Mary Doria Russell - Wróbel

Szczegóły
Tytuł Mary Doria Russell - Wróbel
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Mary Doria Russell - Wróbel PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Mary Doria Russell - Wróbel PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Mary Doria Russell - Wróbel - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 MARY DORIA RUSSELL WRÓBEL CYKL EMILIO SANDOZ TOM 1 Tłumaczył Andrzej Polkowski Dla Maury E. Kirby i Mary L. Dewing quarum sine auspicio hic liber in lucem non esset editas Strona 2 PROLOG Prawdę mówiąc, można to było przewidzieć. Cała historia Towarzystwa Jezusowego dowodziła umiejętności zręcznego i skutecznego działania oraz pasji do odkryć i badań. W okresie, który Europejczycy z dumą nazwali Epoką Wielkich Odkryć, ojcowie jezuici pojawiali się na świeżo odkrytych ziemiach już w rok lub dwa po śmiałkach, którzy nawiązali pierwszy kontakt z tubylcami. Zresztą pionierami odkryć często byli sami jezuici. Organizacja Narodów Zjednoczonych potrzebowała całych lat na podjęcie decyzji, którą Towarzystwo Jezusowe podjęło w dziesięć dni. W Nowym Jorku dyplomaci prowadzili długie i zażarte dyskusje, czy i dlaczego powinno się ryzykować życie ludzi w celu nawiązania kontaktu ze światem, który później miał być znany jako Rakhat, kiedy na Ziemi wciąż jest tyle nie rozwiązanych i pilnych problemów. W Rzymie nie dyskutowano, czy i dlaczego to uczynić, ale jak szybko da się misję zorganizować i kogo wysłać. Towarzystwo nie prosiło o zgodę żadnej doczesnej władzy. Działało według własnych zasad, na własny koszt, na mocy autorytetu papieża. Misja na Rakhat miała charakter nie tyle tajny, ile prywatny; subtelna to różnica, ale dzięki niej Towarzystwo nie czuło potrzeby wyjaśniania lub usprawiedliwiania swojego przedsięwzięcia, kiedy po kilku latach sprawa nabrała rozgłosu. Strona 3 Jezuiccy uczeni podjęli misję na Rakhat, by poznawać, a nie nawracać. Ich celem było poznanie i obdarzenie miłością innych dzieci Bożych. Był to cel, który przyświecał im zawsze, kiedy bez lęku sięgali najdalszych granic ludzkiego poznania. Wyprawili się na Rakhat ad majorem Dei gloriam: dla większej chwały Bożej. Nie zamierzali nikogo skrzywdzić. 1 RZYM grudzień 2059 Dnia 7 grudnia 2059 roku, w środku nocy, ojca Emilia Sandoza zabrano z izolatki szpitala Salvator Mundi i przewieziono furgonetką do siedziby jezuitów przy Borgo Santo Spirito 5, znaną jako Numer 5, którą od Watykanu dzieli kilka minut marszu przez plac Świętego Piotra. Następnego dnia rzecznik prasowy Towarzystwa Jezusowego stanął przed masywnymi drzwiami rezydencji i ignorując wykrzykiwane pytania i jęki rozczarowania dziennikarzy, odczytał krótkie oświadczenie: Strona 4 „Zgodnie z tym, co nam wiadomo, ojciec Emilio Sandoz jest jedyną osobą, która powróciła z misji jezuitów na Rakhat. Jeszcze raz składamy podziękowanie Organizacji Narodów Zjednoczonych, Konsorcjum Kontakt i Sekcji Górnictwa Asteroidowego Korporacji Ohbayashi za umożliwienie ojcu Sandozowi powrotu. Nie posiadamy żadnych dodatkowych informacji o losie innych członków załogi. Pozostają w naszych modlitwach. Ojciec Sandoz jest zbyt chory, by można go było przesłuchać, a proces jego ozdrowienia może trwać kilka miesięcy. Do tego czasu nie będzie żadnych dalszych komentarzy na temat samej misji lub na temat oskarżeń ze strony Konsorcjum Kontakt w stosunku do działalności ojca Sandoza na Rakhacie”. Była to jawna próba zyskania na czasie. Ojciec Sandoz był rzeczywiście chory. Całe jego ciało pokrywały wykwity samorzutnych wylewów podskórnych. Dziąsła przestały już krwawić, ale wszystko wskazywało na to, że jeszcze długo nie będzie mógł jeść normalnie. No i trzeba będzie coś zrobić z jego rękami. Tymczasem szkorbut, anemia i wyczerpanie sprawiały, że spał dwadzieścia godzin na dobę. Kiedy się budził, leżał nieruchomo, skulony jak płód i prawie tak samo bezradny. Przez te pierwsze tygodnie drzwi do jego małego pokoju prawie zawsze pozostawały otwarte. Pewnego popołudnia, kiedy na korytarzu pastowano podłogę, brat Edward Behr, pomimo ostrzeżeń ze strony personelu szpitala Salvator Mundi, zamknął drzwi, aby uchronić ojca Sandoza od hałasu i niemiłego zapachu. Sandoz akurat się obudził i musiał zauważyć, że jest zamknięty. Brat Edward już nigdy nie powtórzył tego błędu. Strona 5 Vincenzo Giuliani, generał Towarzystwa Jezusowego, każdego ranka zaglądał do pokoju, by spojrzeć na chorego. Nie miał pojęcia, czy Sandoz zdaje sobie sprawę z tego, że ktoś na niego patrzy. Kiedy ojciec generał był bardzo młody, Sandoz, który wyprzedzał go o rok w dziesięcioletniej formacji kapłańskiej, bardzo go fascynował. Dziwny chłopak ten Sandoz. Zagadkowy człowiek. Vincenzo Giuliani zrobił karierę jako znawca ludzi, ale tego człowieka nigdy nie zdołał zrozumieć. Spoglądając na Emilia, tak chorego i teraz prawie niemego, Giuliani wiedział, że nieprędko uda się coś z niego wyciągnąć. To go jednak nie zniechęcało. Vincenzo Giuliani był cierpliwy. Trzeba być cierpliwym, by dobrze sobie radzić w Rzymie, gdzie czas odmierzany jest nie stuleciami, ale tysiącleciami, gdzie cierpliwość i dalekosiężne spojrzenie zawsze cechowały życie polityczne. Miasto użyczyło nawet nazwy cnocie cierpliwości: romanita. Romanita wyklucza emocję, pośpiech, zwątpienie. Romanita wyczekuje na odpowiedni moment i dopiero wtedy uderza. Romanita opiera się na absolutnym przekonaniu o ostatecznym sukcesie i wyrasta z jednej tylko zasady: Cunctando regitur mundus. Czekając, zdobywa się świat. Tak więc nawet teraz, po sześćdziesięciu latach, Vincenzo Giuliani nie odczuwał najmniejszego zniecierpliwienia, kiedy nie mógł się porozumieć z Emiliem Sandozem. Wiedział, że jego cierpliwość w końcu zostanie wynagrodzona. Strona 6 Osobisty sekretarz ojca generała skontaktował się z ojcem Johnem Candottim w dzień Świętych Niewiniątek, trzy tygodnie po przeniesieniu Emilia do Numeru 5. „Sandoz ma się na tyle dobrze, że może się z ojcem widzieć”, poinformował Candottiego Johannes Voelker. „Proszę być tutaj o drugiej”. Być tutaj o drugiej!, myślał poirytowany John, idąc do Watykanu z domu rekolekcyjnego, w którym mu przydzielono duszny pokoik z oknem wychodzącym wprost na rzymskie mury. Od swojego przybycia do Rzymu Candotti miał już kilka razy do czynienia z Voelkerem, który od samego początku budził w nim niechęć. Prawdę mówiąc, niechęć wzbudzała w nim cała sytuacja, w której się znalazł. Przede wszystkim nie rozumiał, po co go w to wszystko wmieszano. Nie był ani prawnikiem, ani uczonym. Z jezuickiego dictum „publikacje albo parafia” świadomie wybrał mniej prestiżowy człon i był właśnie pochłonięty przygotowaniami do bożonarodzeniowego programu szkolnego, kiedy wezwał go przełożony i kazał mu polecieć do Rzymu. „Ojciec generał życzy sobie, abyś dotrzymał towarzystwa Emilio Sandozowi”. Oczywiście John słyszał o Sandozie. Każdy o nim słyszał. Tyle że nie miał najmniejszego pojęcia, po co miałby dotrzymywać mu towarzystwa. A kiedy o to pytał, nikt nie potrafił – lub nie chciał – niczego mu wyjaśnić. Nie miał doświadczenia w tego rodzaju sprawach. W Chicago ludzie nie byli przyzwyczajeni do subtelności i dyskrecji. No i sam Rzym. Podczas zaimprowizowanego przyjęcia pożegnalnego wszyscy byli podekscytowani. „Johnny, Rzym!” Ta historia, te cudowne kościoły, te zabytki. John poczuł, że sam powinien być zachwycony. Ale nie był. Bo niby co on wiedział o Rzymie? Strona 7 John Candotti przywykł do płaskiego krajobrazu, prostych linii, kwadratowych bloków. Nic w Chicago nie przygotowało go do rzeczywistości Wiecznego Miasta. Najgorzej było, kiedy już widział z daleka budynek, do którego chciał się dostać, i stwierdzał, że ulica, która powinna do niego prowadzić, zakręca nie wiadomo gdzie, by w końcu otworzyć się na jeszcze jeden piękny placyk z jeszcze jedną cudowną fontanną, z którego można było iść dalej tylko jeszcze jedną aleją wiodącą donikąd. I następna godzina błądzenia po tych cholernych wzgórzach, po tym szczurzym gnieździe uliczek cuchnących kocimi szczynami i pomidorowym sosem. Nie znosił poczucia zagubienia, a tutaj zawsze czuł się zagubiony. Nie znosił spóźniania się, a tu zawsze się spóźniał. Pierwsze pięć minut każdej rozmowy zajmowało mu przepraszanie za spóźnienie. I za każdym razem jego rzymscy rozmówcy zapewniali go, że nie ma żadnego problemu. Mimo to John czuł się w takich sytuacjach fatalnie, więc coraz bardziej przyspieszał kroku, aby tym razem za wszelką cenę dotrzeć do siedziby jezuitów na czas. Wkrótce opadła go banda dzieciaków, najwyraźniej uradowanych widokiem tego kościstego, łysawego mężczyzny z wielkim nosem, wymachującego zamaszyście ramionami i odzianego w długą, powiewającą w marszu sutannę. – Proszę mi wybaczyć spóźnienie. John Candotti powtarzał to każdemu, kogo napotkał, zmierzając do pokoju Sandoza, a w końcu powiedział to samemu Sandozowi, kiedy brat Edward Behr wprowadził go do środka i zostawił sam na sam z chorym. Strona 8 – Ulice wciąż są strasznie zatłoczone. Czy oni nigdy nie siedzą w domu? Jestem John Candotti. Ojciec generał prosił mnie, żebym pomógł ojcu podczas przesłuchań. Miło mi ojca poznać. Wyciągnął bezmyślnie rękę i cofnął ją z zakłopotaniem, kiedy sobie przypomniał o chorobie. Sandoz nie wstał z fotela przy oknie i nawet nie spojrzał w kierunku Candottiego – nie wiadomo, czy dlatego, że nie mógł, czy dlatego, że nie chciał. Candotti widział jego zdjęcie w archiwum, ale Sandoz okazał się trochę niższy, niż się spodziewał, i o wiele bardziej chudy, na pewno też wyglądał starzej, choć nie tak staro, jakby to wynikało z kalkulacji: siedemnaście lat podróży w tamtą stronę, prawie cztery lata na Rakhacie, siedemnaście lat z powrotem, no, ale trzeba wziąć pod uwagę względność czasu przy podróżowaniu z szybkością bliską prędkości światła. Wiek Sandoza, urodzonego rok wcześniej od ojca generała, który obecnie zbliżał się do osiemdziesiątki, fizycy oceniali na mniej więcej czterdzieści pięć lat. Sądząc po jego wyglądzie, musiały to być ciężkie lata. Cisza przedłużała się. Starając się nie patrzeć na ręce Sandoza, John rozmyślał, czy nie powinien się wycofać. Przecież to o wiele za wcześnie, pomyślał, ten Voelker chyba zwariował. A potem usłyszał, jak Sandoz zapytał: – English? – Nie, ojcze. To brat Edward jest Anglikiem, ja jestem Amerykaninem. – Nie – powiedział po chwili Sandoz. – La lengua. Angielski. John, zaskoczony, zdał sobie sprawę z nieporozumienia. – Tak. Mówię też trochę po hiszpańsku, jeśli ojciec woli ten język. Strona 9 – To był włoski, creo. Antes… to znaczy przed… W szpitalu. Sipaj- si yo… – Urwał, bliski łez, ale opanował się i powiedział spokojnie: – Byłoby łatwiej… gdybym przez chwilę słyszał… tylko jeden język. Może być angielski. – Jasne. Nie ma problemu. Możemy mówić po angielsku. – John był trochę wstrząśnięty. Nikt mu nie powiedział, że z Sandozem jest aż tak źle. – To ma być krótka wizyta, ojcze. Chciałem tylko się przedstawić i zobaczyć, jak ojciec się czuje. Nie musimy się spieszyć z przygotowaniami do przesłuchań. Jestem pewny, że poczekają, aż ojciec poczuje się na tyle dobrze, żeby… – Żeby co? – zapytał Sandoz, po raz pierwszy patrząc prosto na Candottiego. Twarz pożłobiona głębokimi zmarszczkami, indiańskie pochodzenie czytelne w ostrym nosie i w wydatnych kościach policzkowych, stoicyzm. John Candotti nie potrafił sobie wyobrazić tego człowieka, kiedy się śmieje. – Żeby wyjaśnić, co się wydarzyło – odpowiedział, choć miał ochotę powiedzieć: „Żeby się bronić”. Cisza panująca w tym domu była uderzająca, zwłaszcza przy oknie, gdzie słyszało się odgłosy miasta, wciąż świętującego karnawał. Jakaś kobieta strofowała dziecko po grecku. Turyści i reporterzy kłębili się wokół gmachu, przekrzykując gwar pielgrzymów i hałas taksówek. Rozbrzmiewały wołania robotników i warczały maszyny; tutaj wciąż coś remontowano, aby powstrzymać ruinę nieustannie zagrażającą Wiecznemu Miastu. – Nie mam nic do powiedzenia. – Ojciec Sandoz znowu odwrócił się do okna. – Wystąpię z Towarzystwa. Strona 10 – Ależ, ojcze Sandoz… przecież nie może ojciec oczekiwać, że Towarzystwo pozwoli ojcu tak sobie odejść, bez wyjaśnienia, co tam się wydarzyło. Może ojciec nie mieć ochoty na to przesłuchanie, ale to wszystko nic w porównaniu z tym, co ojca czeka tam, na zewnątrz, jak tylko ojciec przekroczy drzwi. Jeśli zrozumiemy, będziemy mogli ojcu pomóc. Może jakoś to ojcu ułatwimy. – Nie było odpowiedzi, tylko twarz Sandoza, widoczna z profilu na tle okna, nieco stwardniała. – W porządku. Wrócę za kilka dni, kiedy ojciec poczuje się lepiej, dobrze? Może coś przynieść? Może komuś coś przekazać? – Nie – zabrzmiała cicha odpowiedź. – Dziękuję. John powstrzymał westchnienie i odwrócił się do drzwi. Jego wzrok padł na szkic leżący na małym biurku. Szkic na czymś w rodzaju papieru, nakreślony czymś w rodzaju tuszu. Grupa VaRakhatów. Twarze o wielkiej godności i uderzającym wdzięku. Niezwykłe oczy z długimi rzęsami chroniącymi przed jasnym słońcem. To zabawne, ale można było ich uznać za niezwykle przystojnych, nawet jeśli nie znało się ich kryteriów piękności. John Candotti podniósł szkic, żeby przyjrzeć mu się z bliska. Sandoz wstał i zrobił dwa szybkie kroki ku niemu. Sandoz był chyba o połowę od niego niższy i schorowany jak wszyscy diabli, ale John Candotti, weteran ulic Chicago, cofnął się zaskoczony. Kiedy wyczuł plecami ścianę, pokrył zakłopotanie uśmiechem i odłożył rysunek na biurko. – To piękna rasa, prawda? – zapytał, starając się odgadnąć, jakie emocje targają stojącym przed nim człowiekiem. – Ci… faceci na obrazku… To ojca przyjaciele, tak? Strona 11 Sandoz cofnął się i popatrzył na Johna przez chwilę, jakby chciał ocenić jego reakcję. Światło bijące z okna rozjaśniło mu włosy, a kontrast ukrył wyraz jego twarzy. Gdyby w pokoju było jaśniej albo gdyby John Candotii znał go lepiej, mógłby rozpoznać dziwaczną powagę, jaka poprzedzała każdą wypowiedź Sandoza, jeśli się spodziewał, że wywoła wesołość lub wściekłość. Sandoz wahał się przez chwilę, aż wreszcie znalazł słowo, którego szukał. – Towarzysze – powiedział w końcu. Johannes Voelker zamknął swój laptop na zakończenie codziennej porannej narady z ojcem generałem, ale nie wstał, żeby odejść. Siedział i nadal wpatrywał się w twarz Vincenza Giulianiego, który ostentacyjnie skupił się na własnym notesie elektronicznym, aby przejrzeć rozkład zajęć na ten dzień i wstukać decyzje, które właśnie przedyskutowali. Trzydziesty czwarty w kolejności generał Towarzystwa Jezusowego, Vincenzo Giuliani odznaczał się wyjątkowymi zdolnościami kierowniczymi. Postawny mężczyzna, sympatycznie łysy, wyprostowany i zadziwiająco silny, jak na swój wiek. Z zawodu historyk, z natury polityk, Giuliani przeprowadził Towarzystwo przez trudne czasy, naprawiając część szkód, które wyrządził Sandoz. Trzeba było nie lada wysiłku, by nakłonić ludzi do studiowania hydrologii i kultury islamu. A gdyby nie było jezuitów w Iranie i Egipcie, nie byłoby komu ostrzec świata przed ostatnim atakiem. Trzeba docenić każdego, jeśli na to zasługuje, pomyślał Voelker, czekając cierpliwie, aż Giuliani zwróci na niego uwagę. Strona 12 Ojciec generał westchnął i spojrzał na swojego sekretarza, niezbyt atrakcyjnego mężczyznę po trzydziestce, z wyraźną skłonnością do tycia i jasnorudymi włosami przylegającymi do czaszki. Siedząc głęboko w fotelu, z rękoma złożonymi na brzuchu, Voelker był milczącą ikoną jakiejś nie załatwionej sprawy. – No dobrze, wyrzuć to z siebie. Powiedz, co musisz powiedzieć – rzekł Giuliani ze złością. – Sandoz. – Co z nim? – Dokładnie to, co mówiłem. Giuliani wrócił do swoich notatek. – Ludzie już zaczynali zapominać – powiedział Voelker. – Może byłoby lepiej dla wszystkich, gdyby zGinał razem z resztą. – Ależ, ojcze Voelker – skarcił go surowo Giuliani. – Cóż za niegodna myśl. Voelker skrzywił się i odwrócił spojrzenie. Przez dłuższą chwilę Giuliani patrzył w okna swojego biura, opierając się łokciami na błyszczącym blacie biurka. Oczywiście Voelker miał rację. Bez wątpienia życie byłoby prostsze, gdyby Emilio poniósł śmierć męczeńską. Teraz, gdy sprawa nabrała rozgłosu, Towarzystwo musiało poniewczasie wnikać w przyczyny niepowodzenia misji… Giuliani potarł sobie rękoma twarz i wstał. – Emilio i ja wiele razem przeżyliśmy, Voelker. To dobry człowiek. Strona 13 – To skurwiel – powiedział Voelker z chłodną precyzją. – Zabił dziecko. Powinien gnić w łańcuchach. – Obserwował, jak Giuliani krąży po gabinecie, biorąc po drodze różne przedmioty i odkładając je bez dokładniejszego obejrzenia. – Ale przynajmniej okazał choć tyle przyzwoitości, by zechcieć odejść. Niech idzie… zanim wyrządzi Towarzystwu większe szkody. Giuliani zatrzymał się i spojrzał na Voelkera. – Nie zamierzamy się go wyrzec. Nawet jeśli sam tego pragnie, to błąd. Mówiąc ściślej, to nic nie da. Jest jednym z nas, przynajmniej w oczach świata, jeśli już nie w swoich. – Podszedł do okna i wyjrzał na ulicę, gdzie wciąż koczował tłum fotoreporterów, łowców sensacji i zwykłych ciekawskich. – A jeśli media będą wciąż pozwalały sobie na jałowe spekulacje i bezpodstawne przypuszczenia, po prostu nazwiemy rzecz po imieniu – powiedział lekko ironicznym tonem, który napawał lękiem całe pokolenia kleryków. Znowu spojrzał chłodno na swojego sekretarza, przez cały czas siedzącego w milczeniu, a potem powiedział tym samym tonem: – Nie jestem sędzią Emilia, ojcze Voelker, i nie jest nim prasa. I nie był nim Johannes Voelker TJ. Zakończyli spotkanie paroma nieistotnymi uwagami, ale kiedy Voelker wyszedł, Giuliani wiedział, że trochę przeholował, zarówno w sensie politycznym, jak i duchowym. Voelker był skuteczny i inteligentny, ale brakowało mu typowo jezuickiej elastyczności: dla niego istniało tylko czarne albo białe, grzech lub cnota, My albo Oni. Ale i tacy ludzie mogą być użyteczni, pomyślał Giuliani. Strona 14 Ojciec generał usiadł przy biurku i dotknął elektronicznego pióra. Reporterzy uważają, że świat ma prawo wiedzieć. Vincenzo Giuliani nie dostrzegał najmniejszej potrzeby, by wspierać tę iluzję. Pojawiało się jednak pytanie, co dalej począć z tym Rakhatem. A to pociągało za sobą konieczność zmuszenia Emilia do podjęcia jakiejś decyzji. Nie po raz pierwszy jezuici spotykali się z obcą kulturą, nie była to pierwsza misja, która skończyła się niepomyślnie, a Sandoz nie był pierwszym kapłanem, który się zhańbił. Była to sprawa godna pożałowania, ale przecież nie bez wyjścia. Sandoza można jeszcze uratować, myślał uparcie Giuliani. W końcu nie mamy aż tylu kapłanów, by bez walki spisywać któregokolwiek na straty. Do diabła, przecież to jeden z Naszych. I jakie mamy prawo, by uznać tę misję za nieudaną? Ziarno mogło być zasiane. Wie o tym jedynie sam Bóg. Z drugiej strony, te oskarżenia przeciwko Sandozowi i innym są naprawdę bardzo poważne. Osobiście Vincenzo Giuliani skłaniał się ku opinii, że popełniono błąd już na samym początku, godząc się na udział kobiet. Misja zaczęła się od złamania reguły. No, ale to były inne czasy. Rozmyślając nad tym samym problemem w drodze powrotnej do swojego ciemnego pokoiku po wschodniej stronie Rzymskich Murów, John Candotti wysnuł własną teorię na temat przyczyn obecnej trudnej sytuacji. Misja nie udała się na skutek całej serii logicznych, rozsądnych, drobiazgowo przemyślanych decyzji, z których każda wydawała się znakomita. Tak zwykle dochodzi do największych nieszczęść. Strona 15 2 RADIOTELESKOP ARECIBO, PUERTO RICO luty 2019 – Jimmy, właśnie się dowiedziałam, że wyznaczono cię do sępa! – szepnęła Peggy, i pierwszy krok ku misji na Rakhat został zrobiony. – Zamierzasz współpracować? Jimmy Quinn posuwał się dalej wzdłuż linii automatów z potrawami. Wybrał arroz con polio, pojemnik z zupą fasolową i dwie kanapki z tuńczykiem. Był absurdalnie wysoki, przestał rosnąć dopiero w wieku dwudziestu sześciu lat, ale jeszcze nie zdążył się zaokrąglić i ciągle był głodny. Zatrzymał się, by wziąć dwa kartony mleka i parę deserów, po czym podpisał swój rachunek. – Jeśli ty się zgodzisz, nam wszystkim będzie o wiele trudniej – powiedziała Peggy. – Chyba pamiętasz, co się stało z Jeffem. Strona 16 Jimmy podszedł do stołu, przy którym było tylko jedno wolne miejsce, i położył tacę. Peggy Soong stanęła za nim i spojrzała prowokująco na kobietę, która siedziała naprzeciw Quinna. Kobieta doszła do wniosku, że skończyła już lunch. Peggy obeszła stół i usiadła na ciepłym jeszcze krześle. Przez chwilę po prostu obserwowała, jak Jimmy pochłania ryż i kawałki kurczaka, wciąż zdumiona ilością jedzenia, jakiej potrzebował, żeby się najeść. Od kiedy go rzuciła, jej rachunek w sklepie spożywczym zmniejszył się o siedemdziesiąt pięć procent. – Jimmy – powiedziała w końcu – nie możesz chować głowy w piasek. Jeśli nie jesteś z nami, jesteś przeciw nam. – Wciąż mówiła szeptem, ale jej głos był twardy. – Jeśli nikt nie zgodzi się na współpracę, nie mogą zwolnić wszystkich. Jimmy wreszcie na nią spojrzał; jego oczy były niebieskie i spokojne, jej – czarne i wyzywające. – Nie wiem, Peggy. Myślę, że chyba mogą wymienić cały personel w ciągu paru tygodni. Znam takiego faceta z Peru, który chętnie wskoczy na moje miejsce za połowę tego, co ja zarabiam. Jeff dostał dobre rekomendacje kiedy odchodził. – I wciąż nie ma pracy! Bo oddał sępowi wszystko co miał. – To nie będzie moja decyzja, Peggy. Przecież wiesz. – Gówno prawda! – Ludzie spojrzeli w ich stronę. Wychyliła się ku niemu przez stół, znowu mówiła szeptem: – Nie jesteś marionetką. Każdy wie, że pomagałeś Jeffowi, jak go wylali. Ale przecież wiesz, o co nam chodzi: żeby wreszcie przestali z nas wysysać krew, a nie o to, żeby pomagać ich ofiarom po fakcie. Ile razy mam ci to tłumaczyć? Strona 17 Peggy Soong odchyliła się raptownie na krześle i rozejrzała po sali, próbując zrozumieć ludzi, którzy nie potrafią dostrzec, że ten system miele ich na papkę. Jimmy rozumiał jedno: że trzeba ciężko harować i nie sprawiać kłopotu. Jak przemówić do tego zakutego łba? A niech to szlag! – Masz rację. Jeśli zgodzisz się na współpracę, to będzie twoja decyzja – powiedziała chłodno. – Mogą ci wydać polecenie, ale to ty będziesz musiał zdecydować, czy je wykonać. Wstała, zebrała swoje rzeczy ze stołu i patrzyła na niego przez chwilę. Potem odwróciła się i ruszyła ku drzwiom. – Peggy! Jimmy zerwał się i podszedł na tyle blisko, by lekko dotknąć jej ramienia. Nie był przystojny. Miał za długi nos, oczy osadzone za głęboko i zbyt blisko siebie, jak u małpy, rude, kręcone włosy, jak gryzmoły na obrazku dziecka, no i ten uśmiech od ucha do ucha. I to wszystko tak ją podniecało przez kilka miesięcy! – Peggy, daj mi szansę. Może znajdę jakieś rozwiązanie, które zadowoli wszystkich. Nie zawsze musi być albo albo. – No pewnie, Jimmy. Miły z niego chłopak. Głupi, ale miły. Peggy spojrzała na jego szczerą, otwartą, swojską twarz i zrozumiała, że on już na pewno wynajdzie jakieś okropne, godne pogardy uzasadnienie, by okazać się posłusznym chłopcem. – Tak jest, Jimmy. Na pewno ci się uda. Strona 18 Konfrontacja z kobietą tak twardą jak Peggy, skłoniłaby do odstawienia talerza każdego mężczyznę o nieco słabszej konstrukcji. Jimmy Quinn przywykł jednak do drobnych, upartych i władczych kobiet i nic nie mogło zepsuć mu apetytu. Jego matka uskarżała się, że kiedy dorastał, karmienie go przypominało palenie w węglowym piecyku. Peggy wyszła z baru, a on wrócił na swoje miejsce przy stole i zaczął pochłaniać resztę posiłku, pozwalając, by myśli przesączały się swobodnie przez jego mózg. Jimmy nie był głupcem, miał natomiast kochających rodziców i dobrych nauczycieli, i te dwie okoliczności wyrobiły w nim nawyk posłuszeństwa, który tak zdumiewał i wściekał Peggy. Doświadczenia jego życia wciąż potwierdzały wartość czyjegoś autorytetu, a decyzje podejmowane przez jego rodziców i nauczycieli zwykle okazywały się słuszne. Nie cieszyła go perspektywa utracenia posady w Arecibo i przejścia do programu AI1, ale pozostawiony sam sobie prawdopodobnie nie wyrażałby sprzeciwu. Przy teleskopie pracował zaledwie osiem miesięcy; nie zdążył jeszcze wrosnąć w stanowisko, którego zdobycie było nie lada gratką. Ostatecznie, wybierając astronomię, nie spodziewał się lawiny propozycji po ukończeniu studiów. Wynagrodzenie było nędzne, rywalizacja o pracę zażarta, ale tak było wszędzie w owym czasie. Jego matka – drobna, zaborcza kobieta – męczyła go długo, by wybrał bardziej praktyczny kierunek. Jimmy uparł się jednak przy astronomii, argumentując, że jeśli nawet będzie bezrobotny, co z punktu widzenia statystyki było dość prawdopodobne, to będzie nim w zawodzie, który sam wybrał. 1 Artificial Intelligence – Sztuczna Inteligencja Strona 19 Przez osiem miesięcy cieszył się luksusem poczucia słuszności swojej decyzji. Teraz wyglądało na to, że Eileen Quinn miała jednak rację. Zebrał puste talerze i kartony, wrzucił je do odpowiednich pojemników i ruszył do swojego boksu, uchylając się i klucząc jak nietoperz, aby uniknąć rąbnięcia głową w któreś z odrzwi, kloszów i rur, co mu groziło setki razy dziennie. Biurko, przy którym zasiadł, ziało pustym miejscem po szufladzie, a za ten błogosławiony stan rzeczy odpowiedzialny był ojciec Emilio Sandoz, portorykański jezuita, którego poznał przez George’a Edwardsa. George był emerytowanym inżynierem. Teraz pracował nieodpłatnie w Arecibo jako przewodnik szkolnych wycieczek. Jego żona, Anne, była lekarzem w klinice założonej przez jezuitów przy ośrodku pomocy społecznej w La Perla, ubogim przedmieściu Old San Juan. Jimmy lubił wszystkich troje i wyprawiał się do San Juan, kiedy tylko zdołał się pogodzić z perspektywą pokonania samochodem czterdziestu mil w straszliwych korkach. W czasie pierwszej kolacji u Edwardsów rozśmieszał ich do łez swoimi komicznymi opowieściami o żałosnym życiu faceta takiego jak on w świecie zbudowanym przez karłów. W pewnym momencie zaczął się uskarżać, że za każdym razem, kiedy siada przy biurku, wali w nie kolanami. Ksiądz nachylił się do niego – z powagą na miłej, choć niezwykłej twarzy, ale z roześmianymi oczami – i powiedział spokojnie, z prawie bezbłędnym dublińskim akcentem: – Weźże środkową szufladę i wypieprz ją z biurka, głupolu. Na to była tylko jedna odpowiedź i Jimmy natychmiast jej udzielił, wytrzeszczając swoje niebieskie irlandzkie oczy w niekłamanym podziwie: Strona 20 – Ożesz-ty, kurwa, ale numer! Ta wymiana zdań doprowadziła Anne i George’a do konwulsji i od tej chwili wszyscy czworo zostali przyjaciółmi. Uśmiechając się do siebie na wspomnienie tamtego wieczoru, Jimmy otworzył ekran i wystukał wiadomość dla Emilia: „Piwo u Claudia, 8 po poł. RSVP do 5”. Nie zdumiewała go już perspektywa picia w barze z księdzem, choć początkowo szokowało go to prawie tak, jak odkrycie, że dziewczyny też mają włosy łonowe. Emilio musiał być w biurze J-Center, bo odpowiedź przyszła prawie natychmiast: „Jasne”. O szóstej po południu Jimmy ruszył w dół przez krasowe wzgórza i lasy, otaczające obserwatorium Arecibo, do nadmorskiego miasta o tej samej nazwie, a stamtąd wzdłuż wybrzeża do San Juan. Było dwadzieścia po ósmej, kiedy znalazł miejsce do zaparkowania pod El Morro, olbrzymią kamienną fortecą wybudowaną w XVI wieku, wzmocnioną później masywnymi murami miejskimi, które otoczyły San Juan. La Perla, przedmieście nędznych ruder, pozostała poza tymi murami, przytulona do wąskiego pasa plaży. La Perla nie wyglądała najgorzej, kiedy patrzyło się na nią z murów miasta. Domy, stłoczone na sześciu czy siedmiu zbiegających ku morzu tarasach, wydawały się zasobne i duże, jeśli się nie wiedziało, że każdy podzielony jest na kilka mieszkań. Anglosasi obdarzeni choć szczyptą rozsądku trzymali się z dala od tej dzielnicy, ale Jimmy nie był ułomkiem i znano go tu już jako przyjaciela Emilia, więc nikt go nie zaczepiał, kiedy schodził kaskadą schodów ku tawernie Claudia.