Siegfried Lenz - Muzeum ziemi ojczystej
Szczegóły |
Tytuł |
Siegfried Lenz - Muzeum ziemi ojczystej |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Siegfried Lenz - Muzeum ziemi ojczystej PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Siegfried Lenz - Muzeum ziemi ojczystej PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Siegfried Lenz - Muzeum ziemi ojczystej - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Siegfried Lenz
Muzeum ziemi ojczystej
Przełożyły Eliza Borg i Maria Przybyłowska
Czytelnik 1991
I
Nie, to nie był wypadek. To ja podłożyłem ogień pewnego wieczoru
osiemnastego sierpnia, nie pozostało mi nic innego, jak tylko zniszczyć
jedyne muzeum ziemi mazurskiej tam na zachodzie, w Egenlund koło
Szlezwiku. To nie był przypadek, mój drogi. Tak jak niegdyś budowa i
urządzenie muzeum było moim własnym pomysłem, tak i teraz wyłącznie
ja zadecydowałem o jego całkowitym zniszczeniu, razem ze wszystkimi
świadectwami, dowodami i dokumentami, które się w nim znajdowały, a
które wraz z przyjaciółmi zgromadziłem tu po wojnie.
Proszę spokojnie zapalić, popielniczka jest w szafce nocnej… Co pan
mówi? Trudno pana zrozumieć przez te wszystkie bandaże… Tak, to
surowa siostra, sądząc po głosie, ale jeśli pan od razu, jak tylko wejdzie,
odwróci jej uwagę, zaskoczy ją jakąś prośbą… Niech pan poprosi o coś dla
mnie; natychmiast pójdzie po świeży sok, a tymczasem pan wywietrzy…
Tylko niech pan uważa, żeby szybko zamknąć szufladę…
W każdym razie musi pan wiedzieć, że podłożyłem ogień, używając do
tego odpadków z tkalni, maczając je w benzynie i zapalając zarówno w
izbie z kobiercami, jak i w tym pomieszczeniu muzeum, gdzie były przede
wszystkim stare mazurskie zabawki: szmaciane lalki, instrumenty
drewniane, rzeźbione i malowane ptaszki, które łatwo zajęły się od ognia.
W mój plan wtajemniczony był tylko Simon Gayko, cieśla i kołodziej, tak
jak ja pochodzący z Łukowca nad jeziorem o tej samej nazwie, Simon
Gayko, który zbudował muzeum według moich wskazówek, jako
prawdziwy dom mazurski, z wysuniętą drewnianą werandą… Nie, nie
Strona 2
byliśmy sami; przy pożarze, przynajmniej dopóki paliło się samo
muzeum, obecna była moja żona Carola, mój dawny ulubiony uczeń,
mistrz tkacki Marian Jeromin oraz moja córka Henrike i, jak już mówiłem,
Simon Gayko – ten ostatni ukląkł, gdy z okien buchnęły płomienie gnane
własnym podmuchem. Nikt nie próbował gasić; moja żona opierała się o
drzwi naszego domu osłaniając twarz ręką, Marian stał bez ruchu pod
czerwonymi bukami, córka Henrike, zresztą jedyna, która protestowała i
rzuciła się na mnie z pięściami, wzywając do tłumienia ognia, płacząc
przycupnęła w połowie dróżki, prowadzącej w dół ku wodzie…
Później, mój drogi, później obierze mi pan jabłko, dziękuję…
Ogień podłożyłem wieczorem, tak jak mówiłem, gdy już siedem naszych
uczennic, przyjeżdżających na naukę tkactwa, pojechało do domu; wiał
umiarkowany, północno-zachodni wiatr, niosąc iskry i dym prosto ku
wodzie. Nie powstało też żadne niebezpieczeństwo, gdy ogień dosięgnął
pokoju z dokumentami i uniósł w wirze iskier pisma i akta wraz z
przywilejem wielkiego księcia elektora, nadającym miastu Łukowiec
prawo do czwartego jarmarku w roku; resztę pism i dokumentów porwał
ten dobrze obliczony prąd, żeglowały w powietrzu na kształt płatków i
osiadały na wodzie albo krzaczastym głogu, który wspiął się na stromy
brzeg. Dziwne: w tym czasie, gdy płonęło muzeum, dwa kutry rybackie
przepłynęły obok Egenlund; ich załogi najwidoczniej nie chciały przyjąć
pożaru do wiadomości, kutry prześliznęły się przez pióropusz dymu i
obłok czarnych płatków w kierunku ujścia zatoki.
Najdłużej opierał się ogniowi pokój z ozdobami, gdzie przechowywane
były również srebrne wyroby znalezione w Drygałach, spiralne
naramienniki, klamry do podków i naszyjnik z poprzecznie i podłużnie
żłobionych drewnianych paciorków – musi pan wiedzieć, że było to
znalezisko z grobu Jadźwingów; w miedzianej urnie zachowały się jeszcze
resztki prochów. Prawdopodobnie ogień tak długo oszczędzał nasz pokój
z ozdobami, gdyż Simon Gayko – kiedyś mnie pewnie odwiedzi i wtedy
pozna pan go może bliżej – Simon Gayko, krzepki i krępy, typowy Bośniak
i jak Bośniak cierpliwy przy każdej robocie – ale co to ja chciałem
powiedzieć… aha: Simon Gayko w swoim czasie na moją prośbę wstawił
Strona 3
w pokoju z ozdobami drzwi obite żelazną blachą, które poza godzinami
otwarcia muzeum musiały być zamknięte, dlatego ogień najdłużej to
pomieszczenie oszczędzał…
Tak, słusznie pan przypuszcza: nawet jeśli nikt nie ważył się w mojej
obecności gasić pożaru, to przecież nie brakowało prób ratowania w
ostatniej sekundzie niektórych eksponatów, zagrożonych przez ogień;
córka prosiła mnie, bym pozwolił wynieść w bezpieczne miejsce chociaż
spis słownictwa mazurskiego, zbiór, do którego powstania się
przyczyniła, pilnie kaligrafując. Odmówiłem…
Henrike panu o tym opowiadała? No dobrze… Nic dałem ratować starej,
ozdobnej beczułki do masła, która tyle znaczyła dla żony, zabroniłem też
Marianowi wyciągnąć z ognia mój błękitno-biały ślubny kobierzec…
Błękitno-biały ślubny kobierzec… Przed blisko czterdziestu laty
sporządziłem go w Łukowcu jako swoją pracę mistrzowską; kobierzec,
który wielokrotnie znikał i znów się pojawiał. Ten kobierzec był jedynym
dziełem noszącym moje inicjały, Z.R., Zygmunt Rogalla; w przypadku
wszystkich innych upierałem się przy anonimowości…
Pan nie rozumie? Niech pan poczeka, mój drogi, i niech pan słucha, aż
dowie się pan dostatecznie dużo… Chciałem powiedzieć, że gdy dach
muzeum rozprostował się pod wpływem gorąca, gdy się załamał i runął w
dół, wówczas w pokoju z bronią eksplodowała amunicja rosyjskiej
piechoty, pochodząca jeszcze z wielkiej zimowej bitwy o Mazury, która
udowodniła w ten sposób swą wysoką jakość; w tym samym
pomieszczeniu wypalała się polska, tatarska i litewska broń, również owe
dwa zakrzywione miecze, za pomocą których moi przodkowie uśmiercili
misjonarza Brunona z Querfurtu i jego siedemnastu towarzyszy,
przybyłych do Łukowca, by tu propagować łagodniejsze obyczaje.
Tak to się nazywało: łagodniejsze obyczaje…
Nic mylę się: wszystko spłonęłoby, stopiło się i spopielało do szczętu,
gdyby wiatr nie zmienił kierunku, gdyby nic powiał umiarkowany wiatr
północno-zachodni, aby ustąpić z kolei orzeźwiającym podmuchom z
południowego wschodu; wiatr wiał nam w oczy gryzącym kopciem,
Strona 4
rozdzierając jednocześnie niską chmurę dymu nad wodą, przede
wszystkim jednak podsycił nieco już przygasły płomień, w ciemnych
szparach wzniecił iskry i żar. Lot iskier przybrał kierunek, jakiego nic
oczekiwaliśmy. Płomienie porywały w górę wszystkie lekkie rozżarzone
kawałki, które wprawdzie od razu czerniały w powietrzu, ale rozpalały
się znowu, rzucane przez wiatr na słomiany dach domu mieszkalnego…
rozżarzyły się do tego stopnia, że nagle płomień ukazał się nad tkalnią i
popełznął w górę po dachu. Ogień wzniósł się aż do drewnianej
kratownicy, sięgnął otwartych okien pokojów na mansardzie, sypnął
deszczem słomianych pochodni, które porwał zaraz podmuch z
południowego wschodu i poniósł wokół domu, to przyciskając je do
węgarów, to znów porzucając pod drzwiami…
Myli się pan. Gdy pożar przerzucił się na dom mieszkalny, ja pierwszy
podjąłem środki zaradcze, by nie dopuścić do rozprzestrzeniania się
ognia. Utworzyliśmy łańcuch, podając sobie wiadra z rąk do rąk.
Podzieliliśmy się, stając w sieni, na schodach, na piętrze nad tkalnią,
wiadra wędrowały od kranu, gdzie stała moja żona, aż do Simona Gayko,
który podawał je do mnie na górę przez właz w dachu; początkowo
wyglądało na to, że woda, którą rozlewałem płasko po dachu, zdoła
zatrzymać ogień, ale to dym, właśnie dym zmusił nas do opuszczenia
włazu. Dym udaremnił również próbę wyłamania części płonącego dachu,
przy pomocy siekiery i łomu usiłowaliśmy wyrąbać i zrzucić w dół
krokiew znad tkalni, ale żelazne kątowniki tkwiły zbyt mocno w starych
belkach, więc gdy już nie pomagały nawet mokre chusteczki do nosa,
którymi zatykaliśmy usta, musieliśmy się wycofać. Przez jedno z okien
widziałem nasz własny ślad z iskier i dymu, cały ten tren ognia, który tak
przeraził zwierzęta na pastwiskach, że ruszyły galopem w stronę majątku
w Holmbek…
Co pan mówi? Ależ oczywiście, że tak, Marian Jeromin wezwał straż
pożarną…
Ponieważ nie pozostało nam nic innego do zrobienia, próbowaliśmy w
pojedynkę lub pospołu ratować wartościowe przedmioty i wynosić na
dwór wszystko, co się dało, przede wszystkim pościel, meble i odzież, a
Strona 5
nawet rozpoczęte prace naszych uczennic. Pracowaliśmy, dopóki
pozwalały na to żar i dym. Tylko córka odmówiła w tym udziału; skulona
trwała samotnie przy dopalających się resztkach drewnianego domu, w
którym mieściło się przedtem nasze muzeum, i nikomu z nas nie udało się
odciągnąć jej stamtąd ani przekonać o tym, że mogło dojść do większego
nieszczęścia… Chciałem powiedzieć: innego rodzaju, rozumie pan…
Moją córkę zastąpił jakiś nieznajomy, który ukazał się nagle pod bukami i
o nic nie pytając, rzucił się do wnętrza domu, bez wyboru wynosząc w
bezpieczne miejsce, co tylko znalazł pod ręką i o co się potknął. On też, ów
obcy, pomagał mnie i Simonowi Gayko uwalniać krosna z zamocowania,
podczas gdy wokół nas waliły się już płonące belki, rozsypując się przy
zderzeniu z ziemią na wszystkie strony i wypalając w kilku miejscach
naraz dziury w podłodze sieni. Ale mimo jego pomocy nie zdołaliśmy
wyrwać żadnego z krosien, gdyż przepędził nas żar bijący z izby z wełną.
Choć był on krótkotrwały, jednak sprawił, że pękła płyta w drzwiach,
pękały szyby, łuszczył się, a nawet spalał lakier na ramach okiennych.
Musieliśmy wyjść na dwór…
To był pan? Pan był tym nieznajomym, który nam pomagał? Pan chciał
zabrać Henrike? Nie wiedziałem… Nie poznałem pana… Ale co to ja
chciałem powiedzieć?
Tak, na dwór; zaczerpnęliśmy powietrza pod czerwonymi bukami, wśród
rzeczy, które wyratowaliśmy z ognia – wyglądało to jak po panicznej
ucieczce – gdy wtem Marian Jeromin, ze spalonymi włosami i brwiami,
dokonujący spiesznego przeglądu uratowanego dobytku, stwierdził nagle,
że brakuje księgi, a gdy to mówił, moczyłem już chusteczkę, wycisnąłem
ją nad głową i nie zważając na jego ostrzeżenia i rady, z chustką na twarzy
rzuciłem się biegiem ku drzwiom domu, skąd buchał żółtawo-błękitny
dym jak na kartoflisku. Przytrzymali mnie. Nie dobiegłem nawet do
wyślizganych kamiennych stopni, gdy Simon Gayko i Marian Jeromin
wykręcili mi ręce i wśród perswazji próbowali odciągnąć do tyłu, na co ja
się pozornie godziłem, póki nie rozluźnili uchwytu, myśląc zapewne, że
odwiedli mnie od mego zamiaru. Ach, nie utrzymaliby mnie nawet we
czterech; wystarczył niewielki zwrot, potem pchnięcie i już byłem wolny,
Strona 6
biegłem przez dym ku domowi i w górę po schodach do szafy w ścianie, w
której przechowywałem księgę.
Tak, tak wiele dla mnie znaczyła – istniały też powody, dla których nie
należała do inwentarza muzeum.
Sonja Turk własnoręcznie pisała ją przez ponad trzydzieści lat swoim
przekornym gotyckim pismem, a ja stronice tej księgi własnoręcznie
przycinałem i oprawiałem w czerwoną koźlą skórę, zanim mi ją
przekazała; mnie, jedynemu uczniowi, którego gotowa była przyjąć do
terminu…
Kim była? Największą i najbardziej oryginalną tkaczką kobierców na
Mazurach.
Przycisnąłem ciężką księgę do piersi; na poplamionych stronicach
zgromadzone było wszystko, dzięki czemu sztuka tkacka doszła u nas
niegdyś do potrójnego rozkwitu: łączenie symboli z ich wypróbowanym
czarodziejskim działaniem, tajemnice produkcji farb roślinnych z jałowca,
barwierskiego rumianku i marzanny i oczywiście wzory i techniki
podwójnego splotu i wiązania. Choć schody uginały się pode mną, udało
mi się jeszcze zejść do sieni – z księgą w objęciach, tym upartym, rojącym
się od błędów testamentem Sonji Turk, którego stopniowo nauczyłem się
na pamięć. I wtedy u podnóża schodów ugodził mnie kawałek płonącej
poręczy, uderzył prawie w to samo miejsce, w które trafiła mnie kula w
czasie nieudanej egzekucji, niemal z tą samą siłą.
Upadłem, zdawało mi się, że padając trzymałem księgę mocno obiema
rękami, do dziś myślę, mój drogi, że pogrzebałem ją pod sobą, ale żaden z
mężczyzn, którzy mnie wynosili, nie zdołał jej odnaleźć w sieni, nawet
Marian Jeromin, który jeszcze raz wdarł się do płonącego domu, kiedy
przeniósł mnie już w bezpieczne miejsce – tak jak się tego po nim i ja, i on
mogliśmy spodziewać – i szukał długo, aż dym go wreszcie zmusił do
rezygnacji…
Ja też się tego obawiam, drogi Martinie, ja też sądzę, że księga spłonęła,
aczkolwiek nie przepadła w tak ostatecznym sensie jak zniszczone
Strona 7
świadectwa z muzeum, ponieważ znalazła miejsce w mojej pamięci i
ponieważ mam zamiar odtworzyć ją w języku Sonji Turk…
Co pan mówi? Że zbyt wiele uległo zniszczeniu? Rzeczy nie do
odtworzenia? Przykro panu na myśl o stratach? Kto chce uporządkować
swoje sprawy, drogi Martinie, ten musi liczyć się z bólem, a mnie nie
pozostało nic innego, jak tylko zaprowadzić ład w swoich sprawach, po
wszystkim, co zaszło, tak, po wszystkim…
W każdym razie zanieśli mnie w bezpieczne miejsce, pomiędzy uratowane
rzeczy pod czerwonymi bukami, i tak mnie ułożyli, żebym nie patrzył na
ogień, tylko na wodę; ale gdy budziłem się z krótkich omdleń, widziałem
odblask ognia w koronach drzew i na wielu obcych twarzach; twarze te
zdradzały mi obraz sytuacji. Jedna z twarzy zdradziła mi także, co mi się
samemu przydarzyło: twarz mojej żony, która mnie znalazła i pochylając
się ku mnie cofnęła się raptownie z przerażeniem i zgrozą. Widziałem, jak
rodziło się to przerażenie, to jej pełne męki niedowierzanie, poznałem, ile
ją kosztowało znoszenie mojego widoku, zanim gwałtownie zakryła twarz
dłońmi i po prostu bez słowa rzuciła się do ucieczki…
Miejmy nadzieję, mój drogi, miejmy nadzieję, że nowa skóra dobrze się
przyjmie, wysepki skóry, które mi przeszczepiono… Jestem przygotowany
na wszystko, skóra także ma swą pamięć; w każdym razie dziękuję panu,
że pan przyszedł, przynajmniej pan, bo przewidziałem, że Henrike nie
przyjdzie…
Ona nic nie wie? Powiedział pan, że Henrike nie wie, że pan tu jest? Tym
bardziej powinienem panu dziękować. Mam tylko nadzieję, że nie podjęła
żadnej pochopnej decyzji, jest do tego zdolna…
Mieszka u pana? To mnie uspokaja, wiem, jak wielki wpływ ma pan na
nią… dużo mi o panu opowiadała… Tak, pański wpływ sięgał tak daleko,
że pewnego dnia odkryła oceanografię jako ewentualny przedmiot
studiów…
Pan mnie nie rozumie? Nie może pan pojąć, dlaczego to zrobiłem? To
tylko dlatego, że nie zna pan wcześniejszych wydarzeń. W momencie,
Strona 8
który uważamy za jakiś początek, dawno już się coś zaczęło, jest
wytyczony kierunek, są stworzone odpowiednie powiązania i przesłanki;
a my wkraczamy tylko, by czegoś dokonać, coś spełnić albo też w coś
wrosnąć, co dawno wyznaczył nam zmyślny przypadek…
Ależ oczywiście, naturalnie, że jestem gotów – tak, jestem gotów
opowiedzieć panu wszystko wraz z wszelkimi okolicznościami, nawet
jeśli zbudzi się przy tym dawny ból, wrócą dawne uczucia – ale od czego
mam zacząć? Że tutaj leżę; śmiało mógłbym sięgnąć pamięcią aż do
panów w białych płaszczach z krzyżem, do wielkich mistrzów
krzyżackich, którzy narzucili poddaństwo moim ziomkom, by zapoznać
ich ze swoją sztuką rządzenia, z krzyżem czy też ze swoim wzorowym
systemem finansowym, opartym, jak wiadomo, na czterech źródłach
dochodów. Mógłbym zacząć również od Hieronima Rogalli, mego
uwiecznionego w dokumentach przodka, który zyskał znaczenie jako
pszczelarz i gorzelnik; odsypiając koło barci potężnego rausza, z jakiego
kto inny by się już nie podniósł, przeżył drugi napad Tatarów na
Łukowiec, podczas którego zginęli wszyscy mieszkańcy płci męskiej.
Nasuwa się tu na pamięć także ów mąż w płaszczu arcykapłana o
nazwisku Johann von Rogalla; po wielkiej zarazie pojawiał się tu i ówdzie
na Mazurach, odbierając hołdy od przerażonych mieszkańców, którzy
przeżyli; zgubiła go namiętna skłonność do zakładów…
Nie, nie, rozumiem pańskie zainteresowanie i właśnie panu, mój drogi,
przyznaję szczególne prawo do wiedzy… Tylko, jak już powiedziałem, nie
zdołam chyba rozpoznać właściwego początku, który doprowadził do
tego końca, ponieważ byłby on znowu następstwem czegoś, tak,
następstwem… Zbyt wiele momentów wytycza drogę prowadzącą w dół,
ludzie, sytuacje i nastroje albo po prostu tylko utracona kraina mazurska,
zbyt wiele się nasuwa spraw i trzeba je obciążyć odpowiedzialnością… Od
czego powinienem zacząć, kogo najpierw wziąć pod lupę?
Może mojego dziadka, dzierżawcę Alfonsa Rogallę, który zawsze mawiał o
sobie, że umrze tylko za swoją zgodą, człowieka żądnego władzy,
gwałtownika, dla którego żadna praca nie posuwała się dostatecznie
Strona 9
prędko i który codziennie przestrzegał swoich ludzi, by używali jak
najmniej słów, gdyż uważał, że podczas mówienia marnuje się zbyt wiele
cennego czasu. Choć był tylko dzierżawcą, przywykł traktować wszystko
jak swoją własność, konie, dziewczęta i gołębie, i może właśnie ta jego
bezmierna żądza posiadania sprawiła, że wszyscyśmy się go bali i nikt nie
pragnął pozyskać jego zaufania. Alfons Rogalla ze zmiażdżoną nogą…
Lecz oto już z góry zamkowej kiwa na mnie ręką mój wuj, Adam Rogalla,
niezależny etnograf, nawiedzony kret, ryjący w naszej mazurskiej
przeszłości. Zaprasza mnie do grzebania w żyznym bagnie moją małą
niebiesko-żółtą łopatką; uczy mnie jeśli nie zachwytu, to bojaźni wobec
wymownych świadków naszej przeszłości, a w jego domu, który przez te
lata opętańczego gromadzenia zamienił się w muzeum regionalne,
dowiaduję się jeszcze raz, że wiedza o świecie zaczyna się od wiedzy o
kraju – albo się na niej kończy. Ponieważ umarł bezpotomnie, pewnego
dnia mnie przypadł dom i muzeum. Wiele mu zawdzięczam, jemu, który
zaszczepił mi ów brzemienny w skutki zapał, a w każdym razie zaszczepił
tak wiele, że mógłbym od niego zacząć…
Ale z całą pewnością nie pominę jednego człowieka, bez wątpienia
nadającego się na początek historii: jest nim mój ojciec, Jan Rogalla,
najsłynniejszy producent i sprzedawca cudownych środków, który stale
jeździł po Mazurach w najelegantszej dwukonce swoich czasów, na której
wolno mi było siadywać obok niego w wypłowiałym marynarskim
ubranku, z własnoręcznie zrobioną klatką na żmiję. Naszym koniom
chwiały się za uszami sztuczne kwiaty; gdzie tylko się pojawialiśmy,
oblegano natychmiast nasz wóz, gdyż każdy chciał zapewnić sobie dobre
miejsce do obserwacji wielce podziwianego głównego punktu programu,
a mianowicie momentu, gdy mój ojciec wsuwał do klatki rękę usianą
sinoczerwonymi śladami od ukąszeń i tak wytrwale drażnił żmiję, że ta
błyskawicznym ruchem wbijała mu ząb w ramię…
Albo Sonja Turk. Bez Sonji Turk na przykład wcale by mnie tu nie było,
gdyż to ona właśnie, nasza najznakomitsza tkaczka – jej prace wystawiane
były w Kownie i Królewcu – weszła pewnego dnia do rzeki Łukowiec i
podała długą gałąź chłopcu kręcącemu się w wirach ciemnego brodu,
Strona 10
gdzie pojono konie, po czym bardziej pod wodą niż nad wodą doholowała
go do brzegu. Przyszedłem do siebie na jej łące do suszenia wełny, wśród
tych wszystkich jaskrawych pokładów przędzy w kolorach indygo, białym
i czerwonym…
Wszelako im więcej osób wymieniam, tym bardziej utwierdzam się w
przekonaniu, że jest ktoś, kto w szczególny sposób wpłynął na moją
decyzję: Conny Karrasch, wielki Konrad Karrasch. Gdy tylko o nim
pomyślę, czuję ukłucie w ramię, stoimy na dawnej górze zamkowej, w
dość uroczystej pozie, nad urwiskiem porosłym lasem, dawno temu,
pierwszego dnia pierwszej wojny światowej. Czuję znów ukłucie końcem
noża, widzę, jak krew wypływa wolno, niemal z trudem, tylko kilka kropli,
w których Conny tak długo zanurza ostrze, aż nabiera trochę na nóż, a
potem wyciąga do mnie rękę, nie tak poważnie jak ja, raczej z
ciekawością, a ja biorę nóż i przykładam go do blizny po szczepieniu.
Lekki nacisk, krótkie ukośne cięcie i zanurzam czubek noża w gęstej
cieczy, która, z przerwami, jakby szukając drogi, spływa w dół po jego
ramieniu; potem krzyżujemy dłonie i patrzymy na siebie, stoimy na
głucho dźwięczącym miejscu na górze zamkowej i tylko patrzymy na
siebie, tam pod siedmioma sosnami, pod którymi, w rywalizacji z sobą,
założymy wkrótce nasze prywatne cmentarze – tajemne miejsca
grzebalne…
Nie bacząc na to, co zaszło, nigdy nie zerwaliśmy tamtego paktu, żaden z
nas nie zniósł, nie unieważnił owego bratniego przymierza z dawnej góry
zamkowej…
Tak, rozpatrując to wszystko wydaje mi się, że to chyba on, Conny
Karrasch, był tym, co owym przymierzem nie do udźwignięcia zmusił
mnie do takiej decyzji, pozostawił tylko tę drogę.
Ktoś idzie? Trzeba zgasić papierosa i zamknąć szufladę… Czy mogę spytać,
ile pan ma lat? Dałbym panu jakieś dwadzieścia dwa. Już dwadzieścia
cztery? Nie słyszałem żadnych kroków, chyba się panu zdawało…
Głośniej, proszę mówić trochę głośniej… Ma pan rację, raz trzeba się
określić, a ponieważ już tak jest i nie może być inaczej, trzeba będzie
Strona 11
zacząć od ścielącego się obłoku pary, od barwnych dymów
przedostających się z tak zwanego laboratorium ojca przez szpary i
dziurki od kluczy do pokojów mieszkalnych, gdzie w zależności od danej
substancji czy związku przeżywaliśmy fioletowe, brunatne albo
jaskrawożółte godziny. Kłębiło się u nas i snuło to wszystko, co wydziela
się z siarki przy ogrzewaniu, na co rozkłada się chlorek rtęci, co
wydestylowuje się z rozmarynu, do tego opary ze wszystkich ziół
suszonych i ogrzewanych przez ojca w brytfannie albo rozgotowywanych
na papkę. Długo siedzieliśmy cicho i znosiliśmy to wszystko, i podczas gdy
owe opary zasnuwały pokoje, sprawiając, że nie widzieliśmy się wzajem,
nasłuchiwaliśmy trwożnie odgłosów z laboratorium: szurania brytfanny,
dźwięku probówek, gulgotania filtrów i wysokiego wibrowania
wybijanych sit. A ponieważ również żyliśmy z tego, co ojciec warzył i
destylował w swoim laboratorium, więc siedzieliśmy i znosili różnorakie
mdłości, zaburzenia mowy, ochotę do kaszlu i wymiotów, a nawet barwne
omamy, z których powodu ojciec najwidoczniej nie cierpiał wcale, a jeżeli
cierpiał, to chyba niewiele… Niech pan nie myśli, że warzył on tam i
gotował, co mu się żywnie podobało, bez celu; przy pomocy swych
tajemniczych leksykonów, oprawnych w skórę, poszukiwał panaceum,
środka leczącego wszystkie choroby, a kierował nim przy tym szczególnie
Basilius Valentinus, moim zdaniem zdecydowany fantasta, który już w
swoich czasach używał amoniaku, piorunianu złota i octanu ołowiowego,
przyswajając je medycynie.
Tak, na początku były opary, łagodne i cuchnące, które snuły się po
małym otynkowanym domku nad jeziorem Łukowiec, aktywne opary,
które malowały na ścianach ropiejące saletrzane wykwity, przeżerały
belki i powodowały, że nasza skóra stawała się żółtawa i szorstka. Oba
koty dawno od nas uciekły, ptaki i motyle unikały bliskości domu,
niektórzy goście popadali w lekkie omdlenie i trzeba było wynosić ich na
dwór, na krzywy drewniany pomost nad wodą – działo się tak przeważnie
przy jedzeniu. Skoro tylko ktoś zaczynał bełkotać przy stole albo nagle
milknął i z wytrzeszczonymi oczami uskarżał się na dziwny brak apetytu,
wiedzieliśmy już, co mu grozi, a ja wychodziłem po cichutku i na wszelki
wypadek czyściłem pomost. Moja matka, którą zawsze można było
Strona 12
poznać po zapachu strąconej siarki i salmiaku, zdawała się godzić z tym
wszystkim, nie skarżyła się, nie oburzała, wielobarwne opary
przyjmowała jako nieuniknione zjawisko, występujące po prostu przy
produkcji cudownych olejków, proszków i esencji, i tak tylko widzę ją we
wspomnieniach: niedbale rozgarniającą dłonią barwne mgiełki, z
powiewającymi wstążkami od fartucha, w zwolnionym tempie
wynurzającą się lub niknącą w oparach, bezdźwięcznie i jakby
ostatecznie.
Nigdy nie okazywała wobec nas wzburzenia, myślałem nawet, że w ogóle
nie potrafi się denerwować, choćby się nie wiem co działo, gdy nagle, choć
od najwcześniejszych lat przyzwyczajony byłem do wyziewów, zacząłem
cierpieć na brak apetytu i zawroty głowy; poza tym nabrałem
zastanawiającego koloru żółtka i w ciągu niecałego tygodnia opadłem tak
z sił, że nie byłem w stanie dociągnąć na sznurku swojego stołeczka do
brzegu jeziora, gdzie go regularnie kąpałem. Zaniepokojona matka
postawiła moje łóżko przy otwartym oknie. Poiła mnie mlekiem z
miodem. Po kryjomu kupowała mi rodzynki; wszystko to jednak nie
zapobiegło temu, że pewnego dnia spadłem zemdlony ze stołeczka, gdy
usiłowałem schwytać w papierowe torebki szczególnie gęste opary.
Gdy matka mnie znalazła, wydała podobno pierwszy i ostatni okrzyk w
swoim życiu. Wzięła mnie w ramiona i przychodzącego już do siebie
zniosła po schodach. Nogą pchnęła drzwi do laboratorium, po prostu
pchnęła, choć było to zabronione, i w świętym oburzeniu niosła mnie w
stronę czarnego, porysowanego i powypalanego miejscami stołu, by
złożyć mnie tam ze słowami: „Masz, widzisz, coś zrobił Zygmuntowi,
naszej kruszynce” – oskarżycielski, wskazujący gest miał zwrócić uwagę
na pierwszą ofiarę fantastycznych doświadczeń ojca.
Ojciec spojrzał na nas zdumiony znad probówki, z rosnącym osłupieniem
jął mrużyć oczy, nie dlatego, że właśnie przyniesiono mu ofiarę jego
woniejącej nauki, lecz dlatego, że rodzina przekroczyła zakaz i wtargnęła
do laboratorium. Nic gorszego nie mogło się przydarzyć, więc słuchał
tylko zdrętwiały, co matka naprędce postanowiła, aby uchronić mnie
przed wyziewami. Dwa razy w tygodniu – a więc wtedy, gdy on przy
Strona 13
pomocy ogrzewania lub gryzących kwasów wydzierał różnym
substancjom ich tajemnice – miałem towarzyszyć wujkowi Adamowi na
bagna pod górą zamkową, gdzie wieją tylko świeże wiatry i „nikt nie
cuduje z siarką”. Pod siedmioma sosnami miałem stracić żółtawozielony
kolor, wśród ziół na łące pozbyć się ustawicznej czkawki, tam gdzie wuj
Adam wytrwale kopał drewnianym szpadlem, pod osłoną nagrzanych
torfowych tarasów miałem uwolnić się od zawrotów głowy. Mój ojciec Jan
Rogalla zmierzył mnie tylko udręczonym i pełnym zdumienia wzrokiem,
niczym nieudany związek chemiczny, teoretycznie możliwy, a jednak
nieudany…
Na opał, mówi pan? Czy torf kopano na opał? Z pewnością, ale nie wuj
Adam, który w żmudnej pracy na bagnach u stóp góry zamkowej nie
używał przecie żelaznego szpadla, lecz delikatnie kopał w ziemi
drewnianą łopatką, używając przy tym szpachli i skrobaka, a nawet
szczotek. Co on tam robił? Ten najpilniejszy kret w naszej historii
wygrzebywał przeszłość. Poza tym wuj Adam nie był bratem mego ojca,
lecz dziadka.
Spotykaliśmy się przy dzikiej gruszy, której owoce były twarde i gorzkie:
jej korony trochę się czasami bałem, gdy byłem sam – nie mogłem jej
przejrzeć, tak wiele tam było wilków i pokrzywionych gałęzi. Ja też byłem
odpowiednio wyposażony na wyprawę na bagna, miałem ciemny
wełniany płaszcz jak wuj Adam, plecak i jak on swój szpadel, tak ja
niosłem na ramieniu moją małą, niebieską łopatkę z żółtą rączką. Jego
powitanie było gwałtowne, pełne przejęcia i nieco bolesne: porywał mnie
z ziemi razem z łopatką, zbliżał do swojej dużej, sowiej twarzy, udawało
mu się dokonywać tego jednym, dobrze obliczonym ruchem, aż kapelusz z
szerokim rondem zjeżdżał mu na kark, a potem całował, gdzie popadło,
przyciskając porywczo do siebie. Gdy tylko postawił mnie na ziemi,
chwytał za rękę i w milczeniu ciągnął za sobą w dół piaszczystą ścieżyną,
prowadzącą do Borku, niecierpliwymi krokami przemierzając brzegiem
mieszanego lasu drogę na wzgórze, na górę zamkową. Tam się
zatrzymywał. Najpierw nasłuchiwał, rozglądając się wokół. Ale nie był to
niedawno emerytowany nauczyciel rysunku Adam Rogalla, który
spokojnie przygląda się krajobrazowi w poszukiwaniu wzorów; to
Strona 14
nasłuchiwał i patrzył niezależny etnograf, a ponieważ nie puszczał mojej
ręki, lecz ściskał ją kurczowo, udzielało mi się jego podniecenie. Przesmyk
między Jeziorem Tatarskim a jeziorem Łukowiec zaludniał się niemal
samoistnie, w powietrzu rodził się tumult głosów i tętent galopujących
kopyt końskich, a we wnętrzu góry zamkowej rozlegał się rumor i hałas,
jakby atakowano ciężkie drewniane bramy.
Ten, kto stał na górze zamkowej, nie mógł inaczej postąpić, jak tylko
przygotować ją do obrony; ledwie zdążono podciągnąć w górę wały i
drewniane zapory i zabarykadować drzwi, gdy na przesmyku ukazywali
się już ci w białych płaszczach, dekoracyjnie wyglądający wśród czarnych
nieruchomych jezior i matowych srebrzystych topoli; właśnie płaszcze
zdążyły się pokryć czerwonymi plamami, gdy wśród pierwszych krzewów
jałowca zaczął się ruch, zaroiło się tam od przemykających litewskich
łuczników, którzy chcieli urzeczywistnić swoje młodzieńcze marzenia.
Jako napastników można było sobie wyobrazić wielu: Tatarów na
kudłatych wierzchowcach, nieszczęśliwych Szwedów, zajadłych jeźdźców
polskiej kawalerii i wreszcie nieśmiałych strzelców Samsonowa.
Nie wątpię, że również Adam Rogalla mimo woli przygotowywał górę
zamkową do obrony, gdy tak stał i nasłuchiwał, a przynajmniej
przypominał sobie, jak często i przeciw komu jej broniono w owych
czasach, na których temat poszukiwał dowodów w ziemi.
W każdym razie z góry zamkowej można już było rozpoznać owe
brunatne tarasy, które przekopał i oczyścił, całą sieć korytarzy, szybów i
porządnych platform, zaczynającą się na bagnach i biegnącą w kierunku
rzadko zalesionego stromego zbocza góry; wyglądało to tak, jakby górę
zarezerwował na później, żeby niezliczonymi znaleziskami, które z
pewnością zawierała, wynagrodzić sobie skąpe, choć pouczające trofea
zdobyte na bagnach.
Na widok tarasów, gładko wygrabionych płaszczyzn i podziurawionych
ścian moja łopatka stawała się niespokojna, drgała i wychylała się jak
różdżka, ledwo mogłem doczekać się, kiedy zejdę w dół po zboczu i
zabiorę się do roboty obok wuja, z wujem w zawody.
Strona 15
Zdejmowaliśmy plecaki i układaliśmy je porządnie obok siebie. Podczas
gdy wuj rozwijał delikatniejsze narzędzia z chroniących je szmatek, piłem
duszkiem malinową lemoniadę i zjadałem najgrubiej posmarowany
kawałek chleba, gdyż w „niezasiarczonym” powietrzu i wśród
naturalnego zapachu ziół odzyskałem apetyt jeszcze prędzej, niż
przewidywała matka. Zanim zaczęliśmy, wuj pokazał mi skorupy jakiegoś
naczynia, przydymione kamienie i szkielet, który miał o czymś świadczyć
– właściwie były to dwa szkielety, wielkiego ptaka i jeszcze większej ryby;
najwidoczniej ptak, którego szpony przebiły się aż do ości ofiary,
zaatakował rybę i próbował porwać ją z wody, co mu się nie udało, tak jak
nie udało mu się rozewrzeć pazurów, więc pewnie przez dłuższy czas,
bijąc skrzydłami, płynął z nią po tafli jeziora, tak długo, aż jedno z nich
zmuszone było się poddać.
Potem Adam Rogalla przydzielał mi kąt w swoim systemie wykopów i
pokazywał, jak należy pracować łopatką i szpadlem: nigdy pionowo, nigdy
energicznie, lecz zawsze pochyło i ostrożnie trzeba było nacinać mulistą
ziemię, a przy najmniejszym oporze odłożyć łopatkę i z wyczuciem
pracować dalej szpachlą i szczotką, gdyż – jak mówił – „nic tak nie
wścieka badacza jak świadectwa, które sam rozgniótł”.
Kopałem w ziemi, mała łopatka rozgrzebywała torf i przetrząsała go z
takim zacięciem, jakbym jednego dnia miał wykopać całą naszą
przeszłość; kopałem aż furczało, kurz, ziemia i liście unosiły się w górę;
gdy przecinałem wysuszone, skórzaste korzenie, rozlegał się suchy
trzask; a kiedy wyrzucałem sypką ziemię za brzeg wykopu, wiatr porywał
brunatne jej smugi ku górze zamkowej.
Zwierzęta, najchętniej wykopywałbym zwierzęta, przede wszystkim
szkielety niedźwiedzi, ale i rysi, kun, bobrów, lecz wciąż nic się nie
ukazywało, nic wyblakłego, pięknie sklepionego, nie błysnął nawet
pojedynczy kieł i czułem, jak rozczarowana łopatka traci stopniowo zapał,
działa coraz mniej planowo. Wraz z rozczarowaniem przychodziło
przedwczesne zmęczenie, siadałem na zrytym stopniu, obserwując
pochylone plecy Adama Rogalli, który drewnianą szpachlą wycinał
brązowe ciastka z małego pagórka, za każdym razem przyglądał im się
Strona 16
pilnie jak kura i pracował dalej; obserwując go tak, kręciłem szufelką dość
nieuważnie, tak że całą swoją szerokością wiele razy uderzała o brzeg
wykopu. Nagle wytężyłem słuch, usłyszałem jakiś dźwięk, krótkie echo,
które później wracało do mnie, gdy tylko napotkałem w ścianie lśniące
wilgocią miejsce; powtórzywszy uderzenie dostateczną ilość razy,
przyłożyłem poziomo łopatkę, wygrzebałem otwór, skrobałem i tarłem i
wkrótce wydobyłem z sypkiej ściany zardzewiałą, ale wciąż jeszcze
złociście połyskującą urnę.
Wydałem okrzyk radości, wołałem Adama Rogallę, z triumfem uderzałem
łopatką w złoto, skakałem i tańczyłem wokół urny; wuj przyszedł w
końcu, o wiele za wolno, jak mi się zdawało, o wiele za mało wzruszony i
zamiast uklęknąć i z przyspieszonym oddechem badacza polerować i
szczotkować znaleziony skarb, aż do oślepiającego połysku, pogardliwie
kopnął urnę swoim twardym, podwójnie stębnowanym butem. Urna
natychmiast się wybrzuszyła, odleciała cienka pokrywka, naczynie
turlając się uroniło kilka kości.
Skoczyłem za nim, chciałem pozbierać kości, święte kości Jadźwingów i
Prusów, może kości palców moich przodków, lecz wuj powstrzymał mnie,
schylił się po kartkę, którą wir powietrza uniósł z urny, i przeczytał
głosem bez wyrazu: „Rogallów noseczki wąchały już te kosteczki”.
Z ledwo powstrzymywanym rozdrażnieniem pozbierał sam gotowane,
ogryzione żeberka, wrzucił do wiadra po marmoladzie, które wziąłem za
urnę, i cisnął naczynie poza wykop.
Wściekły wygramolił się na brzeg wykopu; ja też wyszedłem za nim.
Pogroził kilkakrotnie w kierunku zarośli, ja też mechanicznie pogroziłem
w stronę zielonej, przetykanej rdzawą barwą ściany. I rzeczywiście, w
odpowiedzi na naszą wspólną groźbę ożywiły się elastyczne, jeszcze nie
wycięte pręty na baty, zobaczyliśmy rozwianą płową czuprynę, potem
skarpetki w czerwone koła; mogliśmy obserwować ich drogę ucieczki po
chwiejących się i odskakujących w tył gałązkach aż do lasu.
– Drażni się łobuz – powiedział Adam Rogalla – ciągle się tylko drażni, ale
pewnego dnia to się skończy. – W drodze powrotnej opowiadał, że drażni
Strona 17
go ciągle ten sam smarkacz, który znajduje przyjemność w zakopywaniu
w poniekąd świętej ziemi gwoździ, pułapek na myszy, dzwonków od
roweru, bateryjek do latarek, a nawet – jak to się kiedyś zdarzyło –
starego żelazka, i to tylko po to, aby rozzłościć zapalonego badacza. Jego
nazwisko wuj wymawiał zawsze z goryczą: Conny Karrasch…
Słucham? Tak jest: naszymi przodkami byli Prusowie, spokrewnieni z
Jadźwingami, zbieracze miodu i, jak sądzę, wyśmienici myśliwi, którym
bądź co bądź zawdzięczamy odkrycie, że pijanego niedźwiedzia łatwiej
zabić niż trzeźwego; miski z wódką i leśnym miodem zapewniały połowę
powodzenia…
Ale co to ja chciałem powiedzieć? Tak – znałem Conny’ego Karrascha,
zanim jeszcze on mnie poznał, był tym chłopcem, który wykpiwał i
nabierał Adama Rogallę, profanował torfowe tarasy, to za tym małym
czortem posyłaliśmy groźby i przekleństwa; Conny Karrasch, jedyny cel
gniewu i rozgoryczenia badacza, którego wciąż na nowo nabierał.
Zanim go poznałem, wiedziałem już, że jego ojciec był panem białego
więzienia o grubych ścianach, łukowieckiego więzienia miejskiego, które
kiedyś było twierdzą klasztorną o stromych murach, nie do sforsowania,
opadających ku jezioru. Jak ja mu zazdrościłem, że może mieszkać za tymi
murami pokrytymi z wierzchu barwnymi okruchami szkła! Czego nie
byłbym gotów oddać za jedne jedyne odwiedziny w więzieniu!
Rozstałbym się nawet z moim zbiorem ptasich jaj. Ale z początku Conny
Karrasch był dla mnie tylko płowym wiechciem włosów w zaroślach, a
przede wszystkim powodem bezsilnej wściekłości Adama Rogalli na
bagnach za wsią, pod górą zamkową, gdzie miałem przyjść do siebie po
owych wielobarwnych oparach, które wyzwalały się w laboratorium
mego ojca.
I to się udało.
Poza tym sam chciałem szybko wrócić do sił, gdyż w Łukowcu i okolicach
rozpoczynały się wkrótce jesienne jarmarki, a to oznaczało dla mnie
podróże do Prostków, Małkiń, Miłuków i Mostołtów, ale również do
Kobylina i Skomętna, miejscowości, będące widownią tylko dwóch
Strona 18
wydarzeń, które mogły podsycać rozmowy nawet w czasie najsroższych
zim: ostatnia ucieczka Hugona Bandilli, który sam się nazwał królem
mazurskich przemytników, i występy mego ojca ze żmiją o imieniu Ella.
Może pan sobie wyobrazić, że te podróże niosły ze sobą wczesne i
decydujące doświadczenia, jesienne jazdy przez bagna i łąki, wśród brzóz,
sosen i jeszcze raz brzóz, przez rozjeżdżone piaszczyste drogi, rżyska i
wąskie drewniane mostki, podziurawione przez niezdarne wozy ze
zbożem. Wszędzie ogniska z łętów kartoflanych. Potężne kształty na
niebie. Z każdego zagajnika szaleńczy werbel dzięciołów. Babie lato.
Zakurzone osty. Pełno łopianów. Płaskie smołowane czółna podnosiły się
z czarnych leśnych jezior i płynęły w owych dniach w powietrzu. Nie było
krzaka jeżyn, spod którego nie mógłby wyłonić się włóczęga o
czerwonym wypukłym czole. Tam gdzie były gęsi, był też szczypiący
gąsior. Psy podwórzowe szarpały się na łańcuchach, skoro tylko
rozpoznały nasze konie po chwiejących się sztucznych kwiatach.
Rozciągnięte szpalery zdyszanych ludzi, gdy tylko nas odkryli: flisacy
balansując na pniach pędzili do brzegu i spoglądali za nami, dzieci szkolne
wypadały na dwór, jakby się szkoła paliła, stare kobiety, zbierające na
polach kłosy i pozostawione kartofle, prostowały się i kiwały nam ręką, w
półcieniu sosen robotnicy leśni machali czapkami ze związanymi w górze
nausznikami.
Palący wzrok naszego ojca, Jana Rogalli, obojętnie prześlizgiwał się po
szpalerach, zdawał się nie zauważać hołdów, nie odnosić do siebie
pozdrowień, gdyż zjawiska zewnętrzne nic dla niego nie znaczyły dla
niego, który żył tylko po to, by dotrzeć do sedna rzeczy, do puszczającego
bąbelki, parującego sedna, właśnie tam, gdzie jedynie można było znaleźć
panaceum. Niech pan wyobrazi go sobie w ten sposób: pod czarnym,
matowym kapeluszem, zwężającym się ku górze, blada, wymizerowana
twarz, świadcząca nie tylko o płomiennym duchu badawczym, lecz i o
wyraźnym braku świeżego powietrza; biała chustka na szyi, kryjąca
koszulę bez kołnierzyka, czarny aksamitny żakiet z podwójnym rzędem
perłowych guzików, bardzo wąskie, ciemne spodnie-rury, które, że się tak
wyrażę, zawsze były opuszczone do połowy masztu. A obok niego ja w
Strona 19
moim wyblakłym marynarskim mundurku – napis na otoku czapki
zaliczał mnie do załogi liniowca „Alzacja” – z zasłoniętą klatką na
kolanach, w której Ella spała zwinięta w niezbyt pomysłową girlandę,
stale znużona trawieniem. Rozumie się, że od Starego Krzywego aż do
Czyńczów wszystkie niezdarne furmanki ustępowały z drogi naszej
eleganckiej dwukonce, że pozdrawiano nas spiesznie, a niekiedy nawet ze
strachem, na jakikolwiek wietrzny plac byśmy zajechali, wszędzie
wyglądało, że oczekują nas z drżeniem. Jeszcze koła nie przestały się
kręcić, a już wszystkie interesy szły źle albo po prostu je przerywano:
jajka i masło pozostawiano samym sobie, kaczkom, które jeszcze przed
chwilą obmacywano cierpliwie i z rozkoszą, spadała na głowę pokrywa
kosza, sieje, sandacze i karasie, i bez tego śliskie, wyskakiwały z rąk z
powrotem do skrzynki z rybami, jabłkom nie pomagały gładkie policzki,
ziemniakom świeży zapach ziemi, gomółkom sera zapach ani kolor, nie
zauważano nawet czarnych jagód ani borówek, i to tylko dlatego, że
wiadomość o naszym przybyciu błyskawicznie obiegała nieprzejrzany
szereg wozów i każdy pędził, by zapewnić sobie miejsce z dobrym
widokiem. Jak oni nas otaczali, oblegali, w ogromnych chustach na
głowach, w butach filcowych, z prętami kadyku1 pod pachą, z koszami i
torbami na brzuchu; tu ktoś trzymał źrebię na krótkim postronku, ówdzie
ktoś inny stał sapiąc, gdyż po prostu zapomniał postawić ciężki worek
kartofli na ziemi, jeden trzymał w łagodnym uścisku gęsią szyję, ów
kołysał wędzonymi węgorzami; a wszystkich – czy coś żuli, ssali czy palili,
jednoczyło oczekiwanie, częściowo trwożne, a częściowo pełne nadziei.
Jan Rogalla siedział zawsze z początku zamyślony, zgarbiony, z rękoma
schowanymi pod skórzanym fartuchem, tak szerokim jak kozioł bryczki;
oczy jednak miał otwarte i w zamyśleniu wpatrywał się w dyszel wozu, z
lekko skrzywioną twarzą, na której malował się wyraz czujności, i zdawał
się nasłuchiwać tak właśnie, jakby czekał na jakąś melodię lub przesłanie,
oczywiście przesłanie dotyczące tylko jego. Wreszcie poruszał się na
koźle, prostował plecy, zdejmował kapelusz i – może trochę zbyt
1
Kadyk (mazur.) – jałowiec (przyp. tłum.).
Strona 20
elegancko – zataczał nim spiralę w powietrzu, na co zebrani odpowiadali
bardzo zróżnicowanym aplauzem, ale był to tylko taki jego sposób
witania, który zbliżał go do roli czarodzieja, magika, choć nie leżało to
zupełnie w jego zamiarach. Natychmiast jednak wymazywał to wrażenie,
gdy wchodził na kozioł, zdzierał wodoszczelną plandekę z regałów i
otwartych szaf, gdzie krył się równie cudowny jak niedrogi duch
substancji, którego on sam wywołał i którym napełnił probówki i
buteleczki, wszystkie zaopatrzone we własnoręcznie wypisane etykietki z
nazwami zawierającymi jakąś tajemnicę…
O tym też, mój drogi Martinie, musi się pan wszystkiego dowiedzieć. Jeden
jedyny gest, szybki jak cięcie szabli, wystarczał, by ściągnąć na siebie
uwagę, od której zależał, której potrzebował do swojego przemówienia,
cichej, przerywanej mowy jakby do siebie, a kto się nigdy przedtem nie
dziwił, tego Jan Rogalla zmuszał do zdziwienia, stwierdzając, że
prawdziwym panem Mazur nie jest samotność ani bieda, lecz choroba w
swoich tysięcznych postaciach.
Wypowiadał to, co przed i po nim rzadko kto miał odwagę twierdzić, a
mianowicie, że właściwie istnieje tylko jedna jedyna choroba, istota
wszystkich chorób; można ją sobie wyobrazić jako starą władczą
wiedźmę, której chodzi o to, by zdobyć sobie respekt pod wieloma
postaciami, raz pod płaszczykiem gorączki, raz jako padaczka, u tego jako
próchnica zębów, u owego jako wąglik; jednak jakiekolwiek
przybierałaby maski, on, Jan Rogalla, przejrzał ją, pochwycił i
zidentyfikował na tyle, że pod wszystkimi objawami może stwierdzić
wciąż jedną i tę samą nadrzędną chorobę.
Wypowiedział jej więc swoją naukowo podbudowaną wojnę. Ma nadzieję
dać sobie z nią radę przy pomocy swego panaceum, lecz na razie, dopóki
mu się to nie uda, musi – niestety, niestety! – zadowalać się specyfikami
tak licznymi, jak objawy samej choroby nadrzędnej, ale, jak mówił:
„Lepsza jedna haubiczka niż żadnej artylerii”.
Musiałby pan słyszeć, jak on potrafił w sposób skromny i wymowny
zarazem odmalować życie Mazurów, we wszystkich swoich przejawach