Knausgård Karl Ove - Moja walka księga 4

Szczegóły
Tytuł Knausgård Karl Ove - Moja walka księga 4
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Knausgård Karl Ove - Moja walka księga 4 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Knausgård Karl Ove - Moja walka księga 4 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Knausgård Karl Ove - Moja walka księga 4 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Strona 4 Strona 5 Spis treści Karta redakcy jna CZĘŚĆ 5 Przy pisy Strona 6 Ty tuł ory ginału: MIN KAMP. FJERDE BOK. ROMAN Opieka redakcy jna: ANITA KASPEREK Redakcja: HENRYKA SALAWA Korekta: KAMIL BOGUSIEWICZ, JACEK BŁACH Projekt okładki i stron ty tułowy ch: MAREK PAWŁOWSKI Skład i łamanie: Scriptorium „TEXTURA” Copy right © Forlaget Oktober as, Oslo, 2009 All rights reserved Copy right © for the Polish translation by Wy dawnictwo Literackie, 2016 Wy danie pierwsze ISBN 978-83-08-05874-9 Wy dawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail: ksiegarnia@wy dawnictwoliterackie.pl Księgarnia internetowa: www.wy dawnictwoliterackie.pl Konwersja: eLitera s.c. Strona 7 Strona 8 Strona 9 Część 5 Strona 10 . N a taśmie wijącej się przez halę przy lotów powoli przy jechały moje dwie walizki. By ły stare, pochodziły z końca lat sześćdziesiąty ch, znalazłem je wśród rzeczy mamy w stodole na dzień przed przy jazdem ciężarówki, która miała nas przeprowadzać, i naty chmiast je zaanektowałem. Pasowały do mnie i do mojego sty lu, nie do końca współczesnego, utrzy mującego się nieco z boku głównego nurtu. Zgasiłem papierosa w przy twierdzonej do ściany popielniczce-słupie, zdjąłem walizki z taśmy i wy niosłem je na plac przed halą. By ła za pięć siódma. Zapaliłem kolejnego papierosa. Z niczy m mi się nie spieszy ło, nigdzie nie musiałem zdąży ć, z nikim nie miałem się spotkać. Niebo się zachmurzy ło, ale powietrze mimo wszy stko zachowało ostrość i przejrzy stość. Krajobraz miał w sobie coś z pejzażu wy sokich gór, chociaż lotnisko, przed który m stałem, zbudowano niezby t wy soko nad poziomem morza. Nieliczne drzewa w zasięgu mojego wzroku by ły niskie i powy krzy wiane. Szczy ty gór zamy kający ch widok pokry wał śnieg. Przede mną szy bko zapełniał się lotniskowy autobus. Czy powinienem do niego wsiąść? Pieniądze, które tata tak niechętnie poży czy ł mi na podróż, miały wy starczy ć aż do wy płaty mojej pierwszej pensji, czy li na miesiąc. Ale nie wiedziałem, gdzie jest schronisko młodzieżowe, a błądzenie po nieznany m mieście z dwiema walizkami i plecakiem nie by łoby dobry m początkiem mojego nowego ży cia. Nie, równie dobrze mogłem wziąć taksówkę. Oprócz krótkiego wy padu do pobliskiego ulicznego barku, w który m kupiłem dwie kiełbaski wetknięte w purée ziemniaczane w tekturowy m pojemniku, cały ten wieczór spędziłem w pokoju w schronisku. Leżałem na łóżku z kołdrą pod plecami, słuchałem muzy ki z walkmana i pisałem listy do Hilde, Eirika i Larsa. Zacząłem też list do Line, dziewczy ny, z którą chodziłem tego lata, ale odłoży łem go po napisaniu jednej strony, rozebrałem się i zgasiłem światło, chociaż nie zrobiło to żadnej różnicy, bo letnia noc by ła jasna, a pomarańczowa zasłonka żarzy ła się w pokoju jak oko. Zwy kle zasy piałem łatwo w każdy ch warunkach, lecz tej nocy nie mogłem zmruży ć oka. Już za cztery dni miałem zacząć pracę. Już za cztery dni miałem wejść do klasy w szkole, w niewielkiej wiosce położonej na północny m wy brzeżu Norwegii, w regionie Nord-Norge, w której nigdy wcześniej nie by łem, o której nic wcześniej nie wiedziałem, nie oglądałem nawet zdjęć stamtąd. Ja! Strona 11 Osiemnastoletni mieszkaniec Kristiansand, który właśnie skończy ł liceum, właśnie wy prowadził się z domu, a jego jedy ny m doświadczeniem związany m z pracą by ło kilka wieczorów i weekendów w fabry ce parkietu, kilka arty kułów napisany ch do lokalnej gazety i parę dni wcześniej zakończone miesięczne letnie zastępstwo w szpitalu psy chiatry czny m, miał teraz zostać wy chowawcą w szkole w Håfjord. Nie, nie mogłem zasnąć. Co będą o mnie my śleć uczniowie? Kiedy na pierwszej lekcji wejdę do klasy, a oni usiądą na swoich miejscach, co im wtedy powiem? A pozostali nauczy ciele, na miłość boską, co oni sobie o mnie pomy ślą? Otworzy ły się jakieś drzwi, dobiegły zza nich muzy ka i głosy. Ktoś szedł kory tarzem, podśpiewując. Ktoś inny zawołał: Hey, shut the door! Zaraz potem wszy stkie dźwięki znów zamknięto gdzieś w środku. Przewróciłem się na drugi bok. Sen uniemożliwiała mi z pewnością również niezwy kłość białej nocy, a gdy my śl o ty m, że tak trudno zasnąć, dotarła do mnie w pełni, to zaśnięcie stało się kompletnie niemożliwe. Wstałem, ubrałem się, usiadłem na krześle przy oknie i zacząłem czy tać. Dødt løp Erlinga Gjelsvika. Wszy stkie książki, które mi się podobały, w gruncie rzeczy mówiły o ty m samy m. Hvite niggere Ingvara Ambjørnsena, Beatlesi Larsa Saaby e Christensena, Jack Ulfa Lundella, W drodze Jacka Kerouaca, Piekielny Brooklyn Huberta Selby e, Romans z kokainą M. Agiejewa, Kolos Finna Alnæsa, Lasso rundt fru Luna Agnara My klego, trzy książki o historii bestialstwa Jensa Bjørneboego, Gentlemani Klasa Östergrena, Ikaros Axela Jensena, Buszujący w zbożu J.D. Salingera, Humlehjertene Oli Bauera, Listonosz Charlesa Bukowskiego. Wszy stko to by ły powieści o młody ch mężczy znach, którzy nie potrafili odnaleźć się w społeczeństwie, pragnęli od ży cia czegoś więcej niż schematy, czegoś więcej niż rodzina, krótko mówiąc, młodzi mężczy źni, który ch brzy dziło mieszczaństwo i którzy poszukiwali wolności. Wy jeżdżali z domu, upijali się, czy tali i marzy li o wielkiej miłości albo o wielkiej powieści. Wszy stkiego, czego pragnęli, pragnąłem i ja. O wszy stkim, o czy m marzy li, marzy łem i ja. Wielka tęsknota, która zawsze ściskała mnie w piersi, ustępowała podczas czy tania ty ch książek, lecz ty lko po to, by w momencie, gdy je odkładałem, powrócić z dziesięciokrotnie większą siłą. Tak by ło przez całe liceum. Nienawidziłem wszelkich autory tetów, by łem przeciwnikiem całego tego cholernego ugrzecznionego społeczeństwa, w który m dorastałem, z jego mieszczańskimi wartościami i materialisty czny m poglądem na człowieka. Gardziłem ty m, czego uczono mnie w liceum, nawet ty m, co doty czy ło literatury ; wszy stko, co moim zdaniem powinienem wiedzieć, cała wiedza, jakiej potrzebowałem, jedy na naprawdę konieczna, znajdowała się w książkach, które czy tałem, i w muzy ce, której słuchałem. Nie obchodziły mnie pieniądze ani wy znaczniki statusu, wiedziałem, że wartość ży cia znajduje się gdzie indziej. Nie chciałem studiować, nie chciałem się kształcić w tak konwencjonalnej insty tucji jak uniwersy tet, pragnąłem wy jechać na południe Europy, nocować na plażach, w tanich hotelach, u poznany ch po drodze przy jaciół, chwy tać się dory wczy ch zajęć, żeby przeży ć, zmy wać talerze w hotelu, Strona 12 pracować przy załadunku lub rozładunku statków, zbierać pomarańcze... Tej wiosny kupiłem sobie książkę zawierającą listę wszelkich możliwy ch i niemożliwy ch robót, które można wy kony wać w różny ch krajach Europy. Ale wszy stko to miało prowadzić do stworzenia powieści. Chciałem osiąść w jakiejś hiszpańskiej wiosce i pisać, pojechać do Pampeluny, tam uciekać przed by kami, potem przenieść się do Grecji, na którąś z wy sp, i pisać tam, a po roku albo dwóch wrócić do Norwegii z gotową powieścią w plecaku. Taki by ł plan. Dlatego po maturze, inaczej niż wielu moich kolegów, nie poszedłem do wojska, ani też nie zapisałem się na uniwersy tet, ty lko skierowałem się do biura pośrednictwa pracy w Kristiansand i poprosiłem o listę wszy stkich wolny ch stanowisk nauczy cielskich na północy kraju, w regionie Nord-Norge. – Podobno będziesz n a u c z y c i e l e m, Karl Ove? – mówili ludzie, który ch spoty kałem pod koniec lata. – Nie – odpowiadałem wtedy. – Będę pisarzem. Ale na razie muszę z czegoś ży ć. Popracuję na północy przez rok, odłożę trochę pieniędzy i wy jadę na południe Europy. Teraz to już nie by ł jedy nie pomy sł, to by ła rzeczy wistość, w której się znajdowałem: jutro miałem zejść do portu w Tromsø, ekspresowy m promem popły nąć do Finnsnes, a stamtąd autobusem wrócić nieco na południe, do niewielkiej wioski Håfjord, gdzie według planu miał na mnie czekać szkolny dozorca. Nie, nie mogłem zasnąć. Wy jąłem z walizki opróżnioną do połowy butelkę whisky, z łazienki przy niosłem szklankę, nalałem, odsunąłem na bok zasłonkę i patrząc na dziwnie oświetlone osiedle, wy piłem pierwszy, przy prawiający o dreszcz ły k. Kiedy się obudziłem nazajutrz około dziesiątej, niepokój zniknął. Spakowałem swoje rzeczy, z automatu telefonicznego w recepcji zadzwoniłem po taksówkę, stanąłem przed schroniskiem z walizkami, zapaliłem papierosa i czekałem. Pierwszy raz w ży ciu jechałem gdzieś bez zaplanowanego powrotu. Zresztą nie miałem do czego wracać. Mama sprzedała nasz dom i przeprowadziła się do Førde. Tata z nową żoną też zamieszkał w Nord-Norge, jeszcze dalej na północy niż ja. Yngve wy brał Bergen. A ja, ja by łem w drodze do mojego pierwszego własnego mieszkania. Miałem mieć własną pracę i zarabiać własne pieniądze. Pierwszy raz decy dować o wszy stkich elementach swojego ży cia. Cholera, ależ to przy jemne uczucie! Podjechała taksówka, więc rzuciłem papierosa na ziemię, przy deptałem go, po czy m ułoży łem walizki w bagażniku, który otworzy ł mi kierowca, starszy, korpulentny mężczy zna o siwy ch włosach, ze złoty m łańcuszkiem na szy i. – Do portu – rzuciłem, siadając z ty łu. – Port jest duży – powiedział, odwracając się w moją stronę. – Jadę do Finnsnes. Poproszę na przy stań ekspresowy ch promów, które tam kursują. – W porządku, teraz jasne. Ruszy ł w dół. Strona 13 – Jedziesz do tamtejszego liceum? – spy tał. – Nie, wy bieram się dalej, do Håfjord. – Tak? Na ry by ? Nie wy glądasz mi na ry baka. – Będę tam pracował jako nauczy ciel. – Aha, aha. Wielu z południa tak robi. Ale czy ty nie jesteś zdecy dowanie za młody na takie zajęcie? Trzeba chy ba mieć skończone osiemnaście lat? Roześmiał się i spojrzał w lusterko. Ja też się zaśmiałem. – W ty m roku skończy łem liceum. Zakładam, że to więcej niż nic. – Jasne. Ale pomy śl ty lko o ty ch dzieciakach, które tam dorastają. Nauczy ciele zaraz po maturze. Co roku nowi. Nic dziwnego, że po dziewiątej klasie młodzi idą na morze łowić. – Rzeczy wiście – przy znałem. – Ale to akurat nie moja wina. – Nie, nie, żadna wina. Kto tu mówi o winie? Ży cie ry baka jest o wiele lepsze niż studia! Siedzenie na ty łku i kucie do trzy dziestki. – Ja też nie idę na studia. – Ale nauczy cielem będziesz! Znów spojrzał na mnie w lusterku. – Tak – potwierdziłem. Na kilka minut zapadła cisza. W końcu taksówkarz oderwał rękę od drążka zmiany biegów i wskazał: – Tam jest twój ekspresowy prom. Zatrzy mał się przy terminalu, wy stawił walizki, trzasnął pokry wą bagażnika. Wręczy łem mu pieniądze, nie bardzo wiedziałem, jak się zachować w kwestii napiwku, i całą drogę się o to denerwowałem, ale w końcu rozwiązałem problem, mówiąc, że może zatrzy mać resztę. – Bardzo ci dziękuję – powiedział. – I powodzenia. Dałem mu pięćdziesiąt koron. Kiedy odjechał, przeliczy łem pieniądze, które mi zostały. Nie wy glądało to dobrze, ale mogłem chy ba spodziewać się zaliczki, powinni zrozumieć, że przed rozpoczęciem pracy mogę nie mieć pieniędzy, prawda? Finnsnes, ze swoją jedną główną ulicą i wieloma prosty mi, prawdopodobnie wzniesiony mi w pośpiechu betonowy mi budy nkami, najbardziej przy pominało miasteczko na Alasce albo w Kanadzie. Uświadomiłem to sobie, gdy kilka godzin później siedziałem w cukierni przy filiżance kawy, czekając na autobus. O żadny m centrum nie by ło tu mowy, w ty m mały m miasteczku całość należało uznać za centrum. Panująca w Finnsnes atmosfera różniła się całkowicie od tej w miastach, do który ch przy wy kłem, rzecz jasna dlatego, że to miasteczko by ło znacznie mniejsze, ale też nie podjęto tu żadny ch wy siłków, by uczy nić je ładniejszy m albo przy jemniejszy m. Większość miast ma swój awers i rewers, ale tu najwy raźniej nie dawały się od siebie odróżnić. Strona 14 Przekartkowałem dwie książki, które kupiłem w księgarni tuż obok cukierni. Jedna nosiła ty tuł Nowa woda, a napisał ją nieznany mi autor, Roy Jacobsen, drugą by ł Sennepslegionen Mortena Jørgensena, muzy ka będącego członkiem dwóch zespołów, który ch karierę kilka lat temu śledziłem. Może wy dawanie teraz pieniędzy na książki nie by ło zby t mądre, ale miałem przecież zostać pisarzem, więc powinienem dużo czy tać, zwłaszcza po to, by rozpracować konkurencję. Kiedy przeglądałem te książki, nieustannie tłukło mi się po głowie py tanie: czy potrafię pisać jak oni? Potem pozostało mi już ty lko podejść do autobusu, wy palić ostatniego przed podróżą papierosa, włoży ć walizki do luku bagażowego, zapłacić kierowcy, poprosić, by dał mi znać, kiedy dojedziemy do Håfjord, przejść na ty ł i usiąść z lewej strony, na przedostatnim siedzeniu, moim ulubiony m, odkąd pamiętałem. Po prawej stronie, lekko na ukos, siedziała ładna jasnowłosa dziewczy na, o rok albo dwa ode mnie młodsza, na sąsiednim miejscu położy ła szkolny plecak, dlatego pomy ślałem, że pewnie chodzi do liceum w Finnsnes i wraca do domu. Obserwowała mnie, jak wsiadałem, a gdy kierowca wrzucił bieg i autobus, koły sząc się, ruszy ł z przy stanku, odwróciła się i znów na mnie popatrzy ła. Trwało to zaledwie moment, jedy nie musnęła mnie wzrokiem, ale to wy starczy ło, żeby mi stanął. Włoży łem słuchawki i wsunąłem kasetę do walkmana. The Smiths, The Queen is Dead. Żeby nie wy jść na natręta, przez najbliższe kilometry skoncentrowałem się na wy glądaniu przez okno po swojej stronie, starając się przezwy cięży ć wszelkie impulsy każące mi popatry wać na dziewczy nę. Minąwszy osiedle, które zaczy nało się tuż za centrum i ciągnęło przez kilka kilometrów – wy siadła na nim mniej więcej połowa pasażerów autobusu – znaleźliśmy się na długim, pusty m i zupełnie prosty m odcinku drogi. Nad Finnsnes bezbarwne niebo wy pełniało miasto obojętny m światłem, natomiast tutaj błękit by ł mocniejszy i głębszy, a w słońcu, wiszący m nad górami na południowy m zachodzie, który ch niskie, ale strome zbocza cały czas zasłaniały widok na rozciągające się gdzieś za nimi morze, czerwonawe, a w niektóry ch miejscach niemal fioletowe krzewinki, rosnące gęsto po obu stronach drogi, zdawały się wręcz żarzy ć. Z drzew rosły tu głównie pokręcone niskie sosny i karłowate brzozy. Po mojej stronie zielone zbocza gór, ku który m ciągnęła się dolina, pięły się w górę łagodnie, natomiast te naprzeciwko by ły strome, dzikie, o alpejskim charakterze, mimo dosy ć skromnej wy sokości. Nigdzie nie by ło widać ani człowieka, ani domu. Ale ja nie przy jechałem tu po to, by poznawać nowy ch ludzi, przy jechałem, żeby mieć spokój do pisania. Na tę my śl radość przeszy ła mnie jak bły skawica. By łem już w drodze, w drodze! Dwie godziny później, wciąż zamknięty w kapsule muzy ki, dostrzegłem drogowskaz z nazwą miejscowości. Po jej długości domy śliłem się, że musi chodzić o Håfjord. Droga, którą wskazy wała strzałka, wiodła w sam środek góry. Trudno to by ło nazwać tunelem, raczej po prostu dziurą, bo ściany wy glądały tak jak zaraz po wy sadzeniu skały, w środku nie zainstalowano żadnego oświetlenia. Woda ze sklepienia lała się w takich ilościach, że kierowca musiał włączy ć Strona 15 wy cieraczki. Kiedy wy jechaliśmy z drugiej strony, aż jęknąłem. Między dwoma długimi, poszarpany mi łańcuchami gór o pionowy ch, pozbawiony ch drzew zboczach ciągnął się wąski fiord, a za nim, jak ogromna błękitna równina, morze. Ach! Autobus jechał drogą przy klejoną do skalnej ściany. Aby mieć jak najlepszy widok, wstałem i przeszedłem do drugiego rzędu siedzeń. Kątem oka dostrzegłem, że jasnowłosa dziewczy na odwraca się do mnie i uśmiecha, widząc mnie z twarzą przy klejoną do szy by. Przed górami po drugiej stronie fiordu znajdowała się niewielka wy spa, z przodu gęsto zabudowana domami, od strony morza zupełne pustkowie, tak przy najmniej wy glądało to z tej odległości. W porcie, osłonięty m falochronem, cumowało kilka kutrów ry backich. Góry ciągnęły się jeszcze przez jakiś kilometr. Te najbliżej miały zbocza ubrane w zieleń, ale te dalsze by ły zupełnie nagie, szare, opadały prosto w morze. Autobus przejechał przez kolejny przy pominający grotę tunel. Po jego drugiej stronie, na łagodny m jak na tutejsze warunki, lekko miseczkowaty m zboczu doliny, usy tuowana by ła wioska, w której miałem spędzić najbliższy rok. Boże. To przecież fantasty czne. Większość domów stała przy drodze wijącej się przez wioskę na kształt litery U. Poniżej jej dolnego odcinka, koło przy stani, przy której cumowało mnóstwo łodzi, wznosił się przemy słowy budy nek, punkt skupu ry b. Przy zakręcie stała kaplica. Wzdłuż górnej drogi ciągnął się szereg domów, dalej rosły krzewinki i karłowate brzozy, aż do punktu, w który m kończy ła się dolina i do nieba pięły się wielkie góry. Nic więcej nie by ło. No owszem: tam gdzie górna droga schodziła się z dolną, niedaleko tunelu, stały dwa wielkie budy nki. To musiała by ć szkoła. – Håfjord – poinformował kierowca. Schowałem słuchawki do kieszeni, przeszedłem na przód autobusu. Kierowca wy siadł ze mną i otworzy ł mi luk bagażowy, podziękowałem mu za podróż, odparł bez uśmiechu, że nie ma za co, wskoczy ł do środka i wkrótce potem autobus zawrócił i znów wjechał do tunelu. Z walizkami w rękach i z plecakiem na ramionach rozejrzałem się najpierw w jedną, potem w drugą stronę, wy patrując dozorcy, a jednocześnie wciągając głęboko w płuca świeże, przesy cone solą powietrze. W domu zaraz za przy stankiem otworzy ły się drzwi. Wy szedł z nich niewy soki mężczy zna, ubrany ty lko w T-shirt i spodnie od dresu. Po kierunku, jaki obrał, zorientowałem się, że to mój człowiek. Oprócz niewielkiego wianuszka włosów wokół uszu by ł kompletnie ły sy. Twarz miał łagodną, ry sy grube, jakie widzi się u ludzi, którzy przekroczy li pięćdziesiątkę, ale kiedy się zbliży ł, uświadomiłem sobie, że przesłonięte okularami świdrujące oczka niezby t pasują do reszty. – Knausgård? – spy tał, wy ciągając do mnie rękę, lecz nie patrząc mi w oczy. – Owszem. – Uścisnąłem jego dłoń, by ła drobna, sucha, kojarzy ła się z łapą zwierzęcia. – Strona 16 Korneliussen, tak? – Zgadza się – powiedział z uśmiechem i stając z opuszczony mi rękami, zaczął się rozglądać. – No i co o ty m my ślisz? – O Håfjord? – Ładnie tu mamy ? – Fantasty cznie. – Tam zamieszkasz. – Odwrócił się i pokazał ręką. – Będziemy sąsiadami. Bo ja mieszkam tam, widzisz? Pójdziemy zobaczy ć? – Chętnie – odparłem. – Nie wie pan, czy moje rzeczy już przy szły ? Pokręcił głową. – Nic mi o ty m nie wiadomo. – No to pewnie przy jdą w poniedziałek – stwierdziłem i ruszy łem obok niego drogą pod górę. – Z tego co zrozumiałem, będziesz uczy ł mojego najmłodszego sy na – powiedział. – Stiga. Chodzi do czwartej klasy. – Dużo pan ma dzieci? – Czwórkę. Dwoje mieszka w domu, Johannes i Stig. Tone i Ruben są w Tromsø. Idąc, rozglądałem się po wsi. Grupka osób stała przed budy nkiem, który musiał by ć sklepem, parkowało przed nim kilka samochodów. Przed jakąś budką na górnej drodze też stało kilka osób, z rowerami. Fiordem nadpły wała łódź. W porcie krzy czały mewy. Poza ty m panowała całkowita cisza. – Ile właściwie osób tu mieszka? – spy tałem. – Jakieś dwieście pięćdziesiąt – odparł. – Zależy, czy się wliczy młodzież, która uczy się i mieszka gdzie indziej, czy nie. Zatrzy maliśmy się przed pobejcowany m na czarno domem z lat siedemdziesiąty ch; za wiatrołapem by ły drzwi do sutereny. – To tutaj – oznajmił dozorca. – Wchodź, powinno by ć otwarte. Ale od razu dam ci klucz. Otworzy łem drzwi, w przedpokoju postawiłem walizki i wziąłem od niego klucz. W środku pachniało tak, jak zwy kle pachnie w domach, w który ch od pewnego czasu nikt nie mieszkał. Unosił się słaby zapach wilgoci i pleśni, trochę taki jak w lesie. Pchnąłem uchy lone drzwi i wszedłem do pokoju. Podłogę pokry wała pomarańczowa wy kładzina. Zobaczy łem ciemnobrązowe biurko, ciemnobrązowy stół i nieduży komplet wy poczy nkowy, również z ciemnego drewna, obity brązowopomarańczową tkaniną. Dwa duże okna bez szprosów wy chodzące na północ. – Znakomite mieszkanie – powiedziałem. – Kuchnia jest tam – wskazał drzwi na końcu niedużego saloniku i zaraz się odwrócił. – A sy pialnia tam. Strona 17 Tapeta w kuchni miała znajomy, charaktery sty czny dla lat siedemdziesiąty ch wzorek, złotawo- brązowo-biały. Pod oknem stał niewielki stół. Obok lodówka z mały m zamrażalnikiem w górnej części. Zlew w krótkim blacie ze sztucznego tworzy wa. Na podłodze szare linoleum. – A na koniec sy pialnia – powiedział. Został w drzwiach, kiedy wszedłem do środka. Wy kładzina na podłodze by ła ciemniejsza niż ta w salonie, tapeta jasna, a pokój zupełnie pusty, oprócz niskiego, niesamowicie szerokiego łóżka, z tego samego materiału co pozostałe meble, z drewna tekowego albo jego imitacji. – Idealnie – stwierdziłem. – Przy wiozłeś ze sobą pościel? Pokręciłem głową. – Przy jedzie z resztą moich rzeczy. – Możemy ci poży czy ć, jeśli chcesz. – Dobrze by by ło. – No to przy niosę. A jeśli będziesz chciał o coś spy tać, o cokolwiek, to po prostu do nas przy jdź. My tutaj nie boimy się gości. – Rozumiem – powiedziałem. – I bardzo dziękuję. Z okna w salonie obserwowałem, jak idzie do swojego domu, który stał jakieś dwadzieścia metrów poniżej mojego. Mojego! Miałem własne mieszkanie, do diabła! Trochę po nim pochodziłem, pootwierałem szuflady, pozaglądałem do szafek, w końcu znów zjawił się dozorca z naręczem pościeli. Po jego wy jściu zacząłem wy pakowy wać tę niewielką ilość rzeczy, którą ze sobą przy wiozłem. Ubrania, ręcznik, elektry czną maszy nę do pisania, kilka książek, ry zę papieru. Biurko w salonie przesunąłem pod okno, postawiłem na nim maszy nę, przeciągnąłem tam stojącą lampę, na parapecie ułoży łem książki, a oprócz nich numer magazy nu literackiego „Vinduet”, który kupiłem w Oslo i postanowiłem prenumerować. Obok ustawiłem w stosiku piętnaście czy dwadzieścia kaset, które ze sobą wziąłem, a koło papieru na biurku położy łem walkmana i zapasowe baterie. Kiedy miejsce do pisania by ło już gotowe, schowałem ubrania do szafy w sy pialni, puste walizki wepchnąłem na najwy ższą półkę, a potem przez chwilę stałem na środku pokoju, nie bardzo wiedząc, co dalej robić. Czułem potrzebę zadzwonienia do kogoś, opowiedzenia, jak tu jest, ale telefonu w ty m mieszkaniu nie by ło. Może powinienem wy jść i poszukać budki telefonicznej? No i zgłodniałem. Może iść do tego kiosku, w który m jest chy ba uliczny barek? Tutaj w każdy m razie nie miałem nic do roboty. Przed lustrem w łazieneczce, do której wchodziło się z przedpokoju, włoży łem czarny beret. Kilka sekund postałem przed domem, rozglądając się. Jedny m spojrzeniem dało się obrzucić całą wioskę i wszy stkich jej mieszkańców. Nie by ło to miejsce, w który m można by się ukry ć. Kiedy Strona 18 ruszy łem drogą, na samej górze wy sy paną żwirem, a dopiero na dole pokry tą asfaltem, czułem się zupełnie przezroczy sty. Przy barku kręciło się kilku piętnastoletnich chłopaków. Kiedy podszedłem, rozmowy ucichły. Minąłem ich bez jednego spojrzenia, wszedłem na schody prowadzące na podobny do tarasu podest i zbliży łem się do okienka, z którego biło silne żółte światło, wy raźnie odcinające się od delikatnego, jakby zawieszonego w powietrzu wieczornego światła końca lata. W okienku prawie całkiem zarośnięty m tłuszczem pojawił się chłopak mniej więcej w ty m samy m wieku, co tamci za moimi plecami. Z policzka wy rastały mu dwa długie czarne włosy. Oczy miał piwne, czupry nę ciemną. – Poproszę hamburgera z fry tkami i colę. Usiłowałem nasłuchiwać, żeby się zorientować, czy dochodzące z ty łu mamrotanie w jakimś stopniu doty czy mnie. Ale nie doty czy ło. Zapaliłem więc papierosa, czekając, trochę pochodziłem tam i z powrotem po tarasie. Młody chłopak zanurzy ł we wrzący m tłuszczu przy pominające podbierak narzędzie wy pełnione kawałkami surowy ch ziemniaków. Na pły cie do smażenia położy ł hamburgera. Oprócz cichego skwierczenia i głosów, teraz już nieco bardziej oży wiony ch, panowała zupełna cisza. Świeciło się w domach na wy spie po drugiej stronie fiordu. Niebo, niskie nad wy spą, nad otwarty m morzem zdawało się wznosić coraz wy żej, niebieskoszare i trochę zamglone, miało niewiele wspólnego z wieczorną ciemnością. Cisza nie przy tłaczała, by ła otwarta. Ale nie na nas, pomy ślałem z jakiegoś powodu. Ta cisza zawsze by ła taka, na długo przed pojawieniem się ludzi, i pozostanie taka sama jeszcze długo po ich zniknięciu. Umoszczona w miseczce ze skały, z morzem tuż za jej krawędzią. Gdzie ono się właściwie kończy ? W Amery ce? Właśnie tak musiało by ć. W Nowej Fundlandii. – Proszę, hamburger. – Chłopak wy sunął na półkę przed okienkiem sty ropianową tackę z hamburgerem, kilkoma listkami sałaty, ćwiartką pomidora i stosem fry tek. Zapłaciłem mu, chwy ciłem tackę i odwróciłem się, żeby odejść. – To ty jesteś nowy m nauczy cielem? – spy tał jeden z chłopaków, przewieszony przez kierownicę roweru. – Tak – potwierdziłem. – No to będziesz uczy ł nas – oświadczy ł, splunął i zsunął lekko z czoła czapkę z daszkiem. – My będziemy w dziewiątej. A on, ten tam, w ósmej. – Ach tak – powiedziałem. – No. Jesteś południowcem? – Tak, pochodzę z południa. – No tak. – Pokiwał głową, jakby udzielił mi audiencji, a teraz informował, że właśnie się zakończy ła i mogę odejść. – Jak się nazy wacie? – spy tałem. – Z czasem się dowiesz. Rozśmieszy ło ich to. Ja też się uśmiechnąłem, udając, że nic się nie stało, ale czułem się głupio, Strona 19 kiedy ich mijałem. Chłopak wy grał. – A ty jak się nazy wasz? – krzy knął za mną. Odwróciłem głowę, ale nie zwolniłem. – Miki – odparłem. – My szka Miki. – No proszę, na dodatek jeszcze z niego komik! * Strona 20 Darmowe eBooki: www.eBook4me.pl Po zjedzeniu hamburgera rozebrałem się i położy łem do łóżka, nic innego mi nie pozostawało. By ła zaledwie dziewiąta, w pokoju widno jak w południe w pochmurny dzień, a spowijająca wszy stko cisza wzmagała odgłosy każdego mojego ruchu, więc chociaż by łem śpiący, również tego wieczoru upły nęło kilka godzin, nim w końcu zasnąłem. W środku nocy zbudził mnie odgłos otwierany ch drzwi. Chwilę później na piętrze nade mną rozległy się kroki. W półśnie wy dało mi się nagle, że leżę w gabinecie taty w domu na Ty bakken i że to on chodzi na górze. W jaki sposób, na miłość boską, tu trafiłem, zdąży łem jeszcze pomy śleć, nim znów zapadłem się w ciemność. Następny m razem obudziłem się w panice. Gdzie ja jestem? W domu na Ty bakken? W domu w Tveit? W wy najęty m mieszkaniu Yngvego? W schronisku w Tromsø? Usiadłem na łóżku. Spojrzenie, który m powiodłem dookoła, na niczy m się nie zatrzy mało, nic z tego, co widziałem, nie miało sensu. Czułem się tak, jakby m cały zsuwał się po gładkiej ścianie. I nagle sobie przy pomniałem. Håfjord. Jestem w Håfjord. We własny m mieszkaniu w Håfjord. Z powrotem się położy łem i w my ślach jeszcze raz przeby łem całą drogę tutaj. Potem zacząłem sobie wy obrażać wioskę rozciągniętą za oknami i wszy stkich mieszkający ch w niej ludzi, który ch nie znałem i którzy nie znali mnie. Poczułem coś, co mogło by ć nadzieją i wy czekiwaniem, lecz również lękiem i niepewnością. Wstałem, w maleńkiej łazience wziąłem pry sznic i włoży łem cienką, prawie jak jedwab, zieloną koszulę i luźne czarne bawełniane spodnie. Chwilę postałem przy oknie, patrząc w dół na sklep, musiałem się tam wy brać po zakupy na śniadanie, ale nie tak od razu. Na parkingu przed sklepem stało kilka samochodów, między nimi zebrała się nieduża grupka ludzi. Od czasu do czasu ktoś wy chodził z torbami pełny mi sprawunków. Równie dobrze mogłem mieć to już za sobą. W przedpokoju włoży łem płaszcz, beret i białe trampki, przejrzałem się w lustrze, poprawiłem beret, zapaliłem papierosa i wy szedłem. Niebo by ło równie łagodne i szarawe jak wczoraj. Góry po drugiej stronie opadały wprost do fiordu. Miały w sobie pewną brutalność, dostrzegłem jej przebły sk, nie zważały na nic, dookoła nich mogło się dziać wszy stko, a i tak nie miało to znaczenia, by ły jakby gdzie indziej, a jednocześnie tak mocno obecne tutaj. Przed sklepem stało teraz pięciu ludzi. Dwóch stary ch, co najmniej pięćdziesięcioletnich,