10342

Szczegóły
Tytuł 10342
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10342 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10342 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10342 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Charles Dickens — Osaczony 1 Większość z nas bywa w życiu świadkami jakichś romantycznych wydarzeń. Na moim stanowisku głównego dyrektora Zakładu Ubezpieczeń na Życie widziałem w ciągu ostatnich trzydziestu lat więcej chyba takich wypadków niż inni, choć na pierwszy rzut oka mogłoby się zdawać, iż nie powinienem mieć po temu odpowiednich sposobności. Odkąd wycofałem się z interesów i żyję wedle własnego uznania, mam możność, czego mi uprzednio brakowało, zastanawiać się do woli nad tym, co w życiu widziałem. Moje przeżycia, rozpatrywane w ten sposób, mają bardziej szczególną postać niż wówczas, kiedy się rozgrywały! Wróciłem już z Przedstawienia i mogę odtworzyć sceny Dramatu, po którym zapadła kurtyna, bez teatralnego blasku świateł, oszołomienia i zamętu. Pozwólcie, niechże przywołam z pamięci jedną z tych romantycznych historii rzeczywistego świata. Nie ma nic bardziej mówiącego niż fizjonomia traktowana w połączeniu ze sposobem bycia. Niełatwa i może dość wyszukana jest sztuka odczytywania tej księgi, w której Najwyższa Mądrość kazała każdej istocie ludzkiej przedstawić swoją kartę z wypisanym na niej własnym charakterem. Może wymagać pewnych przyrodzonych talentów, a musi wymagać jak wszystko pewnej cierpliwości i wysiłku. W moim przekonaniu jest pięćset razy bardziej prawdopodobne niż nieprawdopodobne, że człowiek nie poświęci temu przedmiotowi ani cierpliwości, ani wysiłków, że ogromna ilość ludzi przyjmuje kilka pospolitych, typowych wyrazów twarzy za pełną ich listę, i ani szuka wiele mówiących subtelności, ani je zna — że ty, na przykład, poświęcasz bardzo dużo czasu i uwagi czytaniu nut, greki, łaciny, francuskiego, włoskiego, hebrajskiego, jeśli ochota, a brak ci odpowiednich umiejętności, by czytać w twarzy nauczyciela czy nauczycielki, którzy nachylają się nad twoim ramieniem i uczą cię. Może na dnie tego kryje się odrobina próżności; wydaje ci się, że nie potrzeba ci studiów, byś potrafił wyczytać prawdę z ludzkiej twarzy, jest to twoja umiejętność przyrodzona, dosyć o tym wiesz i z pewnością nie dasz się oszukać. Jeśli o mnie idzie, muszę wyznać, że bywałem oszukiwany i to nie raz. Dawałem się oszukiwać znajomym i, rzecz jasna, dawałem się oszukać przyjaciołom; o wiele częściej przyjaciołom niż komukolwiek innemu. Jakże się stało, że pozwalałem wprowadzić się w błąd? Czyżbym całkiem opacznie odczytał ich fizjonomie? Nie. Wierzcie mi, moje pierwsze wrażenia, oparte wyłącznie na obserwacji twarzy i sposobu bycia, były niezmiennie prawdziwe. Błąd, jaki popełniałem, polegał na tym, że pozwalałem tym ludziom zbliżyć się do mnie i zacząć się tłumaczyć. 2 Ściana, która dzieliła mój gabinet w City od naszej kancelarii ogólnej, zrobiona była z grubej tafli szklanej. Mogłem przez nią widzieć, co się dzieje w kancelarii, nic przy tym nie słysząc. Kazałem ją osadzić w miejsce ściany, która tam tkwiła od lat — odkąd dom został zbudowany. Nieważne, czy to zrobiłem po to, by odbierać pierwsze wrażenia o obcych interesantach, którzy do nas przychodzili, wyłącznie na podstawie ich twarzy, nie słysząc, co mówią — czy też nie. Wystarczy wspomnieć, że w tym właśnie celu wykorzystywałem owo szklane przepierzenie i że Zakład Ubezpieczeń na Życie wystawiony jest zawsze na praktyki najbardziej przebiegłych i okrutnych przedstawicieli rasy ludzkiej. Przez to właśnie szklane przepierzenie zobaczyłem po raz pierwszy człowieka, którego historię chcę tutaj opowiedzieć. Wszedł nie zauważony przeze mnie, złożył kapelusz i parasol na szerokim kontuarze i pochylił się przezeń, by wziąć jakieś papiery od jednego z kancelistów. Mógł mieć około czterdziestu lat, odziany w nienaganną czerń — nosił bowiem żałobę — a dłoń, którą wyciągnął uprzejmym gestem, obciągnięta była doskonale dopasowaną czarną rękawiczką z koźlęcej skórki. Ciemne włosy, starannie wyszczotkowane i wypomadowane, miał rozdzielone dokładnie pośrodku głowy: pokazywał kanceliście ten rozdziałek, jakby mu mówił: „Musisz mnie, przyjacielu, brać za takiego, jakim ci się pokazuję, jeśli łaska. Proszę prosto tędy, po ścieżce, nie deptać trawnika, nie zbaczać". Od chwili kiedy go takim ujrzałem, powziąłem do niego ogromną odrazę. Prosił o jakieś druki, a kancelista wręczał mu je i wyjaśniał. Nieznajomy miał na twarzy miły, uprzejmy uśmieszek, a oczy jego z żywym wyrazem patrzyły w oczy rozmówcy. Słyszałem niesłychane ilości bzdur na temat tego, że zły człowiek nie patrzy nikomu w oczy. Nie wierzcie temu pospolitemu przekonaniu. Nieuczciwość będzie zawsze patrzała uczciwością, jeśli tylko może przez to coś zyskać. Zobaczyłem, że kątem oka zauważył, iż patrzę na niego. Natychmiast obrócił przedziałek ku szklanej tafli, jakby mówił do mnie ze słodkim uśmiechem: „Tędy, prosto, jeśli łaska. Nie po trawie". W chwilę później nałożył kapelusz, wziął parasol i wyszedł. Przywołałem skinieniem kancelistę do mego gabinetu i spytałem: — Któż to był taki? Trzymał w ręku bilet wizytowy przybyłego. — Pan Juliusz Slinkton z Middle Tempie. — Prawnik? — Sądzę, że nie, proszę pana. — Wziąłbym go za pastora, ale byłoby to zaznaczone na bilecie. — Sądząc z powierzchowności — powiedział kancelista — może się kształci na duchownego. Powinienem był wspomnieć, że przybyły nosił wykwintny biały fular i wykwintną koszulę. — Czego on chciał, panie Adams? — Prosił tylko o formularz podaniowy, proszę pana, i formularz na referencje. — Miał jakieś rekomendacje? Wspominał coś? — Tak, mówił, że rekomendował go pański przyjaciel. Zobaczył pana, ale powiedział, że nie miał przyjemności poznać pana osobiście i nie będzie pana kłopotał. — Znał moje nazwisko? — O tak, proszę pana. Powiedział: „Widzę, że jest pan Sampson". — Wyraża się w sposób wytworny, jak się zdaje? — Wyjątkowo, proszę pana. — Ma ujmujące maniery. — Niezwykle ujmujące, proszę pana. — Ha — powiedziałem. — Dziękuję tymczasem, panie Adams. W dwa tygodnie później poszedłem na obiad do mego przyjaciela, kupca, człowieka o wyrobionym smaku, kolekcjonującego książki i obrazy, a pierwszą osobą, jaką zobaczyłem wśród zebranego towarzystwa, był pan Juliusz Slinkton. Stał przed kominkiem, z tymi dobrymi dużymi oczyma i szczerym wyrazem twarzy, ale i teraz sprawiał w moim przekonaniu wrażenie człowieka żądającego, by każdy podchodził do niego przygotowaną drogą, którą wskazywał, i żadną inną. Zauważyłem, że prosi mojego przyjaciela, by go przedstawił panu Sampsonowi, co mój przyjaciel uczynił. Pan Slinkton był zachwycony tym spotkaniem. Nieprzesadnie, nie okazywał nadmiernej radości, był zachwycony jak doskonale wychowany człowiek, w sposób nie mający żadnego znaczenia. — Sądziłem, że panowie już się poznali — rzekł gospodarz. — Nie — odparł pan Slinkton. — Zaglądałem, z pańskiego poręczenia, do Zakładu pana Sampsona, ale doprawdy, nie uważałem się za upoważnionego do kłopotania pana Sampsona osobiście w sprawie błahej, którą mógł załatwić każdy kancelista. Powiedziałem, że z przyjemnością poświęciłbym mu swój czas, jako człowiekowi rekomendowanemu przez naszego przyjaciela. — Jestem tego pewien — oświadczył — i wielce zobowiązany. Być może innym razem okażę mniejszą delikatność. Ale tylko wówczas, kiedy przyjdę z prawdziwym interesem, wiem bowiem, drogi panie, jak cenny jest czas ludzi interesu i jak wielu jest na świecie takich, którzy się z tym nie liczą. Pokwitowałem jego uprzejmość lekkim ukłonem. — Myślał pan — powiedziałem — o ubezpieczeniu się na życie? — Och, nie, doprawdy! Obawiam się, że nie jestem tak przezorny, za jakiego mnie pan w swojej łaskawości uważa. Zbierałem tylko informacje dla mego przyjaciela. Ale wie pan, jacy są przyjaciele w takich sprawach. Może z tego nic nie wyniknąć, Z najwyższą niechęcią kłopoczę ludzi interesu pytaniami w imieniu przyjaciół, wiedząc, że jest jedna szansa na tysiąc, iż przyjaciel wedle tych rad postąpi. Ludzie są tak zmienni, tak samolubni, tak bezwzględni. Czy takimi właśnie znajduje ich pan na co dzień w swojej pracy? Chciałem właśnie udzielić obwarowanej zastrzeżeniami odpowiedzi, ale on obrócił na mnie swój gładki biały przedziałek, jakby mówił: „Prosto tą ścieżką, jeśli łaska", więc odpowiedziałem: — Tak. — Słyszałem, drogi panie — podjął po chwili, ponieważ nasz przyjaciel miał nowego kucharza i nie podawano obiadu tak punktualnie jak zwykle — że profesja pana poniosła wielką stratę. — Pieniężną? — spytałem. Roześmiał się, słysząc, jak łatwo kojarzę pojęcie straty z pieniędzmi i odparł: — Nie, stratę talentu i energii. Nie zrozumiałem z początku jego aluzji i zastanawiałem się przez chwilę. — Czy doprawdy moja profesja poniosła taką stratę? — spytałem. — Nic mi o tym nie wiadomo. — Niech mnie pan zrozumie właściwie. Nie wyobrażam sobie przecież, żeby pan mógł się wycofać z interesów. Ale pan Meltham... — Och, oczywiście — powiedziałem. — Tak, pan Meltham, młody ekspert ubezpieczeniowy z firmy „Odpowiedzialność". — Właśnie — ciągnął kojącym tonem. — Wielka strata. Był to w jednej osobie specjalista najbardziej rzetelny, najbardziej oryginalny i energiczny, jakiego znałem w zawodzie agenta ubezpieczeń. Mówiłem z ogromnym przekonaniem, miałem bowiem wielki szacunek i podziw dla Melthama, zaś mój rozmówca sprawiał nieokreślone wrażenie, jakby chciał szydzić z niego. Przywołał moją czujność, pokazując znowu tę wypielęgnowaną ścieżkę na głowie z piekielnym: „Nie po trawie, jeśli łaska! Ścieżka!" — Znał go pan, panie Slinfeton? — Tylko z opowiadań. Być może, gdyby pozostał w towarzystwie, szukałbym z nim znajomości lub przyjaźni, choć mogłoby mi się nigdy nie poszczęścić, jestem bowiem człowiekiem o wiele pośledniejszej miary. Miał, sądzę, niewiele ponad trzydziestkę? — Nie miał jeszcze trzydziestu lat. — Ach — westchnął tym samym co poprzednio, kojącym tonem. — Jakie kruche z nas istoty! Żeby się w tym wieku załamać i okazać niezdolnym do interesów!... Czy znane są jakieś przyczyny tego smutnego wypadku? „Hm — pomyślałem spoglądając na niego. — Nie będę szedł ścieżką i mimo wszystko wyjdę na trawę". — A o jakich przyczynach pan słyszał? — zapytałem wprost. — Fałszywych zapewne. Wie pan, panie Sampson, czym jest pogłoska. Nigdy nie powtarzam tego, co słyszę: to jedyny sposób na przycięcie pazurów i ogolenie głowy Pogłosce. Ale jeśli pan pyta o przyczyny, o jakich słyszałem w związku z odejściem pana Melthama, to co innego. W tym wypadku nie daję karmy czczym plotkom. Mówiono mi, panie Sampson, że pan Meltham wyrzekł się swego zawodu i nadziei na przyszłość, ponieważ — praktycznie biorąc — ma złamane serce. Zawiedziona miłość, jak mówiono, choć wydaje się to mało prawdopodobne w przypadku człowieka tak wybitnego i pociągającego. — Te cechy nie stanowią ochrony przed śmiercią — powiedziałem. — Och, ona nie żyje? Proszę mi wybaczyć. Nie słyszałem o tym. W takim wypadku, doprawdy, sprawa jest bardzo, bardzo smutna. Biedny pan Meltham. Umarła? Ach, mój Boże! Pożałowania godne! Pożałowania godne! Wciąż miałem wrażenie, że jego współczucie nie jest szczere, i wciąż podejrzewałem, że czai się pod tym wszystkim jakieś niewytłumaczone szyderstwo. Kiedy rozdzielaliśmy się, podobnie jak inne grupki rozmawiających, po oznajmieniu, że obiad podany, zwrócił się do mnie: — Jest pan zapewne zdumiony, panie Sampson, widząc, jak bardzo się przejąłem losem człowieka, którego w ogóle nie znałem. Nie jest mi to tak obojętne, jak by się mogło zdawać. Sam, i to niedawno, przeżyłem ból po wielkiej stracie. Odeszła na zawsze jedna z moich dwóch czarujących siostrzenic, które były mi stałymi towarzyszkami. Umarła młodo — miała zaledwie dwadzieścia trzy lata, a i pozostała jej siostra jest wątłego zdrowia. Świat to grób! Powiedział to z głębokim przejęciem, a ja odczułem wyrzuty sumienia za moje chłodne obejście. Chłód i nieufność zrodziły się we mnie, wiem dobrze, pod wpływem przykrych doświadczeń, nie były moimi cechami przyrodzonymi, często też myślałem, jak wiele straciłem w życiu, tracąc ufność, a jak niewiele zdobyłem, zyskując zimną przezorność. Ponieważ takie rozważania weszły u mnie w przyzwyczajenie, martwiłem się tą rozmową bardziej, niżbym się martwił o wiele poważniejszymi sprawami. Słuchałem, jak mówił przy obiedzie, i zauważyłem, jak chętnie odpowiadali mu inni, z jakim subtelnym wyczuciem dostosowywał przedmiot rozmowy do wiedzy i obyczajów swoich rozmówców. Podobnie jak w rozmowie ze mną podjął bez trudu temat, który w jego przekonaniu mogłem najlepiej rozumieć i najbardziej się nim interesować, tak w rozmowie z innymi stosował tę samą zasadę. Towarzystwo było bardzo zróżnicowane, ale on, o ile mogłem zauważyć, wobec nikogo nie popełnił błędu. Wiedział na tyle dużo o poczynaniach każdego z zebranych, by mu sprawić przyjemność nawiązaniem do nich, a jednocześnie na tyle mało, by skromnie prosić o informacje, kiedy rozszerzano temat. Kiedy tak mówił — ale nie jak gaduła, bo wszyscy zmuszali go do tego mówienia — zacząłem się wprost złościć na siebie. Rozebrałem w wyobraźni całą jego twarz na części, jak zegarek, i dokładnie przejrzałem. Nie mogłem nic zarzucić żadnemu szczegółowi. Jeszcze mniej mogłem im zarzucić, kiedy zostały złożone razem. Czyż nie jest więc rzeczą potworną — pytałem samego siebie — że pozwalam sobie na podejrzliwość, a nawet odrazę do człowieka tylko dlatego, że przypadkiem robi przedziałek dokładnie na środku głowy? Powinienem się tu zatrzymać, by zauważyć, że to pytanie nie świadczy o moim rozsądku. Obserwator ludzi, który zauważa u siebie silną awersję do czegoś w obcym człowieku, co się wydaje błahostką, powinien przywiązywać do tego dużą wagę. Może w tym tkwić klucz do całej tajemnicy. Kilka włosków potrafi wskazać drogę do kryjówki lwa. Malutkim kluczykiem można otworzyć ciężkie drzwi. Po chwili podjąłem z nim rozmowę i szło nam nadzwyczaj składnie. W salonie zapytałem naszego gospodarza, od jak dawna zna pana Slinktona. Odpowiedział, że od kilku miesięcy: spotkał go w domu pewnego znakomitego malarza, który zawarł z nim bliską znajomość we Włoszech, gdzie pan Slinkton podróżował ze swymi siostrzenicami ze względu na ich zdrowie. Ponieważ śmierć jednej z nich złamała jego plany życiowe, zabrał się teraz do studiów z zamiarem powrócenia na uniwersytet, uzyskania stopnia i przyjęcia święceń, aby formalnościom stało się zadość. Mogłem tylko przekonywać samego siebie, że wszystko to wyjaśnia jego zainteresowanie biednym Melthamem i że byłem niemal brutalny w swojej podejrzliwości, co do tak oczywistej sprawy. 3 W dwa dni później siedziałem za swoim szklanym przepierzeniem, kiedy wszedł, jak poprzednio, do kancelarii ogólnej. W chwili kiedy go ponownie zobaczyłem nie słysząc jednocześnie, znienawidziłem tego człowieka bardziej niż kiedykolwiek. Sposobność obserwacji nadarzała się mi tylko przez krótką chwilę, bowiem natychmiast, kiedy na niego spojrzałem, pomachał mi swoją doskonale dopasowaną czarną rękawiczką i wszedł do mego gabinetu. — Dzień dobry, panie Sampson! Pozwoliłem sobie, jak pan widzi, skorzystać z uprzejmego zezwolenia i niepokoić pana. Nie dotrzymałem słowa, ponieważ mojego przyjścia nie usprawiedliwia interes. Przyszedłem tutaj w sprawie — że nadużyję tego słowa — niezwykle błahej natury. Zapytałem, w czym mógłbym mu pomóc. — Dziękuje, nie. Zaszedłem tylko tu, do kancelarii, by się dowiedzieć, czy mój opieszały przyjaciel postąpił do tego stopnia niezgodnie ze swoim charakterem, by dać dowód praktyczności i rozsądku. Ale, rzecz jasna, nic nie zrobił. Wręczyłem mu własnoręcznie pańskie formularze, on wykazywał wiele entuzjazmu, ale oczywiście nic nie zrobił. Powiedziałbym, że oprócz powszechnej niechęci ludzi do robienia tego, co winno być zrobione, istnieje jeszcze jakaś szczególna niechęć do ubezpieczania się na własne życie. Trochę to przypomina pisanie testamentu. Ludzie są ogromnie przesądni i biorą za pewnik, że wkrótce umrą. „Tędy, jeśli łaska, prosto ścieżką, panie Sampson. Ani na prawo, ani na lewo" — wydawało mi się, że niemal słyszę, jak te słowa wypływają z jego ust, kiedy tak siedział, uśmiechając się do mnie z tym nieznośnym przedziałkiem dokładnie naprzeciw mego nosa. — Niektórzy ludzie tak myślą — przyznałem — ale nie sądzę, by to było bardzo powszechne przekonanie. — No cóż — powiedział wzruszywszy z uśmiechem ramionami — pragnąłbym, aby jakiś dobry anioł wpłynął odpowiednio na mego przyjaciela. Przyrzekłem nieopatrznie jego matce i siostrze w Norfolk, że go dopilnuję, a on mi obiecał załatwienie sprawy ubezpieczenia. Sądzę jednak, że nigdy do tego nie dojdzie. Przez chwilę jeszcze rozmawiał ze mną na jakieś obojętne tematy i wyszedł. Następnego ranka, zaledwie otworzyłem szuflady mego biurka, pojawił się znowu. Zauważyłem, że podszedł wprost do drzwi w szklanym przepierzeniu i ani na chwilę nie zatrzymał się przed moim gabinetem. — Czy może mi pan poświęcić dwie minutki? — Oczywiście. — Bardzo jestem zobowiązany — tu położył na stole kapelusz i parasol. — Przyszedłem wcześnie, aby panu nie przerywać. Prawdę mówiąc, zostałem zaskoczony tą prośbą o referencje do wniosku, jaki złożył mój przyjaciel. — Czyżby złożył wniosek? — zapytałem. — Taak — odpowiedział patrząc na mnie z zastanowieniem. Potem, jakby go uderzyła nagle jakaś myśl. — Albo może tak mi tylko powiedział. Być może, to nowy sposób uchylania się od załatwienia sprawy. Na Boga, nie przyszło mi to do głowy. W kantorze pan Adams otwierał właśnie ranną pocztę. — Jak się nazywa pański przyjaciel? — zapytałem. — Beckwith. Wyjrzałem przez drzwi i poprosiłem pana Adamsa, by sprawdził, czy jest wniosek z tym nazwiskiem, a jeśli tak, żeby go przyniósł. Wyłożył go już właśnie na kontuarze. Odszukał teraz bez trudu i przyniósł. Alfred Beckwith. Wniosek o wystawienie przez nas polisy ubezpieczeniowej na dwa tysiące funtów. Data wczorajsza. — Z Middle Tempie, jak widzę. — Tak. Mieszka na tym samym piętrze co ja, drzwi w drzwi. Ale nigdy nie sądziłem, że wymieni mnie jako osobę polecającą. — Wydaje się to dosyć oczywiste. — Rzecz jasna, ale jakoś nigdy o tym nie myślałem. Popatrzmy. — Wyjął z kieszeni drukowany formularz. — Jak mam odpowiedzieć na te wszystkie pytania? — Zgodnie z prawdą, rzecz jasna — odparłem. — Oczywista, oczywista — podniósł na mnie z uśmiechem wzrok sponad papieru. — Chodziło mi o to, że tyle ich jest. Ale słusznie jest pan drobiazgowy. Jest rzeczą zrozumiałą, że to wymaga szczególnej dokładności. Czy pozwoli pan, że skorzystam z jego pióra i atramentu? — Oczywiście. — I z biurka? — Oczywiście. Kręcił się dotąd między kapeluszem i parasolem, szukając miejsca do pisania. Zasiadł teraz w moim krześle, przy mojej podkładce do pisania i kałamarzu, a długa ścieżka na głowie widniała przede mną w doskonałej perspektywie, kiedy stałem odwrócony plecami do ognia. Nim odpowiedział na każde pytanie, czytał je na głos i omawiał. Jak długo zna pana Alfreda Beckwitha? Musiał obliczyć lata na palcach. Jakie są jego przyzwyczajenia? Z tym żadnych trudności — w najwyższym stopniu umiarkowane, może trochę zbyt dużo chodzi. Wszystkie odpowiedzi były zadowalające. Kiedy je zanotował, przejrzał formularz jeszcze raz i w końcu podpisał ładnym charakterem pisma. Miał nadzieję, że jeśli o niego idzie, wszystko już skończone. Odpowiedziałem, że mało jest prawdopodobne, by go jeszcze czymś kłopotano. Czy ma tutaj zostawić dokumenty? Jeśli łaska. Bardzo zobowiązany. Do widzenia. Miałem przed nim jeszcze jedne odwiedziny — nie w biurze, ale u mnie w domu. Ów gość przyszedł do mojej sypialni jeszcze przed świtem, a nie widział go nikt inny z wyjątkiem mojego wiernego, zaufanego sługi. Drugi formularz na referencje (bowiem zawsze wymagamy referencji dwóch osób) został wysłany do Norfolk, skąd we właściwym czasie wrócił pocztą. Odpowiedzi w nim były również pod każdym względem zadowalające. Wszystkie nasze wymagania zostały spełnione; przyjęliśmy wniosek i premia za jeden rok została wpłacona. 4 Przez sześć czy siedem miesięcy nie oglądałem pana Slinktona. Złożył mi raz wizytę w domu, ale mnie nie zastał. Zaprosił mnie raz również na obiad do Tempie, ale byłem akurat zajęty. Polisa ubezpieczeniowa jego przyjaciela została wystawiona w marcu. W końcu września lub początku października pojechałem do Scarborough, by odetchnąć trochę morskim powietrzem, i tam właśnie spotkałem pana Slinktona na plaży. Wieczór był gorący; pan Slinkton szedł ku mnie z kapeluszem w ręku. I znowu ścieżka, do korzystania z której czułem tak silną awersję, ukazała się idealnie gładka, tuż przed moim nosem. Nie był sam; na ramieniu jego wspierała się młoda dama. Nosiła żałobę, przyglądałem się jej z dużym zainteresowaniem. Robiła wrażenie osoby niezmiernie delikatnej, a twarz miała uderzająco bladą i smutną, była jednak bardzo ładna. Przedstawił ją jako swoją siostrzenicę, pannę Niner. — Czyżby pan spacerował, panie Sampson? Czy to możliwe, że pan próżnuje? Było to możliwe i spacerowałem istotnie. — Czy moglibyśmy przejść się razem? — Z przyjemnością. Młoda dama znalazła się między nami i szliśmy tak po chłodnym morskim piasku w kierunku Filey. — O, tu są ślady kół — powiedział pan Slinkton. — Przyjrzawszy się bliżej widzę, że to koła ręcznego wózka. Margaret, kochanie, to bez wątpienia twój cień. — Cień panny Niner? — zapytałem spoglądając na piasek. — Och, nie ten cień — roześmiał się pan Slinkton. — Margaret, kochanie, opowiedz panu Sampsonowi. — W istocie — zwróciła się do mnie młoda dama — niewiele jest do opowiadania, prócz tego, że gdziekolwiek się udam, zawsze widuję tego samego starszego pana, kalekę. Wspomniałam o tym memu wujowi, a on nazwał owego dżentelmena moim cieniem. — Czy ten pan mieszka w Scarborough? — Nie, przyjechał tylko. — A pani mieszka w Scarborough? — Nie, przyjechałam tu tylko. Wujek umieścił mnie u pewnej rodziny ze względu na moje zdrowie. — A cień pani? — zapytałem z uśmiechem. — Mój cień — odparła również z uśmiechem — jest, obawiam się, podobnie jak ja, niezbyt silny. Gubię go bowiem czasami podobnie, jak on gubi mnie. Obydwoje najwidoczniej podlegamy konieczności pozostawania czasem w domu. Przez wiele, wiele dni nie widziałam mojego cienia, ale tak się jakoś dziwnie składa, że gdziekolwiek się udam na dłuższy czas, ów dżentelmen również tam się zjawia. Spotykaliśmy się w najmniej uczęszczanych zakątkach na tym wybrzeżu. — Czy to on? — spytałem pokazując przed siebie. Koła zjechały na brzeg wody i zakreśliły na piasku wielką pętlę, zawracając. Pętlę tę zataczał i wydłużał w naszym kierunku ręczny wózek pchany przez mężczyznę. — Tak — powiedziała panna Niner. — To, w istocie, jest mój cień, wujku. Kiedy wózek zbliżał się do nas, a my do wózka, ujrzałem siedzącego w nim starego mężczyznę, z głową opuszczoną na piersi, owiniętego w rozliczne koce. Pchał go spokojny, lecz bystry mężczyzna o stalowosiwych włosach, który lekko utykał. Kiedy nas minęli, wózek zatrzymał się, a stary człowiek wyciągnąwszy rękę przywołał mnie z nazwiska. Zawróciłem i na pięć minut odłączyłem się od pana Slinktona i jego siostrzenicy. Kiedy do nich wróciłem, pan Slinkton odezwał się pierwszy. Właściwie zaczął podniesionym głosem, nim jeszcze się z nimi zrównałem: — Dobrze, że nie zwlekał pan jeszcze dłużej, bo moja siostrzenica umarłaby z ciekawości, tak bardzo chciałaby wiedzieć, kim jest jej cień. — To pewien stary dyrektor z Indii Wschodnich — odparłem. — Bliski przyjaciel naszego wspólnego przyjaciela, w którego domu miałem przyjemność poznać pana. Niejaki major Banks. Słyszał pan o nim? — Nigdy. — Bardzo bogaty, panno Niner, ale bardzo stary i schorowany. Miły człowiek, rozsądny — bardzo panią zainteresowany. Wynosił pod nieba uczucie, które, jak zaobserwował, łączy panią z jej wujem. Pan Slinkton znowu trzymał kapelusz, a teraz przesunął ręką po tej wytyczonej ścieżce, jakby i sam ruszał nią spokojnie za mną. — Drogi panie — powiedział ściskając czule rękę swej siostrzenicy — uczucie, jakie nas łączy, zawsze było silne, niewiele bowiem mamy bliskich więzów. Teraz pozostało ich jeszcze mniej. Łączy nas spójnia, która nie jest już z tego świata, Margaret. — Wujaszku drogi! — wyszeptała młoda dama i odwróciła się, by ukryć łzy. — Łączą nas takie wspomnienia i wspólnie przeżyty ból, panie Sampson — ciągnął z uczuciem — że byłoby doprawdy dziwne, gdyby istniały między nami stosunki chłodne lub obojętne. O ile sobie przypominam rozmowę, którą mieliśmy kiedyś, zrozumie pan, co mam na myśli. Głowa do góry, Margaret! Nie załamuj się! Nie załamuj się! Droga moja, nie mogę znieść tego widoku! Nieszczęsna młoda dama była bardzo poruszona, ale się opanowała. Wuj jej również był ogromnie przejęty. Odczuł tak przemożną potrzebę pokrzepienia, że odszedł, aby zażyć kąpieli morskiej, pozostawiając mnie wraz z młodą damą na odłamie skalnym i zapewne sądząc — powiecie jednak, że jest to wybaczalne — iż będzie go wysławiała pod niebiosa. Tak też istotnie czyniła, biedactwo. Całym swym ufnym sercem wychwalała go przede mną, za troskę okazywaną zmarłej siostrze i niesłabnące dla niej oddanie w czasie ostatniej choroby. Siostra powoli opadała z sił, a pod koniec wyobraźnię jej nawiedzały szalone i straszliwe majaki, on jednak nigdy nie tracił cierpliwości ani przytomności umysłu, zawsze był łagodny, troskliwy i opanowany. Siostra widziała w nim, tak jak i ona, najlepszego, najzacniejszego z ludzi, a przy tym człowieka o podziwu godnej sile charakteru, który był dla tych słabych istot niewzruszonym oparciem przez całe nieszczęsne życie. — Opuszczę go, proszę pana, już niedługo — powiedziała młoda dama. — Wiem, że zbliża się kres mego życia, a kiedy odejdę, mam nadzieję, że ożeni się i będzie szczęśliwy. Jestem pewna, że pozostawał tak długo samotny jedynie przez wzgląd na mnie i moją biedną, biedną siostrę. Mały wózek ręczny zatoczył jeszcze jedną wielką pętlę na wilgotnym piasku i wracał teraz powoli, snując wydłużony na pół mili zarys ósemki. — Droga pani — powiedziałem rozglądając się wokoło, kładąc jej rękę na ramieniu i ściszając głos. — Czas nagli. Czy słyszysz ten łagodny szum morza? Spojrzała na mnie z najwyższym zdumieniem i przerażeniem, odpowiadając: — Tak. — A czy wiesz, jakim przemawia głosem, kiedy nadchodzi sztorm? — Tak. — Widzisz, jak ciche i spokojne leży teraz przed nami, i wiesz, że tej jeszcze nocy może przedstawiać straszliwy obraz potęgi wyzbytej litości? — Tak. — Ale gdybyś tego nie słyszała i nie widziała ani nie wiedziała nigdy o jego okrucieństwie, czy uwierzyłabyś, że bezlitośnie rozbija na swej drodze każdy martwy przedmiot i bez skrupułów niszczy życie? — Przeraża mnie pan tymi pytaniami. — Chcę cię ocalić, droga pani, chcę cię ocalić! Na litość Boga, zbierz wszystkie siły i całą moc, na jaką cię stać. Gdybyś była tu sama, osaczona rosnącą falą przypływu, wznoszącą się pięćdziesiąt stóp nad twoją głową, nie znajdowałabyś się w większym niebezpieczeństwie niż to, które ci teraz grozi i przed którym musisz być ocalona. Cyfra na piasku zamknęła się, po czym wysunął się od niej niewielki zygzak, który urwał się pod skałą, tuż koło nas. — Jako przyjaciel twój i twojej zmarłej siostry, czego świadkiem niech mi będzie niebo i Sędzia Wszystkiego Stworzenia, błagam cię uroczyście, panno Niner, abyś bez chwili zwłoki podeszła ze mną do tego oto dżentelmena. Gdyby malutki wózek znajdował się dalej od nas, wątpię, czy zdołałbym ją odciągnąć, ale on stał tak blisko, że znaleźliśmy się obok niego, nim młoda dama zdążyła oprzytomnieć po moich gwałtownych naleganiach, by odeszła od skały. Nie pozostałem z nią nawet dwóch minut. W ciągu pięciu minut miałem nieopisaną satysfakcję widząc — z punktu gdzie siedzieliśmy i do którego wróciłem — jak wchodzi półpodtrzymywana, a półniesiona przez energicznego mężczyznę po stromych stopniach wykutych w skale. Wiedziałem, że mając tego człowieka przy boku, jest wszędzie bezpieczna. Siedziałem samotnie na skale czekając powrotu pana Slinktona. Zmierzch gęstniał, a cienie kładły się ciężko, kiedy ukazał się zza cypla, z kapeluszem zwisającym przy dziurce od guzika; wygładzał mokre włosy jedną ręką, drugą zaś wytyczał starą ścieżkę przy pomocy grzebienia. — Nie ma mojej siostrzenicy? — zapytał rozglądając się wokół. — Pannie Niner dolegał chłód po zachodzie słońca, poszła więc do domu. Wyglądał na zdziwionego, jakby ona nie zwykła podejmować bez niego nawet tak drobnych decyzji. — Namówiłem pannę Niner do powrotu — wyjaśniłem. — Aha — zrozumiał. — Łatwo ją namówić — dla jej własnego dobra. Dziękuję panu bardzo, lepiej, że jest w domu. Prawdę mówiąc, kąpielisko znajduje się dalej, niż sądziłem. — Panna Niner jest ogromnie delikatna — zauważyłem. Pokiwał głową i westchnął głęboko. — Bardzo, bardzo, bardzo. Może przypomina pan sobie, że o tym mówiłem. Czas, który od tej rozmowy upłynął, bynajmniej jej nie wzmocnił. Widzę niespokojnymi oczyma, że ponury cień, który padł w tak wczesnych latach na jej siostrę, zbiera się wokół niej coraz ciemniejszy. Kochana Margaret! Kochana Margaret! Ale nie traćmy nadziei! Wózek ręczny oddalał się od nas w tempie co najmniej niestosownym jak na pojazd inwalidy i zataczał ma piasku najbardziej fantazyjne zakręty. Pan Slinkton zauważył to, odjąwszy chusteczkę od oczu. — Sądząc z tego, co widzę, pański przyjaciel zostanie zaraz wywrócony — powiedział. Wydaje się to całkiem prawdopodobne. — Służący musiał się upić. — Służący starszych panów upijają się czasami — odparłem. — Major niewiele waży. — Tak, major niewiele waży — przytaknąłem. Tymczasem, ku mojej uldze, wózek zniknął w mroku. Spacerowaliśmy jeszcze chwilę na piasku, ramię w ramię, w milczeniu. Po chwili odezwał się głosem wciąż jeszcze przejętym wzruszeniem, jakie w nim obudziła wzmianka o zdrowiu siostrzenicy. — Długo pan tu zostaje? — Och, nie. Wracam dzisiaj wieczorem. — Tak szybko? Zapewne wzywają pana interesy. Ludzie tacy jak pan są zbyt potrzebni innym, by można im było pozwolić na zaspokojenie własnych potrzeb odpoczynku i rozrywki. — To mnie nie dotyczy — odparłem. — Tak czy inaczej wracam. — Do Londynu? — Do Londynu. — Jadę tam również, wkrótce po panu. Wiedziałem o tym równie dobrze jak on. Nie powiedziałem mu tego jednak. Nie powiedziałem mu również, na jakiej broni spoczywała w kieszeni moja prawa ręka, kiedy kroczyłem obok niego. Nie powiedziałem również, dlaczego idąc z nim nie szedłem od strony morza w gęstniejących ciemnościach nocy. Opuściliśmy plażę i drogi nasze się rozeszły. Powiedzieliśmy sobie dobranoc i już się rozstaliśmy, kiedy odwrócił się do mnie: — Czy mógłbym jeszcze o coś spytać? Ten biedny Meltham, o którym rozmawialiśmy... czy on nie żyje? — Żył, kiedy słyszałem o nim po raz ostatni, ale jest to człowiek zbyt załamany, by mógł żyć długo, nadto bezpowrotnie stracony dla swojego dawnego zawodu. — Mój Boże, mój Boże — mówił z przejęciem. — Smutne, smutne, smutne. Świat to grób! — Z tymi słowy odszedł. Nie jego to wina, że świat nie jest grobem. Nie rzuciłem jednak za nim tej uwagi, tak samo jak poprzednio nie wspomniałem o wymienionych tu faktach. Poszedł swoją drogą, a ja pospiesznie ruszyłem swoją. Działo się to, jak już mówiłem, albo przy końcu września, albo na początku października. Był późny listopad, kiedy go zobaczyłem znowu i po raz ostatni. 5 Miałem szczególne zaproszenie na śniadanie w Tempie. Ranek był brzydki, wiał ostry północno wschodni wiatr, a ulice zalegał po kostki roztajały śnieg. Nie mogłem znaleźć fiakra i wkrótce byłem mokry do kolan, ale poszedłbym na to spotkanie, choćbym miał nawet brnąć po szyję w tym błocie. Otrzymane zaproszenie kazało mi się zjawić w pewnych apartamentach w Tempie. Znajdowały się one na szczycie samotnego, narożnego domu wyglądającego na rzekę. Na zewnętrznych drzwiach widniało nazwisko: Alfred Beckwith. Na drzwiach naprzeciwko, mieszczących się na tym samym podeście, nazwisko — Juliusz Slinkton. Drzwi obydwu mieszkań stały otworem, tak że każde słowo wypowiedziane w jednym z nich można było słyszeć w drugim. Nigdy tu przedtem nie byłem. Mieszkania te, ciasne, niezdrowe i przygnębiające, robiły ponure wrażenie, meble, niegdyś przyzwoite i nawet nie stare, były spłowiałe i brudne; w pokojach panował nieład, czuć było mocny zapach opium, brandy i tytoniu, palenisko i przybory do palenia na kominku pokrywały szpetne plamy rdzy, zaś na sofie w pokoju, gdzie przygotowano śniadanie, leżał gospodarz, pan Beckwith, z wszystkich oznak sądząc opilec najgorszego rodzaju, daleko posunięty na haniebnej drodze prowadzącej do śmierci. — Slinkton jeszcze nie przyszedł — oznajmił ów stwór wstając chwiejnie, kiedy wszedłem do pokoju. — Zawołam go. Halo! Juliuszu Cezarze! Chodź i pij! — Wydając te chrypliwe okrzyki, uderzał szaleńczo pogrzebaczem w szczypce do węgli, jakby to był jego zwykły sposób wzywania towarzysza. Poprzez ten harmider doszedł nas głos pana Slinktona z przeciwnej strony klatki schodowej, po czym ów dżentelmen wszedł. Nie spodziewał się, że będzie miał przyjemność zobaczyć mnie tutaj. Widziałem już wielu przebiegłych ludzi, kiedy stawali jak wryci, ale nigdy nie widziałem człowieka tak osłupiałego jak on, kiedy wzrok jego spoczął na mnie. — Juliuszu Cezarze! — krzyczał Beckwith, zataczając się między nami — przyszedł pan Sampson! Pan Sampson, Juliuszu! Juliusz, panie Sampson, to wierny przyjaciel mego serca. Juliusz dostarcza mi trunki rano, wieczór i w południe. Juliusz to prawdziwy dobroczyńca. Juliusz wylewał przez okno kawę i herbatę, kiedy je próbowałem pić. Juliusz opróżnia wszystkie dzbanki na wodę i napełnia je trunkiem. Juliusz to źródło mojej siły! Zagrzej brandy, Juliuszu! W popiele na kominku leżała zardzewiała, pokryta osadem warząchew — popiół gromadził się tu chyba od tygodni — zaś Beckwith zataczając się i chwiejąc między nami, jakby miał zaraz dać nura w ogień, wyciągnął ją i usiłował wcisnąć w dłoń Slinktona. — Zagrzej brandy, Juliuszu Cezarze! No! Rób to, co zawsze robisz. Zagrzej brandy. Zaczął tak gwałtownie wymachiwać warząchwią, iż oczekiwałem, że zaraz rozwali Slinktonowi głowę. Wyciągnąłem więc rękę, by go powstrzymać. Zatoczył się z powrotem na sofę, usiadł, dysząc i drżąc z zaczerwienionymi oczyma, w strzępach szlafroka i patrzał na nas obydwu. Zauważyłem wówczas, że na stole była do picia tylko brandy, a do jedzenia tylko solone śledzie i gorący, mdlący mocno, pieprzny gulasz. — W każdym razie — pan Slinkton zaofiarował swą gładką żwirowaną ścieżkę po raz ostatni — dziękuję panu, panie Sampson za osłonięcie mnie przed furią tego nieszczęśnika. Dziękuję panu bez względu na to, jakie motywy panem kierowały i co pana tu sprowadziło. — Zagrzej brandy — mruczał Beckwith. Nie zaspokoiwszy jego ciekawości co do motywów, jakie mnie tu sprowadziły, zapytałem spokojnie: — Jak się miewa pańska siostrzenica? Rzucił na mnie twarde spojrzenie. Odpowiedziałem mu podobnym. — Przykro mi mówić, panie Sampson, ale moja siostrzenica okazała perfidię i niewdzięczność w stosunku do swego najbardziej oddanego przyjaciela. Opuściła mnie, nie zostawiwszy ani wiadomości, ani słowa wyjaśnień. Wpadła niewątpliwie w sidła jakiegoś wyrachowanego łotra. Może słyszał pan o tym? — Słyszałem, że wpadła w sidła wyrachowanego łotra. Prawdę mówiąc, mam na to dowody. — Jest pan tego pewny? — zapytał. — Całkowicie. — Zagrzej brandy — mruczał Beckwith. — Mamy gościa na śniadaniu. Juliuszu Cezarze, spełnij swój codzienny obowiązek — przygotuj to, co zwykle szykujesz na śniadanie, obiad i kolację. Zagrzej brandy. Slinkton przenosił wzrok ze mnie na niego, a po chwili zastanowienia przemówił: — Panie Sampson, jest pan człowiekiem światowym i ja również. Będę z panem szczery. — Och, nie — potrząsnąłem głową. — Powiadam, że będę z panem szczery! — A ja powiadam, że pan nie będzie. Wiem o panu wszystko. Pan miałby być z kimkolwiek szczery? Brednia! — Powiem szczerze — ciągnął Slinkton z niemal całkowitym opanowaniem — że rozumiem, o co panu chodzi. Chce pan oszczędzić swoich funduszy i uchylić się od podjętych zobowiązań; to stare zawodowe sztuczki was, dżentelmenów zza biurka. Ale nic z tego, mój panie, to się nie uda. Występując przeciwko mnie, nie będziesz miał łatwego przeciwnika. Musimy we właściwym czasie poczynić dochodzenie, kiedy i w jaki sposób pan Beckwith wpadł w swój obecny nałóg. Z tym oświadczeniem pragnąłbym tymczasem pozostawić tę nieszczęsną kreaturę i jej niezrozumiałe bredzenia, pożegnać pana i życzyć mu więcej szczęścia za następnym razem. Kiedy to mówił, Beckwith napełniał trunkiem dużą szklankę. Teraz chlusnął mu płynem w twarz, a potem cisnął i szklankę. Slinkton podniósł do góry ręce, niemal oślepiony alkoholem, z czołem przeciętym szkłem. Hałas sprowadził do pokoju czwartą osobę, która zamknęła za sobą drzwi i stanęła przy wejściu. Był to człowiek bardzo spokojny, lecz bystry, o stalowosiwych włosach i nieco chromy. Slinkton wyciągnął chusteczkę, uśmierzył nią ból piekących oczu i lekkimi dotknięciami zebrał krew z czoła. Ta operacja zajęła mu wiele czasu, a zobaczyłem, że podczas niej zaczęła w nim zachodzić wielka zmiana na widok zwrotu, jaki się dokonał w Beckwithie — ten przestał dyszeć i trząść się, siadł prosto i ani przez chwilę nie odrywał wzroku od Slinktona. Nigdy w życiu nie widziałem twarzy, na której wstręt i determinacja odmalowywały się mocniej niż wówczas na twarzy Beckwitha. — Spójrz na mnie, łotrze — powiedział — i zobacz mnie takim, jakim jestem naprawdę. Wynająłem to mieszkanie, aby z niego uczynić pułapkę na ciebie. Zamieszkałem tu jako pijak, aby być dla ciebie przynętą. Wpadłeś w tę pułapkę i nigdy z niej żywy nie wyjdziesz. Tego ranka, kiedy po raz ostatni poszedłeś do biura pana Sampsona, ja byłem u niego przed tobą. Cały czas znaliśmy obydwaj twoje plany, cały czas prowadziliśmy spisek przeciwko tobie. Zamierzałeś najpierw doprowadzić mnie pochlebstwami do umożliwienia ci fabunku dwóch tysięcy funtów, potem miałeś mnie trunkami przyprawić o śmierć, kiedy zaś trunki okazały się zbyt powolne, znalazłeś coś, co szybciej działało. Myślisz, że wówczas gdy, jak sądziłeś, leżałem już bez zmysłów, nie widziałem, jak nalewasz mi do szklanki coś z małej buteleczki? Morderco i fałszerzu, będąc tu często z tobą sam na sam w głuchą noc, co, najmniej dwadzieścia razy trzymałem palec na spuście pistoletu pragnąc ci rozwalić czaszkę. W pierwszej chwili to nagłe poderwanie się istoty, którą uważał za swą niedorozwiniętą ofiarę, a która teraz przemieniła się w zdeterminowanego człowieka, pragnącego nieugięcie osaczyć go i przywieść do śmierci, o czym świadczyła bezlitośnie cała jego postać — otóż w pierwszej chwili wstrząsu było tego dla Slinktona za wiele. Bez żadnej przenośni zachwiał się. Trudno jednak o większe nieporozumienie niż przypuszczać, że człowiek, który jest wyrachowanym przestępcą, może na jakimkolwiek etapie zbrodni przestać być sobą i postępować niezgodnie ze swoim charakterem. Taki człowiek popełnia morderstwo, a morderstwo jest oczywistym punktem kulminacyjnym jego poczynań: taki człowiek musi lekceważyć morderstwo i będzie to robił wyzywająco i bezczelnie. Modne jest wyrażanie zdumienia, że jakiś notoryczny przestępca, mając na sumieniu zbrodnię, może być tak wyzywająco pewny siebie. Czy sądzicie, że gdyby miał tę zbrodnię na sumieniu albo miał sumienie, by ją na nim dźwigać, to w ogóle popełniłby zbrodnię? Zgodnie więc z własnym charakterem, co, jak sądzę, jest typowe dla wszystkich takich potworów, Slinkton opanował się i przyjął postawę wyzywającą, a przy tym chłodną i spokojną. Był blady, wynędzniały, zmieniony, ale tylko tak, jak oszust, który grał o wysoką stawkę, został przechytrzony i przegrał. — Słuchaj mnie, nędzniku — ciągnął Beckwith — i niechaj każde słowo, jakie ode mnie usłyszysz, będzie pchnięciem prosto w twoje podłe serce. Wynająłem te pokoje, by stanąć na twojej drodze i naprowadzić cię na myśl, która, wiedziałem, musi się nasunąć takiemu łotrowi na widok mojego wyglądu i domniemanego charakteru. Skąd mi to było znane? Bo nie byłeś dla mnie obcym. Znałem cię dobrze. I wiedziałem, że jesteś okrutnym łajdakiem, który za tyle samo pieniędzy zabił jedną niewinną dziewczynę, ufającą mu bez granic, i który był bliski zamordowania drugiej. Slinkton wyjął tabakierkę, zażył tabaki i roześmiał się. — Ale popatrz tylko — ciągnął Beckwith, ani na chwilę nie odwracając wzroku, nie podnosząc głosu, nie rozprężając twarzy, nie rozluźniając zaciśniętej pięści. — Popatrz tylko, jaki z ciebie był ślepy łotr, mimo wszystko. Ten namiętny pijak, który nigdy nie wypił nawet piątej części trunków, jakie mu dostarczałeś, ale wylewał je tu, tam, wszędzie, niemal na twoich oczach, który przekupił jegomościa, zostawianego tu przez ciebie, by mnie pilnował i poił, podbiwszy twoją stawkę, nim zdążył przepracować trzy dni, ten, wobec którego nie zachowywałeś najmniejszych środków ostrożności, ale który tak niewzruszenie postanowił uwolnić świat od ciebie jak od dzikiego zwierza, że gdybyś nawet był przezorny, i tak by cię przechytrzył — ten pijak, którego tyle razy zostawiałeś tu na podłodze i który ci pozwalał wychodzić żywemu, kiedy przewracałeś go kopnięciem i nawet wówczas nie wyprowadzał cię z błędu — ten pijak niemal zawsze tej samej jeszcze nocy, po godzinie, po kilku minutach, śledził cię czujnie, trzymał rękę na twojej poduszce, kiedy spałeś, przewracał twoje papiery, brał próbki z twoich buteleczek i torebek z proszkami, zmieniał ich zawartość, badał wszystkie tajemnice twojego życia. Slinkton trzymał w ręku drugą szczyptę tabaki, która jednak powoli wysypała mu się spomiędzy palców na podłogę; tam rozgniatał ją nogą, spuściwszy na chwilę wzrok. — Ten pijak — ciągnął Beckwith — który miał zawsze, o każdej porze dostęp do twoich pokoi, by pił trunki, jakie mu tam zostawiałeś dla przyspieszenia jego końca, ten pijak, ufając ci nie bardziej, niżby ufał tygrysowi, miał wytrych do wszystkich twoich zamków, antidotum na wszystkie twoje trucizny, klucz do twoich szyfrowych zapisków. Może ci powiedzieć równie dobrze, jak ty jemu, ile ci czasu zabrało dokonanie owego czynu, jakie stosowałeś dawki, jakie robiłeś przerwy, jakie były oznaki powolnego niszczenia umysłu i ciała, jakie występowały zaburzenia psychiczne i majaki, jakie można było zaobserwować zmiany, jakie bóle. Może ci powiedzieć równie dobrze jak ty jemu, że wszystko to było spisywane dzień po dniu, jako materiał doświadczalny do przyszłego użytku. Może ci powiedzieć lepiej niż ty jemu, gdzie w tej chwili znajduje się ów dziennik. Slinkton przestał poruszać nogą i podniósł wzrok na Beckwitha. — Nie — odpowiedział ten ostatni, jakby odpowiadał na pytanie. — Nie w szufladzie biurka, tej, którą się otwiera sprężyną. Nie ma go tam i nigdy nie będzie. — A więc jesteś złodziejem — powiedział Slinkton. Z niezmienną, nieugiętą zawziętością, na którą nawet ja patrzyłem z przerażeniem i której siła przez cały czas upewniała mnie w przekonaniu, że ten łotr nie może ujść, Beckwith odparł: — Jestem również cieniem twojej siostrzenicy. Slinkton z przekleństwem uniósł rękę do głowy, wyrwał garść włosów i rzucił je na podłogę. Był to koniec gładkiej ścieżki: zniszczył ją tym gestem, a wkrótce jasne się stanie, że przestała mu być potrzebna. Beckwith ciągnął dalej: — Za każdymi razem; kiedy stąd wyjeżdżałeś, ja wyjeżdżałem również. Wiedziałem, że uważasz za konieczne robienie przerw w drodze do swego celu, chcąc odsunąć podejrzenie, pilnowałem jednak z bliska ciebie, z tą biedną, ufną dziewczyną. Kiedy zdobyłem dziennik i przeczytałem go słowo po słowie, było to zaledwie na jeden wieczór przed twoją ostatnią wizytą w Scarborough — pamiętasz ten wieczór, spałeś z małą płaską ampułką przywiązaną do przegubu — posłałem ten dziennik do pana Sampsona, który cały czas trzymał się w cieniu. W drzwiach stoi zaufany sługa pana Sampsona. My trzej uratowaliśmy przed tobą twoją siostrzenicę. Slinkton popatrzył na nas wszystkich, postąpił niepewnie kilka kroków z miejsca, gdzie stał, wrócił i rozglądał się wokół w dziwny sposób — tak jak spoglądałby nędzny jakiś gad szukając dziury, by się mógł skryć. Zauważyłem jednocześnie, że w postaci tego człowieka zaszła szczególna zmiana — jakby się zapadł w wewnątrz swojego ubrania, a ono, z kolei, stało się bezkształtne i źle dopasowane. — Dowiesz się — ciągnął Beckwith — bowiem mam nadzieję, że ta świadomość będzie dla ciebie gorzka i straszna, dlaczego trapił cię jeden człowiek i dlaczego ten śmiertelny pościg prowadzony był z oskarżenia pojedynczej osoby, chociaż koła, które reprezentuje pan Sampson, przeznaczyłyby każdą sumę, by ciebie osaczyć. Wiem, że miałeś niekiedy na ustach nazwisko Meltham. Zobaczyłem, że oprócz poprzednich objawów Slinkton nagle wstrzymał oddech. — Kiedy przed wywiezieniem owego słodkiego, zamordowanego później przez ciebie dziewczęcia za granicę wysłałeś ją do biura Melthama, by zapoczątkować ową transakcję, która skazała ją na grób — a sam wiesz, że zmusiłeś ją do tego wymyślając fałszywe okoliczności — stało się udziałem Melthama, że ją zobaczył i że mówił z nią. Ratunek jej nie przypadł mu w udziale, choć wiem, że chętnie oddałby za to życie. Wielbił ją; powiedziałbym, że kochał ją głęboko, gdybym uważał, że możesz rozumieć to słowo. Kiedy padła ofiarą, był całkowicie pewny twojej winy. Gdy ją stracił, miał już tylko jeden cel w życiu — pomścić ją i zniszczyć ciebie. Widziałem, że nozdrza łotra rozszerzają się i zwężają konwulsyjnie, ale nie widziałem poruszeń jego ust. — Ten człowiek, Meltham — ciągnął spokojnie Beckwith — był tak głęboko przekonany, ż