Krantz Judith - Księżniczka Daisy
Szczegóły |
Tytuł |
Krantz Judith - Księżniczka Daisy |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Krantz Judith - Księżniczka Daisy PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Krantz Judith - Księżniczka Daisy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Krantz Judith - Księżniczka Daisy - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Judith Krantz
KSIĘŻNICZKA DAISY
Strona 2
Dla Steve'a mojego męża, mojej miłości, mojego najlepszego przyjaciela – na
zawsze.
Strona 3
Specjalne podziękowania składam moim dobrym przyjaciołom, którzy
odpowiedzieli na pytania dzieląc się swoimi doświadczeniami: Berniemu Ovettowi
Steve'owi Elliotowi Danowi Dormanowi Aaronowi Shiklerowi a zwłaszcza
Rosemary de Courcy oraz jej ogarowi Jake'owi.
Strona 4
Rozdział 1
– Równie dobrze mogliśmy zrobić te zdjęcia na szczycie RCA Building –
powiedziała Daisy idąc wzdłuż parapetu, z którego wyrastała metalowa balustrada,
wzniesiona jako bariera dla potencjalnych samobójców. – Oni nie są ani trochę tak
paranoiczni jak wy tutaj, w Empire State. – Z pogardą wyciągnęła rękę w kierunku
fragmentu krawędzi. – Tylko, że widzi pan, panie Jones, jeśli to nie będzie widok
dokładnie z tego miejsca, przestanie być jasne, że to jest Nowy Jork.
Mężczyzna w mundurze zamarł zaskoczony, kiedy Daisy jednym susem
wskoczyła na parapet i zawisła trzymając się prętu balustrady jedną ręką. Wolną
ręką zerwała z głowy marynarski kapelusz, który przykrywał związane włosy i
rzuciła go, aby podryfował z wiatrem. Posrebrzana wstążka wpadła w silniejszy
podmuch, oderwała się i rozdarła na milion drobnych, lśniących nitek.
– Proszę zejść, proszę pani – poprosił szef platformy widokowej. – Przecież
mówiłem, że to zabronione.
– Po prostu próbuję pokazać panu o co nam chodzi – upierała się Daisy. – To
ma być reklama lakieru do włosów, a czym będzie reklama lakieru do włosów bez
wiatru we włosach, może mi pan powiedzieć? Zostaną zwykłe pukle włosów,
będzie to nieciekawe i nudne. Wiatr jest tu najważniejszy, panie Jones.
Umundurowany urzędnik spojrzał na Daisy z pełnym zakłopotania podziwem,
ale i z konsternacją. Zupełnie nie potrafił jej zrozumieć. Była młoda i tak piękna
jak żadna kobieta, jaką dane mu było spotkać, ale ubrana była w męską, znoszoną
kurtkę baseballową ze smutnym wspomnieniem BROOKLYN DOGDERS na
plecach, marynarskie spodnie Marynarki Stanów Zjednoczonych i brudne
tenisówki. Nie miał w sobie nic z romantyka, ale poruszyła jego wyobraźnię i
niezwykle zafascynowała. Nagle stwierdził, że nie może oderwać od niej oczu.
Była jego wzrostu, ale coś w jej wyważonym chodzie nasuwało skojarzenie z
wytrenowaną sportsmenką, na długo przedtem, nim popisała się skokiem na
parapet, z którego właśnie machała, nieustraszona, natchniona, jakby rzeczywiście
próbowała złapać promień słońca. Nadzorca dachu świadom był szczególnej
jasności i zwięzłości w jej sposobie wysławiania się, który kazał mu podejrzewać,
że nie jest Amerykanką, ale z drugiej strony, czy kobieta nie będąca Amerykanką
mogłaby tak się ubierać? Kiedy przyszła pierwszy raz, poprosiła tylko o zgodę na
nakręcenie reklamy filmowej na jego dachu i oto wisiała tam jak jakiś cholerny
aniołek na choince. Dzięki Bogu, że przynajmniej budynek był zamknięty tego dnia
Strona 5
dla turystów.
– Nie może pani tam wchodzić. Nie wspomniała pani o tym, kiedy ostatnio
rozmawialiśmy – zwrócił się do niej z wymówką, starając się ostrożnie podejść
bliżej. – Nie wydajemy takich zezwoleń. Byłoby to zbyt niebezpieczne.
– Ależ prawdziwa sztuka zawsze wymaga łamania reguł – odkrzyknęła z góry
Daisy pamiętając, że kiedy tydzień wcześniej po raz pierwszy przyszła sprawdzić
czy jest to właściwe miejsce, dwa banknoty dwudziestodolarowe przekonały pana
Jonesa do współpracy. Miała jeszcze sporo takich banknotów w kieszeni. Kilka lat
pracy na stanowisku producenta reklam nauczyło ją, że zawsze należy mieć przy
sobie gotówkę.
Daisy wdrapała się jeszcze wyżej i głęboko odetchnęła. Był świeży, jasny
wiosenny dzień 1975 roku i wiatr wymiótł z miasta sadze; rzeki okalające wyspę
były tak błękitne i pełne życia jak sam ocean, a Central Park wyglądał jak wielki
orientalny dywan rozwieszony u stóp szarych budynków mieszkalnych Piątej Alei.
Uśmiechnęła się do mężczyzny, który obserwował ją z dołu.
– Proszę posłuchać, panie Jones, znam wszystkie trzy modelki, które wezmą
udział w zdjęciach. Jedna z nich je wyłącznie surowe jarzyny i stara się o czarny
pas karate, druga właśnie podpisała kontrakt na swój pierwszy film, a trzecia jest
instruktorem zarządzania i ostatnio zaręczyła się z właścicielem odwiertów
naftowych. Czyż takie Amerykanki z krwi i kości mogłyby wpaść na pomysł, aby
skoczyć? Wybudujemy im mocny, całkowicie bezpieczny podest. Gwarantuję to
osobiście.
– Podest! Nie było mowy o...
Daisy zeskoczyła i stanęła tuż koło niego. W jej ciemnych oczach, nie
czarnych, ale o odcieniu szkarłatnego bratka, wyraźnie odbijało się światło
późnego popołudnia, kiedy niepostrzeżenie wcisnęła mu do ręki dwa zwinięte
banknoty.
– Przepraszam, jeśli pana przestraszyłam, panie Jones. Proszę mi wierzyć, nie
jest to bardziej niebezpieczne niż w innych budynkach. Powinien pan sam
sprawdzić.
– Nie, nie wiem.
– Ojej, naprawdę – przekonywała Daisy. – Czyż nie obiecał pan, że wszystko
będzie gotowe na poniedziałek? Czyż nie obiecał mi pan specjalnej windy
towarowej, czynnej od szóstej rano?
– Ale nigdy nie wspomniała pani o wspinaczce powyżej poziomu dachu –
odburknął.
Strona 6
– Poziom dachu! – w głosie Daisy brzmiała obojętność. – Gdyby potrzebny
nam był po prostu widok z wysoka, znaleźlibyśmy co najmniej kilkanaście
odpowiednich budynków w tym mieście, ale nam chodzi o pański dach, panie
Jones, a nie czyjś tam.
Zleceniodawcy wyraźnie zażyczyli sobie Empire State Building. Revlon po
mistrzowsku komplikował jej życie. Sięgając do kieszeni po jeszcze jedną
dwudziestkę, Daisy przypomniała sobie, jak to w czasie, kiedy była jeszcze
asystentką producenta, pewien taksówkarz chętnie przyjął czterdzieści dolarów za
wyłączenie licznika i zgodę na wykorzystanie jego wozu przez sześć godzin jako
tła dla sceny kręconej na ulicy. „Ależ to jest przekupywanie ludzi", zaoponowała
wówczas. „Jeśli chcesz się utrzymać w tym zawodzie, traktuj to jako zapłatę za
wynajęcie", ostrzeżono ją, i posłuchała tej rady. Teraz, jako doświadczona
producentka wielu najdoskonalszych reklam jakie kiedykolwiek wyprodukowano –
przy założeniu, że lubi się reklamy – Daisy była już uodporniona na tego rodzaju
zahamowania i nawet jeżeli pan Jones był nieco trudniejszy niż wielu przed nim,
wiedziała, że bywali też bardziej oporni. Miała w rękawie jeszcze jednego asa,
który zwykle wygrywał.
– Aha, zapomniałam panu powiedzieć – oświadczyła podchodząc jeszcze bliżej.
– Reżyser pytał, czy zgodzi się pan wystąpić w tej reklamie. Stałby pan w tle, jak
klucznik nadzorujący przekraczanie bram zamku. Płacimy za to minimalną stawkę
związku zawodowego aktorów ekranu, więc może się pan nie zgodzić, wtedy
zatrudnimy aktora, który odegra pańską rolę, ale pan byłby znacznie bardziej
naturalny.
– Co...
– Oczywiście, będzie to wymagało pewnego makijażu – zagrała swoją
najsilniejszą kartą.
– No cóż, chyba nic się nie stanie. Faktycznie, po co komu lakier do włosów,
jeżeli nie ma wiatru? Ma pani rację. Makijaż, co? A czy byłbym w kostiumie?
– Pański mundur świetnie się do tego nadaje. Do widzenia, panie Jones. Do
zobaczenia w poniedziałek z samego rana.
Daisy pomachała mu, odchodząc w kierunku zabudowanej centralnej części
budynku. Czekając na windę, która miała ją zawieźć na osiemdziesiąte szóste
piętro, ta blondynka w baseballowej kurtce, z urodzenia księżniczka Marguerite
Alexandrowna Valensky pomyślała, że na szczęście jest choć jedna rzecz na tym
świecie, na którą można liczyć: wszyscy pragną kontaktów ze światem rozrywki.
Strona 7
Pan Jones był tylko jednym z długiego szeregu mężczyzn zafascynowanych
tym czymś w Daisy Valensky. Na początku tego szeregu był sławny fotograf
Philipe Halsman, człowiek, który był autorem zdjęć drukowanych na okładce Life
znacznie częściej niż pozostali współpracownicy pisma. Późnym latem roku 1952
otrzymał zadanie wykonania pierwszego oficjalnego zdjęcia Daisy na okładkę Life,
ponieważ absolutnie wszyscy, a przynajmniej tak wydawało się redaktorom
magazynu, chcieli wiedzieć jak wygląda dziecko księcia Stasia Valensky'ego i
Francesci Vernon. Nagłe małżeństwo wielkiego bohatera wojennego i
niedoścignionego gracza polo z niezrównaną, romantyczną gwiazdą filmową z
Ameryki, intrygowało świat i wywoływało plotki, które rozprzestrzeniały się i
urastały do przesadnych rozmiarów, do czego niewątpliwie przyczyniało "się
odosobnione życie, jakie książę i księżniczka Valenscy prowadzili od
kwietniowych narodzin swego pierwszego dziecka.
Teraz, w sierpniu, Francesca Vernon Valensky siedziała z dzieckiem w
ramionach na szwajcarskiej łące porośniętej wysoką trawą. Halsman zauważył, że
aktorka była zamyślona, wręcz melancholijna. Już dwukrotnie robił jej zdjęcia,
ostatnio po tym jak zdobyła Oscara za rolę Julii. Ale bardziej niż tajemniczość
matki intrygowało go roześmiane dziecko. Ta dziewczyneczka przypominała
hybrydę róży, łącząc różne barwy. Zgodnie z naturą, pomyślał, tylko pokolenia
wybiórczej hodowli mogły dać potomka, który miał typowo włoskie, ciemne oczy
matki, ale cerę emanującą toskańskim ciepłem, tak jak szczególne miejsce na
brzoskwini, od którego zaczyna się ją jeść wiedząc, że jest to najdojrzalsza część
owocu. Dziecięcą główkę przykrywały saksońsko-białe loczki otaczające żywą
buźkę, jak korona kwiatu.
Stara mamka Stasia Valensky'ego, Masha, która nadal była jednym z
domowników, z typowym dla siebie poczuciem ważności poinformowała
fotografa, że księżniczka Daisy ma dokładnie takie same włosy jak jej ojciec w
dzieciństwie. – To jest prawdziwy kolor blond – oznajmiła z dumą – może z
czasem nabrać nieco złotawego odcienia, ale nigdy nie ściemnieje do
przyprószonego brązu. Chełpiła się włosami Valenskych, które występowały w
każdym pokoleniu od początku dziejów rodu, aż od najwcześniejszych,
szlacheckich generacji rosyjskich bojarów, którzy zawsze towarzyszyli carom, od
prawie tysiąclecia przed Piotrem Wielkim. Czyż jej pan nie pochodził w prostej
linii od Runka, skandynawskiego księcia, który zapoczątkował dynastię carską w
dziewiątym wieku? Halsman szybko zgodził się z nią, że Daisy zawsze będzie
blondynką. Pamiętając o władczym zachowaniu Mashy i zdając sobie sprawę, że
Strona 8
wkrótce przyjdzie zabrać małą na kolację, pracował w pośpiechu, chcąc w pełni
wykorzystać czas jaki mu jeszcze pozostał.
Takt nie pozwalał mu poprosić Francesci, aby wykonała dla niego skok i
pozwoliła się sfotografować w powietrzu. Była to jego ulubiona odmiana po serii
zdjęć, do których pozowano na siedząco, a także chwyt, jaki z powodzeniem
stosował już wobec wielu sławnych osobistości i dygnitarzy najwyższej rangi.
Zamiast tego użył wrodzonego wdzięku, namawiając stojącego z tyłu Stasia, aby
dał zrobić sobie zdjęcie z żoną i córką.
Ale przy całym swym zrównoważeniu i ogromnym autorytecie Valensky nie
czuł się dobrze przed obiektywem aparatu. Prawie przez całe czterdzieści jeden lat
życia w głębi umysłu towarzyszyły mu dwie maksymy. Pierwsza z nich była
cytatem z Tołstoja: „... szlacheckie życie leży w interesie szlachcica, tylko szlachta
jest do niego zdolna". Druga pochodziła z mocno zniszczonego tekstu
omawiającego wierzenia hinduizmu, który wpadł mu w ręce w trakcie krótkiej
rekonwalescencji w szpitalu po katapultowaniu się z pierwszego hurricana podczas
bitwy o Anglię: „Bądź jak orzeł przelatujący nad przepaścią. Orzeł nie rozmyśla o
tym, że leci, po prostu czuje ten lot".
Ale żadna z tych niezłomnych zasad nie łagodziła mu złego samopoczucia,
ilekroć przyszło mu bez ruchu pozować do zdjęcia. Był tak sztywny, że Halsman
wpadł na pomysł, aby przejść do stajni, gdzie dziewięć kucyków księżniczki
przebywało w wygodnych kojcach pod opieką trzech stajennych.
Francesca tuliła Daisy w ramionach, a Valensky wychwalał zalety swoich
zwierząt. Zapomniawszy się z podniecenia, właśnie poprosił fotografa, żeby
podszedł i zajrzał do pyska jego ulubionego kuca o imieniu Merlin, odpowiadając
w ten sposób na pytanie Halsmana, czy koń pozwoliłby księciu posadzić sobie
Daisy na grzbiecie.
– Czemu nie? Merlin jest bardzo spokojny.
– Ale nie jest osiodłany – zwróciła uwagę Francesca.
– Jeszcze lepiej. Daisy musi kiedyś opanować jazdę na oklep.
– Nawet nie umie jeszcze sama siadać – nerwowo zaoponowała Francesca.
– Nie bój się, nie puszczę jej samej – zaśmiał się książę, biorąc dziecko i
sadzając je okrakiem w zagłębieniu grzbietu konia, między lędźwiami a kłębami.
Francesca wyciągnęła rękę chcąc przytrzymać córeczkę i Halsman wreszcie
doczekał się ujęcia na okładkę: niezwykły mężczyzna i niezwykła kobieta, z
rękami splecionymi wokół drobnego ciałka, z twarzami wzniesionymi ku
maleństwu w kwiecistej sukience, radośnie machającemu rączkami.
Strona 9
– Ona się wcale nie boi, Francesco – dumnie wykrzyknął Staś. – Byłem tego
pewien. W naszej rodzinie kobiety świetnie jeżdżą konno od wieków, mówiłem ci.
– I to nie raz, kochanie – przyznała Francesca ze śmiechem nie pozbawionym
śladu smutku typowego dla miłosnego przekomarzania się; śmiechem, który
zabrzmiał tylko na chwilę. I ten właśnie moment Halsman wybrał jako właściwy,
aby zaryzykować poproszenie księcia o skok. Valensky zareagował na propozycję
prawie bez wahania. Zdjął Daisy z konia, chwycił ją pod ramiona, uniósł wysoko
nad głową i wykonał spontaniczny, wysoki skok w górę. Dziecko głośno
zapiszczało z zachwytu, a Francesca zadrżała. Ona, która dawniej nie wahała się
przed podejmowaniem nierozważnego ryzyka. Halsman zastanawiał się, jak bardzo
zmieniła się od wyjścia za mąż. ;
Strona 10
Rozdział 2
Statek Queen Mary zwykle przepływa trasę z Nowego Jorku do Southampton
bez zawijania do portów. Ale podczas tego rejsu, w czerwcu 1951 roku zawinął do
Cherbourga i wszystkie silniki zostały wyłączone. Zacumował tuż przed portem i
podpłynęła do niego barka, która zatrzymała się w porcie towarowym. Dwunastu
marynarzy zepchnęło po trapie dwa wielkie wózki z bagażami, które następnie
ułożyli w dwu stertach, jednej ogromnej i drugiej nieco mniejszej. Kiedy wszystkie
kufry i walizy znalazły się na swoim miejscu, tysiące zdziwionych pasażerów
pojawiły się na pokładach, aby dowiedzieć się o powód opóźnienia. Po krótkim
oczekiwaniu trzy osoby zeszły po trapie: szczupły mężczyzna, który szedł pod rękę
z zadbaną kobietą, poprzedzany przez cztery pobudliwe pieski, a także samotna
kobieta, którą studenci trzeciego roku natychmiast rozpoznali i powitali okrzykami
i oklaskami. Podczas gdy Francesca Vernon siedziała na jednej ze swoich walizek i
wesoło machała do wielbicieli, książę i księżna Windsoru stali z godnością koło
licznych kufrów, zawierających ich garderoby i nie widzieli żadnego powodu, aby
reagować na całe to zamieszanie. Nie raczyli nawet skinąć głową w kierunku
aktorki, której twarz była tak znana jak ich własne. Podróżowali zawsze z biurem
Cunarda, ale tym razem ich coroczny przyjazd na kontynent zyskał taką
niefortunną, publiczną oprawę. Na statku posiłki zawsze spożywali w swoim
apartamencie i pojawiali się na pokładzie tylko na spacerach z gromadką psów. Jak
to mieli w zwyczaju, uparcie nie zwracali uwagi na gapiów; natomiast u Francesci
obecność publiczności powodowała rosnące podniecenie, kiedy patrzyła jak barka
podpływa do doku celników, gdzie czekali jej impresario Matty Firestone z żoną
Margo.
Firestone'owie przebywali w Europie już od kilku tygodni. Zatrudnili szofera
mówiącego po angielsku i wynajęli duży przedwojenny samochód. Francesca
siedziała w nim milcząc, przepełniona nadziejami, podczas gdy mknęli po drogach
obsadzonych topolami w kierunku Paryża. Kiedy pochyliła się do przodu na
miękkich poduszkach siedzenia, jej śniada uroda, która dzięki nieco niemodnej
prezencji przywoływała na myśl piętnastowieczne Włochy, lśniła zupełnie
nieklasycznym blaskiem nadziei co do najbliższej przyszłości. Trójkąt tworzony
przez jej oczy i usta emanował rzadką kombinacją spokoju i zmysłowości. Miała
duże, szerokie, czarne oczy. Usta, nawet zamknięte, przyciągały uwagę bardzo
wdzięcznymi kształtami: delikatny łuk górnej wargi nieco opadał pośrodku, aby
Strona 11
spotkać się z poduszeczką dolnej wargi, jak w uścisku. Margo przyglądała się jej z
matczynym podnieceniem. Pomyślała, że Francesca w żadnej swojej roli nigdy nie
była tak wzruszająca jak teraz, kiedy wypełniała ją ogromna ekscytacja pierwszymi
godzinami na europejskiej ziemi. Tylko parę osób poza Margo, która była
przyjaciółką, zauszniczką i opiekunką Francesci od sześciu lat, wiedziało, że ta
dwudziestoczteroletnia gwiazda filmu nadal pozostawała pod wpływem zwykłych
bajek i opowieści o wspaniałych romansach.
– Zatrzymamy się w Paryżu na tydzień – Matty poinformował swoją klientkę. –
A później ruszamy w trasę. Najpierw na południe Francji, na Riwierę, potem
pojedziemy wzdłuż wybrzeża i dotrzemy aż do Włoch. Odwiedzimy Florencję,
Rzym i Wenecję, po czym przez Szwajcarię wrócimy do Paryża. Jak ci się to
podoba?
Francesca była zbyt wzruszona, by odpowiedzieć.
W drugiej połowie sierpnia Firestone'owie i Francesca powrócili do Paryża, a
Margo planowała dokończyć zakupy przed zaokrętowaniem się na statek w końcu
miesiąca. Zatrzymali się w hotelu George V, miejscu dla bogatych turystów,
którym nie przeszkadza tłum innych bogatych turystów i którym zależy na
wygodnych łóżkach, pełnej obsłudze i niezawodnych łazienkach.
Już pierwszego wieczoru Matty natknął się w hotelowym barze na Davida
Foxa, wicedyrektora wytwórni, z którym przynajmniej raz w miesiącu jadał lunch,
jeżeli tylko obaj byli w Hollywood.
– Musicie przyjechać do Deauville na mecz polo w przyszłym tygodniu –
namawiał David.
– Polo? – obojętnie odezwał się Matty. – Garstka wystrojonych nieudaczników
na znerwicowanych małych konikach? Po co to komu?
– Ależ oni zaszli aż do finałów, a poza tym, wszyscy tam będą – nie dawał za
wygraną David.
– Co się nosi w Deauville? – spytała zaciekawiona Margo.
– Dokładnie to, co włożyłabyś płynąc w rejs największym jachtem świata –
padła ścisła odpowiedź. – No i, oczywiście, każdy przebiera się trzy razy dziennie.
Margo z trudem powstrzymała się przed oblizaniem warg. Zawsze było jej
dobrze w strojach w stylu marynarskim.
– Matty, kochanie, zależy mi na odwiedzeniu Deauville – powiedziała tonem,
który uzmysłowił Matty'emu, że dalsza dyskusja jest bezcelowa.
Strona 12
Ponadczasowy, wytworny kurort w Deauville założony został na wybrzeżu
normandzkim w roku 1866 przez księcia de Morny. Od początku służyć miał
zamożnym arystokratom, którzy zajmowali się głównie wyścigami, hazardem i
golfem. Ponieważ w Normandii rośnie najlepsza trawa, tamtejsze krowy dają
najlepsze mleko, z którego robi się najlepsze masło i ser. Ta sama trawa
niezmiennie przyciąga miłośników koni i okoliczne wsie znane są z ich hodowli.
Na samo miasto Deauville składają się prawie wyłącznie hotele, sklepy,
kawiarnie i restauracje, a czyste morskie powietrze sprawia, iż turysta spacerujący
edwardiańską promenadą des Planches czuje się, jakby poprzedni wieczór
spędzony w kasynie dziwnie dobrze wpłynął na jego zdrowie.
Hotel Normandy, w którym Matty'emu w ostatniej chwili udało się zdobyć
pokoje, wzniesiony został w stylu angielskim, częściowo z drewna; zupełnie jakby
przeciętny dworek wiejski przekształcono w nadmorskiego giganta. Co roku w
sierpniu hotele Normandy, Royal i du Golf gościły liczną grupę turystów, których
w październiku niezawodnie widziano w Paryżu, w lutym w St. Moritz, a w
czerwcu w Londynie.
W roku 1951 ludzie ci nazywani byli International Set. Ponieważ silnik
odrzutowy jeszcze nie istniał, nie można było używać nazwy „Jet Set", ale już
wtedy gazety i pisma, choć nieco mniej przeciążone pracą niż dzisiaj,
zafascynowane były przyjazdami i wyjazdami tego szykownego towarzystwa,
któremu jakimś sposobem udawało się trzymać z daleka od przyziemnego świata
codziennej pracy.
Był to klub napędzany pieniędzmi, chociaż same pieniądze nie gwarantowały
jeszcze przyjęcia. Urok, uroda, talent – żadna z tych zalet, nawet jako dodatek do
pieniędzy, nie uprawniała do członkostwa w International Set. Podstawą była chęć,
wiara płynąca z głębi serca, że pragnie się szczególnego trybu życia; życia, w
którym pogoń za przyjemnością i nieróbstwem mogła trwać nie kończące się lata,
nie wywołując poczucia winy, życia, w którym praca była w gruncie rzeczy bez
znaczenia, a osiągnięcia, z wyjątkiem sukcesów w sporcie i hazardzie, nie były
niczym zaszczytnym. Było to życie, w którym wysiłki należało koncentrować na
pozornych problemach życiowych tudzież wszelkich jego atrakcjach. Życie, na
które składały się: dbałość o nienaganny wygląd, pokazy mody, luksusowe i
egzotyczne wnętrza, nieustanne podróże, rozrywka i szerokie znajomości zamiast
serdecznych przyjaźni.
Integralną częścią życia International Set był człowiek zwany wówczas
playboyem. Prawdziwy playboy sam zwykle nie mógł pochwalić się posiadaniem
Strona 13
wielkiego majątku, ale zawsze bywał tam, gdzie były spore pieniądze. Był w
dobrym humorze, obdarzony urokiem, na którym zawsze można było polegać,
potrafił dobrze się spisać w każdej grze, taktownie pić jak gentleman, nie wpadać w
hazardowe długi i sprawiać kobietom tyle przyjemności, że nie mogły się
powstrzymać od opowiedzenia o nim przyjaciółkom.
Książę Alexander Vassilivitch Valensky nie był playboyem. Ale ponieważ
bardzo często widywano go w miejscach gdzie przebywali playboye, prasa niejako
automatycznie zaczęła używać tego określenia, pisząc o Stasiu.
Ogromny majątek Stasia Valensky'ego stanowił nieprzekraczalną barierę
między nim a szeregami playboyów. Była to fortuna, która pozwalała mu na
beztroskę, nawet w momentach najdzikszych ekstrawagancji. Choć prawdę
mówiąc, nigdy nie uważał, że postępuje ekstrawagancko, bo po prostu mógł sobie
pozwolić na każdą zachciankę. Zażywna znajomość z bogactwem nie była obca już
jego przodkom, kończąc na ojcu, świętej pamięci Vasilym Alexandrovitchu
Valenskym. Tym niemniej Staś Valensky nie zasługiwał na miano businessmana.
Aż do 1939 roku, kiedy to gra w polo przerwana została na czas trwania drugiej
wojny światowej, cieszył się dziewięciopunktową przewagą zdobytą w roku 1935,
która plasowała go w pierwszej dziesiątce graczy w tej dyscyplinie sportu;
dyscyplinie tak kosztownej, że liczba zawodników uprawiających ją na całym
świecie nigdy nie przekroczyła dziewięciu tysięcy.
Valensky miał powierzchowność świetnego sportowca, który się nigdy nie
oszczędza, oraz czujne, wszystkowidzące oczy urodzonego łupieżcy. Miał
przenikliwe spojrzenie i gęste brwi, znacznie ciemniejsze niż blond włosy, które
były krótko ostrzyżone i proste jak sierść niewyczesanego psa. Valensky nigdy nie
musiał o nic prosić. Albo to dostawał, albo po prostu sam brał. Jego nos, po
wielokrotnych złamaniach, przydawał mu aury łobuziaka. Miał cerę typową dla
człowieka, który spędza dużo czasu na świeżym powietrzu i wyraziste, żeby nie
powiedzieć brutalne, rysy oraz charakterystyczny chód człowieka, który panuje nad
wszystkim, gdziekolwiek się znajdzie – szybki i pełen gracji. W
międzynarodowym światku polo znany był z umiejętności doboru najlepszych
współpracowników. Nie tylko nie zatrudniał więcej opiekunów wędzideł i lejców
niż było konieczne, ale był rzadkim przykładem człowieka z wrodzonym
instynktem, który pozwalał mu na bardzo bliski kontakt z koniem; bliski do tego
stopnia, iż wydawało się, że zwierzę jest jakby przedłużeniem jego sposobu
myślenia, a nie istotą obdarzoną własną wolą.
Tym niemniej książę Valensky posiadał dziewięć kuców w przeciwieństwie do
Strona 14
zwyczajowych pięciu czy sześciu, ponieważ zajeżdżał je w nieludzki sposób. Na
ogół na kucykach nie jeździ się galopem, a także nie zatrzymuje się ich i nie
zawraca przy pełnej szybkości podczas trwania meczu. Staś jeździł tak agresywnie,
że wolał mieć świeżego konia na każdą z sześciu części meczu i co najmniej trzy w
rezerwie. Według regulaminu ustalonego przez Związek Polo w Hurlingham,
nikomu nie wolno „wjechać na przeciwnika w sposób, który mógłby go zastraszyć
i zmusić do wycofania z gry". Staś niewiele sobie z tego robił i wjeżdżał na
przeciwników z nigdy nie zachwianą intencją zrzucenia ich z koni. Wielu graczy
uważało, że przepisy związku powinny zawierać jakąś karę, która pozwoliłaby
zdyskwalifikować Valensky'ego, ale żaden sędzia nigdy jeszcze nie usunął go z
boiska.
W Deauville panowała pełna gala i tłumy wolno wypełniały trybuny w
oczekiwaniu na finałowy mecz polo. Burmistrz miasteczka, zawiadomiony przez
dyrekcję hotelu Normandy, że Francesca Vernon jest ich gościem, osobiście
zadzwonił do niej i uprzejmie zapytał, czy zgodzi się wręczyć puchar zwycięskiej
drużynie.
– Ja miałem dostąpić tego zaszczytu – powiedział. – Ale gdyby pani się
zgodziła, byłby to wielki dzień dla Deauville. Burmistrz doskonale wiedział, że
wydarzenie z udziałem gwiazdy przyciągnie znacznie więcej prasy niż zwykła
impreza sportowa.
– Cóż... – odezwała się Francesca głosem pełnym wahania, które było tylko
zamierzonym pozorem, ponieważ oczyma wyobraźni widziała się już jako
kulminacyjny punkt zawodów.
– Będzie jej bardzo miło – zapewniła burmistrza Margo, odebrawszy Francesce
słuchawkę. Margo miała jedwabny, biały kostium z brzegami wykończonymi
granatowym deseniem, którego nie miała okazji włożyć od początku podróży.
Podejrzewała, że może być zbyt formalny jak na mecz polo, ale przy obecności
Francesci na tej imprezie mógł się okazać akurat. Margo miała wielką słabość do
widoku członków arystokratycznych rodów wręczających nagrody, ale nie
przyznawała się do niej nikomu, nawet Matty'emu. Nieraz wyobrażała sobie samą
siebie, stojącą tam, pełną wdzięku, uśmiechniętą, jakieś piętnaście centymetrów
wyższą niż w rzeczywistości, kiedy otrzymuje bukiet od małego, dygającego
dziecka. Jej to się nigdy nie zdarzy, ale czemu nie miałoby to spotkać Francesce?
Firestone'owie i Francesca zaczęli oglądać mecz z zainteresowaniem, które
Strona 15
szybko przerodziło się w zagubienie. Gra toczyła się tak szybko, że naprawdę
trudno było za nią nadążyć bez dobrej znajomości bardzo zawiłych przepisów.
Mimo to atmosfera była gorąca. Kibice polo, elegancko ubrani i wy perfumowani,
oddają się pewnego rodzaju histerii, w której balansują pomiędzy absolutną
znajomością rzeczy widowni na corridzie w Madrycie a ugrzecznionym,
wymuskanym Ascot. Wszyscy troje szybko przestali próbować zrozumieć, co było
przyczyną głośnych braw lub jęku zawodu i oddali się podziwianiu widowiska,
jakiego dostarczało ośmiu wspaniałych sportowców dosiadających szybkich koni.
Polo było dla sportu tym, czym balet dla tańca, a szachy dla gier planszowych.
Wybuch wrzawy był znakiem, że mecz się skończył. Burmistrz Deauville
podszedł do nich i wyciągnął rękę do Francesci.
– Szybciutko, mademoiselle Vernon – powiedział. – Konie są rozgrzane, nie
powinniśmy przetrzymywać ich na boisku.
Pod rękę z burmistrzem, Francesca szła przez stadion pokryty grudkami darni,
wykopanymi przez końskie kopyta. Szeroka spódnica jej zielonej jedwabnej
sukienki w drobne niebieskie i białe kwiatki powiewała jak żagiel na wietrze. Na
głowie miała ogromny kapelusz słomkowy z falistym rondem wykończonym
jedwabiem z sukni i takąż wstążką. Przytrzymując go wolną ręką, Francesca zdała
sobie sprawę, że podczas meczu musiała zgubić szpilki, którymi był przypięty.
Aktorka i burmistrz zbliżali się do miejsca, gdzie czekało na nią ośmiu
zawodników. Burmistrz krótko przemówił, najpierw po francusku, a później po
angielsku. Nagle wręczył Francesce ciężki srebrny puchar. Przejmując go od niego,
nieświadomie zdjęła rękę z kapelusza. Natychmiast został zdmuchnięty i potoczył
się po ziemi, podskakując od jednej kupki trawy do drugiej.
– Och, nie! – wykrzyknęła zmieszana, ale w tym samym momencie Staś
Valensky pochylił się na koniu i podniósł ją jedną ręką. Przyciskając ją do klatki
piersiowej, ruszył konno za kapeluszem, który zatrzymał się mniej więcej dwieście
metrów od nich.
Nadal przyciskając ją do siebie, Valensky nagle wychylił się z siodła, podniósł
kapelusz chwyciwszy za wstążkę i delikatnie włożył go jej na głowę. Trybuny
zareagowały na to śmiechem i brawami.
Francesca nie słyszała aplauzu widowni. Dla niej czas się zatrzymał. Instynkt
nakazywał jej zachować spokój i postawę wyczekiwania w biernym oparciu o
kompletnie mokrą koszulkę polo Stasia. Zapach jego potu przyprawił ją o
nieopanowane pożądanie. Czuła, że usta wypełnia jej ślina. Miała ochotę wbić się
zębami w jego opaloną szyję, wgryzać się w niego dopóki nie poczuje smaku krwi,
Strona 16
zlizywać strużki potu, które ściekały mu pod rozpięty kołnierzyk. Pragnęła, aby
spadł na ziemię trzymając ją w ramionach i posiadł ją, właśnie taki jak w tej chwili,
zarumieniony, spocony, ciągle jeszcze dyszący z wysiłku.
Opanowawszy się, Staś pomknął kłusem z powrotem do pozostałych jeźdźców.
Zeskoczył z konia nie wypuszczając Francesci z ramion, po czym delikatnie
postawił ją na ziemi. Jakimś cudem przez cały ten czas nie wypuściła z rąk pucharu
i stanąwszy na wysokich obcasach, zachwiała się pod jego ciężarem. Przechwycił
od niej puchar, upuścił na trawę i złapał ją za ręce, ratując przed upadkiem. Przez
sekundę stali twarz w twarz, złączeni. Po czym on skłonił się i ucałował jedną z
trzymanych rąk. I nie był to konwencjonalny gest, w którym usta ledwie muskają
powietrze tuż nad dłonią, ale szczery, gorący pocałunek.
– A teraz – powiedział patrząc jej prosto w zdziwione oczy – powinnaś mi
wręczyć puchar.
Podniósł go z ziemi i podał jej. W milczeniu przekazała mu go z powrotem.
Znowu rozległy się oklaski. Zagłuszona przez hałas powiedziała:
– Przytul mnie jeszcze raz.
– Później.
– Kiedy? – Francescą sama nie wiedziała, jakim cudem zdolna była do tak
nieskrępowanej rozmowy.
– Dzisiaj wieczorem. Gdzie mieszkasz?
– W Normandy.
– Chodźmy, odprowadzę cię na trybunę – zaoferował ramię. Wracając do
Matty'ego i Margo nie zamienili już ani słowa. Wszystko co było do powiedzenia,
zostało powiedziane. Nie można było powiedzieć sobie niczego więcej.
– O ósmej?
Przytaknęła. Tym razem nie pocałował jej w rękę, ale skłonił się lekko i
pomaszerował na boisko.
– Boże, co to wszystko miało znaczyć? – dociekał Matty.
Francescą nie odpowiedziała. Margo dostrzegła jej dziwny wyraz twarzy, więc
również milczała. Według Margo było to coś nowego, coś, co musiało zostać
spowodowane przeżyciem czegoś, czego do tej pory Francescą jeszcze nie
doświadczyła.
– Chodź, kochanie – zwróciła się do aktorki. – Wszyscy już wychodzą. – Ale
Francescą stała bez ruchu jakby nic nie słyszała.
– Jak masz zamiar się ubrać? – szepnęła jej do ucha. Tym razem Francescą ją
usłyszała.
Strona 17
– Nieważne co włożę – odpowiedziała.
– Jak to! – Margo była zaszokowana, autentycznie zaszokowana, po raz
pierwszy od dwudziestu lat. – Chodź, Matty, musimy wracać do hotelu –
oświadczyła i zostawiwszy go z Francescą ruszyła przodem, mrucząc coś pod
nosem. – Nieważne! Nieważne? Czy ona zwariowała?
– Francesca Vernon była jedynym dzieckiem profesora Ricarda delia Orso i
jego żony Claudii. Ojciec był dziekanem wydziału języków obcych Uniwersytetu
Kalifornijskiego w Berkeley, dokąd wyemigrował w latach dwudziestych z
Florencji. Oboje rodzice pochodzili z zamożnego, niegdyś szacownego, wiekowego
miasteczka na wzgórzu San Gimignano pod Florencją. W obu rodzinach roiło się
od pięknych kobiet, ale wedle ówczesnych bardzo sztywnych zasad, większość z
nich skończyła, niestety, w hańbie. Przez setki lat szlachetni Toskańczycy dosiadali
koni i jechali do San Gimignano, przyciągani legendami o niesamowitej urodzie
cór rodów delia Orso i Veronese. I często, może nawet zbyt często, nie czuli się
zawiedzeni.
Kiedy tylko Ricardo i Claudia delia Orso zauważyli u córki pewne dziedziczne
cechy, wiedzieli, że ona też będzie bardzo piękna, być może wręcz niefortunnie
piękna. Chronili swą najdroższą pociechę jak tylko mogli, chociaż przebywanie
wśród rówieśników mogło być korzystniejsze dla Francesci. Lata spędzone na
bójkach w piaskownicy czy też w przeciętnym przedszkolu, zabawa z różnymi
dziećmi dałyby Francesce znacznie więcej niż setki godzin poświęconych snuciu
fantastycznych planów na przyszłość i słuchaniu bajek, które bezustannie czytała
jej matka.
Chcąc za wszelką cenę zapewnić Francesce bezpieczeństwo, wypełniali jej
dziecięcy umysł opowieściami o dobrych uczynkach z miłości, o bohaterach i
bohaterkach, którym życie wypełniały ryzyko i honor. Byli wdzięczną widownią,
kiedy, jako mała dziewczynka, zaczęła odgrywać przedstawienia o treści
zapożyczonej z bajek, na których była wychowywana. Niewinni i dumni, nigdy nie
zdali sobie sprawy, że umacniają Francesce w spoglądaniu na siebie niejako z
zewnątrz, w widzeniu w sobie kogoś, kim wcale nie była i w znajdowaniu w tym
przyjemności; do tego stopnia, że odgrywane role wydawały się jej bardziej realne
niż to wniosło z sobą życie.
Po ukończeniu sześciu lat i rozpoczęciu nauki w szkole, Francesca znalazła
sobie pierwszą szerszą widownię. Grając rolę przebiegłej Morgiany w Ali Babie i
czterdziestu rozbójnikach, spektaklu przygotowanym przez pierwszoklasistów,
tylko dzięki okrzykowi "Sezamie, otwórz się!" otwierającemu pieczarę ze
Strona 18
skarbami, poczuła się zupełnie spokojna o swoją przyszłość. Od tego momentu w
głębi ducha zawsze grała, choć nie pokazywała tego po sobie. Nawet kiedy nie
brała udziału w przygotowaniach do dorocznego przedstawienia szkolnego,
przychodziła do szkoły czując się i zachowując jak bohaterka książki, którą akurat
czytała, a była w tym tak przebiegła, że przez cały dzień nikt w klasie niczego nie
zauważał. Dała się poznać jako osoba, która zaskakuje niespodziewanymi
odpowiedziami i nagłymi zmianami humoru. Po prostu taka już była, a przez to, że
zachowywała się wysoce nieprzystępnie, znalazła się na szczycie szkolnej
hierarchii autorytetów. Wszyscy starali się o jej przyjaźń, ponieważ bardzo
niewiele osób zostało nią zaszczyconych.
Rok po roku obsadzano Francescę w głównych rolach w przedstawieniach
szkolnych i była wyraźnie lepsza od innych, bo nigdy nikt – nie wyłączając matek
pozostałych uczennic – nie poskarżył się, że to niesprawiedliwe. Spektakle, w
których zagrałaby inną niż główna rolę, skazane byłyby na niepowodzenie. Samo
jej wyjście na scenę niezawodnie powodowało wyczuwalny wzrost
zainteresowania widowni. W każdym, nawet najdrobniejszym jej geście była
niechybna jakość. Francesca nie studiowała aktorstwa: po prostu kierowała swą
niesamowitą wyobraźnię na graną postać i stawała się nią z taką naturalnością, że
wydawało się, iż daje upust emocjom i pozwala im malować się na twarzy.
– Spośród wszystkich niedogodności zawodu i życia impresaria najbardziej nie
lubię oglądania przedstawień w szkołach średnich – uskarżał się Matty Firestone.
– A co z romansami aktorek? – zapytała go żona Margo.
– W zeszłym tygodniu twierdziłeś, że są gorsze niż negocjacje z Harrym
Cohnem.
– Trafiłaś w dziesiątkę. Sztuka przynajmniej szybko się kończy – zgodził się
Matty, choć nadal robiło mu się smutno na myśl, że skazany jest na obejrzenie
spektaklu Kamieni milowych Arnolda Benetta w liceum w Berkeley; była to
żelazna pozycja repertuaru, preferowana przez klasy maturalne.
– Tylko nie próbuj znowu zasnąć z otwartymi oczami – Margo ostrzegła go z
uczuciem. – Denerwuje mnie to... a poza tym Hellmanowie są twoimi przyjaciółmi,
nie moimi.
– Ale to ty musiałaś ich zawiadomić, że jesteśmy w San Francisco. Powinnaś
była pamiętać, że jest czerwiec, miesiąc maturalny – gderał Matty.
Zawsze spodziewał się po Margo, że zorganizuje mu życie prywatne w równie
perfekcyjny sposób, jak robiła to ze swoją garderobą. Była idealną żoną dla
impresaria: cyniczna, ale nie bez nieszkodliwych złudzeń, serdeczna, nigdy nie
Strona 19
robiąca niespodzianek i nieskończenie dobra; tak jak Matty był idealnym
impresariem: przebojowy, ale lojalny, obdarzony umiejętnością wyczucia na ile
można sobie pozwolić podczas negocjacji, wiedział co było zbyt wygórowanym
żądaniem, a co zgodą na zbyt mało. A wszystko to przy rzetelnej dbałości, aby
nigdy, przenigdy nie skłamać, choć bez popadania w przesadę, jaką byłoby
każdorazowe ujawnianie całej prawdy. Ani on, ani Margo nigdy nie ulegali
pochlebstwu, ale łatwo można było ich uwieść talentem.
W pierwszym akcie Kamieni milowych Francesca delia Orso występowała jako
młoda dziewczyna, która właśnie ma wyjść za mąż; w akcie ostatnim miała
obchodzić pięćdziesiątą rocznicę ślubu.
– Ta brunetka! – Margo usłyszała szept Matty'ego. Dobrze znała ten ton.
Zwykle poprzedzał dobrą wiadomość. Zapowiadał solidne zyski. Oboje wpatrywali
się w Francescę, podziwiając jej owalną twarz, delikatny dołek w idealnym łuku
brody, równy nos i brwi tak wysokie, że nadawały powiekom jakiejś dziwnej,
wzruszającej ważności. Tylko raz w życiu zdarzyło się Matty'emu spotkać kobietę
tak piękną jak ta dziewczyna. Była to kobieta, która dała początek jego karierze i
na której zbił majątek. Słuchając Francesci wygłaszającej swój tekst, Matty nagle
poczuł krople potu na górnej wardze. Potem owłosienie barku stanęło dęba i skurcz
ścisnął gardło. Natomiast Margo prędko zorientowała się jak obiecujące były duże,
spokojne, władcze oczy tej dziewczyny i jak wielki duch krył się pod jej gładkim
czołem. Ale żadne z nich nie wyczuwało jeszcze mocy fantazji w życiu Francesci,
siły jej nastrojów, gwałtowności jej bezkompromisowych pasji, w które wpadała z
taką łatwością.
Odczekawszy dla przyzwoitości krótki moment po opadnięciu kurtyny, Matty i
Margo opuścili nie grzeszącą urodą córkę swych przyjaciół i udali się na
poszukiwanie Francesci delia Orso. Znaleźli ją za kulisami, ciągle jeszcze w
charakteryzacji siedemdziesięcioletniej kobiety, otoczoną tłumem wielbicieli.
Matty nie raczył jej się nawet przedstawić. Interesowali go jej rodzice.
Ale przekonanie Claudii i Ricarda delia Orso zajęło mu długie tygodnie.
Chociaż sceniczne popisy córki w szkolnych przedstawieniach przyprawiały ich o
radość i dumę, na sugestię impresaria, że zaoferuje jej wyjątkowo opłacalny
kontrakt jeżeli przyjedzie do Los Angeles i odda się pod surową kuratelę jego żony,
zareagowali oburzeniem i gniewem. Ale ostatecznie, ku własnemu zaskoczeniu,
wyzbyli się braku zaufania do Hollywood i uwierzyli w dobre intencje Matty'ego i
zadowalające cechy opiekuńcze Margo.
Podczas gdy wydarzenia jakie nastąpiły po wystawieniu Kamieni milowych
Strona 20
przestraszyły Claudię i Ricarda, u Francesci nie wywołały żadnego zaskoczenia.
Od dawna żyła w świecie marzeń, w którym należało spodziewać się najbardziej
zdumiewających zdarzeń, a poza tym jej rozbrykana wyobraźnia podpowiadała, że
życie jakie czekało jej rówieśników, nie było jej przeznaczone. Nic nie mogło jej
powstrzymać przed sięgnięciem po wszystko, co życie niosło ze sobą.
Francesca Vernon, z urodzenia delia Orso, stała się gwiazdą już w pierwszym
filmie. Jej popularność rosła w zadziwiającym tempie jak na tamte czasy, kiedy
wytwórnie filmowe były w stanie obsadzić tę samą aktorkę w zaledwie trzech,
czterech większych rolach na rok. Od ukończenia osiemnastu lat do osiągnięcia
wieku dwudziestu czterech, Francesca kręciła jeden film po drugim, ponieważ była
wręcz urodzona do grania głównych ról romantycznych. Ponad dziesięć lat
młodsza niż Ingrid Bergman, Bette Davis, Ava Gardner czy Rita Hayworth,
królowała na równi z nimi, zdobywając role, które normalnie trafiłyby do
angielskich aktorek, a to dlatego, że nie było w Hollywood nikogo, kto mógłby
dorównać jej w rolach bohaterek na wielką skalę; szlachetnych, nie chronionych
przez szczęśliwe gwiazdy, jak to bywa w tragicznych legendach.
Francesca mieszkała u Firestone'ów przez rok, a potem kupiła sąsiadujący z
nimi niewielki dom. Rzadkie i krótkie urlopy spędzała z rodzicami w San
Francisco, ale oboje zmarli przed 1949 rokiem. Ponieważ Francesca raczej nie
brała udziału w życiu towarzyskim Hollywood, wydawnictwa filmowe szybko
okrzyknęły ją tajemniczą kobietą, co sprytny Matty skwapliwie podtrzymywał,
widząc jak intrygująco działa to na prasę. Pracownicy działu reklamy w wytwórni
w pełni współpracowali w tworzeniu tajemniczej aury wokół Francesci, ponieważ,
podobnie jak Matty, doskonale zdawali sobie sprawę, że prawda była nie do
przyjęcia dla pruderyjnej widowni lat pięćdziesiątych. Francesca niebezpiecznie
zakochiwała się niemal w każdym partnerze z planu i te dyskretne, ale idące na
całość, związki kończyły się dopiero z nakręceniem końcowej sceny każdego z
filmów. Kochliwa natura Francesci mogła okazać się fatalnym obciążeniem dla
Matty'ego, ale na szczęście nabrał pewności, iż wszystkie jej romanse kończą się
definitywnym rozstaniem. Nigdy nie kochała człowieka, mężczyzny z krwi i kości.
Kochała się w duńskim księciu i w Romeo, w Heathcliffie i w Marku Antoniuszu,
w lordzie Nelsonie i tuzinie innych, ale gdy stanął przed nią zwykły, ziemski aktor,
stawała się zimna. Stany emocjonalne Francesci ograniczały się do dwóch
ewentualności – szalonego uduchowienia teatralnego lub chłodnej obojętności.
Margo Firestone, zaniepokojona powtarzającymi się, poważnymi przygodami
miłosnymi Francesci, często z żonatymi mężczyznami, zapytała ją w końcu