Ilse Kleberger Wakacje z babcią Był środek nocy. Janek skradał się na czubkach palców przez sień. Serce waliło mu jak młotem. Zatrzeszczała jakaś deska. Przestraszony, zatrzymał się i nasłuchiwał. Jeszcze dwa szybkie kroki i doszedł do sypialni rodziców, którzy niedawno wyjechali. Teraz spała tam babcia z Malcem. Cicho otworzył drzwi i usłyszał uspokajające chrapanie babci. - Babciu, obudź się, w kuchni coś szeleści! Rozespana babcia siadła na łóżku. - Nie denerwuj się, chłopcze, to szeleści twój żółw albo królik Brygidy, albo któraś z myszek Piotrusia. - Nie, nie, to na pewno jest włamywacz! - zawołał Janek. - Czy mam przynieść mój łuk i strzały? - Pst, nie krzycz tak, bo obudzisz Malca! Łuk i strzały niech zostaną w szafie. Jeśli to jest rzeczywiście włamywacz i strzeliłbyś do niego, mógłbyś go zranić. Babcia spuściła nogi z łóżka. - Chodź, musimy najpierw zobaczyć. - Ależ, babciu, a jak on nam coś zrobi? Babcia go już jednak nie słuchała. Chwyciła parasolkę, która stała w kącie, i ruszyła bez słowa, w swoich rannych pantoflach. Janek z ociąganiem szedł za nią. Przed drzwiami kuchennymi zatrzymali się i zaczęli nasłuchiwać. Z wewnątrz dochodziły szmery, szuranie i skrobanie, a także sapanie człowieka. Babcia uchyliła drzwi i przez wąską szparkę zajrzała do środka. Janek spoglądał pod jej ramieniem. W kuchni było pusto i ciemno. I panowała zupełna cisza. Lecz nagle znowu rozległy się szmery i szuranie. Zza okna wysunęły się dwie ręce i uchwyciły się parapetu. Jak wycięta z czarnego papieru wynurzyła się na tle szarego nieba głowa, a potem górna część ciała jakiegoś mężczyzny. Przerzucił do kuchni najpierw jedną nogę i zaraz wciągnął drugą. Sapiąc siedział na parapecie. Był szczupły i mały. Babcia szerzej otworzyła drzwi. Mężczyzna osłupiał. - Wielkie nieba, o Boże, do stu piorunów! - zawołał i tyłem zsunął się z parapetu. Nagle rozległ się krzyk i ręce znów zaczęły szukać oparcia. Babcia podbiegła do okna. - Co pan wyrabia! - zawołała gniewnie. - Jak można być tak lekkomyślnym! Mężczyzna patrzył na babcię przerażonym wzrokiem. - Zawisłem, do diabła, wiszę na czymś, co sterczy tu pod spodem. Jakaś żerdź kłuje mnie w nogę i jeżeli się puszczę i spadnę, przebije mi brzuch, ach, ach, uaaa! Babcia wychyliła się z okna i chwyciła mężczyznę pod pachy, ale nie mogła go wciągnąć, był za ciężki. - Janek - zawołała przez ramię - pobiegnij na dół i zobacz, czy uda ci się uwolnić włamywacza! Potrzymam go przez ten czas. Janek znikł. - Włamywacza! - wysapał mężczyzna. - Nie jestem żadnym włamywaczem, do diabła! - Niech pan przestanie kląć! - rozkazała mu babcia. - Czy nie chciał pan jednak czegoś tu ukraść? - Tak, tak, ale... wielkie nieba, o Boże, do stu piorunów, jak ta noga boli! - A więc - powiedziała babcia - jeżeli pan jeszcze raz zaklnie, może się coś stać. Przeklinanie zawsze mnie przeraża i następnym razem na pewno pana upuszczę. - Nie, proszę, nie, kochana pani! - jęknął mężczyzna. - Ja wcale tego nie chcę, samo mi się ciągle tak wymyka. - No, to niech pan z łaski swojej zaciśnie zęby - powiedziała babcia. - Musi pan wziąć pod uwagę, że pańskie usta znajdują się tuż przy moim uchu, a ja nie jestem przyzwyczajona do przeklinania. Tymczasem Janek przybiegł do ogrodu. - On wisi na tyczce od fasoli! - zawołał do babci. - Tyczka wjechała mu w nogawicę i... ojej, on krwawi, spodnie są całkiem mokre. - Spróbuj go uwolnić - powiedziała babcia - a potem przynieś drabinę. Jeśli ze skaleczoną nogą skoczy na ziemię, może być jeszcze gorzej. Włamywacz nie odzywał się. Zacisnął mocno zęby i tylko od czasu do czasu posykiwał i pojękiwał. Janek z wielkim trudem złamał w końcu tyczkę i wyciągnął z nogawicy. Potem pobiegł do szopy, przyniósł drabinę i podsunął mężczyźnie, który głęboko odetchnąwszy, zaczął szukać na niej oparcia. Wydał krótki okrzyk bólu, gdy stanął na szczeblu zranioną nogą. Babcia puściła go. Stał przez chwilę i patrzył na nią smutnymi, przestraszonymi oczami. - No, to do zobaczenia - powiedział. - Chociaż nie, może lepiej nie. I bardzo dziękuję! - zaczął schodzić po drabinie. Babcia wychyliła się z okna. - Gdzie pan chce iść? Niech pan wraca! - Ach, nie, myślę, że chyba raczej pójdę sobie. - Niech pan natychmiast wraca! - rozkazała babcia surowo. - Muszę z panem porozmawiać. Włamywacz z ociąganiem wdrapał się po drabinie i z parapetu zsunął się do kuchni. - Janek, odnieś drabinę z powrotem do szopy, zanim tu przyjdziesz. - Odwróciła się do mężczyzny. - Od wczesnych lat przyzwyczajam dzieci do porządku, inaczej by się tego nigdy nie nauczyły. - Podsunęła mu krzesło i zapaliła światło. Mały człowieczek mrugał w świetle wylękniony i zmieszany. Twarz miał chudą, zarośniętą. Jego szare ubranie było brudne. Z rozdartej nogawicy kapała na podłogę krew. Babcia popatrzyła na niego z naganą. - Niech mi pan powie, dlaczego właściwie był pan tak lekkomyślny, żeby skakać z okna, skoro już znalazł się pan w środku. Włamywacz przygryzł wargi, a potem wymruczał: - Kiedy siedziałem na parapecie i nagle otworzyły się drzwi kuchni, i stanęła w nich pani, tak cicho, w tej długiej, białej koszuli i z parasolką w ręku, wtedy pomyślałem sobie, do diabła... Babcia zmarszczyła czoło. - Wtedy pomyślałem sobie, hm, hm, hm, to wygląda jak duch i lepiej będzie, jak zniknę. Babcia spojrzała po sobie. - Ach, rzeczywiście, włożę szlafrok. Niech pan posłucha, ja zaraz wrócę, zabandażuję panu nogę i zrobię nam herbaty. Wtedy sobie porozmawiamy. W tym momencie Janek wetknął głowę w drzwi. Babcia skinęła na niego. - Ja zaraz będę z powrotem, dotrzymaj panu przez ten czas towarzystwa. Kiedy babcia wróciła w szlafroku, ze środkami opatrunkowymi, ze spirytusem i nożyczkami, Janek siedział na kuchennym stole i machał nogami. - Babciu - zawołał - ten włamywacz jest z cyrku! Dawniej tańczył na linie, a teraz pokazuje sztuczki i ma prawdziwy wóz z koniem, którym jeździ z miejsca na miejsce. - Dobrze, dobrze - powiedziała babcia - ale chodź no tutaj i pomóż mi. - Podała Jankowi bandaż, żeby potrzymał, zręcznie rozcięła rozdartą nogawicę i zaczęła przemywać ranę spirytusem. - Uaa, do diabła, uaa! - wrzasnął włamywacz. Babcia spojrzała na niego z wyrzutem. - Och, tak się do tego przeklinania przyzwyczaiłem - wyjąkał. - Więc co mam robić? Babcia zastanowiła się. - Czy nie mógłby pan zamiast tego mówić na przykład "do licha"? - Wzięła nowy tampon waty, zanurzyła go w spirytusie i obmyła starannie brzegi rany. - Uaa, do licha, oj, oj, oj, do licha! - krzyczał włamywacz. - Niech pan tak nie wrzeszczy - upomniała go babcia - bo obudzi pan dzieci. Całe szczęście, że mój syn i synowa wyjechali. Syn słyszy każdy szmer w domu. Rana, dzięki Bogu, nie wyglądała na głęboką, ale była poszarpana i zabrudzona. Kiedy babcia ją oczyściła i nałożyła piękny, biały opatrunek, kazała Jankowi przynieść ze swego pokoju podnóżek, by włamywacz mógł położyć na nim nogę. - Malec ryczy! - oznajmił Janek. - Widzi pan - babcia gniewnie spojrzała na włamywacza - obudził pan chłopca swoim nieopanowanym wrzaskiem. Teraz musimy go tu przynieść, bo inaczej postawi na nogi cały dom. Nieco później babcia zakrzątnęła się koło kuchenki, zagotowała wody na herbatę i odgrzała resztki z obiadu, bo włamywacz przez cały dzień nic nie jadł. Janek nakrył stół, a włamywacz trzymał na kolanach Malca. Kiedy dziecko zaczynało płakać, łaskotał je, i znów musiało się śmiać. W końcu Malec wetknął palec do buzi i przyglądał się spokojnie i w skupieniu nodze włamywacza w olśniewająco białym opatrunku. Właściwie miał już dwa lata, ale ponieważ wszyscy wciąż traktowali go jak malutkiego dzidziusia, nie wyzbył się jeszcze manier niemowlaka. W kuchni zrobiło się naprawdę bardzo przyjemnie, kiedy babcia postawiła przed sobą filiżankę herbaty, a włamywacz jadł zupę. Siedział trochę niezgrabnie, bo nie chciał oddać Malca. - Proszę mi go zostawić, dopóki nie zaśnie, łaskawa pani - powiedział. Janek nabrał całą garść wiśni i przez otwarte okno kunsztownym łukiem wypluwał pestki do ogrodu. W końcu Malec zasnął, a włamywacz zjadł swoją zupę. Babcia podsunęła mu filiżankę herbaty i talerzyk z biszkoptami, wzięła z jego ramion Malca i zaniosła go do łóżeczka. Potem znów siadła przy stole i powiedziała: - No, a teraz niech pan powie, dlaczego chciał się pan do nas włamać. Historia, jakiej wysłuchali, była smutna. Włamywacz nazywał się Mario M~uller. Był dzieckiem cyrku i gdy miał sześć lat, potrafił już stać na linie. Jego rodzice byli sławnymi linoskoczkami i występowali wysoko pod dachem namiotu, bez siatki. Kiedy Mario miał dziesięć lat, jego matka któregoś wieczoru nie trafiła na huśtawkę i runęła w dół. Ojciec, który próbował ją przytrzymać, również spadł. Matka umarła, a ojciec odniósł takie obrażenia, że nie był już w stanie więcej występować. Mario mógł zająć jego miejsce, ale po tych straszliwych przeżyciach bał się wejść na linę. Odbył naukę u sztukmistrza i ostatecznie sam zaczął pracować jako sztukmistrz. Gdy po dziesięciu latach zmarł również jego ojciec, Mario usamodzielnił się i związał się z Mariettą, młodą woltyżerką. Wzięli ślub, kupili sobie konia i zielony wóz mieszkalny i wyruszyli w świat. Koledzy wyśmiewali ich i mówili: "Ludzie wolą oglądać występy dużego cyrku albo pójść do kina". Ale byli w błędzie. Mario i Marietta stali się wkrótce znani i popularni. W lecie występowali na dziedzińcach szkolnych i wiejskich placach. Marietta wykonywała akrobacje na koniu. Mario pokazywał sztuczki z zegarkami publiczności, które znikały ludziom z kieszeni i znów się odnajdywały, wyjmował z pustego cylindra kwiaty, chusteczki albo żywego królika. W zimie Mario występował w budynkach gminnych i wiejskich gospodach, a Marietta podawała mu rekwizyty, pozwalała wyczyniać z sobą różne magiczne sztuki, a nawet przepiłowywać się wpół. Ludzie na wsiach bardzo ich lubili. Zarabiali w ten sposób na życie, a jeśli nawet zarobek był mniejszy, niż oczekiwali, i przez kilka dni nie mogli pozwolić sobie na porządny posiłek, albo coś im się w wozie zepsuło, nie robili z tego tragedii. "Jutro znów będzie lepiej" - mówiła wtedy piękna Marietta i śmiała się. Ale czasami bywały trudności. Marietta lubiła się stroić i traciła swój dobry humor, jeśli Mario raz na pół roku nie mógł jej kupić nowego kostiumu do wykonywania akrobacji na koniu. Także jeśli bardzo podobał się jej jakiś kapelusz lub suknia w oknie wystawowym, a Mario nie miał na to dość pięniędzy, wpadała w złość. Pewnego dnia spotkali się znów ze swoim starym cyrkiem. Radość ze spotkania była ogromna. Dyrektorowi brakowało akurat woltyżerki. Obiecał Marietcie drogie kostiumy, którymi oczaruje publiczność, jeżeli wróci do cyrku. Dla Maria nie było miejsca; cyrk miał już sztukmistrza. Marietta ostatecznie nie oparła się propozycji. Wróciła do cyrku i pozwoliła, by jej mąż odjechał sam. Mario był tak zrozpaczony i rozgniewany, że odsyłał wszystkie jej listy, nie otwierając ich. Wędrował samotnie od wioski do wioski i pokazywał sztuki, ale teraz już mu się nie wiodło. Nie miał asystentki i stracił cały swój humor. Zdarzało się nawet, że jakaś sztuczka mu się nie udała, a wtedy go wyśmiewano. Coraz częściej miewał kłopoty z wyżywieniem siebie i konia. Przez ostatnich osiem dni zarabiał tak mało, że ledwie wystarczało to na siano dla konia. Głód skłonił go do wtargnięcia przez otwarte okno do domu Pieselangów. Trafił akurat prosto do kuchni i osiągnąłby swój cel, gdyby Janek nie miał wspaniałego słuchu niczym Indianin. - Głodował pan, żeby móc kupić siano dla konia? - spytał Janek. Włamywacz coraz bardziej wydawał mu się bohaterem. - A jednak - powiedziała babcia - głód w żadnym przypadku nie może usprawiedliwiać włamania. Przestraszył pan mnie i Janka. Mógł pan stłuc albo zabrać coś, czego koniecznie potrzebowalibyśmy rano, na przykład mleko dla Malca. Nie uważa pan, że byłoby lepiej, gdyby w dzień poprosił pan o coś do jedzenia? - Nie jestem żebrakiem! - burknął mężczyzna. Babcia z naganą potrząsnęła głową. - Czy włamywacz to coś lepszego niż żebrak? Mężczyzna popatrzył na nią niepewnie. - Myślę, że teraz już sobie pójdę - mruknął. - Chciał wstać, ale z jękiem bólu opadł z powrotem na krzesło. - Auu, do diab... o, do licha... o, do licha... o, do licha... to diab... to okropnie boli! Babcia podniosła się. - Pomóż mi przygotować łóżko w pokoju gościnnym - powiedziała do Janka. - Po co? - spytał zdziwiony Janek. - Włamywacz będzie tam spał. - Włamywacz, pani wciąż mówi: włamywacz, a przecież ja nie jestem żadnym włamywaczem - wystękał żałośnie mężczyzna. - Jest pan włamywaczem! - powiedziała babcia stanowczo. Mario M~uller zacisnął zęby. - Czy pani się mnie boi? - zapytał po chwili. - Ach, nie - odrzekła babcia. - Kiedy zobaczyłam pana na parapecie okiennym, od razu zauważyłam, że pan to jakby tylko pół porcji. To również nie podobało się włamywaczowi. - A co będzie z Maksem? - spytał w końcu cicho. - Kto to jest Maks? - Mój koń. - Przyprowadzimy go tutaj. Mamy obórkę, w której jest tylko koza, będzie mógł w niej przenocować. - On nie pójdzie z wami - powiedział Mario. - Pójdzie - odparła babcia. - Umiem obchodzić się z końmi. Pochodzę z majątku ziemskiego. Mario powątpiewająco pokiwał głową. - Potrafi pani grać na trąbce? - Niech pan sobie daruje te głupie żarty. Nie mamy teraz na to czasu. - To nie jest żart. Kiedy Marietta wykonywała swoje ewolucje, ja, przebrany za klowna, zawsze grałem na trąbce: "Hop, hop, hop, konik pędzi galopem". Gdy Maks to słyszy, natychmiast rusza. - Nie umiem grać na trąbce i Janek też nie umie, ale konia na pewno przyprowadzimy. Gdzie on stoi? Mario opisał im miejsce. Posłali mu łóżko w pokoju gościnnym, pomogli tam przejść, wzięli latarkę kieszonkową i wyszli. Na dworze panowały nieprzeniknione ciemności. Janek szedł tuż koło babci. Trochę się bał, ale poza tym był szczęśliwy. Jak to dobrze, że usłyszał włamywacza! Gdyby Mario wziął sobie coś z kuchni nie zauważony, ta podniecająca przygoda ominęłaby Janka. Kiedy przywykli do ciemności, szybko pomaszerowali drogą i w opisanym miejscu, na brzegu lasu, znaleźli wóz. Koń stał ze zwieszoną głową i wyglądało na to, że śpi. Babcia chwyciła za cugle i spróbowała go pociągnąć. Ale on, oburzony, potrząsnął głową i uwolnił się. - Chodź, chodź z nami - powiedziała babcia i klepnęła go po zadzie. Lecz koń stał jak wykuty z kamienia. - Maks! - zawołał Janek. - Chodź z nami, Maks! Koń strzygł uszami, w świetle latarki przyglądał się Jankowi i babci, ale się nie poruszył. - Musimy zagrać na trąbce - orzekł Janek. - Mario powiedział, że wisi na ścianie w wozie. Przyniosę ją. Babcia potrząsnęła głową. - Nonsens, na nic się nam nie przyda, skoro nie umiemy grać. Nagle Janek podskoczył. - Już wiem, zagram na grzebieniu. Gram na grzebieniu najlepiej w całej klasie. Wyciągnął z kieszeni spodni dość brudny grzebień, nałożył na niego kawałek pogniecionej bibułki i zagrał: "Hop, hop, hop, konik pędzi galopem". Babcia chwyciła za lejce. I rzeczywiście koń ruszył i z pewnym wysiłkiem wyciągnął wóz na drogę. Kilka razy stawał, ale zawsze, kiedy Janek zagrał na grzebieniu, zaczynał biec truchtem. Śmiertelnie zmęczeni dotarli w końcu do domu. Babcia wyprzęgła konia i zaprowadziła go do obórki. Koza przyglądała mu się zaciekawionymi oczami. Gdy babcia zgasiła światło, znów się ułożyła do snu, a koń drzemał stojąc. Wóz zostawili na podwórzu za domem Pieselangów i poszli spać. Babcia usnęła natychmiast, ale Janek z wielkiego podniecenia długo nie mógł zasnąć. Jak zdumione będzie jutro rodzeństwo, Brygida, Piotruś i duży brat Henryk! Jak będą go podziwiali, że tylko on jeden usłyszał włamywacza! .tc Zielony wóz .tc Janek chciał wstać następnego ranka pierwszy, ale po niezwykłych wrażeniach nocy spał do późnych godzin przedpołudniowych. Kiedy się w końcu obudził, nie poświęcił zbyt wiele czasu na mycie, wciągnął koszulę i spodnie, włożył sandały i pobiegł do kuchni. W drzwiach niemal zderzył się z Brygidą, która niosła wyładowaną tacę. - Uważaj, ty głupku! - zawołała. Janek tym razem nie zwrócił uwagi na obraźliwe słowo. - Słuchaj, muszę ci coś powiedzieć - oznajmił z ważną miną. - Nie mam czasu - odrzekła Brygida i przecisnęła się koło niego. - Ależ posłuchaj, to jest coś fantastycznego! - Nie mam czasu - powtórzyła Brygida. - Muszę zanieść śniadanie włamywaczowi. - Łokciem otworzyła drzwi pokoju gościnnego i z tacą wsunęła się do środka. A więc wiedziała już, co się wydarzyło. Janek był rozczarowany. Wszedł do kuchni, gdzie babcia piekła wafle. Podsunęła mu talerz z brunatnozłocistymi waflami. - Polej sobie sokiem - powiedziała. Nastrój Janka nieco się poprawił. Siadł przy stole kuchennym i zaczął jeść. Ostatecznie miał jeszcze więcej rodzeństwa. Zaraz opowie o włamywaczu Piotrusiowi. Ten dopiero zrobi oczy. - Gdzie jest Piotruś? - spytał. - W wozie - odpowiedziała babcia, wyskrobując resztki ciasta z miski. Janek przestał jeść. - Gdzie? Babcia wskazała łyżką w stronę okna. Janek jednym skokiem znalazł się przy oknie. Tak, wóz stał na podwórku, w tym samym miejscu, gdzie postawili go wczoraj w nocy. Dopiero teraz, w jasnym świetle dnia, można go było dobrze obejrzeć. Pomalowany był na lśniąco zielony kolor, miał dwa maleńkie okienka z białymi firankami i żółte drzwi, do których wiodły małe schodki. Wyglądał wesoło i przytulnie. Właśnie drzwi się otworzyły i wyszedł Henryk, duży brat Janka. Pod pachą trzymał wiązkę siana. Zszedł ze schodków, jak gdyby nie było to nic szczególnego, przemierzył podwórze i znikł w obórce. Janek wolno wrócił do swoich wafli. Chociaż zawsze przepadał za waflami, teraz nie bardzo mu smakowały. Wszyscy w domu wiedzieli już, co się wydarzyło. Nikomu nie mógł opowiedzieć swojej wielkiej przygody. Kiedy skończył śniadanie, dalej siedział i widelcem rysował na stole figury. Babcia popatrywała na niego z boku. - Czy nie chcesz powiedzieć włamywaczowi "dzień dobry"? - spytała. Janek w milczeniu potrząsnął głową. Przez jakiś czas babcia szczękała naczyniami. W końcu powiedziała: - Ach, proszę, idź do wozu i powiedz Piotrusiowi, żeby natychmiast przyszedł i zjadł śniadanie. Nie wypił jeszcze mleka. A więc nadarzyła się świetna okazja, by iść do wozu z poleceniem i nie pokazać po sobie, że jest ciekawy, jak wygląda on w środku. Bolało go, że rodzeństwo przed nim objęło wóz w posiadanie. Powoli wszedł na schodki i otworzył drzwi. W mrocznym pomieszczeniu stała maleńka kuchenka, krzesło i stół między dwoma łóżkami. Właściwie były to cztery łóżka, bo nad każdym dolnym znajdowało się górne. Na prawym górnym łóżku siedział Piotruś pośród co najmniej piętnastu swoich zwierzątek - zabawek. - Masz iść do babci i zjeść śniadanie - powiedział Janek i chciał się do niego wdrapać. - Nie, nie, to jest moje łóżko! - wykrzyknął Piotruś. - Nie wchodź tu! - Nie drzyj się tak! - powiedział Janek ze złością. - Zajmę sobie inne. - Drugie górne łóżko zajęła Brygida! - zapiszczał Piotruś. I rzeczywiście na poduszce rozwalała się Heidi, lalka Brygidy, i patrzyła na Janka swymi głupimi szklanymi oczami. - Masz natychmiast iść do babci i zjeść śniadanie! - wrzasnął rozwścieczony Janek, chwycił Piotrusia za nogę i chciał go ściągnąć z łóżka. Piotruś zaczął krzyczeć, jakby go zarzynano, i wczepił się w czuprynę Janka. W końcu z hukiem wylądował na stole. Rycząc i rozcierając nogę, wyszedł z wozu, żeby się babci poskarżyć na Janka. Janek rzucił się na jedno z dolnych łóżek. Mieć rodzeństwo to jednak czasami ciężka sprawa. Zachowują się tak, jakby wóz należał do nich. A przecież należy do włamywacza i może troszeczkę do Janka i babci, bardziej do Janka, bo to on wyratował włamywacza z wielkiej opresji i wpadł na świetny pomysł, żeby zagrać Maksowi "Hop, hop, hop" na grzebieniu. Inaczej wóz prawdopodobnie jeszcze dotąd stałby na brzegu lasu. Nagle poderwał się na nogi. Musi zobaczyć, jak się miewa koń. W obórce szczękało wiadro. To Henryk doił kozę. Zwykle robiła to mama, ale ponieważ wyjechała z ojcem, a babcia miała dość innych zajęć, obowiązek ten przypadł Henrykowi. Dziś koza niechętnie dawała się doić. Była niespokojna i ciągle zerkała nad drewnianą ścianką do zagrody, gdzie znajdował się zakwaterowany w nocy koń. Maks stał tam, jakby zawsze zajmował to miejsce, a nie jak ktoś obcy. Obejrzał się tylko przelotnie na Janka i znów wetknął pysk w drabinkę do zakładania paszy. - Jesteście naprawdę śmieszni, żeby postawić konia w naszej obórce! Kto go będzie czyścił? Może ja? Ja też chcę mieć wakacje. I skąd będziemy brali siano? Resztę siana z wozu właśnie włożyłem za drabinkę. Nie zostało już nic. Jaki nieprzyjemny ranek! Jakże inaczej wyobrażał sobie Janek ten dzień! - Ja będę zajmował się koniem - powiedział i z wysoko podniesioną głową wyszedł z obórki. Tymczasem w wozie działy się różne rzeczy. Słychać było jakiś rumor, a w otwartych drzwiach migał kij od miotły. W końcu ukazała się w nich Brygida. - Janku, pomożesz mi? - zawołała. - Piotruś się do tego nie nadaje. Wóz jest wspaniały, ale straszliwie brudny. Chodź, posprzątamy go i potem będziemy mogli świetnie się w nim bawić. Wkrótce trójka dzieci pracowała z zapałem. Umyły podłogę, walające się wszędzie ubrania powiesiły na hakach za kolorową zasłoną i oczyściły małe okienka, dzięki czemu w wozie stało się od razu o wiele jaśniej. Na koniec zmyły wspólnie naczynia, które stały w kącie. Zabawne, w domu zawsze wykręcały się od zmywania, a tu sprawiało im to przyjemność. Wreszcie wszystko było czyste. Brygida pobiegła do domu i poprosiła babcię o serwetkę w kratkę, potem narwała pęk margerytek i postawiła je w szklanym naczyniu na stole. W końcu zgodnie siedli we trójkę wysoko na łóżku Brygidy i oglądali swoje dzieło. Było tu pięknie i przytulnie. Małe, jak dla lalek, mieszkanie ze wszystkim, czego się potrzebuje, z łóżkami do spania, ze stołem do jedzenia, z naczyniami w skrzyni i z kuchenką do gotowania. Na ścianie wisiała trąbka i fotografia młodej damy, która w obszytej świecidełkami spódniczce i w przepasce na głowie jechała na Maksie. Koń wyglądał zupełnie inaczej niż teraz. Głowę miał dumnie podniesioną i jego oczy błyszczały. Brygida trąciła Janka w bok. - No, więc opowiedz, jak to było dzisiejszej nocy. A Piotruś zapiszczał: - Czy ty naprawdę zupełnie sam przeszedłeś przez dom, kiedy usłyszałeś włamywacza? Ojej, ja bym się bał! Janek nagle doszedł do wniosku, że jednak czasami bardzo jest miło mieć rodzeństwo, i opowiedział im wszystko po kolei. Brygida i Piotruś słuchali go z wytrzeszczonymi oczami. Kiedy skończył, Piotruś zszedł z łóżka. - Gdzie idziesz? - Chcę tylko przynieść moje myszki. Z myszkami jest przyjemniej. A potem musisz jeszcze raz opowiedzieć wszystko od początku. - Przynieś też mojego żółwia! - zawołał za nim Janek. - I mojego królika! - wykrzyknęła Brygida. Piotruś wrócił w okamgnieniu. Jedna kieszeń jego spodni była mocno wybrzuszona i raz po raz wynurzały się z niej łapy żółwia. Pod prawym ramieniem niósł wyrywającego się królika, w każdej zaś ręce myszkę. I rzeczywiście w wozie zrobiło się o wiele przyjemniej. Brygida głaskała swojego królika, po Piotrusiu biegały myszki, żółw szeleścił z tyłu za nimi na łóżku, a Janek jeszcze raz opowiedział całą historię. Kiedy skończył, Piotruś rzekł: - Jeszcze raz! -Ach, przecież wiecie już wszystko. Może byśmy raczej odwiedzili włamywacza? Piotruś potrząsnął głową. - Właśnie był u niego doktor, dał mu zastrzyk i teraz on musi spać. Babcia powiedziała, żebyśmy mu nie przeszkadzali. No, to opowiedz jeszcze raz. I Janek opowiedział jeszcze raz. Ale biada, jeśli powiedział coś nieco inaczej niż przedtem albo coś opuścił. "Zapomniałeś, że babcia powiedziała: "To szeleszczą myszki Piotrusia""! - wołał oburzony Piotruś. Albo: "To się wcale nie zgadza, że Malec zaraz usnął na kolanach włamywacza. Najpierw ssał palec i przypatrywał się nodze". Janek bardzo się ucieszył, kiedy babcia zawołała ich na obiad. Po obiedzie mogli odwiedzić Maria. - Czy włamywacz kradnie też małe dzieci? - spytał bojaźliwie Piotruś. - Tchórz, tchórz! - zawołali Janek i Brygida i pociągnęli go z sobą. Włamywacz rzeczywiście mógł budzić strach swoją bladą, nie ogoloną twarzą na tle białej poduszki. Ale kiedy dobrodusznie się uśmiechnął, Piotruś wysunął się zza pleców Brygidy. Dzieci stały zakłopotane i nie bardzo wiedziały co powiedzieć. Włamywacz przejechał ręką po zarośniętej brodzie i zerknął na Brygidę. - Nie jestem we właściwej formie, by przyjmować damy. Czy moglibyście przynieść mi z szuflady w stole przybory do golenia? Janek pobiegł do wozu, a Brygida po miseczkę z wodą. Wkrótce wszyscy troje stali koło łóżka. Brygida trzymała miseczkę, Janek - ręcznik, Piotruś - lusterko, a włamywacz się golił. Wyglądało to bardzo zabawnie, kiedy najpierw pędzlem nałożył na twarz grubą warstwę piany, a potem zeskrobywał ją brzytwą, wyczyniając przy tym najdziksze grymasy. Janek westchnął zachwycony. "Teraz też każdego ranka będę się golił". Kiedy Mario skończył golenie, wyglądał jak odmieniony. Miał szczupłą, miłą twarz z dużymi ustami, w które zaraz wetknął papierosa. - Włamywaczu - spytał Piotruś - czy pan się nie boi, kiedy wchodzi pan nocą do obcych domów? Mario wykrzywił się, jakby go zęby zabolały. - Ach, ach, nie chcę już więcej słyszeć słowa "włamywacz"! Zrobiłem to przecież tylko jeden jedyny raz i już nigdy, nigdy, nigdy tego nie zrobię! Możecie mi wierzyć. Byłem okropnie przestraszony, kiedy łaskawa pani babcia stanęła nagle w drzwiach, a potem bardzo się jej wstydziłem. Czy moglibyście nie nazywać mnie już więcej włamywaczem i mówić do mnie: Mario? W tym momencie rozległy się w sieni kroki babci. Papieros, który Mario trzymał w ustach, natychmiast zniknął. Babcia przyniosła tacę z jedzeniem. Kiedy ją postawiła, rzekła gniewnie: - Mario, powiedziałam panu przecież, że nie powinien pan palić. Palenie jest niezdrowe i zatruwa powietrze. - Ależ ja nie palę - odparł Mario z niewinną miną. Babcia z niedowierzaniem pociągnęła nosem. Ledwie wyszła za drzwi, Mario znów miał papierosa w ustach. - Gdzie tak długo trzymał pan papierosa? - pytały zdumione dzieci. Mario uśmiechnął się dumnie. - Sztuczka, jestem przecież sztukmistrzem. Gdy wypalił papierosa do końca, z apetytem zaczął jeść obiad. - Wasza babcia jest niezwykłą kobietą i jak wspaniale umie gotować! - powiedział tonem znawcy. Dzieci słuchały tego z przyjemnością, gdyż bardzo były dumne ze swojej babci. Opowiedziały mu, że babcia nie tylko potrafi świetnie gotować, piec, szyć, lecz nawet jeździ na wrotkach, i że wszystkie dzieci ze wsi zazdroszczą Pieselangom ich sportowej babci. Kiedy Mario zjadł obiad, Brygida odniosła tacę do kuchni. - Piękne pozdrowienia od babci - powiedziała, gdy wróciła. - I niech pan nie szuka papierosów w kieszeniach swoich spodni. Nie ma w nich już nic. Babcia kazała panu powiedzieć, że też umie robić sztuczki. W końcu Mario poczuł się zmęczony i Janek, Piotruś i Brygida wyszli na podwórze. Tam zobaczyli dwie małe postacie, całkowicie pochłonięte oglądaniem zielonego wozu. Byli to - przyjaciel Janka, gruby Frydek, i mała Karolina z kurzej fermy. Pieselangowie wprowadzili ich dumnie do środka i Janek musiał raz jeszcze opowiedzieć całą historię. Mario potrafił cudownie czarować. Pokazał im różne sztuczki, gdy nieco później siedzieli wszyscy koło jego łóżka: babcia z robótką w fotelu, Frydek, Karolina i Pieselangowie częściowo na krzesłach, a częściowo na podłodze. Nie było tylko Henryka. Uważał się za zbyt dorosłego na takie "dziecinady", jak powiedział. Był poza tym jedyną osobą w domu, która nie cieszyła się z gościa. Ale z Henrykiem w ogóle nie dało się ostatnio normalnie rozmawiać. Bezustannie złościł się z byle powodu, bo ojciec nie pozwolił mu z pewnym bogatym przyjacielem pojechać autem do Francji. Pozostałe dzieci uważały, że wiele stracił. Bo oto za sprawą czarów z ręki Janka zniknął zegarek i znalazł się na przegubie Brygidy. Ze swojej skrzynki sztukmistrza Mario wyciągnął karty i wyprawiał z nimi fantastyczne sztuczki. Potem kazał przynieść sobie z wozu cylinder. Pokazał dzieciom, że cylinder jest pusty, nakrył go czarną chustką, powiedział: - Hokus, pokus, fidibus - i wydobył z niego po kolei: jabłko, zapalonego papierosa, którego uśmiechając się wetknął do ust, choć babcia pogroziła mu drutem do robótek, siedem jedwabnych chusteczek, chiński parasol i bukiet papierowych kwiatów. A potem wyciągnął Pawełka - babciną papużkę falistą, myszki Piotrusia, żółwia Janka, królika Brygidy, na końcu zaś najeżonego i parskającego kota Friedolina. Dzieci były niesamowicie podniecone, śmiały się i krzyczały jedno przez drugie. - Jak się to robi? Jak się czaruje? - wołał Janek. - Czy mógłbym się tego u pana nauczyć? Ja też chcę zostać sztukmistrzem! - Jak to możliwe, że kot nie zjadł w kapeluszu papużki? - spytała jednocześnie Brygida. - Czy miewa pan czasem w kapeluszu także małe dzieci? - zapytał Piotruś i odsunął się od sztukmistrza. Wolał być blisko babci. Karolina podskakiwała na swoim krześle i piszczała: - A czy umie pan wyczarować lalkę? Ja tak bardzo chciałabym mieć lalkę! Nawet Frydek, którego mało co było w stanie poruszyć, przesunął gumę do żucia pod drugi policzek i wymruczał: - Fantastyczne, fantastyczne! Pawełek przefrunął na ramię babci i skrzeczał: - Hokus, pokus! Mario potoczył dokoła dumnym spojrzeniem. - Jesteście diabelnie miłą publicznością! - powiedział zadowolony. Babcia opuściła robótkę na kolana i rozmarzonym wzrokiem zapatrzyła się gdzieś przed siebie. - Kiedy byłam mała, sztukmistrze mieli zawsze eleganckie maniery, byli bardzo dystyngowani. Przekleństwo nigdy nie przeszłoby im przez usta. Zawstydzony Mario spuścił głowę i wymamrotał: - Ja się poprawię. Brygida opowiedziała mu z dumą o wielkim sprzątaniu w zielonym wozie. - Tak - odrzekł - należało mu się już to. Ale jakoś nie mogłem zabrać się do zrobienia porządków, a poza tym wcale nie miałem ochoty na sprzątanie. Dawniej zawsze sprzątała Marietta. Stawiała też kwiaty na stole. - Dlaczego ma pan w wozie cztery łóżka? - spytał Janek. Mario westchnął. - Bo ja sobie tak pięknie wymarzyłem, że kiedyś będę miał dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę. - I nagle stał się bardzo smutny. Opadł na poduszki i stracił całą ochotę do rozmowy. Janek zastanawiał się gorączkowo, jak go rozweselić. Raptem zerwał się z krzesła. - Przyniosę pańską trąbkę. Musi nam pan coś zagrać. - Och, tak, świetnie, prosimy! - zakrzyknęły dzieci jedno przez drugie. Janek pobiegł i przyniósł instrument. Mario trochę się certował. - Przecież ja właściwie wcale nie umiem grać. Ostatecznie jednak podniósł trąbkę do ust i nadął policzki. Najpierw wydobył się z niej dźwięk podobny do pisku, jaki wydaje Friedolin, kiedy mu się nadepnie na ogon. Potem zabrzmiało kilka tonów przypominających skrzypienie zardzewiałych drzwi piwnicy. Ale w końcu udało mu się zagrać gamę. Niektóre tony brał za nisko, inne za wysoko, lecz można już było rozpoznać, co to jest. - A teraz prosimy piosenkę! - zawołały dzieci. - Znam tylko jedną - odrzekł Mario. - Niech pan ją zagra, prosimy, niech pan zagra! Rozległ się koński galop: "Hop, hop, hop, konik pędzi galopem". A ponieważ za pierwszym razem zabrzmiał nie całkiem poprawnie, Mario zagrał go jeszcze raz i jeszcze raz. Nagle wszyscy usłyszeli, że drzwi frontowe skrzypnęły i ktoś idzie przez sień głośno tupiąc. - Dlaczego Henryk tak straszliwie hałasuje? - spytała babcia. Ale po chwili zorientowali się, że nóg, które przytupały i zatrzymały się przed pokojem gościnnym, było więcej niż dwie. Teraz na zewnątrz, a także w pokoju zapadła grobowa cisza, ponieważ wszyscy nasłuchiwali z napięciem. - Otwórz - powiedział Janek do Brygidy, która siedziała najbliżej drzwi. Brygida wzdrygnęła się. - Och, nie, ja nie! W końcu wstała babcia i otworzyła drzwi, trzymając drut do robótek, niczym broń, w wysoko uniesionej dłoni. Ale broń okazała się zbyteczna. Przed nią stał Maks i swoimi łagodnymi oczami spoglądał w głąb pokoju. - O mój Boże! - zawołał Mario. - Nie pomyślałem, że może nas usłyszeć. Przyzwyczaił się w cyrku, że kiedy zagram tę melodię, on zaczyna występ. - I co teraz? - Babcia spróbowała wypchnąć konia tyłem, ale on ze zdecydowaną miną zaparł się przednimi nogami w podłogę i ani drgnął. - Nie, tyłem nie wyjdzie - powiedział Mario. Za koniem ukazał się Henryk. - Co się tu dzieje? - zrzędził. - Czy nie można już mieć chwili spokoju podczas popołudniowego odpoczynku? Spróbował pociągnąć Maksa do tyłu za ogon, ale natychmiast odskoczył w bok, gdyż koń szybko i mocno rzucił zadnimi kopytami. - No i macie! Co teraz zrobimy z tym bydlęciem? Gdyby ojciec to zobaczył, to dopiero byłaby awantura! - Cicho bądź! - zawołała do niego babcia ponad koniem. - Pozwól się nam zastanowić. W końcu zdecydowanie chwyciła za uzdę i spróbowała pociągnąć Maksa do przodu. Koń nie poruszył się. Tak więc Janek musiał wyciągnąć z kieszeni grzebień i zagrać: "Hop, hop, hop". - Ale co ty chcesz z nim zrobić? - spytał babcię. - Zaprowadzić korytarzem do mojego pokoju, w pokoju obrócić w koło i wyjść znów na korytarz, a potem - na dwór. I tak się to odbyło. Pokój babci, w którym nie miała prawie żadnych mebli, żeby swobodnie jeździć w nim na wrotkach, był wystarczająco duży, by koń mógł się obrócić. Janek zagrał: "Hop, hop, hop, konik pędzi galopem", i Maks posłusznie ruszył z miejsca. Janek, babcia i koń zniknęli z oczu pozostałych. Tylko w pokoju babci nastąpiła krótka przerwa. - Brygido - zawołała babcia - przynieś, proszę, szczotkę i śmietniczkę, Maks coś tu upuścił. Zamieć to i zanieś pod azalie. Koński nawóz świetnie nadaje się dla azalii. Z głośnym tupaniem w takt grania na grzebieniu przemaszerowali koło pokoju gościnnego. Maks rzucił melancholijne spojrzenie na swego chorego pana i grzecznie wyszedł za Jankiem i babcią na dwór. Kiedy Janek i babcia wrócili, Henryk, stojąc w drzwiach, plecami oparty o framugę, spytał gburowato: - Co damy dziś wieczorem temu bydlęciu do jedzenia? Siana już nie ma. Wszyscy spojrzeli na siebie bezradnie. W końcu wstał gruby Frydek i oznajmił: - Ja go zabiorę i zaprowadzę na pastwisko. Lecz nagle zerwała się z krzesła mała Karolina i zawołała: - Nie, ja go wezmę! Gruby Frydek sapnął pogardliwie: - Czy chcesz mu dać do jedzenia karmę dla kur? Wy przecież nie macie żadnego pastwiska. A dla nas ta odrobina trawy nie ma żadnego znaczenia. Mój ojciec jest najbogatszym gospodarzem we wsi. Po tej niezwykle długiej przemowie wyszedł. Nieco później dzieci zobaczyły przez okno, jak prowadził za cugle Maksa, który cierpliwie podążał za nim. Frydek lepiej potrafił obchodzić się z końmi niż cała reszta. Po tym pełnym wrażeń dniu wszyscy byli porządnie zmęczeni i wcześnie poszli spać. Ale gdy babcia właśnie się położyła, ktoś nieśmiało zapukał w jej okno. Pod oknem stała Karolina i w uniesionych do góry rękach trzymała koszyk z jajkami. - Żeby sztukmistrz miał rano jajka na śniadanie - powiedziała. Janek i Piotruś też nie od razu zasnęli. Kiedy już leżeli w łóżkach, Piotruś powiedział sennie: - Janku, opowiedz jeszcze raz, jak wykryliście włamywacza. Janek opowiadał to już w ciągu dnia trzynaście razy. Teraz wolałby raczej spać. Ale ponieważ Piotruś nie dawał mu spokoju, zaczął wzdychając: - Usłyszałem szmer... - Nie szmer, szelest - wymamrotał Piotruś. - A więc: usłyszałem szelest. Ale nim zdążył coś jeszcze powiedzieć, dobiegł go równy, głęboki oddech Piotrusia. Piotruś usnął. Janek z ulgą odwrócił się na drugi bok i zamknął oczy. .tc Babcia ma pomysł .tc Piotruś chodził dokoła podwórza. Na głowie miał doniczkę, na ramionach koc w kratkę, a w ręku warząchew. - Piotrusiu - zawołała Brygida - pobawmy się w skakanie! - Piotrusia tu nie ma, właśnie sobie gdzieś poszedł - powiedział Piotruś. Brygida parsknęła ze złością. - Nie pleć głupstw, przecież to ty jesteś Piotruś! Piotruś potrząsnął głową, aż doniczka mu omal nie spadła. - Ja jestem król. I kiedy ze mną rozmawiasz, musisz mówić: Wasza Wysokość. Brygida jęknęła. - No, dobrze, Wasza Wysokość, chcesz bawić się ze mną w skakanie? Piotruś znów potrząsnął głową, tym razem nieco ostrożniej. - Czy widziałaś kiedykolwiek króla, który bawi się w skakanie? - No to w co będziemy się bawić? - Możesz nieść mój tren albo uklęknąć przede mną i czekać na moje rozkazy. Ale na to Brygida nie miała najmniejszej ochoty. Poszła poszukać Janka. W końcu znalazła go za obórką. Wraz z Frydkiem wcisnął się w kąt za stosem drewna. Kiedy zobaczyli Brygidę, szybko coś za siebie schowali i Janek powiedział ze złością: - Idź sobie stąd, kobiety nie mają tu nic do roboty! Brygida pociągnęła nosem. - Aha, palicie papierosy, zaraz powiem babci! - Kobiety zawsze muszą skarżyć - powiedział Janek i całkiem otwarcie włożył papierosa do ust, zaciągnął się mocno i z tryumfującym spojrzeniem wypuścił dym nosem. Brygida, bliska płaczu, pobiegła do babci do kuchni. Babcia właśnie zmywała. - Chodź, powycierasz - powiedziała. Ach, jeszcze i to! Brygida wycierała niechętnie, w milczeniu. Babcia obserwowała ją przez chwilę. W końcu zapytała: - Co ci jest? Teraz Brygida już nie mogła powstrzymać łez. - Wszystko jest takie okropnie nudne! Piotruś nie chce się ze mną bawić, a Janek, a Janek... - Siedzi za obórką i pali papierosy - dokończyła babcia. Brygida, szlochając, skinęła głową. - I mówi, że jestem kobietą i skarżypytą, a Karolina wyjechała, i Mario jest w szpitalu, bo mu się pogorszyło z nogą, i wszyscy z mojej klasy też wyjechali. Zuza jest we Włoszech, Hans w Austrii, Barbara w Szwajcarii i będzie wspinała się na wysokie góry, i wszyscy będą mieli mnóstwo do opowiadania, kiedy wrócą, tylko my nie, bo myśmy nigdzie nie wyjechali. - I rozpłakała się już na cały głos, zalewając się łzami. Babcia wzięła ścierkę z jej rąk i wytarła ostatnie szklanki. - No, przestań już rozczulać się nad sobą - powiedziała. - Tym razem ważniejsze było, żeby wyjechali wasi rodzice. Im było to bardziej potrzebne niż wam. Czasami musi się z czegoś zrezygnować. Brygida nic na to nie odrzekła. Poszła do swego pokoju i rzuciła się na łóżko. Czuła się opuszczona przez cały świat. Nawet babcia jej nie rozumie. Kiedy babcia zawołała dzieci na obiad, Brygida wytarła łzy i wydmuchała nos. Od płaczu zawsze robiła się głodna, a z kuchni pachniało apetycznie zupą fasolową. Janek i Henryk trzymali już łyżki w rękach. Babcia postawiła na stole wielką wazę, otworzyła okno i zawołała: - Wasza Wysokość, podano do stołu! Piotruś wszedł do pokoju uroczyście, wolnym krokiem. - Co będziemy dziś jeść? - Zupę z pawich ogonów - odrzekła babcia. Król siadł przy stole i zaczął jeść. Przeszkadzała mu nieco korona z doniczki na głowie. W pewnej chwili zobaczyli przez okno listonosza, który przyjechał na rowerze. Janek wybiegł na dwór i zaraz wrócił z kartą i listem. Karta była od rodziców. Widniał na niej stary zamek na tle lśniącego błękitem nieba. "Robimy piękne spacery i wspaniale wypoczywamy" - pisali tata i mama. List był od Ingeborgi, dużej siostry, która studiowała w mieście weterynarię. "Kochana Babciu - pisała - już za kilka dni przyjadę do domu. Bardzo się cieszę, że Was wszystkich zobaczę. Ale w czasie wakacji muszę napisać pracę semestralną, żeby dostać stypendium". - Stypendium? - spytał Piotruś. - Co to za zwierzę? - To nie jest żadne zwierzę, to są pieniądze, które Ingeborga dostanie na studia z uniwersytetu, jeśli będzie bardzo pilna. Ale posłuchajcie, co pisze dalej. "Mam nadzieję, że dzieci nie będą zbyt hałaśliwe, skoro muszę pracować. Czasami tak straszliwie szaleją po całym domu. Jeśli będą się ciągle kłóciły, z pewnością nie znajdę chwili spokoju. Czy nie mogłabyś im powiedzieć..." - babcia nie była w stanie czytać dalej. Głos załamał jej się z oburzenia. - Czy mamy przez cały dzień przemykać się na palcach? Co jej strzeliło do głowy? - zawołał Janek. - Strasznie się tą swoją pracą przechwala - mruknął Henryk. Brygidzie znów łzy zaczęły się toczyć po policzkach. - Nigdzieśmy nie wyjechali, nie wolno nam się bawić ani biegać, ani w ogóle nic! - łkała. A Piotruś ryknął tak głośno, jak tylko potrafił: - Królowie w ogóle nigdy nie hałasują! Potem wszyscy poirytowani w milczeniu jedli zupę. Nawet babcia, która zawsze znajdowała kojące słowo, nie odzywała się. Po obiedzie włożyła kapelusz, wzięła parasolkę i wyprawiła się do miasta. - Gdzie idziesz? - wołały dzieci. Ale ona nie odpowiedziała. Co za okropny dzień! Jakie nudne i nieprzyjemne wakacje! Dzieci, zgaszone, wałęsały się po domu i podwórzu. Żeby chociaż babcia tu była! Zawsze miała jakiś pomysł, w co można by się pobawić. - A poza tym obiecała mi zrobić prawdziwą złotą koronę z tektury - mruczał Piotruś. W końcu ujrzeli na szosie powracającą babcię. Maszerowała wesoło i śpiewała. Janek, Brygida i Piotruś wybiegli jej naprzeciw. - Gdzie byłaś? - Byłam w szpitalu u Maria. Prosił, żeby was pozdrowić. Czuje się lepiej, ale potrwa jeszcze koło czterech tygodni, zanim noga wyzdrowieje. - A więc nie może wrócić do nas? - spytała Brygida. - Lekarz musi codziennie obejrzeć nogę, a poza tym Mario nie miałby tutaj żadnej opieki, bo nikogo tu nie będzie. - Przecież my tu jesteśmy! - zawołał Janek. Babcia potrząsnęła głową. - Nas tu nie będzie, ponieważ wyjeżdżamy. Dzieci stanęły jak wryte, wlepiając oczy w babcię. Pierwszy opanował się Janek. - Wyjeżdżamy? Ale kiedy i gdzie? Babciu, mów prędko! - Och, tak, babciu, powiedz, powiedz! - wołali Piotruś i Brygida. - A więc posłuchajcie - rzekła babcia. - Ingeborga musi mieć spokój do pracy, a wam bardzo dobrze zrobi zmiana powietrza. Prawdę powiedziawszy, mnie także ogarnęła chęć podróżowania. Ale pieniądze mamy tylko na prowadzenie gospodarstwa domowego i nasza podróż musi być tania. W czasie moich odwiedzin w szpitalu spytałam Maria, czy nie pożyczyłby nam na kilka tygodni swego zielonego wozu i konia. Zgodził się chętnie, możemy więc pojeździć sobie trochę po kraju. Dzieci były zachwycone. Śmiały się i krzyczały jedno przez drugie. - Jak Cyganie! - zawołał Piotruś. - Ale czy zmieścimy się wszyscy w wozie? - spytała Brygida i zaczęła liczyć na palcach: - Ty, Henryk, Janek, ja, Piotruś, koza, papużka, kot, mój królik, żółw, myszki Piotrusia i Malec. - Henryk chce pojechać na wycieczkę rowerową ze swoim przyjacielem - powiedziała babcia. - Malca, kozę i kota zostawimy z Ingeborgą. Oni nie robią wiele hałasu. A dla nas wystarczy miejsca. Wszystkie dzieci jednocześnie usiłowały wziąć babcię pod rękę, a potem tryumfalnie poprowadziły ją do domu. Przez całe popołudnie paplały, śmiały się i wciąż robiły coraz to nowe plany. Co to był za wspaniały dzień! .tc Życie cygańskie .tc Janek siedział na koźle i grał na organkach: "Wesołe jest życie Cyganów", a końskie kopyta uderzały po szosie do taktu. Obok Janka siedziała babcia w długiej czarnej sukni i słomkowym kapeluszu koloru lila; w rękach trzymała lejce. Janek ciągle na nowo zdumiewał się, jak świetnie babcia potrafi powozić. Od razu widać było, że wyrosła na wsi. Śpiewała piosenkę, której melodię grał Janek, a i z wnętrza wozu, gdzie krzątała się Brygida, też dobiegał śpiew. Tylko Piotrusia nie było słychać. Siedział na tylnej ławce i w milczeniu przyglądał się krajobrazowi z żółtymi łanami zbóż. Był jarzący się, rozświetlony słońcem letni dzień. Od czasu do czasu mijał ich jakiś samochód. Ludzie śmiali się, machali rękami i cieszyli się na widok wesołego, zielonego wozu z wypucowanymi do połysku szybami. Maks, zadowolony, że nie musi już dłużej stać w obórce, żwawo kłusował przed siebie. Pawełek, papużka falista, której klatka kołysała się na przodzie wozu, wykrzykiwał wesoło: - Dalej, dalej, dalej! W porze obiadu zatrzymali się na leśnej polanie. Maks mógł się paść, a babcia na kuchence spirytusowej gotowała zupę. Jedli siedząc w trawie, śmiali się i trajkotali. Tylko Piotruś był milczący. - Co ci jest, kochanie? - spytała babcia. - Czy brzuch cię boli? Piotruś potrząsnął głową. - Czy chciałbyś jeszcze zupy, Piotrusiu? - zapytała nieco później Brygida. - Nie jestem Piotruś. - No, dobrze - powiedziała niecierpliwie Brygida. - Czy Wasza Wysokość chce jeszcze zupy? - Nie jestem żadnym królem - burknął Piotruś. - No, to kim jesteś? - Jestem hrabiowskim dzieckiem, ukradzionym prze Cyganów. Teraz wreszcie wyjaśniło się, dlaczego był taki cichy i smutny. - A więc jedz - powiedziała babcia szorstko. - Nie po tośmy cię ukradli, żebyś opadł z sił i tylko wciąż siedział i siedział. Za kilka dni będziesz musiał tańczyć na linie. Rzuciwszy babci oskarżycielskie spojrzenie, Piotruś pozwolił ponownie napełnić sobie talerz. Tak właśnie babcia powinna się zachować - od razu zrozumiała, że teraz nie może już być kochaną babcią, lecz musi być zła i surowa, by naprawdę poczuł się bezdomnym, małym dzieckiem hrabiowskim. Po obiedzie babcia wyciągnęła swoją robótkę, a dzieci chodziły po lesie. W południowym upale pachniał jodłami i grzybami. Brygida odkryła krzaki z dojrzałymi malinami. Dzieci najadły się do syta, ale podrapały sobie ręce i nogi, usiłując dosięgnąć największych i najpiękniejszych jagód, które zaniosły babci. - Gdzie teraz pojedziemy? - spytał Janek. Babcia złożyła robótkę i wstała. - W nieznane. I tak się też stało. Na każdym zakręcie robili głosowanie i jechali tylko takimi drogami, które im się podobały - między gęstymi, ciemnymi jodłami, wśród których zdawały się mieszkać krasnoludki, przez łąki, na których pasły się łaciate krowy, i przez wsie, gdzie na dachach były bocianie gniazda. Pod wieczór musieli przerwać swoją wesołą podróż w nieznane, gdyż babcia chciała kupić w najbliższym miasteczku żywność. Droga wiodąca do miasteczka była bardzo ruchliwa. Nieprzerwanie sunęły nią w dwóch kierunkach dwa rzędy samochodów. Piotruś, który znów siedział na tylnej ławce, zauważył, jak elegancki, czerwony, dwuosobowy samochód sportowy nerwowo usiłował wyminąć wóz Pieselangów, ale mu się nie udawało, gdyż między jadącymi z przeciwnej strony autami nie było przerwy. Piotruś jakby nawet trochę go pożałował. Taki sportowy samochód stworzony jest do szybkiej jazdy, a teraz musiał dostosować się do człapania Maksa. Pan za kierownicą nosił czapkę golfową i skórzaną kurtkę. Bębnił nerwowo palcami w kierownicę i mówił coś, wzburzony, do damy w słonecznych okularach, która ze znudzoną miną siedziała obok niego. Zatrąbił głośno i natarczywie. Ale gdyby nawet babcia na koźle go usłyszała, nie mogłaby zjechać na bok, bo takiej możliwości nie było. Piotruś przyglądał się z zainteresowaniem, jak pan w samochodzie coraz bardziej się podnieca. Twarz miał całkiem czerwoną i wygrażał pięścią wozowi Pieselangów. Teraz Piotruś już go nie żałował. Szybko pokazał mu język. Tamten poczerwieniał jeszcze bardziej. Uderzył pięścią w kierownicę, spojrzał na zegarek, potrząsnął głową i wyglądał tak, jakby lada moment miał wyskoczyć ze skóry. Piotruś spodziewał się, że to zobaczy. Za czerwonym autem sportowym zbierał się coraz dłuższy i dłuższy wąż samochodów. Wszyscy musieli jechać tak wolno, jak wolno biegł zmęczony Maks, i wszyscy byli tak niecierpliwi i podnieceni, jak kozy, kiedy się je wypuści z obory, a one przepychają się i tłoczą, bo każda chce być pierwsza na pastwisku. W końcu ukazała się jakaś boczna dróżka. Babcia skierowała na nią Maksa. Szosą koło nich pomknęła sfora uwolnionych samochodów. Tylko pan w czapce golfowej nadal jechał za Pieselangami. Babcia zsiadła z kozła i zawołała dzieci. - Wiecie, dlaczego tu zboczyłam? Czy widzieliście już coś takiego? Nie, nie widzieli. Ze zdumieniem przyglądali się mrowisku wysokości człowieka, pokrytemu mnóstwem rojących się mrówek. - Mrówczy wieżowiec - powiedział Janek. Babcia skinęła głową. - I nadal jeszcze budują. Do kopca rzeczywiście wiodło wiele dróżek, po których pilne, małe mrówcze robotnice holowały materiały budowlane. Nagle wszyscy, babcia i dzieci, wzdrygnęli się. Zazgrzytały hamulce i pan w golfowej czapce wyskoczył z wozu. - Co pani przyszło do głowy, żeby przez tyle czasu paraliżować ruch! - wrzasnął do babci. - Co za pomysł jeździć po kraju takim przedpotopowym pojazdem, którego nie może wyminąć żadne przyzwoite auto? To powinno być zabronione! - Dlaczego? - odparła babcia łagodnie. - Nasz wóz jedzie przecież zupełnie dobrze. - Nazywa to pani jazdą - krzyczał mężczyzna - jazdą? Ten wóz pełznie jak ślimak! Babcia uprzejmie pokiwała głową. - Tak, to jego zaleta. Widzi się dzięki temu różne rzeczy, których nigdy by się nie zauważyło z szybko jadącego samochodu, ot, chociażby tego mrowiska. Mężczyzna parsknął. - Nic mnie nie obchodzi pani mrowisko! O szóstej miałem być w Goldbach, a pani mi w tym przeszkodziła. - Bardzo mi przykro - powiedziała babcia. - Nie powinien pan jednak uganiać się wciąż tylko za interesami, ale zrobić sobie również urlop. - Spojrzała na niego z troską. - Nie wygląda pan bardzo zdrowo. - Ale ja właśnie jestem na urlopie. Babcia zmarszczyła czoło. - Dlaczego więc tak się pan spieszy? - O Boże, pani nie ma o niczym pojęcia! Mój urlop został dokładnie zaplanowany. Wszędzie zamówione są kwatery i muszę tam być punktualnie. Dziś w Goldbach, jutro w Hinterfeldbergu, pojutrze w Eisenstadt... Ale to nie pani sprawa. Wskoczył do auta, siadł obok damy w słonecznych okularach, ciągle wyglądającej na znudzoną, i zamknął drzwi. - Poza tym - zawołał, kiedy już włączył silnik - niech pani powie temu swojemu nicponiowi, który siedział na ławce z tyłu, że złoję mu skórę, jeżeli jeszcze raz pokaże mi język. No, dzięki Bogu, że się już nigdy więcej nie zobaczymy. Auto ruszyło z wizgiem, aż żwir się rozprysnął. Babcia i dzieci odwrócili się znowu ku mrowisku i obserwowali, jak mrówki pomagały sobie wzajemnie dźwigać wielkie ciężary. Piotruś wyszedł z wozu, do którego przezornie się schował. Trochę się wstydził. Hrabiowskie dziecko z pewnością nikomu nie pokazuje języka. W pół godziny później wjechali do miasteczka. Wywołali wielką sensację. Ludzie na ulicach zatrzymywali się i patrzyli za nimi. Dzieci biegły obok wozu krzycząc i śmiejąc się. W zagęszczonym ruchu ulicznym jechali teraz bardzo wolno i sporo czasu minęło, nim znaleźli parking. Babcia wmanewrowała Maksa i wóz w lukę między oplem i mercedesem. Maks popatrywał melancholijnie na rzędy aut, między które został wciśnięty, i przestępował niespokojnie z nogi na nogę. Babcia zawiesiła mu worek z owsem. - Któreś z nas musi zostać przy nim, żeby nie czuł się taki samotny - powiedziała. Gotowość pozostania wyraził Piotruś. Babcia, Brygida i Janek szybko poszli zrobić konieczne zakupy, gdyż zbliżała się godzina zamknięcia sklepów. Kiedy wrócili obładowani torbami, Maksa i Piotrusia otaczała gromadka ludzi. Był tam także policjant, i zbliżając się, dostrzegli, że trzyma Piotrusia za rękę. - Co z nim jest? - spytała babcia. - Czy coś zbroił? - On nie! - odpowiedział policjant, przeszywając babcię świdrującym wzrokiem. Potem pochylił się do Piotrusia i spytał: - Czy to ta pani? Piotruś z powagą kiwnął głową i mocniej ściskając dłoń policjanta, spojrzał na niego błagalnie swymi wielkimi oczami. Wyglądał na dziecko delikatne, i bezradne. Ludzie, którzy stali dokoła, odwrócili się ku babci, Jankowi i Brygidzie i patrzyli na nich z wyrzutem. Gruby mężczyzna w czarnym płaszczu i czarnym kapeluszu podszedł do babci i zawołał: - Nie wolno się pani stąd ruszać! Jak gdyby babcia miała zamiar gdzieś uciec. - Proszę, niech mi pan powie, czego pan od nas chce - powiedziała energicznie do policjanta. Policjant odchrząknął. - Dziecko zauważyli ci państwo, jak wzdychając siedziało na schodkach tego osobliwego wozu. - Tak - wtrąciła się jakaś kobieta, a głos aż załamywał się jej ze wzburzenia. - Spytaliśmy tego biedaka, dlaczego jest taki smutny, a on nam powiedział - załkała - że ukradli go bogatym rodzicom Cyganie. - Czy to prawda? - zagrzmiał policjant do babci. - Chce pani dostać za dziecko okup? Babcia z zakłopotaniem patrzyła w ziemię. - No, dobrze, skoro pan już to wie, niech go pan weźmie i zwróci jego rodzicom - powiedziała w końcu. Piotruś zbladł. - Oczywiście, zwrócimy go rodzicom! - zawołał gniewnie policjant. - Ale najpierw pójdzie pani ze mną i zostanie osadzona w więzieniu, dopóki się sprawa nie wyjaśni! Tego dla Piotrusia było za wiele. - W więzieniu? - wykrzyknął przerażony. - Babcia ma iść do więzienia? Nie, nie, proszę, nie, panie policjancie! Policjant patrzył na niego zdezorientowany. - Jak to, nie chcesz, żeby ta zła kobieta została zamknięta? - Nie - szlochał Piotruś - nie, nie, to jest przecież moja kochana babcia! Policjantowi zaczęło coś świtać. - A więc ty wcale nie jesteś ukradzionym hrabiowskim dzieckiem? - spytał surowo. Zalewając się łzami Piotruś potrząsnął głową. - Nie, ja się tylko tak bawiłem. Czy muszę iść do więzienia? Ryczał teraz na cały głos. - Proszę pokazać mi swój dowód - powiedział policjant wściekłym głosem do babci. Wyjęła dowód z torebki i powiedziała z uśmiechem: - Jestem panu bardzo wdzięczna, panie wachmistrzu, że się pan zatroszczył o chłopca. W kraju, gdzie policja roztacza taką pieczę nad dziećmi, można rzeczywiście żyć spokojnie. Policjant chrząknął zmieszany i oddał babci dowód. Szybko opuścili parking i miasteczko. Piotruś wcisnął się na kozioł między Janka i babcię. Kiedy Janek go szturchnął, nie podniósł, jak zwykle, wrzasku, tylko się przytulił jeszcze mocniej do babci. - Hej, ty, hrabiowskie dziecko - kpił Janek - czy ta ławka nie za twarda dla ciebie, przecież przyzwyczajony jesteś do siedzenia na jedwabiach i aksamitach? - Daj mu spokój - powiedziała babcia. - Przez niego o mało nie poszłaś do więzienia - sarknął Janek. - Być może byłoby całkiem interesujące poznać również coś takiego - odrzekła babcia. Ale Janek ciągle nie mógł się uspokoić. - I co by się wtedy stało z naszą podróżą? Jak to dobrze, że wyjechali z miasteczka! Przy brzegu szosy tkwiło czerwone auto sportowe. Maska silnika sterczała wysoko podniesiona, pan w skórzanej kurtce tkwił górną połową ciała we wnętrzu samochodu, widać było tylko zadek. Młoda dama w słonecznych okularach siedziała w rowie, paliła papierosa i wyglądała na jeszcze bardziej znudzoną niż przedtem. - O, fajnie, mają defekt! - zawołał Janek. - Dobrze im tak! Jedź dalej, babciu! - Tak, tak! - poparł go Piotruś. - Bo jak ten mężczyzna mnie złapie, da mi lanie za to, że pokazałem mu język. Jedź, babciu! Ale babcia zatrzymała Maksa i spytała: - Czy moglibyśmy państwu pomóc? Młoda dama zdjęła okulary i od razu wyglądała o wiele ładniej. - Fryderyku Wilhelmie! - zawołała. Górna część ciała mężczyzny wynurzyła się z auta. - Co takiego? Włosy miał rozczochrane, twarz znowu bardzo czerwoną, a na czole plamę. Jego ręce były czarne od smaru. Młoda dama wskazała okularami zielony wóz, a babcia jeszcze raz spytała: - Czy moglibyśmy państwu pomóc? Kiedy mężczyzna zobaczył zielony wóz, musiał najpierw głęboko zaczerpnąć powietrza. Młoda dama powiedziała miłym głosem: - Minęło nas już sześć aut, chociaż machaliśmy. To jest pierwszy wóz, który się zatrzymał. Myślę, że powinnam pojechać z nimi do najbliższego miasta, żeby sprowadzić mechanika. Ty sam chyba jednak sobie nie poradzisz, Fryderyku Wilhelmie? Mężczyzna z wściekłością trzasnął ręką w maskę. - Nie mogę wykryć, co się stało! A poza tym przecież tamci w warsztacie dopiero co go przeglądali. Właściwie już na nikim nie można polegać. Odwrócił się do babci. - Byłoby miło, gdyby zechciała pani zabrać moją narzeczoną do najbliższego warsztatu. Byłbym pani ogromnie zobowiązany, droga pani. Bardzo się spieszymy. Dziś wieczorem musimy być w Goldbach, jutro w Hinterfeldbergu, a... Daisy, gdzie musimy być pojutrze? - W Eisenstadt - powiedziała babcia. - Skąd pani to wie? - spytał mężczyzna. Babcia uśmiechnęła się. - Oznajmił nam to pan podczas naszego ostatniego spotkania. Mężczyzna chrząknął zakłopotany. - No, tak... ale dziękuję pani za gotowość przyjścia nam z pomocą. - Janek i Piotruś, zróbcie pani miejsce na koźle. Lecz zanim chłopcy zdążyli zejść z kozła, młoda dama zawołała: - Ach, proszę, czy mogłabym jechać w środku wozu? Błyskawicznie zniknęła w otwartych przez Brygidę drzwiach i z okrzykiem radości siadła na jednym z łóżek. Już się nie nudziła, kazała Brygidzie wszystko sobie pokazywać i ciągle zadawała pytania. - Kto z was śpi na dolnych, a kto na górnych łóżkach? Na czym gotujecie? Gdzie trzymacie naczynia? Przestraszyła się trochę myszek Piotrusia, które w drucianej klatce biegały po bębnie. Ale królika Brygidy posadziła sobie na kolanach i głaskała jego miękkie futerko. - Mamy też żółwia opowiadała z dumą Brygida. - Janek nosi go w kieszeni spodni. Młoda dama była wszystkim zachwycona. - A ta starsza pani to wasza babcia i pozwala, żebyście zabierali w podróż wszystkie swoje zwierzęta, i jeździ z wami cygańskim wozem? Taką babcię też bym chciała mieć. - A jaka była pani babcia? - Och, zawsze chciała, żebym nosiła piękne sukienki, i musiałam mieć czyste ręce i paznokcie i uczesane włosy, i nie mogłam się niczemu sprzeciwić, i nie pozwalała mi biegać, i nie mogłam jeść jajek, bo od tego można dostać bólu brzucha, ani pić oranżady, i nie wolno mi było mieć żadnych zwierząt, bo od tego można by zachorować. Brygida spojrzała na nią ze współczuciem. - Ale teraz jest pani dorosła i może robić, co tylko pani zechce. Młoda damam potrząsnęła głową. - Inni dorośli uważaliby, że to dziwaczne, gdybym biegała z brudnymi paznokciami i nie uczesanymi włosami, a mój narzeczony wyśmiałby mnie, gdybym zamiast wina piła oranżadę. A zwierząt też nie cierpi. Zatrzymali się przed warsztatem naprawy samochodów. Młoda dama wyskoczyła z wozu. Zanim się pożegnała, poszła do sklepu obok warsztatu. Ukazała się niebawem obładowana paczkami i każdemu z dzieci dała tabliczkę czekolady, a babci przewiązane ciemnoczerwoną wstążką, ogromne pudło cukierków z różą na wierzchu. Gdy wóz ruszył, długo im machała. Teraz Brygida chciała siedzieć koło babci, i obaj chłopcy musieli jechać na tylnej ławce. Przez dłuższy czas milczała. Nagle objęła babcię i ucałowała ją tak porywczo, że babcia o mało nie wypuściła lejców z ręki. - Co się stało? - spytała przestraszona. - Ach, ja tylko tak... Cóż to był za wspaniały dzień! Kiedy po kolacji siedzieli na łące nad leśnym jeziorem, nie mogli się wprost o wszystkim nagadać. O panu w czerwonym aucie i pięknej damie, o długim wężu samochodów, o olbrzymim mrowisku, o tabliczkach czekolady, jakie dała im młoda dama, i o Piotrusiu, nieszczęsnym hrabiowskim dziecku, i o tym, że babcia omal nie poszła do więzienia. - W więzieniu dają tylko wodę i chleb - powiedział Janek. - I zupę z brukwi - dodała Brygida. - Żadnej zupy z brukwi! - A właśnie, że tak! Piotruś zaczął żałośnie popłakiwać. - Ja przecież nie lubię zupy z brukwi! - Nie ty byś ją dostawał, tylko babcia. Piotruś płakał coraz głośniej. - Ale babcia też nie powinna jeść tego, czego ja nie lubię! W końcu babcia położyła kres kłótni. - Przestańcie wreszcie paplać i posłuchajcie, co las ma wam do powiedzenia. Zamilkli i patrzyli na gładkie, błyszczące w wieczornym słońcu jezioro. Od czasu do czasu nad powierzchnię wody wyskakiwała ryba. W lesie świergotał cicho jakiś ptak, słychać było różne szmery, szelesty i trzaski. Nagle z gąszczu wyszły na drugi brzeg jeziora dwie sarny, by napić się wody. Gdy słońce padło na ich sierść, zalśniła czerwono. Brygida kichnęła. Sarny podniosły głowy, popatrzyły na nich swymi wielkimi oczyma i kilkoma pełnymi gracji skokami zniknęły z powrotem w gąszczu. Naraz, zupełnie blisko, usłyszeli pukanie. Duży zielony ptak z czerwoną czapeczką skakał w górę po pniu drzewa i spiczastym dziobem uderzał w korę. - Dzięcioł zielony! - wykrzyknął Janek. - Złapię go! Zerwał się z ziemi i zbliżył do drzewa. Ptak odwrócił się do niego tyłem i zdawał się go nie dostrzegać. Lecz nagle przeskoczył na drugą stronę drzewa i po chwili, z wyciągniętą szyją, wyjrzał zza pnia, żeby zobaczyć, czy Janek jeszcze jest. Kiedy Janek postąpił krok naprzód, dzięcioł z głośnym śmiechem przeleciał na stary dąb. - Wyśmiał cię! - cieszyła się Brygida. Tymczasem dzięcioł wśliznął się do dziury w dębie. - To jest jego dziupla do spania - powiedziała babcia. - I położy się teraz wygodnie w łóżku - rzekł Piotruś. Babcia potrząsnęła głową. - Uwiesi się wygodnie na ścianie. Dzięcioł śpi w takiej pozycji, w jakiej widzieliśmy go, kiedy szukał jedzenia uczepiony drzewa. Piotruś zrobił wielkie oczy. - Czy ja dziś w nocy mógłbym też tak spróbować? - Czy on sam zbudował sobie dziuplę do spania? - spytała Brygida. - Ma nie jedną, lecz kilka dziupli do spania i do wysiadywania jajek, a ponieważ nie wszystkich używa, wprowadzają się do nich ptaki, które same nie umieją wykuwać dziupli. - To on jest cieślą! - zawołała Brygida. - Tak, ale ma jeszcze drugi zawód. Jest także strażnikiem. Kiedy dostrzeże jakieś niebezpieczeństwo, wydaje skrzeczący krzyk, którym ostrzega inne zwierzęta w lesie. - Kiedy go widzieliśmy, wydziobywał robaki? - zapytał Janek. - Tak - odrzekła babcia. - Wykuwa dziobem dziury w korze i wsuwa w nie swój długi, lepki język. Język jest tak długi i ruchliwy, że może sięgnąć do każdego zakamarka. - Ten to ma dobrze! - westchnął Janek. - Powinno się mieć taki język na przykład do lizania lodów. .tc Zwiedzanie zamku .tc - Tędy idzie się do zamku - powiedziała Brygida. - Czy zwiedzimy go? - O, tak! - zawołali wszyscy chórem. W przeciwieństwie do większości dzieci, Pieselangowie bardzo lubili zwiedzanie. Babcia, ucieszona, skinęła głową i skierowała Maksa w aleję, po której obu stronach rosły ogromne, tajemniczo szumiące topole. Za zakrętem wynurzył się kremowożółty zameczek z licznymi wykuszami i wieżyczkami, obrośnięty mnóstwem ciemnoczerwonych róż. Spora grupka, składająca się ze starszych dam, surowo wyglądającego pana w okularach i otyłego małżeństwa z grubym chłopcem, czekała przed wejściem i zdumionym wzrokiem spoglądała na zielony wóz. Babcia wprowadziła Maksa w cień wielkiego dębu i zawiesiła mu na szyi torbę z owsem. Potem Pieselangowie przyłączyli się do czekającej grupy. Na tabliczce przy drzwiach było napisane: "Oprowadzanie od godziny 11". W ogrodzie znajdował się zegar słoneczny. Kiedy cień wskazówki padł na godzinę jedenastą, drzwi zamku otworzyły się i wyszedł przeraźliwie chudy, mały człowieczek w o wiele za dużej czapce z daszkiem na głowie. Szczęknął pękiem kluczy, głośno odchrząknął i spróbował nadać swemu nikłemu głosikowi możliwie jak najwięcej mocy. - Proszę wchodzić i proszę, by państwo pamiętali, że we wssspaniałym zamku księcia Henryka niczego nie wolno dotykać, i proszę włożyć kapcie! Z okrzykiem radości Pieselangowie rzucili się na olbrzymie filcowe kapcie, stojące rzędem pod ścianą. - I proszę nie hałasować! - powiedział surowo przewodnik. - I proszę, żeby państwo przyszli tutaj. Wszyscy posłusznie zgromadzili się wokół niego. - Ten wssspaniały zamek księcia Henryka zbudowany został w latach 1560_#1561, a budowano go przez pięćset sześćdziesiąt sześć dni. Ma dwadzieścia dwie komnaty. Ten hall ma piętnaście metrów wysokości, a wssspaniałe schody, które wiodą na górę, liczą sto stopni. Wszystkie spojrzenia poszły w ślad za jego wskazującym palcem. - A teraz przejdziemy do wssspaniałej sali jadalnej. Cała grupa poczłapała za nim w lużnych, filcowych kapciach. - Ta sala jadalna ma piętnaście metrów długości i sześć metrów szerokości. Umeblowanie pochodzi z 1575 roku, z wyjątkiem stołu, który pochodzi z trzynastego wieku. Rodzina księcia składała się w roku 1575 z czterech osób i miała trzynaścioro służących. - Dlaczego dla czterech osób potrzebowali oni takiego długiego stołu i aż trzynaścioro służących? - spytał Janek. Przewodnik rzucił mu karcące spojrzenie, ale babcia powiedziała: - Żyli wówczas w wielkim luksusie i często przyjmowali licznych gości. Kiedy przebywali tu goście, jedzenia nie stawiano tak po prostu na stole, jak u nas. Wnoszenie potraw odbywało się bardzo uroczyście, mniej więcej tak. Najpierw wkraczał herold, człowiek w kolorowym stroju, który uderzał laską w podłogę i oznajmiał, co będzie podane do jedzenia i picia. Główne danie stanowił przeważnie pasztet z niespodzianką. Za heroldem podążało sześciu służących z butelkami najszlachetniejszego wina, potem szedł kucharz w białej, wysokiej czapce, niosąc ogromną złotą wazę z zupą, potem czterech kuchcików, którzy nieśli wielkie srebrne półmiski z gotowanymi rybami, a każda ryba miała w pysku różę. Następnie wchodziło czterech szczególnie silnych mężczyzn, którzy na misie wysadzanej szlachetnymi kamieniami dźwigali olbrzymi pasztet, i wreszcie dwie piękne dziewczyny ze złotymi i srebrnymi koszykami, pełnymi owoców, migdałów, rodzynków i słodyczy. Wnoszeniu potraw przez cały czas towarzyszyła muzyka niewielkiej kapeli. Owi silni mężczyźni stawiali pasztet z niespodzianką na stole, pokrywa podnosiła się i ze środka wyskakiwał mały Murzynek. - Czy Murzynka też zjadali? - spytał Piotruś. Babcia roześmiała się. - Ależ nie, głuptasku, oczywiście, że nie! Murzynek musiał usiąść koło księżnej, a ona karmiła go kurzymi udkami i słodyczami. Bo w pasztecie były też kurze udka. Nie tylko mali Pieselangowie, lecz także wszyscy inni obrócili się ku babci i z zanteresowaniem jej słuchali. - Nie jadali tak, oczywiście, każdego dnia, tylko wtedy, gdy obchodzili jakieś ważne święto - powiedziała babcia. Nagle przewodnik znowu głośno chrzknął i natężył głos do granic swoich możliwości: - A teraz przejdziemy do następnej komnaty, wssspaniałego salonu księżnej. - Z wściekłością spojrzał na babcię i energicznie ruszył naprzód. - Ten pokój mierzy osiem metrów długości i pięć metrów szerokości i ma cztery okna, przez które możemy wyjrzeć do ogrodu, gdzie rośnie dwadzieścia pięć gatunków wssspaniałych róż. Janek zaczął okropnie ziewać i znów ściągnął na siebie surowy wzrok przewodnika. - Teraz pójdziemy do wssspaniałej sali lustrzanej, która jest największym klejnotem zamku - ciągnął przewodnik. W tejże chwili babcia zawołała: - Dzieci, popatrzcie no, co ja tu odkryłam! To małe książęta zrobiły dla swojej mamy. I wskazała na trzyczęściowy parawan, gęsto oklejony małymi obrazkami. Niektóre obrazki dziecięce ręce wycięły nieco niezgrabnie, ale wszystko wyglądało wesoło i barwnie. Byli tam mali żołnierze pędzący na ognistych rumakach, pieski i kotki bawiące się piłką, był klown z czerwonym nosem, wytworna tancerka w białej sukience, kosze z kwiatami i owocami, a nawet Cygan z tańczącym niedźwiedziem. Nie tylko dzieci, również i dorośli stłoczyli się przy parawanie. Babcia powiedziała: - Wyobrażacie sobie, jak dzieci podczas popołudniowego wypoczynku wycinały i naklejały te obrazki? W końcu dumne i szczęśliwe przyniosły matce gotowe dzieło. A ona - jak sami widzicie - postawiła je między swymi najkosztowniejszymi przedmiotami. Przerwało jej głośne chrząkanie. Przewodnikowi niemal oczy wyszły z orbit, był wściekły i wyglądał tak strasznie, jak tylko tak mały człowiek mógł wyglądać. - Kto tu oprowadza, pani czy ja? Odwrócił się i poszedł do przodu, a cała grupa wystraszona jak owce podczas burzy, podążyła za nim. Jego głos drżał nieco, gdy znów zaczął mówić: - A więc jest to sala lustrzana, największy klejnot zamku. Ma dwadzieścia metrów długości, siedem szerokości i sześć wysokości. Wyposażono ją w w dwadzieścia pięć luster, ale wygląda to tak, jakby znajdowało się ich tu dwieście pięćdziesiąt, a nawet więcej. Rzeczywiście, widok był niezwykły. Ponieważ niektóre lustra wisiały naprzeciwko siebie i bez końca przeglądały się w sobie, stwarzały złudzenie przeogromnych amfilad. Brygida oglądała się w lustrze. Stała w wielkiej sali, a za nią stała druga, nieco mniejsza Brygida, a za tą Brygidą jeszcze mniejsza i tak dalej, i tak dalej. Wydawało się, że stoi tu nieskończona ilość Brygid. - Proszę zwrócić uwagę na wssspaniałe żyrandole w tej sali. Pochodzą z 1570 roku i zapalano je podczas wielkich uroczystości. Paliło się w nich sto świec, ale dzięki lustrom wyglądało to tak, jakby paliło się tysiąc. Pan w okularach tłumił ziewanie, większość dam miała szklane oczy. Gruby chłopiec wyrażał swoje zrozumienie dla sztuki śpiąc na stojąco. Nagle senną atmosferę przerwał przeraźliwy krzyk. Jedna z dam wpatrywała się wytrzeszczonymi oczyma w róg sali, a potem wrzasnęła: - Mysz! - i wskoczyła na stojące obok krzesło. - Proszę zejść! - zaskrzeczał przewodnik. - Co też pani przyszło do głowy! Krzesło pochodzi z 1566 roku i zostało poddane renowacji w 1715 roku! - Ale tu jest mysz! - piszczała dama. W tej samej chwili Piotruś zawołał: - Zuza! Babcia próbowała uspokoić wzburzoną damę. - Proszę się nie bać, to oswojona myszka. Należy do mojego wnuka i nie gryzie. Pozostali turyści zbili się trwożliwie w ciasną gromadkę. Nagle jakaś inna dama wykrzyknęła: - Och, tu jest druga! - Adela! - zawołał Piotruś. - Jak one uciekły? Przecież trzymałem je w mocno zaciśniętej kieszeni spodni. Pośród dam wybuchła panika, gdyż z kolei wrzasnęła trzecia: - Tu jest mnóstwo myszy, całe mnóstwo myszy! Pokazała na wiszące naprzeciw lustro, w którym Zuza i Adela odbijały się niezliczoną ilość razy, i wyglądało to tak, jak gdyby dokoła hasały całe hordy. Wytrącony z równowagi przewodnik wreszcie się opanował. - W tym wssspaniałym zamku nie wolno biegać żadnym myszom! - krzyknął. - Pozabijam je! I z uniesionym do góry pękiem kluczy zaczął biec w stronę kąta, w którym znajdowała się Zuza. - Nie! - wrzasnął przerażony Piotruś. Na szczęście Zuza wśliznęła się przez otwarte drzwi do sąsiedniej sali. Adela szybko podążyła za nią. - Złap je! - zawołała babcia i Piotruś rzucił się za myszkami. W zamkowych kapciach pognał niczym na łyżwach po gładkich jak lustro posadzkach. Janek spoglądał za nim z zazdrością. Nagle twarz mu się rozpromieniła. - Dwóch myszy sam nie złapie! Pomogę mu! - I pomknął za Piotrusiem. - Ja też! - zawołała Brygida i błyskawicznie zniknęła za drzwiami. - Muszę przypilnować, żeby dzieci nie zrobiły jakiegoś głupstwa - powiedziała babcia i już jej nie było. Osłupiali turyści patrzyli w ślad za nimi. Przewodnik z jękiem opadł na krzesło z 1566 roku. Damy i rodzina grubasów spoglądali na niego z zakłopotaniem. Tylko pan w okularach nagle wybuchnął śmiechem. Śmiał się i śmiał, głośno, z otwartymi szeroko ustami, aż w końcu musiał zdjąć okulary, by wytrzeć łzy. Rodzina Pieselangów przelatywała w pogoni za myszkami przez coraz to nową amfiladę komnat. Z wyjątkiem Piotrusia, który bał się o swoje myszki, wszyscy się znakomicie bawili. Parkiet był gładki jak lodowisko, a ponieważ wszyscy, szczególnie zaś babcia, świetnie jeździli na wrotkach i na łyżwach, szybko i bez trudu go wyprzedzili. W jakiejś sali, gdzie stało mnóstwo książek i atlasów, myszki nagle zniknęły. - Nie ma ich! - szlochał Piotruś. - Bądźcie przez chwilę zupełnie cicho - powiedziała babcia. Stali więc cichutko, nie ruszając się, i niebawem w kącie między starymi rękopisami usłyszeli szelest. Piotruś znalazł się tam jednym susem. Dostrzegł wystający spod papierów różowy ogonek Zuzy i za ten ogonek ją wyciągnął. Po chwili wytknęła swój ciekawy nosek Adela, żeby zobaczyć, gdzie jest Zuza. Piotruś wsunął obie uciekinierki w prawy i lewy rękaw kurtki, gdzie zawsze było im najprzyjemniej i skąd nigdy nie uciekały. Teraz Pieselangowie ruszyli z powrotem, szukając grupy turystów i przewodnika. W większych salach ślizgali się na kapciach, robiąc pętle i zataczając łuki, a babcia kręciła wspaniałe piruety, trzepocząc spódnicą. Kiedy przyłączyli się do grupy, babcia oznajmiła radośnie: - Wszystko w porządku, złapaliśmy je! A kompletnie zdruzgotanego przewodnika spytała: - Ach, drogi panie, ogromnie mnie interesuje, z jakich czasów pochodzi wystrój wssspaniałej biblioteki i ile książek tam zgromadzono. Przewodnik wstał z krzesła i powiedział surowo: - Musi pani okazać cierpliwość, szanowna damo. Najpierw zwiedzimy jeszcze kilka innych sal. Kiedy dojdziemy do biblioteki, powiem państwu wszystko, co warte jest wiedzy. Od tej chwili oprowadzanie odbywało się już bez przeszkód, tylko pan w okularach zachowywał się nie całkiem właściwie. Ciągle chichotał, a od czasu do czasu, w środku najpoważniejszych objaśnień przewodnika, wybuchał głośnym śmiechem. .tc Sztuka gotowania .tc Janek, Brygida i Piotruś kąpali się w rzece. Janek i Brygida pływali na środku, pozwalali się nieść kawałek prądowi i brzegiem biegli z powrotem. Potem znów z głośnym krzykiem i hałasem rzucali się do wody. - Uważajcie, całkiem mnie zamoczycie! - wołał Piotruś, który jeszcze nie umiał pływać i pluskał się w płytkiej zatoczce. Wszyscy troje byli brązowi jak Indianie. Na brzegu siedziała babcia z krzyżówką na kolanach. Obok niej stała klatka z Pawełkiem. Papużka nieufnie popatrywała przez pręty na kąpiące się dzieci. Maks pasł się na łące. Babcia dla ochrony przed słońcem kupiła mu ogromny słomkowy kapelusz i wycięła otwory na uszy. Sprawiał bardzo cudzoziemskie wrażenie w tym stroju na głowie, spod którego zwisały frędzle grzywy, ale jego duże, ciemne oczy patrzyły jeszcze bardziej melancholijnie niż zawsze. Janek i Brygida właśnie znów wdrapali się na brzeg. Otrząsali się jak młode psy, opryskując babcię i Pawełka. - Tfu, do diabła! - wrzasnął oburzony Pawełek. - Nauczył się tego od sztukmistrza - powiedziała babcia z przyganą. Wytarła krople wody z zeszytu z krzyżówkami. - Nie mogę rozwiązać tej krzyżówki, jest za trudna. - Wzdychając schowała zeszyt i ołówek. - Nie będę już zgadywać, pójdę do wsi, żeby kupić coś na obiad. - A co dziś będziemy jedli? - zawołali Janek i Brygida. Także Piotruś zostawił swój zamek z błota, który właśnie budował, i przybiegł, żywo zainteresowany. Babcia wstała. - Pomyślałam sobie, że na pierwsze będzie zupa mięsna z torebki. - Och - zawołała Brygida - ta kleista breja! - Na drugie upiekę kiełbaski - ciągnęła babcia. - Ciągle pieczone kiełbaski! Czy nie umiesz nic innego? - spytał Janek. - Do pieczonych kiełbasek, ze względu na witaminy, zrobię świeżą, zieloną sałatę. - E, sałata! - krzyczeli jedno przez drugie. - Ciągle i ciągle ta sama zielenina! Przecież nie jesteśmy kozy! Babcia zastanawiała się przez chwilę. - Wiecie co? - powiedziała w końcu. - A może byście dzisiaj sami gotowali? Początkowo dzieci były trochę zaskoczone, ale po chwili Janek podskoczył do góry i wrzasnął: - Uhuuu! Świetnie! Babcia znów siadła i wyciągnęła swoją krzyżówkę. - Ale co będziemy gotować? - Budyń - zaproponował Piotruś. - Nie, usmażymy jajecznicę! - zawołała Brygida. - Ach, bzdury! Kotlety! - usiłował przekrzyczeć ją Janek. - Babciu, co mamy gotować? - spytała Brygida. - Część człowieka - powiedziała babcia. - Co?! - zdumione dzieci wytrzeszczyły na nią oczy. - Szukam w krzyżówce części człowieka na cztery litery - wyjaśniła babcia. - Nos - powiedział Piotruś. - Nie pleć głupstw! - zawołała Brygida. - Nos ma tylko trzy litery. Ucho ma cztery. Jednak ucho nie było właściwym słowem. - Ja znam takie słowo, ale nie powiem - zachichotał Janek. W końcu babcia sama znalazła. "Noga" - wpisała litery. - Babciu, nie możemy się zgodzić, co mamy gotować - powiedziała Brygida. - W takim razie - orzekła babcia, nie podnosząc głowy znad krzyżówki - niech każde z was gotuje innego dnia. Dziś Brygida, jutro Piotruś, a pojutrze Janek. - Przecież Piotruś nie umie gotować - powiedziała Brygida. - A właśnie, że umiem! - zawołał Piotruś bliski płaczu. - Zobaczysz, jak umiem gotować! Podczas gdy Janek znów pluskał się w rzece, a babcia siedziała ze swoją krzyżówką w cieniu wierzby, Brygida poszła do najbliższej wioski po zakupy. Towarzyszył jej Piotruś. Na skraju wsi stał wózek z lodami. - Kup mi loda - poprosił Piotruś. Brygida potrząsnęła głową. - Nie będę marnowała pieniędzy przeznaczonych na zakupy. Kupiła jajka i margarynę. Kartofle mieli w skrzyni w wozie. Kiedy wrócili, Piotruś chciał wejść z nią do wozu. Pomyślał, że może udałoby mu się coś podpatrzyć. Nie był bowiem całkiem pewny, czy potrafi przygotować prawdziwy obiad. Ale Brygida odprawiła go surowo: - Do gotowania potrzebny jest spokój, inaczej nic z tego nie wyjdzie. - I z ważną miną zniknęła wewnątrz wozu. Przez chwilę na łące panowała południowa cisza. Piotruś przycupnął koło babci w cieniu drzewa, Janek leżał w wysokiej trawie i czytał książkę o Indianach. Nagle z wozu rozległ się przeraźliwy krzyk i z drzwi wypadła Brygida, trzymając uniesiony wysoko do góry kciuk prawej ręki. Z palca kapała krew. Babcia, Janek i Piotruś natychmiast ją otoczyli. - Nóż do obierania kartofli jest taki ostry - lamentowała Brygida. Babcia wydobyła apteczkę, wydenzyfekowała ranę jodyną i nałożyła na palec solidny opatrunek. - Czy odcięłaś sobie nożem kawałek palca? - kpił Janek. - Mielibyśmy chociaż trochę mięsa do tej twojej jajecznicy! Z nadąsaną buzią Brygida znów zniknęła w wozie. Babcia z Piotrusiem powrócili do krzyżówki, a Janek do książki o Indianach. Po jakimś czasie Brygida wysunęła głowę z drzwi wozu. - Babciu, ile to jest: szczypta soli? - Szczypta to szczypta, moje dziecko. Trzeba to sobie określić na wyczucie. - Czy będzie niedługo coś do jedzenia? - zawołał Janek. - Jestem strasznie głodny! - Ja też! - dodał Piotruś. Głowa Brygidy zniknęła, a po chwili rozległo się wołanie: - Obiad gotowy! - Właśnie skończyłam rozwiązywanie krzyżówki - powiedziała ucieszona babcia. - Jak to miło, kiedy nie ma się na głowie obowiązków gospodyni! Na stole ozdobionym kwiatami stał półmisek pełen parujących kartofli. - Ojej, jaki jestem głodny! - jęknął Janek. Brygida miała mocno zaczerwienione policzki i potargane włosy. Kiedy babcia nakładała sobie kartofle, Brygida podała Jankowi talerz z jajecznicą. - Dziękuję - powiedział Janek i postawił go przed sobą. - Nabierz sobie i podaj dalej - rzekła Brygida. Janek zastygł z ustami otwartymi na całą szerokość. - Co, ta jajecznica jest dla nas wszystkich? Ja myślałem, że tylko dla mnie. - Na każdego wypada po pół jajka, to przecież powinno wystarczyć - odparła Brygida obrażona. - A jeżeli jesteś taki głodny, możesz jeść kartofle. Jest ich dość. Kiedy Janek włożył w usta pierwszy kartofel, twarz mu się wykrzywiła. - O Boże, ile ty soli tu wsypałaś? - Tylko szczyptę - odpowiedziała Brygida bliska łez. - No, no - łagodziła babcia - jajecznica jest bardzo smaczna. Kartofle są wprawdzie trochę przesolone, ale kiedy gotuje się po raz pierwszy, nie zawsze wszystko się udaje. - Właśnie! - tryumfowała Brygida. - Zobaczymy, co ty nam ugotujesz, Janku. Janek nic na to nie odrzekł. Miał nadzieję, że do syta naje się deserem. Ale o deserze Brygida zapomniała. - Nie ma budyniu? - piszczał Piotruś. - Nie ma nic słodkiego, zupełnie nic? Teraz Brygida naprawdę już zaczęła płakać. - Przecież ja i tak miałam tyle roboty. Jak więc mogłam ugotować jeszcze budyń? Wieczorem babcia postawiła na stole górę kanapek, dwa razy wyższą niż zawsze. Nie została z niej ani jedna kromka. Piotruś niespokojnie kręcił się w łóżku. Jutro on będzie musiał gotować. Tylko co i jak? Jeśli nic nie ugotuje, rodzeństwo go wyśmieje, a Brygida powie: "Widzisz, jednak nie potrafisz gotować, jesteś jeszcze za mały". Lecz nagle wpadł na pewien pomysł i wkrótce zasnął uspokojony. Następnego ranka obudził się pierwszy. Wyśliznął się z łóżka i lekko potrząsnął babcię za ramię. - Babciu, wstań - wyszeptał. - Ależ dlaczego, kochanie? - spytała rozespana babcia, rzuciwszy okiem na zegarek. - Musisz mi zrobić czapkę kucharską - powiedział Piotruś. - Bez czapki nie będę umiał gotować. Przed południem babcia zabrała się do robienia wysokiej, białej czapki. - Pożyczysz mi swojej książki kucharskiej? - spytał Piotruś. - Wiem już, co chcę ugotować, ale może znajdę coś lepszego. Potem położył się na brzuchu obok babci i składał litery. - S_t_e_k b_a_r_a_n_i z p_i_e_c_z_a_r_k_a_m_i. Ponieważ Piotruś chodził do szkoły dopiero przez jeden rok i czytanie sprawiało mu jeszcze duże trudności, poprosił Brygidę, by przeczytała mu dalej. Brygida przykucnęła koło niego i czytała: - "Każdy porządny obiad powinien składać się co najmniej z trzech dań, na przykład z zupy albo przystawki, z dania głównego i z deseru". - Ugotuję obiad z trzech dań - oświadczył stanowczo Piotruś. Babcia pracowała nad czapką, a Brygida czytała przepisy. Czapka wreszcie została ukończona, ale Piotruś ciągle jeszcze nie był zdecydowany, czy ma ugotować węgierski gulasz, czy upiec udziec dzika, czy też indyka z ananasami. Brygida niespokojnie spoglądała na słońce, które stało już dość wysoko. - Jeżeli chcesz zdążyć do południa, musisz się naprawdę bardzo pospieszyć - powiedziała. - Zdążę - odrzekł Piotruś pewnym głosem. - Zrobię raczej to, co sobie wcześniej wymyśliłem. Nasadził na głowę wysoką czapkę kucharską i podreptał do wsi po zakupy. Punktualnie w porze obiadu wytknął głowę w białej czapce kucharskiej z drzwi wozu i zawołał, by przyszli jeść. Promieniał. - Co masz dobrego, Piotrusiu? - spytał Janek. - Nie jestem Piotruś - odrzekł Piotruś poważnie. Janek westchnął. - Znowu to samo. Co jest do jedzenia, kucharzu? - Musisz powiedzieć: panie kucharzu, bo ja jestem naczelny kucharz. A obiad składa się z trzech dań. Janek klepnął go w ramię. - Świetnie, panie kucharzu, w takim razie nie będziemy głodni. Podane zostało pierwsze danie. - Ach! - zawołali Janek i Brygida. Na każdym talerzu leżała spora porcja lodów waniliowych. Pieselangowie zajadali z apetytem. - Wspaniały pomysł! - powiedział Janek z uznaniem. Brygida była trochę zazdrosna, bo wczoraj jej sztuki kulinarnej tak nie podziwiali. Niebawem talerze zostały opróżnione. - A teraz drugie danie, panie kucharzu - powiedziała babcia. Piotruś wyszedł z wozu. - Gdzie idziesz? - Zaraz wrócę - odrzekł Piotruś z ważną miną. - Muszę przynieść główne danie z lodówki. Lodówkę stanowił cień pod wozem. Piotruś przyniósł garnek i z promienną twarzą nałożył każdemu na talerz ogromną porcję lodów poziomkowych, które się już nieco rozpłynęły. - Znowu lody? - skrzywiła się Brygida. - Czy ty w ogóle nic nie ugotowałeś? - Ach, daj mu spokój - powiedział Janek. - W taki upalny dzień zimna kuchnia jest bardzo dobra. Ale głównego dania nie jedli już z takim apetytem jak przystawkę. - A co będzie na deser? - spytali Janek i Brygida. Piotruś zrobił wielce tajemniczą minę. - Jako deser wymyśliłem pewną niespodziankę. Ale jedzcie szybciej, żeby się nie rozpuściła. - Chyba nie są to...? - zaczęła przerażona Brygida. - Lody czekoladowe - powiedział Piotruś, promieniejąc. Wyszedł i wrócił z nowym naczyniem, w którym przelewał się brunatny sos. Lody czekoladowe całkowicie rozpuściły się w upale południa. Nikomu już traz tak naprawdę nie smakowały, a kiedy je zjedli, Janek jęknął: - Już nigdy w życiu nie będę miał ochoty na lody! Następnego dnia Janek bardzo wcześnie zabrał się do pracy. W piaszczystej zatoczce majstrował coś z kamieni i patyków, które przytaszczył z lasu. - Czy pamiętasz o tym, że ty dzisiaj gotujesz? - spytała Brygida. - Owszem - odparł Janek. - Właśnie dlatego to robię. - Jak to? - powiedziała Brygida zjadliwie. - Czy dostaniemy dziś na obiad patyki i kamienie? - O Boże! - jęknął Janek. - Czy nie widzisz, że buduję rożen? Zbudowanie rożna wymagało jednak czasu. Budował go, rozbierał i znów budował. Było już późne przedpołudnie, kiedy wreszcie skończył. - A co będziesz piekł? - spytała Brygida. - Idę na polowanie - odpowiedział Janek. Wyciągnął z wozu strzały i łuk i skierował się w stronę lasu. - Co chcesz upolować? - zawołała Brygida. - No, cokolwiek, zająca albo dzikiego gołębia, czy coś w tym rodzaju. Piotruś i Brygida pobiegli za nim i uwiesili się u jego ramion. - Ach, nie, nie rób tego! - prosiła płaczliwie Brygida. - Małe zajączki są takie słodkie. Janek strząsnął ich ręce. - Och, wy, dziewczęta, naprawdę jesteście okropnie sentymentalne! - jęknął. - Jesz na przykład cielęcinę i nie myślisz o słodkim cielątku. Coś przecież trzeba jeść. - Weź mnie z sobą! - zawołał Piotruś. Ale Janek potrząsnął głową i, samotny i dumny, zniknął w lesie. Brygida, przygnębiona, wróciła na brzeg rzeki i wlepiła oczy w rożen. Połykała łzy na myśl o puszystych zajączkach z okrągłym ogonkiem i jedwabistymi uszami i o dzikich gołębiach z ich błyszczącymi piórkami i łagodnym gruchaniem. Nie, ona nie będzie tego jadła, ani kawałeczka! I nie będzie też nigdy jadła cielęciny. Nagle przyszła jej do głowy cudowna myśl. A może Janek spudłuje albo w ogóle nie spotka żadnego zwierzęcia, jakie chciałby upolować? Zacisnęła mocno kciuk, chociaż ciągle jeszcze ją bolał, żeby Jankowi nie dopisało szczęście na polowaniu. Raczej już wolała dziś głodować. Zaciśnięcie kciuka chyba pomogło. Około pierwszej pojawił się Janek, osowiały, ciągnąc za sobą łuk i strzały. - Nic - mruknął - żadnego zająca, żadnej sarny, żadnego gołębia. Cały las jest jak wymieciony. - Nagle zauważył zwrócone na siebie pytające spojrzenia wszystkich pozostałych i powiedział pospiesznie: - Ale nie martwcie się, nałapię ryb. Jeżeli będą dostatecznie duże, to też możemy upiec je na rożnie. Zaniósł do wozu łuk i strzały i wyszedł z wędką. - Chodź, Piotrusiu, pomożesz mi szukać dżdżownic. Była druga, kiedy napełnili pudełko dżdżownicami. Brygida wzdrygała się, patrząc, jak Janek nadziewa je na haczyk. Potem szerokim zamachem zarzucał wędkę. Na rodzinie głębokie wrażenie wywarła poza, jaką przybrał: stał na rozstawionych nogach, z brzuchem nieco wysuniętym, a wędkę dzierżył mocno w obu rękach. Od czasu do czasu ją wyciągał. Za każdym razem dżdżownica jakimś sposobem znikała z haczyka, ale nie było na nim ryby. Początkowo babcia, Brygida i Piotruś przyglądali się temu z zainteresowaniem, lecz czas płynął, słońce piekło, babci opadły powieki, a Brygida ziewała. W końcu Piotruś wymruczał: - Jestem głodny. - Ja też - poskarżyła się Brygida. - Przecież ty nic nie złapiesz. - Kobiety nigdy nie mają cierpliwości - ofuknął ją Janek. Ale po kilku następnych próbach zwinął żyłkę. Twarz miał czerwoną i ze złością mrugał oczami. - I co teraz? - spytała Brygida, A Piotruś zawołał: - Czy my dzisiaj w ogóle nic nie będziemy jedli? - O Boże - zaperzył się Janek - nie bądźcie tacy łakomi! Ale nie bójcie się, na pewno postaram się o jakieś jedzenie. Odrzucił na bok wędkę i zniknął w lesie. - Czy on znowu poszedł na polowanie? - spytała z lękiem Brygida. Babcia potrząsnęła głową. - Łuk i strzały zostawił w domu. Wyniosła z wozu robótkę i siadła na schodkach. Piotruś i Brygida z burczącymi żołądkami wałęsali się nad rzeką. Piotruś od czasu do czasu popiskiwał: - Jestem taki głodny, jestem taki głodny! Mój brzuch jest zupełnie pusty. - I oskarżycielsko klepał się po swoim okrągłym brzuszku. - Myślisz, że mój wydaje inne odgłosy! - powiedziała ze złością Brygida. Nagle usłyszeli gwizdanie. Z lasu wyszedł Janek z wysoko podniesioną głową i z jakimś węzełkiem w ręku. - No, proszę - powiedział i rozwiązał niezbyt czystą chustkę do nosa. Dumnie wyjął z niej kupkę grzybów i położył przed babcią. - Daj mi koszyk, babciu, to przyniosę jeszcze więcej. Znam miejsce w lesie, gdzie rośnie mnóstwo takich grzybów. Babcia krytycznie popatrzyła na grzyby. Były białe i wyglądały bardzo apetycznie. - Możecie już zacząć je obierać - powiedział Janek. - Kiedy wrócę, usmażę je na maśle. Piotrusiowi i Brygidzie ślinka napłynęła do ust. - A kiedy je zjemy, bardzo szybko uśniemy na zawsze. To są muchomory zielonkawe, najbardziej trujące ze wszystkich grzybów, jakie istnieją. Piotruś i Brygida cofnęli się o krok, a Janek chwycił kij i zaczął walić w grzyby, aż białe strzępy latały dokoła. Po twarzy płynęły mu łzy wściekłości. - Pozbieraj to i wyrzuć w krzaki - powiedziała babcia. - I umyj porządnie ręce. Potem grubo posmarowała każdemu pajdę chleba masłem i kiszką wątrobianą. Wszyscy czworo siedzieli przygnębieni na schodkach wozu i żarłocznie jedli swoje kanapki. Gdy nieco zaspokoili głód, poczuli, że wraca im życie. W końcu Brygida spytała nieśmiało: - Babciu, ugotujesz nam dziś wieczorem coś dobrego? - Tak, babciu, proszę, proszę! - błagał Piotruś. - Hm, ty jednak gotujesz lepiej - mruknął Janek. Babcia skinęła głową. - Co myślicie o zupie mięsnej z torebki? - Ach! - wykrzyknęli wszyscy troje chórem. - I o pieczonych kiełbaskach? - Ach! - I o zielonej sałacie. - Ach! - Mam wielką ochotę na witaminy - dodała jeszcze Brygida. Po popołudniowej drzemce babcia poszła do wioski, by zrobić zakupy. Dzieci wyciągnęły się na łące i marzyły o czekających je rozkoszach jedzenia. Nagle na drodze rozległ się głos klaksonu, a kiedy się obejrzeli, zobaczyli czerwone auto sportowe. W środku siedziała piękna Daisy i machała im ręką. Obok niej królowała babcia. Daisy wyskoczyła z samochodu i pomogła wysiąść babci. Dzieci natychmiast je otoczyły. - Aleście się zdziwili, co? - śmiała się Daisy. - Reperacja naszego samochodu trwała bardzo długo i ciągle jeszcze przebywamy w tej okolicy. Jutro rano jedziemy dalej. Ale jak tylko spotkałam waszą babcię w wiosce, pomyślałam, że ją odwiozę. Rozejrzała się dokoła. - Pięknie tu macie - powiedziała, po czym wskoczyła do auta i zapuściła silnik. - Już pani odjeżdża? - zawołały dzieci. - Chcę tylko przywieźć mojego narzeczonego. Wasza babcia zaprosiła nas na kolację. Tak się cieszę. Nigdy jeszcze nie jadłam kiełbasek z rożna. I szybkie auto pomknęło z szumem. Dzieci z podziwem patrzyły w ślad za nim. - Czy ona mówiła o kiełbaskach z rożna? - dotarło nagle do świadomości Janka. Spojrzał pytająco na babcię. - Tak - odrzekła babcia. - Musimy przecież wykorzystać twój rożen, pomyślałam więc sobie... Ale nie mogła dokończyć, bo przerwał jej radosny wrzask. Pół godziny później pojawili się Daisy i jej narzeczony i tryumfalnie zostali zaprowadzeni do piaszczystej zatoczki. Daisy, śmiejąc się, opadła na piasek, ale jej narzeczony, nim siadł, rozłożył najpierw na ziemi ogromną, śnieżnobiałą chustkę do nosa. Rozejrzał się dokoła trochę niepewnie. - Czy się tu nad rzeką nie przeziębimy? - Ach, przecież dzisiaj jest tak ciepło! - zawołała Daisy. - Ogromnie się cieszę, żeśmy się znów z panią spotkali. Babcia przyniosła w filiżankach zupę mięsną, która wszystkim ogromnie smakowała. Janek tymczasem rozpalił ognisko na kamieniach pod rożnem. Ognisko nie było ani za duże, ani za małe, akurat w sam raz. Kiełbaski zostały nadziane na metalowy pręt, którego Mario używał do swoich sztuczek, i Janek pieczołowicie obracał go nad ogniem. Kiełbaski skwierczały i pachniały, aż wszystkim ślinka napłynęła do ust. Daisy niamal oparzyła sobie palce, gdy Janek podał jej pierwszą kiełbaskę. Ale narzeczony był dzentemenem, wziął od niej kiełbaskę i Daisy odgryzała po kawałku. - A właśnie dziś wieczorem chciałem pójść z tobą na pieczoną kaczkę - powiedział z wyrzutem. Ale Daisy zawołała: - To smakuje o wiele, o wiele bardziej, spróbuj tylko! I rzeczywiście narzeczony ciągle sięgał po nową kiełbaskę. Babcia hojną ręką zrobiła zakupy. Kiedy ogień się dopalił, nakładła w gorący popiół kartofli, żeby się upiekły. - Znakomite - powiedział narzeczony. - Łaskawa pani, kartofle są naprawdę znakomite. Na koniec babcia przyniosła talerz świeżej, zielonej sałaty. - Jeszcze nigdy nic mi tak nie smakowało - westchnęła Daisy. Piotruś kiwnął głową. - Babcia jest najlepszą kucharzą. - Kucharką - poprawił go Janek. A Daisy spytała Piotrusia: - Co według ciebie gotuje najlepiej? Piotruś zastanowił się. - Myślę - powiedział po chwili rozmarzony - myślę, że bieliznę. Bardzo lubił, kiedy w domu babcia napełniała bielizną ogromny kocioł i kiedy kipiało, syczało i buchały kłęby pary jak w kuchni czarownicy. Nagle narzeczony Daisy wstał, otrzepał piasek z kurtki, wyprostował kanty spodni i powiedział: - Skoczę do wioski i przywiozę jakiś mały deser. - Jaki deser? - spytała zaciekawiona Daisy. Narzeczony uśmiechnął się. - No, na przykład lody. - Nie! - wykrzyknęli przerażeni Pieselangowie. - Tylko nie lody! Zdumiony mężczyzna zmarszczył czoło. - Nie chcecie lodów? Wy nie jadacie lodów? No cóż, bardzo rozsądnie. Lodami łatwo można sobie przeziębić żołądek. A co powiecie na brzoskwinie? Ta propozycja została przyjęta z entuzjazmem. Narzeczony Daisy szybko odjechał, a niebawem wrócił z wielką torbą pełną aksamitnych, zaróżowionych po bokach owoców. Długo jeszcze siedzieli wokół żarzącego się ogniska i rozmawiali. Na niebie zabłysły gwiazdy. Babcia pokazywała dzieciom gwiazdozbiory, Kasjopeę w kształcie litry W, iskrzącą się Drogę Mleczną, Wielki Wóz, który zdawał sią toczyć poprzez noc na swych gwiezdnych kołach. - Wielki Wóz pokazywał mi także mój ojciec, kiedy byłem dzieckiem - powiedział narzeczony Daisy. .tc Kemping .tc Z nieba lał się żar. Znużony koń człapał apatycznie. Znużone i senne siedziały na koźle babcia i Brygida. Janek i Piotruś siedzieli na tylnej ławce i liczyli ślady ukąszeń komarów. Upał wprawił ich w kłótliwy nastrój. - Ja mam dwadzieścia - powiedział Janek. - Ja mam dwadzieścia dwa! - zawołał Piotruś. - Nie zgadza się, masz o wiele mniej niż ja - droczył się Janek. - Zgadza się! - Nie zgadza się! - A właśnie, że tak! - przechwalał się Piotruś. - Z tyłu mam jeszcze trzy, ale tam nie możesz zobaczyć. - Pokaż! - Janek spróbował wyciągnąć Piotrusiowi koszulę ze spodni i obaj o mało nie spadli z ławki. Nagle wóz zatrzymał się z krótkim szarpnięciem. - Co się stało? - Janek i Piotruś zeskoczyli z ławki i pobiegli do przodu. Maks stał przednimi nogami wparty w ziemię i nie zamierzał się ruszyć. Babcia na próżno różnymi sztuczkami usiłowała wprawić go w ruch. Odwrócił tylko głowę i spod swego słomkowego kapelusza popatrzył na Pieselangów smutnym, oskarżycielskim spojrzeniem. Janek chwycił za lejce i spróbował go pociągnąć. Ale Maks potrząsnął mocno głową i wyrwał mu je z ręki. Janek wydobył więc z kieszeni grzebień, położył na nim kawałek bibułki i zagrał: "Hop, hop, hop, konik pędzi galopem". Maks zrobił minę pełną obrzydzenia i odwrócił się od niego. Teraz zsiadły też Brygida i babcia i wszyscy otoczyli konia. Brygida chusteczką do nosa zganiała muchy z jego głowy. Nagle Maks wyciągnął szyję i ruszył. Ledwie jednak Pieselangowie wskoczyli na wóz, znów stanął. Wreszcie babcia odkryła, że droga wiedzie pod górę. - Wszyscy wysiadają! - rozkazała. - Przy tym upale to już dla niego za wiele ciągnąć pod górę wóz razem z nami wszystkimi. I rzeczywiście, kiedy wysiedli, Maks dzielnie wciągnął wóz na wzgórek. Teraz znowu wsiedli i koń bez sprzeciwu pociągnął swój ciężki ładunek. Ale przed każdym wzgórkiem, a nawet wzgóreczkiem, wszystko zaczynało się od nowa. Ponieważ zaś droga wiodła to do góry, to w dół, Pieselangowie spędzali czas na wsiadaniu i wysiadaniu. - Musimy znaleźć jakieś miejsce na odpoczynek - powiedziała babcia. Ale ziemia z obu stron szosy była skalista i nie nadawała się na biwak. W końcu dojechali do wąskiej drogi z drogowskazem, na którym był napis: "Do Jeziora Błękitnego, kemping". Babcia skierowała na nią konia. Za pierwszym zakrętem roztoczyło się przed nimi pole namiotowe. Żółte, brązowe i niebieskie namioty stały jeden przy drugim na brzegu jeziora. Z szopy skleconej z desek wyszedł opalony na brąz mężczyzna w kąpielówkach, - Chcecie zatrzymać się na kempingu? - spytał z powątpiewaniem i podrapał się w nie ogoloną brodę. - Wszystko zajęte. Sami widzicie, jaki tłok. - Ale tam z tyłu jest jeszcze miejsce - babcia wskazała na łąkę nad brzegiem jeziora. - Tam jest wilgotno - powiedział dozorca, lecz nagle twarz mu się rozjaśniła. - Ach, spokojnie możecie tam stanąć. Dla was wilgoć nie ma znaczenia. Między namiotami panowała popołudniowa cisza. Ale kiedy ruszyli szeroką ulicą przez kemping, z drzwi namiotów wysuwały się głowy i przyglądano się im ze zdumieniem. Dzieci wymykały się na zewnątrz, biegły obok wozu, śmiały się i krzyczały. Kemping nagle ożył i napełnił się wrzawą. Kilku wyrostków, którzy przycupnęli w cieniu wierzby i palili papierosy, zaczęło się trącać łokciami. - Spójrzcie na nich, oni się chyba urwali z poprzedniego stulecia! Babcia zręcznie przeprowadziła wóz między namiotami do wilgotnego miejsca nad brzegiem jeziora. Zeszła z kozła, wyprzęgła Maksa i zaprowadziła go na oddaloną nieco od namiotów łąkę, gdzie zaraz zaczął się paść. Potem położyła się na łóżku, by zażyć popołudniowego odpoczynku. Brygida siadła na schodkach wozu, a Janek i Piotruś łazili po kempingu. Przed średniej wielkości namiotem, na prześcieradle kąpielowym leżały dwie damy. Twarze zakryły sobie wielkimi słomkowymi kapeluszami - jeden był czerwony, drugi niebieski - i opalały się. Na chwilę tylko uniosły kapelusze, by popatrzeć na zielony wóz. Dama z czerwonym kapeluszem spojrzała na zegarek i powiedziała: - Musimy się teraz odwrócić. Po czym obie położyły się na brzuchu, żeby słońce świeciło im na plecy. Przed dużym namiotem stała skrzynka z pelargoniami. Okrąglutka pani podlewała je srebrną koneweczką. Z innego, jeszcze większego namiotu wyszło jeden po drugim pięciu chłopców, najmłodszy w wieku około trzech lat, najstarszy mniej więcej dwunastoletni. Wszyscy byli rudymi blondynami i mieli na sobie pasiaste kąpielówki. Zdziwionym wzrokiem gapili się na wóz, na Janka, Piotrusia i Brygidę. - Hej, chłopcy! - z wnętrza namiotu rozległ się surowy męski głos. - Teraz jest cisza poobiednia, dokładnie do czwartej. Kładźcie się, no, już_już! Trzej młodsi chłopcy natychmiast znikli w wielkim namiocie, podczas gdy dwaj starsi powlekli się do małego, dwuosobowego. Janek i Piotruś przyglądali mu się z zainteresowaniem. - No co, podoba się wam? - spytał większy chłopiec. - To jest wasz namiot? Nie należycie do tego dużego? - Rodzina mieszka w dużym, ale ponieważ nie starczyłoby w nim miejsca dla wszystkich, my dwaj mieszkamy oddzielnie. Chcecie go obejrzeć? Brygida zauważyła, że Janek i Piotruś wraz z oboma chłopcami zniknęli w namiocie. Przez jakiś czas słyszała monotonny szmer chłopięcych głosów, stopniowo jednak głosy coraz bardziej się nasilały. Nagle rozległ się pojedynczy wściekły krzyk i namiot zaczął się trząść. Najpierw wybrzuszyła się jedna ściana, a potem druga. Drążki chwiały się gwałtownie niczym statek miotany sztormem. - Babciu! - zawołała przerażona Brygida. Babcia skoczyła na równe nogi. Z powodu radiowej muzyki dobiegającej z sąsiedniego namiotu i tak nie spała. Kiedy stanęła w drzwiach wozu, zdążyła jeszcze zobaczyć, jak mały namiot przewraca się na ziemię. Pod płachtami namiotowymi wił się dziko falujący kłąb, rozlegały się wściekłe wrzaski. Przeraźliwy hałas wywabił przed drzwi namiotu także ojca rudych chłopców. W pewnej chwili spod stosu płócien i drążków wysunęła się okrągła, brązowa noga w zielonej skarpetce w paski, dobrze znanej babci. Chwyciła za nogę i pociągnęła. Na trawie ukazał się Piotruś. Jego koszula była podarta, policzki płonęły, oczy błyszczały. Jeden po drugim wynurzyli się teraz spod przewróconego namiotu trzej pozostali chłopcy. Janek miał na nosie ślady zadrapań, młodszemu rudzielcowi płótno namiotowe owinęło się wokół szyi niczym bandaż, jego starszemu bratu płynęły po twarzy łzy wściekłości i bólu. - On ugryzł mnie w nogę - popłakiwał, wskazując oskarżycielsko na Piotrusia. Piotruś dumnie kiwnął głową. Rudowłosy ojciec podparł się pod boki. - Pozwoliłeś się pobić mniejszemu od siebie? Wstydź się. Przestań ryczeć i postaw z powrotem namiot, no, już_już. Nie chcę słyszeć ani słowa więcej. Teraz jest cisza popołudniowa, zrozumiano? - Po czym znikł w namiocie. Większy chłopiec usiłował opanować płacz. Chciał wstać, lecz zaraz opadł na ziemię. - Pokaż mi to! - Babcia wciągnęła go na schodki wozu i włożyła okulary na nos. Na gładkiej, brązowej skórze łydki widać było wyraźnie ślady zębów Piotrusia, wypłynęło nawet trochę krwi. - Ależ, Piotrusiu, nie jesteś przecież dzikim psem! - Dobrze mu tak, zasłużył na to! - powiedział Janek. - Oczywiście, że zasłużył! - zawołał Piotruś. Janek chciał mu przerwać, ale on wyrzucił z siebie ze złością: - On powiedział, że ty jesteś śmieszne, stare pudło! Rudy blondyn usiłował wstać i uciec, ale babcia trzymała go mocno. - Siedź, chcę zabandażować ci ranę. Jak się nazywasz? - Helmut. Ale czy pani się nie obraziła, że nazwałem panią starym pudłem? - Ach - odrzekła babcia - to nie jest żadna obraza. - Zwróciła się ku swoim wnukom. - Na przykład pudło, w którym przechowuję biszkopty upieczone na Boże Narodzenie, wiecie przecież, oklejone jest srebrnym i złotym papierem. Stare pudła często bywają pełne tajemnic i niespodzianek. Przyniosła z wozu apteczkę, wydenzyfekowała ranę wojownika i zakleiła plastrem. Także Frank, młodszy brat Helmuta, i Janek mieli porządne szramy. - A teraz wszyscy razem postawcie namiot - powiedziała na końcu. Janek i Piotruś zrobili kwaśne miny, ale babcia była stanowcza. I ostatecznie wszyscy czterej zabrali się zgodnie do pracy. Helmut i Frank pokazali Jankowi i Piotrusiowi, jak się ustawia drążki, naciąga płótno i wbija w ziemię kołki. Ani trochę się nie przechwalali, byli koleżeńscy i grzeczni. Gdy Helmut powiedział: "Wasza babcia jest prima stare pudło", Janek i Piotruś nie wzięli mu tego za złe, bo teraz byli przyjaciółmi i słowa te powiedziane zostały przyjacielsko. Babcia tymczasem miała nowego pacjenta. Kiedy pakowała apteczkę, usłyszała, że z tyłu za wozem ktoś płacze. Dama z niebieskim kapeluszem siedziała skulona przed swoim namiotem i lamentowała. Po jej twarzy płynęły łzy. Czerwona była jak ugotowany rak, na plecach porobiły jej się grube pęcherze. Dama z czerwonym kapeluszem stała nad nią bezradnie. - Nie płacz, Lotto - wołała - nie płacz! Babcia obejrzała plecy. - Chwileczkę, zaraz coś przyniosę. Zniknęła w wozie i niebawem wyszła z powrotem z opatrunkami. Obie damy utkwiły w niej pełen nadziei wzrok. Wypaloną igłą przebiła największe pęcherze, posypała chore plecy chłodzącym pudrem i nałożyła warstwę gazy, którą mocno przykleiła na brzegach. - Jak zręcznie pani to robi - powiedziała dama z czerwonym kapeluszem. - To już teraz tak bardzo nie boli - wyszeptała druga. Nieco później siedziały wraz z babcią w zielonym wozie i piły kawę. Przedstawiły się jako "siostry Bertel". - Powiedzcie mi - spytała babcia - dlaczego tak okropnie spiekłyście się na słońcu? - Bo musimy być brązowe - odrzekła Greta Bertel. - Kiedy wrócimy do domu i nie będziemy brązowe, ludzie pomyślą, że urlop nam się nie udał. - Ale ja rezygnuję od dziś z opalania się na brązowo - stwierdziła stanowczo Lotta. Upał zdawał się wciąż przybierać na sile, choć granatowoczarne chmury zakryły słońce. - Będzie burza - orzekła babcia. Powietrze było nalektryzowane, ludzie stali się niespokojni i nerwowi. Ze stojących dokoła namiotów dobiegały odgłosy kłótni i krzyki dzieci. Prawie wszyscy mieli twarze osowiałe i poirytowane. Tylko okrąglutka dama z pelargoniami przed namiotem skinęła ku babci przyjaźnie. - Może przyszłaby pani do mnie? Z dumą pokazała babci, jak świetnie wyposażony jest jej namiot. Była tam kuchenka, lodówka i szafka z mnóstwem naczyń. Na podłodze leżał dywan. Był też stół z trzema wygodnymi krzesłami, szeroki tapczan, wazony z kwiatami, poduszki, obrusy, a nawet mały telewizor. - Czyż nie jest tu jak w domu? - spytała promieniejąc. Do namiotu wszedł jej mąż w płaszczu kąpielowym. - Schmidt - przedstawił się. - Dziwi się pani z pewnością, jak przywieźliśmy tutaj to wszystko, prawda? Oczywiście potrzebna była do tego ciężarówka, ale - pogłaskał żonę po policzku - chcieliśmy, żeby tu było jak w domu. W tej samej chwili wszyscy troje aż podskoczyli. Huknął potężny grzmot. Babcia szybko pobiegła na łąkę i przyprowadziła Maksa. Postawiła go po zawietrznej stronie wozu i narzuciła na niego nieprzemakalną derkę. Piotruś i Brygida, którzy bali się burzy, przycupnęli w wozie na swoich łóżkach. Odetchnęli z ulgą, kiedy weszła babcia. - Gdzie jest Janek? - spytała. Zanim zdążyli odpowiedzieć, zaczęły walić nowe pioruny, błyskawice przeszywały powietrze, rozszalała się wichura i z nieba lunęły potoki wody. Babcia wypatrywała Janka poprzez ruchomą zasłonę deszczu, ale widziała jedynie poprzewracane namioty i krzyczących, biegających w zamieszaniu ludzi, którzy rzucali się w pogoń za ulatującymi z wiatrem przedmiotami, i tylko czasem udawało im się coś złapać. W pewnej chwili obok wozu przechodziła jakaś młoda kobieta z płaczącą małą dziewczynką. - Niech ją pani zostawi u mnie! - zawołała babcia. Coraz więcej i więcej dzieci przyprowadzano do wozu. Górne łóżka zaroiły się niebawem od chłopców i dziewczynek i wkrótce wyglądały jak dwa kosze pełne piszczących kurcząt. Piotruś i Brygida starali się utrzymać porządek. Przychodziło też coraz więcej dorosłych. Najpierw przyszły siostry Bertel z przemoczonymi słomkowymi kapeluszami. - Nasz namiot się zawalił - poskarżyły się. Także z namiotu Schmidtów rozległy się narzekania i płacz. Pan Schmidt próbował uszczelnić dziury w namiocie. Kiedy mu się to nie udało, pobiegł do auta z cenniejszymi przedmiotami, żeby je tam schować. Teraz babcia zobaczyła także Janka przelatującego nie opodal wozu, z obrazem olejnym pod jedną pachą i telewizorem pod drugą. - Pomagam mu! - krzyknął. Ponieważ był tylko w kąpielówkach, nic sobie nie robił ze strumieni deszczu. Przeciwnie, mimo niesionego ciężaru skakał swawolnie jak młody kozioł. Wielki namiot rudowłosej rodziny jakoś się utrzymał. Dobiegały z niego krótkie, energiczne rozkazy ojca. - No, już_już! - wołał, a przy wszystkich rogach widać było chłopców w kąpielówkach, którzy pilnie wiązali pozrywane sznury namiotowe, wbijali w ziemię kołki, podpierali namiot w niepewnych miejscach. Pani Schmidt, szlochając, wyszła ze swego namiotu, który lada moment groził zawaleniem. Skrzynkę z pelargoniami trzymała przyciśniętą do piersi. - Niech pani przyjdzie do nas! - zawołała babcia. - Ale moje pelargonie, moje pelargonie połamie deszcz! Babcia chwyciła swą wielką parasolkę, rozpięła ją, uniosła wysoko spódnicę i ruszyła, brodząc w przelewającej się wodzie, do pani Schmidt. Całkiem suchą przeprowadziła szlochającą damę z jej pelargoniami do wozu. A wóz wypełniał się coraz bardziej. Pawełek, papużka falista, którego klatka zwisała z sufitu, pozdrawiał każdego pokrzepiającym "Hallo"! Babcia zagotowała wielki gar wody i każdy nowo przybywający natychmiast dostawał filiżankę herbaty. W wozie panował nieopisany gwar. Każdy chciał pierwszy opowiedzieć, co stracił, co mu się zabrudziło lub uległo zniszczeniu z powodu wilgoci. Janek przyszedł do wozu z panem Schmidtem. Był mokry jak ryba, ale dumny, ponieważ wszystkie wartościowe rzeczy załadowali bezpiecznie do auta. Kiedy się wytarł ręcznikiem, babcia powiedziała: - Janku, może byś nam pokazał parę sztuczek? Janek nauczył się kilku karcianych sztuczek od Maria i teraz je zademonstrował. Udało mu się przemoczonych i zmartwionych ludzi oderwać trochę od ich kłopotów. Pan w okularach też znał kilka sztuczek, a babcia opowiedziała pewną zabawną historyjkę. W końcu zaczęto się bawić w odgadywanie zagadek. Prawie każdy znał jedną lub dwie zagadki i w końcu zapanował naprawdę miły nastrój. - Ja też chciałbym powiedzieć zagadkę! - zawołał Piotruś. - Co jest niebieskie? - Czasami niebo, jezioro - odpowiedziało kilka głosów jednocześnie. Piotruś potrząsnął głową. - Śliwka - powiedział dumnie. - Ale znam jeszcze jedną zagadkę. Co jest niebieskie? Tym razem nikomu nic nie przychodziło do głowy. - Niebo - powiedział Piotruś. - Ale znam jeszcze jedną. Co jest niebieskie? - Jezioro! - wykrzyknęli wszyscy chórem. - Jak udało wam się tak szybko zgadnąć? - spytał rozczarowany Piotruś. Ponieważ nikt już nie pamiętał żadnej zagadki, babcia zaczęła śpiewać. Powoli przyłączali się inni. Śpiewali wszystkie piosenki ludowe, jakie znali. Dzieci z górnych łóżek popiskiwały swymi jasnymi głosikami. Babcia, Brygida i panie Bertel przeszły na drugi głos, a pan Schmidt mruczał głębokim, dźwięcznym basem. Janek akompaniował na organkach, Piotruś uderzał w dwie pokrywki od garnków, ale nie za głośno i tylko wtedy, kiedy babcia dała mu znak. Brzmiało to cudownie. Teraz tłoczyli się w drzwi także i ci ludzie, których namioty wytrzymały nawałnicę, żeby razem pośpiewać. W wozie było tak miło i wesoło, że przez długi czas nikt nie zauważył, że deszcz przestał padać. Zaczęto znów stawiać namioty. Janek, Piotruś i rudowłosi chłopcy dzielnie pomagali. Babcia i Brygida opiekowały się przez ten czas małymi dziećmi. Było już późno, gdy w wozie zapanował wreszcie spokój. Mimo tych wszystkich emocji spali bardzo mocno, tylko Janek nie od razu zasnął. Wciąż spoglądał z wielką radością na stary aparat fotograficzny, który wisiał na poręczy jego łóżka. Podarował mu go pan Schmidt z wdzięczności za pomoc. Nawet film był w środku. Janek marzył o tym, jakie to wspaniałe zdjęcia będzie nim robił. Następnego dnia od rana świeciło słońce. Kemping wyglądał bardzo nieporządnie z mnóstwem ubrań i przedmiotów porozwieszanych i porozkładanych do suszenia. Kiedy Pieselangowie przejeżdżali swoim zielonym wozem przez obóz, nikt się już z nich nie śmiał. - Szkoda, że wyjeżdżacie! - wołano ku nim. - Przyjedźcie tu jeszcze! I piękne dzięki za pomoc! .tc Cyrk .tc Babcia smażyła omlety, Brygida, z królikiem na kolanach, przysiadła koło kuchenki. Jak piękny był to widok, kiedy babcia lała na patelnię złocistożółte ciasto i rozlegały się trzaski i skwierczenie! Gdy spód już się przyrumienił, babcia chwytała patelnię i jednym ruchem podrzucała omlet do góry. Sycząc lądował na patelni drugą stroną. Brygida pociągnęła nosem. Pachniało cudownie. Omlety babci były sławne. Nagle do wozu wpadł Janek. - Maks zniknął! - zawołał wzburzony. Babcia zsunęła omlet na talerz, odstawiła patelnię i wyszła przed wóz. Miejsce, gdzie go postawili, było rzeczywiście okropne i sąsiadowało ze skrajem sporego miasta. Pieselangowie zanocowali tu, mając po temu określony powód. Poprzedniego wieczoru zobaczyli na ulicznych drzewach wielkie plakaty, na których było napisane: "Cyrk Bellona. Jutro ostatnie przedstawienie". Postanowili więc zatrzymać się w pobliżu cyrku, by obejrzeć to pożegnalne przedstawienie. Babcia popatrzyła ponad pustym placem na małą łączkę z paroma krzywymi drzewkami. Tam jeszcze całkiem niedawno widziała Maksa, ale teraz go nie było. Janek przeszukał już najbliższą okolicę, nic jednak nie znalazł. Drogą zbliżał się ku nim jakiś mężczyzna w roboczym ubraniu i z fajką w ustach. - Przepraszam - powiedziała babcia - czy nie widział pan przypadkiem konia w słomkowym kapeluszu? Mężczyzna skinął głową i wolno wyjął fajkę z ust. - Pracowałem właśnie w moim ogrodzie, kiedy przeszedł obok drogą. Zdziwiłem się nawet, koń w kapeluszu! Ale pomyślałem, że on pewnie jest z cyrku. I rzeczywiście pomaszerował w kierunku cyrku. Wetknął z powrotem fajkę do ust, popatrzył jakby z pewną przyganą na zielony wóz i poszedł dalej. - Biegnij za Maksem i przyprowadź go - powiedziała babcia do Janka. - Ale szybko! Ja zaraz skończę smażenie omletów. Janek puścił się kłusem. Babcia smażyła omlety. Nasmażyła już całą górę, kiedy uświadomiła sobie, że Janek ciągle jeszcze nie wrócił. Zawołała Piotrusia, który siedział na schodkach i bawił się swoimi myszkami. Pobiegnij do cyrku i przyprowadź Janka i konia. Trzeba zjeść obiad. Piotruś skrzywił się. Niechętnie włożył myszki do kieszeni i poczłapał ociężale. - Szybciej! - zawołała babcia, ale on zdawał się nie słyszeć. Babcia wyskrobała resztki ciasta z patelni i usmażyła jeszcze kilka szczególnie chrupiących, złocistożółtych omletów. Kiedy Brygida nakryła stół i nic już nie było do roboty, koń i chłopcy wciąż jeszcze nie powrócili. - Moje piękne omlety ostygną i nie będą już smaczne - powiedziała gniewnie babcia. - Brygido, pobiegnij szybko i przyprowadź chłopców. Brygida wzięła królika na ręce i pobiegła. - Dlaczego bierzesz królika? - spytała babcia. - On potrzebuje świeżego powietrza - odkrzyknęła Brygida przez ramię. Ale rzeczywiście pobiegła szybko, bo była głodna. Minęło dziesięć minut. Babcia czekała. Nikt nie przychodził. Ku jej irytacji omlety opadły i straciły swój piękny, złocistożółty kolor. - No, poczekajcie, już ja was przyprowadzę! - powiedziała z oburzeniem. Z łyżką do mieszania ciasta w dłoni ruszyła drogą, na której wszyscy znikli. Nie musiała iść daleko. Droga była krótka i niebawem na jej końcu ujrzała wielki szary namiot. Z przodu odgradzał go płot, a przy płocie stali obok siebie: Maks, Janek, Piotruś i Brygida z królikiem i zachwyceni gapili się na placyk przed namiotem, gdzie ćwiczyła grupa akrobatów. Byli to Chińczycy. Biegali na rękach, robili salta, skakali sobie nawzajem na ramiona, a w końcu utworzyli piramidę - jedni stali na ramionach i głowach innych, na samej zaś górze balansowała maleńka chińska dziewczynka w kolorowym, jedwabnym stroju, z długim warkoczem, i stojąc tak wysoko na chwiejącej się piramidzie jeszcze się uśmiechała. Babcia zapomniała, po co tu przyszła, stanęła koło Brygidy i również się przyglądała. Jakiś mężczyzna klasnął w ręce, piramida rozpadła się, ale nikomu nic się przy tym nie stało. Rozmawiając Chińczycy rozeszli się do swoich wozów. Wyglądały one podobnie jak zielony wóz, lecz nie zostały przyciągnięte przez konie, tylko przez samochody. "A teraz już chodźcie, zjemy obiad" - właśnie miała powiedzieć babcia, ale nic nie powiedziała, bo oto ujrzała cudownie piękną młodą damę w czarnym trykocie, wjeżdżającą na placyk na siwym wierzchowcu. Woltyżerka siedziała na wielkim koniu zgrabnie i elegancko. Na Pieselangów nie zwróciła uwagi. Najpierw jechała stępa, potem przeszła w galop, stanęła na koniu i z rozpostartymi ramionami jeździła w koło. Naraz stało się coś dzinwego. Maks zadarł głowę i zarżał tak, że aż Pieselangów przeszył dreszcz. Młoda woltyżerka jednym ruchem zeskoczyła z siwka i podbiegła do Maksa. Koń wysunął głowę daleko poza płot, a ona śmiejąc się i szlochając zawisła mu na szyi. - Maks! - wołała. - Maks, skąd się tu wziąłeś? Maks ocierał się głową o jej ramię, a potem zaczął obwąchiwać kieszeń jej kurtki. Młoda kobieta śmiała się przez łzy. - Ach, ty spryciarzu, więc nie zapomniałeś, że zawsze miałam dla ciebie cukier? Wyjęła z kieszeni kilka kostek cukru i podała Maksowi na wyprostowanej dłoni. Potem odwróciła się do babci. - Skąd ma pani tego konia? Czy Mario go pani sprzedał? Zanim babcia zdążyła odpowiedzieć, wyrwał się Janek: - Pani nazywa się Marietta, prawda? Zaczęła się długa opowieść. Marietcie ciągle nie dość było słuchania o Mariu. Kiedy dowiedziała się o jego chorobie, znów się rozpłakała. Tymczasem podszedł do nich godnie wyglądający, starszy pan. Marietta przedstawiła go jako dyrektora cyrku. Nagle jej oczy zabłysły. - Dyrektorze, dziś wieczorem nie będę jeździła na Sułtanie, tylko na Maksie. Dyrektor popatrzył na Maksa z powątpiewaniem. Przy wspaniałym siwku chudy, gniady koń nie prezentował się zbyt dobrze. - Ależ, dziecino - powiedział - dziś jest galowe przedstawienie. Przyjdzie burmistrz i inni wpływowi ludzie. Dzisiaj wszystko musi iść jak z płatka. Obcy koń może spowodować wielkie zamieszanie. Ciemne oczy Marietty zabłysły gniewnie. - Ale ja chcę! - zawołała. - Ależ, dziecino... - zaczął znów dyrektor. Marietta tupnęła nogą. - No, dobrze, to ja dziś wieczorem w ogóle nie wystąpię! Dyrektor bezradnie wzruszył ramionami. - A więc rób, jak chcesz, ale ty poniesiesz odpowiedzialność, jeśli przedstawienie się nie uda. Marietta wydała radosny okrzyk i rzuciła się najpierw na szyję dyrektorowi, potem Maksowi i wśród śmiechu i płaczu powiedziała: - Wszystko się uda, dyrektorze, będę z nim ćwiczyła całe popołudnie. Zobaczy pan, jakim ognistym rumakiem będzie dziś wieczorem! Kiedy Pieselangowie wrócili wreszcie, bez Maksa, do swego wozu, omlety były zimne i smakowały jak skóra. Ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Wszyscy byli ogromnie poruszeni i cieszyli się na wieczór. W wielkim, szarym namiocie szumiało jak w ulu. Marietta zarezerwowała dla Pieselangów miejsca w pierwszym rzędzie. Siedzieli tuż przy rampie i mogli wszystko doskonale widzieć: tresowane lwy, klownów, żonglerów, grupę chińskich akrobatów, małpy jeżdżące na rowerach i sztukmistrza. Kiedy sztukmistrz ustawił swój stolik na arenie, weszło dwóch klownów - jeden długi i cienki, drugi mały i gruby. Długi cienki stojąc na głowie grał na organkach, mały gruby zaczął mu towarzyszyć na trąbie. To nie podobało się długiemu cienkiemu. Skoczył na nogi i rzucił się ku małemu grubemu. Zaczęli się gonić dokoła areny, a gruby nie przestawał grać. W końcu długi go złapał, chwycił wiadro z wodą mydlaną i wlał całą zawartość w trąbę. - Blupp, blupp - zakrztusiła się trąba i zaczęły z niej wyskakiwać bańki mydlane. Gruby wylał wodę z trąby i znów przytknął ją do ust. Długi zatkał sobie uszy, a gruby grał. Brzmiało to nieco mokro i nieco fałszywie, ale jednak można było wyraźnie rozpoznać melodię: "Hop, hop, hop, konik pędzi galopem". W tejże chwili wjechała na arenę młoda dama, prawdziwa księżniczka cyrku, w lśniąco błękitnym stroju naszywanym błyszczącymi kamykami i w iskrzącej się koronie na czarnych lokach. Była cudownie piękna ze swoimi wielkimi, ciemnymi oczyma i różowymi policzkami. Piękny był także koń, na którym jechała. Dumnie trzymał wysoko uniesioną głowę. Brązową grzywę i ogon przepleciono mu srebrnymi wstążkami, siodło i cugle zrobione były z czerwonej skóry. Woltyżerka lekkim galopem jechała dokoła areny. Pieselangowie niemal własnym oczom nie wierzyli. Pięknym, dumnym koniem był Maks, a księżniczką cyrku - Marietta. Mogło się wydawać, że nigdy się nie rozstawali, tak cudownie byli zgrani. Marietta kazała Maksowi maszerować, skakać przez przeszkody, a na końcu tańczyć walca. Później jednym skokiem stanęła nogami na jego grzbiecie i tak jechała, potem stanęła na jednej nodze, a potem nawet na ręku. Długi klown podał jej wielką obrącz. Skoczyła przez nią z grzbietu konia i pewnie, z wdziękiem znów wylądowała w siodle. Na końcu Maks stanął na tylnych nogach, z woltyżerką w siodle, i uniósłszy wysoko głowę, rozejrzał się dokoła. Rozległy się brawa. Brygida ze wzruszenia głośno przełknęła, a babcia ocierała sobie oczy. Takie to było piękne! Następnego ranka Marietta miała odprowadzić Maksa do Pieselangów. Janek, Brygida i Piotruś czekali w napięciu na odgłos klapania końskich podków. Jednakże nie koń ukazał się pierwszy, tylko Marietta, która pchała przed sobą szeroki wózek dziecięcy. W prostej, niebieskiej spódnicy i białej bluzce wcale już nie wyglądała jak księżniczka cyrku, ale jak ładna, młoda matka, którą rzeczywiście była. Z dumą pokazała zdziwionym Pieselangom parę uroczych bliźniąt. Leżały odwrócone do siebie plecami, okrągłe i różowe, i spały. - To są Aleks i Aleksandra - powiedziała Marietta - mają trzy miesiące. Dopiero gdy Pieselangowie dość już napodziwiali bliźnięta, odkryli Maksa. Stał trzymany za cugle przez murzyńskiego chłopca i znów wyglądał markotnie i osowiale. Niczym nie przypominał dumnego rumaka z wczorajszego wieczoru. - Mimo wszystko - powiedziała Brygida - teraz nie mogę już mówić do niego po prostu: Maks. Kiedy się wie, kim jest naprawdę... Janek skinął głową. - Czy uważasz - powiedział po krótkim namyśle - że powinniśmy go nazywać "pan Maks"? Brygida tak właśnie uważała. Podczas gdy Brygida pilnowała bliźniaków, a Piotruś i Janek rozmawiali z czarnym chłopcem, babcia z Mariettą piły w wozie kawę. Wzruszona Marietta świętowała spotkanie ze wszystkim, co znajdowało się w wozie. Delikatnie pogłaskała łóżka i stół, pocałowała trąbkę i ze łzami w oczach popatrzyła na swoją fotografię na ścianie. - Że też zostawił tę fotografię! Myślałam, że ją wyrzucił, kiedy go opuściłam. Czy Mario opowiadał pani o mnie? Czy ciągle jest na mnie zły? Babcia potrząsnęła głową. - Mówił o pani tylko czule i serdecznie. - Naprawdę? - Marietta ledwo mogła w to uwierzyć. - On zawsze był najlepszym człowiekiem na świecie. Och, czemuż go opuściłam! - Czy napisała mu pani o bliźniętach? - spytała babcia. - Napisałam mu, że ma syna i córkę, ale on był taki na mnie rozgniewany, że odsyłał mi moje listy, nie otwierając ich. Toteż nie wie nic o dzieciach i sama muszę je wychowywać. Przez chwilę milczały. Marietta rozmarzonymi oczyma spoglądała na rzeczy w wozie, a babcia w zamyśleniu mieszała kawę w filiżance. - Czy mam do niego napisać? - spytała nagle. Marietta przestraszyła się. - Pani? On podrze ten list albo wyrzuci. - Na pewno nie. Ucieszy się. Babcia wyjęła atrament, pióro i papier i zaraz zabrała się do pisania. Na schodkach wozu siedzieli Janek, Piotruś i Johnny, czarny chłopiec. Johnny opowiadał, że pracuje w cyrku jako stajenny. - Kiedyś będę jeździć sztuki - powiedział swoim łamanym niemieckim. - Umiecie jeździć konno? Piotruś potrząsnął głową, ale Janek przytaknął. Piotruś spojrzał na niego zdumiony. Nigdy nie widział Janka na koniu. - Pokaż - powiedział Johnny i wskazał na konia. Trochę niepewnie Janek podszedł do Maksa. Pogłaskał go po szyi i szepnął mu do ucha: - Panie Maks, niech pan będzie miły i niech mi pan pozwoli przejechać się na sobie! Maks spojrzał na Janka z boku, ale się nie poruszył. Janek spróbował założyć nogę na koński grzbiet, lecz mu się nie udało. Potem górną częścią ciała położył się na koniu i podciągnął kolano. Jednak i w ten sposób nie mógł dosiąść Maksa. W końcu przyniósł kuchenny stołek i z niego wsiadł na konia. - Zabierz stołek! - zawołał do Piotrusia. Chociaż Maks ciągle stał nieruchomo jak posąg, Janek czuł się trochę niewyraźnie. Siedział tak wysoko i nie bardzo wiedział, czego ma się trzymać i w ogóle co ma robić. - Hopp! - zawołał Johnny i Maks ruszył. W tej samej chwili Janek stracił równowagę i chwycił go za grzywę. To chyba nie podobało się Maksowi. Stanął, jak wczoraj wieczorem, na zadnich nogach i Janek zsunął się po jego grzbiecie niczym po zjeżdżalni. Potem koń znowu zastygł bez ruchu, niby wykuty z kamienia, nie troszcząc się o swego jeźdźca. Czerwony po uszy, Janek przyszedł z powrotem do swoich widzów na schodki, ale nim zdążył cokolwiek powiedzieć, Johnny rzekł ze współczuciem: - To jest dzika bestia, tylko Marietcie pozwala jeździć na sobie, prawda? Zanim Marietta pożegnała się z Pieselangami, Janek swoim nowym aparatem zrobił zdjęcie jej i bliźniakom. Marietta na każdym ramieniu trzymała jedno dziecko. Niestety, niemowlęta były złe, że je obudzono, i darły się na całe gardło. Babcia i Brygida próbowały je uspokoić, nosząc je i śpiewając im, ale nic to nie pomagało. A ponieważ Marietta musiała już wrócić do cyrku, sfotografował ją z ryczącymi niemowlętami. Kiedy znów położono je w wózku, natychmiast ucichły. Marietta żegnała się cała we łzach. Pocałowała babcię i Brygidę, i Piotrusia, i nawet Janka, który speszony i zaczerwieniony uciekł do wozu. Najdłuższy pocałunek dostał Maks, i Marietta jeszcze chwilę popłakała sobie w jego grzywę. Potem oderwała się od niego, pomachała wszystkim i zniknęła z dziecięcym wózkiem i Johnnym na drodze do cyrku. .tc Psota i co z niej wynikło .tc Las pachniał jodłami, dębami i grzybami. Mech był jak gruby, zielony dywan i rosło w nim mnóstwo grzybów. Babcia pokazywała dzieciom, które są jadalne, a które nie. Znajdowali całe rodziny błyszczących, żółtych kurek, zielonki, koźlaki i borowiki z krzepkimi, brunatnymi kapeluszami. Wkrótce dzieci tak dobrze znały grzyby, że już nie zbierały trujących. Babcia i Brygida nazbierały pełny koszyk. Chłopcy nie byli tacy pilni. Siedzieli chwilę przy norze lisa, w nadziei, że lis się pokaże, gonili za zającem, który w podskokach znikł w gąszczu, a w końcu natrafili na krzaczki czarnych jagód i do syta najedli się słodkich owoców. Idąc za wiewiórką, wyszli na polanę, gdzie na zwalonym pniu dębu siedziały babcia i Brygida. Wszyscy czworo przyglądali się wiewiórce, która zgrabnie i szybko przebiegała po gałęziach buka. - Jaka miła! - zawołała Brygida. - Właściwie powinno się ją zastrzelić, bo jest szkodnikiem - powiedział Janek. - Pleciesz głupstwa! - rozzłościła się Brygida. - Wcale nie jest szkodnikiem! A poza tym jest taka śliczna! - Jest szkodnikiem - upierał się Janek. - Nasz nauczyciel mówił, że niszczy małe drzewka, bo objada młode pędy i obgryza korę, a poza tym pożera pisklęta. *#/1 To bardzo złe zwierzę, prawda, babciu? - Złe? - rzekła babcia z powątpiewaniem. - Czy zwierzę jest złe dlatego, że je? - Właśnie! - zawołała Brygida. - Ty też jesteś szkodnikiem, dla krowy na przykład. Jesz jej mięso i według krowy na pewno jest to złe. Janek stuknął się palcem w czoło, ale babcia powiedziała: - To wcale nie jest od rzeczy. Wszystko zależy od tego, czy się patrzy na świat z punktu widzenia wiewiórki, czy też krowy lub człowieka. Kiedy zwierzę robi coś, co nam się nie podoba, możemy co najwyżej powiedzieć, że szkodzi ptakom, drzewom albo ludziom, ale nie możemy powiedzieć, że jest złe. Janek nic na to nie odrzekł, ale w gruncie rzeczy był zadowolony, że też może się cieszyć ślicznym zwierzątkiem. Brygida zajrzała do jego torby, w której było tylko kilka kurek i koźlaków. Piotruś znalazł jednego jedynego prawdziwka. - Jesteście leniwi - zganiła ich. - Przecież jeszcze nazbieramy - bronił się Janek. - Kiedy wy będziecie sobie tu odpoczywały, my dalej będziemy szukać. Pomachali babci i Brygidzie wysmarowanymi na czarno rękami i zniknęli w lesie. Na polanie zrobiło się cicho. Tylko od czasu do czasu gruchał dziki gołąb. Brygida nazrywała wrzosów i zaczęła pleść wianek. "Jak tu wszystko przesycone jest spokojem" - pomyślała babcia. Janek i Piotruś przemierzali las wzdłuż i wszerz, ale nie udawało im się znaleźć grzybów. Odchodzili od polany coraz dalej i dalej. Nagle las się skończył i wyszli na polną drogę. Po drugiej stronie drogi stał dom, który wyglądał jak z książki z obrazkami. Miał spiczasty, świecący czerwoną farbą dach, zielone okiennice i błękitne drzwi. Nad drzwiami była tabliczka, a na niej widniał otoczony girlandą starannie namalowanych kwiatów i ozdobiony zakrętasami napis: "Mistrz malarski Pfeifer". Najweselszy jednak był ogród. Od drogi oddzielał go tylko niski brązowy płot ze sztachet. Bujne, żółto kwitnące dalie obrzeżały łączkę, przez którą płynął strumyk. Na jednym jego brzegu wznosił się maleńki młyn wodny z kołem obracanym przez rwący nurt, a na drugim stał ogrodowy karzełek z wędką zanurzoną w wodzie. Wszędzie na łące pełno było karzełków. Jeden popychał taczkę, inny przycupnął na muchomorze i czytał książkę, trzeci wyciągnął się jak długi i wsparty na łokciu palił fajkę, czwarty trzymał grabie na ramieniu. Wszystkie nosiły czerwone czapki i miały chytry wyraz twarzy. Janek i Piotruś nie mogli się oprzeć, musieli te wspaniałości obejrzeć z bliska. Janek jednym skokiem przesadził płot i pomógł przeleźć Piotrusiowi. Teraz między daliami odkryli jeszcze więcej karzełków, a także sarnę ulepioną z gliny i żabę w złotej koronie na głowie. Podczas gdy Janek badał, jak funkcjonuje mały młyn wodny, Piotruś wałęsał się koło domu. Nagle zatrzymał się przestraszony. Patrzyło na niego sześć par oczu: świecąco niebieskie, brązowe i szare. - Janek - zawołał - chodź tu szybko! Kiedy Janek wyszedł zza rogu, musiał się głośno roześmiać. Piotruś tkwił jak sparaliżowany przed deską, na której ustawionych było sześć świeżo pomalowanych głów lalek, wyniesionych na słońce do wyschnięcia. Nie miały jeszcze włosów. Pod gołymi, różowymi czaszkami oczy wydawały się podwójnie duże i wytrzeszczone. - Czy nie wyglądają strasznie? - wyszeptał Piotruś. - E, przecież nie masz się czego bać - śmiał się Janek. Koło deski dostrzegł garnek z brązową farbą i pędzel. Zanurzył pędzel w garnku i namalował pierwszej lalce piękną fryzurę przypominającą końską grzywę. Teraz nie wyglądała już strasznie, raczej trochę głupkowato. Piotruś parsknął śmiechem. Janka ogarnął zapał twórczy. Następnej lalce namalował wzdłuż policzków warkocze, a trzeciej przedziałek. - Daj mi też! - zawołał Piotruś. I namalował czwartej lalce szerokie wąsy nad górną wargą. Obaj śmiali się tak bardzo, że aż im łzy napłynęły do oczu i trzymali się za brzuchy. Nagle w ich śmiech wdarł się huczący głos przypominający ryczenie lwa. Zza domu wypadł mężczyzna. Był mały i gruby. Biały, powalany farbami kitel trzepotał dokoła niego. Na okrągłej głowie miał maleńką, kolorowo haftowaną czapeczkę. Ze swoją spiczastą brodą sam prawie wyglądałby jak karzełek ogrodowy, gdyby nie był taki wściekły. - Co robicie w moim ogrodzie? - krzyknął, a kiedy zobaczył upiększone główki lalek, ryknął już naprawdę jak lew. - Wiej! - krzyknął Janek do Piotrusia. - Szybko! - Sam smyrgnął jak błyskawica, przewrócił w biegu kilka karzełków, przesadził strumyk i jednym skokiem był już za płotem. Piotruś ruszył za nim i biegł tak prędko, jak tylko mógł. Prawdopodobnie też by uciekł, bo stary człowiek kulał, ale potknął się o glinianą sarnę, jedna noga ześliznęła mu się do strumyka i rozciągnął się jak długi. Woda prysnęła na wszystkie strony, a stary już pochylał się nad nim, chwycił go za ramię i podniósł. - Janek! - krzyknął Piotruś płaczliwie. - Pomóż mi! Janek, przerażony, przyglądał się temu wszystkiemu, stojąc po drugiej stronie drogi. Stary potrząsał Piotrusiem, aż mu czarne plamy zaczęły latać przed oczyma. - Niech pan puści mojego brata! - zawołał Janek z brzegu lasu. - Nie wolno panu zrobić mu nic złego! - Tak, nie wolno mi? - zaśmiał się mężczyzna szyderczo. - Ale zrobię! Położę go przez kolano i stłukę na kwaśne jabłko! Ostatnie słowa zagłuszył ryk Piotrusia. - Janek - krzyczał - babciu, babciu, Janek! Mężczyzna znowu zaczął nim potrząsać. - Niech pan go puści! - zawołał Janek i też zaczął płakać. - Bo przyprowadzę moją babcię. - Dobrze, przyprowadź swoją babcię - powiedział mężczyzna. - Opowiem jej, jakimi nicponiami są jej wnukowie. Zniszczyli porządnemu człowiekowi pracę całego dnia. Przestał potrząsać Piotrusiem, wciąż jednak trzymał go za ramię w żelaznym uścisku. Janek stał niezdecydowany, ale chyba rzeczywiście byłoby lepiej, gdyby przyprowadził babcię. - Nie bój się! - zawołał do Piotrusia. - Zaraz tu wrócę! - I zniknął między drzewami. Piotruś cichutko popłakiwał i pojękiwał. Bał się płakać głośno, bo stary natychmiast znowu nim potrząsał. Nie trwało długo, gdy na brzegu lasu ukazali się Janek, babcia i Brygida. Po dramatycznej opowieści Janka śpieszyli się, jak tylko mogli. Brygidzie rozplótł się jeden warkocz, a wianek z wrzosów zsunął się na bok. Także fryzura babci zaczęła się rozlatywać. Na sukni miała pełno igieł jodłowych i pajęczyny. Ale mimo pośpiechu, z jakim przemierzali las, nie zgubiła ani jednego grzyba z koszyka. Kiedy przechodzili przez drogę, babcia przygładziła sobie włosy ręką i strzepnęła igły jodłowe z sukni. Energicznym krokiem weszła przez furtkę do ogrodu. - Babciu! - krzyknął Piotruś, wyrwał się staremu człowiekowi i schował za jej plecami. Zanim babcia zdążyła cokolwiek powiedzieć, stary zagrzmiał: - Niech pani pójdzie ze mną i zobaczy, co zmajstrowały te pani łobuzy! Poszedł za dom. Babcia pospieszyła za nim, trzymając za rękę szlochającego Piotrusia. Janek i Brygida postępowali lękliwie za nimi. Stary człowiek zatrzymał się przed deską i oskarżycielskim gestem wskazał na zeszpecone główki lalek. Kiedy Brygida wysunąwszy się zza pleców babci zobaczyła brodatą lalkę, parsknęła śmiechem. Ale babcia się nie śmiała. - No, tak - powiedział stary człowiek - niech sobie pani popatrzy na ten niegodziwy wyczyn! Dziś wieczorem muszę dostarczyć głowy lalek do fabryki, te tutaj i jeszcze dużo więcej. Byłbym je wykończył, gdyby moja żona nie zachorowała i nie musiała iść do szpitala. Teraz już nie zdążę. A jeśli nie dostarczę ich punktualnie do fabryki, wezmą sobie innego człowieka. Nie wyglądał już na rozgniewanego, ale na zrozpaczonego. - Rozumie więc pani, dlaczego byłem taki wściekły? Babcia skinęła głową. Postawiła koszyk z grzybami na ziemi, sięgnęła do tyłu, lewą ręką przyciągnęła do siebie Janka, a prawą Piotrusia i trzymała ich niemal tak żelaznym uchwytem, jak stary człowiek. - Jesteście naprawdę szkodnikami - powiedziała. - Ale naprawimy szkodę. - Jak chce pani to zrobić? - zapytał staruszek. - Jeśli nawet zapłaci mi pani za szkodę, to i tak stracę moje zajęcie. - Pomożemy panu w pańskiej pracy - wyjaśniła babcia. - Ja całkiem nieźle potrafię malować i doprowadzę te główki do porządku. A dzieci też na pewno mogą trochę pomóc. Stary człowiek popatrzył na nią z zastanowieniem. - No, może rzeczywiście potrafi pani coś zrobić. Wziął deskę z główkami i poniósł ją do domu. Ruszyli za nim i weszli do izby z dużym stołem pośrodku, na którym między mnóstwem nie dokończonych zabawek stały garnki z farbą i leżały pędzle. Gdyby dzieci nie były tak przygnębione, wykrzyknęłyby głośno z radości. Znajdowały się tam budki meteorologiczne, których dachy należało pomalować, gwizdki w kształcie kukułek, które czekały na swoje szare piórka, niezliczone głowy lalek bez oczu i ust, małe sarenki, które nie miały jeszcze brązowej sierści, i cały regiment karzełków ogrodowych bez czapek i bród. Mistrz wskazał na stół bezradnym gestem. - Jak mogę zdążyć z tym wszystkim do wieczora? Babcia obrzuciła stół spojrzeniem naczelnego wodza. - Myślę jednak, że możemy panu pomóc. Janek pomaluje dachy budek, Piotruś będzie malował brody karzełkom, ponieważ wyćwiczył to już na dworze, a Brygida naprawdę umie dobrze malować, i jej może pan powierzyć coś trudniejszego. Mistrz miał niepewną minę. - A czy dzieci nie zrobią znowu jakiejś psoty? - Przeciwnie, będą się bardzo starały. - Babcia zwróciła się do Janka i Piotrusia: - Zanim się weźmiecie do pracy, przeproście pana. Piotruś natychmiast podszedł do starego człowieka, ukłonił się i powiedział: - Przepraszam, ja już nigdy więcej tego nie zrobię. Janek natomiast odwrócił się, sztywny, jakby kij połknął, i zacisnął wargi. Owszem, chciał pomóc, ale przeprosić nie mógł. Stary człowiek nazwał ich łobuzami, a oni naprawdę nie są łobuzami. To przecież był tylko żart, nie myśleli przy tym nic złego. Brygida powiedziała coś do Janka szeptem, ale on z uporem potrząsnął głową. - Do roboty! - zawołała babcia, nie zwracając już na niego uwagi. Sama jeszcze wyszła, żeby przyprowadzić Maksa i wóz. Kiedy wróciła, wszyscy siedzieli spokojnie dokoła stołu i malowali, Janek możliwie jak najdalej od mistrza Pfeifera. Minę miał niechętną i zawziętą, ale starannie malował dachy budek. Piotrusiowi na początku nie udało się kilka bród. Mistrz pokazał mu więc, jak ma trzymać karzełka, żeby nic nie pobrudzić i wyjaśnił, że nie powinien nakładać zbyt grubo farby, bo będzie spływała. Piotruś przeniósł się do mistrza i siedział tuż koło niego, a stary człowiek cierpliwie mu pomagał. W końcu mistrz powiedział: - Teraz możesz już sam, naprawdę szybko się nauczyłeś. Kiedy Piotrusiowi udało się namalować szczególnie piękną brodę, pokazał ją mistrzowi, a ten bardzo ją podziwiał. Brygida dostała trudne zadanie. Przed nią stał rząd szklanych kul, w które wbudowane były krajobrazy z drzewami, sarnami, zającami i muchomorami. Kiedy potrząsnęło się taką kulą, na drzewa, sarny i zające wolno padał śnieg. To było piękne. Na spodzie każdej kuli Brygida musiała napisać "Beerwalde", ponieważ miały to być pamiątki z uzdrowiska Beerwalde i tam je sprzedawano. Mistrz sam oczyścił pomazane główki i pomalował je na nowo. Wszyscy odetchnęli z ulgą, kiedy po niemądrym wyczynie zniknął wszelki ślad. Brygida i Piotruś rozmawiali wesoło z panem Pfeiferem, tylko Janek siedział bez słowa przy najdalszym końcu stołu, malował swoje dachy i od czasu do czasu spoglądał ponuro przed siebie. Babcia zawiązała sobie fartuch, siadła przy stole i poprosiła mistrza, by jej pokazał, jak maluje się główkom lalek oczy. Robiła to bardzo zręcznie i w końcu mistrz powiedział: - Robi to pani o wiele lepiej niż ja, prawie tak dobrze jak moja żona. Jej lalki mają zawsze takie uduchowione spojrzenie. - Mówił pan, że pańska żona jest w szpitalu? Mistrz, przygnębiony, skinął głową. - Wczoraj wieczorem złapały ją bóle. Przyszedł lekarz i kazał natychmiast jechać do szpitala. Powiedział, że to zapalenie ślepej kiszki. Jutro rano będzie prawdopodobnie operowana. Bardzo chciałbym wiedzieć, jak się czuje, ale teraz nie mogę do niej pojechać. Muszę koniecznie skończyć te rzeczy i dziś wieczorem dostarczyć do fabryki. - Nie może pan zatelefonować? - Nie mam telefonu. Kiedyś miałem, gdy byłem jeszcze malarzem pokojowym. Ale przed dwoma laty spadłem z drabiny i złamałem nogę. To było skomplikowane złamanie. Cały rok przeleżałem w szpitalu. Poszły na to wszystkie pieniądze. Nie mogę już normalnie chodzić, a o wspinaniu się na drabinę w ogóle nie ma mowy. Dlatego z fabryki zabawek biorę robotę do domu. Moja żona mi pomaga. W żadnym wypadku nie wolno mi stracić tej pracy. Słuchali go ze smutnymi minami. Janek przełknął parę łez. Biedny człowiek! Tyle nieszczęść go spotkało, a z winy Janka i Piotrusia o mało nie stracił pracy. Teraz Janek chętnie by go przeprosił. Ale jak? Nie mógł przecież nagle wstać, podejść do mistrza i poprosić o przebaczenie. Naraz przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Sięgnął do kieszeni i wydobył żółwicę Bertę. Czerwoną farbą namalował coś na jej pancerzu, postawił ją na stole i lekko popchnął. Chwiejnym krokiem ruszyła ku Brygidzie. Brygida przeczytała, uśmiechnęła się i popchnęła Bertę w stronę babci. Babcia posłała żółwia do Piotrusia, a on łagodnie posunął go w kierunku mistrza. Zdumiony mistrz osadził mocniej okulary i przeczytał, co było napisane na pancerzu żółwia: "Przepraszam! Janek". Przez dłuższą chwilę patrzył ponad stołem na Janka, a potem przyjaźnie kiwnął głową. Jankowi kamień spadł z serca. Na obiad babcia usmażyła grzyby. Kartofle i kawałek mięsa znalazła w kuchni. To był wspaniały obiad. - Zupełnie jak u mojej kochanej żony - powiedział mistrz i zapatrzył się gdzieś przed siebie w zamyśleniu. Potem spojrzał na babcię. - Bardzoście mi pomogli. Teraz dam już sobie z tym radę do wieczora. Ogromnie pani dziękuję! - Myślę, że my sami damy sobie z tym radę - powiedziała babcia. - Prawda, dzieci? Mistrz może odwiedzić swoją chorą żonę i zobaczyć, jak ona się czuje. Chociaż dzieci były już nieco zmęczone, zgodziły się z radością. Mistrz otarł łzy z oczu. - Dziękuję pani - powiedział. - Teraz widzę w tym prawdziwe szczęście, że pani chłopcy spłatali mi figla. Wyprowadził z piwnicy rower, wsiadł i szybko odjechał. Wszyscy czworo malowali i malowali - brody i oczy, i litery, i dachy, sarny i czapki karzełków. Czasami dzieci trochę wzdychały, czasami trochę ziewały. Ale o czwartej po południu skończyli i zabawki mogły schnąć. Piotruś, pełen dumy, przyglądał się stojącym w rzędach karzełkom. Widział tylko brody, a te prezentowały się wspaniale. Były gładkie i układające się w loki, kędzierzawe, spiczaste i rozwiane. Postanowił, że kiedyś też zapuści sobie brodę. O piątej mistrz wrócił. Promieniał. Jego żona była operowana już wczoraj wieczorem, czuła się dobrze i bardzo się ucieszyła, gdy usłyszała, że ma taką wspaniałą pomoc. Zadowolony oglądał ukończone rzeczy. Nim wypili kawę, wszystko wyschło. Mistrz chciał załadować zabawki na ręczny wózek i, jak zawsze, czterema nawrotami zawieźć je do fabryki. - Cztery razy musi pan jeździć tam i z powrotem? - zawołał Janek. - Zielonym wozem zawieziemy przecież wszystko za jednym razem. I tak się też stało. Cała podłoga wozu zastawiona została budkami meteorologicznymi, sarnami, kulami z padającym śniegiem i karzełkami ogrodowymi. Delikatne główki lalek leżały na łóżkach. Kierownik oddziału w fabryce bardzo się ucieszył, że pan Pfeifer mimo domowych trosk, o których słyszał, tak punktualnie wszystko dostarczył. - Tak - uśmiechnął się mistrz - pomogły mi krasnoludki! Na pożegnanie dał każdemu dziecku zabawkę, a babci ogromny bukiet dalii. Gdy ruszyli długo im machał stojąc na drodze. Janek zawiesił budkę meteorologiczną przy oknie zielonego wozu. Wyszła z niej malutka kobieta z bukietem kwiatów, a schował się człowieczek z parasolem. - Będzie piękna pogoda! - zawołał Janek. Brygida leżała na swoim łóżku, potrząsała szklaną kulą i patrzyła, jak pada w niej śnieg. Białe płatki sypały się łagodnie na jodły, na małą brązową sarenkę i na zajączka. Piotruś siedział na koźle obok babci, w ramionach trzymał karzełka dzierżącego w ręku grabie. Karzełek miał czerwoną, spiczastą czapkę i wyrazem twarzy przypominał pana Pfeifera - pana Pfeifera przyjacielskiego, a nie rozgniewanego. Ale najpiękniejsza, oczywiście, była broda karzełka, brunatna, układająca się w loki, długa i namalowana przez samego Piotrusia. .tc Sztuka - stać się mężczyzną .tc Wakacje zbliżały się do końca. Wóz ruszył w drogę powrotną do domu. Powietrze pachniało już jesiennie, ale jeszcze wciąż było ciepło. Janek siedział na tylnej ławce i rozmarzonym wzrokiem popatrywał na dym ze swego papierosa. Tu było najlepsze miejsce do palenia, jakie kiedykolwiek udało mu się znaleźć. Tu nikt go nie mógł przyłapać. Przy brzegu drogi jakiś wiejski chłopak zrywał z drzewa gruszki. Był mniej więcej w tym samym wieku co Janek. Zdziwiony i pełen zazdrości patrzył jak Janek wydmuchuje w powietrze dym. Kiedy wóz się zatrzymał, Janek zgniótł wypalonego do połowy papierosa i wetknął do pełnej paczki, którą kupił sobie po kryjomu za swoje kieszonkowe. Paczkę wepchnął głęboko w kieszeń spodni. Nocowali dziś nad jeziorem, nad którym biwakowali, jadąc na wakacje, i nad którym widzieli sarny. Było tu tak samo spokojnie jak wtedy. Ale kiedy w piaszczystej zatoczce zasiedli do kolacji, stwierdzili, że jednak nie jest tak spokojnie, jak im się wydawało. Otoczyły ich całe hordy komarów, brzęczały wojowniczo dokoła ich głów, atakowały to nogę Piotrusia, to ramię Brygidy, to czoło babci, by dostać się do upragnionej krwi. - Ja wyglądam już jak ciasto z kruszonką, same guzy! - piszczał Piotruś. - Musimy jakoś temu zaradzić - powiedziała babcia. - Janku, a gdybyś tak zapalił papierosa? Janek wytrzeszczył na nią zdumione oczy. Babcia zabiła na ręku kolejnego komara. - No - powiedziała - nie skończyłeś przecież z tymi głupstwami, więc przynajmniej niech będzie z tego jakiś pożytek, komary dobrze wiedzą, jak trujący jest dym z papierosów, i będą się trzymać z daleka. Trochę niepewnie Janek wyciągnął papierosy i zapałki i zapalił, ale szybko odzyskał dobre samopoczucie, gdy zobaczył pełne podziwu spojrzenia Brygidy i Piotrusia. Palił nonszalancko i wypuszczał dym nie tylko ustami, ale i nosem. Kiedy wypalił pierwszego papierosa, spojrzał bokiem na babcię i wetknął w usta drugiego. Twarz babci nawet nie drgnęła. Patrzyła na jezioro, obserwując parkę kaczek, które nurkowały po swoją kolację. Janek wypalił drugiego papierosa i wsunął paczkę do kieszeni. Komary znów się na nich rzuciły. - Pal dalej! - zawołał Piotruś. Janek pytająco spojrzał na babcię. - Tak, tak, pal - powiedziała. Janek znów doszedł do wniosku, że ma najlepszą babcię na świecie. Ona rozumie, że Janek wkrótce będzie mężczyzną i że ma prawo palić. Ale trzeci papieros nie bardzo mu już smakował. W zatoczce było bardzo miło. Siedzieli na miękkim piasku, rozmawiali o podróży, zastanawiali się, jak zostaną przyjęci w domu, i patrzyli na las i jezioro. Babcia, Piotruś i Brygida pogryzali znakomite biszkopty, które babcia upiekła wczoraj w przerwach podczas pracy u mistrza Pfeifera. Janek nie mógł jeść, bo musiał palić. Po trzecim papierosie babcia powiedziała: - Myślę, że moglibyśmy jeszcze trochę tutaj posiedzieć. To jest ostatni wieczór naszej podróży. Zapal jeszcze jednego Janku. - A kiedy uchwyciła jego niepewne spojrzenie, dodała: - A może masz już dosyć? - Nie, nie - odrzekł szybko Janek. - Nic mi to nie szkodzi. Żeby tego dowieść, po czwartym papierosie wyciągnął jeszcze piątego. Piątego papierosa wypalił do połowy i naraz coś bardzo dziwnego stało się z jego głową. Wszystko zaczęło się wokół niego kręcić. A kiedy babcia, Brygida i Piotruś znowu mocno siedzieli przed nim na piasku, nagle doznał wrażenia, że przekręcił mu się żołądek. Zdusił szybko papierosa i jednym skokiem zniknął w krzakach. - Co mu się stało? Babcia wzruszyła ramionami. - Nie mam pojęcia. Ponieważ zrobiło się późno, poszli spać. Janek po jakimś czasie wynurzył się z krzaków. Był bardzo blady i trochę się zataczał, nie odpowiadał na pytania Brygidy i Piotrusia i zaraz poszedł do łóżka. Ale noc miał niespokojną. Cztery razy musiał wstawać i pośpiesznie wybiegać z wozu. Następnego ranka był zielony i nie chciał jeść śniadania. - Musiało mi wczoraj zaszkodzić jakieś jedzenie - wymruczał. - Biedny chłopcze - powiedziała babcia. - Tak dużo paliłeś, żeby odpędzić od nas komary, i dlatego zrobiło ci się niedobrze. Papierosy są szczególnie obrzydliwą trucizną. Czy nie uważasz, że należało raczej zaniechać palenia i dać się pokąsać komarom? Janek kiwnął głową, a po chwili rzekł z wahaniem: - Właściwie papierosy wcale mi tak bardzo nie smakują, ale przecież muszę palić. Babcia z zainteresowaniem spojrzała na niego. - Dlaczego musisz palić? - Gdybym nie palił, inni chłopcy z naszej klasy by mnie wyśmiali i powiedzieliby, że jestem niedołęga i smarkacz, a nie mężczyzna. - Ach, tak! Ale czy nie byłoby bardziej po męsku, gdybyś powiedział, że nie chcesz palić? - Wtedy by pomyśleli, że nie umiem albo że nie mam odwagi. - Opowiedz im, że wypaliłeś na raz pięć papierosów, jednego po drugim, a jeśli ci nie uwierzą, przyślij ich do mnie. Ja im powiem, że sama to widziałam. Blada twarz Janka nieco się zaróżowiła. - Świetnie, babciu! Opowiem im, że paliłem z powodu komarów, a oni palą tylko dlatego, żeby się pochwalić, i że więcej nie będę z nimi palił. - Jesteś na najlepszej drodze, żeby stać się mężczyzną - powiedziała babcia. .tc Znów w domu .tc Na koźle było bardzo ciasno, gdyż wszyscy musieli jechać z przodu, bo każdy chciał jako pierwszy zobaczyć dom. Babcia, Brygida i Janek siedzieli więc stłoczeni obok siebie. Brygida trzymała na kolanach Piotrusia, a Piotruś trzymał na kolanach królika Brygidy. Kiedy wyjechali zza zakrętu, ukazała się przed nimi kurza ferma, a z tyłu za nią wznosił się komin domu Pieselangów. - Ja pierwszy go zobaczyłem! - zawołał Janek. - A nie, bo ja! - krzyczeli Piotruś i Brygida. Ale kwestia ta nie została rozstrzygnięta. Gdy minęli kurzą fermę, ujrzeli zgrabny domek z ładnym pruskim murem *#/2 i czerwonym dachem. W ogrodzie pracował ojciec. Kiedy zobaczył zielony wóz, zawołał swoim najpiękniejszym i najdonośniejszym basem: - Przyjechali! Drzwi otworzyły się raptownie i wypadli z nich jedno po drugim Ingeborga, Henryk, mały chłopiec, którego ledwie mogli rozpoznać, Mario utykający o kiju, a w końcu mama w kuchennym fartuchu. Rozłożyła szeroko ramiona i już Piotruś, Janek i Brygida zeskoczyli z kozła i zawiśli jej na szyi. Mama cudownie pachniała świeżo upieczonym ciastem. Śmiała się całą twarzą i wciąż na nowo przyciskała ich do siebie. W końcu uściskali i ucałowali ich także ojciec i Ingeborga. Dzieci ze zdumieniem przyglądały się Malcowi, który już ani trochę nie przypominał niemowlaka. Miał na sobie krótkie skórzane spodenki, ostrzyżony był po chłopięcemu i powiedział: - Ja jestem Rolf. Potem wziął za rękę Brygidę i Piotrusia i zaprowadził ich pod drzwi wejściowe. - O! - powiedział dumnie i wskazał na zieloną girlandę otaczającą drzwi. Henryk i Mario wyprzęgli konia i zaprowadzili do obórki. Kiedy podróżnicy się umyli, wszyscy zebrali się w pokoju, gdzie stał świątecznie nakryty stół. Pili kawę i jedli wspaniały maminy sernik, którego nikt nie potrafił upiec tak jak ona. I teraz zaczęło się wielkie opowiadanie. Mama i ojciec doskonale wypoczęli. Także Henryk wrócił z wycieczki rowerowej w świetnym humorze i opalony na brąz. Ingeborga napisała pracę semestralną, a poza tym z Malca, którego wciąż traktowano jak niemowlę, zrobiła chłopca. Wszyscy byli ze swoich wakacji zadowoleni, ale nikt nie przeżył tyle, co Piotruś, Janek, Brygida i babcia. - Co ci się najbardziej podobało podczas podróży? - spytała mama Piotrusia. Namyślał się chwilę, a potem przytulił się do niej i powiedział: - Powrót do domu. Babcia miała pewne trudności z piciem kawy, bo kot Friedolin usadowił się na jej kolanach i nie chciał, by go jeszcze kiedykolwiek z nią rozdzielono. Mario siedział skromnie na rogu stołu i uśmiechał się uprzejmie. - Co z nogą? - spytała babcia. - Dobrze. Przed dwoma dniami wypuszczono mnie ze szpitala i pan nauczyciel - Mario skłonił się lekko w stronę ojca - był łaskaw zaproponować mi pokój gościnny. Ale od dziś mogę spać w wozie. A w ogóle to chyba powinienem już odjechać. - Nie! - wykrzyknęły dzieci. - Niech pan jeszcze trochę zostanie. Musi nam pan jeszcze pokazać swoje sztuczki, a my mamy panu wiele do opowiedzenia o cyrku i Marietcie. - Ach, Marietta! - rozpromienił się Mario i wyciągnął z kieszeni wymiętoszony list. - Kiedy dostałem list od pani babci, od razu poczułem się o wiele zdrowszy. Natychmiast odpisałem Marietcie. - Byłoby lepiej, gdyby Maks wypoczął nieco po podróży, zanim pan wyruszy - powiedziała babcia. Trzeciego dnia Janek odebrał z zakładu fotograficznego wywołane zdjęcia. Przyniósł je dumnie do domu i wszyscy wyrywali je sobie z rąk. Niektóre były trochę poruszone, a na jednym widać było tylko nogi. Janek i Brygida kłócili się, czy są to nogi Janka, czy Piotrusia. Mama przyglądała się maleńkiej figurce, która stała na ogromnej łące. - Kto to jest? Babcia włożyła okulary i z namysłem również zaczęła przyglądać się zdjęciu. Nagle oczy jej błysnęły. - To jest jeden z ogrodowych karzełków pana Pfeifera. Janek spojrzał jej przez ramię. - Ależ nie! - zawołał. - To przecież jesteś ty! - No tak, stałam dosyć daleko. Piotrusiowi najbardziej podobała się fotografia, na której siedział na wzgórku. Jego wysunięte do przodu nogi były olbrzymie, o wiele większe niż cała reszta. - Prawdziwe siedmiomilowe buty! - powiedział dumnie. Najlepiej udało się zdjęcie, na którym Marietta trzymała w ramionach swoje dzieci. Mario nie chciał go wypuścić z rąk i wciąż na nowo je oglądał. - Jest tak samo ładna jak dawniej, nie, chyba jeszcze ładniejsza - powiedział. - A dzieci... one są po prostu cudowne, nieprawda? Czy chłopiec nie wydaje się wam bardzo podobny do mnie? Ale ponieważ na zdjęciu widniało tylko dwoje rozdziawionych, ryczących ust i czworo zaciśniętych oczu, nie mogli tak całkiem uczciwie ocenić podobieństwa. Nie chcieli mu jednak robić przykrości i zgodzili się. - Każę zrobić dla pana odbitkę, żeby mógł pan je nosić przy sobie jako pamiątkę po Marietcie. - Pięknie dziękuję, byłoby to bardzo miłe - odrzekł Mario. - Ale nie potrzebuję już pamiątki - i uśmiechnął się od ucha do ucha. W odpowiedzi na pytające spojrzenia Pieselangów wyjaśnił: - Napisałem jej, czy nie moglibyśmy znów razem zamieszkać. Wczoraj dostałem odpowiedź, że się zgadza. Dzieci potrzebują także ojca. Pieselangowie wydali okrzyk radości i tak ściskali mu rękę, że omal jej nie złamali. Mario uśmiechnął się pod wąsem. - Jest dokładnie tak, jak chciałem: chłopiec i dziewczynka. No, nie na darmo jednak mam cztery łóżka w wozie. Następnego dnia zaczęła się szkoła. Nauczycielka kazała dzieciom opowiedzieć o wakacjach. Zuza opowiadała o palmach nad lazurowym morzem Włoch, Hans o krowach z olbrzymimi dzwonkami na alpejskich pastwiskach w Austrii, a Barbara o górze w Szwajcarii, na której w środku lata leży śnieg. - A gdzie ty byłaś w czasie wakacji, Brygido? - spytała nauczycielka. - W Niemczech. - Och, tylko w Niemczech? - zawołała Zuza. Ale potem Brygida zaczęła opowiadać - o Maksie i zielonym wozie, o zbieraniu grzybów, o oglądaniu gwiazd i pieczeniu kiełbasek na rożnie, o burzy na kempingu, o mistrzu Pfeiferze i ogrodowych karzełkach, o zwiedzaniu zamku i o cyrku, o wieżowcu mrówek, dzięciole i o sarnach nad jeziorem. Dzieci słuchały z wielką uwagą i wszystkie trochę jej zazdrościły wakacji z babcią. .pa .ty Objaśnienia .ty *#/1 Szkody, mówiąc językiem Janka, wyrządzane przez wiewiórkę nie mają dla przyrody żadnego znaczenia. W Polsce wiewiórki objęte są ochroną gatunkową. Nie tylko nie wolno ich zabijać, ale nawet płoszyć. Ich liczba ciągle się zmniejsza. *#/2 Pruski mur - sposób budowania ścian polegający na łączeniu drewnianych belek z cegłą.