Johnson Kij - Złodzieje koni

Szczegóły
Tytuł Johnson Kij - Złodzieje koni
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Johnson Kij - Złodzieje koni PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Johnson Kij - Złodzieje koni PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Johnson Kij - Złodzieje koni - podejrzyj 20 pierwszych stron:

KIJ JOHNSON złodzieje koni Kiedy przybyli barbarzyńcy, zabrnęliśmy już głęboko w Poranek: byliśmy daleko od n'dau, odpowiedniego miejsca - n'dau, gdzie Słońce na niebie świeci pod odpowiednim kątem, a nasze cienie mają odpowiedni kształt i długość. W n'dau pas materiału przycięty do mojego wzrostu dokładnie przykryłby cały mój cień. Mój cień i ja bylibyśmy dopasowani: n'dau. N'dau to prawidłowa długość mego cienia, idealna pozycja Słońca na nieboskłonie i najlepsze miejsce pobytu na obracającej się wolno powierzchni Ping. Wędrujemy, ponieważ musimy pozostać w n'dau, podczas gdy Ping obraca się pod naszymi stopami. Czyni to powoli, całe życie ludzkie trwa jej obrót od Nocy, tak daleko na zachód, poprzez Świt i n'dau aż do Południa, gdzie kamienie eksplodują w upale, a rozgrzane powietrze potrafi roztopić ciało, odsłaniając nagi szkielet. Gdybyśmy przestali się przemieszczać, obracalibyśmy się razem z Ping, lecz przecież absurdem byłoby do tego dopuścić. Pozostać w miejscu znaczy oddalać się od n'dau. A my byliśmy daleko od n'dau. Słońce toczyło się po niebie zbyt wysoko. Cień uczepiony mych pięt był za krótki, taki jak cień dziecka w n'dau; może gdyby rozciągnąć go w pionie zamiast na ziemi, sięgnąłby mi do pasa. Zbyt długo już nie spotkaliśmy nikogo, z kim można by handlować, zbyt dużo czasu minęło od chwili, gdy po raz ostatni przebywaliśmy w Moot, gdzie twarze innych członków naszego ludu przypominały nam o pięknie ukrytym w naszym własnym klanie. Powietrze było za gorące, za suche, unosił się w nim zapach pyłu, traw, koni i nas samych. Warczeliśmy na siebie, mdliło nas od pożywienia, które nam zostało, mdliło nas na sam widok wciąż tych samych twarzy; byliśmy rozdrażnieni nieprawidłowością całej sytuacji. Najwyższy czas wracać do n'dau. Ricard w końcu wyraził zgodę: gdy minie czas snu, zwrócimy się ponownie w stronę Świtu. Ale z powodu gorąca nie mogłam zasnąć, chodziłam więc powoli pośród stada klaczy. Oddaliliśmy się od n'dau tak bardzo, ponieważ napotkaliśmy szeroką wstęgę ziemskich traw i krzewów: zdołały zapuścić korzenie w glebie naniesionej przez rzekę, powstałą o Świcie z topniejących lodów, lecz teraz wyschniętą i skurczoną do rozmiarów bagnistego strumyka. Konie mogą żywić się lokalną roślinnością Ping (i tak właśnie robią), ale trawy z pradawnej Ziemi są dla nich najlepsze, dlatego pozwoliliśmy stadu paść się swobodnie i przemieszczać w stronę Południa. Chcieliśmy mieć źrebaki, więc rozstawiliśmy namioty; używając zegara wodnego, wprowadzaliśmy klacze do ciemnych namiotów na jedną miarę wody, potem wyprowadzaliśmy je na słońce na taki sam okres, a potem znów do namiotów. Po pewnym czasie klacze zaczęły wabić ogiera. Ten, oszalały z podniecenia, zapłodnił większość samic, po czym dostał jakiegoś amoku i pognał w kierunku stada wałachów pasącego się kilka mil dalej na północ; w końcu wpadł do głębokiej rozpadliny i skręcił kark. To nie miało znaczenia - w stadzie klaczy mieliśmy pięćdziesiąt samic i trzydzieści pięć źrebiąt, w tym czternaście samców. Wróciwszy do Moot i do naszego ludu, mogliśmy łatwo dostać nowego ogiera drogą zamiany. Konie ze stad mojej rodziny słynęły z urody i, choć niewielkie, były bardzo wytrzymałe. Na jednym z wędrownych targów końskich albo w Moot nasze konie byłyby wiele warte. W czasie ciąży klaczy nie podróżowaliśmy jednak wiele, a planeta nie przerwała przecież swego odwiecznego pełzania, unosząc nas z dala od Świtu i n'dau, w kierunku Południa. Źrebaki i ich matki rozproszyły się, kiedy je minęłam. Wydawały się niespokojne i rozdrażnione gorącem i ustałą wodą, ale były tłuste i zdrowe. Ich sierść lśniła pod cienką powłoką kurzu. Zbadałam kilka koni, by sprawdzić, jak postępuje leczenie ich dolegliwości. Na boku atłasowoczarnej klaczy, pokaleczonym przez łodygi kolcokrzewu, dojrzałam ciemną, błyszczącą bliznę, już prawie wtopioną w czarną skórę dookoła. Nowo narodzone źrebię małej, szarej kobyłki zostało zaatakowane przez dzikie psy, zanim zdołałam odnaleźć klacz po porodzie i przyprowadzić do stada. Grzbiet młodej klaczki był zdeformowany ukąszeniem, ale poruszała się z łatwością. Prawdopodobnie nie uda się jej sprzedać, jednak była dobrej krwi: jeżeli donosi ciążę, będzie wspaniałą klaczą zarodową. Ostatnim nienarodzonym źrebakiem było małe gniadej klaczy; spodziewałam się rozwiązania lada chwila. Miedzianorudy brzuch kobyłki nabrzmiał i powiększył się bardzo. Przestępowała niezgrabnie z nogi na nogę, ale pozwoliła mi się zbadać bez protestów; była na to zbyt ciężka i zbyt rozgrzana. Kiedy uderzyłam pięścią o jej brzuch, poczułam w nim ruch, mocno oddane kopnięcie. Śluzówka pyska matki była różowa i wyglądała zdrowo, oczy miała jasne i czyste. Zbadałam okolice miednicy, ale mięśnie wciąż były napięte. Zwierzę nie było jeszcze gotowe, by wypuścić źrebię; mięśnie zwiotczeją, gdy zbliży się czas porodu. Dobiegło mnie odległe szczekanie jednego z moich psów, bez wątpienia polującego na muchy gdzieś poza obozowiskiem. Po chwili zawtórował mu drugi. Spojrzałam w ich kierunku, w stronę Świtu, i zobaczyłam ciemne kształty. Na straży stała Brida, żona mojego wuja; zaczęłyśmy krzyczeć w tym samym momencie. - Jeźdźcy! - wołałam, biegnąc razem z ciotką z powrotem do obozu. - Obcy od Świtu! Do tej pory w namiotach panowała cisza, psy spały w ich krótkich cieniach. Teraz moja rodzina zbiegła się na centralnym placyku, gdzie pracowaliśmy, a psy tańczyły nerwowo pomiędzy ludźmi. Najmłodsze dziecko w rodzinie, Mara, przywarła do ręki swej matki. Mój brat Ricard spał dotąd w jednym z namiotów; wyszedł z obnażonym torsem, mrużąc oczy w słońcu i gestem polecił nam uzbroić się w noże i oszczepy. - Psy - zwrócił się do mnie. Skinęłam głową i wydobyłam z fałd pasa moje gwizdki. Była to garść srebrnych rurek związanych razem jedwabnymi sznurkami; każda wydawała inny dźwięk, oznaczający inną komendę. Gwizdki nie były tak wygodne jak gwizdanie komend przez zęby, ale ich dźwięk niósł się daleko. Zagwizdałam "wszyscy na zewnątrz" i "alarm", a potem "kierunek - Świt". Psy wystrzeliły do przodu, ciemne na tle bladych traw, pędząc na spotkanie garstki zbliżających się ludzkich kształtów. Pierwszy z obcych jechał pod sztandarem, lecz nie mogliśmy dostrzec jego barw. Palcami przebierałam w gwizdkach, patrząc na Ricarda i czekając na polecenie. Mieliśmy dwadzieścia psów, a nas było dziewięcioro dorosłych. Stracę kilka psów, ale jesteśmy w stanie zatrzymać tych ludzi, gdyby - choć to nieprawdopodobne - zaszła taka potrzeba. - Biały - stwierdziła żona mojego brata, Jena. Kolor handlu. Ricard rozluźnił się i uśmiechnął. Na Ping nie było wielu ludzi. W całym tym okresie, gdy moja siostra Meg zaszła w ciążę i urodziła córkę, Marę, ani razu nie widziałam obcych. To był pierwszy kontakt z innymi ludźmi od czasu, kiedy Ricard został głową rodziny po śmierci naszego ojca. Podejmowanie decyzji wciąż kosztowało mojego brata dużo trudu i wysiłku; niech to lepiej będzie łatwe spotkanie. - Wymiana, nowiny. Pokój - powiedział Ricard. Uzbrojeni z ulgą opuścili broń. Jego żona skinęła głową. - Przyszykuję herbatę na powitanie. Odeszła w stronę ogniska kuchennego, obok niej szli narzekając moi bratankowie. - Mogą nie być pokojowo nastawieni - odezwał się wuj Den. Ricard odwrócił się w jego stronę. - Dlaczego? Jadą pod białym sztandarem. - Co z tego, lepiej będzie... Ricard roześmiał się. - Den, starzejesz się. Nas jest dziewięcioro, ich sześcioro. Jadą z białą chorągwią, a tego znaku nikt nie zdradzi. Obronimy się, jeśli będziemy musieli. Cóż mogą nam zrobić? - Ricard... - zaczął Den gorzkim tonem. - Och... no dobrze. - Ricard niecierpliwie zamachał ręką. - Katiu, wyślij jednego psa do stada wałachów po Larę i Willema. Zwierzęta nie oddalą się zbytnio do ich powrotu. Zadowolony? Kiwnęłam głową i gwizdem wezwałam młodego, czarnego psa, a potem dałam komendę "drugie stado". Popędził na północ. Za mało jeszcze umiał, by się nam tu przydać, ale moja kuzynka i jej mąż zobaczą go i zrozumieją, że został wysłany, by ich sprowadzić. - Zabierzmy stąd dziecko - powiedziała moja siostra Meg. - Mara, idź do namiotu sypialnego. Ale nikt się nie poruszył, Mara nadal ściskała mocno dłoń matki. Staliśmy bez ruchu jak uwięzieni w pułapce zatrzymanego czasu, jak muchy utopione w miodzie. I wtem (łąki oszukują tak nasze oczy) stanęli nagle przed nami. Czas ruszył z miejsca: obozowisko było pełne hałasu i ruchu. Psy wirowały wokół nas i jeźdźców, podskakując i szczekając. Konie obcych bały się i odsuwały od nich; niektórzy z ludzi wyglądali na niezbyt zadowolonych. Jeden z obcych miał bat, którym wymachiwał wokół boków swego konia; psy myślały, że to zabawa i odskakiwały, szczerząc zęby, jak to zwykle psy. Zagwizdałam "wszyscy" i "wróć". Psy wycofały się posłusznie. Gdy były już na tyle daleko, by nie płoszyć obcych koni, zagwizdałam "waruj" i zwierzęta padły na wydeptaną trawę, dysząc ciężko. Nigdy w życiu nie widziałam tak dużych koni. Były tak wysokie, że z trudem mogłam spojrzeć ponad ich grzbietami, miały długie, smukłe nogi i szorstką sierść. Wszystkie wyglądały na chore i wyczerpane, jakby nosiły jeźdźców dłużej i szybciej, niż powinny. Rozpoznawałam kształt wstęg modlitewnych, pasków materiału, papieru i skóry splecionych ciasno w drobne wzory i przywiązanych do uzdy. Nigdy nie widziałam takich ludzi; nie było to jednak niczym dziwnym na Ping, gdzie można przez całe życie nie spotkać dwa razy członków tej samej grupy. Barbarzyńcy (bo tak o nich myślałam) mieli złotą cerę i spłaszczone twarze. Głowy czterech mężczyzn były ogolone; dwie kobiety miały długie czarne warkocze, które spływały im aż do pięt, kiedy siedziały w siodle. Byli ubrani identycznie - w sięgające kolan, ciemne, pikowane tuniki, rozcięte z przodu i z tyłu do konnej jazdy. Tuniki zapinały się ściśle na proste, złote guziki aż pod szyję, teraz jednak było na to za gorąco - wszyscy rozpięli i rozchylili okrycia, ukazując ciemne od potu koszule i spodnie z niebarwionej materii, produkowanej z wydzieliny pingiańskich jedwabników. Byli wojownikami. Przy pasach nosili noże i wyszywane pokrowce na łuki, zrobione z nasączonego tłuszczem płótna; klapy pokrowców były odchylone. Prostokątne kołczany mocowali ciasno z tyłu w pasie. Nosili filcowe buty z ostrymi, zadartymi do góry noskami i wgłębieniami w formowanych specjalnie podeszwach; wgłębienia idealnie pasowały do strzemion - bardzo pomysłowe, warto by spróbować zrobić tak samo. - Jestem Huer, członek straży przybocznej cesarza Er- c'hua z T'ien i dowódca tego oddziału - przemówił jeden z jeźdźców. Nie zrozumieliśmy sensu tych słów, choć zostały wypowiedziane we wspólnym języku kupieckim. Mężczyzna pochylił się, zsiadł i stanął obok swej krwistoczerwonej klaczy. Był akurat mojego wzrostu (a ja nie jestem wysoka wśród mego ludu), starszy ode mnie może o żywot psa; jego twarz przecinały zmarszczki, jak fałdki na zmiętym papierze. Do ciemnej czapki pozbawionej ronda było przymocowane jasne skrzydło pingiańskiego chrabąszcza i sznurek błękitnych paciorków - jedyne ozdoby, jakie nosił. - Jestem Ricard - odpowiedział mój brat. - Należymy do klanu Winden, a pochodzimy z ludu Moot. - Przybyszom te słowa również nic nie mówiły, ale mimo to były niezbędne. - Bądźcie pozdrowieni. - Źrebaki! - zawołała jedna z barbarzyńskich kobiet w języku kupieckim, potem powiedziała coś w swej własnej mowie, wskazując nasze stado. Kilku jeźdźców zsiadło z koni. - Zaczekajcie... - zaczął Ricard, ale już pokrzykując szli ku naszym koniom i wchodzili między stado. Zagwizdałam cicho przez zęby wzywając dwa najmądrzejsze psy: sukę przewodniczkę i samca o szarym pysku, potem gwizdnęłam "obserwuj" i "czuwaj". Psy podniosły się z ziemi i pobiegły w stronę stada. - Kto wydał ten dźwięk? - zapytał Ricarda przywódca obcych. - Dlaczego psy odbiegły? - Katia im rozkazała. - Ricard przedstawił mnie gestem.- Jest u nas opiekunką psów. Obcy przyglądał mi się, póki nie zarumieniłam się i nie spuściłam głowy. - Marnuje czas, tresując kundle - stwierdził. Już wcześniej spotykaliśmy innych barbarzyńców, którzy pogardzali psami jako nieczystymi, Ricard nie bronił naszych zwierząt, tylko powiedział: - Katia zajmuje się też końmi. Jedna z barbarzyńskich kobiet odeszła od stada i podbiegła do nas. - Są małe, ale nic im nie jest - zwróciła się do Huera. Mówiła z ciężkim akcentem, ale i tak słyszałam w jej głosie podniecenie. - Tak samo wszystkie źrebaki. Całkiem zdrowe. - Przybyliście, by handlować końmi? - zapytał Ricard. - Wasze konie nie chorują? - Nie. To najlepsze konie na Ping. Warte każdej ceny. Mamy... - Znasz się na koniach? - Obcy przerwał mojemu bratu, patrząc na mnie. - Co sprawia, że chorują? Macie jakieś lekarstwa? - Czemu pytasz? - zaczęłam ostrożnie. - Czy szukacie pomocy? - Czy jeszcze któreś z was jest uzdrowicielem? - Uczę Marę, ale... - Która to Mara? Nie odpowiedziałam, ale Mara wtuliła się w objęcia matki i ukryła twarz w jej rękawie. Barbarzyńca odwrócił się, by spojrzeć na Ricarda. - Mam ważne wieści. Czy jesteście tu wszyscy? - Nie - odparł Ricard; był za młody na przywódcę, wiem to teraz, za młody, by wiedzieć, że nie powinien mówić prawdy. - Lara i Willem są poza obozem ze stadem wałachów. - Dobrze - mruknął mężczyzna i wykrzyknął jedno słowo. Wszystko rozegrało się niemożliwie szybko: z pokrowców zwieszonych u bioder obcy wyciągnęli swe łuki o krótkich cięciwach i zaczęli strzelać. Ich dowódca wytrącił mi gwizdawki z dłoni, jeszcze zanim podniosłam je do ust. Rzuciłam się na ziemię, by je podnieść, ale pochwycił mnie w locie. Walczyłam, by uwolnić ręce z fałd jego tuniki, by móc wyciągnąć nóż. W czasie gdy się z nim szarpałam, powietrze przecięły trzy serie strzał. Ricard leżał na ziemi, strzała sterczała mu z mostka. Trafili Jenę, obok niej upadł Stivan. Nie widziałam strzał. Den, Mikela, Brida, Meg, Daved - strzały i krew wykwitająca na piersiach, plecach, gardłach. Kilka psów złamało komendę "waruj"; nie wydając dźwięku mój szary przewodnik rzucił się do gardła dowódcy obcych. Nim go dosięgnął, odrzuciła go na bok celna strzała, lecz biegnący za nim młody pies dopadł człowieka, który osłonił twarz ramieniem. Zdołałam wyciągnąć nóż z pochwy. Dźgnęłam mężczyznę w bok, kiedy próbował odepchnąć walczącego psa; potem uwolniłam się z jego uchwytu i przez zęby zagwizdałam "atak", za cicho jednak i za późno. Usłyszałam skowyt psów, trafianych strzałami obcych. Zawyłam razem z nimi i raz jeszcze cięłam barbarzyńcę. Choć w walce na noże byłam dobra, barbarzyńcy udało się mnie rozbroić. Moja rodzina, moje psy, wszyscy leżeli martwi na ziemi; ale, niewiarygodne, moja suka przewodniczka wciąż czołgała się ku mężczyźnie, który mnie chwycił, ciągnąc za sobą bezwładne tylne łapy. Świsnęła strzała, potem druga. Suka zdechła, zanim jeszcze jej głowa dotknęła ziemi. Płakałam z wściekłości. Oszalała z gniewu, walczyłam z moim prześladowcą, sama gryząc i warcząc jak pies, opętana żądzą śmierci. W końcu obcy wcisnął mi twarz w materiał tuniki, aż zwisłam mu w ramionach, starając się nie stracić przytomności z braku powietrza. Słyszałam skamlenie i westchnienia, a ponad tymi dźwiękami krzyk mojej siostrzenicy Mary, nieustanny, jakby nie musiała nabierać tchu. Po pewnym czasie mężczyzna puścił mnie. Upadłam na kolana, chwytając gwałtownie powietrze, dysząc bezradnie. Barbarzyńcy szli przez polanę z zakrwawionymi nożami. Zabiliśmy jednego z obcych: teraz klęczała obok niego kobieta, śpiewając w obcym języku monotonnie brzęczącą pieśń. Pozostali odnieśli różne rany, od ciosów nożem albo od ukąszeń psów. Druga z kobiet podniosła Marę z ziemi, wtuliła główkę dziecka w swoją tunikę, by stłumić jej krzyk. Mara nie wyglądała na ranną. - Masz swoje końskie lekarstwa? Podniosłam wzrok. Mój prześladowca był ciemną sylwetą na tle niezmiennej jasności stojącego wysoko słońca. Gdy byłam małą dziewczynką, miałam raz wysoką gorączkę i omal nie umarłam. Wszystko wokół siebie widziałam wtedy jak przez zasłonę dymu; działy się różne rzeczy, ale nie miały żadnego znaczenia. Teraz było tak samo. Widziałam światło i ciemność. Widziałam krew płynącą z jego ramienia w miejscu, gdzie ukąsił go mój pies. Słyszałam jego głos i pokrzykiwania kobiety, wydającej rozkaz zgromadzenia stada klaczy, które rozpierzchły się w czasie walki. Ale nic z tego nie działo się naprawdę. - Lekarstwa? - powtórzył wolniej, jakby nie był pewien, czy rozumiem jego słowa. Wpatrywałam się w niego. - Należą teraz do mnie. Tak samo jak ty - oznajmił i oddalił się. Barbarzyńcy cięli na pasy ściany namiotów i wyjmowali ze środka tobołki i pakunki. Usłyszałam wołanie jednego z nich dochodzące z mojego namiotu roboczego z otwartym dachem. Wiedziałam, co znalazł: pół tuzina moich worków z garbowanej i malowanej końskiej skóry, a w nich pudełeczka, buteleczki, słoiki i paczuszki. Wszystko popakowane, jak zawsze. Obok mnie na ziemi leżała moja siostra. - Meg? - zawołałam, zanim spostrzegłam pył osiadający bez przeszkód na jej otwartych oczach. Z nosa i ust Meg leniwie sączyła się krew, tylko drzewce strzały sterczące ponad sercem było zaskakująco czyste. Pod jej ciałem większa kałuża krwi zaplamiła liście traw i rozlała się po suchej ziemi, jakby gleba Ping nie chciała jej przyjąć. Głowa mojej siostry leżała odwrócona w jedną stronę: Meg wyglądała, jakby patrzyła na coś wzdłuż wyciągniętej ręki. - Mara żyje - wyszeptałam. - Nic jej nie jest. Na przedłużeniu jej wyprostowanej ręki, ukryte w trawie, leżały moje psie świstawki - jakby próbowała ich dosięgnąć. Podniosłam je i schowałam w szerokim zwoju pasa. Wstałam i chwiejnym krokiem odeszłam. Moje psy leżały porozrzucane na całej łące, nawet kilka z tych, które wcześniej wysłałam z jakimś zadaniem. Niektóre wyglądały, jakby spały. Jeden z nich, drugi samiec przewodnik, zdechł gryząc drzewce strzały, która przyszpiliła go do ziemi. Paru w ogóle nie było. Pośród wysokich traw ciągnęły się cienkimi nitkami krwawe ślady - ślady psów dość silnych, by uciec albo by znaleźć odosobnione miejsce do umierania. Pomyślałam o gwizdkach, ale nie było sensu wzywać ranne psy na pewną śmierć. Brakowało wielkiego, długonogiego złocistego samca należącego do klanu. Jego głównym zadaniem było uciekać, gdyby coś przytrafiło się mojej rodzinie, i odnaleźć Moot, tak jak go nauczyliśmy, mój ojciec i ja. Tam rozpoznają barwy klanu na wstążce przywiązanej do obroży. Będą wiedzieć, że moja rodzina nie żyje. Ktokolwiek akurat będzie w Moot, będzie nas opłakiwał, kroniki naszego rodu zostaną zamknięte, a imię Winden wspominać będą tylko pieśni Moot. Parę psów jeszcze żyło, ale nie miałam ani noża, ani środków przeciwbólowych, by ulżyć ich cierpieniu. Klęczałam w zakrwawionej trawie, tuląc pręgowaną sukę, usiłującą na darmo złapać oddech, aż przybiegł mój prześladowca i złapał mnie za ramię. - Nie opuścisz nas - warknął. Głowa zwierzęcia uderzyła o ziemię, gdy mężczyzna poderwał mnie w górę. - Dobij ją - poprosiłam. Zaczął mnie ciągnąć w stronę obozu, ale wyrwałam się i wskazałam na umierającą sukę. - Zabij je wszystkie. Zakończ to. - To psy. - Splunął na ziemię. - Nieczyste. - Dobij je. - Patrzyłam mu w oczy, aż wymamrotał coś z głębi gardła i gestem przywołał ku nam jednego z obcych, młodzika, ledwo wkraczającego w dorosłość, raczej chłopca niż mężczyznę. Przez chwile rozmawiali, po czym chłopak ruszył w stronę psów, dobywając długiego noża. Nóż należał do mojej ciotki Jeny - rozpoznałam nacięcie przy czubku. Przywódca związał mi nadgarstki czarnym sznurkiem i wsadził mnie na konia, po czym przywiązał moje stopy do strzemion. Obcy nie zabrali prawie niczego, prócz moich worków, sekstansu należącego do klanu i paczki ze złotem i metalem z pradawnej Ziemi, które służyły nam do wymiany na inne dobra. Kiedyś służyły. Te rzeczy załadowano na grzbiety dwóch klaczy. Mara wyglądała na nieprzytomną, siedziała przed swoim strażnikiem. Przywódca zauważył, że na nią patrzę. - To żebyś nie próbowała nas oszukać - wyjaśnił. Jeżdżąc w koło i pokrzykując pozostali barbarzyńcy zaganiali rozproszone klacze, aż uformowały nieregularne stado; klacz przewodniczka ostrożnie obserwowała obcych. Przez zasłonę dymu słuchałam ich rozmowy; chyba mówili do siebie w kupieckim, może dlatego, że każde z nich używało innego dialektu. Dowiedziałam się, że jest ich siedmioro, zamiast pięciorga, których widziałam; dwoje pojechało naprzód, na zwiad. Zamierzali pędzić pięćdziesiąt klaczy i trzydzieści pięć źrebaków tylko w pięciu jeźdźców, bez pomocy psów. Przywódca rozejrzał się i zawołał: - Shen! Chłopak upuścił w trawę nóż Jeny i przybiegł do nas, po czym dosiadł konia. Uchwycił moje spojrzenie. - Skończone - powiedział nawet dosyć uprzejmie. - Nie bolało. Dowódca barbarzyńców chwycił lejce mojego konia i krzyknął na innych. Tak zaczęliśmy naszą drogę w stronę Świtu. Wkrótce obozowisko zniknęło w oddali, ciemne plamy zwalonych namiotów stały się jedynie cieniami bez kształtu, który nadałby im formę. Moja rodzina i psy pozostaną tu, aż ich kości upraży słońce Południa i znikną na zawsze. Nigdy już nie powrócą do n'dau. Moja rodzina przemieszczała się tylko tyle, ile było trzeba, aby trzymać się słońca w n'dau albo by odnaleźć wędrowny jarmark czy Moot. Nigdy nie podróżowałam w taki sposób: w nieskończoność parliśmy na północ i w stronę Świtu, pędziliśmy konie, aż ich sierść pokrywały łaty brudnej piany, a jeźdźcy zasypiali oparci o ich szyje. Byłam przywiązana zbyt starannie, by próbować ucieczki, nawet, gdyby nie spowijał mnie dym, zasłona obojętności. Po pewnym czasie kobieta, która wzięła Marę, Suhui, nie zatrzymując się przekazała moją siostrzenicę chłopcu imieniem Shen. Mary była brudna na buzi, spała w półkolu jego ramion, jakby przebudzenie miało być zbyt bolesne. Ja tak się czułam. Nie spałam, lecz dym pomiędzy mną a światem był gęsty. Nic się nie liczyło - nawet to, że dostrzegłam w oddali stado wałachów wędrujące w stronę Świtu, i zgniecioną chatę Lary i Willema jako bliższy, samotny cień na powierzchni ziemi. Najeźdźcy zatrzymali się najpierw tutaj. Nie mogli sprowadzić wałachów do stada klaczy, nie teraz, gdy miały młode. Po jakimś czasie barbarzyńcy zaczęli posilać się w trakcie jazdy. Kiedy Huer podawał mi w związane dłonie paski suszonej koniny, brałam je. W końcu jednak moje ręce zapominały o nich i mięso upadało nietknięte na ziemię. Nie martwiłam się tym: psy je znajdą - i wtedy przypomniałam sobie, że nie mam już psów. Nie otworzyłam ust, gdy Huer dał mi się napić ze skórzanego bukłaka. - Pij - ponaglił mnie swym szorstkim głosem. Nie odpowiedziałam, ale przełknęłam wodę, gdy przystawił skórę do mych ust; zbyt dużo wysiłku kosztowałoby mnie jej odepchnięcie. Opuściliśmy pas ziemskich traw i jechaliśmy przez poszarpany płaskowyż, na którym słońce wypaliło glebę niemal do końca, zostawiając tylko kamienie różnej wielkości. Lecz, choć było tak sucho, aksamitne pingiańskie mchy wypełniały zbyt krótki cień każdego odłamka skały ciemną zielenią. Kiedy słońce wisiało niżej nad horyzontem, mchy rysowały kształty dłuższych cieni. Cienie porzuciły roślinki na pastwę promieni słonecznych, jednakże te, umierając, położyły warstewkę gleby dla małej oazy ziemskich traw. Ziemska roślinność była jadalna i konie w czasie marszu napychały pyski miotełkowatymi źdźbłami, uwalniając w powietrze nasionka. Brodziły po kostki w chmurach pyłku. Pingiański mech był dla nich trujący, ale wiedziałam, że nigdy by go nie jadły. Dotarliśmy do zasolonego strumyka, który drążył sobie wąski kanał w szerokim korycie swej dawnej postaci z czasów Świtu. Klacz przewodniczka zatrzymała się na brzegu, a z nią całe stado. Huer wydał komendę i jeźdźcy ruszyli w górę strumienia, a mój koń w ślad za nimi. Mara już nie spała. Shen podał ją na dół do Suhui, która wzięła dziecko za rękę, jednocześnie zdejmując pakunki z końskiego grzbietu. - Nie będziesz uciekać. - Huer stanął obok mojej klaczy, jego dłonie poruszały się szybko koło sznurków, przytrzymujących moje stopy w strzemionach. Dym wypełniający moją głowę utrudniał myślenie. Nie porzuciłabym Mary. A gdzie miałabym iść, sama i nieuzbrojona, bez konia, bez psów, z małym dzieckiem? Złapaliby mnie, zanim uszłabym tysiąc kroków. - Nie będę uciekać - obiecałam. Skinął głową i ściągnął mnie z konia. - Mei - zwrócił się do młodszej z dwóch kobiet - zabierz ją. Wzruszając ramionami Mei chwyciła zwisający sznur, umocowany do moich nadgarstków. - Chodź. Na tej smyczy, jak pies poddawany tresurze, oddaliłam się od pozostałych i weszłam w wysokie trzciny, by się załatwić, a potem obmyłam twarz i szyję wodą, którą czuć było siarką. Zaprowadzona z powrotem do obozu przysiadłam i oparłam się o omszały bok kamienia. Cień ledwo okrywał mi kolana, podczas gdy powinien kłaść się na mnie jak ciemny koc. Tak daleko od n'dau... Mei rozpaliła ogień. Z dopasowanego filcowego pokrowca wyjęła wielką miedzianą misę, z blachy rozbitej na grubość liścia. Napełniła misę wodą i zawiesiła nad płomieniem, z którego unosiło się cienkie pasmo dymu. Gdy klaczom najeźdźców zdjęto siodła i uzdy, wmieszały się w stado mojego klanu. Te dziwne konie wznosiły się o całą głowę i kłąb ponad naszymi, gdy tak brodziły w strumieniu. Jeden z barbarzyńców, Ko, patrolował konno przeciwny brzeg, wypatrując dzikich psów i rozbójników. Gdy mijał nas cwałem, zmęczony przetarł zakurzoną twarz. Moje psy byłyby lepszymi strażnikami, ale one już nie żyły. Mara siedziała na popękanym wyschniętym błocie na brzegu obok Shena. Konstruował coś z trzcin, które wcześniej wyrwał. - Mara... - własny głos zacierał się w moich uszach, stłumiony przez dym, wypełniający mi głowę. Odwróciła się lekko, jakby bojąc się spojrzeć wprost na mnie. - Ciocia Katia? - To ja. - Uniosłam ręce, chcąc wyciągnąć ku niej ramiona, aż zatrzymał je sznur. - `Tia! - Wskoczyła mi na kolana i objęła mocno za szyję. - Nic ci nie jest? - zapytałam. Pokręciła głową, jej zakurzone, spocone włosy drapały mnie w szyję. Najlepiej, jak umiałam, zbadałam, czy nie jest ranna. Wyglądała na całkowicie zdrową, choć była zmęczona i spięta. Na jednej nodze poniżej kolana miała siniak. Wydało mi się, że przypominam go sobie jeszcze sprzed napadu barbarzyńców. Nigdy nie czułam się swobodnie w kontaktach z dziećmi w naszej rodzinie. Dbałam o nie, gdy nadchodziła moja kolej, ale nigdy nie prosiłam, by pozwolono mi je przytulić albo uczyć różnych dziecinnych zajęć. Po śmierci ojca pokazywałam Marze to, czego on sam mnie uczył, gdy byłam w jej wieku: jak czyścić końskie kopyta, jak robić pigułki z ziół czy proszków. Najlepiej nam szło, gdy przypominałam sobie, jak ojciec mnie nauczał. Teraz musiałam się nią zająć. Nie było nikogo innego, tylko ja i napastnicy. - Gdzie są mama i tata? - zapytała. Pył na oczach Megan, osłoniętych długimi rzęsami... Poszarpana, poczerwieniała rana wzdłuż boku Daveda, ślad po wyjętej strzale. - Nie pamiętasz? - wydusiłam w końcu. - Shen mówi, że musieli odejść, ale że on się mną zaopiekuje. - Skrzywiła się. - Jesteś brudna, `Tia. Musisz się umyć. Na jej policzku zaschła plama krwi. - Ty także powinnaś się umyć, Maro. - Shen też tak mówi, ale ja nie chcę. Shen mówi, że tam, skąd on pochodzi, jest tak zimno, że woda leży jak piasek na ziemi. - To śnieg. O Świcie. Widziałam to kiedyś, kiedy byłam jeszcze mniejsza od ciebie. - Wtedy też byłam bardzo daleko od n'dau. - Shen mówi, że to zobaczę. - Zamrugała sennie oczami. - Dlaczego jesteś tak uwiązana? Czy byłaś niegrzeczna, jak pies? - Nie. Czy nie pamiętasz obozowiska? Potrząsnęła głową. Młody Shen podszedł bliżej i przykucnął obok nas na piętach. W ręce trzymał uplecioną z trzcin zabawkę w kształcie jakiegoś zwierzęcia. Zdawał się być równie zmęczony, jak pozostali, jednak uśmiechnął się do Mary. - Mam siostrzyczkę w jej wieku - zwrócił się do mnie w kupieckim. - Małą Wulin. Ona także wciąż zadaje pytania. - Shen mówi, że mogę zatrzymać tego konika z trawy - oświadczyła Mara. - Sam go zrobił. Obserwowałam tę scenę przez zasłonę dymu. Mara była wszystkim, co mi pozostało po Windenach - a ona już zapomniała. Spałam długo, aż sen odurzył mnie jak narkotyk. Obudziłam się tylko raz i zataczając poszłam na brzeg strumienia, by napić się tej słonawej wody. Ręce związali mi w taki sposób, że nie mogłam nabrać wody w dłonie; uklękłam i zanurzyłam w wodzie całą twarz, jak pies albo koń, potem przechyliłam głowę do tyłu. Zaczęłam zębami szarpać węzeł przy nadgarstkach, rozglądając się ostrożnie dookoła. Shen i Ko spali nie opodal. Mara zwinęła się w kłębek przytulona do chłopca, ściskając w dłoni trzcinowego konika. Mei pilnowała koni i całego obozu; widziałam, jak dosiada jednouchej klaczy ze stada mojej rodziny. Zwolniła, kiedy mnie dojrzała, jednak nie zatrzymała się. Wiedziała, że nigdzie nie odejdę i że nie stanowię zagrożenia; Shen i Ko mieli noże i łuki w zasięgu ręki. Dobiegł mnie szmer głosów. Rozmawiali Huer i Suhui. Stali z dala od stada obok jednego konia, siwej klaczy, na której z początku jechała Suhui. Zwierzę sztywno trzymało głowę, jakby bało się nią ruszyć, nagle zacharczało - pojedynczym, płytkim kaszlnięciem. Rzemienie kantara były obwieszone wstęgami modlitewnymi, nie dłuższymi od mojego palca. Suhui uspokajała konia: - Ciicho, córko, ciicho. Słyszałam już, jak barbarzyńcy mówili do siebie "córko" i "ojcze". Wyglądało na to, że są to dla nich pieszczotliwe zwroty. Nie mogłam się powstrzymać od wspomnienia mojego ojca, do którego zwracałam się po imieniu. - Najpierw owrzodzenia, teraz zapalenie płuc - mówił Huer. - Tak - potwierdziła Suhui. - Więc ta klacz jest już martwa - powiedział powoli. - Przykro mi. - Rozumiem. - Nawet z tej odległości widziałam bladość jej twarzy, złocisty kolor jej skóry odfiltrowany w niezdrową biel. - Ale te pozostałe, konie obcych, one nie mają wrzodów, prawda? - Sama je obejrzałaś. Zaglądałaś im do pysków. Żadnych ran. - Wydaje się, że ma je co drugi koń na Ping - w głosie Suhui brzmiała gorycz. - Jakim cudem te są zdrowe? - To ta opiekunka. Albo coś, co chowa w swoich pakunkach. Córko, ona może wiedzieć, jak wyleczyć twoją klacz. - Może z zapalenia płuc. Ale z zarazy? Nawet lekarze z pradawnej Ziemi nie potrafiliby jej wyleczyć. Po prostu miała szczęście, że jej stado jeszcze nie zachorowało. Błędem było zabierać ją ze sobą, ojcze. - Może tak być. Ale może to nie tylko szczęście. Niewykluczone, że ona wie różne rzeczy. Jak mógłbym ją zostawić? - Miast tego ciągniesz ją za nami - mówiła powoli kobieta. - Za mało jest pomarszczona, by być wielką uzdrowicielką. Myślę, że chodzi tu o coś więcej. - O nic innego nie chodzi - szorstko odpowiedział Huer. - Może będzie wolała otruć swoje konie niż patrzeć, jak stają się nasze. Czy pomyślałeś o tym? Huer głaskał klacz po grzywie, dotykał ją z mechaniczną delikatnością. - Mamy dziecko, jakże jej... Marę. Nie wystawi dziewczynki na niebezpieczeństwo. - Możliwe, że wcale jej nie zależy na dziecku - prychnęła Suhui. - Oczy tej Katii są martwe. Nie zauważyłeś? - Muszę mieć nadzieję. Siwa klacz znów kaszlnęła, tylko raz, płytko, jakby obawiała się bólu. Huer dotknął jej szyi. - Nie możemy pozwolić, by zaraziła inne zapaleniem płuc. Jeżeli to już się nie stało. Ale ta opiekunka zwierząt może przynajmniej mieć jakiś środek, który ulży twej klaczy w cierpieniu. - Nie, ja sama to zrobię, jak się to robi od zawsze. - Koń poruszył się niespokojnie, wyczuwając żałość w głosie Suhui. - Gdyby to twoja klacz umierała, powierzyłbyś ją obcej? - Może się zdarzyć, że wszyscy będziemy musieli się tego nauczyć, córko - odpowiedział Huer zmęczonym głosem. - Jej konie są zdrowe, a nasze umierają. Suhui zdjęła kantar z głowy klaczy i odeszła, śpiewając cicho zwierzęciu. Siwa nadstawiła uszu i powoli ruszyła za kobietą. Zniknęły za zakrętem wyschniętego koryta, widać było jeszcze, jak Suhui idąc zdejmuje modlitewne wstęgi z rzemieni. - A otrujesz je naprawdę? - głos Huera rozbrzmiewający tuż za moim uchem wystraszył mnie. Stał ledwo na wyciągnięcie ramienia i patrzył, jak obserwuję Suhui. Nie odezwałam się. Zastanawiałam się już nad tym. Ale to były konie mojego rodu, wszystko, co pozostało z klanu Winden, prócz Mary i mnie, i tego dużego psa, jeżeli przeżył. A zabicie ich wyrwałoby mnie spoza zasłony dymu i przeniosło gdzie indziej, gdzie nie chciałam się znaleźć. - Co to za choroba? - zapytałam w końcu. - Więc nie wiesz? Zaczęłam ciągnąć zębami za węzeł przy dłoniach; cóż miałam powiedzieć? - Panuje zaraza - zaczął mówić po chwili. - Na całej Ping zdychają konie. Dostają wrzodów w pysku, a potem, czymkolwiek się zarażą, zabija je, wszystko jedno, poważna czy lekka choroba. Długo trwa, zanim umrą: chora klacz zdąży się oźrebić, ale źrebię umiera, jeszcze zanim się narodzi. Wiele mil na południe od miejsca, z którego pochodzę, daleko w stronę Świtu, żył lud, który miał milion koni. Napadaliśmy na nich, ale wszystkie ich konie są już martwe. Martwe lub umierające. Cesarz posłał więc nas, tysiąc wojowników, póki nasze konie są na tyle zdrowe, by nas nosić. Mamy znaleźć informacje albo coś, co nam pomoże. - I dlatego zabiliście moją rodzinę i porwaliście mnie. - Jesteś moim pomysłem. Że może będziesz umiała uzdrowić konie. Jeśli przywieziemy ciebie i dziecko do stolicy, cesarz może się rozgniewać. Może nawet rozkazać nas zgładzić. - Chyba, że zdołam utrzymać konie w zdrowiu? - Nawet wtedy. Złamałem rozkazy. - Więc czemu w ogóle zabierasz mnie ze sobą? - Bo moja śmierć nie jest tak ważna jak ratowanie koni, jeżeli tylko potrafisz tego dokonać. - Wzruszył ramionami. - Jesteśmy narodem jeźdźców. Cesarz włada dzięki chyżości naszych rumaków. Jeśli wyginą konie, zginiemy i my. A więc umrę tylko trochę wcześniej niż cały mój lud. Gdy Suhui wróciła do obozu, była cicha, miała zapuchnięte oczy i zaciśnięte szczęki. Wybrała jedną kasztankę spośród klaczy Windenów i obejrzała ją dokładnie. Kobyłka była młoda, więc w trakcie badania tańczyła niespokojnie, podrzucając wysoko głową. Suhui zdawało to odpowiadać i nałożyła klaczy kantar po siwej, przywiązując jedną jedyną wstążkę do paska policzkowego - pierwszą wstążkę. Opuściliśmy strumień i ruszyliśmy w dalszą drogę. W stadzie Windenów było pięćdziesiąt koni plus te, których dosiadaliśmy. Klacz przewodniczka postanowiła, że nie pozwoli się tak mocno naciskać i wciąż próbowała prowadzić stado w innym kierunku, odbijając od szlaku prowadzącego na północ i w stronę Świtu. Jeźdźcy zamęczali swoje wierzchowce, usiłując zagrodzić stadu drogę. Myszata klacz barbarzyńców, na której jechałam, szła za stadem, kierowana głośnymi komendami Huera. Mara najczęściej siedziała w siodle przed Shenem. Kiedy jechała ze mną, jak nakręcona opowiadała o dziwnym świecie jeźdźców. - Shen mówi, że jedziemy do miasta - oznajmiła; użyła nieznanego słowa, nie występowało nawet w kupieckim. - Właśnie stamtąd pochodzi jego rodzina, i on przedstawi mnie swojej siostrze. - Miasto?... - wymamrotałam, powtarzając za nią. - To jakby domy, jeden koło drugiego, tylko bardzo wielkie, `Tia. Shen mówi, że więcej niż tysiąc ludzi mieszka w tym jednym miejscu. Cesarz - to ich przywódca, jak przywódca Moot - ma stado, w którym jest tysiąc koni, wszystkich razem, i oni karmią je ziarnem od farmerów, którzy mieszkają dookoła miasta, zamiast żeby sami to ziarno zjadali. Shen mówi... - Kim są twoi rodzice, Mara? - przerwałam jej. - Moja matka to Meg Tkaczka z klanu Winden. Mój ojciec to Daved Opiekun Koni z klanu Leydet, wprowadzony do klanu Winden - wyrecytowała. - Kiedy mama i tata wrócą? - Nie zapomnisz tego, prawda? - poprosiłam. - Twojego klanu? Twoich rodziców? Choćby nie wiem co się działo, pamiętaj! Wykręciła się w moich ramionach, by spojrzeć na mnie. - To głupie, `Tia. Przecież muszę to wszystko powtarzać za każdym razem, jak wracamy do Moot. - ...Ale gdybyś już nigdy miała nie wrócić do Moot, Mara. Obiecaj mi, że nie zapomnisz. - Ale... - Jej twarz skurczyła się. - Gdzie jest mama? - Odeszła. Wzrok wciąż przesłaniał mi dym; nie umiałam, bo i skąd, tłumaczyć takich rzeczy delikatnie, czy w ogóle jakoś je wytłumaczyć małemu dziecku. Meg i Daved nie żyją, daleko stąd ku Południu. - Ale kiedy oni wrócą? - Rozpoznawałam już oznaki nadciągających łez: napięcie w ciele, ściśnięte gardło. - Musisz mi powiedzieć. - Nie wiem - odparłam. - Nigdy. Krzyknęła i uderzyła mnie. - Właśnie, że wiesz! Nie pozwalasz mi z nimi porozmawiać! Ty tu jesteś, a ich nie ma; nie cierpię cię, nie cierpię! Na jej pierwszy krzyk Shen i Huer porzucili swe pozycje przy stadzie i galopem podjechali do nas. - Cicho, córeczko, nie płacz. - Shen wyjął Marę z moich ramion i przytulił ją. - Wulin nie jest większa od ciebie, a już wcale nie płacze. Chcesz, żeby pomyślała, że jesteś dzidziusiem, kiedy się spotkacie? - Na moment spojrzał mi w oczy ponad jej drżącymi ramionami; ujrzałam w nich złość, że doprowadziłam ją do płaczu. - Chodź, pokażę ci kopiec - drogowskaz, takimi znaczymy dla koni drogę do domu. - Nadal mrucząc jej do ucha, piętą popędził konia do cwału i skierował go ku przodowi stada. Huer szczeknął krótko jakąś komendę; moja klacz, która już ruszała za koniem Shena, zatrzymała się w biegu. - Wszystko w porządku? - zapytał. - Tak - odparłam. - Twoja twarz... - Ręką wskazał swój własny policzek. Uniosłam dłonie, ale w połowie drogi zatrzymał je zbyt krótki sznur uwiązany do nadgarstków. - Zaczekaj. - Wyjął nóż i pochylił się ku mnie. Sznur opadł z moich rąk i talii na ziemię obok konia i leżał tam - plątanina czerni. - Teraz możesz. Gdy uniosłam ręce, były całkiem zdrętwiałe. Moja twarz była mokra. - Ona należy do mnie - wydusiłam w końcu. - Należy do mojego rodu, jedyna... - Gardło ścisnęło się, ucinając strumień słów. - Nikt ci jej nie chce wykraść - powiedział cicho. Wiedziałam o tym; Mara sama oddawała się Shenowi i jego rodzinie, której nigdy nie widziałam. Ja nie mogłam jej dać tego, co on ofiarował: beztroskiego serca, czułości i rodziny złożonej z ludzi, którzy pomogą jej wyrosnąć na dużą, dzielną dziewczynkę. Windenowie nie żyli, nasze kroniki były zamknięte, a ja tkwiłam zagubiona pośród cieni i mgły. Nie skradziono jej, ponieważ nie było komu. Lud Moot nigdy nie miał trudności z odnajdywaniem miejsc; mieliśmy sekstans, który mówił nam, jak daleko na północ czy na południe jesteśmy, zaś kąt słońca pokazywał nam, że jesteśmy na swoim miejscu, w centrum wszechrzeczy. Rzeki i wzgórza, jeziora i równiny przesuwały się pod nami, ale my i słońce pozostawaliśmy nieruchomi: n'dau. Barbarzyńcy nie używali sekstansu w podróży, choć mieli ten należący kiedyś do mojego klanu i swój własny. Zamiast tego mieliśmy kopce - drogowskazy, nie sięgające mi wyżej niż do kostek, usypane ze złoto-różowych kamieni. - Układali je jeźdźcy ze zwiadu, którzy gdzieś przed nami szukali trasy dla tak wielu koni. Nie wiem, w jaki sposób ci, z którymi jechałam, odnajdywali kopce na równinie zasypanej złoto-różowymi kamieniami. Posilaliśmy się w czasie jazdy. Wody było teraz więcej i łatwo było ją znaleźć pośrodku pasów gleby, które przecinaliśmy. Zatrzymywaliśmy się, by spać, tylko wtedy, kiedy przewodniczka stada odmawiała dalszego marszu, nawet popędzana przez jeźdźca. Choć otulała mnie zasłona dymu, pamiętałam, by badać konie ze stada, by zaglądać im do pysków, szukać ran, ale wszystkie klacze Windenów były zdrowe, choć zmęczone. Ku mojemu zaskoczeniu wszystkie źrebaki dotrzymywały kroku stadu. Z końmi barbarzyńców było gorzej; żaden nie zdążył zarazić się suchotami od klaczy Suhui, ale były bardziej wyczerpane, niż powinny, nawet biorąc pod uwagę ogromny wysiłek, jaki robiły. Dawniej, gdy byłam z moją rodziną, zawsze spałam w namiocie, ale przywykłam już do odpoczynku na wzór barbarzyńców, z ciemną zasłoną narzuconą na twarz, by odgrodzić się od strzał promieni słonecznych. W tej krótkiej chwili, gdy już leżałam na ziemi, a jeszcze nie zapadłam, wyczerpana, w głęboki sen, spojrzałam w górę i, przez filtr materiału i dymu w mojej głowie, zobaczyłam rozgrzaną kulę słońca. Wciąż za wysoko. Po jakimś czasie przecięliśmy kolejny pas roślinności, tym razem były to mieszane kolczaste krzewy, sięgające mi do piersi. Niektóre pochodziły z Ziemi. Tutaj kwitły i owocowały w tym samym czasie, tak że plątanina gałęzi pełna była drobnych zielono-żółtych kwiatków i jaśniejszych, żółtych jak wosk jagód. Przez środek pasa zieleni płynął wąski strumyk. Stado ugasiło nieco pragnienie, ale Huer twierdził, że przed nami jest więcej wody i lepsze pastwiska, nie popasaliśmy więc długo. Nie wiązali mi już rąk, ale uprząż mojej klaczy o szarej, lśniącej sierści nadal nie miała cugli. Może to zwierzę najlepiej rozumiało komendy wydawane głosem, bo nigdy nie pozwolono mi dosiadać innego, nawet gdy klacz była zmęczona i pozostawała w tyle. Zapamiętałam jedno ze słów, których używał Huer, gdy kierował moim koniem, komendę "stój". Gdy pierwszy raz spróbowałam go użyć, klacz zastrzygła uszami w moją stronę, ale dalej ciężko kroczyła naprzód. W końcu, zniecierpliwiona, ześlizgnęłam się z siodła, podbiegłam do niej z przodu, chwyciłam za uzdę po bokach i zatrzymałam ją siłą. Klacz zwiesiła głowę, dysząc z trudem. Pociła się za bardzo jak na wykonywaną pracę: ja jestem drobna, a ona była dużym zwierzęciem. Całą sierść pokrywały ciemne plamy. Gdy przyłożyłam ucho do jej boku, usłyszałam bicie serca - zbyt szybkie. Szukając oznak gorączki, którą, jak już wiedziałam, miała na pewno, odciągnęłam w górę jej wargę. Dziąsła miała blade. Ale wargę od środka i dziąsła pokrywały sączące się wrzody, niektóre rozmiarów mojego kciuka; śluzówka wokół nich była mocno zaczerwieniona, zaogniona. Szarpnęła się, gdy dotknęłam jej pyska, choć ręce miałam chłodne i omijałam z daleka wrzody. Usłyszałam krzyk od strony stada: to był Ko, wzywał Huera. Może zobaczył, jak zsiadam z konia. Ale gdzie miałabym uciekać pieszo? Z powrotem do strumienia, by zapaść między krzewy? Nie. Ko minął mnie galopem i popędził w stronę pasa roślinności. Huer podjechał do mnie. - Klacz - rzucił szorstko. - Ta ciężarna moręgowata. Opuściła stado. Gapiłam się na niego tępo. - To sprowadź ją z powrotem. - Nic nie widzisz? Oddala się od stada, pije dużo. Nadszedł jej czas. Wsiadaj. Popatrzyłam na moją klacz, robiącą bokami. - Moja chyba nie da rady mnie ponieść. - Więc wskakuj tu! - warknął zniecierpliwiony i pochylił się, wyciągając rękę; podałam mu swoją. Wciągnął mnie na siodło przed sobą. Zawrócił swą klacz w miejscu i pognał za Ko, z powrotem drogą, którą już pokonaliśmy. Ko znalazł klacz prawie natychmiast; prowadzeni jego nawoływaniem weszliśmy między kłujące krzewy, na południe od miejsca, w którym przekroczyliśmy strumień. Zatrzymaliśmy się obok konia Ko. Sam Ko stał obok przerwy w zaroślach i ręką wskazywał poza gąszcz. Huer zsiadając ściągnął mnie z siodła, złapał za nadgarstek i poprowadził za sobą. Moręgowata stała na małej polance, grzebiąc kopytem w ziemi obsypanej kwiatami. Gdy nas dostrzegła, drgnęła. Wycofaliśmy się do wylotu ścieżki i w ciszy uklękliśmy tam, by patrzeć. Być może taka odległość wystarczyła, ponieważ już nie zwracała na nas uwagi. Coś było nie tak. Zachowywała się jak każda rodząca klacz: kołysała ciężkim brzuchem, jakby było jej niewygodnie, kładła się na ziemi z nogami podkurczonymi pod siebie, jak czający się pies. Potem znów wstawała, potem kładła się, wiercąc niespokojnie. - O, nie... - mruknęłam do siebie, nagle rozpoznając objawy. - Co? - zapytał Huer za moimi plecami; czułam jego ciepły oddech na uchu. - Nie je - wymamrotałam. - Powinna zjadać wszystko, co tylko może dosięgnąć. Huer zostawił mnie i wycofał się między krzewy. Usłyszałam, jak mówi cicho: - Przywieź jej lekarstwa. Ko wskoczył na konia i odjechał galopem. Kiedy Huer wrócił, nie odwracając się rzuciłam do niego: - To na nic. - Co? Klacz przetaczała się z boku na bok, unosząc swoje brzemię jakby w bólu. - Kolka. Nic nie mogę zrobić. - Czy to zaraza? - Nie. To jakiś uraz wewnętrzny; może źrebię kopnęło ją w ściankę jelita albo ułożyło się tak, że przycisnęło jakąś żyłę w jej brzuchu. A może zjadła coś dziwnego. - No dobrze, ale czy to zaraza uczyniła ją podatną na coś takiego? - Nie! - burknęłam niecierpliwie. - Moje konie są zdrowe. Zawsze zdarzały się trudne porody, kolka. Klacz wyciągnęła daleko głowę, napinała mięśnie szyi. Wierzgnęła nogami, usiłując przesunąć swój ciężar. Jej miedzianą sierść pokrywały ciemne i jasne plamy potu i piany. Jedno oko, które widziałam, w panice otwarła tak szeroko, że widać było białko. - Musisz coś zrobić - odezwał się Huer. Skurcz minął i klacz leżała na boku ciężko dysząc. Twarde, wyschnięte błoto pokrywające polankę obsypane było drobniutkimi zielono-żółtymi kwiatkami. Przysunęłam się do klaczy i pogłaskałam jej długi pysk. - Nic już nie mogę zrobić - powiedziałam z opuszczonymi oczyma. Dwoma długimi krokami pokonał polankę i przyciągnął moją twarz do swojej; jego złociste oczy, oddalone na szerokość dłoni, utkwione w moich oczach, lśniły gniewem. - Możesz spróbować, Katiu. Możesz walczyć o jej życie. - Po co? - spytałam, zmęczona. Nie umiałam nawet walczyć o własne życie. Nigdy wcześniej nie zwracał się do mnie po imieniu; nie robił tak nikt z barbarzyńców. - Nie należy już do mnie, nie należy do klanu. Po to, by rodziła dla was źrebięta? - Lepiej, żeby w ogóle dla kogoś rodziła - stwierdził ponuro. - Ta klacz jest pierwszą ciężarną, jaką widziałem w ciągu ostatnich sześciu cykli Suhui. Jeżeli twoje konie są odporne, ich źrebaki uratują nas wszystkich. Nie pozwolisz jej umrzeć od kolki, nie teraz, kiedy jej źrebak jest tak ważny. - W