Mary Doria Russell - Wróbel
Szczegóły |
Tytuł |
Mary Doria Russell - Wróbel |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Mary Doria Russell - Wróbel PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Mary Doria Russell - Wróbel PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Mary Doria Russell - Wróbel - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
MARY DORIA RUSSELL
WRÓBEL
CYKL EMILIO SANDOZ
TOM 1
Tłumaczył Andrzej Polkowski
Dla Maury E. Kirby i Mary L. Dewing
quarum sine auspicio hic
liber in lucem non esset
editas
Strona 2
PROLOG
Prawdę mówiąc, można to było przewidzieć. Cała historia Towarzystwa
Jezusowego dowodziła umiejętności zręcznego i skutecznego działania
oraz pasji do odkryć i badań. W okresie, który Europejczycy z dumą
nazwali Epoką Wielkich Odkryć, ojcowie jezuici pojawiali się na świeżo
odkrytych ziemiach już w rok lub dwa po śmiałkach, którzy nawiązali
pierwszy kontakt z tubylcami. Zresztą pionierami odkryć często byli
sami jezuici.
Organizacja Narodów Zjednoczonych potrzebowała całych lat na
podjęcie decyzji, którą Towarzystwo Jezusowe podjęło w dziesięć dni.
W Nowym Jorku dyplomaci prowadzili długie i zażarte dyskusje, czy i
dlaczego powinno się ryzykować życie ludzi w celu nawiązania kontaktu
ze światem, który później miał być znany jako Rakhat, kiedy na Ziemi
wciąż jest tyle nie rozwiązanych i pilnych problemów. W Rzymie nie
dyskutowano, czy i dlaczego to uczynić, ale jak szybko da się misję
zorganizować i kogo wysłać.
Towarzystwo nie prosiło o zgodę żadnej doczesnej władzy. Działało
według własnych zasad, na własny koszt, na mocy autorytetu papieża.
Misja na Rakhat miała charakter nie tyle tajny, ile prywatny; subtelna to
różnica, ale dzięki niej Towarzystwo nie czuło potrzeby wyjaśniania lub
usprawiedliwiania swojego przedsięwzięcia, kiedy po kilku latach
sprawa nabrała rozgłosu.
Strona 3
Jezuiccy uczeni podjęli misję na Rakhat, by poznawać, a nie
nawracać. Ich celem było poznanie i obdarzenie miłością innych dzieci
Bożych. Był to cel, który przyświecał im zawsze, kiedy bez lęku sięgali
najdalszych granic ludzkiego poznania. Wyprawili się na Rakhat ad
majorem Dei gloriam: dla większej chwały Bożej.
Nie zamierzali nikogo skrzywdzić.
1
RZYM
grudzień 2059
Dnia 7 grudnia 2059 roku, w środku nocy, ojca Emilia Sandoza zabrano
z izolatki szpitala Salvator Mundi i przewieziono furgonetką do siedziby
jezuitów przy Borgo Santo Spirito 5, znaną jako Numer 5, którą od
Watykanu dzieli kilka minut marszu przez plac Świętego Piotra.
Następnego dnia rzecznik prasowy Towarzystwa Jezusowego stanął
przed masywnymi drzwiami rezydencji i ignorując wykrzykiwane
pytania i jęki rozczarowania dziennikarzy, odczytał krótkie
oświadczenie:
Strona 4
„Zgodnie z tym, co nam wiadomo, ojciec Emilio Sandoz jest jedyną
osobą, która powróciła z misji jezuitów na Rakhat. Jeszcze raz składamy
podziękowanie Organizacji Narodów Zjednoczonych, Konsorcjum
Kontakt i Sekcji Górnictwa Asteroidowego Korporacji Ohbayashi za
umożliwienie ojcu Sandozowi powrotu. Nie posiadamy żadnych
dodatkowych informacji o losie innych członków załogi. Pozostają w
naszych modlitwach. Ojciec Sandoz jest zbyt chory, by można go było
przesłuchać, a proces jego ozdrowienia może trwać kilka miesięcy. Do
tego czasu nie będzie żadnych dalszych komentarzy na temat samej
misji lub na temat oskarżeń ze strony Konsorcjum Kontakt w stosunku
do działalności ojca Sandoza na Rakhacie”.
Była to jawna próba zyskania na czasie.
Ojciec Sandoz był rzeczywiście chory. Całe jego ciało pokrywały
wykwity samorzutnych wylewów podskórnych. Dziąsła przestały już
krwawić, ale wszystko wskazywało na to, że jeszcze długo nie będzie
mógł jeść normalnie. No i trzeba będzie coś zrobić z jego rękami.
Tymczasem szkorbut, anemia i wyczerpanie sprawiały, że spał
dwadzieścia godzin na dobę. Kiedy się budził, leżał nieruchomo,
skulony jak płód i prawie tak samo bezradny.
Przez te pierwsze tygodnie drzwi do jego małego pokoju prawie
zawsze pozostawały otwarte. Pewnego popołudnia, kiedy na korytarzu
pastowano podłogę, brat Edward Behr, pomimo ostrzeżeń ze strony
personelu szpitala Salvator Mundi, zamknął drzwi, aby uchronić ojca
Sandoza od hałasu i niemiłego zapachu. Sandoz akurat się obudził i
musiał zauważyć, że jest zamknięty. Brat Edward już nigdy nie
powtórzył tego błędu.
Strona 5
Vincenzo Giuliani, generał Towarzystwa Jezusowego, każdego
ranka zaglądał do pokoju, by spojrzeć na chorego. Nie miał pojęcia, czy
Sandoz zdaje sobie sprawę z tego, że ktoś na niego patrzy. Kiedy ojciec
generał był bardzo młody, Sandoz, który wyprzedzał go o rok w
dziesięcioletniej formacji kapłańskiej, bardzo go fascynował. Dziwny
chłopak ten Sandoz. Zagadkowy człowiek. Vincenzo Giuliani zrobił
karierę jako znawca ludzi, ale tego człowieka nigdy nie zdołał
zrozumieć.
Spoglądając na Emilia, tak chorego i teraz prawie niemego, Giuliani
wiedział, że nieprędko uda się coś z niego wyciągnąć. To go jednak nie
zniechęcało. Vincenzo Giuliani był cierpliwy. Trzeba być cierpliwym,
by dobrze sobie radzić w Rzymie, gdzie czas odmierzany jest nie
stuleciami, ale tysiącleciami, gdzie cierpliwość i dalekosiężne spojrzenie
zawsze cechowały życie polityczne. Miasto użyczyło nawet nazwy
cnocie cierpliwości: romanita. Romanita wyklucza emocję, pośpiech,
zwątpienie. Romanita wyczekuje na odpowiedni moment i dopiero
wtedy uderza. Romanita opiera się na absolutnym przekonaniu o
ostatecznym sukcesie i wyrasta z jednej tylko zasady: Cunctando regitur
mundus. Czekając, zdobywa się świat.
Tak więc nawet teraz, po sześćdziesięciu latach, Vincenzo Giuliani
nie odczuwał najmniejszego zniecierpliwienia, kiedy nie mógł się
porozumieć z Emiliem Sandozem. Wiedział, że jego cierpliwość w
końcu zostanie wynagrodzona.
Strona 6
Osobisty sekretarz ojca generała skontaktował się z ojcem Johnem
Candottim w dzień Świętych Niewiniątek, trzy tygodnie po
przeniesieniu Emilia do Numeru 5. „Sandoz ma się na tyle dobrze, że
może się z ojcem widzieć”, poinformował Candottiego Johannes
Voelker. „Proszę być tutaj o drugiej”.
Być tutaj o drugiej!, myślał poirytowany John, idąc do Watykanu z
domu rekolekcyjnego, w którym mu przydzielono duszny pokoik z
oknem wychodzącym wprost na rzymskie mury. Od swojego przybycia
do Rzymu Candotti miał już kilka razy do czynienia z Voelkerem, który
od samego początku budził w nim niechęć. Prawdę mówiąc, niechęć
wzbudzała w nim cała sytuacja, w której się znalazł.
Przede wszystkim nie rozumiał, po co go w to wszystko wmieszano.
Nie był ani prawnikiem, ani uczonym. Z jezuickiego dictum „publikacje
albo parafia” świadomie wybrał mniej prestiżowy człon i był właśnie
pochłonięty przygotowaniami do bożonarodzeniowego programu
szkolnego, kiedy wezwał go przełożony i kazał mu polecieć do Rzymu.
„Ojciec generał życzy sobie, abyś dotrzymał towarzystwa Emilio
Sandozowi”. Oczywiście John słyszał o Sandozie. Każdy o nim słyszał.
Tyle że nie miał najmniejszego pojęcia, po co miałby dotrzymywać mu
towarzystwa. A kiedy o to pytał, nikt nie potrafił – lub nie chciał –
niczego mu wyjaśnić. Nie miał doświadczenia w tego rodzaju sprawach.
W Chicago ludzie nie byli przyzwyczajeni do subtelności i dyskrecji.
No i sam Rzym. Podczas zaimprowizowanego przyjęcia
pożegnalnego wszyscy byli podekscytowani. „Johnny, Rzym!” Ta
historia, te cudowne kościoły, te zabytki. John poczuł, że sam powinien
być zachwycony. Ale nie był. Bo niby co on wiedział o Rzymie?
Strona 7
John Candotti przywykł do płaskiego krajobrazu, prostych linii,
kwadratowych bloków. Nic w Chicago nie przygotowało go do
rzeczywistości Wiecznego Miasta. Najgorzej było, kiedy już widział z
daleka budynek, do którego chciał się dostać, i stwierdzał, że ulica, która
powinna do niego prowadzić, zakręca nie wiadomo gdzie, by w końcu
otworzyć się na jeszcze jeden piękny placyk z jeszcze jedną cudowną
fontanną, z którego można było iść dalej tylko jeszcze jedną aleją
wiodącą donikąd. I następna godzina błądzenia po tych cholernych
wzgórzach, po tym szczurzym gnieździe uliczek cuchnących kocimi
szczynami i pomidorowym sosem. Nie znosił poczucia zagubienia, a
tutaj zawsze czuł się zagubiony. Nie znosił spóźniania się, a tu zawsze
się spóźniał.
Pierwsze pięć minut każdej rozmowy zajmowało mu przepraszanie
za spóźnienie. I za każdym razem jego rzymscy rozmówcy zapewniali
go, że nie ma żadnego problemu.
Mimo to John czuł się w takich sytuacjach fatalnie, więc coraz
bardziej przyspieszał kroku, aby tym razem za wszelką cenę dotrzeć do
siedziby jezuitów na czas. Wkrótce opadła go banda dzieciaków,
najwyraźniej uradowanych widokiem tego kościstego, łysawego
mężczyzny z wielkim nosem, wymachującego zamaszyście ramionami i
odzianego w długą, powiewającą w marszu sutannę.
– Proszę mi wybaczyć spóźnienie.
John Candotti powtarzał to każdemu, kogo napotkał, zmierzając do
pokoju Sandoza, a w końcu powiedział to samemu Sandozowi, kiedy
brat Edward Behr wprowadził go do środka i zostawił sam na sam z
chorym.
Strona 8
– Ulice wciąż są strasznie zatłoczone. Czy oni nigdy nie siedzą w
domu? Jestem John Candotti. Ojciec generał prosił mnie, żebym pomógł
ojcu podczas przesłuchań. Miło mi ojca poznać.
Wyciągnął bezmyślnie rękę i cofnął ją z zakłopotaniem, kiedy sobie
przypomniał o chorobie.
Sandoz nie wstał z fotela przy oknie i nawet nie spojrzał w kierunku
Candottiego – nie wiadomo, czy dlatego, że nie mógł, czy dlatego, że nie
chciał. Candotti widział jego zdjęcie w archiwum, ale Sandoz okazał się
trochę niższy, niż się spodziewał, i o wiele bardziej chudy, na pewno też
wyglądał starzej, choć nie tak staro, jakby to wynikało z kalkulacji:
siedemnaście lat podróży w tamtą stronę, prawie cztery lata na Rakhacie,
siedemnaście lat z powrotem, no, ale trzeba wziąć pod uwagę
względność czasu przy podróżowaniu z szybkością bliską prędkości
światła. Wiek Sandoza, urodzonego rok wcześniej od ojca generała,
który obecnie zbliżał się do osiemdziesiątki, fizycy oceniali na mniej
więcej czterdzieści pięć lat. Sądząc po jego wyglądzie, musiały to być
ciężkie lata.
Cisza przedłużała się. Starając się nie patrzeć na ręce Sandoza, John
rozmyślał, czy nie powinien się wycofać. Przecież to o wiele za
wcześnie, pomyślał, ten Voelker chyba zwariował. A potem usłyszał, jak
Sandoz zapytał:
– English?
– Nie, ojcze. To brat Edward jest Anglikiem, ja jestem
Amerykaninem.
– Nie – powiedział po chwili Sandoz. – La lengua. Angielski.
John, zaskoczony, zdał sobie sprawę z nieporozumienia.
– Tak. Mówię też trochę po hiszpańsku, jeśli ojciec woli ten język.
Strona 9
– To był włoski, creo. Antes… to znaczy przed… W szpitalu. Sipaj-
si yo… – Urwał, bliski łez, ale opanował się i powiedział spokojnie: –
Byłoby łatwiej… gdybym przez chwilę słyszał… tylko jeden język.
Może być angielski.
– Jasne. Nie ma problemu. Możemy mówić po angielsku. – John był
trochę wstrząśnięty. Nikt mu nie powiedział, że z Sandozem jest aż tak
źle. – To ma być krótka wizyta, ojcze. Chciałem tylko się przedstawić i
zobaczyć, jak ojciec się czuje. Nie musimy się spieszyć z
przygotowaniami do przesłuchań. Jestem pewny, że poczekają, aż ojciec
poczuje się na tyle dobrze, żeby…
– Żeby co? – zapytał Sandoz, po raz pierwszy patrząc prosto na
Candottiego.
Twarz pożłobiona głębokimi zmarszczkami, indiańskie pochodzenie
czytelne w ostrym nosie i w wydatnych kościach policzkowych,
stoicyzm. John Candotti nie potrafił sobie wyobrazić tego człowieka,
kiedy się śmieje.
– Żeby wyjaśnić, co się wydarzyło – odpowiedział, choć miał ochotę
powiedzieć: „Żeby się bronić”.
Cisza panująca w tym domu była uderzająca, zwłaszcza przy oknie,
gdzie słyszało się odgłosy miasta, wciąż świętującego karnawał. Jakaś
kobieta strofowała dziecko po grecku. Turyści i reporterzy kłębili się
wokół gmachu, przekrzykując gwar pielgrzymów i hałas taksówek.
Rozbrzmiewały wołania robotników i warczały maszyny; tutaj wciąż coś
remontowano, aby powstrzymać ruinę nieustannie zagrażającą
Wiecznemu Miastu.
– Nie mam nic do powiedzenia. – Ojciec Sandoz znowu odwrócił się
do okna. – Wystąpię z Towarzystwa.
Strona 10
– Ależ, ojcze Sandoz… przecież nie może ojciec oczekiwać, że
Towarzystwo pozwoli ojcu tak sobie odejść, bez wyjaśnienia, co tam się
wydarzyło. Może ojciec nie mieć ochoty na to przesłuchanie, ale to
wszystko nic w porównaniu z tym, co ojca czeka tam, na zewnątrz, jak
tylko ojciec przekroczy drzwi. Jeśli zrozumiemy, będziemy mogli ojcu
pomóc. Może jakoś to ojcu ułatwimy. – Nie było odpowiedzi, tylko
twarz Sandoza, widoczna z profilu na tle okna, nieco stwardniała. – W
porządku. Wrócę za kilka dni, kiedy ojciec poczuje się lepiej, dobrze?
Może coś przynieść? Może komuś coś przekazać?
– Nie – zabrzmiała cicha odpowiedź. – Dziękuję.
John powstrzymał westchnienie i odwrócił się do drzwi. Jego wzrok
padł na szkic leżący na małym biurku. Szkic na czymś w rodzaju
papieru, nakreślony czymś w rodzaju tuszu. Grupa VaRakhatów. Twarze
o wielkiej godności i uderzającym wdzięku. Niezwykłe oczy z długimi
rzęsami chroniącymi przed jasnym słońcem. To zabawne, ale można
było ich uznać za niezwykle przystojnych, nawet jeśli nie znało się ich
kryteriów piękności. John Candotti podniósł szkic, żeby przyjrzeć mu się
z bliska. Sandoz wstał i zrobił dwa szybkie kroki ku niemu.
Sandoz był chyba o połowę od niego niższy i schorowany jak
wszyscy diabli, ale John Candotti, weteran ulic Chicago, cofnął się
zaskoczony. Kiedy wyczuł plecami ścianę, pokrył zakłopotanie
uśmiechem i odłożył rysunek na biurko.
– To piękna rasa, prawda? – zapytał, starając się odgadnąć, jakie
emocje targają stojącym przed nim człowiekiem. – Ci… faceci na
obrazku… To ojca przyjaciele, tak?
Strona 11
Sandoz cofnął się i popatrzył na Johna przez chwilę, jakby chciał
ocenić jego reakcję. Światło bijące z okna rozjaśniło mu włosy, a
kontrast ukrył wyraz jego twarzy. Gdyby w pokoju było jaśniej albo
gdyby John Candotii znał go lepiej, mógłby rozpoznać dziwaczną
powagę, jaka poprzedzała każdą wypowiedź Sandoza, jeśli się
spodziewał, że wywoła wesołość lub wściekłość. Sandoz wahał się przez
chwilę, aż wreszcie znalazł słowo, którego szukał.
– Towarzysze – powiedział w końcu.
Johannes Voelker zamknął swój laptop na zakończenie codziennej
porannej narady z ojcem generałem, ale nie wstał, żeby odejść. Siedział i
nadal wpatrywał się w twarz Vincenza Giulianiego, który ostentacyjnie
skupił się na własnym notesie elektronicznym, aby przejrzeć rozkład
zajęć na ten dzień i wstukać decyzje, które właśnie przedyskutowali.
Trzydziesty czwarty w kolejności generał Towarzystwa Jezusowego,
Vincenzo Giuliani odznaczał się wyjątkowymi zdolnościami
kierowniczymi. Postawny mężczyzna, sympatycznie łysy,
wyprostowany i zadziwiająco silny, jak na swój wiek. Z zawodu
historyk, z natury polityk, Giuliani przeprowadził Towarzystwo przez
trudne czasy, naprawiając część szkód, które wyrządził Sandoz. Trzeba
było nie lada wysiłku, by nakłonić ludzi do studiowania hydrologii i
kultury islamu. A gdyby nie było jezuitów w Iranie i Egipcie, nie byłoby
komu ostrzec świata przed ostatnim atakiem. Trzeba docenić każdego,
jeśli na to zasługuje, pomyślał Voelker, czekając cierpliwie, aż Giuliani
zwróci na niego uwagę.
Strona 12
Ojciec generał westchnął i spojrzał na swojego sekretarza, niezbyt
atrakcyjnego mężczyznę po trzydziestce, z wyraźną skłonnością do tycia
i jasnorudymi włosami przylegającymi do czaszki. Siedząc głęboko w
fotelu, z rękoma złożonymi na brzuchu, Voelker był milczącą ikoną
jakiejś nie załatwionej sprawy.
– No dobrze, wyrzuć to z siebie. Powiedz, co musisz powiedzieć –
rzekł Giuliani ze złością.
– Sandoz.
– Co z nim?
– Dokładnie to, co mówiłem.
Giuliani wrócił do swoich notatek.
– Ludzie już zaczynali zapominać – powiedział Voelker. – Może
byłoby lepiej dla wszystkich, gdyby zGinał razem z resztą.
– Ależ, ojcze Voelker – skarcił go surowo Giuliani. – Cóż za
niegodna myśl.
Voelker skrzywił się i odwrócił spojrzenie.
Przez dłuższą chwilę Giuliani patrzył w okna swojego biura,
opierając się łokciami na błyszczącym blacie biurka. Oczywiście
Voelker miał rację. Bez wątpienia życie byłoby prostsze, gdyby Emilio
poniósł śmierć męczeńską. Teraz, gdy sprawa nabrała rozgłosu,
Towarzystwo musiało poniewczasie wnikać w przyczyny
niepowodzenia misji… Giuliani potarł sobie rękoma twarz i wstał.
– Emilio i ja wiele razem przeżyliśmy, Voelker. To dobry człowiek.
Strona 13
– To skurwiel – powiedział Voelker z chłodną precyzją. – Zabił
dziecko. Powinien gnić w łańcuchach. – Obserwował, jak Giuliani krąży
po gabinecie, biorąc po drodze różne przedmioty i odkładając je bez
dokładniejszego obejrzenia. – Ale przynajmniej okazał choć tyle
przyzwoitości, by zechcieć odejść. Niech idzie… zanim wyrządzi
Towarzystwu większe szkody.
Giuliani zatrzymał się i spojrzał na Voelkera.
– Nie zamierzamy się go wyrzec. Nawet jeśli sam tego pragnie, to
błąd. Mówiąc ściślej, to nic nie da. Jest jednym z nas, przynajmniej w
oczach świata, jeśli już nie w swoich. – Podszedł do okna i wyjrzał na
ulicę, gdzie wciąż koczował tłum fotoreporterów, łowców sensacji i
zwykłych ciekawskich. – A jeśli media będą wciąż pozwalały sobie na
jałowe spekulacje i bezpodstawne przypuszczenia, po prostu nazwiemy
rzecz po imieniu – powiedział lekko ironicznym tonem, który napawał
lękiem całe pokolenia kleryków. Znowu spojrzał chłodno na swojego
sekretarza, przez cały czas siedzącego w milczeniu, a potem powiedział
tym samym tonem: – Nie jestem sędzią Emilia, ojcze Voelker, i nie jest
nim prasa.
I nie był nim Johannes Voelker TJ.
Zakończyli spotkanie paroma nieistotnymi uwagami, ale kiedy Voelker
wyszedł, Giuliani wiedział, że trochę przeholował, zarówno w sensie
politycznym, jak i duchowym. Voelker był skuteczny i inteligentny, ale
brakowało mu typowo jezuickiej elastyczności: dla niego istniało tylko
czarne albo białe, grzech lub cnota, My albo Oni.
Ale i tacy ludzie mogą być użyteczni, pomyślał Giuliani.
Strona 14
Ojciec generał usiadł przy biurku i dotknął elektronicznego pióra.
Reporterzy uważają, że świat ma prawo wiedzieć. Vincenzo Giuliani nie
dostrzegał najmniejszej potrzeby, by wspierać tę iluzję. Pojawiało się
jednak pytanie, co dalej począć z tym Rakhatem. A to pociągało za sobą
konieczność zmuszenia Emilia do podjęcia jakiejś decyzji. Nie po raz
pierwszy jezuici spotykali się z obcą kulturą, nie była to pierwsza misja,
która skończyła się niepomyślnie, a Sandoz nie był pierwszym
kapłanem, który się zhańbił. Była to sprawa godna pożałowania, ale
przecież nie bez wyjścia.
Sandoza można jeszcze uratować, myślał uparcie Giuliani. W końcu
nie mamy aż tylu kapłanów, by bez walki spisywać któregokolwiek na
straty. Do diabła, przecież to jeden z Naszych. I jakie mamy prawo, by
uznać tę misję za nieudaną? Ziarno mogło być zasiane. Wie o tym
jedynie sam Bóg.
Z drugiej strony, te oskarżenia przeciwko Sandozowi i innym są
naprawdę bardzo poważne.
Osobiście Vincenzo Giuliani skłaniał się ku opinii, że popełniono
błąd już na samym początku, godząc się na udział kobiet. Misja zaczęła
się od złamania reguły. No, ale to były inne czasy.
Rozmyślając nad tym samym problemem w drodze powrotnej do
swojego ciemnego pokoiku po wschodniej stronie Rzymskich Murów,
John Candotti wysnuł własną teorię na temat przyczyn obecnej trudnej
sytuacji. Misja nie udała się na skutek całej serii logicznych, rozsądnych,
drobiazgowo przemyślanych decyzji, z których każda wydawała się
znakomita. Tak zwykle dochodzi do największych nieszczęść.
Strona 15
2
RADIOTELESKOP ARECIBO, PUERTO RICO
luty 2019
– Jimmy, właśnie się dowiedziałam, że wyznaczono cię do sępa! –
szepnęła Peggy, i pierwszy krok ku misji na Rakhat został zrobiony. –
Zamierzasz współpracować?
Jimmy Quinn posuwał się dalej wzdłuż linii automatów z potrawami.
Wybrał arroz con polio, pojemnik z zupą fasolową i dwie kanapki z
tuńczykiem. Był absurdalnie wysoki, przestał rosnąć dopiero w wieku
dwudziestu sześciu lat, ale jeszcze nie zdążył się zaokrąglić i ciągle był
głodny. Zatrzymał się, by wziąć dwa kartony mleka i parę deserów, po
czym podpisał swój rachunek.
– Jeśli ty się zgodzisz, nam wszystkim będzie o wiele trudniej –
powiedziała Peggy. – Chyba pamiętasz, co się stało z Jeffem.
Strona 16
Jimmy podszedł do stołu, przy którym było tylko jedno wolne
miejsce, i położył tacę. Peggy Soong stanęła za nim i spojrzała
prowokująco na kobietę, która siedziała naprzeciw Quinna. Kobieta
doszła do wniosku, że skończyła już lunch. Peggy obeszła stół i usiadła
na ciepłym jeszcze krześle. Przez chwilę po prostu obserwowała, jak
Jimmy pochłania ryż i kawałki kurczaka, wciąż zdumiona ilością
jedzenia, jakiej potrzebował, żeby się najeść. Od kiedy go rzuciła, jej
rachunek w sklepie spożywczym zmniejszył się o siedemdziesiąt pięć
procent.
– Jimmy – powiedziała w końcu – nie możesz chować głowy w
piasek. Jeśli nie jesteś z nami, jesteś przeciw nam. – Wciąż mówiła
szeptem, ale jej głos był twardy. – Jeśli nikt nie zgodzi się na
współpracę, nie mogą zwolnić wszystkich.
Jimmy wreszcie na nią spojrzał; jego oczy były niebieskie i
spokojne, jej – czarne i wyzywające.
– Nie wiem, Peggy. Myślę, że chyba mogą wymienić cały personel
w ciągu paru tygodni. Znam takiego faceta z Peru, który chętnie
wskoczy na moje miejsce za połowę tego, co ja zarabiam. Jeff dostał
dobre rekomendacje kiedy odchodził.
– I wciąż nie ma pracy! Bo oddał sępowi wszystko co miał.
– To nie będzie moja decyzja, Peggy. Przecież wiesz.
– Gówno prawda! – Ludzie spojrzeli w ich stronę. Wychyliła się ku
niemu przez stół, znowu mówiła szeptem: – Nie jesteś marionetką.
Każdy wie, że pomagałeś Jeffowi, jak go wylali. Ale przecież wiesz, o
co nam chodzi: żeby wreszcie przestali z nas wysysać krew, a nie o to,
żeby pomagać ich ofiarom po fakcie. Ile razy mam ci to tłumaczyć?
Strona 17
Peggy Soong odchyliła się raptownie na krześle i rozejrzała po sali,
próbując zrozumieć ludzi, którzy nie potrafią dostrzec, że ten system
miele ich na papkę. Jimmy rozumiał jedno: że trzeba ciężko harować i
nie sprawiać kłopotu. Jak przemówić do tego zakutego łba? A niech to
szlag!
– Masz rację. Jeśli zgodzisz się na współpracę, to będzie twoja
decyzja – powiedziała chłodno. – Mogą ci wydać polecenie, ale to ty
będziesz musiał zdecydować, czy je wykonać.
Wstała, zebrała swoje rzeczy ze stołu i patrzyła na niego przez
chwilę. Potem odwróciła się i ruszyła ku drzwiom.
– Peggy!
Jimmy zerwał się i podszedł na tyle blisko, by lekko dotknąć jej
ramienia. Nie był przystojny. Miał za długi nos, oczy osadzone za
głęboko i zbyt blisko siebie, jak u małpy, rude, kręcone włosy, jak
gryzmoły na obrazku dziecka, no i ten uśmiech od ucha do ucha. I to
wszystko tak ją podniecało przez kilka miesięcy!
– Peggy, daj mi szansę. Może znajdę jakieś rozwiązanie, które
zadowoli wszystkich. Nie zawsze musi być albo albo.
– No pewnie, Jimmy.
Miły z niego chłopak. Głupi, ale miły. Peggy spojrzała na jego
szczerą, otwartą, swojską twarz i zrozumiała, że on już na pewno
wynajdzie jakieś okropne, godne pogardy uzasadnienie, by okazać się
posłusznym chłopcem.
– Tak jest, Jimmy. Na pewno ci się uda.
Strona 18
Konfrontacja z kobietą tak twardą jak Peggy, skłoniłaby do
odstawienia talerza każdego mężczyznę o nieco słabszej konstrukcji.
Jimmy Quinn przywykł jednak do drobnych, upartych i władczych
kobiet i nic nie mogło zepsuć mu apetytu. Jego matka uskarżała się, że
kiedy dorastał, karmienie go przypominało palenie w węglowym
piecyku. Peggy wyszła z baru, a on wrócił na swoje miejsce przy stole i
zaczął pochłaniać resztę posiłku, pozwalając, by myśli przesączały się
swobodnie przez jego mózg.
Jimmy nie był głupcem, miał natomiast kochających rodziców i
dobrych nauczycieli, i te dwie okoliczności wyrobiły w nim nawyk
posłuszeństwa, który tak zdumiewał i wściekał Peggy. Doświadczenia
jego życia wciąż potwierdzały wartość czyjegoś autorytetu, a decyzje
podejmowane przez jego rodziców i nauczycieli zwykle okazywały się
słuszne. Nie cieszyła go perspektywa utracenia posady w Arecibo i
przejścia do programu AI1, ale pozostawiony sam sobie
prawdopodobnie nie wyrażałby sprzeciwu. Przy teleskopie pracował
zaledwie osiem miesięcy; nie zdążył jeszcze wrosnąć w stanowisko,
którego zdobycie było nie lada gratką. Ostatecznie, wybierając
astronomię, nie spodziewał się lawiny propozycji po ukończeniu
studiów. Wynagrodzenie było nędzne, rywalizacja o pracę zażarta, ale
tak było wszędzie w owym czasie. Jego matka – drobna, zaborcza
kobieta – męczyła go długo, by wybrał bardziej praktyczny kierunek.
Jimmy uparł się jednak przy astronomii, argumentując, że jeśli nawet
będzie bezrobotny, co z punktu widzenia statystyki było dość
prawdopodobne, to będzie nim w zawodzie, który sam wybrał.
1 Artificial Intelligence – Sztuczna Inteligencja
Strona 19
Przez osiem miesięcy cieszył się luksusem poczucia słuszności
swojej decyzji. Teraz wyglądało na to, że Eileen Quinn miała jednak
rację.
Zebrał puste talerze i kartony, wrzucił je do odpowiednich
pojemników i ruszył do swojego boksu, uchylając się i klucząc jak
nietoperz, aby uniknąć rąbnięcia głową w któreś z odrzwi, kloszów i rur,
co mu groziło setki razy dziennie. Biurko, przy którym zasiadł, ziało
pustym miejscem po szufladzie, a za ten błogosławiony stan rzeczy
odpowiedzialny był ojciec Emilio Sandoz, portorykański jezuita, którego
poznał przez George’a Edwardsa. George był emerytowanym
inżynierem. Teraz pracował nieodpłatnie w Arecibo jako przewodnik
szkolnych wycieczek. Jego żona, Anne, była lekarzem w klinice
założonej przez jezuitów przy ośrodku pomocy społecznej w La Perla,
ubogim przedmieściu Old San Juan. Jimmy lubił wszystkich troje i
wyprawiał się do San Juan, kiedy tylko zdołał się pogodzić z
perspektywą pokonania samochodem czterdziestu mil w straszliwych
korkach.
W czasie pierwszej kolacji u Edwardsów rozśmieszał ich do łez
swoimi komicznymi opowieściami o żałosnym życiu faceta takiego jak
on w świecie zbudowanym przez karłów. W pewnym momencie zaczął
się uskarżać, że za każdym razem, kiedy siada przy biurku, wali w nie
kolanami. Ksiądz nachylił się do niego – z powagą na miłej, choć
niezwykłej twarzy, ale z roześmianymi oczami – i powiedział spokojnie,
z prawie bezbłędnym dublińskim akcentem:
– Weźże środkową szufladę i wypieprz ją z biurka, głupolu.
Na to była tylko jedna odpowiedź i Jimmy natychmiast jej udzielił,
wytrzeszczając swoje niebieskie irlandzkie oczy w niekłamanym
podziwie:
Strona 20
– Ożesz-ty, kurwa, ale numer!
Ta wymiana zdań doprowadziła Anne i George’a do konwulsji i od
tej chwili wszyscy czworo zostali przyjaciółmi.
Uśmiechając się do siebie na wspomnienie tamtego wieczoru, Jimmy
otworzył ekran i wystukał wiadomość dla Emilia: „Piwo u Claudia, 8 po
poł. RSVP do 5”. Nie zdumiewała go już perspektywa picia w barze z
księdzem, choć początkowo szokowało go to prawie tak, jak odkrycie,
że dziewczyny też mają włosy łonowe.
Emilio musiał być w biurze J-Center, bo odpowiedź przyszła prawie
natychmiast: „Jasne”.
O szóstej po południu Jimmy ruszył w dół przez krasowe wzgórza i
lasy, otaczające obserwatorium Arecibo, do nadmorskiego miasta o tej
samej nazwie, a stamtąd wzdłuż wybrzeża do San Juan. Było
dwadzieścia po ósmej, kiedy znalazł miejsce do zaparkowania pod El
Morro, olbrzymią kamienną fortecą wybudowaną w XVI wieku,
wzmocnioną później masywnymi murami miejskimi, które otoczyły San
Juan. La Perla, przedmieście nędznych ruder, pozostała poza tymi
murami, przytulona do wąskiego pasa plaży.
La Perla nie wyglądała najgorzej, kiedy patrzyło się na nią z murów
miasta. Domy, stłoczone na sześciu czy siedmiu zbiegających ku morzu
tarasach, wydawały się zasobne i duże, jeśli się nie wiedziało, że każdy
podzielony jest na kilka mieszkań. Anglosasi obdarzeni choć szczyptą
rozsądku trzymali się z dala od tej dzielnicy, ale Jimmy nie był
ułomkiem i znano go tu już jako przyjaciela Emilia, więc nikt go nie
zaczepiał, kiedy schodził kaskadą schodów ku tawernie Claudia.