku mych dziennikow byla to slabostka, ktorej zawsze troche sie wstydzilam, uwazajac, ze sobie poblazam i marnotrawie pieniadze na kopiowanie wlasnej pisaniny. Mimo to pamietam, ze gdy zaczelam to robic, od razu poczulam sie lepiej. Teraz zaluje, ze nie przyszlo mi do glowy, by tak samo zeskanowac sztuki Emery oraz kompozycje Travisa i Graya. Tajne skladziki chyba wciaz pozostaja bezpieczne. W naszej wieziennej sali urzadzilam sobie schowek na papier, piora i olowki. Allie z Natividad pomogly mi poluzowac pare desek w podlodze przy oknie. Nie majac do dyspozycji nic poza ostrymi kamieniami i starymi gwozdziami, wydrazylysmy nieduza dziuple w jednym z wielkich dzwigarow z tarcicy, podtrzymujacych podlogowe legary. Mialysmy nadzieje, ze zaden "nauczyciel" nie bedzie tam zagladal i sprawdzal po ciemku. Natividad wlozyla do skrytki swoja slubna obraczke, a Allie Kilka rysunkow Justina. Noriko schowala tam gladki, owalny zielony kamyk, ktory ona i Michael znalezli na jednej ze wspolnych wypraw po ocalale mienie. Zastanawiajace, ze kiedy dlubalysmy w dzwigarze, dlawilancuchy nas nie porazily. Zdaniem Allie, znaczylo to, ze mozemy uciec. Gdybysmy poluzowaly wiecej desek w podlodze, wyczolgalybysmy sie na zewnatrz pod szkola. Jednak kiedy Tori Mora, najszczuplejsza z nas, sprobowala wpelznac pod podloge, jak tylko dotknela stopami ziemi, zaczela wic sie z bolu. Musialysmy ja wyciagnac. Tak wiec dowiedzialysmy sie kolejnej rzeczy. Wprawdzie dla nas niekorzystnej, lecz warto bylo sprawdzic. Tyle juz nie ma. Tak wiele nam odebrali albo zniszczyli. Chociaz nie znalazlysmy drogi na wolnosc, przynajmniej wymyslilysmy sposob zachowania przy sobie paru drobiazgow. Czasem lapie sie na mysli, ze latwiej przyszloby mi znosic to wszystko, gdyby Larkin i Bankole wciaz byli ze mna albo gdybym chociaz mogla zobaczyc moja coreczke i przekonac sie, ze jest cala i zdrowa. Gdybym tylko mogla rzucic na nia okiem... * * * Nie mam pojecia, czy akcje krzyzowcow odbywaja sie pod chocby pozorami legalnosci. Az trudno uwierzyc, by moglo tak byc. Jak mozna usprawiedliwic odbieranie ziemi i wolnosci ludziom, ktorzy zyja w zgodzie z prawem i zarabiaja na wlasny byt? Nie moge uwierzyc, by nawet Jarret tak zamanipulowal konstytucja, zeby zalegalizowac takie rzeczy. Przynajmniej nie tak od razu. W takim razie jak samozwanczy straznicy moralnosci i ladu mieli czelnosc zalozyc "reedukacyjny" oboz i prowadzic go, wykorzystujac bezprawnie zniewolonych ludzi? Jestesmy tu juz ponad miesiac i nikt z zewnatrz nic nie zauwazyl. Nawet nasi znajomi i klienci nijak nie zareagowali. Rodziny Gamow i Sullivanow nie sa zamozne ani wplywowe, lecz przeciez zyja w tych gorach od dobrych paru pokolen. Nikt sie nie zainteresowal, nikt nie zaczal o nich rozpytywac? A moze byli tacy, co pytali, tylko kto im odpowiedzial? Krzyzowcy, przebrani w oszukancze piorka zwyczajnych, praworzadnych patriotow? Przypuszczam, iz spokojnie mozna zalozyc, ze maja ten greps opracowany. Jakich lgarstw nagadali? Organizacja, ktora stac na siedem "larw", utrzymywanie co najmniej kilkudziesieciu chlopa i posiadanie chyba niewyczerpanych zapasow kosztownych dlawilancuchow, potrafi pewnie rozpuszczac wszelkie klamstwa, jakie jej sie zywnie podoba. Nasi przyjaciele w okolicy mogli uslyszec calkiem wiarygodne historyjki. A moze zamknieto im usta strachem, dajac do zrozumienia, ze jak beda stawiac za duzo pytan, sami wpedza sie w tarapaty? Albo po prostu nikt z nas nie ma dostatecznie poteznych przyjaciol. Nic przeciez nie znaczylismy, a teraz nasza anonimowosc, zamiast choc troche nas chronic, okazala sie dodatkowa slaboscia. Nam, w Zoledziu, powiedzieli, ze zostalismy najechani i ubezwlasnowolnieni, gdyz bylismy poganska sekta. Jednak Gamowie i Sullivanowie nie sa zadnymi sekciarzami. Pytalam kobiety z obydwu rodzin, czemu ich zaatakowali, ale one tez nie maja pojecia. Tak jak i my, obie familie mialy wlasny grunt, lecz w przeciwienstwie do Dovetree nigdy nie paraly sie uprawa marihuany ani pedzeniem alkoholu na sprzedaz. Uprawiali ziemie, od czasu do czasu, jak im sie poszczescilo, lapiac dorywcze prace w miasteczkach. Ciezko harowali i prowadzili sie przyzwoicie. I koniec koncow co im z tego przyszlo? Na co sie zdala ta ich i nasza harowka, cale to trzymanie sie przez Bankole'a przepisow, wszystkie nadzieje, jakie pokladalam w Larkin i w Nasionach Ziemi? Nie wiem, co dalej bedzie. Ale wiem, ze wydostaniemy sie z tego! Jakims sposobem nam sie uda! I co potem? Obilo mi sie o uszy, ze niektorzy sposrod "nauczycieli" pochodza ze znaczacych rodzin w Kosciolach Chrzescijanskiej Ameryki w Eurece, Arcata i wielu pomniejszych okolicznych miasteczkach. Ta ziemia jest teraz moja. Bankole, ufny w prawo i porzadek, sporzadzil testament. Czytalam go. Oczywiscie kopia, ktora trzymalismy w Zoledziu, splonela na stosie, ale oryginal i inne kopie nadal istnieja. Ziemia nalezy do mnie; problem w tym, jak ja odzyskac. Jak kiedykolwiek zdolamy odbudowac to, co mielismy? Aby uwolnic sie od naszych "nauczycieli", na pewno trzeba bedzie paru zabic. Nie widze sposobu, jak mozna by tego uniknac. Jesli beda musieli - i jesli zdolaja - oni z pewnoscia posuna sie do zabijania, by udaremnic nam ucieczke. Gwalca nas, drecza, sprawiaja bol, obojetnie patrza, jak umieramy - co swiadczy, ze nie traktuja nas jak ludzi. Czy opowiadaja swoim bliskim, co tutaj wyprawiaja? A policja? Moze niektorzy "nauczyciele" sami sa policjantami lub maja gliny w rodzinie? Przeciez mnostwo ludzi musi zdawac sobie sprawe, co sie dzieje. Kazda zmiana "nauczycieli" przebywa z nami przez tydzien, po czym na tydzien znika z osady. Mowia ludziom, ze gdzie byli? Wiekszosc okolicznych mieszkancow nie mogla nic nie zauwazyc. Dlatego nie widze tu dla nas dalej miejsca, jak juz sie uwolnimy. Zbyt wielu tutejszych znienawidzi nas albo za to, ze podczas ucieczki odebralismy zycie jakims ich krewnym, albo poniewaz nie beda mogli darowac nam wszystkich krzywd, jakie oni sami, ich krewni czy przyjaciele nam wyrzadzili. Nasiona Ziemi trwaja. Wie o tym i wierzy w to wystarczajaco wielu sposrod nas, by nie utracic tej wiary i czerpac z niej sile do zycia. Nasiona Ziemi zyja i beda zyc dalej. Ale krzyzowcy Jarreta zadlawili nasz Zoladz. Na smierc. * * * Stale powtarzam, ze musze napisac o Bankole'u, i wciaz omijam ten temat. Gdy zobaczylam jego cialo, cisniete do dziury w ziemi, ktora pod przymusem wykopal Lucio Figueroa, przez wiele dni wegetowalam jak zywy trup. Nie odmowili nad nim zadnych swoich modlitw i oczywiscie nam rowniez zabronili odprawic ceremonie.W dniu kiedy na nas napadli, widzialam go jeszcze zywego. Jestem tego pewna. Co sie stalo? Byl zdrowy i z pewnoscia nie byl glupcem. Nie prowokowalby uzbrojonych napastnikow do tego stopnia, by go zabili. Nie wolno nam rozmawiac z naszymi mezczyznami, ale musialam dowiedziec sie, co mu sie przydarzylo. Bez przerwy szukalam okazji, az w koncu trafil sie moment, kiedy udalo mi sie zamienic slowo z Harrym Balterem. Chcialam tez opowiedziec mu o Zahrze. Udalo nam sie spotkac, gdy pracowalismy w polu i w poblizu byli tylko inni czlonkowie naszej wspolnoty. Slonce czy deszcz zbieralismy z zagonow salate, cebule, kartofle, marchew i kabaczki; naturalnie, wszystko to posadzilismy i uprawialismy wczesniej my, mieszkancy Zoledzia. Powinnismy rowniez zebrac zoledzie, lecz nam nie pozwolili. Niektorych z nas zagonili za to do wycinki zarowno roslych debow i sosen, jak i calkiem mlodych drzewek, ktore mysmy zasadzili, by dostarczaly nam bialka i ocienialy chaty lub ku pamieci naszych zmarlych. Nie wiadomo czemu nasi "nauczyciele" powzieli przypuszczenie, ze otaczamy drzewa kultem, dlatego w okolicy moga ostac sie tylko te, co rodza owoce i orzechy, ktore oni lubia jesc. Az smiech bierze, jak to wykombinowali. Drzewka pomaranczowe, cytrynowe i grejpfrutowe, sliwy daktylowe, grusze, orzechowce i awokado byly dobre. Wszystkie inne stanowily zrodlo zlych pokus. Oto co po kawalku zdolal przekazac mi Harry, za kazdym razem gdy udalo nam sie zblizyc do siebie podczas pracy. -Uzyli na nas obrozy - zaczal relacje. - Juz pierwszego dnia. Zaczekali, az wszyscy odzyskamy przytomnosc, a potem weszli i jeden powiedzial: "Chcemy oszczedzic wam popelnienia jakichs bledow, dlatego pokazemy, jak to dziala". Na pierwszy ogien poszedl Jorge Cho; krzyczal i wil sie jak robak na haczyku. Pozniej wzieli Alana Fairclotha, pozniej Michaela i Bankole'a. Bankole byl przytomny, ale nie calkiem swiadomy. Siedzial na podlodze z glowa schowana w dloniach i gapil sie w ziemie. Do tej pory zdazyli juz wyniesc wszysciutkie meble, ktore rzucili na sterte na dworze niedaleko naszych ciezarowek, totez kazdy z nas lezal na golej podlodze. Bankole nie wydal z siebie zadnego dzwieku, kiedy potraktowali go obroza. Zwalil sie tylko na bok i szarpnal, jak w konwulsjach. Bez jednego krzyku, bez slowa. Ale dostal wiekszych drgawek niz pozostali. W koncu wyzional ducha. To wszystko. Michael powiedzial, ze obroza musiala wywolac ostry zawal serca. Harry umilkl na dluzsza chwile - choc moze i cos mowil, tylko ja nie slyszalam. Plakalam. Moglam stlumic szloch, ale nie bylam w stanie powstrzymac lez. Pozniej, gdy znow sie mijalismy, doszedl mnie jego szept: -Przykro mi, Lauren. Boze, tak mi zal. To byl taki porzadny czlowiek. Bankole przyjal na swiat dwojke dzieci Harry'ego. Bankole przyjal na swiat dzieci wszystkich innych, lacznie z wlasna corka. Nie wierzac w Nasiona Ziemi, a moze nawet w Zoladz, zostal tu i ciezko pracowal. Bardziej niz kto inny przyczynial sie, by nasza wiara i osada istnialy. Jakie to glupie, jakie bezcelowe, ze przyszlo mu zginac z rak ludzi, ktorzy ani go nie znali, w zaden sposob sie nim nie przejmowali, ani nawet na dobra sprawe nie chcieli go usmiercic, tylko po prostu nie umieli poslugiwac sie potezna bronia, jaka dysponowali. Niechcacy zagazowali Zahre, bo nie wzieli pod uwage jej niewielkiej wagi. Niechcacy porazili Bankole'a wstrzasami, ktore spowodowaly zawal, poniewaz nie uwzglednili jego wieku. Nigdy wczesniej nie mial klopotow z sercem. Byl silnym, zdrowym mezczyzna, ktory mogl zyc i patrzec, jak dorasta jego corka, a moze, kto wie, splodzic inne dzieci. Plakalam bezglosnie. Jakims cudem nie sciagnelam uwagi zadnego z "nauczycieli". Po pewnym czasie udalo mi sie opowiedziec mu o Zahrze. -Wedlug mnie naprawde zawinila jej drobna budowa stwierdzilam na koniec. - Moze oni nie znaja sie na tej broni. A moze zwyczajnie maja to gdzies. Albo i jedno, i drugie. Zaden z nich nie kiwnal nawet palcem, zeby pomoc Teresie. Zapadlo dlugie, bardzo dlugie milczenie. Pracowalismy, a Harry probowal wziac sie w garsc. Kiedy znow sie odezwal, jego glos brzmial juz pewnie: -Musimy ukatrupic tych bydlakow, Olamina! Prawie nigdy nie zwracal sie do mnie po nazwisku. Znalismy sie od pieluch. Z wyjatkiem paru powazniejszych uroczystosci w Dni Zgromadzenia, zwykle nazywal mnie Lauren. Pierwszy raz nazwal mnie Olamina, kiedy witalam jego pierworodne dziecko, przyjmujac je do spolecznosci Zoledzia i do wspolnoty Nasion Ziemi. Sprawialo to wrazenie, jakby moje nazwisko oznaczalo dla niego jakis tytul. -Najpierw trzeba wymyslic sposob na pozbycie sie obrozy powiedzialam. - Potem trzeba sie dowiedziec, co z dziecmi. Jezeli... jezeli zyja, musimy zdobyc informacje, gdzie je trzymaja. -Myslisz, ze zyja? -Nie wiem - odparlam, biorac gleboki oddech. - Oddalabym wszystko za wiadomosc, gdzie jest Larkin i czy nic jej nie dolega. Ci ludzie klamia nam prawie we wszystkim - ciagnelam po kolejnej przerwie. - Ale gdzies musza miec jakis spis, raport - cokolwiek. Trzeba postarac sie cos takiego znalezc. Zbierajmy informacje. Szukajmy slabych punktow. Obserwujmy, czekajmy, a tymczasem robmy wszystko, zeby przezyc! W naszym kierunku nadchodzil "nauczyciel". Albo tylko sprawdzal, albo przyuwazyl nas na poszeptywaniu. Pozwolilam, aby Harry mnie minal. To byl koniec rozmowy. 13 Kiedy zawodzi wzrok, Zatraca sie kierunek. Gdy nie widac kierunku, Mozna zapomniec o celu. Gdy zapomniany cel, Rzadza same emocje. Gdy rzadza tylko one, Zaglada... zaglada. Lauren Oya Olamina, "Nasiona Ziemi. Ksiegi Zywych" Z Zoledzia zostalam wywieziona do obozu reedukacyjnego w Pelican Bay, ulokowanego w dawnym wiezieniu o zaostrzonym rygorze w okregu Del Norte, na polnoc od okregu Humboldt. Na szczescie nie zostaly mi stamtad zadne wspomnienia. Inni mi opowiadali, ze to wiezienie bylo dobrze zaprojektowane do trzymania ludzi w izolacji nie tylko od reszty spoleczenstwa, ale i jednych od drugich. Zapewnialo dosc przestrzeni na zlobek calkowicie odseparowany od poganskich wiezniow, ktorzy mogliby skazic dzieciece umysly. Zlobek w Pelican Bay otoczyl mnie opieka na kilka miesiecy. Wiem o tym, bo zdjeto mi odciski palcow i stop, pobrano wzor kodu genetycznego, a moje akta zlozono w Kosciele Chrzescijanskiej Ameryki w Crescent City. Z zalozenia wylaczny dostep do nich mialo kierownictwo obozu, ktorego zadaniem byla ochrona mnie przed adopcja przez moich poganskich biologicznych rodzicow, a takze ci, co faktycznie mnie adoptuja. Tam tez nadano mi imie: Asha Vere, po bohaterce jednego z popularnych programow do Masek Marzen. Maski Marzen, znane rowniez jako glowoklatki, ksiazki marzen albo po prostu Maski, byly jeszcze wtedy nowoscia i powoli zaczynaly wypierac czesc aparatury do przebywania w rzeczywistosci wirtualnej. Nawet te pierwsze - wielkie, podobne do masek narciarskich, z goglami na oczy - byly niedrogie. Ludzie wygladali w nich troche jak kosmici. Jednak wywolywaly stymulowane przez komputer, zdalnie sterowane sny i byly powszechnie dostepne, wiec ludziska je uwielbiali. Technicznie Maski Marzen spokrewnione byly z przestarzalymi wykrywaczami klamstw, obrozami niewolnikow i innymi systemami bazujacymi na przerazajaco skutecznej technice audiowizualnego oddzialywania na podswiadomosc. Pomimo swego wygladu byly naprawde lekkie, wygodne i nosilo sie je jak czesc garderoby. Oferowaly cala serie przygod, uzytkownik mogl wcielac sie w dowolna z kilku postaci, przezywajac fikcje w pelni realistycznych doznan. Ludzie dostali szanse wskoczenia w inne, prostsze i szczesliwsze zycie. Biedacy mogli cieszyc sie uluda bogactwa, brzydactwa mogly poczuc sie piekne, chorzy mogli ozdrowiec, niesmiali i bojazliwi nabrac smialosci... Jednak poplecznikow Jarreta martwilo, ze nowa rozrywka stanie sie niczym narkotyk dla "slabych moralnie". Aby uniknac ich potepienia, firma Maski Marzen International wypuscila na rynek serie programow religijnych, w ktorych prym wiodly postacie Amerykanskich Chrzescijan. Asha Vere byla wlasnie jedna z nich. Byla wysoka i piekna czarna amerykanska chrzescijanka w typie amazonki, ktora jezdzila po kraju, uwalniajac ludzi z sidel poganskich sekt, ratujac ich przed antychrzescijanskimi spiskami, oswobadzajac z lap uprawiajacych swoj proceder na dzikich koczowiskach alfonsow... Jak przypuszczam, ktos pewnie wymyslil, ze nadanie mi imienia bohaterki z takim pionem moralnym zagluszy moja wrodzona sklonnosc do poganstwa. I tak zostalam z tym mianem z przydzialu - nawiasem mowiac, mnostwo innych kobiet dostalo takie samo. Silne postacie kobiece nie byly w modzie w beletrystyce tamtych czasow. Prezydent Jarret i jego Amerykanscy Chrzescijanie uwazali, ze jedna z rzeczy, ktore spowodowaly, iz ten kraj zszedl na psy, bylo wtargniecie kobiet w domene "meskich spraw". Widzialam nagrania jego wystapien, podczas ktorych glosil ten poglad, a wielka damsko-meska publika reagowala burzliwymi wiwatami i oklaskami. Odkrylam, ze Asha Vere miala pierwotnie byc facetem, Aaronem Vere, jednak jakis kierownik firmy przekonal kolegow, ze najwyzszy czas wypuscic przebojowa serie z twardo-wrazliwa Amerykanska Chrzescijanka w roli glownej. Mial racje. Ludzie tak byli zlaknieni ciekawych postaci kobiecych, ze choc historyjki z Asha Vere sa z natury glupiutkie, polubili je. W rezultacie wielu rodzicow nazywalo swoje coreczki Asha, Vere albo Asha Vere. Ostatecznie skonczylam jako Asha Vere Alexander, corka Madisona i Kayce Guest Alexander, nalezacych do klasy sredniej murzynskich czlonkow Kosciola Chrzescijanskiej Ameryki w Seattle. Zaadoptowali mnie podczas wojny A-Ka, gdy z trafionego paroma pociskami rakietowymi Seattle przeniesli sie do Crescent City, gdzie mieszkala Layla Guest, matka Kayce. Jak na ironie, Layla byla uchodzca z Los Angeles, tyle ze o niebo majetniejsza niz moja matka. Crescent City, duze, rozkwitajace miasto posrod sekwoi, lezalo blisko Pelican Bay i Layla na ochotnika zglosila sie do pracy w tamtejszym zlobku. To ona skrzyzowala los swojej corki z moim. Kayce w gruncie rzeczy mnie nie chciala. Mialam ciemna karnacje, bylam duzym, powaznym dzieciakiem i nie podobalam sie jej z wygladu. Pamietam, jak pozniej opisywala mnie przyjaciolom: "Byla takim ponurym malenstwem, z taka kamienna buzia. I toporna jak kamien. Zal mi jej bylo - balam sie, ze jak nie ja, to nikt jej nie wezmie". Zarowno Kayce, jak i Layla wierzyly, ze dobrzy Amerykanscy Chrzescijanie maja obowiazek dac dom licznym sierotkom z dzikich koczowisk i poganskich sekt. Jesli nie moglo sie byc Asha Vere ratujaca wszystkich z opalow, to przynajmniej mozna bylo ocalic jedno czy dwoje tych nieszczesnych dzieciatek i zapewnic im nalezyte wychowanie. Piec miesiecy po tym, jak Layla przedstawila mnie swojej corce, Kayce i jej maz adoptowali mnie. Nie uznali mnie do konca za corke, jednak chcieli spelnic swoj obowiazek - wychowac mnie, jak nalezy, i uchronic przed niemoralnym i zepsutym zyciem, jakie pewnie wiodlabym przy mych biologicznych rodzicach. Z "Dziennikow Lauren Oya Olamina" NIEDZIELA, 4 GRUDNIA 2033 W niedziele po nabozenstwach zaczeli na dluzej zostawiac nas samopas. Przypuszczam, ze zmeczylo ich tracenie wlasnych niedziel na wbijanie nam wstrzasami do glow rozdzialow Biblii. Po piecio-, szesciogodzinnych nabozenstwach i posilku z gotowanych warzyw kaza nam odpoczywac w naszych kwaterach, dziekujac Bogu za dobroc, jaka nam okazuje.Zabraniaja nam cokolwiek robic. Zajecie sie czymkolwiek innym niz studiowanie Biblii byloby w ich mniemaniu praca, a wiec zlamaniem czwartego przykazania. Mamy siedziec bezczynnie, nie mowic, nie cerowac ubran i nie latac butow - mimo iz odkad skonfiskowali nam wszystko procz dwoch kompletow na glowe, wszyscy chodzimy w lachmanach. Wolno nam czytac Biblie, modlic sie albo spac. Jesli przylapia kogos na robieniu czegokolwiek innego, chloszcza go wstrzasami. Oczywista, jak tylko zostajemy sami, robimy, co nam sie podoba. Prowadzimy szeptem rozmowy; gdy tylko sie da, czyscimy i naprawiamy nasze rzeczy i dzielimy sie wiadomosciami. A ja pisze. Tylko w niedziele mamy okazje robic to wszystko za dnia, kiedy jest widno. Nie wolno nam korzystac z elektrycznego swiatla ani oliwnych lampek, wiec zostaje nam tylko swiatlo dzienne. Kiedy wstajemy w ciagu tygodnia, jest jeszcze ciemno, a gdy zamykaja nas wieczorem, tez panuje juz zmrok. Przez caly tydzien jestesmy maszynami - albo, jak kto woli, domowymi zwierzetami. Jedyne wygody, jakie nam zapewniaja, to ocynkowane wiadro, ktore musi sluzyc wszystkim za wspolna ubikacje, i dwudziestolitrowa plastikowa butla z woda, wyposazona w tania plastikowa pompke z lewarkiem. Poza tym kazdy ma wlasna plastikowa miske, z ktorej je i pije. Dziwnie nie pasuja tu te miski. Pstrokacizna jasnych odcieni blekitu, czerwieni, zolci, pomaranczowego i zielonego. To jedyne kolorowe przedmioty w naszej wieziennej sali - jasne, radosne klamstwa. Sa pierwsza rzecza, jaka rzuca sie w oczy po wejsciu. Mary Sullivan nazywa je psimi michami. Nie cierpimy ich, ale ich uzywamy. Jaki mamy wybor? Nasz jedyny "legalny" dobytek osobisty to te miski, ubrania, koce - jeden na glowe - i nasze wydane wlasnym sumptem Chrzescijanskiego Obozu papierowe egzemplarze Biblii w wersji krola Jakuba. W niedziele, kiedy trafia nam sie, ze daja nam spokoj dostatecznie wczesnie, wyciagam papier i olowek, a moja Biblie wykorzystuje jako pulpit. Te zapiski to dla mnie sposob, aby przypomniec samej sobie, ze jestem istota ludzka, ze Bog jest Przemiana i kiedys stad uciekne. Moze to calkiem irracjonalne, ale pisanie nie przestaje byc dla mnie pociecha. Inne pocieszaja sie inaczej. Mary Sullivan i Allie rozkladaja razem swoje dwa koce i kochaja sie poznym wieczorem. To ich pociecha. Ich legowisko do spania sasiaduje z moim, wiec slysze, jak to robia. Nie one jedne probuja seksu, lecz na razie tylko one dwie sa ze soba jako stala para. -Masz nas za obrzydliwe? - szepnela do mnie ktoregos ranka Mary Sullivan z typowa dla niej bezceremonialnoscia. Lezalysmy przebudzone troche dluzej niz zwykle i moglysmy juz dojrzec sie w polmroku. Mary siedziala wyprostowana obok spiacej jeszcze Allie. Spojrzalam na nia zaskoczona. Jest wysoka - niemal mojego wzrostu - koscista i kanciasta, ale ma interesujaca, pelna wyrazu twarz. Jej wyglad budzi skojarzenia, jak gdyby zawsze ciezko fizycznie harowala, czesto gesto nie dojadajac. -Kochasz moja przyjaciolke? - zapytalam. Zamrugala i odsunela sie, jakby za moment miala powiedziec mi, bym pilnowala wlasnego nosa albo poszla do diabla. Jednak po chwili odpowiedziala tym swoim ostrym glosem: -Naturalnie, ze tak! Zdobylam sie na usmiech, chociaz nie bylam pewna, czy go dojrzy, i kiwnelam glowa. -Wobec tego badzcie dla siebie dobre - powiedzialam a w razie jakichs klopotow pamietaj, ze ty i twoje siostry trzymacie z nami, z Nasionami Ziemi. Jestesmy najsilniejsza grupa wsrod ogolu wiezniow. Choc do tej pory nie padly na ten temat zadne slowa, rodziny Sullivanow i Gamow same z siebie skupily sie przy nas. No, a teraz glosno to potwierdzilam, przynajmniej z Mary Sullivan. Po krotkim wahaniu skinela glowa, nie odwzajemniajac mojego usmiechu. Nie byla typem kobiety szafujacej usmiechami. Martwie sie, ze ktoras sie wylamie i doniesie na Allie i Mary, ale jeszcze nikt na nikogo nic nie doniosl, mimo iz nasi "nauczyciele" nieustannie zachecaja do skladania relacji o cudzych grzechach. Od czasu do czasu zdarza nam sie jakies zamieszanie. Kiedy kobiety z dzikich koczowisk wszczynaja bojki o jedzenie albo osobista wlasnosc, reszta z nas z mety stara sie je przerwac, zanim zrobi sie za glosno - zanim zjawi sie "nauczyciel" i zazada zdania sprawy, co sie dzieje i kto zawinil. Jest taka jedna z dzikiej osady, Crystal Blair, ktora chyba ma juz we krwi znecanie sie nad slabszymi. Bije, popycha inne, odbiera im jedzenie i te pare osobistych drobiazgow, jakie kazda z nas jeszcze ma. Zabawia sie, rozpowiadajac lgarstwa, aby doprowadzic do bojki. ("Wiesz, co ona o tobie mowila? Slyszalam na wlasne uszy! Powiedziala, ze..."). Zabiera cudze rzeczy, czasem zupelnie sie z tym nie kryjac. Nie interesuje jej samo posiadanie jakiegos byle czego, dlatego od czasu do czasu urzadza pokazowke i niszczy to, co komus wyrwala. Chce, by wszystkie wiedzialy, ze moze sobie robic, co jej sie zywnie podoba, i nic jej nie zrobia. Jest silna, a one nie. Nauczylysmy ja, ze kobiety Nasion Ziemi razem z ich wlasnoscia ma zostawic w spokoju. Postawilysmy sie jej razem, dajac do zrozumienia, ze jestesmy gotowe uprzykrzyc jej zycie jeszcze bardziej, niz czynia to nasi przesladowcy. Przy tym calkiem przypadkiem odkrylysmy, ze wystarczy ja tylko przytrzymac i szarpnac za obroze, ktora zaraz ja ukarze - tak samo jak mnie i inne hiperempatki w tym gronie, jesli bedziemy na tyle glupie, aby przygladac sie jej cierpieniu - lecz nie zostawi zadnych sladow. Gdybysmy zwiazaly ja i zakneblowaly jej wlasnym ubraniem, a potem od niechcenia mocno pociagnely za obroze, zalatwilybysmy jej naprawde koszmarna noc. Raz tak ja przetrzymalysmy i odczepila sie od nas. Co nie znaczy, ze przestala dreczyc inne. To jej wlasny sposob podtrzymywania sie na duchu. Niepokoimy sie o nia. Jest zdecydowanie trzepnieta, zadna z nas nie pala do "nauczycieli" taka nienawiscia jak ona. Sama przenigdy nie poleci do nich po pomoc, jednak ktoras z jej ofiar moze nie wytrzymac. Dlatego mamy ja na oku. Staramy sie pilnowac, zeby nie posunela sie za daleko. NIEDZIELA, 11 GRUDNIA 2033 Przybyl kolejny transport wiezniow - obdarci i wychudzeni obcy, ani jednej znajomej twarzy. Dzien w dzien przez caly tydzien "larwy" wyladowywaly nowych w kilkuosobowych grupkach. Zakonczylismy stawianie dlugiej, przypominajacej barak dobudowki do szkoly, z tarcicy, ktora "nauczyciele" zwiezli ciezarowkami. Nowa budowla liczy cztery gole sale z samymi pietrowymi pryczami, w kazdej sali ma sie pomiescic trzydziesci osob. Wszystkie sciany zastawiaja po trzy pietra polek z jedna lub dwiema drabinkami. Kazda z nich ma byc dlugim, waskim lozkiem, na ktorym spac bedzie na waleta dwoje ludzi. Wszyscy nowi dostali to samo co my: po jednym kocu, plastikowej misce, Biblii i pryczy, sluzacej i do spania, i do trzymania rzeczy. Poza tym, ze my po staremu spimy na podlodze, wszystko inne jest takie samo. Tak jak i my, nowi tez uzywaja wiader jako kibli. Paru naszym kazano wykopac szambo. Zebralam elektroniczne baty za uwage, ze wybrano na nie zle miejsce. Moze zanieczyscic wody gruntowe, ktore zasilaja nasze studnie, a wtedy pochorujemy sie wszyscy, nie wylaczajac "nauczycieli". Ale oni pozjadali wszystkie rozumy. Nie potrzebuja rad od kobiety, w dodatku od poganki. Kilka dni pozniej jakos tak sami zdecydowali, ze trzeba przeniesc szambo bardziej na dol, daleko od studni. Na bramie przy drodze zrebowej ktos umocowal napis: "Chrzescijanski Oboz Reedukacyjny". Krzyzowcy ogrodzili caly teren laserosiatka, wiec ta brama to jedyne bezpieczne wejscie i wyjscie. Laserosiatka zrobiona jest z tak cieniutkich zyl drutu, ze prawie ich nie widac, i kroi do zywego miesa dzikie zwierzeta, ktore przypadkiem na nia wpadna. Pytalam kilkoro przybyszow o wiesci z okolicy. Czy ludzie zdaja sobie sprawe, co tak naprawde sie dzieje w "obozie reedukacyjnym"? Czy podobnych obozow jest wiecej? Czy ktos sie temu sprzeciwia? Co robi Jarret? Wiekszosc z nich nawet nie chce ze mna rozmawiac. Umeczeni, zastraszeni, zlamani ludzie. Ci, ktorzy zamienili ze mna pare slow, wiedza tylko, ze zostali albo aresztowani, albo porwani jako dzicy lokatorzy, wloczedzy czy drobni kanciarze. W grupie nowych jest kilkoro wrazliwcow. "Zle nasienie zawsze wyda zly owoc" - jak to mowia nasi "nauczyciele". "Poganskie potomstwo narkomanow". Do rozpoznanych czuciowcow odnosza sie podejrzliwie, z pogarda i paskudnym rozbawieniem. Tak latwo nas dreczyc. Co to za wyzwanie. Jak dotad wszystkim nam, wrazliwcom z Zoledzia, udalo sie nie zdradzic z nasza hiperempatia. Wiele wysilku kosztuje nas, by to ukryc, no i, przyznaje, sprzyja nam szczescie. Do tej pory jeszcze nikt z nas nie znalazl sie w sytuacji, ktora odebralaby mu zdolnosc samokontroli w obecnosci "nauczycieli". Wszystkim nam pomaga nabywane latami doswiadczenie w "ukrywaniu sie na widoku". Nawet obie dziewczynki Morow, jedna czternasto-, druga pietnastolatka, radza sobie z maskowaniem naszej wspolnej ulomnosci. Nie ustawalam w wysilkach, aby znalezc kogos, kto opowiedzialby choc troche nowin ze swiata. Ostatecznie to nie ja znalazlam mego informatora, lecz on znalazl mnie. Mlody, chudy jak szczapa i pokryty bliznami Murzyn - ostrozny, lecz nie zlamany. Nazywal sie David Turner. -Day - przedstawil mi sie, gdy postawieni losowo ramie przy ramieniu kopalismy ten dol na szambo, z ktorego pozniej zrezygnowali. Teraz wydaje mi sie, ze zagadal do mnie tylko dlatego, ze mielismy nie rozmawiac. Poslalam mu pytajace spojrzenie, korzystajac z okazji, gdy wyrzucalam z dziury pelna lopate piachu. -To od Davida - wyjasnil - ale mow na mnie Day. -Olamina - powiedzialam bez zastanowienia. -Powaznie? - zdziwil sie. -Na sto procent. -Jakies dziwne imie. Westchnelam i otaksowalam go wzrokiem; spodobal mi sie ten uparty, oporny wyraz oczu. -Lauren - oznajmilam. Na krotka chwile wyszczerzyl zeby w usmiechu. -Znajomi nazywaja cie Laurie? -Jesli nie chca doczekac sie odpowiedzi. Widocznie przestalismy sie pilnowac. Jeden z "nauczycieli" chlasnal mnie mocno, az zadrzalam od wstrzasu i upadlam. Z wczesniejszych obserwacji wiedzialam, ze jesli rozmawiaja ze soba mezczyzna i kobieta w obrozach, zazwyczaj karza chlosta kobiete. Rozumie sie - to kobiety sa kusicielkami. Przeciez od czasow Adama i Ewy zawsze one wpedzaja meskie niewiniatka w tarapaty. Dostalam mocno, na szczescie tylko raz. Potem uwazalam juz bardziej. Pare silnych wstrzasow wystarcza, aby wywolac przejsciowe zaburzenia koordynacji ruchow i zaniki pamieci. Day opowiedzial mi pozniej, ze byl swiadkiem, jak chlostali mezczyzne wstrzasami, az biedak zapomnial, jak sie nazywa. Wierze mu. Wiem to od dnia, w ktorym zobaczylam trupa Bankole'a i rzucilam sie na mojego brodatego straznika; nigdy w calym zyciu nie czulam wiekszej zadzy mordu. Pierwszy wstrzas i zwalilam sie tam, gdzie stalam; potem jeszcze kilka i dopiero Allie zdala mi relacje, jak sie rzucalam i tarzalam po ziemi, az myslala, ze polamie sobie kosci. Ocknelam sie cala obolala i posiniaczona, z poskrecanymi stawami, skora pozdzierana i poprzecinana do krwi na kamieniach, ale nie to bylo najgorsze. Najgorsze bylo to, co czulam juz po fakcie. Nie chodzi o bol fizyczny. Ten oboz to istna akademia tortur. Mam na mysli to, co napisalam wczesniej. Przez kilka dni bylam zywym trupem. Z poczatku nie pamietalam nawet, ze Bankole nie zyje. Natividad i Allie musialy przypominac mi o tym. Nie wiedzialam, co stalo sie z Zoledziem, czemu siedzimy wszystkie zamkniete w jednej sali naszej szkoly, gdzie sie podziali nasi mezczyzni, nasze dzieci... Pierwszy raz o tym wspominam. Kiedy w koncu wszystko pojelam, owladnal mna smiertelny strach - taki, ze zawloklam sie do kata, chowajac sie i kwilac niczym zaszczuty trzylatek. Przezywszy pogrom Robledo, wiedzialam, ze moga zjawic sie obcy, co ukradna albo zniszcza wszystko i wszystkich, ktorych kochalam. I ludzi, i rzeczy da sie porwac. Jednak jakos nigdy dotad nie wyobrazalam sobie, ze... ze mozna obrabowac mnie z mojej wlasnej jazni. Zdawalam sobie sprawe, ze ktos moze pozbawic mnie zycia. W tym wzgledzie nigdy nie mialam zadnych zludzen. Mozna uczynic mnie kaleka. To tez dla mnie zadna nowina. Ale nie postalo mi w glowie, ze drugi czlowiek, po prostu naciskajac jakis guzik, najpierw raz, potem z usmiechem jeszcze raz i jeszcze raz... Bo on sie usmiechal, ten moj brodaty "nauczyciel". Dopiero pozniej to do mnie dotarlo. W koncu przypomnial mi sie kazdy szczegol i kiedy odzyskalam pamiec... No coz, wlasnie wtedy wlazlam do kata, skamlac i jeczac. Ten skurwysyn naciskal guzik raz po raz i usmiechal sie, jakby mnie pieprzyl, a potem, patrzac, jak jecze i rzucam sie po ziemi, glosno rechotal z uciechy. Moj brat mowil, ze obroza moze sprawic, iz czlowiek zazdrosci tym, co umarli. Mocno powiedziane, jednak wtedy nie dalo mi to - nie moglo dac - powodu podejrzewac, jak bardzo uczy nienawidzic. Dlawilancuch wyzwala w tobie cale nowe poklady czystej nienawisci. Moge stwierdzic, ze nim wlozono mi go na szyje, tak naprawde nie wiedzialam, co to za uczucie. Teraz zdarzaja mi sie momenty, gdy z najwyzszym trudem powstrzymuje sie, by nie sprobowac ukatrupic jednego z nich, a potem zginac smiercia Emery. Z przerwami, od okazji do okazji, rozmawiam z Dayem Turnerem. Gdy tylko mozemy, mijajac sie w przelocie albo pracujac na ich rozkaz mniej wiecej na tym samym terenie, zamieniamy kilka slow. Zachecilam Travisa, Harry'ego i reszte naszych mezczyzn, aby tez probowali z nim pogadac. Mysle, ze Day powie nam wszystko, co wie, a to, co wie, moze nam wiele pomoc. Oto skrot tego, co zdazyl przekazac nam do tej pory: Rzuciwszy swoja ostatnia, marnie platna i pozbawiona perspektyw prace w Reno w Nevadzie, Day przeszedl na druga strone masywu Sierra Nevada. Walesal sie po polnocnym zachodzie, w nadziei ze uda mu sie gdzies zaczepic i harujac, podzwignac sie z biedy. Nie mial zadnej rodziny, lecz dla bezpieczenstwa wedrowal z dwoma przyjaciolmi. Wszystko szlo dobrze, dopoki nie dotarli do Eureki. Tam uslyszeli, ze jakis kosciol oferuje chetnym nocleg, posilki i sezonowa prace. Jak mozna sie domyslic, byl to Kosciol Chrzescijanskiej Ameryki. Praca polegala na pomocy przy remontowaniu i odmalowaniu paru starych budynkow, ktore kosciol zamierzal wykorzystac jako czesc wlasnego sierocinca. Tyle ze nie bylo tam zadnych sierot, a przynajmniej Day ani jednej nie widzial, inaczej pewnie juz wiercilibysmy mu dziure w brzuchu, zarzucajac pytaniami o nasze dzieci. Zdawaloby sie, ze po tym paskudnym swiecie chodzi juz wystarczajaco duzo sierot. Jak to mozliwe, ze jakas organizacja, ktora ma czelnosc nazywac sie kosciolem, za pomoca swych "larw" i obrozy niewolnikow produkuje nowe zastepy sierot? W kazdym razie Dayowi i jego dwom kolegom przypadl do gustu pomysl zrobienia czegos dla dzieci i trafienia przy tej okazji garsci dolarow, noclegu i pare posilkow. Niestety, mieli pecha. Gdy przesypiali swa pierwsza noc w koscielnej noclegowni dla mezczyzn, mala grupka nocujacych tam bezdomnych postanowila obrabowac kosciol z przyleglosciami. Day twierdzi, ze nie mial nic wspolnego z tamtym napadem. Mowi, ze ma gdzies, czy mu wierzymy, czy nie, ale nigdy w zyciu nie zwedzil niczego oprocz jedzenia i nigdy w zyciu nie ukradl niczego z kosciola. Wychowalo go bardzo religijne wujostwo - dzis juz nie zyja - i dzieki ich wpajanym od malenkosci naukom sa pewne rzeczy, ktorych zwyczajnie za nic na swiecie by nie zrobil. Jednak ponoc zlodzieje byli czarni, a on i jego przyjaciele byli Murzynami, wiec uznano ich za winnych. Ja mu wierze. Moze to z mojej strony glupie, ale lubie go i nie wyglada mi ani na klamce, ani na rabusia kosciolow. Kiedy w salach noclegowni zaroilo sie od ludzi z ochrony kosciola, wyrwani ze snu mezczyzni rozbiegli sie we wszystkie strony. To byli sami wolni biedacy. Gdy zaczela sie zadyma, nie majac widoku na zaden namacalny zysk, wiekszosci z nich nie przyszlo do glowy nic innego, jak tylko brac nogi za pas - zwlaszcza na odglos wystrzalow. Day nie mial zadnej broni. Jeden z jego przyjaciol byl uzbrojony, lecz cala trojka zostala rozdzielona. Potem ich zlapali. W sumie zatrzymali okolo dwudziestu chlopa, a wszystkich czarnych poslali za kratki. Kilku przedstawiono zarzuty popelnienia ciezkich przestepstw - rabunku z bronia w reku i napasci. Reszte oskarzono o wloczegostwo; teraz o wiele powazniejsze przewinienie anizeli kiedys. Wszystkich wloczegow oddano do przymusowego, niewolniczego terminu Kosciolowi Chrzescijanskiej Ameryki. Obydwaj przyjaciele Daya znalezli sie w pierwszej grupie sadzonych za ciezkie przestepstwa, poniewaz schwytano ich razem i jeden mial bron. Day trafil do grona wloczegow. Zostal skazany na trzydziesci dni pracy na rzecz Kosciola Chrzescijanskiej Ameryki. W rzeczywistosci ciagali go z miejsca na miejsce i zmuszali do harowki przez ponad dwa miesiace. Kiedy poskarzyl sie, ze jego wyrok dobiegl konca, zostal wychlostany. Poczatkowo mowili mu, ze bedzie mogl odejsc wolno, jezeli udowodni, ze dostal gdzies zatrudnienie. Naturalnie, poniewaz nikogo w tych stronach nie znal i nie mial kiedy niczego poszukac, niemozliwoscia bylo znalezienie na zewnatrz jakiejkolwiek pracy. Miejscowych wloczegow ratowala z opalow rodzina lub przyjaciele, zaswiadczajac, ze albo zapewni im prace, albo wezmie na wlasne utrzymanie, tak ze przestana byc wloczegami. Day odwalal roboty budowlane i malarskie, pracowal jako dozorca. Przeszedl gruntowne badanie lekarskie i dwa razy musial oddac krew. Zachecali go tez, by dobrowolnie ofiarowal sie zostac dawca nerki albo rogowki, obiecujac, ze jesli sie zgodzi, po dojsciu do zdrowia odzyska wolnosc. Ta propozycja go przerazila. Odmowil, ale swiadomosc, ze faktycznie w kazdej chwili moga odebrac mu jakies organy - i zycie - nie dawala mu spokoju. No bo kto mogl sie dowiedziec? Kogo by to obeszlo? Zastanawial sie, czemu wlasciwie nie zabili go od razu. Pozniej zostal przeniesiony do Chrzescijanskiego Obozu na reedukacje. Oswiadczono mu, ze rokuje jeszcze jakies nadzieje - ze jesli dokona wlasciwego wyboru, ma szanse nauczyc sie, jak sluzyc Bogu i Jego prawdziwemu Kosciolowi i stac sie lojalnym obywatelem najwiekszego kraju na swiecie. Odparl, ze juz jest chrzescijaninem. Na to uslyszal: "Udowodnij". Oswiadczyli mu, ze zostanie przyjety jak swoj, gdy zobacza, ze jest szczerze skruszony i obeznany z prawdami, jakie glosi Biblia. No wiec Day przytoczyl im z pamieci werset szesnasty dwudziestego pierwszego rozdzialu Ksiegi Wyjscia: "Ktoby ukradl czlowieka a sprzedalby go, a znalezionby byl w reku jego, smiercia umrze". Oczywista, za dobor cytatu wychlostali go, komunikujac, ze sludzy Kosciola Chrzescijanskiej Ameryki dobrze wiedza, ze szatan potrafi cytowac Pismo Swiete. Zdaniem Daya, wiekszosc ludzi nie ma pojecia o istnieniu obozow. Z rozmow z innymi zaobrozowanymi mezczyznami dowiedzial sie, ze jest jeszcze kilka malych, takich jak nasz, i co najmniej dwa duze, o wiele wieksze od tego. Pierwszy z tych wielkich lezy na polnoc stad, w opuszczonym wiezieniu okregu Del Norte, drugi jest na poludniu w okregu Fresno. Spoleczenstwo nie zdaje sobie sprawy jak traktowani sa ubodzy, ale wolni wloczedzy, jednak, wedlug niego, gdyby nawet sobie zdawalo, mialoby to gdzies. Ludzie majacy legalne miejsca pobytu najprawdopodobniej cieszyliby sie, ze jakis kosciol otoczyl opieka parajacych sie zlodziejstwem, narkotyzujacych sie i rozprowadzajacych narkotyki, roznoszacych chorobska bezdomnych wolnych nedzarzy. -U nas w domu wujek i ciotka wlasnie tak by mysleli stwierdzil Day. - Wloczymy sie wzdluz autostrad, chodzimy po prosbie, naciagamy, grzebiemy w odpadkach, zebrzac o jakas robote. Przypominamy ludziom, ze to, co przytrafilo sie nam, moze ktoregos dnia spotkac ich. Nikt nie lubi myslec o takiej perspektywie, wiec wkurzaja sie na nasz widok. Wzywaja gliny albo sami przepedzaja nas z miasta, wyzywaja nas od najgorszych i marza, aby ktos sprawil, ze wszyscy znikniemy. No i wlasnie ktos sie za to zabral! Ma slusznosc. Z pewnoscia mnostwo ludzi uznaloby, ze Kosciol Chrzescijanskiej Ameryki wykonuje naprawde wspaniala i potrzebna robote, uczac spoleczne wyrzutki pracy i modlitwy. Nie bedzie sprawy, dopoki obozy nazbyt sie nie rozrosna i beda koszarowac jedynie wloczegow i dzikich koczownikow. Co prawda my, wyznawcy Nasion Ziemi, nie nalezymy ani do jednych, ani do drugich, ale w koncu kim my jestesmy? Jakimis dziwacznymi sekciarzami, co praktykuja dziwaczne obrzedy, wiec niewatpliwie niejeden mily, zwyczajny zjadacz chleba z przyjemnoscia dowiedzialby sie, ze i nas zresocjalizowali. Ciekawe, ilu ludzi musza stloczyc w jakichs obozach koncentracyjnych i dreczyc - reedukowac - zanim poruszy to ogol Amerykanow? Co na to inne kraje? Wiedza cos o tym? Czy cos je to obchodzi? Wiem, wiem: i w Stanach, i wszedzie indziej dzieja sie gorsze rzeczy. Na przyklad wojna. Wlasciwie jestesmy w stanie wojny. Stany Zjednoczone prowadza wojne z Alaska i Kanada. Ludzie nazywaja ja wojna A-Ka. Bylam przekonana, ze Jarret pragnal jakiejs wojny i dazyl do jej wywolania, ale dopiero od Daya uslyszalam, ze sie zaczela. Obie strony ostrzelaly sie juz rakietami i stoczyly pare wscieklych przygranicznych potyczek. Kiedy jakis czas potem przekazalam te nowiny Allie, zamyslila sie na chwile, a nastepnie zapytala: -Kto wygrywa? Potrzasnelam glowa. -Day nie powiedzial - odparlam. - Cholera, nawet nie spytalam. Wzruszyla ramionami. -No tak. Nam to i tak malo robi, prawda? -Nie wiadomo - odpowiedzialam. * * * Jest nas w przyblizeniu dwustu piecdziesieciu wspolwiezniow i, wedlug mojej najswiezszej kalkulacji, dwudziestu straznikow. Pomyslec tylko: gdybysmy zdolali ruszyc wszyscy jednoczesnie, na kazdego straznika wypadaloby po dziesiec, dwanascie osob i moze udaloby sie... moze dalibysmy rade...A moze by sie nie udalo, moze bysmy zgineli tak jak Teresa. Przeciez kazdy "nauczyciel" mogl jednym palcem zwalic nas z nog, sprawiajac, bysmy wili sie z bolu. Moglismy umrzec, jedno po drugim, jedynie napedzajac troche strachu naszym przesladowcom. NIEDZIELA, 18 GRUDNIA 2033 W koncu i ja zostalam zgwalcona. Dwukrotnie. Pierwszy raz w poniedzialek, drugi wczoraj. To moj bozonarodzeniowy prezent od Chrzescijanskiej Ameryki. NIEDZIELA, 25 GRUDNIA 2033 Musze opisac to, co sie ze mna dzieje. Nie chce, ale po prostu musze.Wrazliwcy odczuwaja - na niby - przyjemnosc i cierpienie innych osob. Otoz przezylam przyjemnosc jednego z "nauczycieli", kiedy chlostal kogos wstrzasami. Pierwszy raz, gdy to sie stalo - czy raczej pierwszy raz, gdy zrozumialam, co sie dzieje, zwymiotowalam. Ile razy ktos krzyczy z bolu, pilnuje sie, zeby nie patrzec. Dotychczas, jesli zdarzylo mi sie natknac wzrokiem na kogos targanego cierpieniem, zawsze zdazylam oprzec sie o sciane, o lopate, o przyjaciela czy o drzewo. Jednak jakos nigdy nie przyszlo mi do glowy, ze musze tez miec sie na bacznosci przed przyjemnostkami naszych "nauczycieli". Jest tutaj paru takich, ktorych biczowanie nas wstrzasami doprowadza do orgazmu. Nasze wycie i konwulsje, placz i blagania sa im potrzebne do osiagniecia seksualnego spelnienia. Zaobserwowalam trzech takich. Przewaznie zaczynaja kobiete chlostac, a koncza na gwalcie. Czasem wystarcza im sama chlosta wstrzasami. Wolalabym nie znac tego wszystkiego tak dobrze za sprawa hiperempatii, ale nic na to nie poradze. Te typy syca sie cudzym bolem - nas nazywajac pasozytami. Gwalcac, zachowuja pozory tajemnicy i dyskrecji. Ostatecznie przyjezdzaja do obozu pelnic sluzbe w ramach obowiazku. Przeciez potem przynajmniej niektorzy z nich wracaja do domu, do zon i do dzieci. Poza wielebnym Joelem Locke i jego trzema najwyzszymi pomocnikami, ktorzy pracuja na tej niwie na pelen etat, reszta mieszka na stale w normalnym swiecie. Gwalca nas, ale sie z tym kryja. Powiadaja, ze sa religijni, ale wladza zepsula nawet najlepszych z nich. Niechetnie to przyznaje, jednak niektorzy posrod nich to na swoj dziwny sposob przyzwoici, zwyczajni faceci. Rzeczywiscie wierza w to, co robia. Nie wszyscy sa sadystami czy psychopatami. Niektorzy chyba na serio uwazaja, ze obozy koncentracyjne dla drobnych kryminalistow sluza powszechnemu dobru. Ludzie ci nie pochwalaja gwaltow i chlostania bez potrzeby, jednak naprawde sa przekonani, ze my - osadzeni - jestesmy wrogami ojczyzny. Przelozeni wbili im do glow, ze to tacy jak my pasozyty i poganie przywiedli do upadku "potezna Ameryke". Onegdaj byla najsilniejszym mocarstwem na Ziemi, dopoki osobnicy naszego pokroju nie zaczeli sie lajdaczyc, nasladowac obce religie i odzegnywac sie od wypelniania obywatelskich powinnosci. My, kobiety, zatracilysmy skromnosc, sprzedajac sie na ulicach, a mezczyzni, ktorych obowiazkiem bylo nas dopilnowac, skonczyli jako nasi alfonsi. Oto skrocona wersja istoty zla, jakim jestesmy, i odpowiedzi, czemu zaslugujemy na noszenie obrozy. Druga strona tego wizerunku to juz sposob, w jaki nasi pracowici, anielsko cierpliwi "nauczyciele" staraja sie nam "pomoc". Jeden z nich, ktory polowal na siostre Jorgego, Cristine, wrecz wyspecjalizowal sie w epatowaniu swoimi nieszczesciami. Rozwodzil sie przy niej nad zona przykuta do inwalidzkiego wozka, nad dziecmi, ktore go lekcewaza, i nad tym, jacy to oni wszyscy biedni. Cristina opowiadala, ze gdy zaczela go blagac, aby dal jej spokoj, przewrocil ja i zniewolil. Oznajmil, ze jest lojalnym, pracowitym Amerykanskim Chrzescijaninem i ma prawo do tej odrobiny przyjemnosci w zyciu. Potem, gdy juz skonczyl, skamlal o przebaczenie. Istny obled. Mnie spotkalo to u schylku okropnie chlodnego, deszczowego dnia. Zostalam wyznaczona do poslug kuchennych. Oznaczalo to, ze musze doprowadzic sie do porzadku i bede pracowac w cieple, w suchym miejscu i przynajmniej ten jeden raz najem sie do syta. Czulam jednoczesnie i wdziecznosc za ten przydzial, i wstyd za te wdziecznosc. Pracowalam razem z Nathddad i dwiema kobietami z rodziny Gamow, Catarina i Joan. Pod koniec dnia zabrano nas do chat i zgwalcono. Z calej czworki jedynie ja bylam hiperempatka. Z calej czworki wylacznie ja musialam znosic nie tylko wlasny bol i upokorzenie, ale i dzika, gleboka rozkosz mojego gwalciciela. Zadne slowa nie oddadza pokreconej, schizoidalnej ohydy tego stanu. Nie pozwalaja nam kapac sie dostatecznie czesto. Jesli nie mamy dyzuru w kuchni, nie dostajemy w ogole goracej wody i wydzielaja nam tylko po malym kawalku mydla. Kiedy prosimy o pozwolenie na kapiel, nazywaja to proznoscia. Natomiast gdy cuchniemy, patrza na nas z pogarda i obrzydzeniem. Mowia wtedy, ze "zalatujemy odorem grzechu". Wiec niech im bedzie. Postanowilam, ze bede smierdziec niczym zwloki. Ze predzej nabawie sie z brudu jakiejs choroby, niz mialabym dalej zaspokajac chuci tych typow. Bede obrzydliwie brudna. Bede smierdziala. Przestaje dbac o wlosy i ubranie. Nie mam innego wyjscia, inaczej sie zabije. Rok 2035 Jazn istnieje.Jazn to cialo i fizyczna percepcja. Jazn to mysl, pamiec i wiara. Jazn stwarza, jazn niszczy. Uczy sie, odkrywa i staje sie. Nadaje ksztalty. Przystosowuje sie. Jazn wynajduje wlasne powody istnienia. Aby ksztaltowac Boga, ksztaltuj Jazn. Lauren Oya Olamina, "Nasiona Ziemi. Ksiegi Zywych" 14 Pociesz sie.Kazdy krok w strone Przeznaczenia, Kazde jego spelnienie, Nieuchronnie oznacza nowy poczatek, Nowe swiaty, Odradzanie sie Nasion Ziemi. Sam jeden, - Kazdy z nas jest smiertelny. Lecz przez Nasiona Ziemi, Poprzez ich Przeznaczenie Jednoczymy sie, Stajac sie niesmiertelnym, Celowym Zyciem! Lauren Oya Olamina, "Nasiona Ziemi. Ksiegi Zywych" Matka zdolala jakos przetrwac trwajaca ponad rok niewole w Chrzescijanskim Obozie. Jak to zrobila, jak udalo jej sie przezyc - moge jedynie zgadywac z jej zapiskow z lat 2033 i 2035. Jej dziennik z roku 2034 zaginal. Na pewno nie zarzucila pisania. Nie mam co do tego zadnych watpliwosci. Nie wytrzymalaby roku bez siegniecia po papier i olowek. Natknelam sie na sporadyczne aluzje do notatek, ktore w tamtym okresie zrobila. Niewatpliwie wtedy pisala juz na wszelkich skrawkach papieru, jakie udalo jej sie znalezc. Naturalnie, gdy pozwalaly okolicznosci, nadal lubila systematycznie prowadzic swoj dziennik, jednak przypuszczam, ze znajdowala jakies oparcie w samej czynnosci, niewazne, czy mogla robic to regularnie, czy nie. Sam akt pisania byl dla niej swoista terapia. Oto najwazniejsze zdarzenie zaginionego roku: miala miejsce co najmniej jedna powazna proba ucieczki. Choc ludzie z Zoledzia nie brali w niej udzialu, naturalnie potem przyszlo im za nia odcierpiec z cala reszta wiezniow obozu. Jej inicjatorem byl ten sam David Turner, ktorego matka poznala i polubila w 2033. Dowiedzialam sie o tym z rozmow z ludzmi, ktorzy tam wtedy byli, przezyli cala akcje i pamietaja pozniejsza gehenne. Najwiecej informacji uzyskalam od Cody Smith, ktora w grudniu 2034 roku aresztowali w Garberville za wloczegostwo, a nastepnie odtransportowali do Chrzescijanskiego Obozu. Byla jedna z osob, ktore ocalaly z buntu, chociaz skonczyl sie on dla niej uszkodzeniem nerwu wzrokowego i slepota. Oprocz elektronicznej chlosty przeszla tez tradycyjne bicie i kopanie. Oto historia, jaka mi opowiedziala: "Ludzie Daya Turnera byli przekonani, ze uda im sie obezwladnic straznikow, zasadzajac sie na wszystkich naraz, po trzech albo wiecej na jednego. Mysleli, ze zdaza ich ukatrupic, zanim zwala ich z nog obroze. Lauren Olamina nie zgodzila sie. Przypomniala, ze straznicy nigdy nie sa wszyscy razem, nigdy wszyscy nie przebywaja jednoczesnie na zewnatrz. Powiedziala, ze wystarczy, jak nie uda sie z jednym, to ten jeden moze zabic nas wszystkich jednym palcem. Day lubil ja. Wlasciwie nie wiem dlaczego. Byla duza jak facet i niespecjalnie ladna, a jednak mu sie podobala. Mimo to nie przyznal jej racji. Myslal, ze ma po prostu stracha. Ale wybaczyl jej, bo byla kobieta. Wkurzyl ja tym do szalenstwa. Im usilniej probowala wybic mu ten pomysl z glowy, tym bardziej robil sie zawziety. W koncu zapytal ja, czy zamierza go wydac, a wtedy na amen scichla i tak sie wsciekla, ze az odstapil krok w tyl. Taka wlasnie byla. Kiedy wpadala w furie, zamiast wrzeszczec, milczala jak glaz. Ludzie sie jej bali. Spytala, za kogo ja uwaza, a on na to, ze wlasnie zaczyna miec watpliwosci. Od tej pory popsulo sie miedzy nimi. Przestala sie do niego odzywac. W ogole rozmawiac bylo ciezko i niebezpiecznie. Zakazywal tego regulamin. Ludziska musieli szeptac i mamrotac, probujac gadac bez poruszania ustami i bez patrzenia na tego, z kim rozmawiaja. Przylapani na rozmowie dostawali elektroniczne baty. Wiadomosci rozchodzily sie, przekazywane z ust do ust. Czasami dochodzily przeinaczone albo poplatane, nie mozna bylo nic zrozumiec. Czasem ktos donosil straznikom. Najczesciej nowi, sprowadzeni z lapanki na szosie, klapali dziobem o nie swoich sprawach. Dostawali za to troche dodatkowego jedzenia czy ciepla koszule. Ale jak ktoregos na tym przy u wazylismy, to byl jego ostatni raz. Juz my potrafilismy tego dopilnowac. Jednak zawsze trafialo sie paru kapusiow. Jedni kablowali dla nagrody, jedni ze strachu, jeszcze inni, bo zaczeli wierzyc w te wszystkie kazania, lekcje Biblii, wspolne modlitwy i reszte zajec, ktore mus bylo przesiedziec albo i przestac, kiedy ledwo sie zylo ze zmeczenia. Niektore baby szly na kapowanie, bo myslaly, ze beda lepiej traktowane, kiedy straznicy wezma je do lozka. Byli i tacy, co lubili robic krzywde. Gadanie moglo byc niebezpieczne, nawet jak nie widzial cie zaden straznik. W kazdym razie Daya Turnera chyba jednak nikt nie sypnal. Lauren Olamina ostrzegla tylko swoich, ze jak sie cos zacznie, maja polozyc sie twarza do ziemi z rekami na szyi. Niektorzy sie sprzeciwili. Mowili, ze Day ma slusznosc. Ale uczepila sie ich, nalegala, przypominala chlosty, jakich byli swiadkami - pytala, czy juz nie pamietaja, jak widzieli, ze jeden straznik jednym palcem porazal naraz wstrzasami dziesieciu wiezniow... Tymczasem sama zbierala ustawiczne baty za ciagle proby porozmawiania z ludzmi z jej grupy, zwlaszcza z mezczyznami. Zdaje mi sie, ze Day tak samo pracowal nad nimi w nocy, kiedy kobiety i mezczyzni byli zamknieci osobno. Wiadomo, jakie gowno jeden facet umie sprzedac drugiemu, kiedy chce, zeby tamten przestal sie sluchac kobiety. Mezczyzn Olaminy trzymal w ryzach Travis Douglas. Nie byl z niego zaden wielgus, ale mial w sobie jakas sile. Ludzie mu ufali, sluchali go i lubili. A on z kolei ufal Olaminie. I chociaz nie podobalo mu sie to, co kazala im zrobic, tak jakby... no... wierzyl w nia. Kiedy zaczela sie ucieczka, wiekszosc ludzi Olaminy postapila tak, jak im powiedziala. To ich uratowalo przed kulka albo przed ostrym laniem, jakie dostali tacy jak ja, co nie dosc predko padli na glebe. Ludzie Daya wzieli sie do wylapywania straznikow, a ci z Zoledzia runeli na ziemie jak dludzy. Kiedy porazil ich bol, lezeli juz rozciagnieci, wszyscy poza jednym gosciem nazwiskiem King - Jeff King mu bylo - postawnym blond przystojniakiem, i jeszcze trzema kobietami, z ktorych dwie nazywaly sie Scolari i byly siostrami, a trzecia Channa Ryan. Znalam Channe. Po prostu nie mogla juz wytrzymac. Zaszla w ciaze, ale nie bylo jeszcze zbytnio widac. Wykombinowala sobie, ze oddanie wlasnego zycia za smierc chociaz jednego straznika i jego nienarodzonego bachora to niezly interes. Mial na nia oko wyjatkowy sukinsyn, ktory myl sie chyba gora raz w tygodniu, za to ja sciagal do swojej chaty dwa albo i trzy razy czesciej i dobrze sobie na niej uzywal. To jego chciala ukatrupic. Szkoda, ze jej sie nie udalo. Ludzie Daya zabili jednego straznika. Tylko jednego, widodatku zdmuchnela go kobieta - ta podla suka, Crystal Blair. Zaplacila za to zyciem, ale go dostala. Nie wiem, skad w niej sie wziela ta nienawisc do straznikow. Nie zgwalcili jej, nawet nie zwracali na nia zbytniej uwagi. Wedlug mnie to stad, ze odebrali jej wolnosc. Za zycia byla jak wrzod na dupie, ale po smierci zyskala szacunek. Rozerwala straznikowi gardlo wlasnymi zebami! Ludzie Daya zranili jeszcze paru innych straznikow, ale kosztowalo ich to pietnastu swoich. Pietnascie trupow na samym poczatku. Pozniej jeszcze kilku zachlostanych na smierc albo prawie na smierc. Niektorych dodatkowo kopali i deptali. Mnie tez, bo bylam za blisko, kiedy Crystal Blair zalatwiala tego straznika. Ukatrupili i Daya, tylko jeszcze nie wtedy. Powiesili go, gdy juz bylo po wszystkim. Do tego czasu byl juz taki sponiewierany, ze watpie, czy kapowal, co z nim robia. Reszta z nas tez porzadnie oberwala, ale nie az tak. Ci, ktorzy byli w stanie chodzic, musieli zaraz nastepnego dnia isc do pracy. Nie wymigalas sie takimi duperelami jak obolala glowa, wybite zeby, glebokie rany od kopniakow buciorami. Straznicy mowili, ze jesli nie dali rady wypedzic z nas diabla wcirami, to wypoci go z nas harowka. Tych, co nie mogli chodzic, wcielo. Nie mam pojecia, co z nimi zrobili - moze zabili, a moze wywiezli gdzies na leczenie. W kazdym razie nigdy wiecej nie ujrzelismy ich na oczy. Cala reszta tyrala bez przerwy po szesnascie godzin. Dostawalas baty, nawet kiedy kucalas, zeby sie wysikac. Trzeba bylo robic pod siebie, bez przerywania pracy. Szesnascie godzin zapieprzania dziennie. Wykopac dol - zasypac dol. Sciac te drzewa i porabac na opal. Wykopac drugi dol. Zasypac. Pomalowac chaty. Wyciac chwasty. Wykopac dol - zasypac dol. Przytargac kamienie z gor i pokruszyc na zwir. Wykopac dol - zasypac dol. Tak trzy dni bez ustanku. Pare osob dostalo swira. Jedna kobieta po prostu klapnela na ziemie, placzac i wyjac. Nie dalo rady jej uciszyc. Taki duzy facet z geba cala w szramach zaczal latac i wrzeszczec - bez celu, w kotko. Ta dwojka tez znikla. Trzy dni. Na dodatek nie dawali sie najesc. Wlasciwie stale niedojadalismy, chyba ze trafil sie dyzur w kuchni. Co wieczor najpierw raczyli nas kazaniami o ogniu piekielnym i potepieniu, a potem, zanim puscili nas spac, co najmniej przez godzine zmuszali do wkuwania na pamiec wersetow Biblii. Faktycznie nie czulismy, ze w ogole spimy, bo zaraz skoro swit znowu stawiali nas na nogi i wszystko zaczynalo sie od nowa. To bylo pieklo, istne pieklo. Zaden czart nie umialby urzadzic lepszego". Cody Smith. Gdy ja spotkalam, byla juz staruszka - niepismienna, biedna, pokryta bliznami. Jesli ta wersja przebiegu proby ucieczki i jej nastepstw jest prawda, nic dziwnego, ze moja matka ledwo co wspominala o tych zdarzeniach. Nie dotarlam do ani jednej osoby, ktora slyszalaby z jej ust wiele na ten temat. Szczescie, ze przynajmniej udalo jej sie przeprowadzic wiekszosc swoich ludzi zywych przez wiezienny rokosz. Tylko troje stracilo zycie, a dwoje - siostry Mora - zdradzilo sie ze swa hiperempatia. Az dziw, ze reszta wrazliwcow sie z tym nie wydala. Z drugiej strony, jezeli wrzeszcza wszyscy, krzyk czuciowca chyba nie przyciaga uwagi. Nie wiem, czym zdradzily sie siostry Mora, ale zarowno od Cody Smith, jak i od innych informatorow dowiedzialam sie, ze to pewny fakt. Byc moze to dlatego, ze po buncie obie byly gwalcone o wiele czesciej niz pozostale kobiety. Ale nigdy nie wydaly innych wrazliwcow. Tak wygladal rok 2034 w zyciu mojej matki. Za nic nie zyczylabym jej tego wszystkiego. Ani jej, ani nikomu innemu. * * * To, co uczyniono w tamtych czasach wszystkim internowanym, bylo niemal calkowicie nielegalne. Prawo zabranialo obrazowania kogokolwiek innego poza przestepcami, konfiskowania cudzej wlasnosci, rozlaczania malzenstw czy przymuszania do pracy bez zadnej zaplaty. Aczkolwiek akcja odbierania dzieci rodzicom mogla odbywac sie na granicy legalnosci.Prawa o wloczegostwie ulegly znacznemu rozszerzeniu, skutkiem czego dorosli wloczedzy z dziecmi mogli utracic prawo do opieki nad nimi, chyba ze w okreslonym czasie zdolali zapewnic im dom. W niektorych okregach pomoc w znalezieniu stalej posady oferowaly koscioly i lokalne przedsiebiorstwa, przy czym za miejscem pracy, nawet jesli nie gwarantowalo ono pensji, szlo przynajmniej mieszkanie i wyzywienie dla calej rodziny. Pozbawione wlasnego dachu nad glowa kobiety czesto zostawaly w ogole nieoplacanymi pomocami domowymi albo marnie oplacanymi zastepczymi matkami, rodzacymi dziecko dla innej kobiety. Jednak byly okregi, gdzie wloczedzy nie mogli liczyc na zadna pomoc. Albo stworzyli swoim dzieciom nalezyty dom, albo odbierano im potomstwo, bo nie byli dosc odpowiedzialni, by wychowac dzieci. Oczywiscie w taki sposob o wiele czesciej "ratowano" dzieci wloczegow, ktorych uznawano za pogan, niz tych, w ktorych widziano akceptowalnych chrzescijan. Co wiecej, "poganom" ubogim, mimo iz mieli wlasny dom, moglo latwo przydarzyc sie zaliczenie w poczet wloczegow po to, aby ich pociechy mogly trafic do dobrych, amerykanskich, chrzescijanskich rodzin. Naturalnie przyswiecal temu szczytny cel wychowania ich na porzadnych Amerykanskich Chrzescijan. Az trudno uwierzyc, ze cos takiego wydarzylo sie tutaj, w Stanach Zjednoczonych dwudziestego pierwszego wieku, a jednak. Mimo calego chaosu, jaki mial miejsce przedtem, nie powinno bylo do tego dojsc. Wszystko szlo ku lepszemu. Ludzie tacy jak moja matka startowali z malymi biznesami, wiedli proste zycie, prosperujac coraz lepiej. Wbrew-smutnemu przykladowi familii Noyerow czy wuja Marca, fala przestepczosci spadala. Nawet moja matka mowila, ze nastepuje poprawa. A jednak Andrew Steele Jarret zdolal na tyle zastraszyc, podzielic i styranizowac narod, ze Amerykanie najpierw obrali go na prezydenta, a potem pozwolili mu porzadkowac kraj na wlasna modle. Przy czym to jeszcze nie wszystko, o co szlo panu prezydentowi. Faszystowskie zapedy Jarreta siegaly znacznie dalej. Podobnie jak i jego gorliwych zwolennikow. Dla ludzi pokroju mojej matki fanatyczni poplecznicy Jarreta byli powazniejszym zagrozeniem. W pierwszym roku sprawowania przez niego urzedu jego najgorsi oredownicy dostali amoku. Przepelnieni prawym i slusznym poczuciem wyzszosci, majac poparcie wielu zwyklych, przerazonych zjadaczy chleba, ktorzy tesknili tylko do stabilizacji i porzadku, te oszolomy pozakladaly obozy koncentracyjne. Jarret byl tymczasem pochloniety prowadzeniem tej smiesznej, wrecz nieprzyzwoitej wojenki A-Ka. Gdyby jego zbiry nie byly akurat zajete zakladaniem obrozy biedocie, pan prezydent pewnie osobiscie namawialby ich, by zasilili armie, po czym rzucil jako mieso armatnie w awanture, ktora nie okazala sie niczym innym, jak tylko glupimi, niepotrzebnymi cwiczeniami w sianiu zniszczenia. Juz oslabiony kraj prawie ze rozpadl sie doszczetnie. Zbyt wielu Amerykanow, niewazne czy czlonkow Chrzescijanskiej Ameryki, czy nie, mialo krewniakow lub przyjaciol i na Alasce, i w Kanadzie. Aby uniknac poboru, ktory w koncu ogloszono, dezerterowali albo pryskali za granice. Podczas wojny ukulo sie nawet powiedzenie, ze mlodzi i zdrowi mezczyzni to glowny amerykanski towar eksportowy. Po obu stronach granicy z Kanada odbywala sie rzez, a na przybrzezne alaskanskie miasta przypuszczono ataki z oceanu i powietrza. Cala ta heca byla niczym proba ucieczki w Chrzescijanskim Obozie, tyle ze w skali makro. Przelano morze krwi, a mato osiagnieto. Wszystko przez zlosc, rozgoryczenie i zawisc pod adresem narodow, ktore objawily sie, majac czelnosc rosnac w sile, podczas gdy nasze panstwo zdawalo sie toczyc po rowni pochylej w przepasc. Wojna stopniowo wygasala. W fazie poczatkowej walki byly zawziete, urzadzano mnostwo wrzawy i machania flagami. Z czasem, w miare jak mijal rok 2034, zdawalo sie, ze wszystkich ogarnelo okropne, gorzkie znuzenie. Ubogie rodziny widzialy, ze ich synowie ida do wojska i gina - jak zaczelo sie mowic - "za nic!". Trudno bylo kupic cos do jedzenia. Przeciez od dobrych paru lat postepujacych zmian klimatycznych i rozprzezenia znaczna czesc naszego zboza importowana byla z Kanady. Nareszcie, pod koniec 2034 roku, rozpoczeto rozmowy pokojowe. Po nich, choc pozostalo mnostwo wzajemnej urazy i czasem dochodzilo jeszcze do niemilych incydentow, wojna sie skonczyla. Granica miedzy Stanami i Kanada zostala po staremu, a Alasce udalo sie utrzymac suwerennosc. To pierwszy stan, ktory oficjalnie i w pelni odlaczyl sie od Unii. Ludzie przepowiadali, ze Teksas, ojczysty stan Jarreta, bedzie nastepny. W niespelna rok Jarret spadl z piedestalu wybawcy ojczyzny, wedlug niektorych - niemal drugiego Zbawiciela, stajac sie "tym nieudolnym sukinsynem, ktory rozdrabnia zdrowa substancje narodu na sprawy bez znaczenia". Oczywiscie, nie wszyscy jak jeden maz nagle przestali w niego wierzyc. Wielu bylo za nim do konca. Na przyklad moi przybrani rodzice, pomimo faktu, ze w jego awanturze zginela ich sliczna, madra, kochajaca corka. Ile nasluchalam sie na jej temat! Miala na imie Kamaria i byla chodzaca doskonaloscia. Jej matka powtarzala mi to co najmniej raz dziennie przez wszystkie dni mojego dziecinstwa. Nigdy nie wygladalam tak ladnie jak ona, nie sprzatalam tak starannie mojego pokoju, nie radzilam sobie tak swietnie z nauka, nawet nie czyscilam tak porzadnie muszli w klozecie - choc trudno uwierzyc, by ta doskonala mala zdzira kiedykolwiek czyscila ubikacje. Moze nawet w ogole sie nie zalatwiala. Nie przypuszczalam, ze zostalo we mnie jeszcze tyle goryczy, by cos takiego napisac. Zaluje. To idiotyczne nienawidzic osoby, ktorej sie nigdy nie spotkalo, kogos, kto nigdy nie zrobil ci nic zlego. Z perspektywy czasu sadze, ze po prostu bezpiecznie przenioslam cala uraze na nieobecna Kamarie, aby przynajmniej do okresu dojrzewania moc kochac Kayce Alexander. Byla w koncu jedyna matka, jaka znalam. Kamaria Alexander zginela jako jedenastolatka podczas ataku rakietowego na Seattle; oplakujac ja, moi przybrani rodzice nigdy nie przestali obwiniac za to - i nienawidzic - Kanadyjczykow. Jakos nie przyszlo im na mysl obwiniac Jarreta - jak nazywala go Kayce, "dobrego, wspanialego, bozego czlowieka". Te same epitety powtarzali jej przyjaciele, gdy wrocila do nich do Seattle, gdzie jej sasiedztwo i jej kosciol, wprawdzie naznaczone wojennymi bliznami, wciaz trwaly. Madison Alexander w ogole rzadko kiedy sie odzywal. Poza tym, ze kazdemu stwierdzeniu zony potakiwal wymamrotaniem paru slow zgody i czesto-gesto mnie podmacywal, siedzial cicho. Najbardziej zywe wspomnienie, jakie mi po nim zostalo, to scenka, jak podnosi mnie, cztero - czy piecioletnia, sadza sobie na kolanach i dotyka. Nawet nie wiedzialam jeszcze, czemu mi sie to nie podoba. Po prostu szybko nauczylam sie schodzic mu z drogi. Z "Dziennikow Lauren Oya Olamina" NIEDZIELA, 25 LUTEGO 2035 Zbyt zle sie czuje, aby duzo pisac. Wszyscy zapadlismy na grype. Naturalnie nie zwalnia nas to od pracy. W zeszlym tygodniu, podczas dlugiego i zimnego deszczu, wyzionely ducha cztery osoby. Jedna byla w ciazy. Urodzila dziecko samotnie w blocie. Nikomu nie pozwolili jej pomoc. Ani ona, ani noworodek nie przezyli. Dwaj inni wiezniowie harowali, az padli. Gdy runeli na ziemie, "nauczyciele" wyzwali ich od leniwych pasozytow i wychlostali. W nocy obydwaj mezczyzni umarli. I kobieta, i oni to obcy, nedzarze z autostrady - "wloczedzy", ktorych sciagneli tu sila, chorzy i na wpol zaglodzeni juz w chwili przybycia. Jest zimno i wciaz pada, a baraki sa nieogrzewane, wiec lapiemy kazde zarazliwe chorobsko, jakie tylko przywlekaja z szosy czy miasta. Nawet "nauczyciele" chodza przeziebieni albo zagrypieni. Im bardziej choroba daje im sie we znaki, tym ostrzej odgrywaja sie na nas. Wszystko to plus jeszcze jedna okolicznosc sklonilo nas do podjecia decyzji, ze przyszla pora, aby porwac sie na wlasna ucieczke i albo sie wyswobodzic, albo polec. Zebralismy informacje - niektore kobiety dowiedzialy sie roznych rzeczy od gwalcicieli" reszta po prostu miala uszy i oczy szeroko otwarte. Zdobylismy dwadziescia trzy noze - my, Nasiona Ziemi, Sullivanowie i Gamowie. To wiecej niz jeden noz na kazdego straznika. Czesc podwedzilismy z wysypiska smieci, na przykladzie ktorego nasi "nauczyciele" ucza nas marnotrawstwa i niechlujstwa. Reszta to po prostu ostre kawalki metalu, ktore znalezlismy i owinelismy tasma lub materialem, zeby chronic rece. Nie sa naostrzone, ale nadaja sie do podrzynania gardel. Uzyjemy ich, jak tylko odetniemy sie od obrozy. Jezeli szybko sie sprawimy i ruszymy wszyscy razem, tak jak to zaplanowalismy, powinno udac nam sie wziac paru straznikow przez zaskoczenie, zanim zdaza pomyslec o ruszeniu na nas "larwami". Mamy pelna swiadomosc, ze niektorym z nas przyjdzie przy tym zginac. Moze nikt nie przezyje. Ale przeciez i tak czeka nas smierc. Zadne z nas nie wie, jak dlugo chca nas trzymac w obrozach. Jeszcze sie nie zdarzylo, by uwolnili choc jednego z tych, co tu trafili. Nawet ci nieliczni, ktorzy na kazdym kroku chetnie kadza i podlizuja sie "nauczycielom", sa dalej wiezniami obozu i dalej chodza w obrozach. Nikt z nas nie zaslyszal ani strzepka informacji o tym, co zrobili z naszymi dziecmi. Na dodatek wiekszosc choruje. Wprawdzie od buntu Daya nikt sposrod Nasion Ziemi nie umarl, ale wszyscy podupadlismy na zdrowiu, a Allie... Allie moze byc pierwsza. Nawet jesli przezyje, pewnie skonczy z trwalym uszkodzeniem mozgu. Ona i jej kochanka Mary Sullivan zostaly zeszlej niedzieli przylapane. Nie - cofam to sformulowanie. Nie zostaly przylapane. Zostaly zdradzone. I co jest w tym wszystkim najgorsze, przez Beth i Jessice Faircloth. Wydaly je osoby sposrod naszego wlasnego grona, z naszej wspolnoty Nasion Ziemi. Dwie zdrajczynie, ktore Allie i my wszyscy z Zoledzia ocalilismy przed niewolnictwem i smiercia glodowa, kiedy nie mialy doslownie nic. Przyjelismy je do osady, a gdy po probnym roku ich rodzina postanowila dolaczyc do Nasion Ziemi, wyprawilismy im uroczyste powitanie. Bylam swiadkiem ich zdrady, ale nie moglam jej zapobiec. Nie bylam w stanie zrobic nic. Jestem teraz kompletnie bezsilna, nie nadaje sie do niczego. W ubiegla niedziele uraczyli nas tradycyjnymi, szesciogodzinnymi kazaniami, tym razem na temat zla grzechow cielesnych. Pierwszy nauczal wielebny Locke, ktory zarzadza calym obozem. Potem wielebny Chandler Benton, pastor z Eureki, ktora czasem opuszcza, zeby gnebic nas swoja wielebnoscia. Benton wyglosil zjadliwe i przedziwnie sprosne kazanie o paskudnym grzechu sodomii, kazirodztwa, pedofilii, meskiego i kobiecego homoseksualizmu, pornografii, masturbacji, prostytucji i cudzolostwa. Gledzil i gledzil bez konca, przytaczajac przyklady z aktualnych wiadomosci, z Biblii, cytujac dlugachne wyliczenia starotestamentowych praw i kar, wlacznie ze smiercia przez ukamienowanie, historia o zagladzie Sodomy i Gomory, o zywocie i koncu Jezabel, straszyl chorobami, ogniem piekielnym itede, itepe. Jakos nie padlo ani jedno slowo o gwalcie. Dobry wielebny Benton przy okazji wczesniejszych wizyt uzywal sobie na Adeli Ortiz i Cristinie Cho. Idzie do dawnej chaty Balterow, teraz zarezerwowanej dla przebywajacych goscinnie VIP-ow, a oni przyprowadzaja mu kobiete, ktora sobie upatrzyl. Wytrwale znosimy te ich kazania. Przynajmniej daja szanse schronic sie pod dach przed deszczem. Wolno nam siedziec i nie pracowac. Nie marzniemy, bo nasi "nauczyciele" tez lubia cieplo, totez raz w tygodniu rozpalaja w szkolnym kominku wielki ogien. Tak wiec kazdej niedzieli przez pare godzin siedzimy sobie w rzedach na podlodze i jest nam cieplo, sucho i niemal wygodnie. Wprawdzie czujemy glod, ale mamy swiadomosc, ze niedlugo nas nakarmia. Jestesmy tam wszyscy ospali, apatyczni. Bez tego niedzielnego wytchnienia o wiele wiecej z nas pozegnaloby sie juz z tym swiatem. To pewne jak amen w pacierzu. Tak wiec sacza nam w uszy te swoje nauki, a my sluchamy, senni i bierni. Czasem podrzemuje, mimo iz za zlapanie na przysypianiu karza chlosta. Siedze prosto, oparta o sciane, i ucinam sobie drzemke. Nie zdawalam sobie z tego sprawy, ale wyglada na to, ze Beth i Jessica Faircloth zaczely naprawde ich sluchac. Co gorsza, zdjete strachem, zaczely wierzyc i pragnac nawrocenia. A moze wcale nie. Moze powodowaly nimi calkiem inne pobudki. Zwyczajowo bez przerwy nawoluja nas do dawania swiadectwa prawdzie, skladania publicznych podziekowan za zyczliwosc i wielkodusznosc, jakie okazuje nam Bog pomimo naszej niegodziwosci. Musimy wyznawac, jacy jestesmy niegodni, i przy wszystkich wyrazac skruche, proszac Pana o laske. Kazdy z nas musial przejsc przez to wiele razy. Im bardziej ulegasz, tym mocniej naciskaja. "Nauczyciele" dobrze wiedza, ze nikt nie robi tego szczerze, tylko w obawie przed bolem. Po prostu robimy, co nam kaza. Nienawidza nas za to. Patrza na nas z tak nieskrywana nienawiscia, wstretem i pogarda, caly czas zapierajac sie, ze nie kieruje nimi nic innego, jak tylko milosc. Bog nakazuje im nas kochac mimo wszystko. I z czystej milosci tak usilnie staraja sie pomoc nam dojrzec wreszcie swiatlo. Mowia, ze zaslepia nas grzeszny upor, dlatego nie dostrzegamy ogromu milosci i pomocy, jakimi nas darza. "Pozaluj rozgi, a zepsujesz dziecko" - powtarzaja nam. Z ich punktu widzenia w kwestii moralnosci pozostajemy wciaz dziecmi. No i dobrze. Wielebny Benton wezwal do dawania swiadectwa. Padlo na trzy osoby, a ja bylam jedna z nich. Nie mam pojecia, czemu zostalam wybrana, ale jeszcze przed nabozenstwami koscisty "nauczyciel" polozyl mi dlon na ramieniu, wyznaczajac do publicznej spowiedzi. Razem ze mna mieli sie kajac Ed Gama i rudowlosa jednoreka kobieta, swiezo zgarnieta z autostrady. Miala na imie Teal, byla w obozie niespelna tydzien i bala sie wlasnego cienia. I Ed, i ja juz przez to przechodzilismy, wiec poszlismy na pierwszy ogien, zeby pokazac nowej, co trzeba robic. Tradycyjna szopka. Najpierw podziekowalam za liczne blogoslawienstwa, potem przyznalam sie do grzesznych mysli, do zlosci i do trwania w oporze wobec nauczycieli, ktorzy przeciez chcieli tylko mi pomoc. Klepalam w kolko slowa przeprosin pod adresem Boga i wszystkich obecnych za moja niegodziwosc. Blagalam o przebaczenie, o sile i madrosc, aby wypelnic boza wole. Tak to wyglada. Tak to robie od ponad roku. Kiedy skonczylam, przyszla kolej na Eda, ktory odprawil niemal identyczna szopke. Mial wypisana liste wlasnych grzechow i przeprosin. Teal byla wystarczajaco bystra, aby polapac sie, ze ma zrobic mniej wiecej to samo co my, ale byla potwornie przerazona. Glos jej drzal i prawie ze szeptala. -Glosniej, siostro - rzucil wielebny Benton tym swoim tubalnym, niemilym tonem. - Niech caly kosciol uslyszy. Kobiecinie lzy poplynely z oczu, jednak zdolala jakos podniesc glos i pozalowala, i prosila o wybaczenie za "wszystko, co tylko zrobila zle". Chyba zapomniala, z czego miala sie spowiadac. Padla na kolana i przerazona, zupelnie tracac panowanie nad soba, zaczela szlochac i blagac: -Nie robcie mi krzywdy! Zrobie, co chcecie, tylko prosze, nie krzywdzcie mnie! Niech bym tylko sprobowala podejsc, pomoc jej wstac i odprowadzic na jej miejsce na podlodze, zaraz wychlostaliby mnie wstrzasami. Zwyczajna ludzka przyzwoitosc to tutaj grzech. Ed i ja popatrzylismy po sobie, jednak zadne z nas nie odwazylo sie jej dotknac. Przypuszczam, ze w koncu ktorys z "nauczycieli" pomoglby jej wrocic na miejsce. W tych okolicznosciach zapedzenie tam wstrzasami raczej jej nie grozilo. Lecz stalo sie cos nieprzewidywalnego. Beth i Jessica Faircloth podniosly sie z podlogi i torujac sobie droge pomiedzy ludzmi, by nikogo nie podeptac, podeszly do oltarza. Tam obie runely na kleczki. Niektorzy robili tak czasami - szli do spowiedzi na ochotnika, majac nadzieje zaskarbic sobie jakies fory u "nauczycieli". Calkiem nieszkodliwa heca, przynajmniej do tej pory. Pozniej mogl trafic sie za to dodatkowy kawalek chleba czy jablko. Prawde powiedziawszy, Fairclothowny wyglupily sie juz tak pare razy. Ludzie z nich szydzili, ale ja nigdy nie przypisywalam temu zbytniej wagi. Bylam glupia. -My tez zgrzeszylysmy! - zawolala Beth. - Ale nieumyslnie. Po prostu nie wiedzialysmy, co robic. Wiedzialysmy, ze to zle, tylko sie balysmy. Nie dostaly batow. Widzialam, jak wielebny Benton unosi dlon, bez watpienia dajac znak "nauczycielom", ze maja zostawic je w spokoju. -Sluchamy was, siostry - powiedzial. - Wyznajcie wasz grzech. Bog was kocha, na pewno wybaczy. Tym razem wyszly poza zwyczajowa forme. Mowily tak, jak mowia, kiedy sie boja, kiedy zdaja sobie sprawe, ze uczynily cos, co moze nie spodobac sie reszcie - gdy staja obie przeciwko innym. Nie sa blizniaczkami. Jedna ma osiemnascie, a druga dziewietnascie lat, ale w stresie dzialaja jak blizniaczki, i to male dzieci - koncza zdanie jedna za druga, mowia chorem albo powtarzaja po sobie te same slowa. Wlasnie w ten sposob zachowywaly sie podczas tej spowiedzi. -Widzialysmy je, jak to robia - zaczela Beth. -I to nie pierwszy, nie jeden raz - wpadla jej w slowo Jessica. - Widzialysmy. -W nocy - ciagnela Beth. - Wiedzialysmy, ze to grzech. -Nieprzyzwoite i plugawe zboczenie! - dorzucila Jessica. -Slychac, jak sie caluja i halasuja - powiedziala Beth z mina majaca dac wyraz potwornemu obrzydzeniu. - Zboczone zbereznice. -Nigdy nie podejrzewalam, ze Allie jest taka, ale jeszcze zanim przyjechaliscie tu, zeby nas uczyc, przedtem tez mieszkala z kobieta - ciagnela Jessica. - Myslalam, ze jest normalna, bo przeciez ma synka, ale teraz widze, ze to nieprawda. -Pewno zawsze robila te rzeczy z kobietami - zawtorowala niczym echo Beth. -Teraz robi to z Mary Sullivan - powiedziala Jessica i uderzyla w bek. - To grzech, ale wczesniej balysmy sie o tym powiedziec. -Ma sile jak mezczyzna i jest wredna - dorzucila Beth. - Boimy sie jej. O nie, jasna cholera, tylko nie to! - przemknelo mi przez glowe. "Nauczyciele" dzien w dzien znecaja sie nad nami, ponizaja nas i prawia nam kazania. Ten koszmar, te ich nauki trwaja juz tak dlugo, a mimo to dotad jakos wspolnie stawialismy czolo temu wszystkiemu... Przypuszczam jednak, ze wczesniej czy pozniej musialo do czegos takiego dojsc. Wolalabym tylko, aby zdrajcami okazali sie jacys obcy z zewnatrz. Przypadki tego rodzaju zdarzaly sie i wczesniej, tyle ze o wiele lzejsze i zawsze po jednej albo dwu nocach potrafilismy nauczyc nowych, ze cokolwiek podpatrza u towarzyszy niedoli, maja trzymac geby na klodke. Nigdy jeszcze nie zdradzil zaden czlonek wspolnoty Nasion Ziemi. Do tej pory. Gdy wywlekali Allie przed oltarz, by wymierzyc jej kare, krzyknela do Beth i Jessiki: -I tak was zgwalca i wychloszcza, a na koniec zabijaj -Ona dzielila sie z wami jedzeniem, kiedy bylyscie glodne! -- zawolalam do obu siostr. Za to "nauczyciele" wychlostali i mnie. Ale wstrzasy, jakie zaaplikowali Allie i Mary Sullivan, zdawaly sie przeciagac w nieskonczonosc. Ojciec Mary, Arthur, najpierw blagal, by juz przestali, potem zdazyl walnac jednego tak, ze zwalil go z nog. Naturalnie tez zostal wychlostany Nie zdolal tym okupic milosierdzia dla corki. Mary zwijala sie w potwornych drgawkach, a oni chlostali ja dalej. Porazali i ja, i Allie impulsami z obrozy tak dlugo, az obie nawet nie mialy juz sil wrzeszczec. Reszcie kazali patrzec. Nie posluchalam. Azeby przezyc, spuscilam glowe ku ziemi, na wpol przymykajac oczy. Juz nieraz zbieralam baty za takie zachowanie, ale nie dzis. Dzis cala uwage skupili na dwoch "grzesznicach". Chlostali Allie i Mary, az Mary umarla, a Allie jakby zapadla sie w glab siebie. Od tamtej pory do dzisiaj nie wymowila ani jednego pelnego zdania. Za kare, ze ujelam sie za Allie, przyszlo mi kopac grob dla Mary. Dobrze chociaz, ze mnie, a nie jej ojcu. Arthur chyba oszalal. Blakal sie po obozie bez celu. Kiedy go za to chlostali, krzyczal z bolu, ale potem dalej byl taki sam. Dluzej tego nie zniose. Juz nie moge. Mniejsza o to, czy mnie zabija. Uwolnie sie z tej katorgi albo zgine. Siostry Faircloth dostaly pokoj w dawnej chacie Kingow. Zamiast dzielic sale z trzydziestoma innymi kobietami, maja teraz caly wlasny pokoj. Wprawdzie nie zdjeli im obrozy, ale w nagrode przydzielili na stale do kuchni. Nie musza juz rabac drewna, harowac w polu czy na budowie, zbierac chrustu, kopac studni czy grobow ani odwalac innej ciezkiej i brudnej roboty. Zeby bylo smieszniej, nie umieja gotowac. Okazalo sie, ze jakos nigdy nie nauczyly sie przyrzadzac chocby jedno przyzwoite danie. Dlatego nie gotuja dla "nauczycieli". Pichca jedzenie tylko dla nas. Oczywista, sa znienawidzone. Nikt z nimi nie rozmawia, ale tez nikt nie robi im nic zlego. "Nauczyciele" ostrzegli nas, zeby dac im spokoj. Poza tym przyznali im nad nami pewna wladze. Moga doprawiac nasze potrawy pluciem, odchodami czy innymi brudami. Moze tak robia; moze wlasnie przez to nasze jedzenie zrobilo sie teraz znacznie gorsze, niz bylo. Nie wyobrazalam sobie, ze to mozliwe, ale Fairclothownom udalo-sie zepsuc w smaku gowno. Rodzenstwo Mary Sullivan gotowe jest ukatrupic obie przy pierwszej okazji. Stary Arthur Sullivan zostal wywieziony z obozu. Nie wiemy dokad. Postradal zmysly, a "nauczyciele" nie zdolali wstrzasami na nowo poukladac mu w glowie, wiec sie go pozbyli. * * * Dowiedzielismy sie, ze jednostka glowna - ta, co kieruje i steruje wszystkimi obrozami w Chrzescijanskim Obozie - jest w mojej dawnej chacie. Miesiacami trzymali ja w jednej z "larw", takie dochodzily nas sluchy. Musielismy poskladac do kupy przerozne wskazowki, pogloski, podsluchane uwagi, z ktorych wlasciwie kazda mogla okazac sie zle zrozumiana albo wrecz nieprawdziwa - ale wierze, ze doszlismy prawdy.W moim domu mieszka teraz dwu pomocnikow wielebnego Locke'a. Od czasu do czasu biora tam kobiety na noc. Nastepnym razem, gdy tak sie zdarzy, podejmiemy probe ucieczki. Do tej pory najczesciej zabierali tam Noriko, Cristine Cho i siostry Mora. -Mowia, ze lubia takie male, delikatne damulki - opowiadala Noriko z bezgraniczna gorycza. - Oblesne, sflaczale dranie. Podobamy im sie, bo latwo przychodzi im nas krzywdzic. Lubia puscic w ruch piesci, nabic troche siniakow; lubia, jak blagasz, zeby przestali. I ona, i Cristina, i obie Mora twierdza, ze wola postawic na szali zycie, niz dalej znosic to wszystko. Nastepnym razem poderzna gwalcicielom gardla. Niewiarygodne, jeszcze pare miesiecy temu cos takiego bylo dla nich nie do pomyslenia. Teraz sa gotowe to zrobic. Potem sprobuja odszukac i unieszkodliwic glowne urzadzenie sterujace. Klopot w tym, ze nie mamy pojecia, jak ono wyglada. Zadna z nas nigdy nie widziala go na oczy. Wszystko, co na ten temat wiemy - albo tak nam sie tylko wydaje - pochodzi od osob, ktore wczesniej nosily juz obroze. Wedlug nich, po wylaczeniu jednostki sterujacej wszystkie urzadzenia osobiste przestana dzialac. Zrozumialam to dopiero, gdy przypomnialam sobie telefon, jaki mieli w domu Balterowie, dawno temu w Robledo. Wielki, przedpotopowy "bezprzewodowiec", ktorego podstawowa jednostke trzeba bylo podlaczyc i do elektrycznego, i do telefonicznego gniazdka. Dopiero wtedy mozna bylo chodzic po calym domu czy podworzu i rozmawiac przez aparat reczny. Wystarczylo wyciagnac dwa kable z aparatu podstawowego, aby reczny stal sie bezuzyteczny. Jak mi tlumacza, na podobnej zasadzie opiera sie system obrozy. Nic nie wiadomo na pewno. Sama nie do konca wierze, ze jestesmy w stanie to przeprowadzic i ujsc z zyciem. Majstrowanie przy glownym urzadzeniu sterujacym moze zabic te, ktora zacznie przy nim gmerac. Kto wie, czy nie nas wszystkich? Ale Bogiem a prawda, dluzej juz nie zdzierzymy, niech sie dzieje, co chce. Jestesmy ludzmi, a zaden czlowiek nie powinien znosic takiej katorgi. Oznajmilam to wszystkim, ktorym ufam - wszystkim, co pomagali zbierac te strzepki informacji, jakimi dysponujemy. I spytalam kazdego z osobna, czy chce podjac ryzyko. Chca. Wszyscy. SRODA, 28 LUTEGO 2035 Przedwczoraj nad obozem przetoczyla sie okropna burza, naprawde straszliwa. A jednak bylo to cudowne przezycie: wicher, deszcz, zimno... no i to osuniecie sie ziemi. Wzgorze, gdzie kiedys byl nasz cmentarz, ze wszystkimi starymi i nowymi drzewami, cale obsunelo sie w nasza doline. Wczesniej "nauczyciele" kazali nam powycinac starsze drzewa na opal, tarcice i chwale boza. Nigdy sie nie dowiedzialam, czemu byli przekonani, ze modlimy sie do drzew, lecz swiecie w to wierzyli. Blagalismy, by zostawili wzgorze w spokoju; mowilismy, ze mamy tam cmentarz, ale tylko nas wychlostali. Wlasnie przez ten wyrab, do jakiego nas zmusili, caly stok rozpadl sie i z loskotem stoczyl na nas, grzebiac po drodze jedna "larwe" i trzy chaty, w tym te wzniesiona przeze mnie i Bankole'a, w ktorej przezylismy ledwie szesc krotkich lat wspolnego zycia. Przysypalo tez spiacych tam mezczyzn. W dwoch chatach procz obecnych lokatorow nocowaly jeszcze po dwie kobiety. Koczowniczki z dzikich osiedli. Natividad zdazyla zaprzyjaznic sie z jedna z nich, ale ja nie znalam zadnej. Tak czy owak, teraz nie zyja - martwe i od razu pochowane. Diabli wzieli szesciu "nauczycieli", cztery wiezniarki i... wszystkie nasze obroze! Zeszlej niedzieli powzielismy ostateczna decyzje: wolnosc albo smierc. Teraz, w miejsce planowanej ucieczki, oswobodzila nas pogoda i glupota naszych "nauczycieli". Oto co zaszlo: Burza zaczela sie w poniedzialek po poludniu od chlodnej ulewy, polaczonej z mocnym wiatrem. Mimo takich warunkow kazali nam dalej pracowac. Wreszcie "nauczyciele", ktorym o wiele lepiej idzie zadawanie cierpienia, niz znoszenie go, zapedzili nas z powrotem do wieziennych sal, bysmy siedzieli tam w polmroku i zimnie, a sami udali sie do naszych chat, gdzie czekal ogien w kominkach, swiatlo i wyzerka. Jakis czas pozniej jeden z najnizszych ranga przyprowadzil Beth i Jessice Faircloth z nasza obrzydliwa kolacja, na ktora skladala sie gora na wpol zgnilej, niedogotowanej kapusty z kartoflami. Wczesniej usadowilysmy Allie w takim miejscu, by zdrajczynie nie mogly jej nie zobaczyc - aby musialy stanac z nia twarza w twarz. Jej stan troche sie poprawil. Caly ten czas sie nia opiekowalam, lecz nadal chodzi jak zgarbiona staruszka, odzywa sie monosylabami i sprawia wrazenie, jakby nie zawsze rozumiala, co sie do niej mowi. Nie sadze, aby w ogole pamietala, co siostry Faircloth jej zrobily, ale chyba mi ufa. Poprosilam ja, zeby na nie patrzyla - zeby ani na chwile nie spuszczala z nich wzroku. Posluchala mnie. Fairclothowny zadrzaly; postawily na ziemi garnki z ohydnym zarciem i wycofaly sie. Wszystkie takze wpatrywalysmy sie w nie w milczeniu, lecz przypuszczam, ze one widzialy tylko Allie. Po kolacji probowalysmy odpoczac; czulysmy sie podle, zziebniete, zdretwiale i przemoczone, na golej drewnianej podlodze, okutane naszymi wybrudzonymi kocami. Niektore zasnely, choc burza szalala coraz bardziej, caly budynek trzasl sie, trzeszczal i skrzypial. Deszcz bebnil o okna, wichura zrywala z chat dachowe pokrycie, lamala drzewa, rozrzucala smieci z wysypiska, ktore kazali nam wybudowac "nauczyciele". Przedtem nie potrzebowalismy wysypiska. Mielismy halde odpadow do wykorzystania i kompostownik. Ani jedno, ani drugie nie bylo smietnikiem. Nie stac nas bylo na marnotrawstwo. Za to "nauczyciele" zamienili w smietnik cala nasza osade. Na przemian to grzmialo i blyskalo, to tylko lalo jak z cebra. Tak cala noc, jakby swiat sie konczyl. Gdzies przed brzaskiem, niedlugo po tym, jak w koncu zdolalam zasnac, obudzil mnie straszliwy halas. To nie byl grzmot - nie przypominal niczego, co do tej pory w zyciu slyszalam. Jakis niesamowity loskot, dudnienie. Zareagowalam bez zastanowienia. Mam legowisko przy oknie, wiec zerwalam sie na rowne nogi i wyjrzalam. Oparta o parapet, probowalam wypatrzyc cos w ciemnosci. Chwile pozniej na niebie rozblysla blyskawica i ujrzalam, ze w miejscu gdzie stala moja chata, jest jedno wielkie rumowisko odlamkow skalnych i ziemi. Piach i kamienie. Nie od razu to do mnie dotarlo. Raptem uswiadomilam sobie, ze opieram sie o parapet, na wpol wychylona z okna. Nie zwalilam sie na podloge, nie wstrzasaly mna drgawki. Zadnego bolu. Ani sladu tych okropnych, skrecajacych meczarni, ktore czynily z nas niewolnikow. Dotknelam obrozy. Wciaz tam byla, a jednak nie zadawala katuszy. W ciemnosci sali po omacku namacalam reka Natividad. Spala po mojej jednej stronie, Allie po drugiej. Natividad darzy mnie zaufaniem, poza tym umie zachowywac sie cicho. -Wolnosc! - wyszeptalam. - Obroze przestaly dzialac! Popsuly sie! Ruszylysmy do drzwi oddzielajacych nasze kwatery od meskich. Wymacujac sobie droge, aby na nikogo nie nastapnac, kazda z nas budzila szeptem inne. Przy drzwiach Natividad w pierwszej chwili cofnela sie nieco, po czym pozwolila mi sie przeprowadzic. Nigdy nie zamykali ich na klucz. Obroze w zupelnosci wystarczaly, by trzymac nas w wiezieniu. Lecz nie tym razem. Ani sladu bolu. Obudzilysmy mezczyzn - tych, ktorzy jeszcze spali. Bylo za ciemno, aby poznac i zbudzic tylko tych godnych zaufania, wiec budzilysmy wszystkich, jak leci. Niestety, nie dalo sie przeprowadzic tego calkiem po cichu i ukradkiem. Po przebudzeniu robili troche szumu i zametu. Nie wiedzac, co sie dzieje, lapali mnie, zaskoczeni, ze jestem kobieta. Jednego - obcego, zgarnietego z szosy - musialam nawet walnac, zeby mnie puscil. -Wolnosc! - szepnelam mu prosto w twarz. - Obroze nie dzialaja! Mozemy uciekac! Wrocilam do naszej sali i gestem zawolalam kobiety. Kiedy wprowadzalam je do meskiej czesci, mezczyzni juz wychodzili przez wielkie drzwi frontowe. Poszlysmy z nimi. Przy Natividad zobaczylam Travisa; byl Mike i Noriko, byli inni z naszej wspolnoty, Gamowie, Sullivanowie - szczesliwie wszyscy jakos poznajdywali sie nawzajem. Zbilismy sie w gromadke, mezczyzni i kobiety z rozlaczonych rodzin zaczeli z placzem witac sie, sciskac. Przez cala wiecznosc tej niewoli nie wolno nam bylo nawet zblizac sie do siebie. Siedemnascie miesiecy. Dla nas wiecznosc. Objelismy sie z Harrym, bo obojgu nam nie zostal juz nikt bliski. Prawdopodobnie czulismy tak samo ulge i bol. Nie bylo Zahry. Nie bylo Bankole'a. Nie wiedzielismy, gdzie sa nasze dzieci. Ale nie byla to pora na radosc ani na smutek. -Musimy jak najszybciej dostac sie do chat - powiedzialam, zmuszona prawie spedzic, zagonic ludzi znowu razem. - Nie dawajmy straznikom czasu na naprawe obrozy. Trzeba ich tez rozbroic, zanim sie zorientuja, co sie dzieje. Na pewno najpierw beda probowac nas zatrzymac wstrzasami. Grupkami po cztery albo wiecej osob na chate. Ruszamy! Wszyscy umiemy dzialac zespolowo. Przezylismy lata w ten sposob. Rozdzielilismy sie i rozbieglismy do chat. Travis, Natividad i ja porwalismy ze soba dziewczyny Mora i wpadlismy do dawnego domku Kardosow. W tej samej chwili na dworze rozlegly sie wrzaski. Kilku z "nauczycieli" wylecialo w pospiechu z chat i zostalo doslownie rozerwanych na strzepy przez tych, ktorych dotychczas z takim upodobaniem dreczyli. Czesc wiezniow rzucila sie do rozpaczliwej ucieczki, probujac po ciemku sforsowac laserosiatke. Poranili sie do kosci. Nikt z Nasion Ziemi nie popelnil tego zabojczego bledu. Gnalismy do chat, by sie uzbroic, pozbyc "nauczycieli" i tych przekletych dlawilancuchow. Moj oddzialek rzucil sie na dwoch lokatorow domku; obaj zdazyli wylezc z lozek - jeden nawet wdzial juz spodnie i koszule, drugi paradowal jeszcze w bieliznie. Mieli dosc czasu, by nas zastrzelic, lecz byli zbyt przyzwyczajeni do polegania na swoich pasach kontrolujacych obroze, totez wpierw probowali>>siegnac po nie. -Co sie dzieje? - zapytal jeden. Drugi z wrzaskiem rzucil sie na mnie i Natividad. Po krotkiej walce powalilismy obydwu na ziemie i udusilismy. Poszlo jak z platka. Nawet mnie. Bolalo, kiedy mnie bili. Bolalo, kiedy ja bilam ich. W koncu to zadna pieprzona roznica. Jak juz zacisnelam dlonie na szyi jednego, po prostu zamknelam oczy i zrobilam swoje. Wcale nie cierpialam, gdy umierali. I nigdy w zyciu nie czulam takiej radosci, takiej zadzy mordu. Nie widzielismy ich zbyt dobrze w mrocznym wnetrzu chaty, ale dokladnie upewnilismy sie, ze nie zyja. Nie puszczalismy ich, az byli naprawde martwi. Nasze prowizoryczne noze, poukrywane wciaz w scianach i w podlodze baraku, okazaly sie zbedne - zalatwilismy sprawe golymi rekami. Zdobylismy bron. Najpierw krzeslem, a potem nocnym stolikiem rozwalilismy szafke, w ktorej ja trzymali. Co wazniejsze, mielismy takze nozyce do ciecia drutu. Tori Mora znalazla je w dawnej szufladzie na srebra stolowe Noriko Kardos, teraz wypelnionej malymi recznymi narzedziami. Pomagajac sobie na zmiane, przecielismy nasze obroze. Poki nosilismy je na szyi, nadal grozilo nam straszliwe niebezpieczenstwo. Caly czas drzalam z obawy, spodziewajac sie skrecajacych z bolu wstrzasow, ktore znow odbiora nam wolnosc i zadadza ostateczna torture. Gdyby teraz odzyskali nad nami kontrole, "nauczyciele" niechybnie by nas wykonczyli. I to bardzo, bardzo powoli. Mogly nas zabic i same obroze, gdyby znow jakos sie wlaczyly, kiedy przy przecinaniu krecilismy nimi i szarpalismy. Przez te dlugie miesiace zdazylam sie nauczyc, ze nie ma urzadzenia lepiej zabezpieczonego przed niepowolanym majstrowaniem anizeli sprawna obroza. Rozcielam obroze obydwu dziewczat Mora, a Tori przeciela moja. Travis i Natividad pomogli sobie nawzajem. Odzyskalismy wolnosc. Ponownie sie usciskalismy. Jeszcze nie bylismy bezpieczni, jeszcze wiele pozostalo do zrobienia, lecz przestalismy byc niewolnikami. Dlatego pozwolilismy sobie na te chwilke radosci i ogromnej ulgi. Gdy wyszlismy znow na dwor, okazalo sie, ze pozostali tez zalatwili juz sprawe. Wszyscy "nauczyciele" nie zyli. Zauwazylam, ze niektorzy wiezniowie wciaz maja na szyjach obroze, wiec wrocilam do chaty Kardosow po nozyce. Kiedy ludzie zobaczyli, co robie - zdejmuje dlawilancuchy - zarowno nasi ze wspolnoty Nasion Ziemi, jak i obcy zaczeli ustawiac sie do mnie w kolejce. Kolejne pare minut zajeta bylam rozcinaniem obrozy. Nadal bylo zimno i wietrznie, ale przestalo padac. Nieba na wschodzie zaczynala rozjasniac juz bladosc switu. Bylismy wolni. I co dalej? Ogolocilismy chaty, z czego tylko sie dalo. Obcy grabili i niszczyli wszystko, co uznali za niegodne grabiezy; do wtoru rykow i wiwatow zrywali z okien zaslony, wybijali szyby, laszczac sie glownie na jedzenie i napitek. Zdumiewajace, jakie zapasy wody mieli nasi "nauczyciele". My najpierw wzielismy bron. Nie mielismy zamiaru przeszkadzac obcym w tej orgii zniszczenia, ale bylismy zdecydowani chronic to, co sami zdolalismy zgromadzic - bron z amunicja, ubrania, buty i zywnosc. Nasza postawa trafila innym do przekonania. Bylismy tacy jak oni: zachapalismy, co sie nam spodobalo, i teraz tego pilnowalismy. Wprawdzie paru z nich tez znalazlo bron, jednakze jak na razie obie grupy traktowaly sie z pelna szacunku i rezerwy ostroznoscia. Nawet ci, co w sztok sie upili, w zaden sposob nie zadzierali z nami. Ktos przestrzelil zamki w bramie i ludzie zaczeli wychodzic z obozu. Kilkuosobowa gromadka probowala kulami przebic sie do srodka jedynej nie spalonej "larwy", ktora jednak okazala sie zamknieta na zamek i odporna na wszelkie wysilki. Prawde powiedziawszy, gdyby w ktorejs z "larw" nocowal choc jeden "nauczyciel", wykonczylby nas wszystkich. Naszych furgonow juz dawno nie bylo. Jeden zostal zniszczony, kiedy Gray Mora wyrazil swoj ostatni protest wobec niewoli, drugi straznicy zabrali z obozu. Nie mielismy bladego pojecia dokad. Gdy juz zrobilo sie widno, naliczylam siedem trupow na laserosiatce. Wiekszosc wykrwawila sie na smierc, dwie osoby mialy rozorane brzuchy, z ktorych wylaly sie poszatkowane jelita. W deszczowa noc laserosiatki w ogole nie widac i nawet najnedzniejszy uliczny biedak powinien wiedziec, jaka jest niebezpieczna. Gdy bylismy juz gotowi do odejscia, poszlam po Allie, ktora caly ten czas przestala przy oknie w szkole. Kiedy rozcielam jej obroze, przypomnialam sobie o tych zdrajczyniach Faircloth. Nie zdejmowalam im obrozy. W ogole nie podeszly do mnie. Alan Faircloth, ojciec Beth i Jessiki, musial chyba zabrac corki i wymknac sie - a moze znalezli je Sullivanowie i dokonali zemsty. Westchnelam. Dziewczyny albo nie zyly, albo poszly gdzies z Alanem. Najlepiej juz o tym nie wspominac. Dosc bylo zabijania. Zebralam ocalala garstke wspolnoty Nasion Ziemi. Slonce jeszcze krylo sie za chmurami, niebo bylo szare, ale wiatr ucichl. Panowal chlod, jednak przynajmniej na razie w naszych swiezych ubraniach bylo nam dostatecznie cieplo. -Nie mozemy tu zostac - oznajmilam moim ludziom. - Musimy zabrac ze soba tyle, ile zdolamy i sie stad wyniesc. Wczesniej czy pozniej przyjda tu inni krzyzowcy. -Nasze domy - odezwala sie Noriko Kardos tonem podobnym do jeku. Kiwnelam glowa. -Wiem. Ale ich juz nie ma. Przepadly dawno temu. Przypomnial mi sie pewien ustep "Nasion Ziemi": By narodzic sie Z wlasnych popiolow, Feniks Musi wpierw splonac. Trafny cytat, lecz bynajmniej nie dawal pociechy. Problem w tym, ze cale Nasiona Ziemi od poczatku nie byly zbyt pocieszajacym systemem wiary. -Zajrzyjmy ostatni raz do chat - zarzadzilam. - Poszukajmy czegos, co moze naprowadzic nas na slad dzieci. Teraz najwazniejsze to znalezc dzieci. Zostawilam Michaela z Travisem na strazy przy zgromadzonych rzeczach, po czym ruszylam z pozostalymi przeszukac ruiny domow. Niestety, nie znalezlismy nic, co mialoby zwiazek z naszymi maluchami. Tu i tam natrafilismy jeszcze na troche poukrywanej gotowki, ktora przegapili wspolwiezniowie. Znalezlismy tez stosy traktatow religijnych, egzemplarzy Biblii i listy "osadzonych", zwiezionych z Garberville, Eureki, Arcata, Trinidad i innych okolicznych miast. Byl i plan wiosennych zasiewow, pare ksiazek autorstwa prezydenta Jarreta albo wynajetego do tego "murzyna", jakies osobiste papiery, lecz zadnych adresow, kompletnie nic o dzieciach. Ani jednej wskazowki. Zero. To musiala byc celowa robota. Bali sie, ze ktos moglby sie dowiedziec. Tylko czy bali sie, ze to mozemy byc my, czy tez jeszcze ktos inny? Szukalismy po wszystkich chatach prawie do poludnia. Wiedzielismy, ze najwyzszy czas ruszac. Wprawdzie drogi byly blotniste i rozmyte, wiec malo prawdopodobne, by ktokolwiek zaryzykowal dzisiaj pogon, ale potrzebna nam byla przewaga na starcie. W szczegolnosci chcialam, bysmy zdazyli dotrzec do naszych sekretnych schowkow, gdzie procz artykulow pierwszej potrzeby czekalo nasze skopiowane archiwum, dzienniki, a w dwoch z nich -odciski dloni i stopy niektorych dzieci. Bankole robil taki odcisk kazdemu malcowi, ktorego przyjmowal na swiat, opatrywal etykietka, nastepnie jedna kopie dawal rodzicom, a druga zatrzymywal dla siebie. Podzielilam te kopie i pochowalam w dwoch schowkach, o ktorych istnieniu wiedzialo tylko kilkoro z nas. Nie mam pojecia, czy odciski jakos pomoga nam odzyskac dzieci. Gdy w ogole pozwalam sobie o tym pomyslec, musze przyznac, ze nie wiem nawet, czy dzieci jeszcze zyja. Jestem natomiast pewna, ze musimy dostac sie do tych dwoch schowkow. Sa glebiej w gorach -dalej od szosy, bardziej w kierunku oceanu. Mozna zupelnie zniknac w tamtych stronach. Sa tam miejsca, gdzie bedziemy mogli sie ukryc i spokojnie sie zastanowic, co robimy dalej. Latwo powiedziec: "Musimy znalezc dzieci", trudniej wymyslic, od czego zaczac. Komu mozna zaufac? * * * Spalilismy Zoladz. Nie, przepraszam. Puscilismy z dymem Chrzescijanski Oboz. Zrobilismy to, zeby juz nigdy nie mogl posluzyc do tych samych celow. Jesli Chrzescijanska Ameryka dalej chce ziemi, ktora nam ukradla, bedzie przynajmniej musiala niezle sie wysilic przy odbudowie. We wszystkich chatach, ktore postawilismy wlasnymi rekami z betonu, z wlasnorecznie scietych pni i sciagnietych kamieni, rozlalismy olej napedowy i nafte. Polalismy nafta szkole, ktora zaprojektowal Grayson Mora i ktora z takim trudem wznieslismy i upiekszylismy; polalismy nia trupy naszych "nauczycieli". Wszystko, czego nie mozna bylo zabrac ze soba, wszystko, czego nie zrabowali lub nie zniszczyli inni wiezniowie, sczezlo w ogniu. Byc moze zabudowania, przemoczone na wylot przez ulewe, nie splona doszczetnie, ale na pewno obroca sie w niebezpieczna do zamieszkania ruine. Niewatpliwie nic nie zostanie z mebli, ktore sami zrobilismy albo zwiezlismy w trakcie wypraw po ocalale mienie.Tak wiec kolejny raz przyszlo nam sie przygladac, jak ulatuja z dymem nasze domy. Pozniej ruszylismy w gory, zostawiajac resztke niedawnych wspolwiezniow; niech ida swoimi drogami, wracaja na autostrade albo gdzie im sie zywnie podoba. Gdy pokonalismy juz kawalek najblizszego stoku, odwrocilismy glowy, aby przez chwile jeszcze raz popatrzec. Dla wiekszosci z nas widok wlasnego domu w plomieniach to nie pierwszyzna, jednak tym razem wlasnorecznie wzniecilismy pozoge. Tym razem za pozno tez, by nazwac ten ogien niszczycielskim. Wszystko, co stworzylismy i pokochalismy, zostalo unicestwione juz wczesniej. Ten ogien niosl oczyszczenie. 15 Zylismy przedtemI bedziemy zyc znowu. Jako jedwab Lub kamien, Swiadomosc Czy gwiazda. Razem Lub rozdzieleni, Lepieni w zmienne ksztalty I poddawani probie. Bedziemy zyc I sluzyc zyciu, Ksztaltowac Boga, Jak On nas - Ponownie, Zawsze od nowa, Niezmiennie, wiecznie. Lauren Oya Olamina, "Nasiona Ziemi. Ksiegi Zywych" Krzyzowcy celowo roztaczali rodzenstwo, poniewaz pozostawione razem mogloby przeciez nadal wspierac sie w kultywowaniu potajemnych poganskich praktyk i wierzen. Atak kazde dziecko, jesli zostanie odizolowane i otoczone porzadna rodzina Amerykanskich Chrzescijan, z pewnoscia da sie jeszcze odmienic. Pod presja rodzicow i rowiesnikow z czasem samo stanie sie prawomyslnym Amerykanskim Chrzescijaninem. Niekiedy to dzialalo, nawet w przypadku starszych dzieci z Zoledzia. Wezmy chlopcow Fairclothow. Jeden zostal duchownym Kosciola Chrzescijanskiej Ameryki. Drugi kompletnie odrzucil cala te Chrzescijanska Ameryke z jej ideologia. Czasami rozdzielenie mialo zgubny wplyw. Niektorzy przez nie umarli. Ramon Figueroa Castro popelnil samobojstwo, bo, jak to ujal jeden z jego przyrodnich braci: "Byl zbyt uparty, zeby postarac sie przystosowac i zapomniec o swojej grzesznej przeszlosci". Chrzescijanska Ameryka stala sie schronieniem i ucieczka niedouczonych, nietolerancyjnych ignorantow. Nawet ludzie, ktorzy nigdy w zyciu nikogo by nie pobili ani nie spalili, potrafili nagle traktowac osierocone lub porwane dzieci z zimnym okrucienstwem. "Ustepujcie - radzila moja matka doroslym z Zoledzia - robcie, co kaza, ale radzcie sie we wlasnym gronie. Nie dawajcie im pretekstow, zeby robili wam krzywde. Czekajcie na wlasciwy moment. Obserwujcie przesladowcow. Sluchajcie, co mowia. Zbierajcie informacje, dzielcie sie nimi z reszta i wykorzystujcie przeciwko nim". Tylko ze my, dzieci, nie slyszelismy jej rad. Porwano nas i zdanych tylko na siebie oddano w rece ludzi, ktorzy wierzyli, ze zlamac nas i przerobic na chrzescijansko-amerykanska modle to ich swiety obowiazek. Naturalnie lamanie ludzkiej psychiki jest o niebo latwiejsze niz poskladanie jej na nowo. Tyle zadanego cierpienia, tyle zla wyrzadzonego w imie Boga. Trzeba przyznac, ze poczatkowo Chrzescijanska Ameryka probowala nie tylko nawracac, ale takze pomagac i leczyc. Juz na dlugo przedtem, nim Jarret zostal prezydentem, jego Kosciol zajal sie ratowaniem dzieci. W pierwszym okresie ratowal tylko te, ktore naprawde potrzebowaly pomocy. Juz gdzies okolo roku 2020 na calym Wybrzezu Zatokowym, gdzie Jarret rozwinal swoja dzialalnosc, Kosciol Chrzescijanskiej Ameryki zalozyl i prowadzil kilka domow dziecka, ktore przygarnialy z ulicy sieroty, karmily je i dawaly opieke, wychowujac na "przedmurze Chrzescijanskiej Ameryki". Dopiero potem sprawy wzieli w swoje rece fanatycy i zaczeli wykradac dzieci "poganom", wyrzadzajac ogrom krzywd. Przygotowujac sie do napisania tej ksiazki, rozmawialam z kilkoma osobami, ktore albo wychowaly sie w domach dziecka Chrzescijanskiej Ameryki, albo trafily stamtad na wychowanie do rodzin Amerykanskich Chrzescijan. To, co od nich uslyszalam, obudzilo we mnie wspomnienia z zycia u panstwa Alexander. Ani w sierocincach, ani u przybranych rodzicow nie mialo byc planowego okrucienstwa. Nawet w tych pierwszych obroze niewolnikow stosowano wylacznie jako instrument kary wobec starszych dzieci, i to tez dopiero kiedy zawiodly wczesniejsze ostrzezenia i lzejsze kary. Tych domow nie prowadzili zadni zboczency ani sadysci, lecz ludzie, ktorzy gleboko wierzyli w sens tego, co robia - w najgorszym razie zwyczajni pracownicy, ktorym bardzo zalezalo na dogodzeniu pracodawcom i utrzymaniu sie na posadzie. Ci wierzacy-chcieli, aby "ich" dzieci rownie bezwarunkowo wierzyly w Boga, w Jarreta i w wizerunek dobrego rycerza Chrzescijanskiej Ameryki, gotowego toczyc boje z wszelkim antyamerykanskim poganstwem. Latwiej bylo zadowolic zwyklych pracownikow domu dziecka. Ci po prostu nie chcieli, by podczas ich dyzuru jakies dziecko zostalo ranne lub zabite. Zadane lekcje mialy byc wyuczone, wymagane sprawdziany zaliczone. Mial byc spokoj. Panstwo Alexander byli i tacy, i tacy. Pragneli, bym uwierzyla, i nawet jesli nie darzyli mnie miloscia, przynajmniej otoczyli opieka. Zanim uroslam na tyle, zeby poslac mnie do szkoly - naturalnie, chrzescijansko-amerykanskiej - zdazylam nauczyc sie, ze najlepiej jest siedziec jak mysz pod miotla i schodzic im z drogi. Gdy mi sie to udawalo, Kayce i Madison w nagrode zostawiali mnie samej sobie. Na pewien czas ona przestawala powtarzac mi, jak bardzo odstaje od Kamarii, a on zarzucal proby ladowania mi spoconych lap pod sukienke. Zaszywalam sie wtedy w jakims ustronnym kacie domu albo ogrodka z ksiazka i czytalam. Moje pierwsze lektury to byly same opowiesci biblijne i historyjki z chrzescijansko-amerykanskimi bohaterami, ktorzy, jak Asha Vere, dokonywali wielkich czynow dla wiary. Te ostatnie nie pozostaly na mnie bez wplywu. Jakzeby inaczej? Mnie tez marzyly sie wiekopomne czyny. Marzylam, ze sprawiam, iz Kayce jest ze mnie bardzo dumna i kocha mnie tak jak Kamarie. Moi biologiczni rodzice oboje byli wysocy i mocno zbudowani, ja tez bylam jak na swoj wiek duza i silna - jeszcze jedna skaza, bo Kamaria byla "delikatna i filigranowa". Snilam, jak to porywam sie na wielkie bohaterskie rzeczy, podczas gdy tak naprawde przez caly czas probowalam schowac sie, zniknac, stac sie niewidzialna. Mogloby sie wydawac, ze takiemu przerosnietemu dzieciakowi nielatwo bedzie sie ukryc, a jednak wrecz przeciwnie. Jezeli tylko uporalam sie z domowymi obowiazkami i lekcjami, bylam wprost zachecana, zeby sie zdematerializowac - lub raczej, mowiac scislej, juz niczym innym sie nie zajmowac. W sasiedztwie bylo zaledwie kilkoro innych dzieci, wszystkie starsze ode mnie. W zaleznosci od sytuacji traktowaly mnie albo jak utrapienie, albo jak pionka. Ignorowaly albo wpedzaly w tarapaty. Kayce i jej przyjaciolki lekcewazyly kazda moja probe wlaczenia sie do rozmowy. Nawet gdy Kayce byla sama, tez nigdy specjalnie nie interesowalo jej, co mam dc-powiedzenia. W takich chwilach albo do przesytu karmila mnie opowiesciami o Kamarii, albo lajala za to, ze smiem o cos pytac. Siedzenie cicho bylo dobre, zadawanie pytan - zle. Dzieci powinno byc widac, a nie slychac. Maja wierzyc w to, co im mowia rodzice, i sie tym zadowalac, bo nic wiecej nie musza wiedziec. Na tym wlasnie polegala brutalnosc wychowania, jakie otrzymalam. Bezmyslna wiara byla dobra. Zastanawianie sie i dociekanie naganne. Mialam byc jak owieczka w stadzie Jezusa - czy raczej Jarreta. Cicha i pokorna. Z chwila gdy to pojelam, moje dziecinstwo stalo sie znosne. Z "Dziennikow Lauren Oya Olamina" NIEDZIELA, 4 MARCA 2035 Tyle sie wydarzylo...Nie, zle to ujelam. Nic nie stalo sie samo. To ja sprowokowalam te zdarzenia. Musze powrocic do normalnosci, musze znow jasno uswiadamiac sobie i przyznawac, przynajmniej przed sama soba, kiedy to ja powoduje rozne rzeczy. Niewolnikom stale sie powtarza, ze zrobili cos zlego, cos grzesznego, ze popelnili glupie bledy. Dobrze czynili nasi "nauczyciele" lub Bog. Wszystko, co zle, to byla nasza wina. Musielismy albo naprawde ciezko czyms zgrzeszyc, albo Bog byl w ogole tak z nas niezadowolony, ze karal caly oboz. Gdy slyszysz takie bzdury dostatecznie czesto i dostatecznie dlugo, zaczynasz w nie wierzyc. Obarczasz sie wina za wszelkie zlo swiata. Albo uznajesz, ze jestes niewinna ofiara. Winni sa twoi panowie, Bog albo szatan - a moze po prostu wszystko dzieje sie samo. Niewolnicy bronia sie na wszelkie mozliwe sposoby. Ale my jestesmy juz wolni. Co zrobilam? Odprawilam moich ludzi. Choc przezylismy razem niewole, nie wierzylam, ze zdolamy przetrwac razem na swobodzie. Rozbilam wspolnote Nasion Ziemi, a jej czastki rozpuscilam na wszystkie strony. Jestem przekonana, ze postapilam slusznie, jednak ledwo moge o tym myslec. Moze jak juz przelalam to na papier, rana zacznie sie goic. Nie mam pojecia. Wiem tylko, ze wyrzadzilam sobie wielka krzywde. Kazalam odejsc ludziom, ktorzy byli mi najdrozsi. Byli wszystkim, co mi zostalo i zdaje sobie sprawe, ze moze juz nigdy ich nie zobacze. * * * We wtorek ucieklismy z Chrzescijanskiego Obozu, spaliwszy go na odchodnym razem z trupami dozorcow. Zostawilismy kosci naszych zmarlych i pogrzebane marzenie o Zoledziu - pierwszej wspolnocie Nasion Ziemi. Sullivanowie i Gamowie poszli swoja droga. Nie zamierzalismy ich prosic, by nas opuscili, ale bylo mi na reke, ze to zrobili. Jedyny nasz majatek to pieniadze wyjete ze schowkow i zabrane "nauczycielom". Wiedzielismy ze nie wystarcza nam na dlugo, bo jestesmy teraz bez pracy i dachu nad glowa.Poprosilam obydwie rodziny, by kiedy juz zatrzymaja sie u krewnych lub przyjaciol, zebrali mozliwie jak najwiecej wiesci o losie naszych dzieci, legalnosci naszego obozu i ewentualnym istnieniu innych podobnych. Wszyscy musimy sprobowac dowiedziec sie, ile tylko zdolamy. Poprosilam tez, aby zostawili nam wiadomosc u familii Hollych. Holly byli sasiadami, dalszymi niz Gamowie i Sullivanowie, ale sasiadami. Poza tym przyjaznili sie z Sullivanami i nie dotarly do nas zadne pogloski, ze tez popadli w niewole. Musimy uwazac, aby nie sciagnac na nich klopotow, lecz przy zachowaniu ostroznosci bedziemy mogli wymieniac sie informacjami. Nie odwazylismy sie zabrac z Chrzescijanskiego Obozu ani jednego telefonu. Obcy wiezniowie zwineli pare, jednak my balismy sie, ze uzywanie ich moze jakims sposobem pomoc nas namierzyc. Nie mozemy pozwolic sobie na ryzyko ponownego zaobrozowania. Za to, ze zabilismy tylu porzadnych Amerykanskich Chrzescijan, mogliby wiezic nas do konca zycia lub nawet stracic. Gdyby zywi porzadni Amerykanscy Chrzescijanie okazali sie dosc wplywowi, fakt, ze to oni ukradli nam domy i ziemie, odebrali wolnosc i dzieci, moglby zostac przeoczony. Wszyscy uwazamy to za prawdopodobne. Pamietamy, ile zdzialali do tej pory! I wszyscy sie boimy. Juz w scislym gronie - wylacznie Nasion Ziemi - uzgodnilismy wlasny punkt kontaktowy do przekazywania wiadomosci. Bardziej na poludnie, niedaleko pozostalosci po Stanowym Parku Sekwojowym. Kazde z nas moze zostawiac tam informacje, ktore reszta bedzie miec prawo przeczytac, skopiowac i wykorzystac. To dobry punkt, bo lezy na odludziu i wszyscy wiemy, gdzie jest.-Nielatwo tam dotrzec. Boimy sie zostawiac sobie wiadomosci lub spotykac sie w grupkach w jakims dostepniejszym miejscu przy autostradzie albo lokalnych drogach, a potrzebny nam sposob dotarcia do siebie bez polegania wylacznie na Hollych. Sprobujemy porozumiec sie z nimi, ale kto wie, co teraz o nas sadza. Tak wiec we wlasnym gronie bedziemy komunikowac sie, zostawiajac wiadomosci w naszym sekretnym punkcie, moze nawet spotykac sie tam. Chyba za szybko gonie do przodu. Po opuszczeniu obozu spedzilismy razem troche czasu. Powedrowalismy glebiej w gory, daleko od szos, na poludnie i na zachod, do najwiekszego z naszych schowkow, skalnej groty. Tam odetchnelismy i zjedlismy posilek, rozdzielajac miedzy siebie zywnosc zabrana z Chrzescijanskiego Obozu. Nastepnie wykopalismy zapasy, zapakowane w worki z grubej folii. Stalismy sie teraz bogatsi o paczki suszonych badz sproszkowanych produktow - owocow, orzechow, fasoli, jajek i mleka - oraz o koce i amunicje. Co najwazniejsze, rozdalam odciski dzieciecych dloni i stop, ukryte w tym wlasnie schowku, wszystkim obecnym rodzicom. Dziewczetom Mora wreczylam odciski mlodszych braci. Ich obydwoje rodzice nie zyja. Maja tylko siebie i mlodszych braciszkow - jesli ich odnajda. -Powinni byc teraz z nami! - mruknela pod nosem Doe. Nikt nie mial prawa ich nam zabierac. Adela Ortiz zlozyla odciski swojego synka i wsadzila sobie za koszule. Nastepnie zamknela przed soba ramiona, jak gdyby tulac dziecko. Zarowno odciski Larkin, jak i dzieci Natividad i Travisa znajdowaly sie w innym miejscu, znalazlam za to odciski maluchow Harry'ego, Tabii i Russella, i podalam je Harry'emu. Siedzial i tylko patrzyl na nie, marszczac brwi i potrzasajac glowa. Sprawial wrazenie, jakby usilnie probowal wyczytac z nich jakies wyjasnienie, co stalo sie z jego pociechami. A moze przypominal sobie ich buzie i twarz Zahry. Grzalismy sie przy ognisku, ktore ostatecznie odwazylismy sie rozpalic. Jeszcze za dnia przez dluga godzine zbieralismy w tym celu drewno, jednak zrobilismy z niego uzytek dopiero, jak juz calkiem sie sciemnilo. Drewno bylo mokre i nie od razu chcialo sie zajac, a potem ogien dawal wiecej dymu niz ciepla. Mielismy nadzieje, ze nikt dymu nie zauwazy, a nawet jesli - pomysli, ze to z ktoregos z licznych dzikich koczowisk, jakie rozlozyly sie w gorach. Zima w tych stronach trudno zyc w chlodzie, wilgoci i przy braku wygod, za to rozsadni ludzie pilnuja wlasnego nosa. Usiadlam przy Harrym, ktory dalej gapil sie na odciski, potrzasajac glowa. Nagle zaczal kolysac sie w tyl i w przod. Przyciagnelam go do siebie i przytulilam, a on plakal i przeklinal. W ktoryms momencie dotarlo do mnie, ze i ja placze. Mysle, ze w glebi duszy oboje az wylismy, jednak na zewnatrz jakims cudem nie przekraczalismy granicy szeptu. Czulam ten skowyt, ten wrzask, co probowal wydrzec sie z gardla w postaci zduszonych, nierownych okrzykow, jego i moich. Nie wiem, jak dlugo tak siedzielismy, zlaczeni w uscisku, wariujac z rozpaczy, jeczac i zawodzac z zalu za tymi, co umarli i odeszli, nie mogac juz ani chwili dluzej udzwignac brzemienia siedemnastu miesiecy bolu i niewoli. Wyszlochalismy sie, az zasnelismy niczym zmeczone placzem dzieci. Nazajutrz Nathddad zwierzyla mi sie, ze oboje z Travisem odreagowali dokladnie tak samo. Pozostali, samotnie lub grupkami, odnalezli nieco pociechy w oczyszczajacym placzu, glebokim snie albo goraczkowym, ukradkowym seksie z tylu pieczary. Jednak choc wreszcie bylismy razem, mogac pocieszyc sie nawzajem, mam wrazenie, ze kazde z nas czulo sie samotne. Szukalismy jakiegos wewnetrznego oswobodzenia, kontaktu z drugim czlowiekiem, drogi do odczuwania na powrot normalnego, ludzkiego zalu - tego, czego tak dlugo nam odmawiano. Jestem zdumiona, na jakie rozumne zachowanie bylo nas wszystkich stac. Nazajutrz rano Lucio Figueroa i Adela Ortiz zbudzili sie spleceni razem z tylu jaskini. Spojrzeli na siebie wpierw z przerazeniem i zmieszaniem, potem z glebokim wstydem i skrepowaniem, wreszcie z rezygnacja. Lucio objal ja ramieniem, owijajac jednym z wyniesionych z obozu kocow, a ona przytulila sie do niego. Jorge Cho i Diamond Scott ockneli sie w podobnym uscisku, tyle ze oni nie sprawiali wrazenia zaskoczonych czy zaklopotanych. Michael z Noriko przebudzili sie jednoczesnie i dlugo lezeli przy sobie, bez slowa, bez ruchu, bez jednego gestu. Zdawalo sie, ze obojgu wystarcza poczucie, iz wreszcie wolno im budzic sie razem. Morowny tez spaly razem, majac na twarzach slady zaschnietych lez, ktore wylaly wczorajszego wieczora. Aubrey Dovetree i Nina Noyer, choc nigdy przedtem zadna nie zwracala na druga szczegolnej uwagi, jakos odnalazly sie tej nocy. Juz na jawie odsunely sie od siebie z widocznym zazenowaniem. Jedna Allie zbudzila sie sama, skulona pod pledem. Calkiem o niej zapomnialam. A przeciez czy to nie ona utracila znacznie wiecej niz my wszyscy? Usadowilam ja miedzy soba a Harrym i z odlozonego wczoraj specjalnie na rano drewna rozpalilismy ogien, by przygotowac sniadanie. Na posilek zlozylismy razem wszystkie roznosci, jakie mielismy, nastepnie wspolnie z Harrym zaczelismy ja karmic. Potem pozyczylam grzebien od Diamond Scott, ktora, jak zawsze schludna, wyszperala go gdzies, nim opuscilismy Chrzescijanski Oboz. Uczesalam Allie, a pozniej siebie. Jakims sposobem takie sprawy niepostrzezenie znowu zaczely sie liczyc. Wszyscy raptem zaczeli dokladac staran, by doprowadzic sie do porzadku i znow wygladac jak przyzwoici ludzie. Tyle czasu bylismy brudnymi niewolnikami w brudnych lachach, rozmyslnie wegetujacymi w tym brudzie w nadziei, ze ominie nas gwalt albo chlosta. Zlapalam sie na mysli, ze marzy mi sie gleboka wanna z czysta, goraca woda. Dzieki "nauczycielom" brud i upodlenie staly sie dla nas czyms zwyczajnym, czasami zapominalismy, ze chodzimy w lachmanach i smierdzimy. Wyczerpani, w strachu i udrece, marzylismy, by wolno nam bylo po prostu polozyc sie i zapomniec, by nikt nie robil nam krzywdy, by miec co jesc. Myslenie o wlasnej godnosci nie bylo bezpieczne. Mozna bylo stracic rozum. Moi przodkowie w obliczu prawa byli na tej polkuli zywym towarem i dobytkiem. W Stanach Zjednoczonych zalegalizowane niewolnictwo kwitlo przez dwa i pol wieku - co najmniej dziesiec ludzkich pokolen. Myslalam kiedys, ze rozumiem, jak to jest. Dzis zdalam sobie sprawe, ze nawet nie jestem w stanie wyobrazic sobie bezmiaru okropienstw, jakich musieli doswiadczac tamci ludzie. Jak w ogole zdolali przezyc i nie zatracic czlowieczenstwa? Naturalnie, wlasnie o to chodzilo, zeby je zatracili - tak jak w naszym przypadku. -Dzis albo jutro musimy sie rozdzielic - oznajmilam. - Odejdziemy stad w malych grupkach. Bylismy juz po sniadaniu i wszyscy prezentowalismy sie troche lepiej. Ludzie popatrywali na siebie, zastanawiajac sie, co maja zrobic. Ja wiedzialam. Niemal od samego poczatku, odkad zalozyli nam obroze, zylam w przekonaniu, ze jesli kiedys uda nam sie wyswobodzic, nie bedziemy mogli zostac razem. -Nasiona Ziemi przetrwaly - przerwalam powszechne milczenie - ale Zoledzia juz nie ma. Jest nas za duzo. Za bardzo rzucalibysmy sie w oczy, za latwo przyszloby im znow nas pojmac albo po prostu zabic. -Wiec co teraz? - spytala Aubrey Dovetree. -Trzeba sie rozdzielic - wlaczyl sie Harry Balter gluchym glosem. - Musimy isc kazde swoja droga i odszukac nasze dzieci. -Nie - wyszeptala Nina Noyer. - Nie! - powtorzyla glosniej. -- Nikt mi nie zostal, a teraz chcesz, zebym odeszla znowu calkiem sama? Nie! - teraz juz krzyknela. -Tak - zwrocilam sie do niej, tylko do niej, najdelikatniej jak umialam. - Mozesz pojsc ze mna, Nina. Ja tez stracilam cala rodzine. Poszukamy twoich siostr, mojej corki i synka Allie. -Chce, zebysmy zostali wszyscy razem - szepnela i wybuchla placzem. -Jezeli zostaniemy razem, zanim sie obejrzymy, bedziemy znowu chodzic w obrozach albo gryzc ziemie - tlumaczyl Harry. Ja tez z wami pojde. Przyda sie wam pomoc. Ja... tez chce odzyskac swoje dzieci. Umieram ze strachu, gdy mysle, co moze sie z nimi dziac. Teraz liczy sie dla mnie tylko to. Mam gdzies wszystko inne. Trudno mi bylo uwierzyc wlasnym oczom - Allie polozyla mu dlon na ramieniu w gescie pociechy. -Nikt nie moze isc sam - powiedzialam. - To zbyt niebezpieczne. Ale grupki nie powinny liczyc wiecej niz piec, szesc osob. -A co z nami? - spytala Doe Mora, sciskajac siostre za reke. Tori i Doe nie sa spokrewnione. Zostaly rodzenstwem, gdy dwoje samotnych i przerazonych eksniewolnikow, kazde z jedna corka, spotkalo sie, pokochalo i pobralo. Teraz sa siostrami i sierotami. Zazdroszcze im ich bliskosci i boje sie o nie. Chociaz to jeszcze dzieci, w Chrzescijanskim Obozie byly maltretowane do granic ludzkiej wytrzymalosci. Wygladaja na zaglodzone i udreczone. Nie potrafie tego dokladnie wytlumaczyc, ale w jakims sensie wygladaja staro. Odkad podczas buntu Daya "nauczyciele" odkryli, ze obie cierpia na hiperempatie, uznali to za powod, by znecac sie nad nimi jeszcze bardziej, a jednak dziewczynki nigdy nikogo z nas nie wydaly. Lecz mimo swej odwagi latwo moga skonczyc z nowymi obrozami na szyi. Albo zaczac sie prostytuowac, zeby nie umrzec z glodu. -Idziecie z nami - oznajmila Natividad. - Wpierw chcemy znalezc nasze dzieci. Jak nam sie uda, poszukamy waszych braci. Doe przygryzla wargi. -Jestem w ciazy - wyznala. - Tori nie, ale ja tak. -Cud, ze wszystkie nie jestesmy w ciazy - powiedzialam. Bylysmy niewolnicami. Teraz jestesmy wolne. -Juz my sie toba zajmiemy, Doe - wtracil Travis. - Cokolwiek zdecydujesz, masz nasza pomoc. Twoj ojciec byl porzadnym czlowiekiem. Przyjaznilismy sie. Zaopiekujemy sie toba, jak nalezy. Kiwnelam glowa z ulga. On i Natividad to dwoje najbardziej solidnych i niezawodnych ludzi, jakich znam. Dadza sobie rade i dziewczeta tez przezyja, jesli beda z nimi. Reszta zaczela dobierac sie malymi grupkami. Adela Ortiz, ktora najpierw chciala dolaczyc do Travisa, Natividad i siostr Mora, ostatecznie postanowila zostac z Luciem Figueroa i jego siostra. Dziwilam sie, ze ona i Lucio zostali wczoraj para kochankow, ale odnosze wrazenie, ze Adeli zalezy teraz na stworzeniu z nim trwalego zwiazku. Jest od niej o wiele starszy, wiec podejrzewam, ze dziewczyna ma nadzieje, iz otoczy ja opieka. Ale Adela tez jest w ciazy. Nic jeszcze nie widac, lecz wyznala mi, ze to juz co najmniej drugi miesiac. Lucio wciaz nosi w sercu Terese Lin. Jej smierc i sposob, w jaki umarla, sprawily, ze bardzo przycichl - nadal jest mily, ale chlodny, na dystans. Nigdy nie byl taki w Zoledziu. Zone i dzieci stracil, jeszcze zanim nas poznal. Pozniej cala energie poswiecil pomaganiu siostrze i jej pociechom. Gdy dolaczyla do nas Teresa, akurat zaczal na nowo otwierac sie na ludzi. Teraz... teraz pewnie uznal, ze nie warto jeszcze raz angazowac sie w nowy zwiazek, by nie narazac sie na cierpienie. Bo kiedy tracisz kogos bliskiego, to-boli. Potwornie rani. Wiem cos o tym. Z drugiej strony znam tez Adele. Chce czuc sie potrzebna. Pamietam, jak nienawidzila pierwszej ciazy i lajdakow, ktorzy ja zgwalcili, a pozniej tak uwielbiala swoje malenstwo. Stala sie troskliwa, kochajaca matka i byla szczesliwa. Co czeka ja tym razem? Nie umiem przewidziec. A jednak na przekor mym obawom o przyjaciol, o moich ludzi, mimo pragnienia utrzymania wspolnoty, ktora musiala sie rozproszyc, wszystko to okazalo sie latwiejsze, niz przewidywalam. Tak dobrze wszyscy wspolistnielismy cale szesc lat, tyle razem przetrzymalismy w niewoli. Teraz rozdzielamy sie i kazde ma isc w swoja strone. Nie twierdze, ze poszlo latwo - mowie tylko, ze bylo lzej, niz sie spodziewalam. Bog jest Przemiana. Uczylam tego okragle szesc lat. To prawda i przypuszczam, ze wlasnie ona utorowala nam dzis droge. Nasiona Ziemi przygotowuja do zycia w swiecie takim, jaki jest, i do czynienia staran, aby go zmienic w lepszy. A ani jedno, ani drugie naprawde nie jest latwe. Reszta dnia zeszla nam na odszukiwaniu innych schowkow i rozdzielaniu miedzy siebie pozostalych zapasow oraz skopiowanych odciskow dloni i stop naszych dzieci. Pozniej nadeszla ostatnia wspolna noc. Po oproznieniu wszystkich schowkow - jeden zostal spladrowany, ale reszta pozostala nietknieta - nocowalismy juz w innej plytkiej grocie. Znowu sie rozpadalo i ochlodzilo. To dobrze, bo przy takiej pogodzie wytropienie nas bedzie niemal niemozliwoscia. Wieczorem, juz po kolacji, wszyscy prawie od razu zasnelismy. Caly dzien chodzilismy po gorach, dzwigajac paczki, ktore z kazdym postojem robily sie coraz ciezsze, wiec mielismy po czym czuc sie zmeczeni. Nazajutrz rano przed rozstaniem odbylismy ostatnie zgromadzenie. Do melodii, jakie napisali Gray Mora i Travis, spiewalismy strofy "Nasion Ziemi". Urzadzilismy wspominki naszych zmarlych i odeszlego w niebyt Zoledzia. Kazdy kolejno zabieral glos, mowilismy tesknie o przeszlosci. -Jestescie Nasionami Ziemi - zwrocilam sie do nich na koniec - i zawsze nimi bedziecie. Kocham was. Kocham was wszystkich. Urwalam na moment, by zapanowac nad wzruszeniem. -Nie wszyscy w tym kraju stoja za Andrew Jarretem - jakos zdolalam podjac watek. - Dobrze to wiemy. Gdy jego czas przeminie, my wciaz bedziemy trwali. Umiemy przetrwac lepiej niz wiekszosc ludzi. Najlepszym dowodem jest to, ze jeszcze zyjemy. Mamy srodki, ktorych inni ludzie nie maja, chociaz tak samo ich potrzebuja. Przyjdzie czas, kiedy znow bedziemy mogli dzielic sie nasza wiedza. Znow musialam przerwac. -Trzymajcie sie zdrowo - powiedzialam na pozegnanie. I opiekujcie sie soba nawzajem. Uzgodnilismy, ze bedziemy odwiedzac nasz nowo wyznaczony punkt informacyjny w Parku Sekwojowym raz na jeden lub dwa miesiace przez caly rok - przynajmniej tak dlugo. Zgodzilismy sie tez, ze najlepiej, aby zadna grupka nie wiedziala, dokad zmierzaja pozostale - bo jesli ktoras zostanie schwytana, nic nie przymusi jej do zdradzenia innych. Ponadto nikt z nas nie mial watpliwosci, ze powinnismy trzymac sie z dala od rejonu Eureki i Arcata, gdzie mieszkala wiekszosc naszych przesladowcow, zarowno tych, co zgineli, jak ich zyjacych zmiennikow. Kazde z tych miast bylo siedziba duzego skupiska wyznawcow kosciola Chrzescijanskiej Ameryki i kilku organizacji stowarzyszonych. Mozemy zajrzec tam w poszukiwaniu dzieci, ale gdy juz je znajdziemy, trzeba osiasc gdzies indziej. -Zmiencie nazwiska - poradzilam jeszcze. - Jak najszybciej kupcie sobie dokumenty z nowymi tozsamosciami. A potem przestancie sie bac. Jestescie uczciwymi obywatelami. Jesli ktokolwiek bedzie twierdzic inaczej, macie podwazyc jego wiarygodnosc. Oskarzajcie go o przynaleznosc do tajnej sekty, czary, satanizm czy zlodziejstwo. Wytaczajcie jak najciezsze zarzuty! Nie poprzestawajcie na obronie. Atakujcie. Nie ustawajcie w atakach, az ci, co sie was czepiali, sami popuszcza w spodnie ze strachu. Uwaznie ich obserwujcie. Zwracajcie uwage na mowe ciala. Wtedy odgadniecie, jak najskuteczniej ich zniszczyc lub odstraszyc. Ale nie sadze, by doszlo do az takich skrajnosci. Raczej nikle sa szanse, abysmy wpadli na kogos, kto zna nas z Chrzescijanskiego Obozu. Jednak musimy po prostu byc psychicznie przygotowani i na taka ewentualnosc. Bog jest Przemiana. Pilnujcie sie dobrze. I rozeszlismy sie kazde w swoja strone. Travis stwierdzil, ze lepiej zrobimy, nie idac autostrada, poki nie bedzie mozliwe zgubic sie w tlumie. Powinnismy wedrowac przez gory, droga trudniejsza, ale bardziej bezpieczna. Przyznalam mu racje. Usciskalismy sie wszyscy na odchodnym. Moze jeszcze zejdziemy sie kiedys razem w innym stanie, w innym kraju albo w po-Jarretowej Ameryce. Byly lzy, byla obawa i nadzieja. Podjecie decyzji o rozstaniu okazalo sie latwiejsze, niz przypuszczalam, za to jej przeprowadzenie bylo o niebo trudniejsze. W koncu zostalismy sami, z Allie, z Harrym i z Nina. Czlapiac z mozolem przez bloto, ruszylismy na polnoc. Przeszlismy przez znajome wzgorza, musnelismy obrzeza Eureki, kierujac sie do Georgetown. To ja zaproponowalam je na pierwszy cel. -Czemu tam? - spytal Harry. -Bo to dobre miejsce, zeby zasiegnac informacji - odparlam. - Mieszka tam Dolores Ramos George. Moze nie bedzie mogla nam pomoc, ale na pewno nie rozgada, ze ja odwiedzilismy. Harry skinal glowa. -Co to za Georgetown? - zapytala Nina. -Dzika osada - wyjasnilam. - Wielkie, paskudne koczowisko. Trafilismy juz tam, gdy szukalismy ciebie i twojej siostry. Latwo mozna sie zgubic. Ludzie nie sa wscibscy, a George'om mozna ufac. -To prawda - przytaknela Allie. - Nikogo nie wydaja. Takie byly jej pierwsze slowa od dnia chlosty. -Mozna im ufac - powtorzyla. - Zaczynajmy szukac Justina od Georgetown. 16 Przeznaczeniem Nasion Ziemi Jest zakorzenic sie wsrod gwiazd. Zyc i rozwijac sie Na nowych swiatach. Stac sie nowymi istotami, Stawiac nowe pytania i szukac nowych odpowiedzi. Ciagle na nowo Wzlatywac w niebo. Zglebiac i badac jego ogrom. Zglebiac i badac Ogrom nas samych. Lauren Oya Olamina, "Nasiona Ziemi. Ksiegi Zywych" Moim pierwszym wyraznym wspomnieniem jest lalka. Mialam chyba trzy latka. Nie wiem, skad sie wziela. Do tej pory nie mam pojecia. Nigdy przedtem nie widzialam lalki. Nikt nigdy nie powiedzial mi, ze lalki to grzech, ze sa zakazane i ze w ogole istnieja. Dzis podejrzewam, ze musiala spasc komus za nasze ogrodzenie. Znalazlam ja pod wielka sosna na podworku za domem. Miala blond wlosy i niebieskie oczy. Pamietam, ze byla bardzo chuda, odziana w skrawek jakiejs rozowej tkaniny. Z tylu namacalam supel w miejscu, gdzie spotykaly sie wszystkie trzy konce szmatki, przelozone przez ramie i wokol talii. Taki dziwacznie miekki guzek na twardym plastikowym lalczanym cialku, ktory od razu zaczelam skubac palcami. Nastepnie probowalam go zuc. Potem zaciekawily mnie jej szorstkie zolte wlosy. Wygladaly jak wlosy, jednak w dotyku okazaly sie jakies nie takie. Niepokoily mnie tez nogi, ktore w ogole nie chcialy sie poruszac. Sterczaly tylko sztywno, mialy obciagniete prosto stopy. Nie nauczono mnie, jak bawic sie lalka; badalam ja oczami, palcami i wargami, rejestrujac w pokladach pamieci kolejna nowa i dziwna rzecz, jaka zjawila sie w moim swiecie. Raptem stanela przy mnie Kayce i z wsciekloscia wyrwala mi lalke z raczek. Gdy chcialam zabawke odzyskac, dostalam klapsa. Choc Kayce byla surowa rygorystka, rzadko mnie bila. Oddajac jej sprawiedliwosc, musze powiedziec, ze to wlasciwie jeden jedyny raz, gdy naskoczyla tak na mnie w slepej zlosci, jaki sobie przypominam. Moze dlatego tak dobrze to pamietam. Pewien mezczyzna, ktory dorastal w Domu Dziecka Chrzescijanskiej Ameryki w Pelican Bay, opowiadal mi o jednej przelozonej, co w podobnym napadzie wscieklosci usmiercila dziecko. Jej ofiara padl siedmioletni chlopiec cierpiacy na zespol Tourette'a. -Jako dzieciaki nie wiedzielismy nic o zadnym zespole Tourette'a - mowil moj informator. - Wiedzielismy tylko, ze ten chlopak nie mogl powstrzymac sie od wywrzaskiwania obelg i halasowania. Nie robil tego umyslnie. Niektorzy z nas go nie lubili, niektorzy mieli za czubka, ale wszyscy zdawalismy sobie sprawe, ze na pewno nie wykrzykuje tego wszystkiego celowo. Rozumielismy, ze nie panuje nad tym. Jednak przelozona powtarzala, ze opetal go diabel, i nie bylo dnia, zeby sie na niego nie darla. W koncu za ktoryms razem przylozyla mu, az upadl na kuchenny kredens. Rabnal glowa o krawedz i bylo po nim... Nie wierze, by ja za to skazali i zaobrozowali, ale zostala wylana. Mam nadzieje, ze juz nigdy nie znalazla zadnej pracy w swoim zawodzie i musiala najmowac sie do terminu. Tak czy inaczej, ktos taki jak ona powinien bez dwu zdan skonczyc w obrozy. Niektorych Amerykanskich Chrzescijan - przewaznie tych, co wyrzadzali najwiecej zla - cechowala bezmyslna surowosc. Byli tak pewni wlasnej slusznosci, ze niczym sredniowieczni, inkwizytorzy nie cofneliby sie przed odebraniem ci zycia, nawet przed zameczeniem na smierc, aby ocalic twoja dusze. Kayce nie byla z gruntu zla, tylko sztywna i ograniczona. Wyrwala mi lalke i caly czas wrzeszczac, zaczela okladac po buzi. Bylam tak wystraszona i sama krzyczalam tak glosno, ze nie rozumialam, co mowi. Teraz, gdy to wspominam, swita mi cos o balwochwalstwie, poganstwie i kultowych bozkach. Chrzescijanska Ameryka nie tylko znacznie poszerzyla kategorie starych grzechow, lecz stworzyla calkiem nowe. Zakazane zostaly wszelkie obrazy. Wykleto kino i telewizje, choc jakims sposobem uchowaly sie Maski Marzen - jednak dozwolone w nich byly wylacznie tematy religijne. Pozniej, kiedy chodzilam juz do szkoly, starsze dzieci wymienialy sie swieckimi Maskami, oferujacymi opowiastki przygodowe, wojenne i erotyczne. Swe pierwsze seksualne przezycie mialam w Masce z naklejona etykietka "Historia Mojzesza". W rzeczywistosci byla to historia dziewczyny, ktora kochala sie jak szalona z wlasnym pastorem, z diakonami i z kimkolwiek, kogo tylko udalo jej sie uwiesc. Mialam jedenascie lat, gdy wpadla mi w rece ta Maska Marzen. Gdyby Kayce dowiedziala sie, o czym jest, pewnie skonczyloby sie nie tylko obiciem mi geby. Na szczescie trzymalam moja nieprzyzwoita Maske dobrze ukryta. Lecz jako trzylatka nie potrafilam schowac lalki. Jedynie z reakcji opiekunki wywnioskowalam, jaka to musi byc potworna rzecz. Kayce, kazac mi sie przygladac, wykopala dziure na podworku za domem, wsadzila do niej lalke, oblala olejem kuchennym, oblozyla starymi gazetami i spalila. Powiedziala, ze dokladnie to samo spotka mnie, jesli dalej bede uwlaczac Bogu i dzialac na chwale szatana. Zostane stracona do piekla i to, co ona zrobila z ta lalka, diabel zrobi ze mna. Pamietam, jak zmusila mnie, bym obejrzala bezksztaltny, zczernialy zewlok plastiku, jaki zostal z zabawki. Kazala mi wziac go do reki, a ja uderzylam w bek, bo byl jeszcze goracy i oparzyl mi dlon. -Jesli ci sie zdaje, ze to boli - skwitowala - to poczekaj, az trafisz do piekla. Wiele lat pozniej, gdy bylam juz dorosla kobieta, coreczka przyjaciolki pokazala mi swoja lalke. Moglam jedynie szybko wstac i wyjsc z domu. Nie krzyknelam, nie odrzucilam od siebie lalki. Po prostu wybieglam. Wpadlam w panike na widok dzieciecej laleczki - w prawdziwa panike. Dlugo myslalam i rozpamietywalam, zanim pojelam dlaczego. Chrzescijanska Ameryka postawila sobie za cel uczynienie Stanow Zjednoczonych wielkim chrzescijanskim panstwem, jakim zawsze mialy byc, przygotowujac je na majace nadejsc czasy potegi, stabilizacji i swiatowego przywodztwa, a caly narod - na zycie wieczne w niebie. Jednak kiedy czasami zastanawiam sie, co ten ruch zdzialal, gdy dzierzyl wladze nad tyloma ludzkimi istnieniami, nie przychodza mi do glowy ani lad, ani stabilizacja czy wielkosc, ani nawet takie miejsca jak Chrzescijanski Oboz i Pelican Bay. Mysle o innych skrajnosciach - licznych malych, smutnych, glupich skrajnosciach, na ktorych tak mocno zasadzalo sie zycie na chrzescijansko-amerykanska modle. Mysle o zabawce malej dziewczynki, kolejny raz probujac odegnac lek, nad ktorym wciaz nie potrafie zapanowac, ilekroc widze lalke. Z "Dziennikow Lauren Oya Olamina" SRODA, 28 MARCA 2035 Odnalezlismy Justina Gilchrista - czy raczej to on znalazl nas. To najlepsza rzecz, jaka przydarzyla sie nam w ciagu tych kilku tygodni, odkad jestesmy w Georgetown. Tymczasem pracujemy dla George'ow za mieszkanie i wyzywienie. Zdazylismy dojsc juz do zdrowia, wypytalismy sie o nasze dzieci i nadrobilismy zaleglosci w biezacych wiadomosciach ze swiata, probujac jakos wpasowac sie w aktualna rzeczywistosc. Poniewaz za prace dostajemy pelne utrzymanie, wciaz dysponujemy gotowka, z ktora tu przybylismy. Mnie udalo sie nawet zarobic troche pieniedzy, sluzac ludziom umiejetnoscia czytania i pisania. Wiekszosc mieszkancow Georgetown to analfabeci. Garstke takich, co garna sie do nauki, zaczelam uczyc czytac i pisac. Z tego tez mamy troche w twardej walucie. Poza tym szkicuje olowkiem i sprzedaje portrety, choc musze uwazac. Zdaje sie, ze niektorzy co bardziej fanatyczni Amerykanscy Chrzescijanie doszli do wniosku, ze portrecik syna lub siostry moze w rzeczywistosci byc wizerunkiem bozka. Mam wrazenie, ze tej skrajnosci wiekszosc tutejszych juz nie kupi - pomimo faktu, ze Jarreta bardzo w Georgetown kochaja. Choc wielu tutaj mialo synow, braci, mezow czy innych meskich krewnych, ktorzy zgineli lub zostali ranni w wojnie A-Ka, nie przeszkadza im to nadal uwielbiac pana prezydenta. Faktycznie, jedni go tu kochaja, a inni darza pogarda. Pobozna biedota, ciemna, przerazona, rozpaczliwie pragnaca poprawic wlasne polozenie, cieszy sie, ze w Bialym Domu rezyduje "maz Bozy". Dla nich Jarret jest boskim wybrancem. Mniej religijni ludzie tez go popieraja. Mowia, ze kraj potrzebuje silnych rzadow, dzieki ktorym znow bedzie porzadek, miejsca pracy, uczciwi gliniarze i bezplatne szkoly. Mowia, ze aby doprowadzic wszystko do ladu, prezydent musi miec duzo czasu i wolna reke. Jednak wyznawcy innych religii oraz ateisci szydza z Jarreta, nazywajac go hipokryta. Szydza, nienawidza, lecz sie go boja. Dostrzegaja w nim tyrana, jakim w istocie jest. Opryszki i zbiry z kolei widza w nim swojaka. Zazdroszcza mu, bo jest wiekszym zlodziejem, wiekszym morderca i panem niewolnikow niz oni. Biedota pracujaca, ktora kocha Jarreta, chce byc mamiona. Harujac dlugie godziny przy niebezpiecznych, brudnych pracach i ledwo wiazac koniec z koncem, potrzebuje zbawcy. Zwlaszcza kobiety z tej warstwy latwo popadaja w dewocje i widza w nim niemal spelnienie obietnicy o drugim nadejsciu Zbawiciela. Religia to wszystko, co maja. Mezczyzni tylko je wykorzystuja. Kobiety te rodza wiecej dzieci, niz sa w stanie wykarmic. Wszyscy nimi gardza. Tak czy owak, mimo iz fanatyczni jarretowcy glosza, ze to grzech, ludzie chca miec obrazki swoich pociech czy ukochanych. A ja licze sobie mniej niz miejscowi fotografowie. Jestem tez od nich zyczliwsza. Nigdy nie rysuje nikogo brudnego, owrzodzonego czy w lachmanach. Komu to potrzebne? Starszych brzydali i brzydul przedstawiam zawsze jako przystojniakow i pieknosci. Po wielu probach zaczelam nawet szkicowac wizerunki zmarlych, kierujac sie wskazowkami kochajacych i pamietajacych krewnych badz przyjaciol. Naturalnie nie wiem, na ile wierne sa te rysunki, ale ludziska sa zadowoleni. Sadze, ze trzymajac sie dzikich osad i miejskich dzielnic biedoty, bede w stanie utrzymac sie z mojego rysowania, nauczania, czytania i pisania dla innych. Dodatkowa korzyscia jest to, ze poznaje sporo ludzi. Wielu mieszkancow dzikich koczowisk zatrudnia sie w domach i obejsciach troche lepiej sytuowanych miastowych. Pracuja jako ogrodnicy, sprzatacze, malarze, stolarze, opiekunowie do dzieci, czasami hydraulicy czy elektrycy. Swiadcza uslugi ludziom, ktorzy maja wprawdzie wlasne domy lub mieszkania, ale nie stac ich na trzymanie nawet nieoplacanej domowej sluzby. W ramach zaplaty dostaja drobne sumy pieniedzy, jedzenie albo ubranie. Lokatorzy dzikich osiedli, ktorzy imaja sie takich prac, maja sposobnosc wiele podpatrzyc i uslyszec. Staly pracownik dzienny nie przegapi na przyklad, jesli w domu pracodawcy albo jego sasiada zjawily sie jakies nowe dzieci. A za godziwa cene jest gotow powiedziec, co wie. Informacje sa tutaj takim samym towarem na sprzedaz jak wszystko inne... Jednakze Justina nie odzyskalismy dzieki kupowaniu informacji, tylko dlatego ze uciekl od swojej nowej rodziny i sam nas szukal. Ma juz jedenascie lat - dostatecznie duzo, by samemu odroznic prawde od falszu i nie dac sobie wmowic, ze kobieta, ktora przez osiem lat tego jedenastoletniego zycia nazywal mama, byla zla i czcila szatana. * * * Wlasnie skonczylam atramentowy szkic kobiety i jej dwojga najmlodszych dzieci, upozowanych przed ich drewniano-plastikowa chalupa, i wracalam do swego pokoju w hotelu. Ulice w Georgetown to zwyczajne drogi gruntowe badz wypelnione smieciami rowy - otwarte scieki - gdzie trzeba patrzec pod nogi. Klan George'ow byl dosc praktyczny, by pobudowac siec swoich biznesow wyzej na gorskim stoku, ponad poziomem najgorszych nieczystosci, jednak moje zajecia wymagaja schodzenia na dol, bo tu zyje wiekszosc ludzi. Choc nie kupuje wiele, odkad tu jestem, musialam zainwestowac w pare solidnie wykonanych, impregnowanych butow. Szlam, rozmyslajac o matce, ktora wlasnie sportretowalam z jej trzymiesieczna i poltoraroczna pociecha. Nie skonczyla jeszcze trzydziestu lat, ale wyglada na piecdziesiat. Ma dziewiecioro dzieci, przerzedzone siwiejace wlosy i marne resztki zebow. Mialam uczucie, jakbym cofnela sie w bardzo odlegla epoke. W Zoledziu zylismy jak w dziewietnastym stuleciu. Ciekawe, w jakich realiach tkwilismy teraz? Osiemnastowiecznych? Mimo to czulam wobec tej biednej matki jakas przewrotna zazdrosc. * * * Czasami patrze na te nieszczesne, smutne kobiety i az mnie skreca z zazdrosci. Nie posiadaja prawie nic, ale maja dzieci przy sobie. Przygladam sie tym dzieciakom, rysuje je, ledwo mogac to zniesc.Pnac sie pod gore do mego pokoju u George'ow, zauwazylam 'malego chlopca. Siedzial w kucki na skraju sciezki z glowa ukryta w dloniach. Jeszcze jeden wychudzony dzieciak w lachmanach. Pomyslalam, ze moze leci mu krew z nosa, wobec czego uznalam, ze najlepiej predko go minac. Czasem przez hiperempatie mam ochote zachowac sie jak tchorz. Na szczescie sie temu opieram. Stanelam. -Nic ci nie jest, maly? - spytalam chlopaka. Wzdrygnal sie na dzwiek mego glosu, podniosl twarz. Nos mu nie krwawil, mial za to rozciete i spuchniete wargi, stara blizne na policzku i wielka czarno-sina opuchlizne po lewej stronie czola. Zastyglam w bezruchu, tak jak trzeba postepowac w konfrontacji z niespodziewanym bolem. Chlopak wybelkotal cos, ale nie zrozumialam, bo tak spuchniete mial usta. Potem rzucil sie na mnie. W pierwszej chwili pomyslalam, ze atakuje; mogl miec noz, staromodna brzytwe czy jakies zakazne wrzody. Dzieci parajace sie zlodziejstwem lub mordem to nic nowego. W kazdej dzikiej osadzie rozmiarow Georgetown bylo paru takich niedorostkow, jednak czyhali przewaznie na malych, slabych, chorych i na ogol wloczyli sie bandami. Raptem, jeszcze nim zdazyl mnie dotknac, oswiecilo mnie. Poznalam te poraniona, zdeformowana twarz mimo cierpienia, jakie mi przekazywala. Justin! Pobity, pokaleczony, ale zywy. Tulilam go, majac gdzies gapiow, ktorzy zdazyli juz przystanac, cos tam mruczac nieprzyjaznie. Justin to silny dzieciak, lecz drobnej budowy. Przypuszczam, ze jeszcze sporo urosnie. Jest rudy, piegowaty i bialy. Mowiac krotko: nie wyglada na kogos, z kim powinnam sie obsciskiwac. Jednak w Georgetown ludzie moga patrzec, ale nie beda sie wtracac. Kazdy pilnuje wlasnego nosa. Nikomu nie potrzeba jeszcze cudzych klopotow. W koncu odsunelam Justina od siebie i dokladnie mu sie przyjrzalam. Byl zakrwawiony, umorusany i wygladal, jakby ostatnio niezbyt czesto jadal. Rany ciete i guzy chyba nie byly jego jedynymi obrazeniami. Poruszal sie, jakby bolalo go cos jeszcze. -Czy mama tez tu jest? - zapytal. -Tak - odpowiedzialam. -Gdzie? -Zaprowadze cie do niej. Ruszylismy razem pod gore w strone kompleksu George'ow. -Doktor tez tam jest? Zatrzymalam sie i popatrzylam w ziemie, czekajac, az bede w stanie zapanowac nad glosem. -Nie, Jus. Doktora tu nie ma. Justin, jakiego znalam przed niewola w Chrzescijanskim Obozie, wzialby te odpowiedz za dobra monete. Spytalby, gdzie w takim razie jest Bankole, ale nie powiedzialby tego, co ten o wiele dojrzalszy, skrzywdzony i madrzejszy dzieciak. -Ksztalcicielko? Sporo czasu uplynelo, odkad ostatni raz slyszalam ten tytul. Prawde mowiac, sporo czasu minelo, odkad slyszalam wlasne imie i nazwisko. W Georgetown nazywalam sie Cory Duran. Przybralam panienskie nazwisko macochy w nadziei, ze zwroci uwage mego brata, jesli bedzie w poblizu. Moje falszywe nazwisko bez oporow sie tu przyjelo, bo chociaz przed zaglada Zoledzia bywalam kilkakrotnie w Georgetown, sposrod stalych mieszkancow jedynie Dolores George i jej maz wiedzieli, jak sie naprawde nazywam. A oni nie naleza do plotkarzy. W Zoledziu ksztalcicielka nazywaly mnie wszystkie nasze dzieci. Zdawalo sie, ze to odpowiedni tytul dla osoby, ktora naucza o Nasionach Ziemi. Travisa tez nazywano ksztalcicielem, podobnie jak Natividad. -Ksztalcicielko? -Tak, Jus? -Doktor nie zyje? -Niestety. Rozplakal sie. Plakal z zalu za moim Bankole'em. Wzielam go za reke i ruszylismy dalej zboczem do hotelu George'ow. Podobnie jak my wszyscy, Allie pracowala dla Dolores George. Nigdy nie watpilam, ze potrafie zarobic na wlasne utrzymanie. Jezeli chodzi o Harry'ego, martwila mnie jego depresja, a nie brak zaradnosci. Jakos da sobie rade. O Nine Noyer nawet nie zdazylam zaczac sie martwic. Po przybyciu do Georgetown prawie natychmiast zakochala sie w jednym z mlodszych synow George'ow. Pomimo straty dwoch siostr, na przekor dezaprobacie matki chlopaka, mlodzi sa tak zaangazowani, tak w siebie zapatrzeni, ze Dolores zdala sobie sprawe, iz sprzeciwem moze jedynie zrazic do siebie syna. Ma nadzieje, ze ta nagla namietnosc sama sie wypali. Nie bylabym taka pewna. Najbardziej niepokoi mnie Allie. Dochodzi powoli do siebie. Odzywa sie juz tak czesto jak kiedys - co bynajmniej nie znaczy, ze czesto. Normalnie mysli i rozumuje. Ale pamiec jej nie calkiem wrocila. Wlasnie dlatego opowiedzialam Dolores czesc jej historii, wyrazajac nadzieje, ze moze znajdzie sie dla niej jakies stale zajecie. Dolores zaczela zlecac jej drobne prace, takie jak mycie podlog, naprawianie schodow czy malowanie metalowych plotow... Kiedy przekonala sie, ze Allie pracuje dobrze, oznajmila, ze dziewczyna moze zostac u niej, jak dlugo chce. Za mieszkanie i wyzywienie. Usiadlam na pniaku mniej wiecej w polowie wzniesienia, wzielam Justina za rece. -Jus, twoja mame spotkala krzywda. Na jego strasznie pokaleczona buzie zaczal wypelzac strach. -Co zrobili? -Zalozyli jej obroze. Zreszta tak samo jak nam wszystkim. -Skrzywdzili ja ta obroza. Nie wiem, czy kiedykolwiek widziales... -Tak. Widzialem zaobrozowane brygady robotnikow na autostradzie i w Eurece. Naprawiali dziury w jezdni, wyrywali chwasty i takie tam... Widzialem, jak obroza moze zabolec. Az czlowiek pada i wije sie, i krzyczy. Kiwnelam glowa. -Moze byc jeszcze gorzej - powiedzialam. - Ktos bardzo sie zdenerwowal na twoja mame i bardzo ja zranil obroza. Teraz juz prawie wyzdrowiala, ale pozostaly jej klopoty z pamiecia. -Ma amnezje? -Owszem. Najwieksza luka to tygodnie i miesiace przed tym, jak jej to zrobili. To byl zly okres dla nas wszystkich, wiec nawet lepiej, ze go nie pamieta. Ale nie zdziw sie, jak czasem spytasz ja o cos i ci nie odpowie. To nie jej wina. Rozwazal to przez chwile, nastepnie niemal szeptem spytal: -Bedzie mnie pamietala? -Naturalnie. Rozpytywalismy na prawo i lewo, zeby dowiedziec sie, gdzie jestes ty i reszta dzieci. Nie moglam sie powstrzymac - musialam zadac mu pare pytan od siebie. -Justin, czy byly z toba inne nasze dzieci? Widziales Larkin? Potrzasnal glowa. -Zawiezli nas wszystkich do Arcata, do tamtejszego kosciola. Tam nas porozdzielali. Powiedzieli, ze bedziemy miec nowych rodzicow, z Chrzescijanskiej Ameryki. Mowili... mowili, ze wy wszyscy nie zyjecie. Najpierw im uwierzylem i nie wiedzialem, co robic. Ale potem zauwazylem, ze klamia w roznych innych sprawach. Na przyklad o nas, o Zoledziu, wygadywali same klamstwa. Wtedy juz sam nie wiedzialem, w co mam wierzyc. -Wiesz moze, dokad wyslali Larkin albo inne dzieci? Znow potrzasnal glowa. -Dali mnie takim, co juz mieli wlasnego syna i corke. Poszedlem prawie na pierwszy ogien. Nie zdazylem zobaczyc, kto wzial inne dzieci. Chyba tez poszly do roznych rodzin. To malzenstwo, do ktorego trafilem... on byl diakonem. Powiedzial, ze to jego obowiazek mnie zabrac. Pewnie mial tez obowiazek mnie bic! -To on tak urzadzil ci buzie? Skinal glowa. -On i jego syn, Carl. Carl mowil, ze moja matka byla czcicielka diabla i czarownica. Bez przerwy mi to powtarzal. Ma dwanascie lat, ale wydaje mu sie, ze zjadl wszystkie rozumy. Jakies pare dni temu powiedzial, ze byla dzi... dziwka. Wtedy go uderzylem. Zaczelismy sie na powaznie bic, a potem przyszedl jego ojciec i nazwal mnie bekartem satanistow. Obaj dali mi porzadne wciry. Zamkneli mnie na klucz w pokoju, ale wyszedlem przez okno. Nie wiedzialem, co robic, wiec poszedlem za miasto na poludnie, w kierunku Zoledzia. Diakon powiedzial, ze juz go nie ma, ale musialem sam sie przekonac. Potem na szosie zobaczyla mnie jakas kobieta i przyprowadzila tutaj. Dala mi jesc i przylozyla jakies lekarstwo na twarz. Miala duzo dzieci, ale pozwolila mi zostac kilka dni. Moze nawet zgodzilaby sie, zebym zostal na stale, ale ja chcialem do domu. Westchnelam. -Zoledzia naprawde juz nie ma - potwierdzilam. - Kiedy w koncu udalo nam sie uwolnic, spalilismy to, co z niego zostalo. -Wy sami? -Tak. Nie moglismy tam zostac. Znowu by nas zlapali i zaobrozowali albo od razu zabili. Dlatego wzielismy tyle, ile<>trzeba nauczac przyszlych nauczycieli. Musze zebrac oddana gromadke zwolennikow, ale zalozyc nie zbior wspolnot, jak wyobrazalam sobie kiedys, tylko zapoczatkowac ruch; stworzyc jakby nowa mode na wiare, ktora rozwinie sie w nowa religie, nowa przewodnia sile, co pomoze ludzkosci zaprzac cala jej wielka energie, instynkt wspolzawodnictwa i tworcza inwencje do pracy nad prawdziwie ogromnym zadaniem, jakim jest wypelnienie Przeznaczenia. Najpierw jednak musze odnalezc corke. Wyruszylam sama, choc to nierozwazne. Samotnie podrozujaca kobieta wiele ryzykuje. Jaka szkoda, ze nie zdolalam przekonac Harry'ego, bysmy dalej dzialali razem. On zmarnuje tylko czas w tej poludniowej Kalifornii i w rejonie Zatoki. Nie wierze nawet w cien szansy, ze nasze dzieci zostaly tam wywiezione. Na pewno sa gdzies tutaj. I jego dzieci, i moja Larkin sa takie male, ze na pewno ktos je zaadoptowal. Moja corka moze wyrosnac w przeswiadczeniu, ze jest dzieckiem ktoregos z tych, co ja porwali. Maluchy Harry'ego mialy w chwili porwania dwa i cztery latka, wiec przypuszczam, ze czeka je to samo - jesli do tego dopuscimy. Jutro wyrusze do Eureki. Jestem uzbrojona. Mam swoja stara polautomatyczna czterdziestkepiatke, ktora sluzyla mi podczas calej wloczegi z Robledo. Pozniej zlozylam ja w jednym z naszych schowkow, myslac, ze juz wiecej nie bedzie mi potrzebna. Mylilam sie... Poza tym zrobilam wszystko, by wygladac na biedaka i na mezczyzne. Jestem wysoka i nie mam delikatnych rysow, wiec moze mi sie udac. Ale jezeli komus zachce sie do mnie strzelac, nikt nie osloni mi tylow, wiec calkiem prawdopodobne, ze nie przezyje. Tyle ze na pewno nie bede jedynym samotnym wedrowcem na szosie, moze rabusie czy pomylency porwa sie na kogos innego. Poza tym samych bandytow i swirow takze ubylo. W drodze do Georgetown i juz na miejscu widzialo sie coraz wiecej mezczyzn w wojskowych mundurach. To weterani, ktorzy pomogli Jarretowi prowadzic durna wojne A-Ka. Teraz dla wiekszosci z nich nastaly ciezkie czasy, gdy coraz trudniej zwiazac koniec z koncem. Czesto sa swietnie uzbrojeni. Odkad procz typow spod znaku Cougara w obrozowanie ludzi i porywanie dzieci zaczeli bawic sie krzyzowcy Jarreta, przybylo takich, co paraja sie niewolnictwem. Modle sie, bym stala sie dla nich niewidzialna. Nie bede sie wychylaj bede robic swoje i starac sie wygladac na tyle swirowato, aby ludzie uznali, ze lepiej dac mi spokoj. Z drugiej strony jako mezczyzna musze byc bardzo ostrozna przy sprawdzaniu tych paru tropow, ktore udalo mi sie zdobyc, dotyczacych malych murzynskich dzieci, jakie nagle objawily sie w rodzinach, gdzie nikt nie chodzil w ciazy. Nie chce, by ktos wzial mnie za weszacego za ofiara porywacza lub pedofila. Mam tez nadzieje, ze-w Eurece i Arcata trafia mi sie jakies zajecia za jedzenie - drobne prace w ogrodzie, jakies malowanie, stolarka czy rabanie drewna... Byle trzymac sie z dala od zamozniejszych sasiedztw, powinnam dac sobie rade. Bogacze i tak by mnie nie zatrudnili. Oni maja po kilkoro stalej sluzby - takich, co pracuja za kat i utrzymanie. Ja bede zaczepiac sie u resztek po naszej klasie sredniej. Bede jeszcze jednym jednodniowym robotnikiem, ktory wykona robote za nastepny posilek. Na poludniu i w rejonie Zatoki taki robotnik na pewno ma ciezej. Ludzie, ktorych stac na mury i sciany, nie ufaja innym. Tu na polnocy czesciej najmuje sie ludzi do pracy, za ktora placi sie przynajmniej przyzwoitym posilkiem. Bywa, ze pracodawca nawet pozwoli przenocowac w szopie, garazu czy stodole. Bywa, ze kaze popilnowac dzieci. Mozna tez uslyszec w rozmowie to czy owo, na przyklad polecenie do innej pracy, przestroge przed jakimis tarapatami albo cynk, gdzie gospodarze trzymaja kosztownosci. Ja bede nasluchiwac wszelkich poglosek o adopcjach, rodzinach zastepczych i domach dziecka. Jak dlugo sie da, bede wloczyc sie po aglomeracji Eureka-Arcata i przyleglych miescinach. Allie obiecala dalej zbierac informacje i zapowiedziala, ze gdy tylko bede chciala wypoczac w lozku z prawdziwego zdarzenia, mam walic do jej mieszkania w Georgetown. Poza tym, gdyby mnie zgarneli i zaobrozowali, Dolores poreczy za mnie - rzecz jasna, nie za friko. Wie, co zamierzam. Wprawdzie nie wierzy, bym miala cien szansy na powodzenie, ale sama ma dzieci i wnuki, wiec rozumie, ze musze to zrobic. -Na twoim miejscu postapilabym tak samo - wyznala mi niedawno. - Szlag by trafil tych wszystkich tak zwanych poboznych. Zlodzieje i mordercy! Sami powinni nosic obroze. Oby smazyli sie w piekle! Czasami zaluje, ze nie wierze w pieklo - procz tych rozmaitych piekiel, jakie gotujemy jedni drugim. NIEDZIELA, 15 KWIETNIA 2035 Mam za soba pierwszy tydzien odwalania cudzej brudnej roboty. Dziwne, jak bardzo znajome sa te wszystkie zajecia - pomoc przy sadzeniu kwiatow lub warzyw, wycinanie chwastow, przycinanie drzewek i krzewow, uprzatanie smieci, ktore uzbieraly sie przez zime, naprawa ogrodzenia itede, itepe. Robilam to przeciez w Zoledziu, gdzie kazdy musial zajmowac sie wszystkim. Moi pracodawcy byli chyba zadowoleni i jakby troche zaskoczeni, ze tak dobrze sobie radze. Zarobilam nawet troche gotowki, sama podsuwajac pare dodatkowych pomyslow, ktore ofiarowalam sie zrealizowac za pieniadze. Ludzie przewaznie przykazuja dzieciom trzymac sie ode mnie z daleka, ale i tak nie brak okazji, by im sie przyjrzec poczawszy od oseskow w objeciach matek, poprzez troche wieksze szkraby, az po starsze dzieci moich pracodawcow i ich sasiadow. Jeszcze nie wypatrzylam zadnej znajomej buzi, ale przeciez dopiero co zaczelam. Odwiedzilam tyle rodzin murzynskich i mieszanych, ile tylko moglam. Nie bardzo wiem, jakiego pokroju ludzi powinnam sprawdzac najbardziej, wiec uznalam, ze najlepiej bedzie zaczac od takich. Jesli sprawiaja wrazenie usposobionych przyjaznie, pytam, czy moze maja znajomych, ktorzy chcieliby mnie zatrudnic. Pare razy zaczepilam sie gdzies w ten sposob. Moim najwiekszym problemem okazalo sie znajdowanie noclegu. Juz pierwszego wieczoru jeden facet zaproponowal, ze wpusci mnie na noc do garazu, jesli zrobie mu laske. Nie jestem pewna, czy bral mnie za mezczyzne, czy poznal, ze jestem kobieta, i prawde mowiac, mialam to gdzies. Spedzilam te noc w jakims nedznym parku z paroma ocalalymi sekwojami, gdzie wsrod malej grupki innych bezdomnych spalo mi sie bezpiecznie az do wczesnego rana, kiedy trzeba bylo zwijac sie przed policja. Ludzie w Georgetown przestrzegali mnie, ze gliny maja zwyczaj obrozowac wloczegow, ile razy ich czekom z wyplata brak pokrycia z liczba zatrzyman. Co wieksze kanalie bawia sie tez tak, gdy ogarnia ich nuda. Bylo zimno, ale mialam cieple i lekkie ubranie i stary, wysluzony, acz wygodny spiwor, w ktorym nocowalam od dnia exodusu z Robledo. Przebudzilam sie lekko obolala od lezenia na nierownej ziemi, lecz wypoczeta. Przydalaby sie kapiel, jednak w porownaniu ze skorupa brudu, jaka hodowalam w Chrzescijanskim Obozie, prezentowalam sie prawie dobrze. Wczesniej pogodzilam sie juz z mysla, ze bede myc sie i spac pod dachem tylko od okazji do okazji. Nie stac mnie na komfort przejmowania sie takimi rzeczami. We wtorek trafili sie gospodarze, ktorzy pozwolili mi przenocowac w narzedziowni; poszczescilo mi sie, bo lalo jak z cebra. W srode znow spalam w parku, mimo ze kobieta, ktora mi dala prace, radzila isc do schroniska w osrodku Chrzescijanskiej Ameryki przy Fourth Street. Kretynski pomysl. Od tygodni wiem, ze jest takie miejsce, i staram sie obchodzic je szerokim lukiem. Najmici z Georgetown mowili, ze robia to samo. Podobno zdarza sie, ze ludzie stamtad wyparowuja. Mimo to obawiam sie, ze ktoregos dnia bede w koncu musiala tam zajrzec. Musze dowiedziec sie wiecej o tym, co Amerykanscy Chrzescijanie robia z sierotami. Szkopul w tym, ze nie wiem, jak zdolam to zniesc. Nienawidze tych drani. Sa chwile, kiedy nie zawahalabym sie pomordowac ich wszystkich, gdybym tylko mogla. Nienawidze ich. I boje sie ich jak cholera. Co bedzie, jak ktorys mnie pozna? Malo prawdopodobne, lecz przeciez mozliwe. Nie jestem jeszcze gotowa, aby odwiedzic ten ich osrodek. Wkrotce trzeba bedzie sie przemoc, ale jeszcze nie teraz. Predzej sama palne sobie w leb, niz pozwole znow zalozyc sobie obroze. W czwartek znowu nocleg w parku, za to w piatek i w sobote - w garazu staruszki, u ktorej naprawialam ogrodzenie i malowalam parapety. Jej sasiadka bez przerwy wpadala "na pogaduchy". Moim zdaniem sprawdzala tylko, czy nie morduje jej przyjaciolki, ale co tam. Ostatecznie wyszlo mi to nawet na dobre. Skonczylo sie tym, ze sama mnie wynajela, bym wypielila chwasty, skopala grzadki i obsadzila kwietnik i warzywnik. Swietnie sie zlozylo, bo to wlasnie dla niej zawedrowalam do tej czesci miasta. Jest blondynka, ma meza blondyna, a dzieki kontaktom jeszcze w Georgetown uslyszalam, ze dorobili sie pary slicznych, ciemnowlosych i ciemnoskorych berbeci. Okazalo sie, ze kobiecina bynajmniej nie jest zamozna, a jednak mimo to jako zaplate do kilku sutych posilkow dorzucila jeszcze pare dolarow. Poczulam do niej sympatie i ucieszylam sie, gdy zobaczylam, ze jej adoptowana dwojka to jakies obce dzieci. Pisze te slowa w jej garazu, przy elektrycznym swietle i na polowym lozku. Naturalnie nie ma ogrzewania, ale siedze dobrze okutana i jest mi dosc cieplo, tyle ze troche marzna mi rece. Teraz, kiedy nie ma nikogo, z kim moglabym porozmawiac, moja potrzeba pisania jest wieksza niz kiedykolwiek, jednak w takie noce to jak praca na chlodzie pod golym niebem. NIEDZIELA, 13 MAJA 2035 W koncu sie przelamalam. Bylam w osrodku Chrzescijanskiej Ameryki. Czulam sie, jakbym dawala krok w sam srodek wielkiego gniazda grzechotnikow, ale to zrobilam. Nie zdobylam sie na to, aby tam zanocowac. Nie moglabym zmruzyc oka w siedlisku jadowitych wezy. Jadam tam teraz trzy razy dziennie, starajac sie zaslyszec, co tylko sie da. Pamietam, ze Dayowi Turnerowi zaproponowali lozko, posilki i pare dolarow za pomoc przy remoncie i odmalowaniu kilku budynkow, ktore mialy wejsc w sklad domu Chrzescijanskiej Ameryki dla osieroconych dzieci. Jaka szkoda, ze nie znal ich adresow. Moze naszych dzieci juz tam nie ma. Moze nigdy nie bylo. Ale istniala szansa, ze uda mi sie czegos dowiedziec - wykrasc akta, uslyszec plotki, wspomnienia, historie, ktore posluzylyby za jakis punkt zaczepienia. Jesli jakims trafem umieszczono tam kilkoro naszych dzieci, moze zastalabym jeszcze jedno czy dwoje z nich.Ta ostatnia mysl troche mnie przestraszyla. Gdybym istotnie znalazla tam ktores z naszych dzieci, za nic nie moglabym zostawic go dalej w lapach Chrzescijanskiej Ameryki. Wszystko jedno jak, lecz po prostu musialabym je uwolnic i oddac prawdziwym rodzicom, a przy tym wiele bym ryzykowala. Nie moglabym dluzej zostac w tej okolicy. Zakladajac, ze w ogole moglabym jeszcze o sobie decydowac - ze nie skonczylabym ponownie z obroza na szyi. Jedzenie w osrodku Chrzescijanskiej Ameryki bylo calkiem zjadliwe - kilka pajd chleba, do tego gesta zupa z ziemniakow i warzyw, ponoc okraszona wolowina, chociaz nigdy nie znalazlam w niej ani kawalka miesa. Ludzie wokolo narzekali na brak miesa, ale mnie on nie przeszkadzal. W ciagu ostatnich kilku miesiecy nauczylam sie jesc wszystko, co przede mna stawiano, i jeszcze sie cieszyc. Jesli tylko dalo sie to utrzymac w zoladku i zaspokoic glod, uwazalam sie za szczesciare. Jednak tym razem zdumiewalo mnie, ze moge cokolwiek przelknac, siedzac w osrodku Chrzescijanskiej Ameryki, tak blisko moich wrogow. Najgorsza byla pierwsza wizyta. Nie pamietam jej tak dokladnie, jak powinnam. Po prostu wiem, ze tam poszlam. Siedzialam i jadlam w towarzystwie kilkudziesieciu innych bezdomnych. Kiedy ktos zaczal wyglaszac nam kazanie, omal nie dostalam szalu. Pamietam, ze tak bylo, i pamietam, jak pozniej trzeba bylo dlugiego, bardzo dlugiego spaceru, by moja glowa zaczela znow normalnie funkcjonowac. Tak jak pisanie - chodzenie tez pomaga. Caly ten czas dzialalam w slepym, panicznym strachu. Nie mam pojecia, jak musialam wygladac w oczach innych. Przypuszczam, ze uznali mnie za chora psychicznie albo niemowe. Choc niektorzy rozmawiali ze soba, ze mna nikt nawet nie probowal. W kolejce przesuwalam sie machinalnie, robiac to co reszta. Gdy juz siedzialam przy stole, uzmyslowilam sobie, ze skulona nad jedzeniem, jakbym bronila zdobyczy, przelykam je w pospiechu, niczym jastrzab, ktory upolowal golebia. Widywalam ludzi jedzacych tak samo w Chrzescijanskim Obozie. Nieraz bywalam tam tak straszliwie glodna, ze przyprawialo to o lekkiego swira. Jednak w tym przypadku nie nad posilkiem tak sie skupialam. Tym razem nie bylam az tak glodna. Przeciez gdybym tylko chciala, moglabym zmienic ciuchy, isc do porzadnej restauracji i zamowic sobie porzadny posilek. Rzecz w tym, ze poswiecajac cala uwage jedzeniu, napelniajac nim nie tylko cialo, ale i umysl, bylam w stanie usiedziec na miejscu, zamiast zerwac sie na nogi i z wrzaskiem uciec. Jeszcze nigdy w zyciu na wolnosci nie czulam takiego przerazenia. Ludzie odsuwali sie ode mnie. Slowo daje, wszystkie czubki, cpuny, dziwki i zlodzieje woleli sie nie zblizac. Wtedy nie zdawalam sobie z tego sprawy. Nie zdawalam sobie sprawy z niczego. Dziwi mnie, ze w ogole cokolwiek pamietam procz przerazenia i checi mordu. Zanim tam poszlam, zawinelam bron w moje ubrania na "zmiane i ulozylam na spodzie plecaka - zebym nie mogla szybko jej wyjac. Nie chcialam wodzic sie na pokuszenie. Gdybym siegnela po bron w osrodku Chrzescijanskiej Ameryki, bylabym trupem. Przed wieloma laty, kiedy splonelo moje sasiedztwo w Robledo i z nim niemal cala moja rodzina, ucieklam w nocy, a nazajutrz rano musialam wrocic. Po to, by sprobowac ratowac, co sie da, z tego etapu mego zycia, ktory wlasnie dobiegl kresu, i po to, by sie pozegnac. Nie moglam inaczej. Az do tej chwili tamten powrot do sasiedztwa w Robledo byl najtrudniejsza rzecza, na jaka przyszlo mi sie zdobyc. To teraz bylo gorsze. Kiedy pare dni pozniej zaszlam do osrodka Chrzescijanskiej Ameryki po raz drugi, juz nie bylo tak zle. Moglam juz patrzec, sluchac i myslec. Z pierwszej wizyty nie pamietam ani jednego wypowiedzianego tam slowa. Moja swiadomosc niczego nie rejestrowala. Podczas drugich odwiedzin slyszalam juz, jak ludzie wymieniaja uwagi o jedzeniu, pracodawcach, ktorzy nie placili, kobietach (siedzialam w czesci dla mezczyzn), o miejscowosciach dalej na polnocy, na wschodzie czy na poludniu, gdzie byla praca, o bolacych stawach, wojnie... Nagle ujrzalam sama siebie. Spostrzeglam faceta garbiacego sie nad jedzeniem i szuflujacego je lycha do ust w glebokim, straszliwym skupieniu. Oczy mial nieobecne i straszne. W kolejce nie szedl, lecz powloczyl nogami. Kiedy tylko ktos sie zblizal, jego spojrzenie tchnelo szalenstwem i smiercia. Ledwo przypominal czlowieka. Ludzie trzymali sie od niego na odleglosc. A moze ciagnal na jakichs prochach? Duzy facet. Mogl byc niebezpieczny. Ja rowniez omijalam go z daleka. Jednak wygladal i zachowywal sie dokladnie tak jak ja przed paroma dniami. Nigdy nie dowiedzialam sie, po jakich byl przejsciach, ale jestem przekonana, ze byly dla niego takim samym koszmarem, jak moje dla mnie. Nie uslyszalam prawie nic na temat sierot czy krzyzowcow Jarreta. Paru mezczyzn wspomnialo tylko, ze maja dzieci. Choc zdecydowana wiekszosc nie byla gadatliwa, niektorym nie zamykaly sie geby - ich dawne domy, kobiety, forsa, odwazne wyczyny i cierpienia na wojnie... Bezuzyteczna paplanina. Mimo to wczoraj wieczorem wybralam sie tam po raz trzeci. To samo jedzenie, moze tylko troche rozne-warzywa. Wrzucaja, co im sie akurat nawinie pod reke. Jedyny staly skladnik tej ich zupy to kartofle, ale na kolacje nieodmiennie dorzucaja jeszcze warzyw i chleba. A po posilku trzeba zawsze przetrzymac co najmniej godzinne kazanie. Drzwi sa zamykane. Jesz, to sluchaj. Potem wychodzisz albo starasz sie na miejscu o nocleg. Pierwszego kazania nie przypomnialabym sobie, nawet gdyby od tego zalezalo moje zycie. Drugie bylo o Jezusie uzdrawiajacym chorych, ktory chetnie uzdrowi i nas, jezeli poprosimy. Trzecie tez bylo o Jezusie; takie samo bylo wczoraj, dzis i pewnikiem bedzie wiecznie. Swieckim duchownym, ktory wyglaszal trzecie kazanie, byl Marc. Moj rodzony brat zostal swieckim pastorem w Kosciele Chrzescijanskiej Ameryki. Zdumiona i wystraszona, spuscilam glowe, zastanawiajac sie, czy mnie zauwazyl. Tego wieczoru w meskiej jadalni byly jakies dwie setki mezczyzn wszelakich ras, korzeni etnicznych i stopni poczytalnosci. Siedzialam twarza do tylnej czesci sali, daleko po lewej stronie podestu, ambony czy jakkolwiek to nazwac. Po pewnym czasie, starajac sie nie podnosic glowy, zerknelam do gory. Nic w ruchach i gestach Marca nie wskazywalo, ze mnie zobaczyl. Dziwnym trafem, rozgrzewajac sie do kazania, akurat wspomnial, ze ma siostre przesiaknieta grzechem, ktora, choc wychowana po bozemu, ulegla szatanowi i pozwolila doprowadzic sie do upadku. Za podszeptem szatana - mowil - ta siostra wyrzadzila mu wielka krzywde, lecz on juz jej wybaczyl. Nie przestal jej kochac. Dlatego boleje nad tym, ze siostra nie chce zawrocic z drogi grzechu. Cierpi, poniewaz z tej przyczyny musial sie od niej odwrocic. Tu uronil pare lez, potrzasajac glowa. Na koniec powiedzial: -Jezus Chrystus byl waszym Zbawicielem wczoraj, jest waszym Zbawicielem dzisiaj i bedzie Nim po wsze czasy. Rodzona siostra moze was zawiesc, rodzony brat zdradzic, a przyjaciele probowac wciagnac w bagno grzechu. Ale Jezus nie opusci was nigdy. Dlatego nie odstepujcie Pana! Trzymajcie sie Go! Trwajcie mocno w wierze. Badzcie odwazni. Badzcie silni. Badzcie rycerzami Chrystusa, a On pomoze wam i was obroni. Podniesie was, podtrzyma i nigdy, przenigdy, w zadnym razie was nie zawiedzie! Po wszystkim zaczelam wymykac sie, ukryta w tlumie. Musialam zebrac mysli. Musialam wymyslic jakis sposob, by spotkac sie z Marcusem poza osrodkiem Chrzescijanskiej Ameryki. W ostatniej chwili zawrocilam i u jednego z poslugaczy zostawilam kartke dla swieckiego pastora. Jej tresc brzmiala: "Slyszalem twoje dzisiejsze kazanie. Nie wiedzialem, ze tu jestes. Musze sie z toba spotkac. Jutro wieczorem przed frontowym wejsciem, kiedy wszyscy stana w kolejce po kolacje". Wiadomosc podpisalam: "Bennett O.". Jeden z naszych braci nazywal sie Bennett Olamina. Nazwiskiem podpisac sie nie moglam, bo jest rzadkie, zwraca uwage. Ktos z Kosciola Chrzescijanskiej Ameryki moglby zobaczyc je i przypomniec sobie z rejestru osadzonych w Chrzescijanskim Obozie. Nie moglam tez sie podpisac jako Cory Duran. Cory byla matka Marca, dla mnie - jedynie macocha. Nie chcialam rozdrapywac w nim rany po jej utracie ani tez budzic nadziei, ze moze jednak matka zyje. Gdybym podpisala sie po prostu "Lauren O.", Marc moglby nie zechciec w ogole przyjsc. Rozstalismy sie w nie najlepszej komitywie. Mozliwe, ze sugerowanie mu, iz jeden z naszych dwu mlodszych braci zyje, takze jest okrucienstwem. A moze pozna albo domysli sie, ze to ja napisalam mu ten liscik. Tak czy owak, podpisalam sie imieniem, ktore zwroci jego uwage. Musze sie z nim zobaczyc. Nawet jesli w innych sprawach nie zechce kiwnac dla mnie palcem, pomoze mi odnalezc Larkin. Na pewno nie ma pojecia, co nas spotkalo. Nie wierze, ze przystalby do Chrzescijanskiej Ameryki, gdyby wiedzial, ze tworzy ja banda mordercow, handlarzy zywym towarem i porywaczy. Marc chcial przewodzic, stac sie kims waznym i szanowanym, lecz przeciez sam byl kiedys przymuszanym do prostytucji niewolnikiem. Niewazne, jak bardzo byl na mnie zly, nie zyczylby mi niewoli i obrozy. Przynajmniej chce w to wierzyc. Szczerze mowiac, sama juz nie wiem, w co mam wierzyc. Dzisiejsza noc spedzam w garazu pewnego staruszka. W ciagu dnia wycielam mu chwasty i uprzatnelam smieci. Teraz jestem zadowolona. Poukladalam na betonie plaskie deski, przykrylam je galganami. Na tym rozlozylam moj spiwor i jest mi calkiem wygodnie. Mam tu nawet zlew z biezaca woda i stary, brudny kibelek ze spluczka - prawdziwy luksus. Musialam sie umyc. Teraz chce mi sie spac, lecz mimo to nie moge przestac myslec o Marcu w tamtym miejscu, Marcu z tamtymi-ludzmi. Kto wie, moze w czasie mojej pierwszej wizyty tez tam byl? Moze widzielismy sie i nie poznalismy? Zachodze w glowe, co by zrobil, gdyby mnie rozpoznal. 18 Strzez sie:Nazbyt czesto Powtarzamy slowa Zaslyszane u innych. Myslimy, Co nam kaza myslec. Widzimy to tylko, Co pozwalaja nam widziec. Gorzej! Widzimy to, Co nam wmawiaja, ze widzimy. Kluczem do tego sa powtarzalnosc i pycha. Slyszac i widzac Nawet oczywiste klamstwo Bez przerwy, Stale i stale, Sklonni jestesmy, Niemal odruchowo, Wpierw je powtarzac, A potem go bronic, Na koniec przyjac za swoje, Bo przeciez stawalismy w ich obronie, A tez i przez to, ze nie umiemy przyznac, Iz bronilismy Najoczywistszej blagi. Tak, nieumyslnie, Bez zastanowienia, Sami czynimy sie Zwyklym echem, Naglasniajacym Cudze, zaslyszane slowa. Lauren Oya Olamina, "Nasiona Ziemi. Ksiegi Zywych" Z "Wojownika" marcosa durana Zawsze wierzylem w moc Boga, odlegla i gleboka. Jednak bardziej bezposrednio wierze w potege samej religii jako wielkiego poruszyciela mas. Czy to nie dziwne? Sadze, ze moj ojciec, pastor baptystow, szczerze wierzyl, ze wystarczy sama wiara w Boga. Przynajmniej takie sprawial wrazenie, zyjac tak, jak zyl. A jednak to go nie ocalilo. Zaczalem glosic kazania jeszcze jako chlopiec. Odmawialem modlitwy za chorych i widzialem, jak niektorzy z nich zdrowieli pod moim dotykiem. Ludzie, co sami niedojadali, oddawali mi dziesiecine w pieniadzach i jedzeniu. Dorosli, ktorzy mogliby byc moimi rodzicami, przychodzili do mnie po rade, otuche i pocieszenie. Wiedzialem, jak im pomoc. Znalem Biblie. Wyksztalcilem swa wlasna wersje spokojnego, opiekunczego, tchnacego pewnoscia siebie sposobu bycia mego ojca. Chociaz bylem dopiero nastolatkiem, obchodzili mnie inni ludzie. Lubilem ich i potrafilem do nich dotrzec. Zawsze bylem dobrym nasladowca i odebralem lepsze wyksztalcenie niz wiekszosc tych, z ktorymi mialem do czynienia. Bywaly niedziele, kiedy w moim kosciele w slumsach Robledo wyglaszalem kazanie, sluzylem nauka, modlilem sie i zbieralem na tace od dwustu wiernych. Jednak gdy wladze miejskie uznaly, ze jestesmy tylko smieciami, ktore nalezy wymiesc z domow, moje modly okazaly sie za slabe, by ich powstrzymac. Wladze byly silniejsze i bogatsze. Mialy wiecej i lepszej broni. Mialy moc, wiedze i dyscypline, by nas pogrzebac. Wladze - miejskie, okregowe, stanowe i federalne - razem z wielkimi, bogatymi korporacjami byly zrodlem pieniedzy, informacji i broni, jako takie stanowiac realna, fizyczna potege. Jednak w Ameryce po dobie Zarazy prawdziwymi osrodkami wplywow byly rozne Koscioly. Oferowaly ludziom bezpieczne uczuciowe katharsis, poczucie przynaleznosci do wspolnoty; podsuwaly sposoby uporzadkowania ich pragnien, nadziei i obaw w systemy etyczne. Chociaz wszystko to bylo wazne i potrzebne, samo w sobie nie przekladalo sie na zadna wladze. Jesli ten kraj mial kiedykolwiek odzyskac swa wielkosc, z pewnoscia nie mieli szans dokonac tego drobni, tani, rozplenieni na peczki kaznodzieje. Andrew Steele Jarret to rozumial. Tworzac Chrzescijanska Ameryke, a nastepnie zamieniajac ambone na polityczna mownice; laczac rzadzenie z religia i cementujac wiez z gotowka z kieszeni bogatych biznesmenow, wprawil w ruch mechanizmy odnowy panstwa. To on zostal moim nauczycielem. Kocham wuja Marca. Miewalam okresy, gdy bylam w nim niemal po uszy zakochana. Byl taki przystojny, a pieknemu czlowiekowi - niewazne, mezczyznie czy kobiecie - zawsze ujdzie na sucho mowienie i robienie rzeczy, jakie pograzylyby mniej atrakcyjnego. Nigdy nie przestalam go kochac. Sadze, ze nawet moja matka, wbrew samej sobie, go kochala. Nie ulega dla mnie watpliwosci, ze to, przez co wuj Marc przeszedl, gdy byl niewolnikiem, naznaczylo go pietnem, jednak nie mam pojecia, jak glebokim. Skad ktos, kto wyrosl nienapietnowany zadna groza, moze wiedziec, jak bardzo zmienia to czlowieka? W jaki sposob dlugie miesiace niewolnictwa, bicia i gwaltow wplynely na moja matke? Zawsze byla kobieta o wielkiej odwadze, obsesyjnie zapatrzona w swoj cel. Zawsze chetnie poswiecilaby innych w imie tego, co uwazala za sluszne. Choc dostrzegala te ostatnia ceche w wuju Marcu, mysle, ze nigdy jakos nie dojrzala jej wyraznie u siebie. Z "Dziennikow Lauren Oya Olamina" PONIEDZIALEK, 14 MAJA 2035 Dzis wieczorem widzialam sie z bratem.Przedtem caly dzien pomagalam mojemu ostatniemu pracodawcy - sympatycznemu staruszkowi, sypiacemu jak z rekawa historyjkami o swych mlodzienczych przygodach w latach siedemdziesiatych ubieglego wieku. Byl wtedy piosenkarzem i gitarzysta, z wlasnym zespolem. Jezdzili po calym swiecie, grali halasliwa muzyke i uprawiali dziki seks z setkami, moze nawet z tysiacami chetnych dziewczyn. Bujanie, jak przypuszczam. Zalozylismy warzywnik i obcielismy pare uschnietych konarow z drzew owocowych. Naturalnie, z tym "my" to przesada, ale dziadek stale powtarzal: "A moze bysmy tak wzieli sie do tego?" albo: "Myslisz, ze damy rade to zrobic?". Probowal byc pomocny, chcial czuc sie potrzebny, procz tego potrzebowal sluchacza dla swoich pikantnych dykteryjek. Zwierzyl mi sie, ze stuknelo mu osiemdziesiat osiem lat. Dwaj jego synowie juz nie zyja. Ma jeszcze wnuczke w srednim wieku i kilkoro prawnuczat, ktorzy mieszkaja w Edmonton w kanadyjskiej prowincji Alberta, daleko na polnocy. On jest calkiem sam - jesli nie liczyc siedemdziesiecioczteroletniej sasiadki, ktora zagladala do niego raz na jakis czas. Powiedzial, ze jesli zgodze sie pomagac mu w domu i kolo domu, moge zostac, jak dlugo zechce. Dom nie jest w najlepszym stanie. Sprawia wrazenie zapuszczonego od lat. Oczywiscie nie potrafilabym dokonac sama wszystkich napraw, nawet gdyby stac go bylo na kupienie materialow. Jednak postanowilam zatrzymac sie tu pare dni i zrobic tyle, ile zdolam. Nie mam smialosci zostac z nim dluzej, bo za bardzo by sie ode mnie uzaleznil, ale kilka dni moge. Pomyslalam sobie tez, ze tym sposobem pozyskam jakas baze do dzialania - teraz, kiedy na nowo poznalam brata. * * * Nie wiem, jak zrelacjonowac moje spotkanie z bratem. Wieczorny powrot na piechote do domu staruszka troche pozwolil mi wytchnac, troszeczke mnie uspokoil, ale bynajmniej nie calkowicie.Gdy sie zjawilam, Marc czekal juz nieopodal dlugiej kolejki po kolacje. W czystym, codziennym, lecz szykownym ubraniu byl taki przystojny, taki swobodny i na luzie. Wczoraj wieczorem podczas kazania mial na sobie ciemnoniebieski garnitur, w ktorym nawet gdy opowiadal kilkusetnej zbieraninie zlodziei i pijakow, jaka okropna ma siostre, wygladal zaskakujaco pieknie. -Marc - odezwalam sie. Wzdrygnal sie, po czym odwrocil i spojrzal na mnie. Wczesniej tez patrzyl w moja strone, lecz bylo jasne, ze poznal mnie dopiero z chwila, gdy wymowilam jego imie. Zdazylam jeszcze doslyszec, jak zachecal mezczyzne w kolejce przede mna, aby przyjal Jezusa za swego osobistego Zbawiciela i pozwolil Mu pomoc sobie w rozwiazaniu problemu pijanstwa. Mozna z tego wywnioskowac, ze osrodek Chrzescijanskiej Ameryki zaangazowany jest w rygorystyczny program odwykowy. -Przejdzmy sie kawalek i pogadajmy - zaproponowalam i nie czekajac, az sie otrzasnie i odpowie, ruszylam z powrotem, przekonana, ze za mna pojdzie. Nie zawiodlam sie. Bylismy juz spory kawal od uszu ciekaw<>Niewiasty wasze niech milcza we zborach; albowiem nie pozwolono im, aby mowily, ale aby poddanemi byly, jako i zakon mowi<<. Lecz nie martw sie. Jest mnostwo innych zajec, ktore bardziej przystoja kobietom chcacym sluzyc ruchowi. Niektorzy wsrod naszych ludzi maja krewnych albo przyjaciol, ktorzy sa krzyzowcami. Wstap do nas, nie zaluj wysilkow, miej oczy i uszy szeroko otwarte, a moze dowiesz sie czegos, co pomoze ci znalezc corke, a na pewno pomoze nawrocic sie i prowadzic na porzadne, przyzwoite zycie, godne Amerykanskiej Chrzescijanki. Nie wiem, co jeszcze moglbym ci powiedziec. Zalaczam gotowka kilkaset dolarow. Zaluje, ale nie stac mnie, by przeslac ci wiecej. Przykro mi tez, ze tylko tak moglem ci pomoc. Cokolwiek postanowisz zrobic, wiedz, ze naprawde dobrze ci zycze. Jeszcze raz przepraszam. Marc". I tyle. Ani slowa o rejteradzie do Portland - zadnego wyjasnienia ani pozegnania. Zadnego adresu. Czy on w ogole tam pojechal? Po namysle uznalam, ze jednak tak - przynajmniej ta poslugaczka, ktora mi o tym zakomunikowala, wierzyla, ze to prawda. Tylko dlaczego on sam nie wspomnial o tym w liscie - ani dokad, ani ze w ogole gdzies jedzie? Liczyl na to, ze sie nie dowiem? A moze w chlodny, wykalkulowany sposob chcial dac mi do zrozumienia, ze nie zyczy sobie dalszych kontaktow? Moze faktycznie znaczylo to: Jestes moja siostra i mam obowiazek ci pomoc. Wiec przyjmij dobra rade i troche twardej waluty. Przykro mi, ze masz klopoty, ale nic wiecej nie moge zrobic. Musze zajmowac sie wlasnym zyciem. Coz, forsa jak zawsze sie przyda. Co do rady, w pierwszej chwili mialam ochote przeklac mojego brata za to, ze jej udzielil. Potem przez moment rozwazalam, czy stac mnie na przystanie do wroga, aby szukac dziecka. Moze i stac. Jednak pozniej przypomnial mi sie facet z osrodka ChA ten, ktorego mialam okazje widywac w akcji w Zoledziu, jako "nauczyciela" i gwalciciela Adeli Ortiz. Mozliwe, ze to on byl ojcem dziecka, ktore Adela niedlugo wyda na swiat. Marc mogl przekonac sam siebie, ze krzyzowcy to tylko ekstremistyczne wyrzutki, lecz ja wiedzialam swoje. Czy Chrzescijanska Ameryka gotowa przyznac to glosno, czy nie, oba ugrupowania maja wspolnych czlonkow. Ilu takich jest? Jakie sa rzeczywiste powiazania? Co naprawde sadzi Jarret o krzyzowcach? Jezeli nie podoba mu sie, czym sie zajmuja, powinien zrobic cos, by ich powstrzymac. Nie powinien pozwalac, by ci szalency brali udzial w kreowaniu jego politycznego wizerunku. Z drugiej strony jednym ze sposobow zastraszania ludzi jest ukazywanie jakiejs szalonej strony - wlasnej albo organizacji, ktorej przewodzisz - niebezpiecznej i nieprzewidywalnej, gotowej wazyc sie na wszystko. Czyzby wlasnie o to szlo? Ja nie wiem, a moj brat nie chce wiedziec. 19 Wszystkie religie sa ostatecznie kultami towaru.Wierni odprawiaja wymagane obrzedy I przestrzegaja gloszonych zasad, oczekujac, Iz w nadprzyrodzony sposob obdarowani beda Upragnionymi nagrodami - Dlugim zyciem, honorami, madroscia, potomstwem, Zdrowiem i bogactwem, Zwyciestwem nad przeciwnikami, Zyciem wiecznym po smierci czy innymi darami. Nasiona Ziemi oferuja wlasne nagrody - Przestrzen, gdzie male grupki zaczna nowe zycie; Nowe zyciowe drogi, dajace nowe mozliwosci; Nowe bogactwo, nowe pojecia dobrobytu, Nowe wyzwania do rozwoju, zdobywania wiedzy I decydowania, kim sie stac. Nasiona Ziemi to zaranie doroslosci Ludzkiego gatunku. Proponuja jedyna prawdziwa niesmiertelnosc, Daja nasionom tej planety sposobnosc zostania Zalazkami nowego zycia, Nowych spoleczenstw na nowych swiatach. Ich Przeznaczeniem jest Zakorzenic sie wsrod gwiazd, by tam znow wzrastac, Uczyc sie na nowo - i leciec dalej. Lauren Oya Olamina, "Nasiona Ziemi. Ksiegi Zywych" Jako dwunastolatka zaczelam po kryjomu wymyslac scenariusze do Masek Marzen. Do tamtej pory bylam niesmiala, bojazliwa corka Kayce i Madisona Alexanderow. Wiedzialam, ze nawet gdyby bylo mi wolno uzywac Masek Marzen z surowymi scenariuszami Chrzescijanskiej Ameryki - w stylu starych opowiastek o Ashy Vere - i tak prawdopodobnie nikt nie pochwalilby tworzenia przeze mnie nowych i nieocenzurowanych. A wiedzialam stad, ze juz gdy mialam dziewiec lat, zaczelam skladac prosciutkie, instalowane liniowo historyjki, aby zabawic siebie i nowe przyjaciolki ze szkoly ChA. Mialysmy radoche. Przyjaciolkom bardzo sie to podobalo, poki nie popadlysmy w tarapaty. Ktoregos razu podsluchal nas nauczyciel, domyslil sie, co robilam, i ukaral za klamstwo. Moje przyjaciolki spotkala kara, bo nie doniosly na mnie. Musialysmy wykuc na pamiec cale rozdzialy Ksiegi Wyjscia, Psalmow, Przypowiesci, Jeremiasza i Ezechiela. Poki nie odpytali nas z kazdego rozdzialu, nie mialysmy w ogole czasu wolnego - zadnych przerw na odpoczynek czy na lunch. Dzien w dzien trzymali nas na nogach o godzine dluzej. Nawet w lazience pilnowali i sprawdzali, czy przypadkiem nie oddajemy sie dalszym bezecenstwom, jak na przyklad kradziez minuty albo dwu z czasu "naleznemu Bogu". Tlumaczylam, ze to tylko zmyslone przeze mnie historyjki i nigdy nie probowalam komukolwiek wmowic, ze sa prawdziwe, ale nie sluchali. Nie liczylo sie, ze scenariusze do Masek Marzen, ktore oficjalnie wszystkim nam wolno bylo przezywac, byly takimi samymi imaginacjami. Moi nauczyciele chyba wychodzili z zalozenia, ze wszystkie mozliwe opowiesci zostaly juz wymyslone i grzechem jest tworzyc nastepne - grzechem z mojej strony. Dla dzieci dozwolone byly glupawe i nudne scenariusze. Wszystkie postacie najpierw dowiadywaly sie, ze zbladzily, potem cierpialy za popelnione grzechy, aby na koniec powrocic do Boga. Chlopcy walczyli za Chrzescijanska Ameryke. Szli na wojne przeciw poganom albo wyprawiali sie jako misjonarze do dalekich, niebezpiecznych dzungli czy na pustynie. Dziewczeta nieodmiennie gotowaly, sprzataly, szyly, plakaly, modlily sie, opiekowaly niemowlakami lub staruszkami i naturalnie chodzily do kosciola. Asha Vere byla niezwykla, bo robila ciekawe rzeczy. Choc czarna i kobieta, ratowala ludzi. Sprawiala, ze wracali do Boga. Nalezala do malej garstki interesujacych postaci. Pewna zgrzybiala staruszka - skonczyla dziewiecdziesiat lat i mieszkala w jednym z domow pogodnej starosci, ktore pozakladala Chrzescijanska Ameryka - powiedziala mi kiedys, ze Asha Vere byla Nancy Drew mojego pokolenia. Dopiero po latach dowiedzialam sie, kto zacz ta Nancy Drew. Tak wiec pisalam scenariusze. Musialam notowac je piorem elektronicznym w moim notatniku, bo nawet poza Chrzescijanska Ameryka nikomu nie sniloby sie powierzyc dziecku do pracy rekorder scenariuszy. Szczesliwie nasze notesy mialy pojemna pamiec i moglam programowac je, by kasowaly scenariusze, w razie gdyby ktos inny probowal sie do nich dobrac. Tak przynajmniej mi sie zdawalo. W moich wymyslonych historiach mialam innych rodzicow - takich, ktorym na mnie zalezalo i ktorzy nigdy nie zalowali, ze nie bylam swieta Kamaria. Jeszcze wtedy nie wiedzialam, ze zostalam adoptowana. Moja wyobraznie ozywialo wylacznie zwyczajne dziecinne podejrzenie, ze to mozliwe; ze moze jakims cudem gdzies tam mam wspanialych, silnych, "prawdziwych" rodzicow, ktorzy pewnego dnia przyjda mnie zabrac. Pisalam o czterech wyimaginowanych braciach i trzech siostrach. Podobal mi sie pomysl z osmiorgiem dzieci. Wierzylam, ze w takiej duzej rodzinie nikt nie moze czuc sie samotny. Wspolnie z rodzenstwem wyprawialismy ogromne wakacyjne i urodzinowe przyjecia, stale przezywajac jakies przygody, a ja mialam przystojnego chlopaka, ktory wariowal na moim punkcie, az wszystkie dziewczyny w szkole zielenialy z zazdrosci. Nie mieszkalismy w starym i odrapanym Seattle, z bliznami po atakach rakietowych, ale w wielkiej korporacyjnej metropolii. Bylismy bogaci. Czas uplywal nam na gazowaniu do dechy szybkimi samochodami, dokonywaniu spektakularnych odkryc naukowych w laboratoriach lub lapaniu szajek szpiegow, sabotazystow i malwersantow. Poniewaz byla to Maska, moglam przezywac przygody jako ktorekolwiek z mych braci i siostr albo jedno z naszych rodzicow. Znaczylo to, ze moglam byc chlopcem lub osoba dorosla. Z drugiej jednak strony nie bylo to doswiadczenie, jakie dawaly oryginalne Maski Marzen, i nie bylam zdolna rozeznac sie w tych wszystkich doznaniach i odczuciach bardziej, niz pozwalaly mi na to moje wlasne badania i wyobraznia. Obserwowalam ludzi, probujac wczuc sie i zrozumiec, jak to jest prowadzic auto, strzelac z pistoletu, byc starszym bratem pracujacym jako gornik glebinowy na poludniowym Pacyfiku, starsza siostra, ktora jest architektem na Antarktydzie, ojcem -dyrektorem naczelnym waznej korporacji, czy matka - biologiem molekularnym. Moj tata byl postawnym, boskim facetem, bogatym i eleganckim, ktorego... przewaznie z nami nie bylo. Najtrudniej przychodzilo mi wcielac sie wlasnie w niego. Badania i obserwacje niezbyt sie przydawaly. Jaki powinien byc ojciec, co mial myslec i czuc? Nie wiedzialam. W kazdym razie na pewno nie taki jak Madison. Podobny do ojcow moich przelotnych przyjaciolek? Widywalam ich od czasu do czasu. Moze taki jak pastor - surowy, tchnacy pewnoscia siebie, zwykle otoczony wianuszkiem pelnych szacunku mezczyzn i usmiechnietych kobiet? Z niektorymi sposrod tych kobiet, jak niosla plotka, ponoc sypial, choc one mialy mezow, a on zone. Tylko co on czul? W co wierzyl? Czego pragnal? Czego sie bat? Duzo czytalam. Poza tym obserwowalam ludzi i podsluchiwalam. Mase pomyslow podsuwaly mi dzieciaki, ktorym rodzice pozwalali miec Maski i ksiazki o tresci niezwiazanej z religia - zle ksiazki, jak je nazywalismy. Krotko mowiac, probowalam robic to, na co bylam skazana, a czego nienawidzila moja biologiczna matka. Staralam sie czuc to, co czuli inni ludzie, poznac ich, naprawde zrozumiec. Naturalnie byl to czysty nonsens. Nieszkodliwe bzdury. Jednak kiedy mnie przylapano, okazalo sie nagle, ze to niemal kryminalny wystepek. Na lekcji historii Chrzescijanskiej Ameryki zdarzyla sie kradziez. Ktos buchnal maly osobisty telefon, ktory nauczycielka zostawila na biurku. Wszystkich nas zrewidowano, a nasze rzeczy zebrano i poddano dokladnym ogledzinom. Tak sie zlozylo, ze moj notatnik zbadano az za dokladnie i mimo samoniszczacego kodu odkryto moj autorski scenariusz. Kazali mi chodzic na specjalne lekcje religii dla mlodocianych przestepcow i na rozmowy do poradni. Musialam publicznie wyznac grzechy przed cala lokalna kongregacja. Dodatkowo musialam wykuc na pamiec jeszcze cos kolo tuzina rozdzialow Biblii. W czasie odrabiania kary zaczely dochodzic do mnie szepty, iz rzeczywiscie jestem adoptowana, tyle ze zamiast bogatych, wplywowych i pieknych rodzicow splodzily mnie najgorsze poganskie diably, mordercy, zlodzieje. Najpierw gadaly inne dzieci. W okolicy mieszkalo pelno takich, o ktorych wiadomo bylo, ze sa adoptowane, przez co stanowily powszechny przedmiot kpin i zmyslonych lgarstw na temat domniemanego zla ich prawdziwych rodzicow. Jesli nawet ktores nie bylo adoptowane, a kogos rozzloscilo, wyzywali je od poganskich bekartow. Tak wiec najpierw wsiadly na mnie dzieciaki, a pozniej i dorosli, z ktorych kilkoro wiedzialo, ze zostalam adoptowana, zaczeli przygadywac: "No coz, w koncu pomyslec tylko, jaka jest jej prawdziwa matka. To musialo odbic sie na malej". Albo: "Tylko poczekajcie. Ta dziewucha to nic dobrego. Moja babcia zawsze mowila, ze niedaleko pada jablko od jabloni!". Czy jeszcze inaczej: "No a czego sie spodziewac? W zylach tej smarkuli plynie zatruta krew!". Pamietam, jak w kosciele odwrocilam sie do szpetnej staruchy, ktora wlasnie wtedy scenicznym szeptem wyglosila ostatni z zacytowanych tu przejawow ludzkiej glupoty swej rownie wiekowej przyjaciolce. Obie siedzialy dokladnie za Kayce, Madisonem i mna podczas niedzielnego wieczornego nabozenstwa. Wlepilam w nia wzrok, a ona odwzajemnila sie tym samym, gapiac sie na mnie jak na jakies zwierze, ktore przez przypadek wdarlo sie do kosciola. -"Bog jest miloscia" - zacytowalam jej najslodszym tonem, na jaki umialam sie zdobyc. - "Milosc jest wypelnieniem prawa" - dorzucilam jeszcze, starajac sie, by moje slowa niosly sie co najmniej rownie donosnie, jak jej teatralny szept. Zatruta krew - na litosc boska! Kayce uczyla mnie, ze ludzie gadaja takie rzeczy z niewiedzy, lecz ze musze szanowac nawet glupcow, poniewaz sa starsi. Tamtego wieczora Kayce dala mi kuksanca swym koscistym lokciem, jak tylko sie odezwalam, a stara wiedzma sciagnela usta w grymasie niecheci i dezaprobaty. Wlasnie skonczylam trzynascie lat, gdy to sie zdarzylo. Pamietam jeszcze, jak po mszy wdalam sie z Kayce w koszmarna awanture, kiedy skarcila mnie, ze bylam niegrzeczna dla starszej osoby, a ja odszczeknelam, ze mam to gdzies. Powiedzialam, ze chce wiedziec, czy to prawda, ze mnie adoptowali, a jesli tak, to kim byli moi prawdziwi rodzice. Kayce odparla, ze ona i Madison to jedyni rodzice, o jakich mam sie martwic, i ze jestem niewdziecznica, ktora nie umie docenic tego, co ma. I tyle. Dwa lata pozniej jakas szkolna nieprzyjaciolka rzucila mi w twarz, ze moja matka byla nie tylko poganka, lecz takze dziwka i morderczynia. Walnelam dziewuche, jeszcze zanim zdazylam to przemyslec - i dokonalam odkrycia, ze nie znam wlasnej sily. Zlamalam jej szczeke. Beczala, wrzeszczala i krwawila, a ja zmartwialam ze strachu. W te pedy wykopali mnie ze szkoly i tylko kroczek dzielil mnie od zaobrozowania. Jedynie polaczone wysilki Madisona i naszego pastora zdolaly uchronic moj kark przed obroza. Tak wkroczylam w najgorsza faze okresu mojego dojrzewania. Bylam wdzieczna Madisonowi. Nie spodziewalam sie, ze kiedykolwiek stanie w mojej obronie. Nie przypuszczalam, ze stac go na obrone czegokolwiek. Do czasu, kiedy doroslam, zrobil sie z niego jeszcze bledszy cien czlowieka. Zajmowal sie naprawianiem wychodzacych z uzycia komputerow, nalezacych do pracujacej biedoty. Z wyjatkiem chwil, gdy mnie podmacywal, zdawalo sie, ze bardziej obchodza go jego narzedzia niz ja. W ktoras sobote, gdy Kayce byla w kosciele na zebraniu jakiegos tam kobiecego kolka, Madison wyjasnil mi, jak bardzo powinnam byc mu wdzieczna. Ocalil mnie od obrozy. Odczytal mi o nich caly artykul - jaki sprawiaja bol; jak potrafia "uspokoic" nawet najgwaltowniejszego kryminaliste, nie pozbawiajac go przy tym zdatnosci do pozytecznej pracy. Wlasciciel jednostki sterujacej jest wobec skazancow "prawdziwym wladca marionetek". I choc obroza moze faktycznie sprawic dojmujacy bol, nie zostawia sladow ani nie wyrzadza zadnej trwalej szkody, zeby nie wiem jak czesto byla uzywana. Madison dal mi do przeczytania jeszcze pare innych artykulow. Kiedy je wzielam, zaczal swymi spoconymi raczkami obmacywac mi piersi. -Co ci szkodzi okazac troche wdziecznosci - powiedzial, gdy szarpnelam sie do tylu. - Uratowalem cie przed czyms naprawde strasznym. Nie rozumiem. Taka z ciebie niewdziecznica. Moze nastepnym razem juz mi sie nie uda ocalic ci tylka. Przerwal na chwile. -Wiesz, Asha - podjal znowu - twoja mama chciala, zeby cie zaobrozowali. Uwaza, ze umyslnie skrzywdzilas tamta dziewczyne. Kolejna pauza. -Powinnas byc milsza - podsumowal. - Masz juz tylko mnie. Zawzial sie. Czasami juz myslalam, ze powinnam sie z nim przespac i miec go z glowy. Szczesliwie znow chodzilam juz do szkoly i wiekszosc czasu spedzilam poza domem. Co za pieprzony skamlacy plugawiec. Na moje jedyne szczescie byl drobnej budowy i jak sie po pewnym czasie zorientowalam, troche sie mnie bat. Z trudem w to uwierzylam. Bylam niesmiala i lekliwa. Ktos musial mnie mocno sprowokowac, bym zareagowala ostrzej. Wlasnie dlatego tak sie przejelam, gdy zlamalam tamtej dziewczynie te szczeke. Nie tylko ze nie zdawalam sobie sprawy, iz jestem w stanie zrobic komus tak duza krzywde, ale po prostu nie bylam typem osoby sklonnej w ogole krzywdzic ludzi. W kazdym razie Madison sie w tym nie polapal. Wprawdzie ani mu sie snilo dac mi spokoj, jednak nie przyszlo mu do glowy robic uzytek z fizycznej sily. Nie przestawal mi sie naprzykrzac i pchac wilgotne lapki tam, gdzie nie powinien. Tak wodzil za mna oczami, az balam sie, ze Kayce to zauwazy i zacznie mnie winic. Probowal podgladac mnie w lazience - przylapalam go na tym dwa razy. Zapuszczal zurawia do mojej sypialni, gdy sie przebieralam. W wieku pietnastu lat nie moglam sie doczekac, kiedy wreszcie raz na zawsze wyniose sie-z tego domu i od nich obojga. Z "Dziennika Lauren Oya Olamina" CZWARTEK, 7 CZERWCA 2035 Z powrotem w Georgetown. Musze troche odsapnac, doprowadzic sie do porzadku, zajrzec do Allie, zabrac pare rzeczy, ktore u niej zostawilam, i zdobyc jak najwiecej informacji. Potem ruszam do Oregonu. Musze na pewien czas zniknac z tej okolicy, a wybranie sie na polnoc, gdzie jest Marc, wydaje sie niezlym pomyslem. Nie chce mnie widziec. Chce przynalezec do Chrzescijanskiej Ameryki, nawet wiedzac, ze ten ruch bynajmniej nie ma czystych rak. Skoro nie zyczy sobie, bym wlazila mu w oczy, przypominajac, z jakimi ludzmi sie zadal, niech mi pomoze. Kiedy odzyskam moje dziecko, moze mnie nigdy wiecej nie widziec, jesli taki bedzie jego wybor. * * * Ciezko mi przywyknac teraz do wygod nawet takiego Georgetown. Czuje, ze jeszcze jako tako potrafie ze soba wytrzymac, jedynie gdy dzialam, robie cos, by odszukac Larkin. Trzeba jak najpredzej wyniesc sie stad.Allie przekonuje, bym zostala do przyszlego tygodnia. Mowi, ze wygladam jak kupa nieszczescia. Pewnie tak bylo, gdy sie tu zjawilam. W koncu w drodze udawalam wloczege. Lecz zdazylam sie juz domyc, ogarnac i znow przypominam normalna kobiete. Mimo to Allie stwierdzila, ze sie postarzalam. -Ty odzyskalas juz Justina - odparlam na to, a ona spojrzala za okno, gdzie jej syn gral w koszykowke z innymi dzieciakami. Rzucali do prawdziwego koszyka z wybitym dnem, zamocowanego wysoko na scianie czyjejs chaty. Najstarsze chaty w Georgetown - wzniesione byly z drewnianych bali, gliny i kamieni. Ciezkie, mocne konstrukcje - tak ciezkie, ze podczas trzesien ziemi kilka sie zawalilo, grzebiac pod gruzami mieszkancow. Jednak przybity gwozdziami kosz i uderzenia podprowadzonej gdzies pilki z pewnoscia nie mogly wyrzadzic im zadnej szkody. Te pilke przyniosl wczoraj do domu jeden z mezczyzn, ktorzy pracowali przy sprzataniu biurowcow w Eurece, mowiac, ze znalazl ja na ulicy. -Jak Justin sie czuje? - zapytalam Allie. Podczas mojej nieobecnosci wygospodarowala sobie miejsce do pracy na zapleczu hotelu, gdzie naprawiala i robila meble, reperowala i ostrzyla narzedzia, a takze czytala i pisala niepismiennej klienteli. Nie uczyla czytac i pisac. Twierdzila, ze nie ma dosc cierpliwosci - a jednak chetnie pokazywala dzieciarni, jak obrabiac drewno, i za darmo naprawiala ich popsute lub polamane zabawki. Nadal wykonywala naprawy dla roznych firm George'ow, ale definitywnie skonczyla ze sprzataniem i lataniem na posylki. Naprawa, jakiej wlasnie podjela sie dla jakiegos obcego, miala przyniesc jej troche dodatkowej gotowki, ktora przeznaczy na ubranie albo na ksiazki dla syna. -Szkoda, ze nie mozesz zostac i uczyc go - odezwala sie do mnie. - Boje sie, ze za duzo czasu spedza z dzieciakami, co juz wlamuja sie do domow i ograbiaja ludzi. Chyba przez to bede musiala wyprowadzic z Georgetown. Kiwnelam glowa ze zrozumieniem, zastanawiajac sie, czego uczy sie gdzies tam moja Larkin. I jak zwykle nasunelo mi sie niechciane pytanie: czy ona w ogole jeszcze zyje i moze uczyc sie czegokolwiek? Zapatrzylam sie na ogromne, chaotyczne zgrupowanie chalup, chat, namiotow i przybudowek, jakie tworzyly Georgetown. -Lauren? - zwrocila sie do mnie Allie podejrzanie lagodnym tonem. Zerknelam na nia. Wygladzala papierem sciernym noge krzesla, w ogole nie podnoszac na mnie oczu. Czekalam, co dalej. -Wiesz, ze... przed Justinem mialam juz synka - podjela. -Tak - przytaknelam. Ojciec, ktory zmuszal do prostytucji ja i jej siostre Jill, zamordowal to dziecko w pijackim szale. Wlasnie dlatego ona i Jill opuscily rodzinny dom. Odczekawszy, az-ojciec spije sie tak, ze usnie, podlozyly ogien pod chalupe i uciekly. Znowu ogien. Co za oczyszczajacy przyjaciel. I jaki straszliwy wrog. -Nigdy nie wiedzialam, kto byl jego ojcem - ciagnela dalej - ale kochalam mojego synka. Wyszedl ze mnie, znal mnie i byl tylko moj. Westchnela i podniosla wzrok. -Moj, przez cale osiem miesiecy - dodala. Zaczelam znow przygladac sie Georgetown; wiedzialam, do czego Allie zmierza, i bynajmniej nie chcialam tego uslyszec. -Kiedy tata zabil moje malenstwo, chcialam umrzec. Zalowalam, ze nie zakatowal mnie razem z nim. Jill utrzymala mnie przy zyciu, w podobny sposob jak pozniej ty w Chrzescijanskim Obozie. Urwala na dluzsza chwile. -Lauren, moze juz nigdy jej nie odnajdziesz. -Nie wykrztusilam ani slowa, nawet nie drgnelam. -Mozliwe, ze juz nie zyje. -Wreszcie na nia spojrzalam. -Okropnie mi przykro - powiedziala - ale taka jest prawda. -Nawet jesli zyje, mozesz jej nigdy nie znalezc. -Ty wiedzialas, co sie stalo z twoim dzieckiem - odezwalam sie. - Wiedzialas, ze umarlo, a nie cierpi gdzies tam, maltretowane przez szalencow, ktorym sie zdaje, ze sa chrzescijanami. Ja nie wiem nic. Ale wiem, ze Justin jednak wrocil. I brat Jorgego, Mateo, tez sie znalazl. -To co innego. Obaj sa duzi, pamietali, kim sa. I... dostatecznie dorosli, aby przetrzymac znecanie sie i brak opieki. Rozwazylam, co to znaczy, pojelam i zaraz odegnalam te mysl precz. -Nie zostawie jej tak. -Wiem, ze teraz nie mozesz, ale moze z czasem... Zbylam to milczeniem. Jakis czas pozniej zauwazylam jednego z mezczyzn, ktorzy zbierali dla mnie wiesci, zanim zaczelam pracowac w Eurece. Wyszlam, zeby zamienic z nim slowo - spytac, czy moze cos slyszal. Powiedzial, ze nic. NIEDZIELA, 10 CZERWCA 2035 Zanosi sie na to, ze bede miec towarzyszke w mojej wyprawie na polnoc. Podeslala mi ja Allie. Kobieta, ktora powinna byc bogata i siedziec z wlasna rodzina w domu w okregu Mendocino, lecz, jak mowi, rodzice jej nie chca. Urodzila ja wynajeta matka zastepcza w czasach, gdy jeszcze nie praktykowalo sie tego tak powszechnie i choc jest bardzo podobna do wlasnej matki, a wcale do kobiety, co tylko uzyczyla swego ciala, rodzice nigdy do konca jej nie zaakceptowali - zwlaszcza po tym, jak jej prawdziwej matce udalo sie w tradycyjny sposob wydac na swiat syna. Gdy miala osiemnascie lat, zostala porwana dla okupu, jednak rodzice nie zgodzili sie za nia zaplacic. Wiedziala, ze bylo ich stac, tylko nie chcieli. Jej brata traktowali niczym ksiecia, lecz ona jakos nigdy nie stala sie ich ksiezniczka. Porywacze wykorzystywali ja seksualnie. Pewnego dnia zaczela symulowac chorobe. Kiedy tylko spuszczali ja z oczu, wkladala sobie do gardla palec i wymiotowala. W koncu porywacze zdjeci strachem i obrzydzeniem porzucili ja gdzies niedaleko miejscowosci Clear Lake. Gdy wrocila do domu, przekonala sie, ze tuz przed wybuchem wojny A-Ka jej rodzice wyniesli sie na Alaske. Teraz, ponad rok po porwaniu, wybiera sie tam, by ich odnalezc. Nie zniecheca jej fakt, ze oficjalnie wojna jeszcze sie nie skonczyla. Allie podsunela jej mysl, aby podrozowala ze mna - przynajmniej do Portland.-Bedziecie uwazaly jedna na druga - orzekla. - Moze dzieki temu obie zdolacie pozyc troche dluzej. Dziewczyna nazywa sie Belen Ross. Kaze wolac na siebie Len. Kiedy przyjrzala mi sie - mojemu taniemu, lecz schludnemu meskiemu ubraniu, butom, przycietym krotko wlosom - stwierdzila: -Nie jestem ci potrzebna. Jest wysoka, chuda i blada; ma spiczasty nos i czarne wlosy. Widac, ze choc tyle przeszla, nie zdolalo jej to zlamac. Nadal ma w sobie wiele dumy. -Potrafisz strzelac? - zapytalam. -Kiwnela glowa. -I to cholernie dobrze. -No to pogadajmy. Poszlysmy same na gore do pokoju Allie i usiadlysmy przy sosnowym stole, wlasnorecznie wykonanym przez Allie. Byl prosty i ladny. Przeciagnelam dlonia po blacie. -Allie nie powinna zagrzebywac sie w takiej dziurze - powiedzialam. - Jest naprawde dobra w swoim fachu. Zasluguje na to, zeby miec wlasny warsztat w jakims miescie. -Tu nikt nie powinien zagrzac miejsca - odparla Len. - Jaka przyszlosc maja dzieciaki, ktorym przyjdzie dorosnac w Georgetown? -A co ty zamierzasz? - spytalam. -Uciekla wzrokiem gdzies w przestrzen. -Moja szansa to zabrac sie z toba do Portland. -Skinelam glowa. -Allie ma racje - stwierdzilam. - Razem obie mamy wieksze szanse. Samotni wedrowcy to wysmienity cel. -Wedrowalam juz sama - odpowiedziala. -Ja tez. Dlatego wiem, ze samemu trzeba odpierac ataki, jakie dwojce by sie nie przytrafily, zwlaszcza kiedy i ty, i twoj towarzysz jestescie uzbrojeni. Z westchnieniem kiwnela glowa. -To prawda. Coz, chyba nie mialabym nic przeciwko temu, bysmy szly razem. W koncu to tylko na jakis czas. -Zgadza sie. Nie bedziesz skazana na moje towarzystwo zbyt dlugo. Spojrzala na mnie z dezaprobata. -A czego wiecej sie spodziewalas? Dochodzimy razem do Portland i kazda rusza w swoja strone. Nigdy wiecej sie nie spotkamy. -Jednak wole miec pewnosc, ze jestes kims, komu moge powierzyc wlasne zycie. Musze cie poznac, tak samo jak i ty mnie. -Allie mowila, ze mieszkalyscie obie w ogrodzonej murem osadzie na poludniu. -Owszem. Nazywala sie Robledo. -Wasze osiedle zrownano z ziemia, a wy przyszlyscie w te strony, zeby sie na nowo osiedlic. Kiedy zniszczyli wasz drugi dom, wyladowalyscie tutaj. Jakie to podobne do Allie - obnazyc sam nagi szkielet mojego zycia. -Moja osada zostala zniszczona, moj maz zabity, a coreczka porwana - dopowiedzialam. - Teraz jej szukam, jej i innych dzieci z osady. Na razie odnalazla sie tylko dwojka, z tych najstarszych. Moja corka byla niemowlakiem. -Tak. Allie mowila, ze szukasz corki. Wspolczuje ci. Mam nadzieje, ze znajdziesz. Ta dziewczyna zaczynala dzialac mi na nerwy, ale zaswitalo mi podejrzenie, ze ona gra. Jak tylko to wymyslilam, posypaly sie inne spostrzezenia. Sporo kart, jakie dotychczas przede mna odkryla, bylo falszywkami. Nie oklamywala mnie slowami. Jej caly sposob bycia byl poza. Wcale nie byla ta zblazowana, obojetna dziewucha, za jaka pragnela uchodzic. Ona tylko starala sie zachowac dystans. Obcy mogli byc niebezpieczni i okrutni. Dlatego najlepiej trzymac sie na odleglosc. Szkopul w tym, iz chociaz spotkalo ja tyle krzywd, nie umiala byc chlodna. Po prostu nie lezalo to w jej naturze. Przez caly czas ta poza jej przeszkadzala. Ale jeszcze cos bylo nie tak. -Ja w drodze udaje mezczyzne - powiedzialam. - Ludzie zwykle daja sie nabrac. Wiec co? Ruszamy razem? Patrzylam na nia wyczekujaco. -Tak - rzucila w koncu, wzruszywszy ramionami. - Zgoda. Nadal nie spuszczalam z niej oczu. Poprawila sie na swym twardym krzesle. -No, co jest? - spytala. - O co jeszcze chodzi? -Nim zdazyla sie cofnac, wzielam ja za reke, - Jestem wrazliwcem - powiedzialam - Tak jak i ty. -Wyrwala dlon. -Na litosc boska! Mamy tylko razem wedrowac. Moze nawet jeszcze zmienie zdanie. Zachowaj swoje oskarzenia dla siebie! -Takie sekrety miedzy towarzyszami podrozy moga kosztowac zycie. To, ze wciaz zyjesz, oznacza, ze nauczylas sie radzic sobie z naglym i niespodziewanym bolem. Mimo to wierz mi, dwoje hiperempatow wedrujacych razem musi wiedziec, jak najlepiej moze sobie pomagac. Zerwala sie na nogi i wybiegla z pokoju. Zastanawialam sie, czy wroci. Nie zalezalo mi na tym, jednak gwaltownosc jej reakcji mnie zaskoczyla. W Zoledziu nowi przybysze zawsze dziwili sie, gdy rozpoznawalismy w nich wrazliwcow, lecz gdy juz raz sie wydalo i przekonali sie, ze nikt nie robi im krzywdy, przechodzili nad tym do porzadku dziennego. Demaskujac taka osobe, nigdy nie ukrywalam wlasnej hiperempatii. Wiekszosc z tych, ktorych zidentyfikowalam, uswiadamiala sobie, ze wrazliwcy naprawde musza nauczyc sie, jak sobie radzic, nie paralizujac bolem jedni drugich. Mezczyzni bywali drazliwi - chyba bardziej urazeni wlasnym uposledzeniem anizeli kobiety - ale ani kobiety, ani mezczyzni nie odwracali sie ot tak sobie i nie uciekali. No coz, Belen Ross byla corka bogaczy trzymana pod kloszem, ktory chronil ja przed swiatem znacznie lepiej niz mnie mur Robledo. Nauczyla sie, ze mieszkancy zamknietej posiadlosci jej ojca i ci na zewnatrz to dwie odrebne rasy. Przyswoila lekcje, ze musi bronic sie przed tymi innymi. Nie moze dopuscic, aby poznali jej slabosc. Jezeli tak bylo, Len nie wroci. Spakuje manatki i jak najpredzej zwinie sie stad. Nie zostanie w miejscu, gdzie ktos odkryl jej grozna tajemnice. * * * Wszystko to wydarzylo sie w piatek. Od tamtej pory az do wczoraj - do soboty - nie widzialam jej. Spotkalam sie z paroma dawnymi informatorami, ktorzy juz kiedys dostarczyli mi uzytecznych wiadomosci; szczegolnie zalezalo mi na tych, co byli w Portland. Stawiajac wszystkim kolejke, wysluchalam, co mieli do powiedzenia, nastepnie zostawilam ich i poszlam kupic mapy polnocnej Kalifornii i Oregonu. Nabylam tez suszone owoce, fasole, make razowa, migdaly, ziarenka slonecznika, zapasy do mojej podrecznej apteczki i amunicje do karabinu i pistoletu. Wszystkie sprawunki zrobilam u George'ow, choc ceny mieli wyzsze niz w wiekszosci sklepow w Eurece. Niepredko wybiore sie znow do Eureki. Bede wedrowac w glab kraju, w kierunku miedzystanowej autostrady numer piec, a potem moze nia sama - jesli uznam, ze to rozwazne. W niektorych rejonach Kalifornii na tej szosie zrobilo sie straszliwie i niebezpiecznie - tak przynajmniej bylo w dwudziestym siodmym, kiedy przeszlam nia pare kilometrow. Miedzystanowa numer piec zaprowadzi mnie jak po sznurku do Portland. Zatoczenie kola do wybrzeza i pojscie krajowa numer sto jeden wydluzyloby moja marszrute. Poza tym przy stojedynce mniej bylo miast, zwlaszcza nieduzych. "Duze miasta sa dobre - tlumaczyl mi na spotkaniu facet z Salem w stanie Oregon. - Mozna pozostac anonimowym. W malych miasteczkach ludzie bywaja dla obcych wredni i podejrzliwi. Jezeli akurat zdarzyl sie napad czy cos w tym stylu, moga cie zgarnac, zaobrozowac, wsadzic do pudla albo nawet zastrzelic. Wielkie miasta to juz naprawde zle wroza. Przezuja cie, wypluja w kawalkach. Tam jestes nikim i jak zdechniesz w rynsztoku, zainteresujesz najwyzej robotnikow z zakladu oczyszczania miasta, a moze nawet i oni nie kiwna palcem". "Musisz pamietac, ze dalej trwa wojna - przestrzegal gosc z Bakersfield w Kalifornii. - Niewazne, ile trajkocza o pokoju, walki moga w kazdej chwili wybuchnac na nowo. Nie wiadomo, co moze z tego wyniknac dla tych, co podrozuja autostrada. Pewnie wiecej broni. I wiecej swirow; wiecej takich, co umieja tylko jedno: zabijac ludzi". Prawdopodobnie mial racje. Ostatecznie, jak to ujal, "wloczyl sie juz ponad dwadziescia lat" i wciaz zyl. Juz samo to czynilo jego zdanie cos wartym. Powiedzial mi tez, ze kursujac tam i z powrotem do Portland, nigdy nie napotkal zadnych klopotow, nawet zeszlego roku podczas wojny, a to naprawde dobra wiesc. Na szosie bylo teraz mniej ludzi niz w latach dwudziestych, jednak wiecej niz tuz przed wojna. Przypomnialo mi sie, jak to dawniej zywilam nadzieje, ze mniej wedrowcow to znak, iz wszystko zmierza ku lepszemu. Coz, przypuszczam, ze przynajmniej dla niektorych tak jest. Zdazylam wlasnie zakonczyc sprawunki u George'ow, jak zjawila sie Len. Bez slowa pomogla mi zataszczyc wszystko na gore do pokoju Allie. Pozniej, nie przerywajac milczenia, obserwowala, jak sie pakuje. W tym juz nie miala jak pomoc. -Spakowana? - rzucilam. -Pokrecila glowa. -No to ruszaj spakowac majdan. Chwycila mnie za ramie. -Najpierw mi powiedz, skad wiedzialas. Pierwszy raz w zyciu ktos mnie tak rozpoznal. Zaczerpnelam gleboko tchu. -Ile masz lat, dziewietnascie? -- No. -I nie zdarzylo ci sie samej rozpoznac wrazliwca? -Znow potrzasnela glowa. -Wlasciwie juz prawie myslalam, ze taka sie ostalam tylko ja jedna. Myslalam, ze ci, co sie z tym zdradzili, skonczyli w obrozy albo ich zabili. Zylam w panicznym strachu, ze ktos moze zauwazyc. I wtedy ty to odkrylas. Prawie ze zwialam bez ciebie. -Tak przypuszczalam, ale nie mialam pojecia, co moglabym ci powiedziec i nie zdenerwowac cie jeszcze hardziej. -Naprawde tez jestes... Naprawde... tez to masz? -Owszem, tez jestem-wrazliwcem. Przez moment wpatrywalam sie gdzies poza nia. -Dzien, w ktorym uswiadomilam sobie, ze moja corka prawdopodobnie nie jest, byl najszczesliwszym w moim zyciu - podjelam. - Co prawda, z malymi dziecmi nie mozna miec stuprocentowej pewnosci, jednak mysle, ze co do Larkin mam racje. Jeden z moich przyjaciol mial czworo, wszystkie z hiperempatia. On tez stwierdzil, ze wedlug niego przypuszczalnie sie nie myle. Gdzie sa teraz dzieci Graya Mory? Co sie dzieje z jego zaginionymi synami? Czy mozna wyobrazic sobie istoty bardziej bezbronne niz mali czuciowcy plci meskiej, zdani na laske zarowno doroslych mezczyzn, jak innych chlopcow? -Czworo dzieci i wszystkie wrazliwce? - dopytywala sie Len. -Czworo? Skinelam glowa. -Mysle, ze... moje zycie potoczyloby sie inaczej, gdyby moj brat tez byl wrazliwcem, a nie normalna chodzaca doskonaloscia -oznajmila Len. - Traktowali mnie, jak gdybym byla tredowata, a on nie. Rozumiesz? Dawniej uwazano, ze trad jest oznaka nieczystosci; ze Bog po prostu niezbyt lubi ludzi nim dotknietych. Znowu kiwnelam glowa. -Kto w twojej rodzinie byl uzalezniony od paracetco? -Oboje... i mama, i tata. -A ty bylas zywym dowodem ich winy, nieustannym przypomnieniem. Wlasnie tego nie mogli ci wybaczyc. Trawila to w myslach przez pewien czas, az wreszcie stwierdzila: -Masz racje. Ludzie faktycznie obwiniaja nas za rzeczy, jakie sami nam robia. Dla tamtych porywaczy bylam winna, bo zadali sobie tyle trudu, zeby mnie porwac, a potem nie dostali okupu. Juz nie pamietam, ile razy za to oberwalam - jakby to wszystko naprawde byla moja wina. -W naszych czasach przerzucanie winy to juz prawie forma sztuki. -Ale dalej nie wiem, jak mnie rozpoznalas. -Mowa ciala. Caly twoj sposob bycia. Jesli zdarzy ci sie napotkac innych wrazliwcow, sama zaczniesz ich poznawac. To tylko sprawa praktyki. -Niektorzy ludzie mysla, ze to jakas dodatkowa moc, cos w rodzaju postrzegania pozazmyslowego. Wzruszylam ramionami. -Obie dobrze wiemy, ze to brednie. Sprawiala wrazenie, jak gdyby troszke poprawil jej sie nastroj. -To kiedy ruszamy? -W poniedzialek, tuz przed switem. I pamietaj, nikomu o tym ani slowa. -Jasne, ani mru-mru! -Dobrze stoisz z zapasami? -Pewnie, ze nie - odparla juz nieco zmienionym tonem. Ale cos zorganizuje. Potrafie o siebie zadbac. -Bedziemy szly razem prawie miesiac - przypomnialam. Cala rzecz w tym, ze mamy dbac nie tylko o siebie, ale i jedna o druga. Czego ci trzeba? Siedzialysmy tak dluzsza chwile, podczas ktorej Len toczyla niema walke z wlasna duma. -Czasem najrozsadniej omijac miasta - powiedzialam. W niektorych ludzie boja sie i nienawidza wedrowcow. Nawet jak nie maja ich za co aresztowac czy pobic, to zawsze przeganiaja. Zdarza sie tez, ze pod koniec dnia nie ma w okolicy zadnej osady, a niedobrze jest wedrowac pieszo i poscic. Dlatego chodzmy porobic ci troche zapasow. Zakladam, ze wszystko, co masz, jest kradzione. -Dzieki za takie zalozenie - skwitowala. Parsknelam smiechem, ale sama uslyszalam w nim nute goryczy. -Kazdy robi, co musi, by przezyc, ale dopoki jestes ze mna, nie kradnij. A przede wszystkim nie okradaj mnie - zakonczylam twardszym tonem. -Wystarczy, jak dam slowo, ze nie bede? -A dasz? Obrzucila mnie spojrzeniem znad jej dlugiego, cienkiego nosa. -Kochasz mowic ludziom, co maja robic, prawda? Ponownie wzruszylam ramionami. -Kocham zycie i kocham zyc na wolnosci. Chodzi wylacznie o to, ze obydwie musimy moc sobie ufac. Popatrzylam na nia uwaznie, nie chcac uronic niczego, co moglabym zaobserwowac. -Wiem - odezwala sie. - To przez to, ze... nigdy niczego mi nie brakowalo. Kiedys na kazde Boze Narodzenie rozdawalam ubrania, buty, jedzenie i rozne inne rzeczy rodzinom naszych sluzacych. -Jakies piec lat temu mama przestala spotykac sie z kimkolwiek spoza rodziny, a ojciec przyzwyczail sie zostawiac sprawy sluzby domowej mnie. Dzisiaj jestem biedniejsza niz oni wtedy. Trafilas: wszystko, co teraz mam, ukradlam. W domu bylam idealistka. W zyciu nie splamilabym sie kradzieza. Dzis wydaje sie sobie jeszcze troche moralna, bo zostalam zlodziejka, a nie prostytutka. -Poki bedziemy razem, nie grozi ci ani jedno, ani drugie. -Niech ci bedzie. Odrobine mi ulzylo. Wygladalo na to, ze byla szczera. -Wobec tego chodzmy kupic, co ci potrzeba. Wstawaj. SRODA, 13 CZERWCA 2035 Jestesmy juz w drodze i jak na razie, obywa sie bez klopotow. Wczoraj wieczorem na postoju Len spytala, czy nie mam czegos do poczytania, a ja dalam jej "Pierwsza Ksiege Zywych" - jeden z dwu egzemplarzy, jakie mi zostaly. Nic zbytnio nas nie pogania, a dni sa dlugie, wiec nie musimy gnac przed siebie do samego zmierzchu, az zrobi sie za ciemno, aby czytac. Kierujemy sie na poludnie do szosy stanowej, ktora zaprowadzi nas jeszcze bardziej w glab kraju, do miedzystanowej numer piec. Len bez trudu przystala na taka trase, chociaz spytala: -Dlaczego nie idziemy prosto do wybrzeza? -Bo chce ominac Eureke - wyjasnilam. - Ostatnim razem, jak tam bylam, napadli mnie na ulicy. Zrobila ponura mine, po czym skinela glowa. -Boze, mam nadzieje, ze uda nam sie uniknac podobnych przygod. -Najlepszy sposob, by ich unikac, to byc na nie gotowym powiedzialam. - Pogodz sie z rzeczywistoscia i miej oczy i uszy otwarte. -Jasne. Dobry z niej towarzysz podrozy. Wprawdzie narzeka, ale nie wymiguje sie od przypadajacych jej wart. Jedna z przerazajacych stron podrozowania samotnie jest to, ze nie masz zmiennika, ktory trzymalby straz, gdy spisz. Dlatego trzeba sypiac na wlasnych klamotach, uzywajac ich jako poduszki albo przynajmniej trzymac wszystkie w spiworze, inaczej ktos da z nimi noge. Choc najbardziej oczywiste i bezposrednie zagrozenie stanowia zlodzieje agresywni, zlodzieje zakradacze tez moga cie skrzywdzic. Z jednej strony moga cie na przyklad zmusic, bys do nich przystala. A gdy ukradna ci pieniadze lub niezbedne rzeczy, ktorych nie bedziesz miec za co drugi raz kupic - aby przezyc, przyjdzie ci krasc. Jako ze doswiadczylam zycia w obrozy, nie bylam zbyt chetna wdawac sie w zlodziejski proceder... a i bez tego nie mialabym na to ochoty. W kazdym razie z Len naprawde fajnie sie wedruje. W dodatku okazala sie gorliwa, spragniona lektury czytelniczka o bystrym umysle. Twierdzi, ze bardzo jej brak dostepu za posrednictwem komputera do bibliotek calego swiata. Jest oczytana. Z "Pierwsza Ksiega Zywych" uwinela sie w jeden wieczor. Sek w tym, ze akurat tego wcale nie miala zalatwiac tak szybko. -Wiem, ze to twoje dzielo - oswiadczyla mi po zakonczeniu lektury, pare godzin temu. - Allie mowila, ze napisalas ksiazke o jakichs Nasionach Ziemi. Tak sie naprawde nazywasz? Lauren Oya Olamina? Przytaknelam ruchem glowy. Nie mialo znaczenia, ze sie dowiedziala. Stanelysmy na nocleg z dala od szosy, pomiedzy dwoma wzgorzami, gdzie mozemy cieszyc sie spokojem i odosobnieniem. Wciaz przebywamy w dobrze mi znanej okolicy - porozrzucane wsrod gor rancha, male osady, mlodniki i mnostwo otwartej przestrzeni. Ladny krajobraz. Tyle razy wedrowalismy tedy z Zoledzia. Mieszka tu mniej ludnosci, nizby moglo, poniewaz w najgorszym okresie lat dwudziestych mnostwo ludzi na tym terenie zostalo obrabowanych, uprowadzonych albo zabitych. Nieduze osady sa latwym lupem, wiec bandy wymiataly je jak szarancza. Wielu ocalalych poszukalo sobie miejsc mniej nekanych przestepczoscia, jak na przyklad Kanada, Alaska czy Rosja. Dlatego pozniej tacy jak my, w poszukiwaniu materialow budowlanych, przydatnych roslin i starych narzedzi, znajdowali tyle porzuconego mienia. Znajoma okolica bynajmniej nie dodaje mi otuchy. -Czemu to napisalas? - spytala Len. -Bo to prawda - odparlam i tak, az do czasu, kiedy ulozyla sie do snu, przegadalysmy wieczor na temat Nasion Ziemi, ich aktualnego i potencjalnego znaczenia, probujac odpowiedziec na pytanie, jak mozna uwierzyc w cos takiego, jesli juz przypadkiem sie o tym uslyszy. Wprawdzie Len z niczego nie szydzi, ale tez nic jeszcze nie rozumie. Lapie sie na tym, ze z niecierpliwoscia czekam, az zaczne ja uczyc. NIEDZIELA, 17 CZERWCA 2035 Zrobilysmy sobie caly dzien odpoczynku. Jestesmy w Redding wlasciwie troche na zachod od Redding, w parku. Calkiem spore miasteczko. Rozlozylysmy sie biwakiem - choc raz w miejscu naprawde przeznaczonym na biwak - i wlasnie opychamy sie ciezkim, lecz smacznym zarelkiem kupionym w miescie. Skorzystalysmy rowniez z okazji, by sie wykapac i przeprac rzeczy. Kiedy sama nie smierdze i nie musze wachac odoru ciala towarzysza podrozy, od razu polepsza mi sie nastroj. Taka juz jestem, ze zebym nie wiem jak okropnie sama cuchnela, nigdy nie przestaje czuc, jak wonieja inni.Przyrzadzilysmy sobie gesta zupe z kartofli, warzyw i paskow suszonej wolowiny, z dodatkiem przepysznego cheddara. Okazuje sie, ze Len nie potrafi gotowac. Mowi, ze jej matka, chociaz umiala, nigdy tego nie robila. Nie musiala. Sluzba zajmowala sie gotowaniem, sprzataniem i naprawianiem rzeczy. Do Len i jej brata przychodzili wynajeci nauczyciele - glownie po to, aby nadzorowac ich nauke z pomoca kursow komputerowych i pilnowac, by odrabiali lekcje. Wiekszosc wiedzy Len o swiecie pochodzila od ojca, bardziej wiekowych sluzacych i z komputerowych polaczen. Tak pospolitych zyciowych umiejetnosci, jak gotowanie czy szycie, nigdy nie bylo w programie. -Czym zajmowala sie twoja matka? - spytalam. Len wzruszyla ramionami. -Niczym, serio. Zyla w swoim wirtualnym pokoju - swoim wlasnym, prywatnym fikcyjnym wszechswiecie. Stamtad mogla przeniesc sie wszedzie, wiec po co mialaby wychodzic? Tyla i tracila zdrowie, fizyczne i psychiczne, a jej wirtualny azyl byl jedyna rzecza, jaka ja obchodzila. Zmarszczylam brwi. -Slyszalam o takich przypadkach - powiedzialam. - O ludziach uzaleznionych od Masek Marzen lub fantazji rodem z wirtualnej rzeczywistosci. Ale przyznam sie, ze nic na ten temat nie wiem. -A co tu wiedziec? Maski Marzen to male miki, tanie zabawki dla dzieciakow. Maja powazne ograniczenia. W tym jej pokoju mogla przeniesc sie wszedzie, byc kimkolwiek i z kimkolwiek chciala. Byl jak wyposazona w wyobraznie macica. Mogla rownie latwo odwiedzac czternastowieczne Chiny, wspolczesna Argentyne, Grenlandie z jakiejs wyimaginowanej odleglej przyszlosci lub ktorys z dalekich swiatow krazacych wokol Alfa Centauri. -Rzuc tylko nazwe, a mama stworzy ci wirtualna wersje kazdego miejsca. Albo wybierze sie w odwiedziny do przyjaciol, prawdziwych lub wymyslonych. Grono tych zywych tworzyly takie same jak ona, inne bogate i leniwe prozniaki, przewaznie kobiety i dzieci, wszyscy tak samo uzaleznieni od swoich wirtualnych pokoi. Kiedy zdarzalo sie, ze jej realni znajomi nie zaspokajali jej ani jej zachcianek tak, jak sobie zyczyla, po prostu stwarzala sobie ich bardziej uczynne repliki. W ostatnim czasie tak naprawde nie wiedzialam, czy w ogole utrzymywala jeszcze jakis kontakt z kimkolwiek z krwi i kosci. Nie byla w stanie zniesc prawdziwych ludzi z ich prawdziwymi, wlasnymi ego. Zamyslilam sie. Z jej opowiesci wynikalo, ze ten nalog byl w rzeczywistosci gorszy niz wszystko, co o nim slyszalam. -A co z jedzeniem? - zapytalam. - Z myciem, czy chociazby z chodzeniem za potrzeba? -Kiedys wychodzila na posilki. Lazienke miala wlasna, wielka jak cala moja sypialnia. Potem kazala przynosic sobie jedzenie do pokoju. Jak to sie zaczelo, bywalo, ze nie widzialam jej calymi miesiacami. Nawet gdy sama zanosilam jej posilki, musialam je tylko zostawic. Mama byla w tym czasie w wirtualnym pecherzu i nawet nie bylo mi wolno jej zobaczyc. Kiedy wchodzilam do pecherza - kazdy mogl tam zwyczajnie wejsc - zaraz na mnie krzyczala. Nie bylam czastka jej doskonalego fikcyjnego zycia. Ja nie, ale moj brat tak. Raz albo i dwa razy na tydzien chciala, by ja odwiedzal i dzielil z nia jej fantazje. Milo z jej strony, prawda? Westchnelam. -Waszemu ojcu to nie przeszkadzalo? Nie probowal nic zrobic, pomoc jej - i tobie? -Zbyt byl zajety robieniem pieniedzy i rznieciem pokojowek i ich dzieci, z ktorych pare bylo jego dziecmi. Wprawdzie nie odcial sie od swiata jak mama, ale realizowal w zyciu wlasne fantazje. Wahala sie przez moment. -Czy wedlug ciebie wygladam na normalna? - zapytala. Nie dalo rady udawac, ze nie wiem, do czego zmierza. -Przezylysmy, Len - odparlam. - Radzimy sobie, i ty, i ja. Tak samo jak wiekszosc ludzi w Georgetown. Jak przedtem wszyscy w Zoledziu. Sponiewieralo nas na wszelkie mozliwe sposoby. Wszyscy mamy rany, ktore staramy zaleczyc. Zadne z nas nie jest normalne. Normalni ludzie nie przezyliby tego co my. Gdybysmy byly normalne, dawno bylybysmy martwe. Rozplakala sie, a ja ja przytulilam. Zbyt wiele nagromadzilo sie w niej tlumionych uczuc, ktorym nie dawala ujscia przez ostatnie pare lat. Kiedy ostatni raz ktos ja przytulil, pozwalajac swobodnie sie wyplakac? No wiec trzymalam ja w objeciach. Jakis czas pozniej polozyla sie; myslalam, ze juz zasypia, gdy nagle przemowila: -Jezeli Bog jest zmiana, to... kto nas kocha? Kogo obchodzimy? Kto sie o nas troszczy? -Sami troszczymy sie o siebie - wyjasnilam. - O siebie i jedni o drugich. Nastepnie zacytowalam jej: Zyczliwosc czyni Przemiane lzejsza. Milosc ucisza strach. Wtedy mnie zaskoczyla. -Tak, podobal mi sie ten kawalek - powiedziala, po czym dokonczyla cytat: A slodka i potezna Tworcza obsesja Stepia bol, Odwraca bieg wscieklosci, Rzucajac kazdego z nas W wir najwiekszego I najciezszego Ze zmagan, jakie sa naszym wyborem. -Tylko ze ja nie mam obsesji ani tworczej, ani zadnej innej. -Nie mam nic. -A Alaska? - rzucilam. -Po prostu nie wymyslilam nic innego, co moglabym zrobic ani dokad pojsc. -Jak juz tam dojdziesz, co wtedy zamierzasz? Wrocic do domu, do roli gosposi rodzicow? Zerknela na mnie. -Nie wiem, czyby mi pozwolili. A moze nawet nigdy nie uda mi sie przekroczyc granicy, zwlaszcza ze toczy sie wojna. Pewnie straz graniczna mnie ustrzeli. Wypowiedziala to wszystko bez strachu, beznamietnie. Obwieszczala mi, ze zdecydowala sie popelnic swoiste samobojstwo. Wprawdzie nie odbierze sobie zycia wlasnorecznie, lecz sprowokuje innych - wszystko przez to, ze nie wpadla na zaden lepszy pomysl, co robic. Przez to, ze nikt jej nie kochal i nikt do niczego nie potrzebowal. Poczawszy od rodzicow, a skonczywszy na porywaczach, ludzie mieli kaprys ja wykorzystac, a potem wyrzucic, podczas gdy tak naprawde nie liczyla sie dla nikogo. Nawet dla samej siebie. A jednak, mimo to, zdolala przejsc przez pieklo i nie zginac. Czyzby walczyla o zycie powodowana wylacznie instynktem, czy tez moze jakas jej czastka wciaz jeszcze holubila nadzieje, ze jednak istnieje cos, dla czego warto zyc? Nie wolno jej tak puscic, by dala sie zastrzelic jakims oprychom, strazy granicznej albo zolnierzom-. Nie moge jej na to pozwolic. Poza tym wydaje mi sie, ze ona chce, by ktos ja powstrzymal. Za nic o to nie poprosi, bedzie nawet walczyc o prawo do obstawania przy tym jej samozniszczeniu. Ludzie tacy juz sa. Mimo to musze wymyslic jej jakies zajecie, cos, czym naprawde powinna sie zajac. Musze wymyslic, co moglaby zrobic dla Nasion Ziemi - i co takie dzialanie mogloby uczynic dla niej. 20 Czy jestes Nasieniem Ziemi?Wierzysz? Wiara cie nie ocali. Tylko dzialanie, Kierowane i ksztaltowane Przez wiare i wiedze, Moze to uczynic. Wiara Inicjuje i ukierunkowuje czyny. Jezeli nie - nie zda sie na nic. Lauren Oya Olamina, "Nasiona Ziemi. Ksiegi Zywych" Wuja Marca poznalam, gdy mialam dziewietnascie lat. Byl juz wtedy wielebnym Marcosem Duranem, wciaz pieknym mezczyzna w srednim wieku i najlepiej znanym kaznodzieja Kosciola Chrzescijanskiej Ameryki, zarowno wsrod spolecznosci anglo-, jak i hispanojezycznej. Przebakiwano nawet o jego kandydaturze na prezydenta, lecz sam sprawial wrazenie, jakby czul sie z tym niezrecznie. W tamtym czasie Kosciol Chrzescijanskiej Ameryki stal sie juz tylko jednym z odlamow wyznania protestanckiego. Andrew Steele Jarret lezal w grobie od lat, a jego Kosciol przestal byc instytucja, ktora kazdy znal i albo kochal, albo sie jej bat - schodzac do roli mniejszej i jakby okupujacej obronne stanowisko organizacji borykajacej sie z mnostwem pytan. Opuscilam juz dom. Pomimo faktu, iz dziewczyna, ktora odchodzi z domu nie jako mezatka, postrzegana byla przez czlonkow Kosciola niemal jako prostytutka, zrobilam to, jak tylko doszlam do pelnoletniosci. -Jesli teraz odejdziesz - powiedziala mi Kayce - masz juz nigdy wiecej nie wracac. To przyzwoity, bogobojny dom. Nie bedziesz sciagac tu swoich brudow i grzechow! Znalazlam prace jako opiekunka do dzieci u rodziny, ktora stracila ojca. Celowo rozgladalam sie za zajeciem, ktore nie wyda mnie na laske kolejnego faceta - takiego, co moglby okazac sie drugim Madisonem albo kims jeszcze gorszym. W ramach zaplaty dostawalam pokoj, wyzywienie i niewielka pensje gotowka. Wierzylam, ze wystarczy mi ksiazek i ubran, by przetrzymac tam pare lat, pomagajac wychowywac dzieci obcej kobiecie, podczas gdy ona sama pracowala jako specjalistka od kreowania wizerunku firmy dla jakiegos wielkiego przedsiebiorstwa rolnego. Zdazylam juz poznac jej dzieci - dwie dziewczynki i chlopca - i spodobaly mi sie. Myslalam, ze dam rade odkladac z mojej pensyjki tyle, ze gdy zdecyduje sie wymowic, bede miec dosc na otworzenie wlasnego drobnego biznesu - moze jakiejs kawiarenki. Nie zywilam zadnych wielkich nadziei. Pragnelam tylko uciec od Alexandrow, ktorzy stawali sie coraz bardziej nie do zniesienia. W ich domu w ogole nie bylo milosci. Wylacznie przyzwyczajenie do bycia razem i, jak przypuszczam, lek przed jeszcze wieksza samotnoscia. No i Kosciol - nawyk przynaleznosci do Kosciola, z jego biblijnymi naukami, meskimi i zenskimi grupami misyjnymi, dzialalnoscia dobroczynna i probami choru. Sama wstapilam do choru mlodziezowego, aby uciec od Madisona. Po fakcie okazalo sie, ze przynosi mi to ulge na trzy sposoby. Po pierwsze, odkrylam, ze naprawde lubie spiewac. Z poczatku bylam tak oniesmielona, ze ledwo moglam otwierac usta, ale gdy zaglebilam sie, zagubilam w piesniach, pokochalam to. Po drugie, zajecia choru dawaly mi jeszcze jedna wymowke, by wyrywac sie z domu. I po trzecie, spiewajac w chorze, unikalam siedzenia w kosciele obok Madisona. Tym sposobem znajdowalam sie poza zasiegiem jego oblesnych, wilgotnych raczek. Przedtem w kosciele tez mnie obmacywal. Slowo honoru. Wpierw siedzielismy przedzieleni Kayce, potem mial zwyczaj wstawac i wychodzic do meskiej toalety, a kiedy wracal, siadal juz obok mnie z plaszczem lub marynarka na kolanach, zeby nie bylo widac, co robi pod spodem. Sadze, ze Kayce zdala sobie sprawe, co sie wyprawia. Na krotko przed moim odejsciem ona i ja stalysmy sie juz otwarcie wrogami. Zadna z nas ani slowem nie wspomniala o Madisonie. Po prostu nienawidzilysmy sie wzajemnie. Rozmawialysmy ze soba tylko w razie koniecznosci, a kazda rozmowa, ktorej nie dalo sie uniknac, mogla w kazdej chwili przerodzic sie w rozwrzeszczana klotnie. Kayce wyzywala mnie wtedy od dziwki, niewdziecznego bekarta, poganskiej wiedzmy... Przez caly siedemnasty rok mego zycia chyba nie rozmawialysmy normalnie ani razu. No wiec zapisalam sie do choru. Okazalo sie, ze dysponuje mocnym altem, ktorego ludzie bardzo lubia sluchac. Przy tej okazji odkrylam nawet, ze kosciol to wcale nie taka zla rzecz, pod warunkiem ze czlowiek nie musi siedziec miedzy mlotem a kowadlem. Probowalam chodzic do kosciola juz po wyniesieniu sie od Kayce i Madisona. Przysiegam, ze probowalam. Niestety, nic z tego nie wyszlo. Natychmiast zaczely sie plotki: sypialam z kazdym, kto sie nawinal, az zaszlam w ciaze. Mialam skrobanke. Przeklelam Boga i wstapilam do poganskiej sekty mojej prawdziwej matki. Rozsiewalam lgarstwa o Madisonie. Ludzie, wsrod ktorych wyroslam i ktorych uwazalam za przyjaciol, przestali sie do mnie odzywac. Mezczyzni, ktorzy nigdy nie zwracali na mnie uwagi, poki mieszkalam w domu Alexandrow, raptem zaczeli przystawiac sie do mnie z szeptanymi propozycjami, a moja odmowa zawsze prowokowala gniewny akt potepienia. Tego mi bylo za wiele. Kilka miesiecy po opuszczeniu domu opuscilam tez kosciol. W oczach pracodawczyni mi to nie zaszkodzilo. Ona tez nie chodzila do kosciola. Wprawdzie wychowano ja na unitarianke, jednak obecnie nie przejawiala chyba specjalnego zainteresowania religia. Niedziele lubila spedzac z dziecmi, totez w ten dzien mialam wolne i moglam robic z czasem, co tylko mi sie podobalo. Mimo to, ku memu zdumieniu, poczulam, ze tesknie za przybranymi rodzicami. Za nimi, za kosciolem, za calym tamtym zyciem. Czulam sie taka samotna. Wleklam sie przez zycie, ledwo ciagnac z dnia na dzien. Czasami niemal odechciewalo mi sie zyc. Pewnego razu uslyszalam, ze przyjezdza do miasta wielebny Marcos Duran, aby glosic kazania w Pierwszym Kosciele Chrzescijanskiej Ameryki w Seattle. To ogromna swiatynia - nie to co nasz miejscowy kosciolek. Jak tylko sie o tym dowiedzialam, od razu poczulam, ze musze isc go zobaczyc. Wiedzialam, jaki to wielki kaznodzieja. Mialam na dyskach jego kazania wyglaszane do tysiecy wiernych w wielkich katedrach Chrzescijanskiej Ameryki na Wybrzezu Zatokowym i w miescie Waszyngton. On sam mial wlasny duzy kosciol w Nowym Jorku. Byl mlody jak na takie wziecie, a ja bylam w nim kompletnie zadurzona. Boze, byl taki piekny. Na dodatek, w przeciwienstwie do znanych mi pastorow, nie byl zonaty. Musialo byc mu z tym ciezko. Na pewno kobiety sie za nim uganialy. Inni duchowni naciskali, by sie ozenil i wzial na siebie dorosle obowiazki - powinnosci glowy rodziny. Mezczyzni patrzyli na jego przystojne oblicze, myslac, ze jest gejem. Byl? Krazyly takie pogloski. Tylko ze ja wiedzialam juz z doswiadczenia, ile prawdy moze kryc sie w plotkach. Koczowalam cala noc przed wielkim kosciolem, by miec pewnosc, ze zdolam dostac sie do srodka na nabozenstwo. W sobote, jak tylko skonczylam prace, wzielam zrolowany koc, pare kanapek, butelke wody i poszlam na plac przed kosciolem. Nie bylam jedyna. Choc transmisje mszy nadawano bezplatnie, kiedy dotarlam na miejsce, wokol swiatyni biwakowaly juz dziesiatki ludzi i nieustannie sciagalo ich coraz wiecej. Wiekszosc stanowily kobiety i dziewczeta. Bylo tez paru mezczyzn, ktorzy albo probowali zblizyc sie do kobiet, albo sprawiali wrazenie, jakby chodzilo im o zblizenie sie do wielebnego Durana. Jednak nikt nie zachowywal sie w jakis razacy sposob. Spiewalismy, gawedzilismy i smialismy sie. Choc wszyscy byli mi obcy, bawilam sie wspaniale. Spodobal im sie moj glos i kilka razy zdolali mnie namowic, bym zaspiewala solo. Wciaz jeszcze opornie mi to szlo, jednak mialam juz troche praktyki, wiec po prostu wyobrazilam sobie, ze znowu jestem w kosciele. Wtedy juz bez reszty zatopilam sie w spiewie, a wyraz twarzy sluchaczy swiadczyl, ze porwaly ich moje piesni. Wtem z duzego, ladnego domu przy kosciele wyszla kobieta i ruszyla prosto w moja strone. Przestalam spiewac, poniewaz wlasnie przyszlo mi do glowy, ze przeciez moge zaklocac komus spokoj. Bylo juz pozno, a my urzadzalismy sobie impreze na ulicy i koscielnych schodach. Zadne z nas nawet nie pomyslalo, ze przeszkadzamy ludziom spac. Kiedy urwalam w pol slowa, wszyscy utkwili we mnie wzrok, po czym powedrowali spojrzeniem do kroczacej ku mnie kobiety. Byla Murzynka o jasnej, piegowatej skorze i rudych wlosach; pulchna, w srednim wieku, miala na sobie dlugi zielony kaftan. Podeszla prosto do mnie, jak gdybym byla tam sama jedna. -Czy to ty jestes Asha Alexander? - zapytala. -Skinelam glowa. -Tak, prosze pani. Przepraszam, ze zaklocilismy pani spokoj. Wcisnela mi w reke koperte i usmiechnela sie. -Alez skad, kochanie. Masz taki sliczny glos. Przeczytaj te kartke. Przypuszczam, ze bedziesz chciala odpowiedziec. Wyjelam list i czytalam: "Jesli nazywasz sie Asha Vere Alexander, chcialbym zamienic z toba slowo. Sadze, ze mam informacje o twoich biologicznych rodzicach. Marcos Duran". Bylam wstrzasnieta. -Jezeli jestes zainteresowana, prosze ze mna - oznajmila z usmiechem, ruszajac z powrotem w strone tamtego domu. Nie bylam pewna, co powinnam zrobic. -O co chodzi? - spytala jedna z moich nowych znajomych, siedzac okutana kocami na stopniach kosciola i wodzac wzrokiem ode mnie do oddalajacej sie rudej. -Sama nie bardzo wiem. Jakies sprawy rodzinne - odparlam i puscilam sie biegiem za tamta kobieta. Byt tam. W duzym budynku czekal sam Marcos Duran. Okazalo sie, ze to dom pastora Pierwszego Kosciola, a ruda nieznajoma byla jego zona. Boze, wielebny Duran byl na zywo jeszcze piekniejszy niz na dyskach. Wygladal po prostu zabojczo. -Wlasnie przygladalem sie tobie i twoim przyjaciolom i sluchalem, jak spiewasz - zwrocil sie do mnie - kiedy wydalo mi sie, ze cie poznaje. Jestes przybrana corka Kayce i Madisona Alexander. To nie bylo pytanie. Patrzyl na mnie, jakby mnie znal, jak gdyby szczerze sie cieszyl, ze mnie widzi. Kiwnelam glowa. Usmiechnal sie - tak jakos smutno. -No coz, przypuszczam, ze jestesmy spokrewnieni. Jezeli zechcesz, mozemy pozniej przeprowadzic test genetyczny, ale sadze, ze twoja matka byla moja przyrodnia siostra. I ona, i twoj ojciec juz nie zyja. Umilkl, obrzucajac mnie dziwnym, niepewnym spojrzeniem. -Przykro mi, ze przyszlo mi przekazac ci takie wiesci - podjal na nowo. - Oboje byli dobrymi ludzmi. Pomyslalem sobie, ze jesli chcesz, powinnas dowiedziec sie, kim byli. -Jest pan pewien, ze nie zyja? - zapytalam. -Przykro mi - powtorzyl, skinawszy glowa. Zamyslilam sie nad tym, nie bardzo wiedzac, co powinnam czuc. Moi rodzice nie zyja. Coz, przeciez liczylam sie z tym, pomimo mych fantazji. Ale... ni stad, ni zowad okazalo sie, ze mam wuja. I raptem dowiedzialam sie, ze ten wuj to jedna z najslynniejszych osobistosci w kraju. -Chcialabys uslyszec cos o rodzicach? - odezwal sie. -Tak! Bardzo prosze. Chce wiedziec wszystko. Zaczal mi opowiadac. Jak to dzis wspominam, mowil o mojej matce jako dziewczynie, ktora opiekowala sie czereda czterech mlodszych braci; pozniej opisal zaglade Robledo i opowiedzial mi o Zoledziu. Wlasciwie dopiero wtedy, gdy przeszedl do historii Zoledzia, zaczal lgac. W jego wersji Zoladz byl mala gorska osada - z prawdziwego zdarzenia, nie jakims tam dzikim osiedlem koczownikow. Jednak nawet sie nie zajaknal na temat Nasion Ziemi, religii mieszkancow tej wspolnoty. Podobnie jak Robledo, Zoladz zostal zniszczony - opowiadal dalej. Wlasnie tam moi rodzice poznali sie, pobrali, a potem zostali zabici. Mnie znaleziono placzaca w ruinach osady. On sam dowiedzial sie o tym wszystkim dopiero kilka lat po fakcie, kiedy ja mialam juz nowy dom i nowa rodzine - jak sadzil, porzadnych Amerykanskich Chrzescijan. Odszukal mnie, od poczatku wiedzac, ze gdy podrosne, bedzie chcial ze mna porozmawiac, opowiedziec mi moja historie, bym dowiedziala sie, ze nadal mam zyjacego krewnego. -Jestes do niej podobna - stwierdzil. - I glos masz taki sam. Kiedy uslyszalem, jak tam spiewasz, wprost nie moglem uwierzyc. Popatrzyl na mnie jak gdyby ze zdumieniem, po chwili odwrocil sie i otarl lze. Zapragnelam go dotknac, pocieszyc. Dziwne, bo nie lubilam dotykac ludzi. Zbyt dlugo bylam w zyciu sama. Kayce tez nie lubila dotykac innych - przynajmniej nie mnie. Zawsze mowila, ze jest za goraco albo jest zbyt zajeta. Zachowywala sie, jakby przytulanie czy calowanie mnie bylo czyms obrzydliwym. Naturalnie, dotyk spoconych lapek Madisona istotnie byl obrzydliwy. Lecz ten mezczyzna, moj wuj - moj wuj! - sprawial, ze chcialam go dotykac. Uwierzylam w kazde jego slowo. Nawet nie przeszlo mi przez mysl, ze moglby klamac. Przepelnial mnie szacunkiem; czulam sie pochlebiona" zmieszana, niemal na granicy placzu. Blagalam, by opowiedzial mi wiecej o rodzicach. Poswiecil mi mnostwo czasu, odpowiadajac na moje pytania, uspokajajac i rozwiewajac niepokoje. Nastepnie pastor i jego rudowlosa zona zatrzymali mnie na nocleg na resztke tamtej nocy. Nagle zyskalam rodzine. * * * Przez kilka pierwszych lat zycia moja matka bladzila, wiedzac prawie od poczatku, co chce osiagnac, nie majac jednak pojecia, jak sie do tego zabrac, improwizujac w miare uplywu czasu. Zwerbowala ludzi do osiedlenia sie w Zoledziu, poniewaz uznala, ze zdola urzeczywistnic swoj cel, zakladajac wspolnoty Nasion Ziemi, w ktorych beda dorastac dzieci, uczac sie "prawd" jej wiary, a nastepnie, zgodnie z tymi "prawdami", w doroslym zyciu zajma sie ksztaltowaniem przyszlosci. To byla jej pierwsza proba - jak to sformulowala - posiania ziarna. Jednak tak sie pechowo dla niej zlozylo, ze rozpoczela swe dzielo prawie dokladnie w tym samym czasie, co Andrew Steele Jarret swoje, a on byl o wiele potezniejszy. Jej jedyny lut szczescia przejawil sie w tym, ze Jarret byl od niej o tyle silniejszy, iz nigdy nie zwrocil na nia uwagi. Wprawdzie fanatyczni krzyzowcy obrocili wniwecz owoc jej pierwszych wysilkow, jednak nie zachowal sie zaden dowod, by on sam kiedykolwiek zauwazyl fakt jej istnienia. Byla jak mrowka, ktora przypadkiem rozdeptal na swej drodze.Gdyby znaczyla wiecej, nie uszlaby z zyciem. Ciekawe, ze po erze Zoledzia matka jakby stracila z oczu kierunek - az do czasu, gdy natknela sie na Belen Ross. W swoich notatkach pisala, ze chce mnie odnalezc, a potem podjac na nowo dzielo odbudowy Nasion Ziemi - tylko w jaki sposob? Zakladajac drugi Zoladz? Jeszcze glebiej ukryty? Bez watpienia nowa osada bylaby rownie bezbronna jak pierwsza. Co by sie stalo, gdyby tez zostala starta z powierzchni ziemi? Nie, mamie potrzebna byla zupelnie inna idea i prawde mowiac, znalazla taka. Wiedziala, ze musi wyksztalcic nauczycieli. Zebranie rodzin we wspolnote nie zdalo egzaminu. Dlatego musiala sprobowac przyciagnac ludzi, ktorzy po przyswojeniu jej nauk rozproszyliby sie po kraju, aby nauczac, praktycznie jako jej apostolowie. Jednak zamiast sie do tego zabrac, ulegajac instynktowi, dalej szukala mnie. Chociaz nie dalabym sobie uciac glowy za to, czy do czasu, gdy na scene wkroczyla Belen Ross, za tymi jej poszukiwaniami krylo sie jeszcze cos wiecej niz odruch. Zastanawiam sie, czy Allison Gilchrist Allie - przypadkiem nie wpadla na to i nie spiknela jej z Len, by po prostu jakos nia wstrzasnac. Z "Dziennikow Lauren Oya Olamina" WTOREK, 19 CZERWCA 2035 W pewnym sensie jest nas teraz troje. Nim do tego doszlo, przezylysmy interesujace chwile, aczkolwiek niezupelnie podoba mi sie sposob, w jaki do tego doprowadzilam. Nie jest to dokladnie to, co planowalam, ale ciekawi mnie, co z tego wyniknie. Tymczasem znow idziemy szosa, na polnoc od nowego miasta korporacyjnego Hobartville. Zapasy odnowilysmy poza jego murami, w dzikiej osadzie, ktora nieuchronnie zdazyla wyrosnac juz na obrzezach. Nastepnie obeszlysmy je dokola i ruszylysmy przed siebie. Ciesze sie, ze znowu wedrujemy. Trzy dni zabawilysmy w jednym miejscu. Przedtem caly czas szlysmy, nie nawiazujac zadnych kontaktow opozniajacych marsz. W dwudziestym siodmym, wedrujac z Los Angeles do okregu Humboldt, przygarnialam po drodze ludzi, az uzbierala sie mala wspolnota. Sadzilam wtedy, ze Nasiona Ziemi zrodza sie wlasnie z takich niewielkich, wspoldzialajacych ze soba spolecznosci. Juz po zalozeniu Zoledzia rowniez odwiedzalam innych, namawiajac, by do nas przystali. Teraz nie czulam checi zapraszania do kompanii nikogo wiecej "procz Len. Zmierzalam do Portland tylko po to, aby szukac corki i sklonic mego brata, by mi w tym pomogl - czy mu sie to podobalo, czy nie. Czy byl to bardziej realistyczny cel niz wedrowka Len na Alaske w celu odnalezienia rodziny? Moze mniej samobojczy, ale... z pewnoscia nie bardziej rozsadny. Moj niepokoj, moj strach, ze to moze byc prawda, powstrzymywal mnie od zblizania sie do ludzi. Pare razy nakarmilam roznych obtartych rodzicow z dziecmi, bo nie moge zniesc widoku glodnych maluchow, lecz poza tym nieduzo moglam zdzialac. No bo co znaczy jeden posilek? W Zoledziu robilam wiecej, a z Nasionami Ziemi mialam nadzieje dokonac o wiele, wiele wiecej. O niebo wiecej... Wciaz jeszcze zywie jakies nadzieje. Nawet przez siedemnascie miesiecy Chrzescijanskiego Obozu ani na chwile nie zapomnialam o Nasionach Ziemi, choc bywaly czasy, gdy watpilam, czy przezyje, by o nich nauczac i wykorzystac do ksztaltowania naszej przyszlosci. Jednakze podczas tej wedrowki moglam jedynie dac jesc jakiejs matce z dzieckiem, jakiemus ojcu z dzieckiem, po czym isc wlasna droga...- Skad wiesz, ze potem nie zaczaja sie gdzies, zeby nas obrabowac? - spytala Len, gdy pomaszerowalysmy dalej miedzystanowa numer piec, zostawiajac mezczyzne z dwojka malych, obdartych chlopczykow nad solidnym posilkiem, jaki po raz pierwszy od dawna przyszlo im jesc. -Wcale nie wiem - odparlam. - Chociaz to niezbyt prawdopodobne, nie wykluczam takiej mozliwosci. -To po co tak ryzykowac? Na moment spojrzelismy sobie w oczy, po czym umknela wzrokiem w bok. -Wiem - odezwala sie tak cicho, ze ledwo uslyszalam. - Ale co im po jednym posilku? Zaraz znow zglodnieja i beda glodowac. -Owszem - powiedzialam. - Jarret bylby latwiejszy do strawienia, gdyby troszczyl sie o ciala i uczucia dzieciakow choc w polowie tak gorliwie jak o ich dusze. -Moj tata glosowal na niego - wyznala Len. -Jakos mnie to nie dziwi. -Powiedzial, ze Jarret zaprowadzi znow lad i porzadek, i postawi kraj na nogi. Pamietam jego slowa. Matke tez przekonal, zeby oddala na niego glos, chociaz jej i tak bylo wszystko jedno. -Zaglosowalaby nawet na kandydata z Ksiezyca, gdyby jej kazal, byle tylko zostawil ja w spokoju. W czasie wyborow w trzydziestym drugim roku mieszkalam jeszcze w domu i nigdy wczesniej nie wychodzilam poza mury naszej posiadlosci. Uznalam, ze ojciec musi wiedziec, co mowi, dlatego tez opowiadalam sie za Jarretem. Ale to niewazne, bo i tak bylam za mloda, aby glosowac. -Cala nasza dorosla sluzba glosowala na niego. Ojciec stal przy jedynym telefonie w domu, z ktorego wolno bylo korzystac sluzacym, przygladal sie, jak skanuja sobie odcisk palca i siatkowki, a potem pilnowal, jak glosuja. -Ciekawe, czy twoj ojciec rozczarowal sie do Jarreta, bo ciebie porwano. -Rozczarowal sie? -Do niego i do Stanow Zjednoczonych. Przeciez wyemigrowal z kraju. Po chwili zastanowienia przytaknela ruchem glowy. -No tak. Jakos ciagle trudno mi sie przyzwyczaic do myslenia o Alasce jako obcym panstwie. Zdawaloby sie, ze przez te wojne powinno byc latwiej. Mniejsza z tym. Wszystko to niewazne. To znaczy, ci ludzie - ten facet z dwojka chlopakow, ktorych wlasnie nakarmilas - oni sa wazni, tyle ze akurat nimi nikt sie nie przejmuje. A przeciez te dzieciaki to nasza przyszlosc, jesli tylko wczesniej nie umra z glodu. Zalozmy jednak, ze dozyja doroslosci. Jakimi ludzmi sie stana? -Wlasnie o to chodzi w Nasionach Ziemi - wyjasnilam. Chcialam, bysmy wszyscy pojeli, czym mozemy sie stac, czego mozemy dokonac. Chcialam wyznaczyc nam kierunek, cel, na tyle wielki, skomplikowany i trudny, wreszcie - na tyle radykalny, aby sprawil, zebysmy stali sie silniejsi i madrzejsi, niz bylismy kiedykolwiek do tej pory. Ludzkosc stale wpada w jakis kanal, rozumiesz? Coraz wiecej wiemy o fizycznym wszechswiecie i wlasnym organizmie, rozwijamy technike, jednak jakos przez caly czas, od zarania dziejow, zajmujemy sie wznoszeniem coraz to nowych imperiow, ktore w koncu w ten czy inny sposob niszczymy. -Bez przerwy prowadzimy glupie wojny, dla ktorych wynajdujemy usprawiedliwienia i tracimy glowy, a przeciez w ostatecznym rozrachunku kazda z nich jedynie zabija i okalecza rzesze ludzi, jeszcze wiecej zubaza, sieje choroby i glod, tym samym szykujac zarzewie nastepnej. A my, chociaz widzimy to wszystko jak na dloni w calej naszej historii, wzruszamy tylko ramionami i mowimy: "No coz, tak juz toczy sie ten swiat - nigdy nie bylo inaczej". -I nie jest - stwierdzila Len. -I nie jest - powtorzylam. - To, jacy jestesmy, chyba naprawde musi miec solidne biologiczne przyczyny. Przeciez gdyby nic takiego nie istnialo, nie byloby tej calej historycznej cyklicznosci. -Naturalnie, nie mozna zaprzeczyc, ze czlowiek to tylko gatunek zwierzecia. Jednak my mamy alternatywe, jakiej nigdy nie mialo zadne inne stworzenie w historii ewolucji. Mozemy wybrac, czy chcemy w kolko budowac i burzyc, az wreszcie unicestwimy samych siebie albo cala planete - czy tez stac nas na to, aby osiagnac dojrzalosc. Wyleciec z gniazda. Wypelnic Przeznaczenie, osiasc posrod gwiazd, zmagac sie z wlasnymi marzeniami i z wyzwaniami stawianymi przez nasze nowe srodowisko. Bo nowe swiaty przeobraza nas, tak jak my je. Przedstawiciele nowej rasy, jaka sie wtedy narodzi, rozwina nowe sposoby przetrwania. Nie beda miec wyjscia. Przerwa stary cykl, dadza poczatek nowemu, calkiem odmiennemu. Nasiona Ziemi maja przygotowac nas do spelnienia Przeznaczenia; nauczyc, jak wspolistniec po partnersku w malych wspolnotach, jednoczesnie wypracowujac jakis staly model partnerstwa z naszym otoczeniem. Przypominaja, bysmy traktowali ksztalcenie i zdolnosci przystosowawcze jak bezwzgledne priorytety, poniewaz tym wlasnie sa. Dotycza... Dojrzalam lekki usmieszek na twarzy Len i spasowalam. -Dotycza jeszcze mnostwa innych rzeczy - dokonczylam ale te sa najistotniejsze. -Wyszlo ci dziwne kazanie. -Wiem. -Powinnas robic tak jak Jarret. -Co prosze?! - spytalam z naciskiem, jak najdalsza od nasladowania goscia w czymkolwiek. -Skupic sie na tym, czego chca ludzie, i tlumaczyc im, w jaki sposob twoj system pomoze im to osiagnac. Przytaczac ludowe powiastki, zeby zilustrowac, o co ci chodzi, i obiecywac gwiazdki z nieba - w twoim przypadku akurat doslownie. A tak w ogole po co ludzie mieliby palic sie do tych gwiazd? Trzeba by na to masy forsy, nie wspominajac o czasie. Ludzkosc musialaby wynalezc calkiem nowe technologie. Przy tym wszystkim watpie, czy ktokolwiek z tych, co podjeliby taki trud, dozylby, aby zobaczyc jakis efekt. Z drugiej strony niektorym naukowcom pewnie by sie to podobalo. Mieliby okazje podopieszczac swoje ulubione projekty. Na pewno znalezliby sie tez ludzie, ktorzy uznaliby to za wielka przygode - tylko ze nikt nie bylby chetny za to zaplacic. Teraz i ja sie usmiechnelam. Jasne. Powtarzam to samo od lat. Niektorzy przekonaliby sie do tego dla dobra wlasnych dzieci - chcac stworzyc im szanse zaczecia wszystkiego od nowa. Jednak sama idea nic nie zdziala. Nie zgromadzi dosc ludzi ani pieniedzy. Wypelnienie Przeznaczenia to zadanie dlugoterminowe, kosztowne i niepewne - w zasadzie to cale tysiace pomniejszych zadan - i bez gwarancji na cokolwiek. Kto moze pomoc? Wszyscy politycy to myslacy na krotka mete oportunisci, czasem z sumieniem, ale zawsze oportunisci. Ludzie biznesu z kolei gonia za zyskiem, zarowno na dluzsza, jak na krotsza mete. Dlatego prawda jest taka, ze przygotowanie do miedzygwiezdnych podrozy, a potem wyekspediowanie kosmicznych statkow z kolonistami to wysilek dlugotrwaly, niewdzieczny, ciezki i drogi. Podejrzewam, ze tylko religia moze mu podolac. Znajdzie sie wielu takich, co wymysla sposoby, jak na tym zarobic. To moze ruszyc cale przedsiewziecie z miejsca. Ale dopiero cos tak immanentnie ludzkiego i z gruntu irracjonalnego jak religia bedzie w stanie sprawic, ze ludzkosc wytrwa w zamiarze i w wysilkach, by go urzeczywistnic - nawet przez cale pokolenia, jesli tak bedzie trzeba. Jak widzisz, mam to przemyslane. Len zadumala sie na dluzsza chwile, trawiac wszystko jeszcze raz sama, a nastepnie stwierdzila: -Jesli na tym polega twoja wiara, czemu nie powiesz ludziom, zeby ruszyli do gwiazd, bo tego chce od nich Bog? Tylko nie zacznij teraz mi tlumaczyc, ze twoj Bog niczego od nikogo nie chce. Rozumiem to. Ale wiekszosc ludzi tego nie zalapie. -Mieszkancy Zoledzia zalapali. -I gdzie teraz sa? To zabolalo, jakbym dostala w twarz. -Nikt nie wie lepiej ode mnie, jak sromotnie zawiodlam moich ludzi - powiedzialam. Zmieszana, umknela wzrokiem. -Nie chcialam, zeby tak to zabrzmialo - odezwala sie. - Przepraszam. Chodzi mi tylko o to, ze ludziom nie przyjdzie latwo pojac i z entuzjazmem zaakceptowac to, co glosisz - a juz z pewnoscia nie stanie sie to szybko. Czy tamci osiedlali sie w Zoledziu ze wzgledu na Nasiona Ziemi, czy w nadziei ze beda mogli nakarmic swoje dzieci? Z westchnieniem skinelam glowa. -Chcieli nakarmic dzieci i zyc w spolecznosci, gdzie nikt nie bedzie patrzec na nich z gory, dlatego ze sa biedni, ani robic z nich niewolnikow, dlatego ze sa slabi. Wielu doroslych zaczelo wierzyc w Nasiona Ziemi dopiero po latach. Aczkolwiek dzieci przekonywaly sie do nich od razu. Liczylam, ze to one beda w przyszlosci nauczycielami i misjonarzami tej wiary. -Moze i tak by bylo, gdyby mieli te szanse. Tyle ze los ja przekreslil. Wiec co teraz zamierzasz? -Kiedy krzyzowcy Jarreta dalej swobodnie sie panosza? Nie mam pojecia. Niezupelnie byla to prawda. Mialam w zanadrzu pare pomyslow, lecz najpierw chcialam uslyszec, co Len ma do powiedzenia. Ta dziewczyna potrafila myslec. -Trzeba przyznac, ze umiesz rozmawiac z ludzmi - stwierdzila. - Budzisz sympatie. Do diabla, nawet zaufanie. Czemu po prostu nie zostaniesz kaznodzieja i nie zaczniesz wyglaszac im kazan, jak kazdy inny duchowny? Nauczaj, tak jak Jarret. Sluchales ktoregos z jego przemowien? Wiekszosc z nich to normalne kazania. Media nie moga przeciwstawic sie zadnym jego zadaniom, bo on zawsze opowiada sie po stronie Boga. Zgadnij, po czyjej stronie stawia to wszelkich oponentow? -I uwazasz, ze powinnam zaczac robic cos podobnego? -Tak, jezeli naprawde wierzysz w to, co mowisz. -Nie jestem demagogiem. -A szkoda. Wlasnie przez to oddajesz pole wszystkim Jarretom tego swiata. A takich nigdy nie brakowalo. Jakis czas szlysmy obie w milczeniu. -A ty? - zagailam znow po chwili. -Co ja? Wiesz, dokad ide. -Zostan ze mna. I idz gdzie indziej. -Przeciez chcesz dojsc to Oregonu, zeby spotkac sie z bratem i odnalezc corke. -Zgadza sie. Ale zamierzam tez sprawic, aby Nasiona Ziemi staly sie tym, czym powinny byc: droga, ktora w koncu doprowadzi nas, ludzkosc, do doroslosci. -Chcesz sprobowac jeszcze raz? -Wlasciwie nie mam wyboru. Nasiona Ziemi to cos wiecej niz moja wiara; to moj cel w zyciu. -W swojej ksiazce piszesz, ze czlowiek nie ma celu, tylko jego zadatek. Usmiechnelam sie. Miala fenomenalna pamiec. Mimo to nie potrafila wzniesc sie ponad poziom robienia z niej nieuczciwego uzytku, aby zdobyc punkt w dyskusji. Zacytowalam: Nikt sie nie rodzi Z celem, Lecz tylko z zadatkiem celu. -Wszyscy sami obieramy sobie cel - wyjasnilam. - Ja wybralam swoj, jeszcze kiedy bylam za mala, zeby byc madra; zreszta moze to on wybral mnie. Cel to rzecz niezbedna. Bez niego tylko bezwolnie dryfujemy. -Cel - powtorzyla, po czym wyraznie dla popisu wyrecytowala: Cel nas Jednoczy: Obleka w wyrazny ksztalt nasze marzenia, Nadaje kierunek naszym planom I poteguje nasze wysilki. Cel nas Okresla I ksztaltuje, Dajac szanse Na wielkosc. -Brzmi pieknie - skwitowala z westchnieniem. - Ale pieknych slow jest duzo. Wiec co zamierzasz? -Ja to nie Jarret, jednak chyba masz slusznosc. Powinnam bardziej uproscic i ukonkretnic moje przeslanie. Moglabys mi w tym pomoc. -Czemu mialabym sie zgodzic? -Bo znalazlabys cos, dla czego warto byloby zyc. Znowu uciekla gdzies wzrokiem. Wreszcie, po dluzszym milczeniu, odezwala sie z wielka gorycza: -Skad pewnosc, ze chce zyc? -Po prostu wiem. Ale jesli postanowisz zostac ze mna, bedziesz musiala tego dowiesc. -Czego niby? -Wlasciwie, jesli zostaniesz ze mna, sama bedziesz musiala robic wszystko, by przezyc. Idee podobne do tych, o jakich mowa w Nasionach Ziemi, nie beda zbyt popularne w najblizszej przyszlosci. Jarretowi, gdyby je znal, tez nie przypadlyby do gustu. -Jesli masz troche oleju w glowie, nie zrobisz nic, co sciagneloby na ciebie uwage. Nie teraz. -Nie planuje pozyskiwac tlumow ani zostac sieciowym kaznodzieja. Przynajmniej poki Jarret nie zgra sie z wszystkich atutow, jakie dostal na powitanie. Mimo to chce na serio sprobowac jeszcze raz dotrzec do ludzi. -Jak? Na to mialam juz odpowiedz. Przez caly czas naszej rozmowy obracalam w myslach przerozne pomysly. Uwagi Len, podobnie jak przezycia ostatnich dni, pomogly mi skupic sie na ich konkretyzacji. -Bede chodzic po domach - oznajmilam. - W mniejszych miastach misjonarze domokrazcy to nic nowego. W Los Angeles by to nie przeszlo. W Portland pewnie tez nie. Za bardzo sie rozroslo. Ale po drodze i w co wiekszych miescinach wokol Portland mogloby sie udac. Ludzie w wielkich miastach i bardzo malych miescinach beda zbyt podejrzliwi i wrodzy. -Zakladam, ze bierzesz pod uwage tylko wolne miasta - powiedziala Len. -Naturalnie. Nawet gdybym zdolala wejsc do miasta korporacji, moglabym skonczyc w obrozy za wloczegostwo. Dozywotnio. Maja tam taka metode, ze zawsze licza ci za utrzymanie wiecej, niz placa za twoja prace; tym sposobem nigdy nie masz szans wyjsc z dlugow. -Slyszalam o tym. Wiec chcesz tak po prostu pukac do drzwi i pytac ludzi, czy pozwola opowiedziec sobie o Nasionach Ziemi? -Podobno tak samo robia Swiadkowie Jehowy. A raczej robili. Nie jestem pewna, czy dalej tak chodza. -Dzisiaj to bardziej niebezpieczne - przyznalam. - Ale kiedys praktykowali to i inni. Na przyklad mormoni i jeszcze pare mniej znanych wyznan. -Chrzescijanskich. -Tak. - Zamyslilam sie na moment. - Kiedy zaczelam zbierac ludzi i zakladac Zoladz, mialam osiemnascie lat. Osiemnascie. Bylam o rok mlodsza niz ty dzis. -Wiem, Allie mi mowila. -A jednak ludzie szli za mna - ciagnelam - bo zdawalo im sie, ze dokads zmierzam, podczas gdy sami nie mieli zadnego celu poza przezyciem. Znalezc prace. Jesc. Zdobyc jakis dach nad glowa. Wegetowac. A mnie chodzilo o cos wiecej, dla siebie i dla mojej trzodki. Oni tez chcieli wiecej, tylko nie wierzyli, ze moga to miec. Nie byli nawet pewni, co "to" jest. -Jaka tys byla wspaniala... - mruknela Len. -Nie graj idiotki - odcielam sie. - Ci wszyscy ludzie byli gotowi pojsc za osiemnastoletnia dziewczyna, bo wygladalo na to, ze ma jakis cel - ze wie, dokad zmierza. Z tego samego powodu Amerykanie wybrali Jarreta: poniewaz uwierzyli, ze wie, dokad idzie. Nawet bogacze, tacy jak twoj ojciec, rozpaczliwie potrzebuja kogos, kto zdaje sie wiedziec, do czego dazy. -Ojciec potrzebowal kogos, kto zagwarantuje bezpieczenstwo jego inwestycjom i utrzyma cala biedote tam, gdzie jej miejsce. -I kiedy zdal sobie sprawe, ze Jarret albo nie moze, albo nie chce tego zrobic, opuscil kraj. Inni tez sie od niego odwroca, z wielu roznych pobudek. Jednak nie zmieni to faktu, ze wszyscy dalej beda pragnac pojsc za kims, kto sprawia wrazenie, ze wie, dokad podaza. -Na przyklad za toba? Westchnelam. -Byc moze. Choc bardziej prawdopodobne, ze juz za tymi, ktorym przekaze moje nauki. Tak naprawde brak mi umiejetnosci, jakie beda pozniej potrzebne. Poza tym nie mam pojecia, ile czasu zajmie uczynienie z Nasion Ziemi sposobu zycia, a z Przeznaczenia celu, do ktorego dazyc bedzie znaczna czesc ludzkosci. Obawiam sie, ze juz samo to moze potrwac cale moje i twoje zycie. Z pewnoscia nie nastapi to szybko. Ale to my - ty i ja - posiejemy pierwsze ziarno. Len odgarnela wlosy z twarzy. -Nie wierze w twoje Nasiona Ziemi, w ani jedna z ich prawd. -Zwyczajny stek bzdur. Bedziesz chodzic po domach obcych ludzi, az cie zabija i tak to sie wszystko skonczy. -Niewykluczone. -Ani mi sie sni brac w tym udzial. -Owszem, sni ci sie. Jesli przezyjesz, zdzialasz wiecej dobra niz ktokolwiek, kogo znalas w zyciu. Jesli nie, zginiesz, ale probujac tego dokonac. -Powiedzialam, ze nie mam ochoty przylozyc do tego reki. To smieszne. I niemozliwe. -A masz cos wazniejszego do roboty? Cisza. Dotarlysmy do szosy odbijajacej ku wzgorzom, nie zamieniajac juz ani slowa. Skrecilam, pozostawiajac pytania Len bez odpowiedzi. Dokad szlam? Nie mialam pojecia. Moze po prostu rzuce tylko okiem, co lezy za wybrzuszeniem drogi, i znow zawroce na autostrade. A moze nie. Z dala od szosy, ukryty gleboko posrod gor, stal wielki, dwupietrowy farmerski dom z drewna. Az sie prosil, aby go odmalowac. Dawniej musial byc bialy, teraz byl szarobury. Nieopodal jakas kobieta pielila rozlegly warzywnik. Nie mowiac Len, co zamierzam, podeszlam do nieznajomej i spytalam, czy mozemy skonczyc pielenie w zamian za posilek. -Dobrze sie sprawimy - obiecalam. - Jak pani nie bedzie zadowolona, nie dostaniemy jesc. Popatrywala na nas podejrzliwie i ze strachem. Sprawiala wrazenie, jakby mieszkala sama, ale niewykluczone, ze byli jacys inni domownicy. Widziala, ze jestesmy uzbrojone, lecz mimo to nie zamierzamy jej grozic. Usmiechnelam sie. -Bedziemy dozgonnie wdzieczni za pare kromek chleba powiedzialam. - Uczciwie na nie zapracujemy. Bylam w luznym ubraniu, przebrana za mezczyzne. Wlosy mialam krotko podciete. Wedlug Len, nie wygladam jak najgorszy meski brzydak. I ja, i ona bylysmy dosyc czyste. Kobieta mimowolnie odpowiedziala niepewnym usmieszkiem. -A jestescie pewni, ze dacie rade odroznic zielsko od warzyw? - spytala. Parsknelam smiechem i odparlam: -Tak, prosze pani. Nawet przez sen, dorzucilam w mysli. Jednak Len to calkiem inna para kaloszy. Dziewczyna nigdy w zyciu nie pracowala w ogrodzie. Jej ojciec najmowal do tego ludzi. Miala szczuple, miekkie dlonie, bez odciskow - i zero wiedzy o roslinach. Pokazalam jej palcem marchewki, rozne warzywa zielone i ziola. Wierzylam, ze zapamieta i okaze sporo zdrowego rozsadku. Jesli byla na mnie zla, nawrzuca mi pozniej. Publiczne wsciekanie sie na kogos nie bylo w jej stylu. Obie mialysmy w plecakach mnostwo jedzenia, a i z forsa nie bylo jeszcze krucho. Zapragnelam jednak od zaraz zaczac znowu wyciagac reke do ludzi. Czemu nie zatrzymac sie na jeden dzien w drodze do Portland, aby zostawic po sobie pare slow w tym starym, poszarzalym domiszczu? Przynajmniej troche sie wprawie, nawet jak nie osiagne nic wiecej. Pracowalysmy ciezko, az doprowadzilysmy do porzadku caly ogrod. Len mamrotala i narzekala, mimo to nie odnioslam wrazenia, ze naprawde cierpi. Przeciwnie, chociaz nie przestawala pomstowac na owady i robaki, na to, ze smierdza jej zielska, wilgotna ziemia i ze wszystko tak brudzi, wygladala na zaciekawiona nowym zajeciem i zadowolona. Uswiadomilam sobie, ze choc opowiadala mi o swojej rodzinie, kontaktach ze sluzba, przejsciach z porywaczami, zyciu na wlasna reke, grzebaniu w odpadkach i kradziezach, nigdy nie wspomniala slowem o zadnej pracy. Z pewnoscia imala sie jakichs drobnych zajec za jedzenie, mimo to zdaje sie, ze prawdziwa praca to dla niej wciaz zupelna nowosc. Musze dopilnowac, by nabrala w tej dziedzinie wiecej doswiadczenia. Wtedy bedzie umiala lepiej o siebie zadbac, jesli jednak postanowi isc swoja droga. Gdy skonczylysmy juz pielenie, gospodyni, ktora przedstawila sie jako Nia Cortez, uraczyla nas talerzem z kanapkami. Byly jajka, zapiekany ser i szynka. Do tego kompotierka z truskawkami, druga z pomaranczami i dzban oslodzonej miodem lemoniady. Nia przysiadla przy nas na bocznej werandzie, a ja odnioslam wrazenie, ze jest samotna, niesmiala i bardzo wystraszona. Jaki pusty i samotny byl ten dom schowany posrod wzgorz. -Piekna tu okolica - zagadnelam ja. - Troche szkicuje. Te faliste pagorki, plowa trawa, zielone drzewa... az nabieram ochoty, zeby usiasc i caly dzien rysowac. -Umiesz rysowac? - spytala z leciutkim usmiechem. Wyjelam z plecaka moj szkicownik i zamiast falistych kopcow zaczelam rysowac portret Nii. Musiala miec okolo piecdziesiatki; jej ciemnobrazowe wlosy przetykaly juz pasemka siwizny. Sciagniete do tylu w gruby konski ogon, siegaly prawie do pasa. Byla pulchna, wiec uniknela zmarszczek, a jej gladka skora byla rowno opalona na ladny braz. Ladna, nieskomplikowana twarz. Oczy, przejrzyste jak u malego dziecka, byly tak samo ciemnobrazowe jej wlosy. Rysujac kogos, zyskuje doskonaly pretekst, by uwaznie go obserwowac, pozwalajac sobie wczuc sie w jego mysli i uczucia - tak jak je sobie wyobrazam. Wlasciwie na tym samym polega hiperempatia, tyle ze daje o sobie znac niezaleznie od mojej woli. Czemu wiec nie miec z niej jakiegos pozytku? W pewien uproszczony i niezupelnie niezawodny sposob szkicowanie kogos pomaga mi stac sie ta osoba i, jesli mam byc szczera, takze nia manipulowac. Zawsze i wszedzie mozna sie czegos nauczyc. Oj, doskwierala tej Nii samotnosc. Do tego stopnia, ze zaczynala niezdrowo interesowac sie mna - mezczyzna. Chcac powsciagnac te zakusy, zwrocilam sie do Len. -Zawin i spakuj mi pare kanapek, dobrze? Chce to skonczyc, zanim popsuje sie swiatlo. Nia spojrzala na Len, jakby dopiero co przypomniala sobie o jej istnieniu. Nastepnie, w chwili konsternacji, spuscila wzrok na wlasne dlonie, zniszczone ciezka praca. Gdy znow obrzucila mnie spojrzeniem, zdawala sie juz bardziej opanowana i powsciagliwa. Nie spieszylam sie z jej portretem. Prawde mowiac, moglam skonczyc go znacznie szybciej. Jednak pracujac nad nim, dodajac szczegoly, mialam szanse nawiazac do Nasion Ziemi, bez posadzen o zapedy do nawracania. Zaczelam cytowac rozne fragmenty, jakbym recytowala jej przypadkowa poezje, az w koncu jedna strofa szczegolnie zwrocila jej uwage. Nie zdolala ukryc tego przede mna. Byly to wersety: Aby ksztaltowac Boga Madrze i zapobiegliwie, Z pozytkiem dla twego swiata, Ludu, Zycia, Rozwazaj konsekwencje, Pomniejszaj szkody, Pytaj I szukaj odpowiedzi, Ucz innych I siebie. Nia pracowala dawniej jako nauczycielka w publicznej podstawowce w San Francisco. Uczyla tam pietnascie lat, az do likwidacji szkoly na poczatku lat dwudziestych, kiedy wiele placowek oswiaty, jak kraj dlugi i szeroki, na zawsze zamknelo podwoje. Przestano nawet zachowywac pozory, ze mamy wyksztalcone spoleczenstwo. Politycy tylko potrzasali glowami, powtarzajac ze smutkiem, ze powszechna oswiata okazala sie nieudanym eksperymentem. Niektore przedsiebiorstwa zaczely ksztalcic dzieci swych pracownikow, przynajmniej w stopniu, ktory zapewnialby im nastepne pokolenie robotnikow. Wlasnie wtedy znow weszly w mode miasta korporacyjne. Oferowaly bezpieczenstwo, zatrudnienie i oswiate. Wszystko to bardzo pieknie, tyle ze firma, ktora cie wyksztalcila, miala cie na wlasnosc, poki nie splaciles dlugu, jaki u niej zaciagnales. Obowiazywala cie umowa terminatorska i jesli nie mogli wykorzystac cie sami, mieli prawo odstapic cie swojej filii albo innemu przedsiebiorstwu. Podobnie jak twoje wyksztalcenie, ty sam stales sie towarem, ktorym wolno im bylo handlowac. W kraju wciaz jeszcze funkcjonowalo kilka placowek publicznej oswiaty, lecz bardziej przypominaly miejskie areszty anizeli najposledniejsze nawet szkoly prywatne, koscielne czy korporacyjne. Kwestia dopilnowania, by dzieci otrzymaly jakies wyksztalcenie, spadla w calosci na barki odpowiedzialnych rodzicow. Tacy, ktorym sie to nie udawalo, zyskiwali miano zlych rodzicow. System rokowal nadzieje, ze predzej czy pozniej spoleczne, prawne i religijne naciski zmusza nawet tych zlych, aby spelnili swa powinnosc wobec wlasnego potomstwa. -Tym sposobem - snula opowiesc Nia - na biednych analfabetow zwalono finansowa odpowiedzialnosc za podstawowe wyksztalcenie ich dzieci. Jesli sa zupelnymi biedakami, alkoholikami, narkomanami, po prostu mowi sie trudno, wielka szkoda! Nikt nawet nie pomyslal, co za spoleczenstwo budujemy takimi decyzjami. Ludzie, ktorzy mogli pozwolic sobie na posylanie dzieci do prywatnych szkol, byli zadowoleni, bo rzad nareszcie zaprzestal trwonienia podatkow na nauczanie cudzych bachorow. Jakby mysleli, ze mieszkaja na Marsie. Zdawalo im sie, ze wsrod biednych, niewyksztalconych i bezrobotnych ich zadna krzywda nie dotknie! Len westchnela. -To mi przypomina kropka w kropke poglady mojego ojca oznajmila. - Ja jestem jego kara, o ile go to obchodzi Nia spojrzala na nia z chlodnym zainteresowaniem. -A kim byl twoj ojciec? - zapytala. Gdy Len wyjasnila, zauwazylam, jak chlod Nii topnieje. -No tak - skwitowala z westchnieniem. - Ja tez bylam chyba blisko skonczenia jako bezdomna, na szczescie moj wuj i ciotka mieli na wlasnosc ten dom razem z przyleglym gruntem pod uprawe. To dom rodzinny mojej mamy. Gdy stracilam prace, przenioslam sie tu, zeby zamieszkac na stale i zaopiekowac sie wujostwem. Oboje byli juz starzy i nie wiodlo im sie najlepiej, nawet gdy wydzierzawili ziemie okolicznym farmerom. Umarli, a ja przejelam w spadku dom, pole i dobytek. Uprawiam ogrod, hoduje pare kurczakow, koz i krolikow. Pole dzierzawie. Jakos wiaze koniec z koncem. Probowalam zignorowac ostre uklucie zazdrosci i tesknoty. -Podoba mi sie twoj ogrod - odezwala sie Len, omiatajac spojrzeniem dlugie, rowne grzadki warzyw, ziol i owocow. -Naprawde? - spytala Nia. - Slyszalam, jak przy pieleniu psioczylas. Len splonela rumiencem i popatrzyla na wlasne dlonie. -Pierwszy raz robilam cos takiego - wyznala. - Ciezka harowka, ale mi sie podobala. Usmiechnelam sie. -Zawsze gotowa sprobowac wszystkiego, przynajmniej to trzeba jej przyznac - powiedzialam. - Za to ja pracowalem w gospodarstwie przez cale zycie. -Byles ogrodnikiem? - dopytywala sie Nia. -Nie, to byla raczej kwestia wyboru: miec co jesc albo nie miec. Robilem rozne rzeczy, nie wylaczajac uczenia, chociaz nie mam studiow nauczycielskich. Ale jestem wyksztalcony i uwazam, ze zamkniecie szkol publicznych to czysty kryminal. Wreczylam jej rysunek. W prawym dolnym rogu wypisalam pierwszy werset "Nasion Ziemi": "Czegokolwiek dotykasz, ulega Zmianie...", a z drugiej strony: "Aby ksztaltowac Boga..." - ten, ktory jej sie spodobal. Przeczytala oba i dlugo patrzyla na swoj portret. W koncu glosem tak lagodnym, ze ledwie ja uslyszalam, wyszeptala: -Dziekuje. Zaprosila nas, bysmy zostaly na noc, proponujac nocleg w stodole - co swiadczylo, ze jednak nie calkiem przestala nas sie bac. Zgodzilysmy sie, a nastepnego dnia wykonalam dla niej jeszcze pare napraw w obejsciu i w domu. Gdybym chciala, moglam ja okrasc bez trudu, jednak tego, co postanowilam od niej uzyskac, nie sposob bylo ukrasc. Sama musiala to dac. Tego wieczoru wyznalam jej, ze nie jestem mezczyzna. Wpierw jednak opowiedzialam jej o Larkin. Bylysmy obie w kuchni, a Nia gotowala. Wczesniej zaprosila mnie, bym usiadla i troche z nia pogadala. Stwierdzila, ze sie napracowalam i zasluzylam na odpoczynek. Uslyszawszy o mojej Larkin, wygladala, jakby miala sie rozplakac. Len zostala w salonie, rozkoszujac sie lektura prawdziwych, drukowanych na papierze ksiazek. Nie bedzie swiadkiem zadnych lez - na wypadek gdyby Nia okazala sie wrazliwa na takie historie. Nigdy nie ma pewnosci, co drugi czlowiek poczytac moze za upokorzenie lub naruszenie prywatnosci. -A co... co spotkalo matke tej dziewczynki? - spytala mnie Nia. Zwlekalam z odpowiedzia, dopoki na mnie nie spojrzy. -Na szosach jest niebezpiecznie - zaczelam. - Sama dobrze wiesz. Zdarza sie, ze wedrowcy przepadaja bez wiesci. -Zaginela na autostradzie? Ktos ja zabil? -Zaginela, zeby uniknac smierci. -Urwalam na chwile. -To ja, Nia - wyjasnilam nareszcie. -Cisza, konsternacja. -Ale... -Obdarzylas nas zaufaniem. Teraz ja zaufam tobie. Na szosie udaje mezczyzne. Nie mam innego wyjscia. Dwie wedrujace kobiety bylyby latwym celem dla kazdego. No i po wszystkim. Nie wytykalam jej pomylki, nie okazalam rozbawienia, ze dala sie nabrac. Zamiast tego odslanialam sie przed nia, proszac o zrozumienie i dochowanie mej tajemnicy. Odstawila garnki i podeszla, by dobrze mi sie przyjrzec. -Az trudno uwierzyc - wyszeptala. -Usmiechnelam sie. -Jednak to prawda. Nie chcialam cie oszukiwac. -Zaczerpnelam gleboko tchu. -Nie mam zludzen, ze mezczyznie juz nic na szosie nie grozi. Ci sami, co porwali mi dziecko, zabili tez mojego meza i rozniesli w puch cala nasza osade. Oczywiscie wszystko w imie Boga. Usiadla przy stole obok mnie. -Krzyzowcy. Slyszalam, ze ratuja bezdomne sieroty i ze - Boze, zmiluj sie! - pala czarownice. Ale nie wiedzialam, ze tak bez dania racji... mordowali ludzi i... kradli im dzieci. Jednak nie zanosilo sie na to, aby postepki krzyzowcow zaprzatnely jej uwage na dluzej. -A ty... - zmienila temat. - Jakos nie moge sie z tym pogodzic. -Dalej czuje... dalej czuje, jakbys byla mezczyzna. To znaczy... -Juz dobrze, nie ma sprawy. Westchnela i spojrzala na mnie ze smetnym usmiechem. -Nieprawda. Faktycznie. Mimo to objelam ja i przytulilam. Podobnie jak Len, musiala wyplakac sie w czyichs ramionach. Zbyt dlugo byla zupelnie sama. Ku wlasnemu zdziwieniu, raptem uswiadomilam sobie, ze w innych okolicznosciach moze i poszlabym z nia do lozka. Przez siedemnascie miesiecy w Chrzescijanskim Obozie ani razu nie czulam potrzeby, aby z kims byc. Tesknilam za Bankole'em - tesknilam tak bardzo, ze niekiedy odczuwalam niemal fizyczny bol. Nigdy w zyciu nie pociagal mnie seks z kobieta. Az nagle tu i teraz przylapalam sie na tym, ze prawie mam chetke to zrobic. Nia tez tego chciala. Jednak nie takiego zwiazku pragnelam miedzy nami. W przyszlosci chce sie jeszcze z nia zobaczyc - chce odwiedzic te zyczliwa kobiete, samotna w swym wielkim, pustym, zapuszczonym domu. Potrzeba mi takich jak ona. Do chwili gdy ja spotkalam, nie zdawalam sobie sprawy, jak bardzo potrzebuje takich ludzi. Len miala racje co do tego, czym powinnam sie zajac, choc tak samo jak ja nie miala pojecia, jak sie do tego zabrac. Wciaz jeszcze zbyt malo wiem. Niestety, nie znajde na ten temat podrecznika. Przypuszczam, ze uczenie sie, co i jak mam robic, zajmie mi cale zycie, az do ostatniego dnia. * * * Przy kolacji wszystkie trzy znowu rozmawialysmy o Nasionach Ziemi. Przewaznie drazylysmy temat pod katem oswiaty i ksztalcenia. Nim powiedzialysmy sobie "dobranoc", osiagnelam to, ze moglam nazywac moj system po imieniu, nie martwiac sie, ze Nia poczuje sie nekana czy nawracana. Razem z Len zostalysmy w jej domu jeszcze jeden dzien, podczas ktorego opowiedzialam naszej gospodyni wiecej na temat Zoledzia i wszystkich dzieci wspolnoty. Gdy znow sie rozplakala, jeszcze raz wzielam ja w objecia.Wykonalam tez dwa nastepne rysunki, kazdy opatrzony cytatem z "Nasion Ziemi". Pozwolilam, by Nia zaofiarowala sie wziac pod opieke wszystkie dzieci Zoledzia, jakie ewentualnie odnajde, do czasu, az zawiadomi sie ich rodzicow. Choc sama nigdy jej tego nie sugerowalam, przyznaje, ze czynilam co tylko w mej mocy, by naprowadzic ja na ten pomysl. Bala sie dzieci z autostrady, bo mialy lepkie palce i czesto bywaly agresywne. Jednak w stosunku do dzieci z Zoledzia nie zywila juz obaw. Kojarzyly sie jej ze mna, a po trzydniowym goszczeniu nas wyzbyla sie wobec mnie leku. W pewnym sensie bylo w tym cos zniewalajacego - taka calkowita akceptacja i ufnosc. Az trudno bylo sie z Nia rozstawac. Przez jakis czas wspomnienia i moje rysunki z wierszami podtrzymaja w niej te wiez. Wkrotce bede musiala znow ja odwiedzic - moze za rok - aby nie stracic z nia kontaktu, i mam silny zamiar tak zrobic. Mam tez nadzieje, ze niedlugo bede mogla przyprowadzic jej jedno, a moze nawet dwoje dzieci - mniejsza o to, czy z Zoledzia, czy obcych. Nii bardzo potrzebny w zyciu cel, a ja goraco pragne go jej ofiarowac. -Cos fascynujacego - oswiadczyla Len tego ranka, gdy na powrot bylysmy juz w drodze. - Mialam prawdziwa radoche, przypatrujac sie, jak ja urabiasz. Utkwilam w niej spojrzenie. -Dzieki za wspolprace - powiedzialam. Rozjarzyla sie w usmiechu, po czym nagle spowazniala. -Normalnie uwodzisz ludzi. Rany, ani na chwile nie przestajesz, co? -Fascynuja mnie - odparlam - i zalezy mi na nich. Gdyby mnie nie obchodzili, Nasiona Ziemi nie mialyby dla mnie zadnego sensu. -Naprawde masz zamiar podrzucic tej biedaczce na wychowanie jakies dzieci? -Taka mam nadzieje. -Przeciez ona z trudem zajmuje sie soba. Ten jej dom wyglada, jakby mial nie przetrzymac najblizszej burzy. -Owszem. Trzeba jej jakos pomoc. -Masz na zbyciu tyle gotowki? -Oczywiscie, ze nie. Ale inni maja. Nie wiem, jak tego dokonam, Len, ale wiem, ze na swiecie pelno jest ludzi w potrzebie. Kazdy z tych biedakow materialnie potrzebuje czego innego, lecz jednej rzeczy potrzebuja wszyscy: celu. Nawet niektorzy oplywajacy w dostatki krezusi tez za nim tesknia. -A Larkin? -Znajde ja, jesli tylko zyje. Przysieglam to sobie. Jakis czas maszerowalysmy bez slowa szosa; mijaly nas grupki wedrowcow. Hen przed naszymi oczami rozposcierala sie szeroka wstega autostrady, spekana, stara, lecz teraz-wcale niegrozna. Kawalek drogi dalej poczulam, jak Len chwyta mnie za ramie; obrocilam sie, aby zobaczyc, o co jej chodzi. Jak to dobrze miec towarzysza podrozy - druga pare oczu i rak; dobrze moc slyszec drugi glos wypowiadajacy moje imie, miec drugi rozum, ktory zadaje pytania, domaga sie odpowiedzi, chocby i szydzac. -Czego po mnie oczekujesz? Co konkretnie chcesz, zebym zrobila? Musze to uslyszec. -Pomoz mi dotrzec do ludzi. Zostan i dzialaj dalej ze mna, pomagaj mi. Tyle jest do zrobienia. CZWARTEK, 21 CZERWCA 2035 Moj ojciec czesto cytowal ze swojej starej Biblii krola Jakuba: "Przed zginieniem przychodzi pycha, a przed upadkiem wynioslosc ducha". Lubil dobierac trafne cytaty.Wprawdzie moja duma jest poobijana i zraniona, ale przynajmniej jeszcze nie zginelam. Wczoraj uznalam, ze skoro tak dobrze poszlo mi z Nia, moge dalej probowac zjednywac sobie ludzi po drodze do Portland. I tak, gdy przechodzilysmy przez przydrozne miasteczko, ktore wygladalo na dostatecznie duze, aby widok obcego nie postawil mieszkancow na nogi, przystanelam przy kobiecie zamiatajacej werande i spytalam, czy nie moglibysmy za posilek oporzadzic jej podworko. Bez zadnego ostrzezenia otworzyla frontowe drzwi, wywolala dwa wielkie psy i poszczula je na nas. Ledwo zdolalysmy uciec. Ciekawe, ze ani ja, ani Len nie wyciagnelysmy broni. Okazuje sie, ze lek Len przed psami dorownuje sila mojemu. Wczoraj wieczorem pokazala mi pare blizn po pogryzieniu. W kazdym razie wlascicielka tych psow sklela nas, wyzywajac od zlodziei i mordercow, pogan i czarownic. Odgrazala sie, ze zaraz napusci na nas gliny. -A spytalas o prace. Dzieki Bogu, ze nie probowalas opowiadac jej o Nasionach Ziemi! - skomentowala Len, obmywajac glebokie zadrapanie na rece, jakie zrobil jej gwozdz wystajacy z drewnianej furtki tamtej baby. Na szczescie dla nas obu zauwazylam pieski w sama pore, by przepchnac Len przez furtke, dac nura zaraz za nia i zatrzasnac wejscie, szarpiac za dolna listwe. Chyba widzialam, jak jedno bydle wbilo kly w deske w plocie, wsciekle, ze nie moze mnie chapnac. Przy tym wszystkim zdarlam sobie skore na obu dloniach i posiniaczylam biodro, a Len skaleczyla sie o gwozdz. Zaaplikowalam nam obu podskorne tabletki przeciwtezcowe. Kosztowaly slono, jednak zadna z nas juz od dawna nie posiada aktualnych szczepien. Najrozsadniej nie ryzykowac bez potrzeby. -Ciekawe, jakie doswiadczenia ma tamta kobieta, ze zareagowala w ten sposob - rzucilam dzis rano na szosie. -Musiala postradac zmysly, ot co - odparla Len. -Przewaznie za takim zachowaniem kryje sie cos wiecej - zauwazylam. Jeszcze pozniej, na samym poczatku dnia, jakas farmerka przegonila nas, straszac strzelba. Po tym przezyciu postanowilam na dzien lub dwa dac sobie spokoj z probami zjednywania ludzi. Od sklepikarza dowiedzialysmy sie, ze w okolicy preznie dzialaja krzyzowcy Jarreta. Wylapuja wloczegow, czarownice i pogan, i generalnie rzecz biorac, napedzaja potwornego stracha zwyklym mieszkancom przestrogami przed niebezpieczenstwami i zlem, jakie sprowadza kazdy wedrowiec. Ten sklepikarz byl bardzo rozzloszczony. Mowil, ze krzyzowcy psuja mu interes. Odstraszaja nie tylko potencjalnych klientow z autostrady, ale i przerazaja miejscowa klientele, wskutek czego stracil juz wielu stalych kupujacych, ktorzy mieszkaja daleko od jego sklepu. Nauczyli sie robic sprawunki jak najblizej domu, malo zwazajac na jakosc czy ceny. -Jarret twierdzi, ze nie ma nad krzyzowcami zadnej kontroli - opowiadal sklepikarz. - W nastepnych wyborach oddam glos na takiego, co obieca wsadzic tych drani do pierdla, bo tam ich miejsce! 21 By przetrwac, Czerp naukiZ przeszlosci - Ucz sie na dawnych obyczajach I zmaganiach, Od minionych przywodcow i myslicieli. Przywoluj Na pomoc Ich wiedze. Czerp z niej natchnienie, Sile, Bacz na przestrogi. Lecz strzez sie: Bog jest Przemiana. Przeszlosc to tylko przeszlosc. Co bylo, Nigdy Nie wroci. Chcac przetrwac, Poznawaj przeszlosc. Daj jej sie dotknac, A potem Daj jej Odejsc. Lauren Oya Olamina, "Nasiona Ziemi. Ksiegi Zywych" Nie wiem, czy wuj Marc kiedykolwiek powiedzialby mi prawde o mojej matce. Nie sadze, by mial taki zamiar. Caly czas bez zmruzenia oka trzymal sie wersji, ze umarla, a ja nigdy nie podejrzewalam, ze mogl mnie oklamywac. Kochalam go i obdarzalam calkowitym zaufaniem. Kiedy dowiedzial sie, jak zyje, zaproponowal, bym zamieszkala u niego i kontynuowala nauke. -Bystra z ciebie dziewczyna - powiedzial - i jestes moja jedyna krewna. Nie moglem pomoc twojej matce, pozwol mi pomoc sobie. Zgodzilam sie. Nie musialam nawet sie namyslac. Wymowilam prace i przenioslam sie do jednego z domow wuja w Nowym Jorku. Zatrudnil gosposie, prywatnych nauczycieli i kupil kursy komputerowe, abym zdobyla wyksztalcenie na poziomie college'u, jakiego Kayce z Madisonem nigdy by mi nie zapewnili, nawet gdyby mogli. Kayce mawiala: "Jestes dziewczyna. Wystarczy, jesli bedziesz wiedziala, jak prowadzic czysty, porzadny dom i umiala wielbic Boga". Przez wzglad na wuja Marca wrocilam nawet do religii. Do Kosciola Chrzescijanskiej Ameryki. Mieszkalam w podmiejskim domu wuja na polnoc od miasta i w kazda niedziele chodzilam do kosciola - poniewaz tego chcial i z wlasnego przyzwyczajenia. Czulam sie z tym dobrze. Znow spiewalam w chorze i w ramach prac charytatywnych pomagalam opiekowac sie staruszkami w jednym z koscielnych domow pogodnej starosci. Moj powrot do Kosciola byl jak wzucie pary starych, wygodnych butow. W rzeczywistosci jednak bezpowrotnie stracilam wszelka wiare, jaka kiedykolwiek mialam. Kosciol, w ktorym wyroslam, odwrocil sie ode mnie, bo wynioslam sie z domu ludzi, ktorzy nigdy jakos nie nauczyli sie chocby mnie lubic, a co dopiero kochac. Piekne zachowanie jak na Amerykanskich Chrzescijan probujacych odbudowac silna, zjednoczona ojczyzne. Po dlugim namysle i zaczytywaniu sie historia uznalam, ze lepiej wiesc przyzwoite zycie, odnoszac sie dobrze do innych. Lepiej nie zawracac sobie glowy Amerykanskimi Chrzescijanami, katolikami, luteranami czy kim tam jeszcze. Kazde wyznanie wydawalo sie myslec, ze glosi prawde - te jedna jedyna - a jego wyznawcy zaznaja rozkoszy nieba, podczas gdy cala reszta trafi na wieczne potepienie do piekla. Lecz Kosciol byl czyms wiecej niz religia. Byl wspolnota - moja spolecznoscia. Nie chcialam sie od niej odlaczac. Byloby to skazaniem na niewyobrazalna samotnosc. Kazdy ma potrzebe czucia sie czastka czegos wiekszego. Jeszcze zanim zrobilam magisterium z historii, odkrylam, ze i tak nie jestem zdolna wykrzesac z siebie chocby krztyny wiary w doslowne istnienie nieba czy piekla. Uwazalam, ze najlepsze, co mozna uczynic, to troszczyc sie o siebie nawzajem, robiac porzadek z roznymi pieklami, jakie stworzylismy sobie tu, na ziemi. Zdawalo mi sie, ze to juz wystarczajaco wielkie przedsiewziecie dla kazdej jednostki i grupy, i ze to jedna z tych dobrych rzeczy, na ktore Chrzescijanska Ameryka tak ciezko pracowala. Nadal mieszkalam w domu wuja Marca za miastem. Po egzaminie magisterskim podjelam studia doktoranckie. Jednoczesnie zajelam sie tworzeniem scenariuszy do Masek Marzen. Po kilku scenariuszach, jakie ulozylam dla nich na probe, zostalam zatrudniona przez Maski Marzen International. Dzieki wujowi Marcowi mialam teraz wlasny rekorder scenariuszy, o jakim tak marzylam jako dziewczynka. Mialam tez swobode tworzenia niemal wszystkiego, co sobie wymyslalam. W tej branzy poslugiwalam sie pseudonimem Asha Vere. Nie zyczylam sobie zadnych powiazan z nazwiskiem Alexander, a czulabym sie niezrecznie, odcinajac kupony od pokrewienstwa z wujem - i uzywajac nazwiska Duran. W owym czasie bylam przekonana, ze tak brzmialo nazwisko rodowe mojej matki. Nazwisko ojca, Bankole, nic mi nie mowilo, bo przeciez wuj Marc nie potrafil przekazac mi zbyt wiele o Taylorze Franklinie Bankole'u - poza tym, ze byl lekarzem i byl juz bardzo stary, kiedy sie urodzilam. Miano Asha Vere bylo dla mnie w sam raz. Wprawdzie sugerowalo, ze przyszlam na swiat w epoce popularnosci tej wlasnie przedpotopowej Maski Marzen, jednak bylo to bez znaczenia. Ludziom z branzy chyba nawet sie spodobalo. Pracowalam w domu nad moimi Maskami i doktoratem, do ktorego, nawiasem mowiac, podchodzilam z takim brakiem zapalu, ze nim go skonczylam, stuknely mi trzydziesci dwa lata. Praca dawala mi przyjemnosc, podobnie jak towarzystwo Marca, kiedy zachodzil do mnie, aby oderwac sie od zycia na swieczniku i zaznac troche radosci obcowania z rodzina. Bylam szczesliwa. Nigdy nie spotkalam mezczyzny, ktorego chcialabym poslubic. Wlasciwie nigdy nie myslalam o malzenstwie. Z pewnoscia gdzies tam zyly dobrane stadla, jednak dla mnie ta instytucja miala posmak wzajemnego tolerowania sie i znoszenia ludzi, ktorzy bali sie samotnosci albo pozostawali ze soba z przyzwyczajenia. Zdawalam sobie sprawe, ze nie w kazdej rodzinie zycie bylo tak jalowe i brzydkie jak u Kayce i Madisona. Wiedzialam to rozumowo, emocjonalnie jednak nie bylam chyba w stanie zapomniec o chlodnym, gorzkim niezadowoleniu Kayce i wiecznie wilgotnych raczkach Madisona. Z drugiej strony wuj Marc dal mi do zrozumienia, choc nigdy nie wprost, ze seksualnie sklania sie ku wlasnej plci, ale poniewaz jego Kosciol naucza, iz homoseksualizm to grzech, wybral zycie podporzadkowane tej doktrynie. Tak wiec on tez nie mial nikogo. Pewnie w czytaniu brzmi to ponuro, lecz kazde z nas wybralo sobie takie zycie. Poza tym mielismy przeciez siebie. Stanowilismy rodzine. Zdawalo sie, ze to wystarczy. Tymczasem moja matka skupiala uwage na swym drugim dziecku, starszym i najukochanszym - Nasionach Ziemi. Jakos nigdy nie zwracalismy szczegolnej uwagi na rozrastajacy sie ruch Nasion Ziemi. Owszem, gdzies tam istnialo cos takiego. Mimo wysilkow Chrzescijanskiej Ameryki i innych wyznan pienily sie rozne sekty. Zgoda, Nasiona Ziemi byly niezwyklym kultem. Finansowaly badania i eksperymenty naukowe, lozyly na rozwoj techniki. Zaczely od zakladania podstawowek, a skonczyly na college'ach, fundujac pelne stypendia dla biednych, lecz zdolnych studentow. Ci, co je przyjmowali, zobowiazali sie, ze przepracuja pozniej siedem lat, uczac innych, praktykujac medycyne, wykorzystujac zdobyte umiejetnosci na jeszcze inne sposoby, aby polepszac warunki zycia w licznych wspolnotach ruchu. Docelowo chodzilo o to, aby pomoc tym wspolnotom poleciec do gwiazd i zasiedlic dalekie planety. -Wiesz cos o nich? - zagadnelam wuja Marca, gdy kilkakrotnie zdarzylo mi sie przeczytac i uslyszec w mediach rozne wzmianki na temat ruchu. - Serio planuja cos takiego? Miedzygwiezdna emigracje? Moj Boze, czemu po prostu nie wyniosa sie na Antarktyde, skoro tak tesknia za zyciem w prymitywie? Zaskoczona patrzylam, jak wuj sciaga usta w prosta kreske i odwraca wzrok. Spodziewalam sie raczej, ze parsknie smiechem. -Oni wcale nie zartuja - odezwal sie. - To smutni, smieszni, wprowadzeni w blad ludzie, ktorzy wierza, ze panaceum na wszystkie bolaczki ludzkosci bedzie odlot na Alfe Centauri. Mnie to rozsmieszylo. -Ma przyleciec po nich latajacy talerz czy inne UFO? -Wzruszyl ramionami. -Zalosna sekta. Nie zaprzataj sobie nimi glowy. -Oczywista, zareagowalam na odwrot. Przestalam odwiedzac moje tradycyjne miejsca w sieciach i zaczelam wyszukiwac materialy o Nasionach Ziemi. Traktowalam to jako zabawe. Nie mialam zamiaru w zaden sposob wykorzystac tego, czego sie dowiem; bylam tylko ciekawa - myslalam tez, ze moze wpadnie mi jakis pomysl na Maske Marzen. Dowiedzialam sie, ze Nasiona Ziemi to zamozna sekta, w ktorej kazdy bedzie chetnie widziany i z pozytkiem wykorzystany. Byla wlascicielem ziemi, farm, fabryk, szkol, sklepow, bankow i paru calych miasteczek. Wygladalo tez na to, ze skupia mnostwo znanych ludzi - prawnikow, lekarzy, dziennikarzy, naukowcow i politykow, a nawet kongresmanow. Naprawde kazdy z nich zyl nadzieja, ze odleci na Alfe Centauri? To nie moglo byc az tak proste. Mimo to im wiecej czytalam na temat ich przekonan, tym mocniej nimi gardzilam. Tak duzo bylo do zrobienia tutaj na Ziemi - tyle panoszylo sie chorob, glodu, nedzy i cierpienia, a jakas bogata organizacja wkladala kolosalne pieniadze, mnostwo wysilku i czasu w takie brednie! W koncu natknelam sie na "Ksiegi Zywych" i uzyskalam dostep do wiadomosci na temat Lauren Oya Olamina. Nawet po lekturze informacji o mojej matce i zobaczeniu jej portretu nic mnie nie tknelo. Ani razu nie przemknelo mi przez glowe: "O rany, jaka do mnie podobna". Bo naprawde wygladala jak ja, a raczej ja wygladalam jak ona. Jednak umknelo to mojej uwagi. Widzialam jedynie wysoka kobiete w srednim wieku, o ciemnej skorze, zniewalajacych oczach i milym usmiechu. W jakims sensie wywarla na mnie wrazenie osoby, ktora moglabym polubic i obdarzyc zaufaniem - co napedzilo mi strachu i sprawilo, ze natychmiast poczulam do niej niechec. Ostatecznie byla przeciez przywodczynia sekty. Powinna miec uwodzicielska powierzchownosc. Ale ze mna jej sie nie uda. Takie byly moje jedyne wrazenia po obejrzeniu jej wizerunku. Nic dziwnego, ze jest taka bogata; nie dziwota, ze potrafila przyciagnac zwolennikow do tak smiesznej wiary. Jest czlowiekiem niebezpiecznym. Z "Dziennikow Lauren Oya Olamina" NIEDZIELA, 29 LIPCA 2035 Portland.Zgromadzilam jeszcze kilka osob. Nie sa to ludzie, ktorzy beda ze mna wedrowac; nie osiedla sie tez razem w jakiejs bedacej latwym celem wiosce. Niektorzy z nich maja wlasne stale domy, innym tego wlasnie brakuje. Na przyklad Isis Duarte Norman. Mieszka w parku miedzy rzeka a ruinami starego spalonego hotelu. Ma tam swoja chalupke z drewna uszczelnionego plastikiem, gdzie co wieczor mozna ja zastac. W ciagu dnia pracuje - sprzata domy. Dzieki temu ma co jesc i utrzymuje siebie i swoje uzywane ciuchy w czystosci. Nielatwo jej, ale jest porzadna i przyzwoita. Ma czterdziesci trzy lata. Facet, za ktorego wyszla, gdy miala dwadziescia trzy, szesc lat temu rzucil ja dla czternastolatki, corki jednej z jego sluzacych. -Byla sliczna - opowiadala Isis. - Wiedzialam, ze maz nie utrzyma rak z dala od niej. Niewiele moglam zrobic, by chronic ja czy siebie, ale nigdy nie przyszlo mi do glowy, ze ja wezmie, a mnie przepedzi. Tak wlasnie zrobil. Przez szesc lat tulala sie bez domu i prawie bez nadziei. Wyznala, ze chciala z soba skonczyc. Jedynie strach ja powstrzymal - obawa, ze nie zdola sie zabic, ze trwale sie okaleczy, skazujac sie na dlugie, powolne konanie z bolu i glodu. Calkiem mozliwe. Portland to ogromne, przeludnione miasto. Nie jest to Los Angeles czy rejon Zatoki, lecz i tak jest wielkie. Dla wlasnego bezpieczenstwa ludzie tu ignoruja sie wzajemnie. Dla mnie jest to rownie przydatne, co przerazajace. Poznalam Isis przez to, ze stanelam pod drzwiami jednego z domow, w ktorych sprzatala. W innych okolicznosciach nigdy nie osmielilaby sie do mnie zagadac. A tak kazano jej przyszykowac mi cos do jedzenia i przyniesc, jak juz skoncze porzadkowac podworze. Gdy podeszla z posilkiem, byla nieufna. Chwile pozniej rozejrzala sie po podworku i pochwalila mnie za dobra robote. Zamienilysmy pare slow. Kiedy odprowadzalam ja do jej chalupy, byla przestraszona. Przeciez udawalam mezczyzne. Uznalam za krepujace i niebezpieczne chodzic po miescie jako bezdomna kobieta. Niektore niezle daja sobie z tym rade - ja nie. Pozegnalam sie z Isis przed chalupa, nie wpraszajac sie do srodka. Lepiej nie naciskac ludzi. Najlepiej, jak to nazywa Len, ich uwodzic. Od tamtej pory kilkakrotnie spotkalam sie z Isis. Rozmawialysmy, zacytowalam pare strof, rozbudzajac jej zainteresowanie. Ma dwoje prawie doroslych juz dzieci, ktore mieszkaja u jej dawnej tesciowej, wiec obchodzi ja, co niesie przyszlosc. Zamierzam Isis zalatwic prace stalej opiekunki do dzieci, dzieki czemu znow bedzie mieszkac w domu z prawdziwego zdarzenia. To moze potrwac, ale dopne swego. * * * Na drugim spolecznym biegunie mieszcza sie Joel i Irma Elfordowie. Zaraz po moim przybyciu do Portland zatrudnili mnie do pomalowania ogrodzenia i garazu oraz do paru innych prac na podworzu. Pracowalysmy z Len, zaczynajac od wyciecia chwastow, nastepnie zbierajac warzywa, a takze grabiac i porzadkujac ogrod z tylu domu, ktory zamienial sie juz w prawdziwa dzicz. Potem, kiedy opadl kurz, pomalowalysmy garaz. Na nastepny dzien zostalo nam ogrodzenie. Za to wszystko mialysmy obiecana gotowke w twardej walucie, co wprawilo nas obie w dobry humor. Przyjemnie sie z Len pracuje. Szybko sie uczy, bez przerwy narzeka, lecz ostatecznie wspaniale sie spisuje, choc czasem robota bardzo sie dluzy. Przewaznie dobrze sie przy tym bawi. Cale to psioczenie to tylko jej dziwactwo. Po pracy Joel i Irma zaprosili nas na wspolny posilek przy jednym stole. Chcac przyciagnac uwage Irmy, machnelam napredce jej portret, dodajac do niego wiersz - specjalnie do niej dobrany, bo zauwazylam, ze przejawiala zainteresowanie sprawami srodowiska. W naturze Nie ma nic obcego. Ona jest Wszelkim istniejacym bytem. Ziemia I wszystkim, co na Ziemi. Wszechswiatem I wszystkim, co w nim jest. Bogiem, Co nigdy nie spoczywa. Mna, Toba, Nami, Nimi, Ktorzy walczymy z pradem Lub idziemy na dno. Moze dlatego, ze rok wczesniej zmarla jej matka, odnioslam wrazenie, iz Irme poruszyl tez fragment mowy pogrzebowej z Zoledzia: Powierzamy naszych zmarlych. Sadom I gajom. Zwracamy ich Zyciu. Bylysmy z Len nieoczekiwana nowoscia i Elfordow bardzo ciekawily nasze osoby. Pozwolili, bysmy umyly sie w ich lazience w tylnym skrzydle domu, a potem przebraly w czyste ubrania z naszych plecakow. Nastepnie posadzili nas przy stole, uraczyli obfitym posilkiem i na koniec zarzucili gradem pytan. Dokad idziemy? Czy mamy domy? A rodziny? Nie? No coz... Jak dlugo jestesmy bezdomne? Gdzie sie podziewamy w zla pogode? Nie boimy sie "tam, na szosie"? Poniewaz wydawalo sie, ze Len nie przejawia ochoty do rozmowy, z poczatku odpowiadalam za nas obie. Jak najczesciej uzywalam strof "Nasion Ziemi". Nie czekalam dlugo, by Irma zapytala: -Z czego pochodza te cytaty? Kiedy odpowiedzialam, posypaly sie dalsze pytania: -Moglabym rzucic okiem? Pierwszy raz slysze ten tytul. I dalej: -Czy to cos buddyjskiego? Nie, juz widze, ze nie. W mlodosci sama bylam bliska przejscia na buddyzm. Irma ma teraz trzydziesci siedem lat. -Bardzo proste wierszyki. Bardzo bezposrednie. Ale niektore sa naprawde urokliwe. -Chce byc zrozumiana - wyjasnilam. - Chce, zeby ludziom latwo bylo pojac, o co chodzi. Nie wszedzie mi-sie udalo, ale naprawde bardzo mi na tym zalezy. Nie moglabym wymarzyc sobie z jej strony lepszej reakcji. -Ty to napisalas? Ty?! Powaznie? W takim razie powiedz mi, prosze, na stronie czterdziestej siodmej... Irma i Joel to spokojna, bezdzietna para w srednim wieku. Wola zyc w skromnej dzielnicy klasy sredniej, choc stac ich na mieszkanie we wlasnej, otoczonej murem enklawie. Sa ciekawi wydarzen na swiecie i zaniepokojeni, dokad zmierza kraj. Ich zamoznosc uwidacznialy sliczne i drogie drobiazgi porozstawiane w calym domu - zabytkowe krysztaly i srebra, stare papierowe ksiazki w skorzanych oprawach, obrazy, a posrod tego wszystkiego odrobina nowoczesnosci: sieciowy system telefoniczny o zasiegu globalnym, zawierajacy rowniez - jak twierdzi Len - ostatnie slowo techniki w dziedzinie wirtualnych pokoi. Dzieki niemu Elfordowie moga ogladac widoki i kazdym innym zmyslem doswiadczac bytnosci w dowolnym zakatku Ziemi lub jakims zaprogramowanym wyimaginowanym miejscu, wszystko bez ruszania sie z domu. A mimo to interesowala ich rozmowa z nami. Trzeba jednak zachowac ostroznosc. Nasi gospodarze moga byc znudzeni i zlaknieni zarowno nowosci, jak i celu, ale z pewnoscia nie sa glupi. Z nimi musialam postepowac bardziej otwarcie, niz zazwyczaj postepuje z ludzmi pokroju Isis. Opowiedzialam im spory kawal mojej wlasnej historii, zdradzajac, co probuje osiagnac. Uznali, ze jestem odwazna, naiwna i... interesujaca. Pozwolili nam przenocowac w malym, wygodnym domku goscinnym na zapleczu ich posiadlosci. Nazajutrz, gdy juz uporalysmy sie z pomalowaniem ogrodzenia, wynalezli dla nas jeszcze pare drobnych prac, od czasu do czasu podchodzac, zeby pogadac. Przy czym naprawde, z nieslabnacym zainteresowaniem, sluchali, co mamy do powiedzenia. -O co chcesz ich poprosic? - zapytala mnie Len tego samego dnia wieczorem, kiedy ponownie rozgoscilysmy sie w malym domku. - Kupilas ich, dobrze wiesz, chociaz jeszcze sami nie zdaja sobie z tego sprawy. Przytaknelam skinieniem glowy. -Tesknia za jakims dzialaniem - odparlam. - Sa spragnieni prawdziwego celu. Przypuszczam, ze sami rzuca kilka propozycji. Beda czuc sie lepiej, jesli od nich wyjda pierwsze sugestie. To da im poczucie, ze wciaz panuja nad sytuacja. Pozniej mam zamiar ich naklonic, aby przyjeli do siebie Allie. Ten domek dla gosci doskonale nada sie dla niej i Justina. Kiedy zobacza, co Allie potrafi zrobic prostymi narzedziami z paru kawalkow drewna, beda zachwyceni. Chyba poznam tez Allie z Isis. Mam przeczucie, ze przypadna sobie do gustu. -Elfordowie prawie ze jedza ci z reki - rzucila Len. Znow kiwnelam glowa. -Przypomnij sobie innych spotkanych ludzi, przez ktorych mialysmy same klopoty. Ciesze sie, ze raz na jakis czas trafia sie ktos chetny i pelen entuzjazmu. Rzecz jasna, znow odszukalam brata. Caly czas czuje, ze nie bardzo sie pale, aby o tym mowic. Marc wyglasza kazania w jednym z duzych schronisk miejskich w Portland, pomaga tez w jego prowadzeniu i uczeszcza do seminarium Kosciola Chrzescijanskiej Ameryki. "Chce przyjac swiecenia kaplanskie. Wytrwale chodzilam, by go posluchac, zostawiajac kartki z prosba o spotkanie. Dopiero po dwoch tygodniach dal za wygrana. -Zakladam, ze gdybym przeniosl sie do Michigan, tez bys tam dotarla - oznajmil na powitanie. Bylismy w jego bloku mieszkalnym, ktory przypominal dom akademicki. Poniewaz Marcowi nie bylo wolno przyjmowac gosci we wlasnym mieszkaniu, spotkalismy sie w wielkiej jadalni tuz przy westybulu. Schludne, ciemne, proste pomieszczenie, zastawione samymi niedobranymi drewnianymi stolami i krzeslami. Sciany mialy kolor ponurej zieleni, a podloga wylozona byla szarymi kafelkami, tu i owdzie przetartymi do drewnianego podloza. Siedzielismy tam calkiem sami, popijajac cos, co podobno mialo byc goraca herbata cynamonowo-jablkowa. Kiedy kupilam filizanke z automatu, przekonalam sie, ze smakowalo jak letnia, lekko oslodzona woda. Nieliczne, rozmieszczone daleko od siebie lampy dawaly slabe swiatlo. Ktos, kto urzadzal te jadalnie, wyraznie chcial, by sprawiala jak najbardziej ponure i przygnebiajace wrazenie. -Tu liczy sie sluzba Bogu - powiedzial moj brat. Zapewne wodzilam dokola spojrzeniem, bezwiednie zdradzajac sie z moja niema krytyka. -Wybacz - rzucilam. - Skoro wlasnie tutaj chcesz byc, nic mi do tego. Prosze tylko, zebys okazal troche troski o swoja siostrzenice. -Skoncz z tym protekcjonalizmem! Radzilem ci juz, co masz robic, zeby ja znalezc! Wstapic do Chrzescijanskiej Ameryki. Zbylam to wzruszeniem ramion. -Nie moge. Po prostu nie potrafie - odparlam. - Gdyby Cougar tez tu byl, moglbys stanac z nim po tej samej stronie barykady? Ma sie rozumiec, wylacznie w ramach zawodowej powinnosci. Zostalbys jednym z jego pomagierow? -To nie to samo! -Dla mnie tak. Krzyzowcy Chrzescijanskiej Ameryki zrobili mi dokladnie to samo co on tobie. Tyle ze oni niewolili mnie dluzej. I nie mow mi, ze to tylko jacys renegaci. Otoz bynajmniej. Natknelam sie na jednego z tych, co nas chlostali i gwalcili w Zoledziu. Pracowal jako uzbrojony straznik w schronisku w Eurece. Marc wstal. Tak bardzo chcial uciec od mego towarzystwa, ze niemal przewrocil krzeslo. -Wreszcie mam szanse osiagnac to, czego chce - oswiadczyl. -- Nie dopuszcze, zebys ja zniweczyla! -Tu nie chodzi o ciebie - powiedzialam, wciaz siedzac. Szkoda, ze nie masz dziecka, Marc, bo moze bylbys w stanie zrozumiec, jak to jest, kiedy sie nie wie, gdzie ono sie podziewa, czy jest dobrze traktowane, czy... czy w ogole jeszcze zyje. Gdybym tylko mogla to wiedziec! Dlugo stal nade mna, patrzac z gory jak na kogos, kogo nienawidzi. -Nie wierze, ze jestes zdolna do jakichkolwiek uczuc stwierdzil. Wlepilam w niego zdumione spojrzenie. -Marc, moja corka... -Myslisz, ze tak nalezy, wiec udajesz te macierzynska troske. Moze nawet chcialabys cos czuc, ale nie potrafisz. Chyba wolalabym juz, gdyby mnie uderzyl. Niezdolna do zadnej innej reakcji, siedzialam dalej jak zmartwiala. Lzy poplynely mi z oczu. Po dluzszej chwili moj brat odwrocil sie i odszedl; na jego twarzy takze polyskiwaly lzy. Jeszcze nim zniknal, czulam, jak ogarnia mnie pragnienie nienawisci. Nie do konca umialam, ale chcialam go znienawidzic. -Bracia! - mruknela Len, gdy zrelacjonowalam jej to spotkanie. Czekala w domku Elfordow. Wysluchala mojej relacji, przypuszczalnie odbierajac ja wedlug wlasnego doswiadczenia. -Marc musi obwiniac mnie za wszystko - podsumowalam. Wciaz nie chce przed samym soba przyznac, ze moje krzywdy ma na sumieniu Chrzescijanska Ameryka. Nie moglby obcowac z lajdakami i zbrodniarzami, wiec postanowil wierzyc, ze sa niewinni, a wine za to wszystko jakos przeniosl na mnie. -Czemu wymyslasz mu usprawiedliwienia? - drazyla Len. -Wcale nie. Sadze, ze on naprawde tak czuje. Mial lzy w oczach, kiedy odchodzil. Nie chcial, zebym zauwazyla, ale i tak widzialam. Ma do wyboru albo wyrzec sie mnie, albo utracic marzenia. Chrzescijanska Ameryka ksztalci go na kogos, kim zawsze chcial byc - na prawdziwego pastora. Takiego jakim byl nasz ojciec. Westchnela i pokrecila glowa. -I co teraz zrobisz? - spytala. -Jeszcze nie wiem. Moze Elfordowie podsuna mi jakis pomysl. -Elfordowie. No tak... Kiedy cie nie bylo, Irma spytala mnie, czy nie zechcialabys wyglosic paru slow do grupki jej przyjaciol. -Zamierza urzadzic przyjecie i, jak przypuszczam, pochwalic sie toba. -Zartujesz! -Powiedzialam, ze chyba sie zgodzisz. Wstalam i wyjrzalam przez okno na grusze ciemniejaca na tle nocnego nieba. -Wiesz co? Gdybym tylko znalazla corke, zaczelabym myslec, ze moje zycie pieknie sie uklada. NIEDZIELA, 16 WRZESNIA 2035 Wreszcie udalo mi sie sklonic Marca do ponownego spotkania. Moze z rodziny juz tylko on zostal mi na swiecie. Nie chce, bysmy byli wrogami. -Obiecaj mi, ze jesli kiedykolwiek odnajdziesz Larkin, to jej pomozesz - poprosilam. -Jak moglbym nie zrobic przynajmniej tyle? - odpowiedzial pytaniem, wciaz chlodno. -Dobrze ci zycze, Marc. Nigdy nie zyczylam inaczej. Jestes moim bratem i kocham cie. Nawet po tym wszystkim, co zaszlo, nie moge przestac cie kochac. Westchnal. Znow siedzielismy w wielkiej, posepnej jadalni w jego domu. Tym razem tu i owdzie siedzialo jeszcze pare osob, jedzac pozny lunch, a moze wczesna kolacje. W wiekszosci byli to mezczyzni, mlodzi i starzy, siedzacy osobno lub malymi grupkami. Niektorzy gapili sie na mnie z dezaprobata. -Nie masz pojecia, co dla mnie znaczy Chrzescijanska Ameryka - odezwal sie Marc. Wydawal sie mniej daleki, glos mu zlagodnial. -Alez mam pojecie - odparlam. - Przyszlam tu jeszcze raz wlasnie dlatego, ze naprawde rozumiem. Bedziesz duchownym Chrzescijanskiej Ameryki, a ja bede twoja siostra heretyczka. Przezyje to. Ale ciezko byloby mi pogodzic sie z mysla, ze jestesmy wrogami. Nigdy nie chcialam, aby do tego doszlo. Po chwili milczenia odpowiedzial: -Nie jestesmy wrogami. Jestesmy rodzenstwem i ja tez cie kocham. Uscisnelismy sobie dlonie. Zrobilismy to chyba pierwszy raz w zyciu, lecz mialam wrazenie, ze to jedyna forma kontaktu, jaka byl w stanie zniesc. Allie z Justinem przybyli, aby zamieszkac w Portland. Zadzwonilam do niej i kazalam wziac czesc kwoty, ktora jej powierzylam. Tak wiec miala czym zaplacic George'om za podwiezienie. Elfordowie zgodzili sie ulokowac tych dwoje w domku dla gosci. Len i ja dostalysmy wlasne pokoje nad garazem w domu jednego z ich przyjaciol - kolejnego pozyskanego stronnika. Tak wlasnie zaczelam nazywac ich w myslach - stronnikami. Przemawiamy do grup w ich domach. Prowadzimy dyskusje i nauczamy prawd Nasion Ziemi. Mowie "my", jako ze Len rowniez zaczela brac w tym bardziej czynny udzial. Pewnego dnia bedzie nauczac samodzielnie, moze nawet przyuczy sobie kogos do pomocy. Piszac te slowa, tesknie za nia tak, jak gdyby juz ruszyla wlasna droga, a ja mialabym przy sobie juz nastepna mloda sceptyczke do przekabacenia. Dzieki Elfordom, ich przyjaciolom i-przyjaciolom tych przyjaciol dostajemy zaproszenia, aby przemawiac w prywatnych domach lub malych salkach w calym miescie. Zauwazylam, ze w kazdej grupie znajdzie sie jedna, dwie osoby, ktore traktuja temat powaznie i odnajduja w Nasionach Ziemi cos, co jest dla nich do przyjecia; cos, czego pragna i potrzebuja. Z ich pomoca bedzie mozna otworzyc nasze pierwsze szkoly. Nie przypadkiem kosciol i szkola byly w Zoledziu tym samym. Nie chodzi jedynie o to, ze miescily sie w jednym budynku. One po prostu stanowily jedna instytucje. Jesli Przeznaczenie Nasion Ziemi ma naprawde byc czyms wiecej niz tylko odleglym, mitycznym rajem, Nasiona Ziemi nie moga byc wylacznie systemem wiary - musza stac sie sposobem zycia. Trzeba wychowywac w nim dzieci, a doroslym czesto o nim przypominac, nieustannie ich w nim umacniac. I jedni, i drudzy powinni pojmowac, w jakim stopniu swym postepowaniem przyczyniaja sie do spelnienia Przeznaczenia. Jeszcze zanim bedziemy w stanie posylac dzieci Nasion Ziemi na uczelnie, nalezy wpoic im oddanie nie tylko nauce, ale i sprawie wypelnienia Przeznaczenia. Jezeli to sie powiedzie, wtedy kazdy dowolny kierunek studiow, jaki wybiora, moze stac sie narzedziem do osiagniecia tego ostatecznego celu. NIEDZIELA, 30 WRZESNIA 2035 Znalazlam potencjalny dom dla Travisa i Natividad. Dzwonilam do nich kilkakrotnie, ale nikt nie odpowiadal. Martwilam sie o nich, az wreszcie wczoraj wieczorem udalo mi sie z nimi skontaktowac. Mieszkaja na dzikim koczowisku pare kilometrow od Sacramento. Trafili w to miejsce sladem pogloski, jakoby widziano tam jakies dzieci z Zoledzia. Trop okazal sie falszywy, lecz w drodze skonczyla im sie gotowka. Musieli przerwac wedrowke i zatrudnic sie przy jakiejs pracy na roli. Nie mieli lekko, bo za ciezka harowke dostawali niewiele wiecej, niz kosztowalo ich wyzywienie i mieszkanie w koszmarnych, ciasnych chalupkach.Sciagna tu razem z siostrami Mora i nowo narodzonym dzieckiem jednej z nich. Nie jestem w stanie zwrocic im ich pociech, ale moge dopilnowac, zeby znalezli zajecie, ktore da im wyzywienie i przyzwoity dach nad glowa. Zamieszkaja w duzym budynku, gdzie ma sie miescic nasza pierwsza szkola. Dom jest wlasnoscia jednego z mych nowych stronnikow, ktory wypowiedzial magiczne slowa: "Co moge zrobic? Czego wam trzeba?". Czego to nam nie trzeba! Ten budynek to wlasciwie wielki i pusty szkielet, przy ktorym Douglasowie i Morowny beda musieli solidnie sie natrudzic. Potrzebny mu remont, malowanie, zalozenie ogrodu, postawienie plotu - wszystko. Za to na pietrze jest dosc przestrzeni zyciowej nawet dla licznej rodziny, a na parterze wystarczajaco miejsca do pracy i nauki. Na dodatek wlasciciele nieruchomosci maja krewnych nie tylko we wladzach miejskich, lecz i stanowych. Naleza do tych, ktorych krzyzowcy Jarreta nauczyli sie zostawiac w spokoju. Poza tym obie z Len zostalysmy zaproszone, by w przyszlym miesiacu nauczac w kilku domach w okolicy Seattle. WTOREK, 13 LISTOPADA 2035 Wreszcie zdolalam przekonac Harry'ego, aby przywedrowal na polnoc. Natknal sie na familie Figueroa i postanowili podrozowac razem. Przykro mi to mowic, ale nie znalazl ani Tabii, ani Russa; za to przygarnal trzy sieroty, ktore spotkal na szosie kawalek na polnoc za San Luis Obispo. Gdy matke tej trojki na jego oczach przejechala ciezarowka, od razu zaopiekowal sie dzieciakami. Coraz wiecej pojazdow pedzi dzis po drogach juz za dnia. Wedrowka pieszo znow robi sie niebezpieczniejsza. Choc potracenie kogos i zwianie z miejsca wypadku to potworny postepek, odnosze wrazenie, ze w rezultacie dal on Harry'emu cos, czego potrzebowal, a mianowicie dzieci, ktore moze chronic, ktorym jest potrzebny, ktore przybiegaja i lapia go za rece, kiedy cos je wystraszy. Oboje z Zahra zawsze powtarzali, ze pragna miec duza rodzine. Harry jest takim dobrym tata. Mam dla niego posade nauczyciela w Seattle. Wierze, ze to zajecie mu posluzy, jezeli tylko sam sobie na to pozwoli. Sciaga tez Jorge Cho z rodzina. I jemu, i Di znalazlam prace w Portland. Teraz czas rozejrzec sie za czyms dla Figueroow. Chyba w koncu dopielam swego. Moje zycie nareszcie nauczylo mnie wystarczajaco duzo, bym mogla rozpoczac prawdziwy zasiew Nasion Ziemi. Moze jeszcze za wczesnie, abym tak mowila, jednak czuje, ze to prawda. Wierze, ze tak jest. Zgodzilam sie, by Elfordowie udostepnili darmowo w sieciach "Pierwsza Ksiege Zywych". Nigdy nie oczekiwalam, ze zbije kase na tej ksiazce. Moje jedyne obawy biora sie stad, ze ktos moze chciec ja przeinaczyc, przeksztalcajac w instrument innej teologii albo wykorzystujac w jakiejs nowej odmianie demagogii. Joel Elford twierdzi, ze najlepszy sposob, aby temu zapobiec, to wlasnie rozpowszechnic bezplatnie w kazdej dostepnej sieci pod mym prawdziwym nazwiskiem. Rzecz oczywista, gdyby istotnie doszlo do powaznego naduzycia, prawo autorskie bedzie moja legalna furtka do wycofania sie na z gory upatrzona pozycje. -Podejrzewam, ze sama nie zdajesz sobie sprawy, co stworzylas - powiedzial mi Joel. Rzucilam mu zdziwione spojrzenie i nagle dotarlo do mnie, ze on naprawde wierzy w to, co mowi. -I nie masz pojecia, ilu ludzi to porwie - kontynuowal. Przede wszystkim wprowadze twoja ksiazke do sieci, ktorymi sa zainteresowane amerykanskie uczelnie, a co za tym idzie, pomniejsze wolne miasta, gdzie tyle z nich sie znajduje. Naturalnie tekst pojdzie na caly swiat, ale najwiecej uwagi przyciagnie wlasnie w takich miejscach. Usmiechal sie, wiec spytalam: -I jak sadzisz, co potem nastapi? -Ludzie zaczna do ciebie pisac - odparl. - Wkrotce odzew bedzie taki, ze nie bedziesz wiedziala, co z tym zrobic. Raptem spowaznial. -To, co robisz juz teraz, tez jest wazne. Dlatego uwazaj. Irma ufala mi bardziej niz on. Joel wciaz jeszcze mnie obserwowal - z ogromna ciekawoscia. Mowi, ze to jak uczestniczenie w narodzinach. NIEDZIELA, 30 GRUDNIA 2035 Znow w drodze.Wprawdzie to dla mnie zadna nowosc, jednak tym razem jest inaczej. Tym razem dzieki ksiazce jestem w rozjazdach na zaproszenie roznych kol uniwersyteckich i pozauniwersyteckich, ktore jeszcze placa mi za podroz i za przemawianie - to troche tak jak gdyby lod kasowal forse za to, ze ma byc zimny. I latam. Latam samolotami! Przewedrowalam na piechote wieksza czesc Zachodniego Wybrzeza, a teraz latam sobie w glab kraju i do wielu roznych miejsc na Wschodnim Wybrzezu. Ladowalam juz w Newark w etanie Delaware, w Clarion w Pensylwanii i jeszcze dalej, bo w Syracuse w stanie Nowy Jork. Niebawem frune do Toledo w Ohio, Ann Arbor w Michigan, Madison w Wisconsin i Iowa City w Iowa. -Niezle jak na pierwsza trase - podsumowal Joel przed moim wyjazdem. - Przewidzialem, ze wzbudzisz zainteresowanie. Ludzie dojrzeli do czegos nowego i dajacego nadzieje. Umieralam ze strachu, zamartwiajac sie lotem i perspektywa przemawiania do tylu obcych sluchaczy. A jesli wywolalam jakis calkiem niezdrowy odzew? Jak poradzi sobie z tym wszystkim Len? O nia tez sie martwilam, bo panikowala chyba jeszcze bardziej niz ja, zwlaszcza przed podroza samolotem. Wykosztowalam sie na porzadne ciuchy dla nas obu. Joel i Irma odwiezli nas na lotnisko, swoim wielkim autem. Jedynym zbytkiem, na jaki sobie pozwalaja, jest wlasnie posiadanie najnowszego modelu uzbrojonego i opancerzonego samochodu - prawdziwej cywilnej "larwy". Maszyna kosztowala tyle co ladny dom w dobrej dzielnicy i wyglada dostatecznie przerazajaco, by odstraszac wszystkich na tyle glupich, aby tracic czas na zabawe w porywanie pojazdow. -Jeszcze sie nie zdarzylo, bysmy musieli tego uzyc - powiedziala Irma, prezentujac mi uzbrojenie. - Nie lubie broni. Przeraza mnie. Ale gdybysmy jej nie mieli, balabym sie jeszcze bardziej. Teraz obie z Len dajemy wyklady i prowadzimy warsztaty na temat Nasion Ziemi. Wynagradzaja nas w twardej walucie, dobrze karmia i pozwalaja mieszkac w dobrych, bezpiecznych hotelach. Jestesmy przyjmowane zyczliwie, wysluchiwane, a nawet brane powaznie przez tych spragnionych jakiejkolwiek wiary, jakiegos trudnego, lecz wartego zachodu celu, w ktory warto sie zaangazowac. Bywa i tak, ze wysmiewaja nas, spieraja sie z nami, wygwizduja, strasza ogniem piekielnym - albo karabinowym. Jednakze mimo to wszystko nie sposob nie zauwazyc, ze Jarret z kazdym dniem traci dzis na popularnosci. Chyba jego wizja religii okazala sie niekorzystna dla biznesu, niezgodna z zasadami konstytucji i zla dla przewazajacej czesci narodu. Tak bylo od samego poczatku, ale teraz coraz wiecej ludzi wyraza chec przyznania tego glosno. I choc krzyzowcy terrorem zmusili niektorych do milczenia, to innych tylko mocniej tym rozsierdzili. Spotykam coraz wiecej osob, ktore znalazly wlasnie moment zyciowego wytchnienia i z niepokojem dumaja nad tym, w jaki paskudny dol nieprzerwanie stacza sie ich kraj. W latach dwudziestych naszego wieku, gdy ludzie chorowali i glodowali, nikt nie mial czasu ani energii, aby choc rzucic okiem poza wlasne rozpaczliwe polozenie. Dzis jednak, kiedy juz lepiej radza sobie z zaspokajaniem podstawowych potrzeb, zaczynaja sie rozgladac i czuc niezadowolenie z powolnego tempa zmian - i z Jarreta, ktory ze swoja wojna i krzyzowcami spowolnil je jeszcze bardziej. Gdyby wygral te wojne, byc moze, sprawy wygladalyby inaczej. W kazdym razie niektorzy z tych niezadowolonych odnajduja to, czego pragna i potrzebuja, w Nasionach Ziemi. Wlasnie tacy przychodza do mnie i pytaja: "Co moge zrobic? Uwierzylem. Teraz chce jakos pomoc". Tak wiec wreszcie zaczelam docierac do ludzi. Pozyskalam tylu od Eureki az po Seattle i Syracuse, ze mysle, iz nawet gdybym jutro umarla, niektorzy sposrod nich wymysliliby sposoby, by dalej zdobywac i dzielic sie wiedza, dazac do osiagniecia Przeznaczenia. Nasiona Ziemi juz nie zgina. Beda rosnac w sile, zmuszajac ludzkosc, by stala sie silna, swiadoma celu, by latwo sie przystosowywala, a musimy sie zmienic, jezeli mamy dojrzec do wypelnienia Przeznaczenia. Mam swiadomosc, ze od czasu do czasu sprawy przybierac beda gorszy obrot. Religie sa tak samo niedoskonale jak wszelkie inne instytucje bedace tworem czlowieka. Jednak Nasiona Ziemi 'spelnia swoj zasadniczy cel. Wymusza na nas, bysmy stali sie czyms wiecej. A gdy to sie powiedzie, ofiaruja nam cos w rodzaju gatunkowego ubezpieczenia na zycie. Gdybym tylko mogla dozyc chwili tego sukcesu! Tak bardzo chcialabym znalezc sie w gronie tych, co wyfruna, by zakorzenic sie wsrod gwiazd. Niestety, moge jedynie miec nadzieje, ze poleci tam moja Larkin, a moze dopiero jej dzieci - albo dzieci Marca. Cokolwiek ma byc, dopoki zyje, nie ustane w wysilkach, nie przestane nauczac, kierujac ludzi ku Przeznaczeniu. Zawsze wiedzialam, ze dzielenie sie Nasionami Ziemi z innymi to jedyny cel mojego zycia. EPILOG Nasiona Ziemi to nasza doroslosc.Pierwsze rozposcieranie skrzydel, Opuszczenie matki, Zmiana dziecka w mezczyzne albo kobiete. Bylismy dziecmi, Co bily sie o pelna piers, Opiekunczy uscisk, Miekkie miejsce na kolanach. To jest wazne dla dzieci. Lecz Nasiona Ziemi zwiastuja dojrzalosc. Doroslosc to slodycz, lecz i smutek. To trwoga, lecz i prawo do dzialania. Stalismy sie juz mezczyznami, kobietami. Jestesmy Nasionami Ziemi. A Przeznaczeniem Nasion Ziemi Jest zakorzenic sie wsrod gwiazd. Lauren Oya Olamina, "Nasiona Ziemi. Ksiegi Zywych" Wuj Marc pozostal ostatecznie moja jedyna rodzina. Nigdy wiecej nie widzialam juz Kayce i Madisona. Gdy sie zestarzeli i znalezli w potrzebie, wysylalam im pieniadze, zatrudnialam ludzi do opieki nad nimi, ale nigdy do nich nie wrocilam. Tak jak oni spelnili swoj obowiazek wobec mnie, ja wywiazalam sie z mojego wobec nich. W koncu spotkalam matke. Nadal wiodla zycie tulacza. Byla niesamowicie bogata - to znaczy, jej ruch Nasion Ziemi byl bogaty. Mimo to nie miala wlasnego domu ani nawet wynajetego mieszkania. Tulala sie po domach swych licznych przyjaciol i stronnikow, a takze od jednej do drugiej sposrod wielu wspolnot Nasion Ziemi w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, na Alasce, w Meksyku i Brazylii. Wciaz niestrudzenie nauczala, wyglaszala kazania i pozyskiwala fundusze, rozszerzajac swe wplywy. Spotkalam ja, gdy odwiedzala nowojorska wspolnote Nasion Ziemi w Adirondacks, nazwana Czerwony Swierk. Przyjechala tam na wypoczynek. Po kilkumiesiecznych wojazach i przemawianiu potrzebowala miejsca, by sie wyciszyc i troche pomyslec. Wiem o tym, gdyz stale powtarzali mi to wszyscy, kiedy probowalam jakos do niej dotrzec. Cala wspolnota chronila jej prywatnosc tak skutecznie, iz zaczelam obawiac sie, ze moze nigdy nie uda mi sie z matka zobaczyc. Czytalam, ze miala zwyczaj podrozowac tylko z jednym lub dwoma akolitami, czasami w towarzystwie osobistego ochroniarza, jednak wtedy wygladalo, jak gdyby wszyscy czlonkowie wspolnoty zmowili sie, by ja ochraniac. W owym czasie mialam juz trzydziesci cztery lata i bardzo pragnelam sie z nia spotkac. Moi przyjaciele i gosposia wuja Marca zdazyli mi uswiadomic, jak bardzo przypominam te charyzmatyczna, niebezpieczna przywodczynie poganskiej sekty. Nie przywiazywalam do tego wagi - az wreszcie, studiujac zyciorys Lauren Olamina, odkrylam, ze miala dziecko, corke, ktora porwano z jednej z pierwszych wspolnot Nasion Ziemi o nazwie Zoladz. Wspolnota, jak glosila oficjalna biografia darniny, zostala w latach trzydziestych zniszczona przez krzyzowcow Jarreta. Jej dorosli czlonkowie, mezczyzni i kobiety, spedzili ponad rok w niewoli, a wszystkie dzieci, ktore nie weszly jeszcze w wiek dojrzewania, zostaly uprowadzone. Wiekszosci z nich nigdy wiecej nie widziano. Kosciol Chrzescijanskiej Ameryki zaprzeczyl temu i w latach czterdziestych, gdy Olamina wystapila z pierwszym publicznym oskarzeniem, pozwal ja i caly ruch Nasion Ziemi do sadu. Nawet po smierci Jarreta wciaz jeszcze byl potega. Chodzily sluchy, ze po odbyciu swej jedynej kadencji na urzedzie prezydenta Jarret zapil sie na smierc. Koalicja zlozona z rozgniewanych przedstawicieli biznesu, kontestatorow wojny A-Ka i obroncow Pierwszej Poprawki napracowala sie, by go pokonac, gdy w roku 2036 ubiegal sie o reelekcje. Dopieta swego, wywlekajac na swiatlo dzienne pare najwczesniejszych przypadkow palenia czarownic przez Amerykanskich Chrzescijan. Zdaje sie, ze w latach 2015-2019 sam Jarret osobiscie uczestniczyl w polowaniach na ludzi i paleniu ich zywcem. Najpierw zaraza, a potem szerzaca sie powszechna wrogosc stanowily zarowno pretekst, jak i przykrywke takich poczynan. Jarret i jego kolesie palili oskarzonych o prostytucje, handel narkotykami i samych narkomanow. Przy okazji, na fali entuzjazmu, zdarzylo im sie spalic pare niewinnych osob, ktore nigdy nie mialy nic wspolnego z kupczeniem seksem czy prochami. Po takich zajsciach probowali tuszowac swoje "pomylki" wypieraniem sie, grozbami, wzmozonym terrorem, a nawet sporadycznie przekupywaniem pograzonych w zalobie rodzin ofiar. Wuj Marc, ktory przed paroma laty sam badal te sprawy, przyznal, ze to prawda - niepodwazalna, smutna i niesprawiedliwa, lecz, w ostatecznym rozrachunku, nieistotna. Twierdzi, ze nawet jesli sam Jarret czynil zle, jego nauki byly sluszne. Kosciol Chrzescijanskiej Ameryki podal Olamine do sadu za jej "falszywe" oskarzenia. Ona wystapila z kontrpozwem. Po czym nagle, bez wdawania sie w wyjasnienia, ChA wycofala skarge, idac z Olamina na ugode, w ramach ktorej wyplacila jej odszkodowanie. Kwoty nie podano do wiadomosci publicznej, lecz podobno byla horrendalna. Gdy to sie dzialo, mieszkalam jeszcze u Alexandrow i nic na ten temat nie slyszalam. Po latach, kiedy zaczelam gromadzic wiedze o Olaminie i Nasionach Ziemi, sama nie wiedzialam juz, co o tym wszystkim sadzic. Zatelefonowalam do wuja Marca i spytalam bez ogrodek, czy istnieje choc cien mozliwosci, ze ta kobieta to moja matka. Twarz wuja na malym monitorku aparatu najpierw stezala, potem jakby obwisla. Raptem zaczal wygladac staro jak na swoje piecdziesiat cztery lata. -Porozmawiamy o tym Jak przyjde do domu - powiedzial i przerwal polaczenie. Moich nastepnych telefonow po prostu nie odbieral. Nigdy jeszcze mu sie to nie zdarzylo. Nigdy. Nie majac pojecia, do kogo jeszcze sie zwrocic, zaczelam przegladac sieci w poszukiwaniu informacji, gdzie Olamina moze przemawiac. Bylam zaskoczona, gdy dowiedzialam sie, ze wlasnie wypoczywa w Czerwonym Swierku, niespelna sto kilometrow od mego domu. Znienacka poczulam nieodparta potrzebe zobaczenia sie z nia. Nie probowalam szukac kontaktu, wykorzystujac do tego slawne nazwisko wuja Marca czy nawet moje wlasne jako tworczyni paru popularnych Masek Marzen. Po prostu zjawilam sie w Czerwonym Swierku, wynajelam pokoj w pensjonacie. Nasiona Ziemi nie bawia sie w zbytnie formalnosci. Kazdemu wolno odwiedzic ich wspolnote i wziac sobie pokoj w pensjonacie. Zjezdzali do nich goscie, ktorych krewni byli czlonkami; inni - by uczestniczyc w zgromadzeniach badz innych uroczystosciach; byli nawet tacy, co przyjechali, aby przystapic-do wspolnoty i rozpoczac pierwszy probny rok. Spytalam kierownika pensjonatu, w jaki sposob moglabym umowic sie z nia na spotkanie. Wybralam jego, poniewaz uslyszalam, jak ludzie nazywaja go ksztalcicielem, i przypomnialam sobie z lektury, ze to taka ich forma poszanowania, jak gdyby tytul odpowiadajacy wielebnemu lub pastorowi. Bedac duchownym tej wspolnoty, mogl sam przedstawic mnie Olaminie. Moze i mogl, lecz odmowil. Ksztalcicielka Olamina jest bardzo zmeczona i nie nalezy jej przeszkadzac, zbyl mnie. Jezeli chce ja zobaczyc, powinnam przyjsc na ktores z jej zgromadzen albo zatelefonowac do jej glownej siedziby w Eurece w Kalifornii i umowic sie na spotkanie. Trzy dni musialam paletac sie po terenie wspolnoty, zanim udalo mi sie natknac na kogos, kto zgodzil sie przekazac matce wiadomosc ode mnie. Jej samej nie spotkalam. Nikt nawet nie chcial powiedziec mi, gdzie przebywa. Bronili dostepu do niej uprzejmie, ale stanowczo. Raptem, ni stad, ni zowad, mur wokol matki sie rozstapil. Poznalam jednego z jej akolitow, ktory podjal sie doreczyc moja wiadomosc. Moim poslancem zostal chudy mlodzieniec, ktory przedstawil sie jako Edison Balter. Poznalam go ktoregos ranka w jadalni pensjonatu, gdy oboje samotnie zajadalismy obwarzanki, popijajac jablecznikiem. Wtedy jeszcze nie mialam pojecia, ile dla mojej matki znaczylo nazwisko Balter i ze ten mlody mezczyzna byl przybranym synem jednego z jej najblizszych przyjaciol. Z ulga skonstatowalam tylko, ze mnie slucha, zamiast zatrzasnac mi przed nosem kolejne drzwi. -Jestem jej doradca na czas tej podrozy - oznajmil. - Mowi, ze juz moge nauczac samodzielnie, a ja diabelnie boje sie tej chwili. Kogo mam jej zaanonsowac? -Nazywam sie Asha Vere. -O! Ta Asha Vere od Masek Marzen? -Skinelam glowa. -Przekaze jej. Ma zostac bohaterka jakiejs Maski? Hm, pani jest do niej zdumiewajaco podobna. Jak jej delikatniejsza wersja - stwierdzil, i tyle go widzialam. Choc mowil i poruszal sie bardzo szybko, jakos wcale nie odnosilo sie wrazenia, ze sie spieszy. I chociaz sam nie byl do Olaminy ani troche podobny, to jednak dostrzegalo sie-pewne podobienstwo. Zdalam sobie sprawe, ze z mety zyskal moja sympatie. Nastepny sympatyczny sekciarz. Mialam odczucie, ze caly ten Czerwony Swierk, skadinad czysta i ladna gorska osada, to jedno wielkie gniazdo kuszaco barwnych wezow - miejsce pelne trucizny. Jakis czas pozniej Edison Balter wrocil i powiedzial, ze zaprowadzi mnie do Olaminy. Miala piecdziesiat pare lat - piecdziesiat osiem, przypomnialam sobie z biografii. Urodzila sie w 2009, jeszcze przed Zaraza. Wielkie nieba, toz to staruszka! Jednak wcale nie wygladala staro, chociaz jej czarne wlosy przetykaly juz pasemka siwizny. Byla wysoka, silna i wbrew milemu, serdecznemu wyrazowi twarzy, po prostu troche przerazajaca. Nie wygladala... na twarda, lecz wystarczyloby najlzejsze drgnienie rysow, by kazdy nabral pewnosci, ze jest twarda. W kims takim lepiej nie miec wroga. I... tak, nawet ja to widzialam naprawde przypominala mnie. Dlugo, dlugo stalysmy tak obie, wpatrujac sie jedna w druga. W koncu podeszla do mnie, ujela za lewa dlon i odwrocila ja, szukajac wzrokiem dwoch drobnych pieprzykow, jakie mam tuz ponizej przegubu. W pierwszym porywie chcialam wyrwac reke, jednak zdolalam sie opanowac. Przez pewien czas przygladala sie pieprzykom, nastepnie powiedziala: -Masz jeszcze inne znamie? Taka ciemna postrzepiona plamka, o tutaj? Dotknela miejsca na lewym ramieniu przy szyi, ktore zakrywala mi bluzka. Odstapilam w tyl. Nie powodowalo mna nic zlego, po prostu nie lubie byc dotykana. Nawet przez nieznajoma, ktora moze okazac sie moja matka. -Tak, mam takie znamie - potwierdzilam. -Masz... - wyszeptala, nie spuszczajac ze mnie wzroku. Usiadz. Usiadz tu przy mnie - poprosila po chwili. - Jestes moim dzieckiem, moja corka. Nie mam zadnych watpliwosci. Nie posluchalam jej i usiadlam na krzesle. To, ze byla taka otwarta i serdeczna, w jakis sposob sprawialo, iz tym bardziej pragnelam trzymac sie na dystans. -Dopiero co sie dowiedzialas? - zapytala. Kiwnelam glowa. Chcialam powiedziec cos sensownego, jednak, zacinajac sie, zdolalam wyjakac tylko: -Przyszlam tu, bo myslalam... ze moze... bo przeczytalam informacje o pani i bylam ciekawa. To znaczy, przeczytalam o Nasionach Ziemi i wiele osob mowilo, ze wygladam jak pani... a poniewaz wiedzialam, ze bylam przybranym dzieckiem, zaczelam sie zastanawiac. -Wiec mialas przybranych rodzicow. Byli dla ciebie dobrzy? Jak ulozylo ci sie zycie? Co... Urwala i wziawszy gleboki oddech, na moment ukryla twarz w dloniach. Nastepnie potrzasnela glowa i parsknela krotkim smiechem. -Musisz opowiedziec wszystko! Trudno mi uwierzyc, ze to naprawde ty. Ja... Po jej szerokiej, ciemnej twarzy poplynely strumieniem lzy. Pochylila sie i zrozumialam, ze chce mnie usciskac. Obejmowala ludzi, dotykala. To pewne, ze nie wychowali jej Kayce i Madison Alexander. Umknelam od niej spojrzeniem. -Czy mozemy zrobic test genetyczny? - spytalam. -Tak. Dzisiaj. Zaraz. Wyjela z kieszeni telefon i zadzwonila do kogos. Wkrotce zjawila sie jakas ubrana na niebiesko kobieta, niosac mala plastikowa walizeczke. Od kazdej z nas pobrala nieduza probke krwi, po czym porownala je w przenosnym aparacie diagnostycznym z walizeczki. Urzadzenie mialo rozmiary niewiele wieksze od telefonu Olaminy. Po niecalej minucie wypluto dwa wydruki z odciskami genotypu. Choc daleko im bylo do dokladnosci i kompletnosci, obok wielu roznic nawet ja dostrzegalam mnostwo identycznych punktow. -Jestescie blisko spokrewnione - zawyrokowala kobieta. Wprawdzie wystarczy na was spojrzec, ale teraz macie dowod. -To moja corka - wyjasnila Olamina. -Owszem - zgodzila sie kobieta w blekicie. Byla w wieku mojej matki, moze nawet starsza i, sadzac po akcencie, musiala pochodzic z Porto Rico. Jej czarne wlosy nie mialy ani jednego siwego kosmyka, za to twarz byla stara i poorana zmarszczkami. -Slyszalam, ksztalcicielko, ze mialas corke, ktora zaginela. Teraz ja odnalazlas. -To ona znalazla mnie - odparla moja matka. -Bog jest Przemiana - powiedziala kobieta i spakowala swoj sprzet. Nim wyszla, usciskala moja matke, po czym spojrzala na mnie. -Witaj - odezwala sie miekko po hiszpansku. - Bog jest Przemiana - dorzucila i juz jej nie bylo. -Ksztaltuj Boga - szepnela moja matka jw odpowiedzi, a zabrzmialo to tylez refleksyjnie, co religijnie. Potem zaczelysmy rozmowe. -Mialam rodzicow - podjelam. - Nazywali sie Kayce i Madison Alexander. Nie bylismy w dobrych stosunkach. Nie widzialam ich, odkad skonczylam osiemnascie lat. Powiedzieli: "Jesli opuscisz dom przed wlasnym slubem, nie masz' po co wracac!". Tak tez zrobilam. Pozniej spotkalam wuja Marca i w koncu... Wstala, nie odrywajac ode mnie oczu. Czulam sie osaczona. Myslalam, ze ona naprawde jest zimna, daleka, bezduszna, jedynie gra taka ciepla i otwarta, zeby zwiesc publicznosc. -Kiedy? - zapytala z naciskiem. - Kiedy odnalazlas Marca? Kiedy sie dowiedzialas, ze to twoj wuj? I jak? Musze wiedziec! Zaczela przemierzac pokoj tam i z powrotem. Podeszla do okna i postala w nim pare sekund, patrzac na gory. -Prosze, opowiedz mi o swoim zyciu - odezwala sie. - Prawdopodobnie wiesz juz co nieco o moim, bo wiele o mnie pisano. Za to ja o tobie nie wiem nic. Dlatego prosze, opowiedz mi. Mialam ochote uciec gdzies daleko. Olamina nalezala do osob, ktore budza sympatie, nim jeszcze je poznasz, i dopiero wtedy pozwalaja ci dostrzec, jakie moga byc w rzeczywistosci. Zdolala przekonac miliony ludzi, ze wzleca do gwiazd. Ile forsy zdazyla z nich wyciagnac, kiedy czekali na statek, ktory mial ich zabrac na Alfe Centauri? Na Boga, nie chcialam jej lubic. Chcialam moc nia gardzic. Opowiedzialam jej historie swojego zycia. Pozniej zjadlysmy razem kolacje, tylko we dwie. Wniosla ja na tacy kobieta, ktora rownie dobrze mogla byc tam sluzaca, co osobista ochroniarka albo nawet pania domu. Nastepnie matka opowiedziala mi o moich narodzinach, moim ojcu i porwaniu. To bylo zupelnie cos innego od czytania bezosobowej relacji. Sluchalam i plakalam. Nie bylam w stanie tego powstrzymac. -Co ci powiedzial Marc? - spytala na koniec. Zawahalam sie. Ostatecznie, tylko dlatego ze nie zdolalam zmyslic zadnego sensownego klamstwa, wyznalam jej prawde. -Powiedzial, ze nie zyjesz, ze oboje moi rodzice zgineli. Jeknela. -On... zaopiekowal sie mna - dorzucilam. - Dopilnowal, zebym poszla na studia i znalazla przyzwoity dom. Wuj i ja... jestesmy dla siebie rodzina. Zanim sie spotkalismy, zadne z nas nie mialo nikogo. Tylko patrzyla na mnie bez slowa. -Nie wiem, czemu sklamal o twojej smierci. Moze po prostu... czul sie samotny. Nie mam pojecia. Ale od samego poczatku dobrze sie miedzy nami ulozylo. Wciaz mieszkam w jednym z jego domow, chociaz dzis juz mnie stac na wlasny. Jak mowilam, jestesmy rodzina. Urwalam, po czym powiedzialam cos, do czego nigdy przedtem glosno sie nie przyznalam: -Wiesz, nim go znalazlam, nigdy w zyciu nie doswiadczylam uczucia, ze ktos mnie kocha. I zanim on mnie pokochal, sama chyba tez nie darzylam nikogo miloscia. Sprawil, ze odwzajemnianie jego milosci przestalo byc czyms niebezpiecznym. -Kochalismy cie, ja i twoj ojciec - przerwala mi. - Dwa lata probowalismy miec dziecko. Martwilismy sie, ze bedzie za stary. Martwila nas sytuacja na swiecie - caly ten chaos. Mimo to bardzo pragnelismy cie miec. I kiedy wreszcie sie urodzilas, pokochalismy cie mocniej, niz jestes w stanie sobie wyobrazic. Po twoim uprowadzeniu, po tym, jak zabili twego ojca... przez dlugi czas czulam sie, jakbym sama umarla. Tak dlugo staralam sie cie odszukac... Nie wiedzialam, co odpowiedziec. Jej nie udalo sie mnie znalezc, a wujowi Marcowi tak. Ciekawe, czy naprawde tak bardzo probowala. -Nie wiedzialam nawet, czy w ogole jeszcze zyjesz - ciagnela dalej. - Chcialam w to wierzyc, ale nie mialam zadnej pewnosci. Gdzies w latach czterdziestych zaangazowalam sie w proces z Chrzescijanska Ameryka, probujac zmusic ich do ujawnienia, co z toba zrobili. Twierdzili, ze jesli istnialy jakiekolwiek rejestry, akta czy dokumenty na twoj temat, wszystkie wiele lat temu doszczetnie zniszczyl pozar Domu Dziecka w Pelican Bay. Naprawde tak powiedzieli? Calkiem mozliwe. Pewnie oswiadczyliby niemal wszystko, aby tylko uniknac dostarczenia dowodow swoich porwan - no i oddania dziecka Amerykanskich Chrzescijan w lapy przywodczyni poganskiej sekty. Jednak i tak... -Wuj Marc mowil, ze znalazl mnie juz jak mialam dwa, trzy lata - rzucilam - ale kiedy zobaczyl, ze jestem u dobrych Amerykanskich Chrzescijan, uznal, ze bedzie dla mnie najlepiej, jesli zostawi mnie im, nie komplikujac mi zycia. Nie powinnam byla tego powiedziec. Sama nie wiem, czemu to zrobilam. Podniosla sie i znow zaczela chodzic - szybko, nerwowo, krazac po calym pokoju. -Nigdy nie podejrzewalam, ze zrobi mi cos takiego - odezwala sie w koncu. - Nigdy nie przypuszczalam, ze az tak mnie nienawidzi. -Przez mysl mi nie przeszlo, ze w ogole zdolny jest do takiej nienawisci. Wykupilam go z niewoli! Do jasnej cholery, ocalilam to jego nic niewarte zycie! -Wuj wcale cie nie nienawidzi - sprostowalam. - Nie czuje nienawisci do nikogo. Sadzil, ze postepuje slusznie. -Nie bron go - powiedziala szeptem. - Wiem, ze go kochasz, ale nie tlumacz go przede mna. Ja tez go kochalam, a zobacz, co mi zrobil... i co zrobil tobie. -Jestes przywodczynia sekty - odparlam - a on duchownym Kosciola Chrzescijanskiej Ameryki. Wierzyl, ze... -Nic mnie to nie obchodzi! Od dnia, gdy cie znalazl, rozmawialam z nim setki razy, a on nic nie powiedzial. Ani slowa! -Nie ma wlasnych dzieci. Chyba juz nigdy nie bedzie mial. Bylam dla niego jak corka, a on dla mnie jak ojciec. Stanela, wpatrujac sie we mnie z intensywnoscia, ktora niemal przerazala. Przewiercala mnie wzrokiem, jak gdyby mnie nienawidzila. Wstalam i siegnelam po kurtke. -Nie! - krzyknela moja matka. - Nie odchodz! Ani sladu niedawnej sztywnosci i wewnetrznego wrzenia. -Prosze. Jeszcze nie teraz. Ale ja nie moglam zostac. Ona mnie przytlaczala i musialam sie od niej uwolnic. -Dobrze - dala za wygrana, widzac, jak zmierzam w strone drzwi. - Ale zawsze mozesz do mnie przyjsc. Chocby jutro. Wroc, kiedy tylko bedziesz chciala. Mamy tyle czasu do nadrobienia. Moje drzwi stoja dla ciebie otworem, Larkin. Zawsze. Obejrzalam sie na nia, zdajac sobie sprawe, ze nazwala mnie Imieniem, ktore tak dawno temu nadala swojej malej coreczce. -Asha - powiedzialam. - Nazywam sie Asha Vere. Sprawiala wrazenie tak smutnej i zranionej, ze nie bylam w stanie stlumic wspolczucia. -Asha - szepnela. - Moje drzwi stoja dla ciebie otworem, Asha. Zawsze. Nastepnego dnia przyjechal wuj Marc, zrozpaczony, przestraszony. -Wybacz mi - rzekl. - Taki bylem szczesliwy, ze jestem w stanie pomoc ci zdobyc wyksztalcenie. Chyba... tak dlugo zylem sam, ze po prostu nie moglem z nikim sie toba dzielic. Moja matka nie chciala go widziec. Przyszedl do mnie prawie we lzach po tym, jak probowal sie z nia spotkac, a ona odmowila. Probowal jeszcze kilkakrotnie, a ona niezmiennie odsylala ludzi z wiadomoscia, by poszedl precz. Razem wrocilismy do domu. Bylam zla na niego, lecz na nia jeszcze bardziej. Kochalam go mocniej niz kogokolwiek innego w calym zyciu - niewazne, co zrobil - a ona sprawiala, ze cierpial. Nie umialam powiedziec, czy jeszcze kiedykolwiek sie z nia spotkam. Nie potrafilam rozsadzic, czy powinnam. Nie wiedzialam nawet, czy tego chce. * * * Moja matka dozyla osiemdziesieciu jeden lat.Dotrzymala slowa. Nauczala do samego konca. Dla Nasion Ziemi poswiecala wszystkie sily, przemawiajac, szkolac, przewodzac, piszac, zakladajac szkoly z internatami, w ktorych znajdowaly miejsce zarowno sieroty, jak i uczniowie majacy wlasnych rodzicow i domy. Wynajdywala zrodla pieniedzy, kierujac je na dziedziny badan, ktore przyblizaly wypelnienie Przeznaczenia. Wysylala obiecujacych mlodych uczniow na studia. Cokolwiek robila, czynila to dla Nasion Ziemi. Widywalam sie z nia sporadycznie, lecz Nasiona byly jej pierworodnym i pod wieloma wzgledami jedynym dzieckiem. Planowala wlasnie kolejna podroz z wykladami, kiedy tuz po osiemdziesiatych pierwszych urodzinach jej serce przestalo bic. Zdazyla jeszcze zobaczyc, jak pierwsze wahadlowce biora kurs na pierwszy gwiezdny statek, zmontowany czesciowo na Ksiezycu, a czesciowo na orbicie. Naturalnie ani ja, ani wuj Marc nie bylismy pasazerami zadnego z nich - ani ja, ani on nie mamy tez dzieci, ktore mialyby ruszyc w droge do gwiazd. Lecz na pokladzie tamtego statku znalazl sie Justin Gilchrist. Oczywiscie nie powinien byl - w tym wieku - a mimo to wyruszyl. Jak na ironie, polecial tez syn Jessiki Faircloth, biolog. I jeszcze siostry Mora z dziecmi i cala pozostala przy zyciu rodzina Douglasow. Oni w szczegolnosci stanowili rodzine mojej matki. Podobnie jak wszystkie Nasiona Ziemi. My, wuj Marc i ja, nigdy tak naprawde nia nie bylismy. Tak naprawde nigdy nas nie potrzebowala, wiec i my nie pozwolilismy, by stala sie potrzebna nam. Oto ostatni zapis z jej dziennika. Z "Dziennikow Lauren Oya Olamina" CZWARTEK, 20 LIPCA 2090 Wiem, co zrobilam.Zamiast ofiarowac ludziom niebo, pomoglam im, by sami mu sie oddali. Nie moge zapewnic niesmiertelnosci jednostkom, lecz moglam pomoc im stworzyc jedyna szanse na niesmiertelnosc naszego gatunku. Pomoglam ludzkosci wkroczyc w nastepna faze rozwoju. Dzis jej mlodzi, dorosli przedstawiciele opuszczaja gniazdo. Nie bedzie im lekko tam, w gorze. Mlodym zawsze jest trudno, kiedy wychodza spod opiekunczych skrzydel matki. Na pewno przyjdzie im za to zaplacic. Nie lubie o tym myslec, wiem jednak, ze to prawda. Mimo to gdzies tam wsrod gwiazd, na nadajacych sie do zycia swiatach, jakie juz znamy, i na wielu innych, o ktorych istnieniu nawet nam sie nie snilo, jednych wprawdzie czeka cierpienie i smierc, lecz reszta przetrwa, bedzie sie zmieniac i pomyslnie rozwijac. Nasiona Ziemi zawsze byly prawda. Ja tylko je urealnilam, wypelnilam trescia. Zreszta nie mialam w tym wzgledzie zadnego wyboru. Jezeli czegos chcesz - pragniesz naprawde, tak mocno, ze potrzebujesz tego jak pluca powietrza - wtedy, jesli tylko wczesniej nie umrzesz, zdobedziesz to. Co w tym dziwnego? Przeciez to cos posiadlo juz ciebie. Nie ma zadnej ucieczki. Nasze wahadlowce to pekate, przysadziste i brzydkie przedpotopowe kosmiczne ciezarowy. Z wygladu moga miec i ze sto lat. Jednak bardzo sie roznia od tamtych starozytnych gratow. Juz sam pancerz jest zasadniczo inny, ale poza wiekszymi rozmiarami, dzisiejsze promy kosmiczne sa z zewnatrz calkiem podobne do swych stuletnich przodkow, jakie znam ze zdjec. Dzis te wahadlowce unosza ladunek zlozony z ludzi, juz gleboko uspionych w stanie diapauzy - procesie zawieszenia czynnosci zyciowych, ktory wydaje sie najlepszym z dostepnych rozwiazan. Razem z nimi podrozuja zamrozone ludzkie i zwierzece embriony, nasiona roslin, narzedzia, roznoraki sprzet, a takze wspomnienia, marzenia i nadzieje. Choc tak wielkie i godne kosmicznej przestrzeni, wahadlowce nie moga daleko uleciec z takim bagazem. Juz sama pamiec ludzkosci spowodowalaby przeciazenie. Przeciez zawiera cale ziemskie biblioteki. Dlatego wszystko to zostanie zaladowane na pierwszy ziemski statek gwiezdny, "Krzysztof Kolumb". Nazwa ta budzi moj sprzeciw. Ten pojazd nie ma doprowadzic nas do bogactw i nowego imperium. Jego zaloga nie ma chwytac niewolnikow i krasc zlota, aby potem sprezentowac lup jakiemus europejskiemu monarsze. Jednak nie sposob wygrac kazdej bitwy. Dlatego trzeba wiedziec, kiedy nie warto walczyc. Sama nazwa nic nie znaczy. Nie potrafilabym ogladac pierwszego odlotu na ekranie, w wirtualnym pokoju czy jako postac w jakiejs zindywidualizowanej wersji Maski Marzen. Gdybym musiala, przeszlabym na piechote na drugi koniec swiata, zeby tylko zobaczyc wszystko na wlasne oczy. Przeciez na tych wielgachnych i paskudnych kosmicznych ciezarowach odlatuje moje zycie - i moja niesmiertelnosc. Mam prawo byc przy tym, wsluchac sie w huk startujacych silnikow, poczuc zapach dymu i paliwa. Sama odlece pierwszym statkiem po mojej smierci. Gdybym tylko wierzyla, ze bylabym czyms wiecej niz jedynie ciezarem, polecialabym dzis - jeszcze za zycia. Mniejsza o to. Oby ktoregos dnia gdzies tam moje prochy posluzyly do uzyznienia ich plonow. Tak zostalo umowione. Polece, a potem oddadza mnie swoim sadom i gajom. Na razie wspolnie z przyjaciolmi i ich dziecmi obserwujemy odlot. Jest Lacy Figueroa, Myra Cho, Edison Balter z corka Jan, no i Harry, przygarbiony, siwiutenki, lecz usmiechniety. Tyle czasu uplynelo, zanim po stracie Zahry i dzieci na nowo nauczyl sie usmiechac. Dzis ma ku temu wszelkie powody. Stoi, jednym ramieniem obejmujac mnie, a drugim swoja wnuczke. Jestesmy w tym samym wieku. Osiemdziesiat jeden lat. Niewiarygodne. Az osiemdziesiat jeden! Bog jest Przemiana. Moja Larkin nie chciala przyjechac. Blagalam ja, ale odmowila. Opiekuje sie Markiem, ktory wlasnie dochodzi do zdrowia po kolejnym przeszczepie serca. Jak calkowicie i bez reszty udalo mu sie skrasc mi dziecko! Ani razu nawet nie staralam sie mu przebaczyc. * * * Wlasnie patrze, jak promy, jeden za drugim unosza ladunek z powierzchni Ziemi. Czuje sie samotna z wlasnymi myslami, lecz przechodzi mi, kiedy nachylam sie, aby usciskac kazdego z mych przyjaciol, spogladajac w ich ukochane twarze - ta uroczysta, ta rozradowana, a wszystkie mokre od lez. Z wyjatkiem Harry'ego, reszta rowniez odleci wkrotce tymi samymi promami. Moze pewnego dnia beda im towarzyszyc nasze prochy. W koncu Przeznaczeniem kazdego z Nasion Ziemi jest zakorzenic sie wsrod gwiazd, a nie zostac nafaszerowanym konserwujacymi truciznami, zapakowanym wielkim kosztem do skrzynki - na co wlasnie powrocila stara moda - i zakopanym bezuzytecznie na jakims cmentarzu.Wiem, czego dokonalam. Albowiem jako czlowiek precz odjezdzajacy zwolal slug swoich i oddal im dobra swoje; I dal jednemu piec talentow, a drugiemu dwa, a drugiemu jeden, kazdemu wedlug przemozenia jego, i zaraz precz odjechal. A poszedlszy on, ktory wzial piec talentow, robil niemi, i zyskal drugie piec talentow; Takze i on, ktory wzial dwa, zyskal i ten drugie dwa. Ale ten, ktory wzial jeden, odszedlszy wykopal dol w ziemi, i skryl pieniadze pana swego. A po dlugim czasie przyszedl pan onych slug, i rachowal sie z nimi. Tedy przystapiwszy on, ktory byl wzial piec talentow, przyniosl drugie piec talentow, mowiac: Panie! oddales mi piec talentow, otom drugie piec talentow zyskal niemi. I rzekl mu pan jego: To dobrze, slugo dobry i wierny! nad matem byles wiernym, nad wielem cie postanowie; wnijdz do radosci pana twego. A przystapiwszy i on, ktory byl dwa talenty wzial, rzekl: Panie! oddales mi dwa talenty, otom drugie dwa talenty zyskal niemi. Rzekl mu pan jego: To dobrze, slugo dobry i wierny! gdyzes byl wierny nad malem, nad wielem cie postanowie; wnijdz do radosci pana twego. A przystapiwszy i ten, ktory byl wzial jeden talent, rzekl: Panie! wiedzialem, zes czlowiek srogi, ktory zniesz, gdzies nie rozsiewal, i zbierasz, gdzies nie rozsypywal; Bojac sie tedy, szedlem i skrylem talent twoj w ziemie; oto masz, co twego jest. A odpowiadajac pan jego, rzekl mu: Slugo zly i gnusny! wiedziales, iz zne, gdziem nie rozsiewal, i zbieram, gdziem nie rozsypywal; Przetozes mial pieniadze moje dac tym, co pieniedzmi handluja, a ja przyszedlszy, wzialbym byl, co jest mojego, z lichwa. Przetoz wezmijcie od niego ten talent, a dajcie temu, ktory ma dziesiec talentow. Albowiem kazdemu, ktory ma, bedzie dano, i obfitowac bedzie; a od tego, ktory nie ma, i to, co ma, bedzie od niego odjeto. Ewangelia wedlug swietego Mateusza 25,14-30 This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2011-01-06 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/