Kleberger Ilse - Wakacje z babcią
Szczegóły |
Tytuł |
Kleberger Ilse - Wakacje z babcią |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Kleberger Ilse - Wakacje z babcią PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Kleberger Ilse - Wakacje z babcią PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Kleberger Ilse - Wakacje z babcią - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Ilse Kleberger
Wakacje z babcią
Był środek nocy. Janek skradał się na czubkach palców przez sień. Serce waliło
mu jak młotem. Zatrzeszczała jakaś deska. Przestraszony, zatrzymał się i
nasłuchiwał. Jeszcze dwa szybkie kroki i doszedł do sypialni rodziców, którzy
niedawno wyjechali. Teraz spała tam babcia z Malcem. Cicho otworzył drzwi i
usłyszał uspokajające chrapanie babci.
- Babciu, obudź się, w kuchni coś szeleści! Rozespana babcia siadła na łóżku.
- Nie denerwuj się, chłopcze, to szeleści twój żółw albo królik Brygidy, albo
któraś z myszek Piotrusia.
- Nie, nie, to na pewno jest włamywacz!
- zawołał Janek.
- Czy mam przynieść mój łuk i strzały?
- Pst, nie krzycz tak, bo obudzisz Malca! Łuk i strzały niech zostaną w szafie.
Jeśli to jest rzeczywiście włamywacz i strzeliłbyś do niego, mógłbyś go zranić.
Babcia spuściła nogi z łóżka.
- Chodź, musimy najpierw zobaczyć.
- Ależ, babciu, a jak on nam coś zrobi? Babcia go już jednak nie słuchała.
Chwyciła parasolkę, która stała w kącie, i ruszyła bez słowa, w swoich rannych
pantoflach. Janek z ociąganiem szedł za nią. Przed drzwiami kuchennymi
zatrzymali się i zaczęli nasłuchiwać. Z wewnątrz dochodziły szmery, szuranie i
skrobanie, a także sapanie człowieka. Babcia uchyliła drzwi i przez wąską
szparkę zajrzała do środka. Janek spoglądał pod jej ramieniem. W kuchni było
pusto i ciemno. I panowała zupełna cisza. Lecz nagle znowu rozległy się szmery i
szuranie. Zza okna wysunęły się dwie ręce i uchwyciły się parapetu. Jak wycięta
z czarnego papieru wynurzyła się na tle szarego nieba głowa, a potem górna część
ciała jakiegoś mężczyzny. Przerzucił do kuchni najpierw jedną nogę i zaraz
wciągnął drugą. Sapiąc siedział na parapecie. Był szczupły i mały. Babcia
szerzej otworzyła drzwi. Mężczyzna osłupiał.
- Wielkie nieba, o Boże, do stu piorunów!
- zawołał i tyłem zsunął się z parapetu. Nagle rozległ się krzyk i ręce znów
zaczęły szukać oparcia. Babcia podbiegła do okna.
- Co pan wyrabia!
- zawołała gniewnie.
- Jak można być tak lekkomyślnym! Mężczyzna patrzył na babcię przerażonym
wzrokiem.
- Zawisłem, do diabła, wiszę na czymś, co sterczy tu pod spodem. Jakaś żerdź
kłuje mnie w nogę i jeżeli się puszczę i spadnę, przebije mi brzuch, ach, ach,
uaaa! Babcia wychyliła się z okna i chwyciła mężczyznę pod pachy, ale nie mogła
go wciągnąć, był za ciężki.
- Janek
- zawołała przez ramię
- pobiegnij na dół i zobacz, czy uda ci się uwolnić włamywacza! Potrzymam go
przez ten czas. Janek znikł.
- Włamywacza!
- wysapał mężczyzna.
- Nie jestem żadnym włamywaczem, do diabła!
- Niech pan przestanie kląć!
- rozkazała mu babcia.
- Czy nie chciał pan jednak czegoś tu ukraść?
- Tak, tak, ale... wielkie nieba, o Boże, do stu piorunów, jak ta noga boli!
- A więc
- powiedziała babcia
- jeżeli pan jeszcze raz zaklnie, może się coś stać. Przeklinanie zawsze mnie
przeraża i następnym razem na pewno pana upuszczę.
- Nie, proszę, nie, kochana pani!
- jęknął mężczyzna.
- Ja wcale tego nie chcę, samo mi się ciągle tak wymyka.
- No, to niech pan z łaski swojej zaciśnie zęby
- powiedziała babcia.
- Musi pan wziąć pod uwagę, że pańskie usta znajdują się tuż przy moim uchu, a
ja nie jestem przyzwyczajona do przeklinania. Tymczasem Janek przybiegł do
ogrodu.
- On wisi na tyczce od fasoli!
- zawołał do babci.
- Tyczka wjechała mu w nogawicę i... ojej, on krwawi, spodnie są całkiem mokre.
- Spróbuj go uwolnić
- powiedziała babcia
- a potem przynieś drabinę. Jeśli ze skaleczoną nogą skoczy na ziemię, może być
jeszcze gorzej. Włamywacz nie odzywał się. Zacisnął mocno zęby i tylko od czasu
do czasu posykiwał i pojękiwał. Janek z wielkim trudem złamał w końcu tyczkę i
wyciągnął z nogawicy. Potem pobiegł do szopy, przyniósł drabinę i podsunął
mężczyźnie, który głęboko odetchnąwszy, zaczął szukać na niej oparcia. Wydał
krótki okrzyk bólu, gdy stanął na szczeblu zranioną nogą. Babcia puściła go.
Stał przez chwilę i patrzył na nią smutnymi, przestraszonymi oczami.
- No, to do zobaczenia
- powiedział.
- Chociaż nie, może lepiej nie. I bardzo dziękuję!
- zaczął schodzić po drabinie. Babcia wychyliła się z okna.
- Gdzie pan chce iść? Niech pan wraca!
- Ach, nie, myślę, że chyba raczej pójdę sobie.
- Niech pan natychmiast wraca!
- rozkazała babcia surowo.
- Muszę z panem porozmawiać. Włamywacz z ociąganiem wdrapał się po drabinie i z
parapetu zsunął się do kuchni.
- Janek, odnieś drabinę z powrotem do szopy, zanim tu przyjdziesz.
- Odwróciła się do mężczyzny.
- Od wczesnych lat przyzwyczajam dzieci do porządku, inaczej by się tego nigdy
nie nauczyły.
- Podsunęła mu krzesło i zapaliła światło. Mały człowieczek mrugał w świetle
wylękniony i zmieszany. Twarz miał chudą, zarośniętą. Jego szare ubranie było
brudne. Z rozdartej nogawicy kapała na podłogę krew. Babcia popatrzyła na niego
z naganą.
- Niech mi pan powie, dlaczego właściwie był pan tak lekkomyślny, żeby skakać z
okna, skoro już znalazł się pan w środku. Włamywacz przygryzł wargi, a potem
wymruczał:
- Kiedy siedziałem na parapecie i nagle otworzyły się drzwi kuchni, i stanęła w
nich pani, tak cicho, w tej długiej, białej koszuli i z parasolką w ręku, wtedy
pomyślałem sobie, do diabła... Babcia zmarszczyła czoło.
- Wtedy pomyślałem sobie, hm, hm, hm, to wygląda jak duch i lepiej będzie, jak
zniknę. Babcia spojrzała po sobie.
- Ach, rzeczywiście, włożę szlafrok. Niech pan posłucha, ja zaraz wrócę,
zabandażuję panu nogę i zrobię nam herbaty. Wtedy sobie porozmawiamy. W tym
momencie Janek wetknął głowę w drzwi. Babcia skinęła na niego.
- Ja zaraz będę z powrotem, dotrzymaj panu przez ten czas towarzystwa. Kiedy
babcia wróciła w szlafroku, ze środkami opatrunkowymi, ze spirytusem i
nożyczkami, Janek siedział na kuchennym stole i machał nogami.
- Babciu
- zawołał
- ten włamywacz jest z cyrku! Dawniej tańczył na linie, a teraz pokazuje
sztuczki i ma prawdziwy wóz z koniem, którym jeździ z miejsca na miejsce.
- Dobrze, dobrze
- powiedziała babcia
- ale chodź no tutaj i pomóż mi.
- Podała Jankowi bandaż, żeby potrzymał, zręcznie rozcięła rozdartą nogawicę i
zaczęła przemywać ranę spirytusem.
- Uaa, do diabła, uaa!
- wrzasnął włamywacz. Babcia spojrzała na niego z wyrzutem.
- Och, tak się do tego przeklinania przyzwyczaiłem
- wyjąkał.
- Więc co mam robić? Babcia zastanowiła się.
- Czy nie mógłby pan zamiast tego mówić na przykład "do licha"?
- Wzięła nowy tampon waty, zanurzyła go w spirytusie i obmyła starannie brzegi
rany.
- Uaa, do licha, oj, oj, oj, do licha!
- krzyczał włamywacz.
- Niech pan tak nie wrzeszczy
- upomniała go babcia
- bo obudzi pan dzieci. Całe szczęście, że mój syn i synowa wyjechali. Syn
słyszy każdy szmer w domu. Rana, dzięki Bogu, nie wyglądała na głęboką, ale była
poszarpana i zabrudzona. Kiedy babcia ją oczyściła i nałożyła piękny, biały
opatrunek, kazała Jankowi przynieść ze swego pokoju podnóżek, by włamywacz mógł
położyć na nim nogę.
- Malec ryczy!
- oznajmił Janek.
- Widzi pan
- babcia gniewnie spojrzała na włamywacza
- obudził pan chłopca swoim nieopanowanym wrzaskiem. Teraz musimy go tu
przynieść, bo inaczej postawi na nogi cały dom. Nieco później babcia zakrzątnęła
się koło kuchenki, zagotowała wody na herbatę i odgrzała resztki z obiadu, bo
włamywacz przez cały dzień nic nie jadł. Janek nakrył stół, a włamywacz trzymał
na kolanach Malca. Kiedy dziecko zaczynało płakać, łaskotał je, i znów musiało
się śmiać. W końcu Malec wetknął palec do buzi i przyglądał się spokojnie i w
skupieniu nodze włamywacza w olśniewająco białym opatrunku. Właściwie miał już
dwa lata, ale ponieważ wszyscy wciąż traktowali go jak malutkiego dzidziusia,
nie wyzbył się jeszcze manier niemowlaka. W kuchni zrobiło się naprawdę bardzo
przyjemnie, kiedy babcia postawiła przed sobą filiżankę herbaty, a włamywacz
jadł zupę. Siedział trochę niezgrabnie, bo nie chciał oddać Malca.
- Proszę mi go zostawić, dopóki nie zaśnie, łaskawa pani
- powiedział. Janek nabrał całą garść wiśni i przez otwarte okno kunsztownym
łukiem wypluwał pestki do ogrodu. W końcu Malec zasnął, a włamywacz zjadł swoją
zupę. Babcia podsunęła mu filiżankę herbaty i talerzyk z biszkoptami, wzięła z
jego ramion Malca i zaniosła go do łóżeczka. Potem znów siadła przy stole i
powiedziała:
- No, a teraz niech pan powie, dlaczego chciał się pan do nas włamać. Historia,
jakiej wysłuchali, była smutna. Włamywacz nazywał się Mario M~uller. Był
dzieckiem cyrku i gdy miał sześć lat, potrafił już stać na linie. Jego rodzice
byli sławnymi linoskoczkami i występowali wysoko pod dachem namiotu, bez siatki.
Kiedy Mario miał dziesięć lat, jego matka któregoś wieczoru nie trafiła na
huśtawkę i runęła w dół. Ojciec, który próbował ją przytrzymać, również spadł.
Matka umarła, a ojciec odniósł takie obrażenia, że nie był już w stanie więcej
występować. Mario mógł zająć jego miejsce, ale po tych straszliwych przeżyciach
bał się wejść na linę. Odbył naukę u sztukmistrza i ostatecznie sam zaczął
pracować jako sztukmistrz. Gdy po dziesięciu latach zmarł również jego ojciec,
Mario usamodzielnił się i związał się z Mariettą, młodą woltyżerką. Wzięli ślub,
kupili sobie konia i zielony wóz mieszkalny i wyruszyli w świat. Koledzy
wyśmiewali ich i mówili: "Ludzie wolą oglądać występy dużego cyrku albo pójść do
kina". Ale byli w błędzie. Mario i Marietta stali się wkrótce znani i popularni.
W lecie występowali na dziedzińcach szkolnych i wiejskich placach. Marietta
wykonywała akrobacje na koniu. Mario pokazywał sztuczki z zegarkami
publiczności, które znikały ludziom z kieszeni i znów się odnajdywały, wyjmował
z pustego cylindra kwiaty, chusteczki albo żywego królika. W zimie Mario
występował w budynkach gminnych i wiejskich gospodach, a Marietta podawała mu
rekwizyty, pozwalała wyczyniać z sobą różne magiczne sztuki, a nawet
przepiłowywać się wpół. Ludzie na wsiach bardzo ich lubili. Zarabiali w ten
sposób na życie, a jeśli nawet zarobek był mniejszy, niż oczekiwali, i przez
kilka dni nie mogli pozwolić sobie na porządny posiłek, albo coś im się w wozie
zepsuło, nie robili z tego tragedii. "Jutro znów będzie lepiej"
- mówiła wtedy piękna Marietta i śmiała się. Ale czasami bywały trudności.
Marietta lubiła się stroić i traciła swój dobry humor, jeśli Mario raz na pół
roku nie mógł jej kupić nowego kostiumu do wykonywania akrobacji na koniu. Także
jeśli bardzo podobał się jej jakiś kapelusz lub suknia w oknie wystawowym, a
Mario nie miał na to dość pięniędzy, wpadała w złość. Pewnego dnia spotkali się
znów ze swoim starym cyrkiem. Radość ze spotkania była ogromna. Dyrektorowi
brakowało akurat woltyżerki. Obiecał Marietcie drogie kostiumy, którymi oczaruje
publiczność, jeżeli wróci do cyrku. Dla Maria nie było miejsca; cyrk miał już
sztukmistrza. Marietta ostatecznie nie oparła się propozycji. Wróciła do cyrku i
pozwoliła, by jej mąż odjechał sam. Mario był tak zrozpaczony i rozgniewany, że
odsyłał wszystkie jej listy, nie otwierając ich. Wędrował samotnie od wioski do
wioski i pokazywał sztuki, ale teraz już mu się nie wiodło. Nie miał asystentki
i stracił cały swój humor. Zdarzało się nawet, że jakaś sztuczka mu się nie
udała, a wtedy go wyśmiewano. Coraz częściej miewał kłopoty z wyżywieniem siebie
i konia. Przez ostatnich osiem dni zarabiał tak mało, że ledwie wystarczało to
na siano dla konia. Głód skłonił go do wtargnięcia przez otwarte okno do domu
Pieselangów. Trafił akurat prosto do kuchni i osiągnąłby swój cel, gdyby Janek
nie miał wspaniałego słuchu niczym Indianin.
- Głodował pan, żeby móc kupić siano dla konia?
- spytał Janek. Włamywacz coraz bardziej wydawał mu się bohaterem.
- A jednak
- powiedziała babcia
- głód w żadnym przypadku nie może usprawiedliwiać włamania. Przestraszył pan
mnie i Janka. Mógł pan stłuc albo zabrać coś, czego koniecznie potrzebowalibyśmy
rano, na przykład mleko dla Malca. Nie uważa pan, że byłoby lepiej, gdyby w
dzień poprosił pan o coś do jedzenia?
- Nie jestem żebrakiem!
- burknął mężczyzna. Babcia z naganą potrząsnęła głową.
- Czy włamywacz to coś lepszego niż żebrak? Mężczyzna popatrzył na nią
niepewnie.
- Myślę, że teraz już sobie pójdę
- mruknął.
- Chciał wstać, ale z jękiem bólu opadł z powrotem na krzesło.
- Auu, do diab... o, do licha... o, do licha... o, do licha... to diab... to
okropnie boli! Babcia podniosła się.
- Pomóż mi przygotować łóżko w pokoju gościnnym
- powiedziała do Janka.
- Po co?
- spytał zdziwiony Janek.
- Włamywacz będzie tam spał.
- Włamywacz, pani wciąż mówi: włamywacz, a przecież ja nie jestem żadnym
włamywaczem
- wystękał żałośnie mężczyzna.
- Jest pan włamywaczem!
- powiedziała babcia stanowczo. Mario M~uller zacisnął zęby.
- Czy pani się mnie boi?
- zapytał po chwili.
- Ach, nie
- odrzekła babcia.
- Kiedy zobaczyłam pana na parapecie okiennym, od razu zauważyłam, że pan to
jakby tylko pół porcji. To również nie podobało się włamywaczowi.
- A co będzie z Maksem?
- spytał w końcu cicho.
- Kto to jest Maks?
- Mój koń.
- Przyprowadzimy go tutaj. Mamy obórkę, w której jest tylko koza, będzie mógł w
niej przenocować.
- On nie pójdzie z wami
- powiedział Mario.
- Pójdzie
- odparła babcia.
- Umiem obchodzić się z końmi. Pochodzę z majątku ziemskiego. Mario
powątpiewająco pokiwał głową.
- Potrafi pani grać na trąbce?
- Niech pan sobie daruje te głupie żarty. Nie mamy teraz na to czasu.
- To nie jest żart. Kiedy Marietta wykonywała swoje ewolucje, ja, przebrany za
klowna, zawsze grałem na trąbce: "Hop, hop, hop, konik pędzi galopem". Gdy Maks
to słyszy, natychmiast rusza.
- Nie umiem grać na trąbce i Janek też nie umie, ale konia na pewno
przyprowadzimy. Gdzie on stoi? Mario opisał im miejsce. Posłali mu łóżko w
pokoju gościnnym, pomogli tam przejść, wzięli latarkę kieszonkową i wyszli. Na
dworze panowały nieprzeniknione ciemności. Janek szedł tuż koło babci. Trochę
się bał, ale poza tym był szczęśliwy. Jak to dobrze, że usłyszał włamywacza!
Gdyby Mario wziął sobie coś z kuchni nie zauważony, ta podniecająca przygoda
ominęłaby Janka. Kiedy przywykli do ciemności, szybko pomaszerowali drogą i w
opisanym miejscu, na brzegu lasu, znaleźli wóz. Koń stał ze zwieszoną głową i
wyglądało na to, że śpi. Babcia chwyciła za cugle i spróbowała go pociągnąć. Ale
on, oburzony, potrząsnął głową i uwolnił się.
- Chodź, chodź z nami
- powiedziała babcia i klepnęła go po zadzie. Lecz koń stał jak wykuty z
kamienia.
- Maks!
- zawołał Janek.
- Chodź z nami, Maks! Koń strzygł uszami, w świetle latarki przyglądał się
Jankowi i babci, ale się nie poruszył.
- Musimy zagrać na trąbce
- orzekł Janek.
- Mario powiedział, że wisi na ścianie w wozie. Przyniosę ją. Babcia potrząsnęła
głową.
- Nonsens, na nic się nam nie przyda, skoro nie umiemy grać. Nagle Janek
podskoczył.
- Już wiem, zagram na grzebieniu. Gram na grzebieniu najlepiej w całej klasie.
Wyciągnął z kieszeni spodni dość brudny grzebień, nałożył na niego kawałek
pogniecionej bibułki i zagrał: "Hop, hop, hop, konik pędzi galopem". Babcia
chwyciła za lejce. I rzeczywiście koń ruszył i z pewnym wysiłkiem wyciągnął wóz
na drogę. Kilka razy stawał, ale zawsze, kiedy Janek zagrał na grzebieniu,
zaczynał biec truchtem. Śmiertelnie zmęczeni dotarli w końcu do domu. Babcia
wyprzęgła konia i zaprowadziła go do obórki. Koza przyglądała mu się
zaciekawionymi oczami. Gdy babcia zgasiła światło, znów się ułożyła do snu, a
koń drzemał stojąc. Wóz zostawili na podwórzu za domem Pieselangów i poszli
spać. Babcia usnęła natychmiast, ale Janek z wielkiego podniecenia długo nie
mógł zasnąć. Jak zdumione będzie jutro rodzeństwo, Brygida, Piotruś i duży brat
Henryk! Jak będą go podziwiali, że tylko on jeden usłyszał włamywacza! .tc
Zielony wóz .tc Janek chciał wstać następnego ranka pierwszy, ale po niezwykłych
wrażeniach nocy spał do późnych godzin przedpołudniowych. Kiedy się w końcu
obudził, nie poświęcił zbyt wiele czasu na mycie, wciągnął koszulę i spodnie,
włożył sandały i pobiegł do kuchni. W drzwiach niemal zderzył się z Brygidą,
która niosła wyładowaną tacę.
- Uważaj, ty głupku!
- zawołała. Janek tym razem nie zwrócił uwagi na obraźliwe słowo.
- Słuchaj, muszę ci coś powiedzieć
- oznajmił z ważną miną.
- Nie mam czasu
- odrzekła Brygida i przecisnęła się koło niego.
- Ależ posłuchaj, to jest coś fantastycznego!
- Nie mam czasu
- powtórzyła Brygida.
- Muszę zanieść śniadanie włamywaczowi.
- Łokciem otworzyła drzwi pokoju gościnnego i z tacą wsunęła się do środka. A
więc wiedziała już, co się wydarzyło. Janek był rozczarowany. Wszedł do kuchni,
gdzie babcia piekła wafle. Podsunęła mu talerz z brunatnozłocistymi waflami.
- Polej sobie sokiem
- powiedziała. Nastrój Janka nieco się poprawił. Siadł przy stole kuchennym i
zaczął jeść. Ostatecznie miał jeszcze więcej rodzeństwa. Zaraz opowie o
włamywaczu Piotrusiowi. Ten dopiero zrobi oczy.
- Gdzie jest Piotruś?
- spytał.
- W wozie
- odpowiedziała babcia, wyskrobując resztki ciasta z miski. Janek przestał jeść.
- Gdzie? Babcia wskazała łyżką w stronę okna. Janek jednym skokiem znalazł się
przy oknie. Tak, wóz stał na podwórku, w tym samym miejscu, gdzie postawili go
wczoraj w nocy. Dopiero teraz, w jasnym świetle dnia, można go było dobrze
obejrzeć. Pomalowany był na lśniąco zielony kolor, miał dwa maleńkie okienka z
białymi firankami i żółte drzwi, do których wiodły małe schodki. Wyglądał wesoło
i przytulnie. Właśnie drzwi się otworzyły i wyszedł Henryk, duży brat Janka. Pod
pachą trzymał wiązkę siana. Zszedł ze schodków, jak gdyby nie było to nic
szczególnego, przemierzył podwórze i znikł w obórce. Janek wolno wrócił do
swoich wafli. Chociaż zawsze przepadał za waflami, teraz nie bardzo mu
smakowały. Wszyscy w domu wiedzieli już, co się wydarzyło. Nikomu nie mógł
opowiedzieć swojej wielkiej przygody. Kiedy skończył śniadanie, dalej siedział i
widelcem rysował na stole figury. Babcia popatrywała na niego z boku.
- Czy nie chcesz powiedzieć włamywaczowi "dzień dobry"?
- spytała. Janek w milczeniu potrząsnął głową. Przez jakiś czas babcia szczękała
naczyniami. W końcu powiedziała:
- Ach, proszę, idź do wozu i powiedz Piotrusiowi, żeby natychmiast przyszedł i
zjadł śniadanie. Nie wypił jeszcze mleka. A więc nadarzyła się świetna okazja,
by iść do wozu z poleceniem i nie pokazać po sobie, że jest ciekawy, jak wygląda
on w środku. Bolało go, że rodzeństwo przed nim objęło wóz w posiadanie. Powoli
wszedł na schodki i otworzył drzwi. W mrocznym pomieszczeniu stała maleńka
kuchenka, krzesło i stół między dwoma łóżkami. Właściwie były to cztery łóżka,
bo nad każdym dolnym znajdowało się górne. Na prawym górnym łóżku siedział
Piotruś pośród co najmniej piętnastu swoich zwierzątek
- zabawek.
- Masz iść do babci i zjeść śniadanie
- powiedział Janek i chciał się do niego wdrapać.
- Nie, nie, to jest moje łóżko!
- wykrzyknął Piotruś.
- Nie wchodź tu!
- Nie drzyj się tak!
- powiedział Janek ze złością.
- Zajmę sobie inne.
- Drugie górne łóżko zajęła Brygida!
- zapiszczał Piotruś. I rzeczywiście na poduszce rozwalała się Heidi, lalka
Brygidy, i patrzyła na Janka swymi głupimi szklanymi oczami.
- Masz natychmiast iść do babci i zjeść śniadanie!
- wrzasnął rozwścieczony Janek, chwycił Piotrusia za nogę i chciał go ściągnąć z
łóżka. Piotruś zaczął krzyczeć, jakby go zarzynano, i wczepił się w czuprynę
Janka. W końcu z hukiem wylądował na stole. Rycząc i rozcierając nogę, wyszedł z
wozu, żeby się babci poskarżyć na Janka. Janek rzucił się na jedno z dolnych
łóżek. Mieć rodzeństwo to jednak czasami ciężka sprawa. Zachowują się tak, jakby
wóz należał do nich. A przecież należy do włamywacza i może troszeczkę do Janka
i babci, bardziej do Janka, bo to on wyratował włamywacza z wielkiej opresji i
wpadł na świetny pomysł, żeby zagrać Maksowi "Hop, hop, hop" na grzebieniu.
Inaczej wóz prawdopodobnie jeszcze dotąd stałby na brzegu lasu. Nagle poderwał
się na nogi. Musi zobaczyć, jak się miewa koń. W obórce szczękało wiadro. To
Henryk doił kozę. Zwykle robiła to mama, ale ponieważ wyjechała z ojcem, a
babcia miała dość innych zajęć, obowiązek ten przypadł Henrykowi. Dziś koza
niechętnie dawała się doić. Była niespokojna i ciągle zerkała nad drewnianą
ścianką do zagrody, gdzie znajdował się zakwaterowany w nocy koń. Maks stał tam,
jakby zawsze zajmował to miejsce, a nie jak ktoś obcy. Obejrzał się tylko
przelotnie na Janka i znów wetknął pysk w drabinkę do zakładania paszy.
- Jesteście naprawdę śmieszni, żeby postawić konia w naszej obórce! Kto go
będzie czyścił? Może ja? Ja też chcę mieć wakacje. I skąd będziemy brali siano?
Resztę siana z wozu właśnie włożyłem za drabinkę. Nie zostało już nic. Jaki
nieprzyjemny ranek! Jakże inaczej wyobrażał sobie Janek ten dzień!
- Ja będę zajmował się koniem
- powiedział i z wysoko podniesioną głową wyszedł z obórki. Tymczasem w wozie
działy się różne rzeczy. Słychać było jakiś rumor, a w otwartych drzwiach migał
kij od miotły. W końcu ukazała się w nich Brygida.
- Janku, pomożesz mi?
- zawołała.
- Piotruś się do tego nie nadaje. Wóz jest wspaniały, ale straszliwie brudny.
Chodź, posprzątamy go i potem będziemy mogli świetnie się w nim bawić. Wkrótce
trójka dzieci pracowała z zapałem. Umyły podłogę, walające się wszędzie ubrania
powiesiły na hakach za kolorową zasłoną i oczyściły małe okienka, dzięki czemu w
wozie stało się od razu o wiele jaśniej. Na koniec zmyły wspólnie naczynia,
które stały w kącie. Zabawne, w domu zawsze wykręcały się od zmywania, a tu
sprawiało im to przyjemność. Wreszcie wszystko było czyste. Brygida pobiegła do
domu i poprosiła babcię o serwetkę w kratkę, potem narwała pęk margerytek i
postawiła je w szklanym naczyniu na stole. W końcu zgodnie siedli we trójkę
wysoko na łóżku Brygidy i oglądali swoje dzieło. Było tu pięknie i przytulnie.
Małe, jak dla lalek, mieszkanie ze wszystkim, czego się potrzebuje, z łóżkami do
spania, ze stołem do jedzenia, z naczyniami w skrzyni i z kuchenką do gotowania.
Na ścianie wisiała trąbka i fotografia młodej damy, która w obszytej
świecidełkami spódniczce i w przepasce na głowie jechała na Maksie. Koń wyglądał
zupełnie inaczej niż teraz. Głowę miał dumnie podniesioną i jego oczy
błyszczały. Brygida trąciła Janka w bok.
- No, więc opowiedz, jak to było dzisiejszej nocy. A Piotruś zapiszczał:
- Czy ty naprawdę zupełnie sam przeszedłeś przez dom, kiedy usłyszałeś
włamywacza? Ojej, ja bym się bał! Janek nagle doszedł do wniosku, że jednak
czasami bardzo jest miło mieć rodzeństwo, i opowiedział im wszystko po kolei.
Brygida i Piotruś słuchali go z wytrzeszczonymi oczami. Kiedy skończył, Piotruś
zszedł z łóżka.
- Gdzie idziesz?
- Chcę tylko przynieść moje myszki. Z myszkami jest przyjemniej. A potem musisz
jeszcze raz opowiedzieć wszystko od początku.
- Przynieś też mojego żółwia!
- zawołał za nim Janek.
- I mojego królika!
- wykrzyknęła Brygida. Piotruś wrócił w okamgnieniu. Jedna kieszeń jego spodni
była mocno wybrzuszona i raz po raz wynurzały się z niej łapy żółwia. Pod prawym
ramieniem niósł wyrywającego się królika, w każdej zaś ręce myszkę. I
rzeczywiście w wozie zrobiło się o wiele przyjemniej. Brygida głaskała swojego
królika, po Piotrusiu biegały myszki, żółw szeleścił z tyłu za nimi na łóżku, a
Janek jeszcze raz opowiedział całą historię. Kiedy skończył, Piotruś rzekł:
- Jeszcze raz!
-Ach, przecież wiecie już wszystko. Może byśmy raczej odwiedzili włamywacza?
Piotruś potrząsnął głową.
- Właśnie był u niego doktor, dał mu zastrzyk i teraz on musi spać. Babcia
powiedziała, żebyśmy mu nie przeszkadzali. No, to opowiedz jeszcze raz. I Janek
opowiedział jeszcze raz. Ale biada, jeśli powiedział coś nieco inaczej niż
przedtem albo coś opuścił. "Zapomniałeś, że babcia powiedziała: "To szeleszczą
myszki Piotrusia""!
- wołał oburzony Piotruś. Albo: "To się wcale nie zgadza, że Malec zaraz usnął
na kolanach włamywacza. Najpierw ssał palec i przypatrywał się nodze". Janek
bardzo się ucieszył, kiedy babcia zawołała ich na obiad. Po obiedzie mogli
odwiedzić Maria.
- Czy włamywacz kradnie też małe dzieci?
- spytał bojaźliwie Piotruś.
- Tchórz, tchórz!
- zawołali Janek i Brygida i pociągnęli go z sobą. Włamywacz rzeczywiście mógł
budzić strach swoją bladą, nie ogoloną twarzą na tle białej poduszki. Ale kiedy
dobrodusznie się uśmiechnął, Piotruś wysunął się zza pleców Brygidy. Dzieci
stały zakłopotane i nie bardzo wiedziały co powiedzieć. Włamywacz przejechał
ręką po zarośniętej brodzie i zerknął na Brygidę.
- Nie jestem we właściwej formie, by przyjmować damy. Czy moglibyście przynieść
mi z szuflady w stole przybory do golenia? Janek pobiegł do wozu, a Brygida po
miseczkę z wodą. Wkrótce wszyscy troje stali koło łóżka. Brygida trzymała
miseczkę, Janek
- ręcznik, Piotruś
- lusterko, a włamywacz się golił. Wyglądało to bardzo zabawnie, kiedy najpierw
pędzlem nałożył na twarz grubą warstwę piany, a potem zeskrobywał ją brzytwą,
wyczyniając przy tym najdziksze grymasy. Janek westchnął zachwycony. "Teraz też
każdego ranka będę się golił". Kiedy Mario skończył golenie, wyglądał jak
odmieniony. Miał szczupłą, miłą twarz z dużymi ustami, w które zaraz wetknął
papierosa.
- Włamywaczu
- spytał Piotruś
- czy pan się nie boi, kiedy wchodzi pan nocą do obcych domów? Mario wykrzywił
się, jakby go zęby zabolały.
- Ach, ach, nie chcę już więcej słyszeć słowa "włamywacz"! Zrobiłem to przecież
tylko jeden jedyny raz i już nigdy, nigdy, nigdy tego nie zrobię! Możecie mi
wierzyć. Byłem okropnie przestraszony, kiedy łaskawa pani babcia stanęła nagle w
drzwiach, a potem bardzo się jej wstydziłem. Czy moglibyście nie nazywać mnie
już więcej włamywaczem i mówić do mnie: Mario? W tym momencie rozległy się w
sieni kroki babci. Papieros, który Mario trzymał w ustach, natychmiast zniknął.
Babcia przyniosła tacę z jedzeniem. Kiedy ją postawiła, rzekła gniewnie:
- Mario, powiedziałam panu przecież, że nie powinien pan palić. Palenie jest
niezdrowe i zatruwa powietrze.
- Ależ ja nie palę
- odparł Mario z niewinną miną. Babcia z niedowierzaniem pociągnęła nosem.
Ledwie wyszła za drzwi, Mario znów miał papierosa w ustach.
- Gdzie tak długo trzymał pan papierosa?
- pytały zdumione dzieci. Mario uśmiechnął się dumnie.
- Sztuczka, jestem przecież sztukmistrzem. Gdy wypalił papierosa do końca, z
apetytem zaczął jeść obiad.
- Wasza babcia jest niezwykłą kobietą i jak wspaniale umie gotować!
- powiedział tonem znawcy. Dzieci słuchały tego z przyjemnością, gdyż bardzo
były dumne ze swojej babci. Opowiedziały mu, że babcia nie tylko potrafi
świetnie gotować, piec, szyć, lecz nawet jeździ na wrotkach, i że wszystkie
dzieci ze wsi zazdroszczą Pieselangom ich sportowej babci. Kiedy Mario zjadł
obiad, Brygida odniosła tacę do kuchni.
- Piękne pozdrowienia od babci
- powiedziała, gdy wróciła.
- I niech pan nie szuka papierosów w kieszeniach swoich spodni. Nie ma w nich
już nic. Babcia kazała panu powiedzieć, że też umie robić sztuczki. W końcu
Mario poczuł się zmęczony i Janek, Piotruś i Brygida wyszli na podwórze. Tam
zobaczyli dwie małe postacie, całkowicie pochłonięte oglądaniem zielonego wozu.
Byli to
- przyjaciel Janka, gruby Frydek, i mała Karolina z kurzej fermy. Pieselangowie
wprowadzili ich dumnie do środka i Janek musiał raz jeszcze opowiedzieć całą
historię. Mario potrafił cudownie czarować. Pokazał im różne sztuczki, gdy nieco
później siedzieli wszyscy koło jego łóżka: babcia z robótką w fotelu, Frydek,
Karolina i Pieselangowie częściowo na krzesłach, a częściowo na podłodze. Nie
było tylko Henryka. Uważał się za zbyt dorosłego na takie "dziecinady", jak
powiedział. Był poza tym jedyną osobą w domu, która nie cieszyła się z gościa.
Ale z Henrykiem w ogóle nie dało się ostatnio normalnie rozmawiać. Bezustannie
złościł się z byle powodu, bo ojciec nie pozwolił mu z pewnym bogatym
przyjacielem pojechać autem do Francji. Pozostałe dzieci uważały, że wiele
stracił. Bo oto za sprawą czarów z ręki Janka zniknął zegarek i znalazł się na
przegubie Brygidy. Ze swojej skrzynki sztukmistrza Mario wyciągnął karty i
wyprawiał z nimi fantastyczne sztuczki. Potem kazał przynieść sobie z wozu
cylinder. Pokazał dzieciom, że cylinder jest pusty, nakrył go czarną chustką,
powiedział:
- Hokus, pokus, fidibus
- i wydobył z niego po kolei: jabłko, zapalonego papierosa, którego uśmiechając
się wetknął do ust, choć babcia pogroziła mu drutem do robótek, siedem
jedwabnych chusteczek, chiński parasol i bukiet papierowych kwiatów. A potem
wyciągnął Pawełka
- babciną papużkę falistą, myszki Piotrusia, żółwia Janka, królika Brygidy, na
końcu zaś najeżonego i parskającego kota Friedolina. Dzieci były niesamowicie
podniecone, śmiały się i krzyczały jedno przez drugie.
- Jak się to robi? Jak się czaruje?
- wołał Janek.
- Czy mógłbym się tego u pana nauczyć? Ja też chcę zostać sztukmistrzem!
- Jak to możliwe, że kot nie zjadł w kapeluszu papużki?
- spytała jednocześnie Brygida.
- Czy miewa pan czasem w kapeluszu także małe dzieci?
- zapytał Piotruś i odsunął się od sztukmistrza. Wolał być blisko babci.
Karolina podskakiwała na swoim krześle i piszczała:
- A czy umie pan wyczarować lalkę? Ja tak bardzo chciałabym mieć lalkę! Nawet
Frydek, którego mało co było w stanie poruszyć, przesunął gumę do żucia pod
drugi policzek i wymruczał:
- Fantastyczne, fantastyczne! Pawełek przefrunął na ramię babci i skrzeczał:
- Hokus, pokus! Mario potoczył dokoła dumnym spojrzeniem.
- Jesteście diabelnie miłą publicznością!
- powiedział zadowolony. Babcia opuściła robótkę na kolana i rozmarzonym
wzrokiem zapatrzyła się gdzieś przed siebie.
- Kiedy byłam mała, sztukmistrze mieli zawsze eleganckie maniery, byli bardzo
dystyngowani. Przekleństwo nigdy nie przeszłoby im przez usta. Zawstydzony Mario
spuścił głowę i wymamrotał:
- Ja się poprawię. Brygida opowiedziała mu z dumą o wielkim sprzątaniu w
zielonym wozie.
- Tak
- odrzekł
- należało mu się już to. Ale jakoś nie mogłem zabrać się do zrobienia
porządków, a poza tym wcale nie miałem ochoty na sprzątanie. Dawniej zawsze
sprzątała Marietta. Stawiała też kwiaty na stole.
- Dlaczego ma pan w wozie cztery łóżka?
- spytał Janek. Mario westchnął.
- Bo ja sobie tak pięknie wymarzyłem, że kiedyś będę miał dwoje dzieci, chłopca
i dziewczynkę.
- I nagle stał się bardzo smutny. Opadł na poduszki i stracił całą ochotę do
rozmowy. Janek zastanawiał się gorączkowo, jak go rozweselić. Raptem zerwał się
z krzesła.
- Przyniosę pańską trąbkę. Musi nam pan coś zagrać.
- Och, tak, świetnie, prosimy!
- zakrzyknęły dzieci jedno przez drugie. Janek pobiegł i przyniósł instrument.
Mario trochę się certował.
- Przecież ja właściwie wcale nie umiem grać. Ostatecznie jednak podniósł trąbkę
do ust i nadął policzki. Najpierw wydobył się z niej dźwięk podobny do pisku,
jaki wydaje Friedolin, kiedy mu się nadepnie na ogon. Potem zabrzmiało kilka
tonów przypominających skrzypienie zardzewiałych drzwi piwnicy. Ale w końcu
udało mu się zagrać gamę. Niektóre tony brał za nisko, inne za wysoko, lecz
można już było rozpoznać, co to jest.
- A teraz prosimy piosenkę!
- zawołały dzieci.
- Znam tylko jedną
- odrzekł Mario.
- Niech pan ją zagra, prosimy, niech pan zagra! Rozległ się koński galop: "Hop,
hop, hop, konik pędzi galopem". A ponieważ za pierwszym razem zabrzmiał nie
całkiem poprawnie, Mario zagrał go jeszcze raz i jeszcze raz. Nagle wszyscy
usłyszeli, że drzwi frontowe skrzypnęły i ktoś idzie przez sień głośno tupiąc.
- Dlaczego Henryk tak straszliwie hałasuje?
- spytała babcia. Ale po chwili zorientowali się, że nóg, które przytupały i
zatrzymały się przed pokojem gościnnym, było więcej niż dwie. Teraz na zewnątrz,
a także w pokoju zapadła grobowa cisza, ponieważ wszyscy nasłuchiwali z
napięciem.
- Otwórz
- powiedział Janek do Brygidy, która siedziała najbliżej drzwi. Brygida
wzdrygnęła się.
- Och, nie, ja nie! W końcu wstała babcia i otworzyła drzwi, trzymając drut do
robótek, niczym broń, w wysoko uniesionej dłoni. Ale broń okazała się zbyteczna.
Przed nią stał Maks i swoimi łagodnymi oczami spoglądał w głąb pokoju.
- O mój Boże!
- zawołał Mario.
- Nie pomyślałem, że może nas usłyszeć. Przyzwyczaił się w cyrku, że kiedy
zagram tę melodię, on zaczyna występ.
- I co teraz?
- Babcia spróbowała wypchnąć konia tyłem, ale on ze zdecydowaną miną zaparł się
przednimi nogami w podłogę i ani drgnął.
- Nie, tyłem nie wyjdzie
- powiedział Mario. Za koniem ukazał się Henryk.
- Co się tu dzieje?
- zrzędził.
- Czy nie można już mieć chwili spokoju podczas popołudniowego odpoczynku?
Spróbował pociągnąć Maksa do tyłu za ogon, ale natychmiast odskoczył w bok, gdyż
koń szybko i mocno rzucił zadnimi kopytami.
- No i macie! Co teraz zrobimy z tym bydlęciem? Gdyby ojciec to zobaczył, to
dopiero byłaby awantura!
- Cicho bądź!
- zawołała do niego babcia ponad koniem.
- Pozwól się nam zastanowić. W końcu zdecydowanie chwyciła za uzdę i spróbowała
pociągnąć Maksa do przodu. Koń nie poruszył się. Tak więc Janek musiał wyciągnąć
z kieszeni grzebień i zagrać: "Hop, hop, hop".
- Ale co ty chcesz z nim zrobić?
- spytał babcię.
- Zaprowadzić korytarzem do mojego pokoju, w pokoju obrócić w koło i wyjść znów
na korytarz, a potem
- na dwór. I tak się to odbyło. Pokój babci, w którym nie miała prawie żadnych
mebli, żeby swobodnie jeździć w nim na wrotkach, był wystarczająco duży, by koń
mógł się obrócić. Janek zagrał: "Hop, hop, hop, konik pędzi galopem", i Maks
posłusznie ruszył z miejsca. Janek, babcia i koń zniknęli z oczu pozostałych.
Tylko w pokoju babci nastąpiła krótka przerwa.
- Brygido
- zawołała babcia
- przynieś, proszę, szczotkę i śmietniczkę, Maks coś tu upuścił. Zamieć to i
zanieś pod azalie. Koński nawóz świetnie nadaje się dla azalii. Z głośnym
tupaniem w takt grania na grzebieniu przemaszerowali koło pokoju gościnnego.
Maks rzucił melancholijne spojrzenie na swego chorego pana i grzecznie wyszedł
za Jankiem i babcią na dwór. Kiedy Janek i babcia wrócili, Henryk, stojąc w
drzwiach, plecami oparty o framugę, spytał gburowato:
- Co damy dziś wieczorem temu bydlęciu do jedzenia? Siana już nie ma. Wszyscy
spojrzeli na siebie bezradnie. W końcu wstał gruby Frydek i oznajmił:
- Ja go zabiorę i zaprowadzę na pastwisko. Lecz nagle zerwała się z krzesła mała
Karolina i zawołała:
- Nie, ja go wezmę! Gruby Frydek sapnął pogardliwie:
- Czy chcesz mu dać do jedzenia karmę dla kur? Wy przecież nie macie żadnego
pastwiska. A dla nas ta odrobina trawy nie ma żadnego znaczenia. Mój ojciec jest
najbogatszym gospodarzem we wsi. Po tej niezwykle długiej przemowie wyszedł.
Nieco później dzieci zobaczyły przez okno, jak prowadził za cugle Maksa, który
cierpliwie podążał za nim. Frydek lepiej potrafił obchodzić się z końmi niż cała
reszta. Po tym pełnym wrażeń dniu wszyscy byli porządnie zmęczeni i wcześnie
poszli spać. Ale gdy babcia właśnie się położyła, ktoś nieśmiało zapukał w jej
okno. Pod oknem stała Karolina i w uniesionych do góry rękach trzymała koszyk z
jajkami.
- Żeby sztukmistrz miał rano jajka na śniadanie
- powiedziała. Janek i Piotruś też nie od razu zasnęli. Kiedy już leżeli w
łóżkach, Piotruś powiedział sennie:
- Janku, opowiedz jeszcze raz, jak wykryliście włamywacza. Janek opowiadał to
już w ciągu dnia trzynaście razy. Teraz wolałby raczej spać. Ale ponieważ
Piotruś nie dawał mu spokoju, zaczął wzdychając:
- Usłyszałem szmer...
- Nie szmer, szelest
- wymamrotał Piotruś.
- A więc: usłyszałem szelest. Ale nim zdążył coś jeszcze powiedzieć, dobiegł go
równy, głęboki oddech Piotrusia. Piotruś usnął. Janek z ulgą odwrócił się na
drugi bok i zamknął oczy. .tc Babcia ma pomysł .tc Piotruś chodził dokoła
podwórza. Na głowie miał doniczkę, na ramionach koc w kratkę, a w ręku
warząchew.
- Piotrusiu
- zawołała Brygida
- pobawmy się w skakanie!
- Piotrusia tu nie ma, właśnie sobie gdzieś poszedł
- powiedział Piotruś. Brygida parsknęła ze złością.
- Nie pleć głupstw, przecież to ty jesteś Piotruś! Piotruś potrząsnął głową, aż
doniczka mu omal nie spadła.
- Ja jestem król. I kiedy ze mną rozmawiasz, musisz mówić: Wasza Wysokość.
Brygida jęknęła.
- No, dobrze, Wasza Wysokość, chcesz bawić się ze mną w skakanie? Piotruś znów
potrząsnął głową, tym razem nieco ostrożniej.
- Czy widziałaś kiedykolwiek króla, który bawi się w skakanie?
- No to w co będziemy się bawić?
- Możesz nieść mój tren albo uklęknąć przede mną i czekać na moje rozkazy. Ale
na to Brygida nie miała najmniejszej ochoty. Poszła poszukać Janka. W końcu
znalazła go za obórką. Wraz z Frydkiem wcisnął się w kąt za stosem drewna. Kiedy
zobaczyli Brygidę, szybko coś za siebie schowali i Janek powiedział ze złością:
- Idź sobie stąd, kobiety nie mają tu nic do roboty! Brygida pociągnęła nosem.
- Aha, palicie papierosy, zaraz powiem babci!
- Kobiety zawsze muszą skarżyć
- powiedział Janek i całkiem otwarcie włożył papierosa do ust, zaciągnął się
mocno i z tryumfującym spojrzeniem wypuścił dym nosem. Brygida, bliska płaczu,
pobiegła do babci do kuchni. Babcia właśnie zmywała.
- Chodź, powycierasz
- powiedziała. Ach, jeszcze i to! Brygida wycierała niechętnie, w milczeniu.
Babcia obserwowała ją przez chwilę. W końcu zapytała:
- Co ci jest? Teraz Brygida już nie mogła powstrzymać łez.
- Wszystko jest takie okropnie nudne! Piotruś nie chce się ze mną bawić, a
Janek, a Janek...
- Siedzi za obórką i pali papierosy
- dokończyła babcia. Brygida, szlochając, skinęła głową.
- I mówi, że jestem kobietą i skarżypytą, a Karolina wyjechała, i Mario jest w
szpitalu, bo mu się pogorszyło z nogą, i wszyscy z mojej klasy też wyjechali.
Zuza jest we Włoszech, Hans w Austrii, Barbara w Szwajcarii i będzie wspinała
się na wysokie góry, i wszyscy będą mieli mnóstwo do opowiadania, kiedy wrócą,
tylko my nie, bo myśmy nigdzie nie wyjechali.
- I rozpłakała się już na cały głos, zalewając się łzami. Babcia wzięła ścierkę
z jej rąk i wytarła ostatnie szklanki.
- No, przestań już rozczulać się nad sobą
- powiedziała.
- Tym razem ważniejsze było, żeby wyjechali wasi rodzice. Im było to bardziej
potrzebne niż wam. Czasami musi się z czegoś zrezygnować. Brygida nic na to nie
odrzekła. Poszła do swego pokoju i rzuciła się na łóżko. Czuła się opuszczona
przez cały świat. Nawet babcia jej nie rozumie. Kiedy babcia zawołała dzieci na
obiad, Brygida wytarła łzy i wydmuchała nos. Od płaczu zawsze robiła się głodna,
a z kuchni pachniało apetycznie zupą fasolową. Janek i Henryk trzymali już łyżki
w rękach. Babcia postawiła na stole wielką wazę, otworzyła okno i zawołała:
- Wasza Wysokość, podano do stołu! Piotruś wszedł do pokoju uroczyście, wolnym
krokiem.
- Co będziemy dziś jeść?
- Zupę z pawich ogonów
- odrzekła babcia. Król siadł przy stole i zaczął jeść. Przeszkadzała mu nieco
korona z doniczki na głowie. W pewnej chwili zobaczyli przez okno listonosza,
który przyjechał na rowerze. Janek wybiegł na dwór i zaraz wrócił z kartą i
listem. Karta była od rodziców. Widniał na niej stary zamek na tle lśniącego
błękitem nieba. "Robimy piękne spacery i wspaniale wypoczywamy"
- pisali tata i mama. List był od Ingeborgi, dużej siostry, która studiowała w
mieście weterynarię. "Kochana Babciu
- pisała
- już za kilka dni przyjadę do domu. Bardzo się cieszę, że Was wszystkich
zobaczę. Ale w czasie wakacji muszę napisać pracę semestralną, żeby dostać
stypendium".
- Stypendium?
- spytał Piotruś.
- Co to za zwierzę?
- To nie jest żadne zwierzę, to są pieniądze, które Ingeborga dostanie na studia
z uniwersytetu, jeśli będzie bardzo pilna. Ale posłuchajcie, co pisze dalej.
"Mam nadzieję, że dzieci nie będą zbyt hałaśliwe, skoro muszę pracować. Czasami
tak straszliwie szaleją po całym domu. Jeśli będą się ciągle kłóciły, z
pewnością nie znajdę chwili spokoju. Czy nie mogłabyś im powiedzieć..."
- babcia nie była w stanie czytać dalej. Głos załamał jej się z oburzenia.
- Czy mamy przez cały dzień przemykać się na palcach? Co jej strzeliło do głowy?
- zawołał Janek.
- Strasznie się tą swoją pracą przechwala
- mruknął Henryk. Brygidzie znów łzy zaczęły się toczyć po policzkach.
- Nigdzieśmy nie wyjechali, nie wolno nam się bawić ani biegać, ani w ogóle nic!
- łkała. A Piotruś ryknął tak głośno, jak tylko potrafił:
- Królowie w ogóle nigdy nie hałasują! Potem wszyscy poirytowani w milczeniu
jedli zupę. Nawet babcia, która zawsze znajdowała kojące słowo, nie odzywała
się. Po obiedzie włożyła kapelusz, wzięła parasolkę i wyprawiła się do miasta.
- Gdzie idziesz?
- wołały dzieci. Ale ona nie odpowiedziała. Co za okropny dzień! Jakie nudne i
nieprzyjemne wakacje! Dzieci, zgaszone, wałęsały się po domu i podwórzu. Żeby
chociaż babcia tu była! Zawsze miała jakiś pomysł, w co można by się pobawić.
- A poza tym obiecała mi zrobić prawdziwą złotą koronę z tektury
- mruczał Piotruś. W końcu ujrzeli na szosie powracającą babcię. Maszerowała
wesoło i śpiewała. Janek, Brygida i Piotruś wybiegli jej naprzeciw.
- Gdzie byłaś?
- Byłam w szpitalu u Maria. Prosił, żeby was pozdrowić. Czuje się lepiej, ale
potrwa jeszcze koło czterech tygodni, zanim noga wyzdrowieje.
- A więc nie może wrócić do nas?
- spytała Brygida.
- Lekarz musi codziennie obejrzeć nogę, a poza tym Mario nie miałby tutaj żadnej
opieki, bo nikogo tu nie będzie.
- Przecież my tu jesteśmy!
- zawołał Janek. Babcia potrząsnęła głową.
- Nas tu nie będzie, ponieważ wyjeżdżamy. Dzieci stanęły jak wryte, wlepiając
oczy w babcię. Pierwszy opanował się Janek.
- Wyjeżdżamy? Ale kiedy i gdzie? Babciu, mów prędko!
- Och, tak, babciu, powiedz, powiedz!
- wołali Piotruś i Brygida.
- A więc posłuchajcie
- rzekła babcia.
- Ingeborga musi mieć spokój do pracy, a wam bardzo dobrze zrobi zmiana
powietrza. Prawdę powiedziawszy, mnie także ogarnęła chęć podróżowania. Ale
pieniądze mamy tylko na prowadzenie gospodarstwa domowego i nasza podróż musi
być tania. W czasie moich odwiedzin w szpitalu spytałam Maria, czy nie
pożyczyłby nam na kilka tygodni swego zielonego wozu i konia. Zgodził się
chętnie, możemy więc pojeździć sobie trochę po kraju. Dzieci były zachwycone.
Śmiały się i krzyczały jedno przez drugie.
- Jak Cyganie!
- zawołał Piotruś.
- Ale czy zmieścimy się wszyscy w wozie?
- spytała Brygida i zaczęła liczyć na palcach:
- Ty, Henryk, Janek, ja, Piotruś, koza, papużka, kot, mój królik, żółw, myszki
Piotrusia i Malec.
- Henryk chce pojechać na wycieczkę rowerową ze swoim przyjacielem
- powiedziała babcia.
- Malca, kozę i kota zostawimy z Ingeborgą. Oni nie robią wiele hałasu. A dla
nas wystarczy miejsca. Wszystkie dzieci jednocześnie usiłowały wziąć babcię pod
rękę, a potem tryumfalnie poprowadziły ją do domu. Przez całe popołudnie
paplały, śmiały się i wciąż robiły coraz to nowe plany. Co to był za wspaniały
dzień! .tc Życie cygańskie .tc Janek siedział na koźle i grał na organkach:
"Wesołe jest życie Cyganów", a końskie kopyta uderzały po szosie do taktu. Obok
Janka siedziała babcia w długiej czarnej sukni i słomkowym kapeluszu koloru
lila; w rękach trzymała lejce. Janek ciągle na nowo zdumiewał się, jak świetnie
babcia potrafi powozić. Od razu widać było, że wyrosła na wsi. Śpiewała
piosenkę, której melodię grał Janek, a i z wnętrza wozu, gdzie krzątała się
Brygida, też dobiegał śpiew. Tylko Piotrusia nie było słychać. Siedział na
tylnej ławce i w milczeniu przyglądał się krajobrazowi z żółtymi łanami zbóż.
Był jarzący się, rozświetlony słońcem letni dzień. Od czasu do czasu mijał ich
jakiś samochód. Ludzie śmiali się, machali rękami i cieszyli się na widok
wesołego, zielonego wozu z wypucowanymi do połysku szybami. Maks, zadowolony, że
nie musi już dłużej stać w obórce, żwawo kłusował przed siebie. Pawełek, papużka
falista, której klatka kołysała się na przodzie wozu, wykrzykiwał wesoło:
- Dalej, dalej, dalej! W porze obiadu zatrzymali się na leśnej polanie. Maks
mógł się paść, a babcia na kuchence spirytusowej gotowała zupę. Jedli siedząc w
trawie, śmiali się i trajkotali. Tylko Piotruś był milczący.
- Co ci jest, kochanie?
- spytała babcia.
- Czy brzuch cię boli? Piotruś potrząsnął głową.
- Czy chciałbyś jeszcze zupy, Piotrusiu?
- zapytała nieco później Brygida.
- Nie jestem Piotruś.
- No, dobrze
- powiedziała niecierpliwie Brygida.
- Czy Wasza Wysokość chce jeszcze zupy?
- Nie jestem żadnym królem
- burknął Piotruś.
- No, to kim jesteś?
- Jestem hrabiowskim dzieckiem, ukradzionym prze Cyganów. Teraz wreszcie
wyjaśniło się, dlaczego był taki cichy i smutny.
- A więc jedz
- powiedziała babcia szorstko.
- Nie po tośmy cię ukradli, żebyś opadł z sił i tylko wciąż siedział i siedział.
Za kilka dni będziesz musiał tańczyć na linie. Rzuciwszy babci oskarżycielskie
spojrzenie, Piotruś pozwolił ponownie napełnić sobie talerz. Tak właśnie babcia
powinna się zachować
- od razu zrozumiała, że teraz nie może już być kochaną babcią, lecz musi być
zła i surowa, by naprawdę poczuł się bezdomnym, małym dzieckiem hrabiowskim. Po
obiedzie babcia wyciągnęła swoją robótkę, a dzieci chodziły po lesie. W
południowym upale pachniał jodłami i grzybami. Brygida odkryła krzaki z
dojrzałymi malinami. Dzieci najadły się do syta, ale podrapały sobie ręce i
nogi, usiłując dosięgnąć największych i najpiękniejszych jagód, które zaniosły
babci.
- Gdzie teraz pojedziemy?
- spytał Janek. Babcia złożyła robótkę i wstała.
- W nieznane. I tak się też stało. Na każdym zakręcie robili głosowanie i
jechali tylko takimi drogami, które im się podobały
- między gęstymi, ciemnymi jodłami, wśród których zdawały się mieszkać
krasnoludki, przez łąki, na których pasły się łaciate krowy, i przez wsie, gdzie
na dachach były bocianie gniazda. Pod wieczór musieli przerwać swoją wesołą
podróż w nieznane, gdyż babcia chciała kupić w najbliższym miasteczku żywność.
Droga wiodąca do miasteczka była bardzo ruchliwa. Nieprzerwanie sunęły nią w
dwóch kierunkach dwa rzędy samochodów. Piotruś, który znów siedział na tylnej
ławce, zauważył, jak elegancki, czerwony, dwuosobowy samochód sportowy nerwowo
usiłował wyminąć wóz Pieselangów