10625
Szczegóły |
Tytuł |
10625 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10625 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10625 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10625 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Heinz G. Konsalik
Było ich dziesięciu
Powieść
Tytuł oryginału niemieckiego:
"Sie waren Zehn"
Tłumaczenie: Barbara i Daniel Lulińscy
Wydawnictwo: C. Bertelsmann Verlag GmbH, Monachium 1979
Książka...
We wrześniu 1944 r. w Eberswalde pod Berlinem wydano nowe paszporty dziesięciu niemieckim oficerom pochodzącym z
krajów bałtyckich. Z tą chwilą stali się Rosjanami - ludźmi z rosyjskimi nazwiskami, rosyjskimi miejscami urodzenia i
zawodami, z rosyjskimi życiorysami, ludźmi, którzy utracili swoją dotychczasową tożsamość. Zrzucono ich na
spadochronach wokół Moskwy. Ich zadanie brzmiało: zlikwidować Stalina.
Rozpoczęła się ryzykowna operacja. Dla czterech z tej dziesiątki miała trwać tylko trzy dni. Śmierć tych czterech Niemców,
przy których znaleziono nadajniki radiowe i znakomicie podrobione dokumenty, zaalarmowała radziecki kontrwywiad.
Wykrywa on w kogo operacja ma godzić, nie wie jednak z ilu osób składa się grupa zamachowców.
Sześciu, którym udaje się przeżyć, przedziera się do Moskwy - sprzyjają im kobiety, których miłość udaje im się zdobyć.
Nieco później porucznik Poltmann, który dostaje się Kreml jako robotnik budowlany, waży się na ten brawurowy czyn. Na
próżno...
...i autor
Heinz G.Konsalik urodzony w 1921 r. w Kolonii bardzo wcześnie rozpoczął karierę pisarską. Przełom nastąpił w 1958
roku wraz z opublikowaniem powieści "Lekarz ze Stalingradu". Konsalik, należący dziś do najbardziej popularnych
niemieckich pisarzy - jeśli nie jest w ogóle najpopularniejszym - napisał 100 książek przełożonych na wiele języków.
Światowy nakład jego książek przekroczył 54 miliony egzemplarzy. Kilkanaście jego powieści sfilmowano.
Główni bohaterowie
Peter Radek, lat 25, porucznik (Piotr Mironowicz Sepkin)
Berno von Ranowski, lat 24, porucznik (Iwan Pietrowicz Bunurian)
Elmar Solbreit, lat 22, podporucznik (Łuka Iwanowicz Pietrowski)
Venno baron von Baldenow, lat 26, kapitan (Leonid Germanowicz Duskow)
Johann Poltmann, lat 21, podporucznik (Fiodor Pantelejewicz Iwanow)
Detlew Adler, lat 25,porucznik (Aleksander Nikołajewicz Kraskin)
Asgard Kuehenberg, lat 28,kapitan (Kiryłł Siemionowicz Boranow)
Dietrich Semper, lat 22, podporucznik (Siergiej Andriejewicz Tarski)
Bodo von Labitz, lat 31, major (Paweł Fiodorowicz Sasonow)
Aleksander Dallburg, lat 20, podchorąży (Nikołaj Antonowicz Plejin)
Larisa Aleksandrowna Chrułankowa, lat 22, traktorzystka
Łara Pawłowna Szarenkowa, lat 20, konduktorka tramwajowa
Anna Iwanowna Pleskina, lat 29, lekarka
Ludmiła Dragomirowna Czerkaskaja, lat 26, porucznik kobiecej formacji milicji
Wanda Siemiomowna Haller, 23 lata, przodownica brygady murarskiej
Jelena Łukiniszna Puszkina, lat 19, sekretarka na Kremlu
Igor Władimirowicz Smolka, 40 lat, pułkownik radzieckiego kontrwywiadu
Jefim Grigoriewicz Radowski, 52 lata, generał, oficer łącznikowy między Armią Czerwoną a Stalinem
Władimir Leontiewicz Pleskowski
Nikołaj Iljicz Tabun
Anton Wasiliewicz Nuraszwili
i Stalin
Nikt po nich nie wyszedł, bo nikt ich nie oczekiwał.
Po przejściu granicy i ostatnich kontroli Vopos - czyli Volkspolizei - Policji Ludowej - stali przy oknie w ostatnim wagonie
pociągu międzystrefowego i milcząc patrzyli na uciekające pola, pełne dorodnego zboża, na czyste wsie, starannie
utrzymane drogi i kolorowe samochody, które czasami jechały wzdłuż pociągu jak gdyby ścigając się z koleją. Starszy
mężczyzna kuśtykał wzdłuż korytarza, wyrzucał ręce do góry, otwierał drzwi do przedziałów i krzyczał w uniesieniu:
"Jesteśmy w Niemczech! Jesteśmy w Niemczech! Kochani, nareszcie tu jesteśmy!" Kogo napotkał, obejmował ramionami i
całował w oba policzki. Na koniec oparł się o okno, przycisnął twarz do brudnej szyby i zaczął cicho łkać.
Wyjechali z Moskwy cztery dni temu. Ale przedtem odbyło się pożegnanie, którego wszyscy się obawiali. Urządzono je w
obozie zbiorczym, gdzie zebrano ich wszystkich, podłych idiotów, jak o nich mówiono. Przyjechali tu ze wszystkich stron
kraju, z żonami i dziećmi, z walizkami, kartonami i workami, upychając pół, a nawet i trzy czwarte życia w bagażu, który
mogli "unieść w dwóch rękach" - jak napisano w zezwoleniu na wyjazd - i stali teraz, głowa przy głowie, przed barakiem:
dwudziestu siedmiu ojców rodzin z żonami i pięćdziesięcioro troje dzieci oraz siedmiu starców i dziewięć staruch patrzyło
na towarzysza komisarza i milcząc słuchało tego co mówił.
- A więc to wy! - powiedział mężczyzna nazywający się Kiryłł Abramowicz Konopiow. Był to tęgi, masywny człowiek z
policzkami obwisłymi jak u chomika i małymi oczami, które niemal tonęły w fałdach tłuszczu. Nosił piękne, wypolerowane
buty, obszerną, ciemnoniebieską, lnianą marynarkę i brązowe spodnie. Włosy układały mu się w masę drobnych szarych
loczków, w które drapał się za każdym razem, kiedy miał do powiedzenia coś ważnego.
- Ile lat Rosja was żywiła, co? Ile lat była dla was matką i ojcem? Czy nie mieliście wszystkiego, czegoście zapragnęli? Czy
nie stoi za wami najpotężniejsze państwo świata?! Czy Związek Radziecki nie jest najbezpieczniejszym miejscem na naszej
planecie?! Ale nie, nie... oni chcą stąd uciec! Uciec na kapitalistyczny Zachód! Po pół wieku przypomnieli sobie nagle, że
są Niemcami! Niemcami! - Konopiow wymówił to słowo tak jakby je wypluł. Potem, sapiąc, ruszył przed frontem
milczących postaci. Przed każdym zatrzymawał się na krótką chwilę i lustrował go swym świńskimi oczkami.
- I czegóż to spodziewacie się po tym Zachodzie? - pytał- Co tam jest lepszego niż u nas? To my jako pierwsi podbiliśmy
kosmos, to my przodujemy w technice, medycynie, cybernetyce, matematyce, w rolnictwie. Kto ma najlepszych szachistów
świata, co?! Najlepszych gimnastyków?! Najsilniejszą armię? Mógłbym tak wymieniać i wymieniać?! Do jutra bym nie
skończył! Ale jakie to ma dla was znaczenie?! Stoicie tak ze swoim dobytkiem i myślicie: Niech tam sobie gada, poczciwy
towarzysz Kiryłł Abramowicz - a my i tak jesteśmy Niemcami! Tego swoim gadaniem nie zmieni! - Kopnął jakąś walizkę i
zaśmiał się dysząc ciężko. Długie przemówienia męczyły go, bo wkładał w nie całe serce, a serce to było beznadziejnie
otłuszczone. - I tylko tyle wam z Rosji zostało?! Wstyd!
Konopiow męczył się tak jeszcze dobrą godzinę, ale zarówno dzieci jak i starcy ani drgnęli, a już do mężczyzn i kobiet " w
sile wieku" całkiem szkoda było słów. Później kandydaci na wyjazd jeszcze raz weszli do kancelarii po resztę papierów: po
bilety, po ostatni stempel pod zgodą na wyjazd osób pochodzenia niemieckiego, po ostateczny podpis pod dokumentem, w
którym zapewniali, że nie zgłaszają żadnych roszczeń wobec Związku Radzieckiego i wreszcie po zezwolenie na
przekroczenie granicy i wywóz wielokrotnie skontrolowanego bagażu.
Ani jeden spośród wyjeżdżających nie był w stanie opłacić kosztów przelotu do Niemiec, tak żeby przyjechać na Zachód
jak prawdziwie wolny człowiek. Nikt również nie kupił biletu na międzynarodowy pociąg; wszyscy byli przygotowani na
to, że opuszczą Rosję wspólnie, w jednym specjalnym wagonie. W Polsce trzeba było przestawić wagon z szerokich
radzieckich torów na normalne europejskie, a potem jeszcze raz w NRD, w tych innych Niemczech, został on doczepiony
do pociągu, który przez Turyngię i niemiecko-niemiecką granicę jechał na wolny Zachód.
Wolny Zachód?
Konopiow był innego zdania. Siedział w kancelarii za górą papierów i dla każdego, kto podchodził do jego biurka,
wyciągał z tekturowej teczki z aktami jego osobiste dossier.
- Ach! Więc to wy!- powiedział, kiedy średniego wzrostu, szpakowaty mężczyzna podszedł do biurka i położył na nim
swój dowód podróży. Konopiow podniósł wzrok, oczy obu mężczyzn spotkały się, poczem spojrzenie Konopiowa
powędrowało ku kobiecie stojącej obok mężczyzny i ku młodszej, która - jak wynikało z akt - musiała być córką tych
dwojga.
Jesteście przecież inteligentnym człowiekiem, Kiryle Siemionowiczu Boranow. Nawet na imię macie tak samo jak ja. Jest
w tym jakieś braterstwo! Wyjaśnijcie mi, dlaczego po 34 latach staliście się nagle Niemcem.-
- Zawsze byłem Niemcem, Kiryle Abramowiczu... - mężczyzna postukał wskazującym palcem w dokument. - Tu jest
wyraźnie napisane: nazywam się Asgard Kuehenberg. Kapitan niemieckiego Wehrmachtu!
-Wiem, wiem.- Tłustą twarz Konopiowa wykrzywił grymas, jakby jej właściciel napił się zjełczałego tłuszczu. - Wszystko
to wyszło na jaw przy okazji waszego idiotycznego wniosku. Sukces, co? Dziesięć lat Syberii! Po trzech latach ułaskawiony
w wyniku interwencji zachodnioniemieckiego rządu. Ale przez trzydzieści cztery lata żyliście wśród nas jako Rosjanin i
dobrze się wam wiodło. Zajmowaliście nawet wysokie stanowisko w Moskiewskich Tramwajach! Dlaczego - zastanawiam
się - po trzydziestu czterech latach człowiek taki jak wy wpada na wariacki pomysł, żeby ujawnić się jako Niemiec, jako
nigdy nie ujęty szpieg i sabotażysta, jak tłusty robak w naszej słoninie i do tego występuje z wnioskiem o powrót do
Niemiec?!
- Nostalgia, towarzyszu Konopiow...
_ Nostalgia?
- Któż mógłby to zrozumieć lepiej niż Rosjanin?
- Wasza żona Lira Pawłowna jest Rosjanką! - Konopiow wpatrywał się w kobietę stojącą u boku mężczyzny. Miała na
sobie prostą bawełnianą sukienkę, modne letnie pantofle, ale była bez pończoch. Wyglądała na mniej niż na pięćdziesiąt
cztery lata - szczupła, o jasnobrązowych włosach, w których nie było jeszcze ani jednej srebrnej nitki. Miała owalną twarz z
lekko wystającymi kośćmi policzkowymi. - A wasza córka Tamara Kiryłowna... ona też jest Rosjanką! - powiedział
Konopiow i sapnął z przejęcia. Wzrok jego padł na drugą w kobiet. Była wyższa od rodziców i wybitnie urodziwa. Talia,
którą zdołałyby objąć dwie męskie dłonie. Piersi niczym jabłka z pierwszego zbioru. Długie, zgrabne nogi. -Hańba!-
Stwierdził Konopiow stanowczo. - A właściwie to w jaki sposób zachodnioniemiecki rząd dowiedział się, że wy jeszcze
żyjecie?! Że jeszcze w ogóle istniejecie?!
-To długa historia, towarzyszu.
-Można ją tu wyczytać.- Konopiow postukał palcem w teczkę z aktami. -A teraz pytam was oficjalnie, Kiryle
Siemionowiczu Boranow: Czy chcecie zrezygnować z wyjazdu?
-Nie!
-Pytam was kobiety, Rosjanki: Czy naprawdę chcecie na zawsze opuścić swoją ojczyznę ? Czy chcecie - że się tak
staroświecko wyrażę - już nigdy nie ujrzeć mateczki Rosji? Zrobił przerwę i podrapał się w siwe kędziory. Kobiety nie
okazały - wbrew jego oczekiwaniu - najmniejszego wzruszenia. Nie płakały, nie załamywały rąk. Ich twarze pozostały
nieruchome.
- Jest moim mężem - powiedziała wreszcie czystym głosem Łara Pawłowna. -Dokąd on pójdzie, pójdę i ja!
-Jest moim ojcem - równie poważnie powiedziała Tamara Kiryłowna. - Wszystko co robi, jest słuszne.
- Dobrze panujecie nad rodziną - powiedział Konopiow. Pogrzebał w papierach i zebrał wszystkie do podpisu.- Gdzie
zamierzacie pracować w Niemczech ?
- Nie wiem.
- Myślicie, że niemieckie tramwaje tylko na was czekają?
- Nie.
- A może zamierzacie zostać znowu oficerem?
- Jestem na to za stary.
- Oczywiście, że jesteście za starzy. Na wszystko za starzy! Przede wszystkim za starzy na wyjazd! Tu w Związku
Radzieckim mielibyście spokojną starość. Na Zachodzie będziecie uciążliwym insektem, siedzącym na brzegu naczynia z
miodem. Będą się wam przyglądać, bo obciążycie ich kieszenie i będą się pytali: Czego on tu chce? Zostałby lepiej w
Rosji! A tak, musimy go utrzymywać, z naszych podatków! Po trzydziestu czterech latach przypomniał sobie, że jest
Niemcem. Głupie bydlę! Konopiow pochylił się nieco. Podbródek zwisał mu nad kołnierzykiem. Mimo panującego w
Moskwie upału, który warstwę powietrza nad asfaltem zamieniał w lotny gaz, miał staranie zapiętą koszulę i krawat
zawiązany w gruby węzeł. - Będziecie tam niczym trędowaty, Kiryle Siemionowiczu! Ten złoty Zachód nie ma serca, nie
ma serca dla ludzi takich jak wy! Wracacie jako stary człowiek do kraju, którego już nie znacie! Tam wszystko się
zmieniło, wszystko! Kto nie nadaje się do produkcji ten jest wart mniej od złamanego gwoździa! Czy tam wiadomo coś o
duszy człowieka? O nie! Tam gdzie powinno się znajdować sumienie, tkwi pieniądz! O tym co jest wolnością, decydują
urzędnicy. Wiem, co sobie teraz myślicie! Widzę to po waszych oczach. „To tak samo jak tutaj"... zgadza się?
- Wyście to powiedzieli, towarzyszu Konopiow- odpowiedział ostrożnie Kuehenberg.
- A tak między nami! Pytam was: Co jest lepszego na Zachodzie? Myślicie, że będą wam tam wypłacać oficerską
emeryturę?
- To się okaże.
- Dużo się okaże. Przede wszystkim, że opuszczenie Rosji było błędem. Nigdy nie czuliście się tu dobrze?
Kuehenberg skinął głową. Objął ramionami żonę i córkę i przycisnął je do siebie. Stanowili piękny widok. Rodzina, z
której można było być dumnym. Napewno często stał tak z nimi w ogródku, tam, w nowym osiedlu na obrzeżach Moskwy,
gdzie karczowano w lasach duże połacie zieleni i budowano małe, schludne domki, które wynajmowano dobrym
urzędnikom i sprawdzonym towarzyszom. Spoglądał na słońce i na swój ogródek, w którym rosły czereśnie i warzywa i był
szczęśliwy.
- Kocham Rosję! - powiedział Kuehenberg. - I żal mi ją opuszczać.
- Ale jednak ? - sapnął Konopiow. Jesteście chorzy, towarzyszu. Psychicznie chorzy.
- W życiu człowieka nadchodzi czasem taki moment, kiedy chciałby stać się tym, kim naprawdę jest. W większości
wypadków kończy się na marzeniach - i ludzie żyją dalej jako ci, którymi się stali. Ale ja mam szansę stać się na powrót
Niemcem. Czy wolno mi z niej zrezygnować?
- Jesteście głupcem, Boranow! - Konopiow przybił stempel na papierze, na którym było już wiele innych stempli. Musiał
być to bardzo ważny dokument, bo im więcej pieczęci na nim widniało, tym większy wzbudzał respekt. - Wiecie, co to
było?
- Pieczęć!
- Wasza śmierć jako Rosjanina! Teraz jesteście niczym, do czasu aż Niemcy was uznają. Ten stempel - bach - likwiduje
was. Nie na już żadnego Kiryła Siemionowicza Boranowa! Wasze nowe nazwisko Asgard Kuehenberg jest z urzędowego
punktu widzenia wątpliwe. ... Zostało przez was podane, ale nie sprawdzone i niezbyt jasno potwierdzone przez wasz rząd!
Od teraz wy i wasza rodzina jesteście zerem! - Konopiow popchnął dokumenty wyjazdowe w stronę Kuehenberga. - I jak
się teraz czujecie?
- Muszę przyznać, że kiepsko. - Kuehenberg zgarnął papiery i włożył do kieszeni marynarki. - Czy to znaczy, że wszystkie
formalności są już załatwione?
- Załatwione.
- Kiedy możemy wyjechać?
- Jutro rano. Z Dworca Leningradzkiego. Tor 3. Ostatni wagon został zarezerwowany dla nowoodkrytych Niemców.-
Konopiow odkaszlnął i rozparł się na krześle. - Powrotu nie ma.
- To jasne!
- Więc idźcie już! - powiedział Konopiow krótko i ostro. - I dajcie kopa w dupę waszej kochanej Rosji! Jedyne co mnie
pociesza to, że tam na Zachodzie, do końca życia, będą was bez przerwy kopać w dupę!
To było cztery dni temu.
Teraz jechali przez swoje wytęsknione Niemcy, do Bebry, gdzie mieli zostać przyłączeni do pociągu jadącego w kierunku
Getyngi, żeby wreszcie wysiąść we Friedlandzie. Stary mężczyzna siedzący przy oknie, był to rolnik Herbert Zimmermann,
który przez siedem lat walczył z władzami o zgodę na wyjazd, nadal płakał. Nie był w stanie pojąć, że nareszcie jest w
kraju, z którego prawie sto lat temu Zimmermannowie wywędrowali nad Wołgę. Również Kuehenberg z żoną Łarą i córką
Tamarą stał przy oknie w swoim przedziale i patrzył patrzył na umykający krajobraz.
- Twój kraj jest piękny...- odezwała się po dłuższym czasie Łara Pawłowna. Milczenie męża przejmowało ją grozą. Zza
jego pleców zerknęła na córkę. Dziewczyna skinęła głową i wskazała auto, które przez pewien czas jechało równolegle do
pociągu, aż zniknęło gdzieś w dolinie.
- Żółty samochód! Spójrz tylko. Całkiem żółty!
Był to samochód pocztowy. Kuehenberg przetarł oczy. - To się zmieniło. Wtedy kolor poczty był czerwony...
Przed dworcem we Friedlandzie czekały na nich autokary.
Dwie siostry Czerwonego Krzyża, sanitariusz, policjant i cywil, który powiedział, że jest przedstawicielem kierownictwa
obozu, towarzyszyli niewielkiej grupie z walizkami i workami do pojazdów, poczem ruszyli w kierunku kamiennego
miasteczka baraków. Zatrzymali się na placu przed budynkiem administracji. Sanitariusz, młody, wesoły człowiek, który
siedział obok Kueheneberga, powiedział głośno:
- Jesteśmy na miejscu! Dopięliście swego! Witajcie u nas!
Potem stali na zewnątrz w słońcu, równie palącym, jak to na przedmieściach Moskwy, tyle że powietrze nie pachniało tak
cudownie kwiatami i warzywami, ziołami i owocami jak tam, kiedy słońce wisiało nad ogródkiem, a Kirył Siemonowicz
gumowym wężem podlewał rośliny.
- Baraki - odezwała się Łara Pawłowna. Powiedziała to po niemiecku, bo przecież teraz byli w Niemczech. Był to twardy
niemiecki z wyraźnym r. Słowo "baraki" zabrzmiało, jakby ktoś złamał drewniany kij. - Gdzie ta wolność? Baraki jak w
Kołposzowej.
Kołposzowa nad rzeką Ob. Karny obóz pracy na Syberii. Słynny narymski okręg pracy. Rozległe miasto żywych trupów.
Kto znalazł się w Kołopszowej był stracony dla świata.
Kuehenberg zabrał z autokaru bagaż. Walizkę, trzy kartony i jutowy worek. Ułożył wszystko przed kobietami i obiema
dłońmi ujął twarz Lary. - Tylko przez kilka dni - Łarusza - powiedział. Ogarnęła go nagła czułość; całował jej oczy i
gładził policzki.- Jak to powiedział Konopiow? Jesteśmy zerem!! Tu zrobią z nas liczbę! Czyż nie znamy urzędów? To
przejściowe, Łaruszko. Przede wszystkim musimy powiedzieć, dokąd zamierzamy się udać. To potrwa najwyżej kilka dni.-
Jakiś wyższy urzędnik obozowej administracji powitał ich w krótkim przemówieniu i podkreślił, że nareszcie znaleźli się
we własnym kraju. Mają za sobą trudną drogę, ale również trudną drogę mają jeszcze przed sobą, bo chociaż są Niemcami,
przybywają do nieznanego sobie kraju, zupełnie odmiennego od Rosji. Ale to nie powinno nikogo napawać lękiem -
zostanie im udzielona wszelka pomoc, niezbędna by przystosować się do nowych warunków.
Potem zaczęło się przydzielanie pomieszczeń. Kuehenbergowie otrzymali dwa pokoje z prysznicem. Ogromny obóz był
niemal pusty, większość baraków była zamknięta. Czas wielkiej fali powrotów już minął. Friedland, miejsce, które
okrzykiem radości witali powracający z niewoli jeńcy wojenni, stał się czymś w rodzaju pomnika. Cienka strużka
przesiedleńców przemykała nie zauważona.
W stołówce dostali kolację. Kluski z gulaszem, na deser budyń waniliowy z malinowym sokiem. Potem syci spacerowali po
opustoszałym mieście baraków; stali czas jakiś pod dzwonnicą ze słynnym friedlandzkim dzwonem, w czerwonych
promieniach zachodzącego słońca siedzieli na biało lakierowanej ławce, naprzeciw kwietnych klombów, którymi
ozdobiono centralny plac. Kiedy zaczęło się ściemniać i w obozie zapłonęły światła poszli do siebie i zaczęli się
rozpakowywać pierwszą walizkę. Było w niej ich ubranie wierzchnie i bielizna. Najpierw wzięła prysznic Tamara i założyła
krótką nocną koszulkę; potem pod strumieniem wody stanął Kuehenberg, umył się i czekał aż zmieni go Łara. Ciągle
jeszcze ma dobrą figurę - pomyślał. Rzeczywiście, mogłaby jeszcze konkurować z młódkami.
Gładka skóra, jędrne piersi i nigdzie ani grama zbędnego tłuszczu. Trzydzieści cztery lata jesteśmy małżeństwem. Mój
Boże, ładny kawał czasu! I ani przez chwilę niczego nie żałowałem - ale czy ona zawsze była ze mną szczęśliwa? Ileż to ze
mną przeżyła: młodzieńczą miłość, ślub, straszną prawdę, że jestem Niemcem, ciężki poród Tamary, w czasie którego mało
się nie wykrwawiła, ustawiczny strach przed wykryciem prawdy, lata zadowolenia z życia, a wreszcie walka z moim
pragnieniem powrotu do Niemiec, składanie wniosków wyjazdowych, przesłuchania, aresztowania, bicie i wyroki
skazujące, lata na Syberii, ułaskawienie i ponowne wnioski wyjazdowe, ponowne groźby, ponowne przesłuchania, aż
wreszcie słowa:
- Dobrze! Możecie jechać do Niemiec!
A dziś Friedland. Pierwszy przystanek w nowym życiu. Znowu barak, a za bramą obozu wielka niewiadoma, którą trzeba
dopiero oswoić. Całkiem obcy świat, choć zwie się ojczyzną. Łaruszka... jak wiele w ciągu tych trzydziestu czterech lat
wymagałem od ciebie...
Wciągnął ją pod prysznic, przytulił do siebie i zaczął całować. Jej nagie mokre ciało plasnęło uderzając o niego, woda
rozprysnęła się na skórze i zaczęła wylewać się poza brodzik prysznica.
- Kiryłuszka, co ty wyprawiasz ? - szepnęła i przytrzymała się mocno jego nagiego ciała, jakgdyby bała się poślizgnąć. -
Zwariowałeś! Jeszcze wejdzie Tamara! Taki stary koń jak ty! Przestań, mówię ci! Zalejemy cały pokój. Trzeba będzie
płacić za remont! Kiryłł, nie mamy już po dwadzieścia lat.
Śmiała się i chichotała, jego pieszczoty sprawiały jej widoczną przyjemność, wzdychała jak za dawnych czasów, kiedy
całował jej piersi i chwytał zębami sztywno sterczące sutki, a kiedy przygniótł ją do ściany kabiny objęła go i ścisnęła
razem uda.
- Wariat, zupełny wariat- szeptała. - No co ty? Zachowuj się przyzwoicie! - odepchnęła go, zaśmiała się aksamitnym
głosem, narzuciła ręcznik na jego pobudzoną męskość i ociekając wodą podbiegła do drzwi, zamknęła je i zaczęła się
energicznie wycierać. Kiedy już była całkiem sucha położyła się na łóżku, na rozpostartym pledzie i spojrzała na męża
wyczekująco.
-To tak, jak dawno, dawno temu - powiedziała cicho, ze szlochem w głosie, kiedy pochylił się nad nią. - Cieszysz się, że
jesteś w Niemczech?
- Kocham cię, Łaruszka. Kocham cię z roku na rok więcej. Ja... - Wcisnął twarz w wygięcie jej szyi i zamilkł. Pragnienie
bycia w niej, było tak silne jak przed trzydziestu czterema laty, kiedy po raz pierwszy posiadł Łarę Pawłownę, na
porośniętym trawą skłonie wzgórza, na Górach Lenina, pod Moskwą; nad nimi wisiał nieskończony błękit nieba, który
zdało się śpiewał, kiedy poczuł na swojej skórze dotyk jej ciepłej skóry.
Zostałbym w Rosji, gdyby się nie zgodziła pomyślał i poczuł jej wargi na ramionach i szyi. Ale zgodziła się. Zawsze się
zgadzała. Wszystko, co robiłem uznawała za słuszne. Nigdy się nie skarżyła, nigdy nie robiła mi wyrzutów, nigdy nie
sprzeciwiała mi się, chociaż wiele rzeczy, które robiłem, było jej zdaniem złych, ale któż do diabła wszystko robi dobrze?!
Nigdy jednak tego nie okazała! Jako żona zawsze podziwiała swojego męża, nawet wtedy, kiedy zdarzyła mu się chwila
słabości, czy bezradności.
Ponownie wzięli prysznic, otworzyli drzwi i położyli się do łóżek. Wokół było cicho, znacznie ciszej, niż w ich
moskiewskim domku, gdzie zawsze jakiś sąsiad miał okazję do świętowania. O wiele ciszej również niż w obozie w
Kołposzowej, gdzie w baraku nocą rozlegał się czyjś płacz albo jęk, słychać było tłumione słowa modlitwy i ochrypłe
szepty, chrapanie i przekleństwa. Absolutna cisza przygniatała. Brak wszelkich dźwięków działał na nerwy. Chciało im się
spać, byli zmęczeni niczym zgoniona zwierzyna, a nie mogli zasnąć, bo cisza aż dzwoniła w uszach.
- Pierwsza noc w Niemczech!- powiedziała Łara Pawłowna.- Leżała sama, łóżka były rozstawione. - To niesamowite,
Kiryłł. Żadnego dźwięku, tylko nasze oddechy.
- To się zmieni, kiedy opuścimy obóz. Świat na zewnątrz jest głośny.
- Głośniejszy niż w Rosji ?
- O wiele głośniejszy. Rosja jest przy nim cicha jak pusty kościół. - Skąd wiesz ?
- Tak sądzę. Sam tylko ruch na drogach!
- Czy będziemy mieszkać w dużym mieście, lubimyj?
- Nie wiem!
- We wnioskach wyjazdowych zawsze podawałeś Kolonię. Czy Kolonia jest duża?
- Bardzo duża.
- Większa od Moskwy?
- O wiele, wiele mniejsza...
- To jak może być duża ?
- Na niemieckie stosunki jest duża.
- To znaczy, że w Niemczech wszystko jest mniejsze niż w Rosji?
Jej logika była porażająca. Zastanowił się nad tym i uśmiechnął się w ciemności.
- Tak - powiedział - Wiele rzeczy jest w Niemczech mniejszych.
- To dlaczego Niemcy są potężniejsze od Rosji ?
- Kto tak mówi ?
- Wszyscy. Ameryka, Niemcy, Francja...wszyscy są lepsi od Rosji!
- To nie ma żadnego związku z powierzchnią kraju.- Przeciągnął się i ziewnął. - Śpij już, Łarusza.
-Dobranoc, Kiryłł - powiedziała głosem małej dziewczynki. -Chciałabym, żeby przyśniły mi się twoje Niemcy.
W nocy, po cichu otworzyły się drzwi i przez pokój przemknęła Tamara.
Jak dawniej, gdy była dzieckiem, wślizgnęła się do łóżka Łary i przytuliła się do niej.
- Boję się, mamuszka - szeptała, żeby nie zbudzić ojca. - Boję się tych obcych ludzi i tego obcego kraju.
- Ja też, doczeńka (córeczko)- odszepnęła Łara Pawłowna. - Ale nie mów o tym i nie okazuj tego! Bądź wesoła. To
ojczyzna ojca i musisz to uszanować.
Pierwszy dzień rozpoczął się od urzędowych pytań, wypełniania długich kwestionariuszy, robienia zdjęć do dokumentów,
które tu nazywano dowodami osobistymi i przygotowań do dalszego transportu. Większość przesiedleńców była w lepszej
sytuacji niż Kuehenbergowie; mieli tu krewnych do których można ich było wysłać, albo otrzymali skierowania do
gospodarstw rolnych, gdzie mogli się aklimatyzować. Również rzemieślników można było ulokować w fabrykach, tak
zwanych zakładach przekwalifikowania; późni przesiedleńcy - cóż za kapitalna niemiecka urzędowa niemczyzna ! -
przekwalifikowani lub zintegrowani w procesie produkcyjnym. Państwo pomagało w tym do pewnych granic, do chwili,
kiedy mogło uznać, że nowy niemiecki obywatel powinien już być zintegrowany.
Z Asgardem Kuehenbergiem sprawa wyglądała inaczej.
Wezwano go do dyrekcji jako ostatniego z transportu; nie musiał przechodzić przez poszczególne etapy; zaprowadzono go
wprost do pokoju, w którym czekał na niego jakiś mężczyzna. Miał on na sobie jasnoszary, elegancki garnitur, był w
średnim wieku, miał wysokie czoło, spod którego spoglądał badawczym wzrokiem, a ciemne włosy były zgodnie z
panującą modą długie, a nawet dłuższe niż u urzędników, których Kuehenberg widział we Friedlandzie. Mężczyzna zerwał
się na widok wchodzącego Kuehneberga i skłonił się lekko.
- Heinz Wildeshagen - przedstawił się. - Miło mi pana poznać. Jak się pan miewa?
- Dobrze - odpowiedział ostrożnie Kuehenberg. Jednym spojrzeniem ocenił sytuację. Byli w pokoju sami, na biurku leżała
tekturowa teczka z dokumentami, obok biurka stała czarna aktówka. Okno wychodzące na obozową uliczkę było mimo
upału zamknięte, nawet zasłony zasunięto. W pomieszczeniu panował miły półmrok, łagodzący surowość umeblowania.
Heinz Wildeshagen wskazał stojące przed biurkiem wyściełane krzesło. Sam stał nadal przy swoim, po drugiej stronie
mebla.
- Zechce pan usiąść?
- Jeśli to konieczne...
Kuehenberg usiadł. Jednocześnie wzrok jego padł na okładkę teczki. Przeczytał wyraźny napis : Dzikie gęsi - 1944 r. Do
tego gruba krecha przez całą szerokość teczki. Ściśle tajne.
- O Boże, jęknął Kuehenberg. - Czy to konieczne? Skąd macie to gówno?
Heinz Wildeshagen opadł na krzesło i położył dłonie płasko na dokumentach.
- Nie wiedział pan, że wszystkie akta Canarisa ) zachowały się i że uratowano je z działań wojennych? Po straceniu
admirała Canarisa w wyniku zdarzeń z 20 lipca 1944 nowi szefowie Abwehry - Kaltenbrunner i Schellenberg natychmiast
przejęli wszystkie dokumenty. Wraz z przejęciem Abwehry przez SS powiał nowy wiatr, bynajmniej nie lepszy. Ale tego
już pan nie doczekał.
- Słyszeliśmy tylko o tym - Kuehenberg oparł się o krzesło. Wildeshagen poczęstował go papierosem - wziął go, zaciągnął
się kilka razy; musiał najpierw przyzwyczaić się do słodkawego smaku, tak innego od piekącego dymu machorki albo
długich "papyrosów" z papierowym mundsztukiem. Potem żarzącym się końcem wskazał na akta:- Co to ma znaczyć? Po
trzydziestu czterech latach ? To definitywnie skończone.
- Operacja Dzikie gęsi znajdowała się wśród dokumentów, które wpadły w ręce Amerykanów. Kiedy w RFN zaczął działać
"Urząd Gehlena" akta te powróciły do nas najpierw jako fotokopie, a później oryginał. Generał Gehlen - poznał go pan ?
- Przelotnie! Powitał nas krótko w imieniu admirała Canarisa. Z wydziałem " Obce Armie Wschód" nie mieliśmy nic do
czynienia. Byliśmy oddziałem specjalnym.
- To wynika z akt. Ale kto i jak to zaplanował, o tym nie ma tu nic. Przez wiele lat szukaliśmy na ten temat informacji w
Federalnej Służbie Wywiadowczej - na próżno. Poza niewielką, zaledwie trzystronnicową notatką zatytułowaną: Dzikie
gęsi nie znaleźliśmy żadnych materiałów.
- Bo też żadne nie istnieją - Kuehenberg zdusił papierosa w szklanej popielniczce. - Co jest w tej teczce?
- Lista zawierająca dziesięć nazwisk. Druga lista z nazwami rosyjskich miast i regionów. Pismo z kwatery głównej Führera
w Kętrzynie, podpisane przez feldmarszałka Keitla. Zawiera tylko jedno zdanie: "Führer wyraził zgodę na tę operację". -To
wszystko!
- I wystarczy - powiedział Kuehenberg zadowolony. - Czegóż by pan chciał po trzydziestu czterech latach?
- Jestem tym, czym pan był trzydzieści cztery lata temu, panie Kuehenberg: kapitanem. Wildeshagen przesunął akta w jego
stronę, ale Kuehneberg ani nie drgnął. - Pracuję w sztabie dowództwa Federalnej Służby Wywiadowczej. Cały przebieg
drugiej wojny światowej został w oparciu o dokumenty, ustne zeznania i analizy historyczne zbadany w najdrobniejszych
szczegółach. Nie istnieją już żadne tajemnice, ani nierozstrzygnięte kwestie. Tylko jeden, jedyny punkt, z pewnością wielce
interesujący, nadal pozostaje okryty tajemnicą i czeka na wyjaśnienie: wasze Dzikie gęsi.
- Ładnie pan to powiedział, panie Wildeshagen.- Kuehenberg uśmiechnął się słabo.- Zabrzmiało to niemal lirycznie. Cieszy
mnie, że nic o tym nie wiadomo. Pozostawmy w spokoju te cienie przeszłości! Wstał, ale Wildeshagen nie ruszył się z
miejsca. Ponownie sięgnął po cienką teczkę z dokumentami.
- Panie kapitanie... zaczął powoli.
- Dość! Przez bardzo wiele lat byłem Kiryłem Siemionowiczem Boranowem. Dopiero od pięciu dni nazywam się znów
Asgard Kuehenberg, a i to jest jeszcze względne. Ciągle jeszcze nie mam niemieckiego dowodu osobistego i nie zostałem
oficjalnie uznany za Niemca. Nadal jestem obiektem urzędowego postępowania i niczym więcej.
- Niniejszym pragnę oficjalnie przekazać panu informację, że dla Niemiec pozostaje pan nadal kapitanem Kuehenbergiem.
Mimo, że uznano pana za zaginionego. W tych aktach żyje pan nadal. Pan - i pozostałych dziewięciu oficerów. Tylko pan
zna ich losy.
- To prawda.
- Co to są Dzikie gęsi?
- Gęsi, po łacinie Anserinae, grupa ptaków, z rzędu blaszkodziobych. Są to ptaki pływające, odżywiające się roślinami,
które zrywają "paznokciem" umieszczonym na końcu dziobu, a następnie miażdżą je listewkami rogowymi znajdującymi
się na jego brzegach. Do podgrupy Anser należy północna brązowa gęś gęgawa, białoczelna, zwana tak z powodu białego
czoła, garbonosa - szczególnie lubiana przez Chińczyków, gęś szara, zwana dziką, zamieszkująca brzegi dużych
zbiorników wodnych Europy i Azji Północnej. Wysiaduje jaja na stałym gruncie, zimą dociera aż do Afryki północnej i do
Indii. W Niemczech słynna jest pieśń:" O zmroku dzikie gęsi mkną ku północy krzycząc przejmująco..." - Kuehenberg
uśmiechnął się rozmarzony. - Jak człowiek to pamięta, po trzydziestu czterech latach! Jak się coś raz wbije do głowy, to
pozostanie w niej na zawsze. Zrobiono z nas prawie ornitologów. O gęsiach wiem wszystko.
Wildeshagen uśmiechnął się kwaśno.
- Brawo! Brawo! - powiedział klaszcząc. - Nie należy jednak sądzić, że za zgodą Hitlera, posłano dziesięciu niemieckich
oficerów do Rosji po to, żeby udzielali tam lekcji o gęsiach.
- A gdzie tu jest napisane, że tych dziesięciu oficerów było w Rosji?
- Panie Kuehenberg, te akta przeszły przez ręce najlepszych ekspertów. Spis nazw okręgów radzieckich - załącznik II -
zawiera nazwy miejscowości leżących wokół Moskwy. I teraz pan - jako jedyny lub jako ostatni z dziewięciu zaginionych
oficerów, który może nam udzielić na ten temat informacji - powraca do Niemiec. Z Moskwy! Dla wszystkich jest jasne,
nawet jeśli nie ma żadnych konkretnych punktów zaczepienia, że komando Dzikie gęsi miało ścisły związek z Moskwą.
Ale również radzieccy naukowcy wojskowi i historycy zajmujący się drugą wojną światową ani jednym słowem nie
wspominają o niemieckiej operacji w rejonie Moskwy. Nawet generał Gehlen, intimus Canarisa we wszystko znakomicie
wprowadzony, nic o tym nie wie. Dzikie gęsi pozostają zagadką.
- Ogromnie mnie to cieszy. - Kuehenberg spojrzał na Wildeshagena.- Czy władze odmówią mi teraz prawa powrotu do
Niemiec i odeślą z powrotem do Rosji? Wróciłem do Niemiec, męczony nostalgią, a nie po to, żeby po trzydziestu czterech
latach przywołać do życia tę bzdurę, nawet jeśli by to miała być tylko relacja o niej. - Czy mogę wyjść?
- Ależ panie kapitanie! Oczywiście! Jest pan wolnym człowiekiem! Pan nie jest w Rosji.
- W wyniku naszej rozmowy obudziły się we mnie poważne wątpliwości, czy jest to dla mnie korzystne. Niech pan
zapomni o Dzikich gęsiach .
- Wykonałem tylko moje zadanie. - Wildeshagen wstał i włożył dokumenty do czarnej aktówki z cyfrowym zamkiem. -
Jakie ma pan plany, panie Kuehenberg ?
- Nie mam jeszcze żadnych.
- Jako miejsce osiedlenia podał pan Kolonię.
- Jakąś miejscowość musiałem podać. Wybrałem Kolonię, bo miałem wtedy przyjaciela, który pochodził z Kolonii. Był
jedynym uczestnikiem szkolenia, który nie potrafił powiedzieć "generał". Zawsze mówił "jenerał".
- Porucznik Willy Hecht z Kolonii-Sülz.
- Moje uznanie! Brawo! Jest pan znakomicie poinformowany.-
Kuehenberg ruszył do drzwi.- Tak, to był Willy Hecht. Wie pan może, czy przeżył wojnę?
- Przykro mi.- Heinz Wildeshagen wzruszył ramionami. - Gdzie zamierza pan zamieszkać w Kolonii?
- A cóż to za pytanie! Wydawało mi się, że jestem wolnym człowiekiem?
- Chciałem wykazać zainteresowanie, panie kapitanie...
- Do diabła, jestem Asgardem Kuehenbergiem i nikim ponadto. Kapitan Kuehenberg od 1944 roku leży gdzieś w Rosji.
- W Moskwie.
- Pan się przyczepił jak rzep, panie Wildeshagen! Proszę wybaczyć ... ale w wieku sześćdziesięciu dwóch lat chciałbym
mieć nareszcie spokój i żyć bez nerwów we własnym kraju. Prawdopodobnie nie wie pan jednej rzeczy: my, Niemcy ze
Wschodu, zawsze byliśmy żarliwymi patriotami! Nigdy nie widzieliśmy Renu, a kochaliśmy go! Dlaczego ? Niech pan
mnie o to nie pyta ... na to nie ma odpowiedzi. Tak po prostu było! Żyliśmy daleko od serca Niemiec - ale im większa była
ta odległość, tym większa nasza miłość! - Teraz jestem tu - i chcę mieć wreszcie spokój! Rozumie pan ?
- Skoro pan tak uważa...tak. - Wildeshagen wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki kopertę i wręczył ją Kuehenbergowi.
Ten wahał się czy ją wziąć. - To dla pana.
- Co to jest ?
- Nie jest to ani bomba, ani nasączony trucizną list. Nie ma tam również zaraźliwych bakterii. To powitalne pozdrowienie
Stowarzyszenia Byłych Oficerów.
- O, to zastanawiające...
- Dla pana i pańskiej rodziny - czterotygodniowy bezpłatny pobyt w kolońskim hotelu "Blum" oraz książeczka czekowa na
żyro - konto, opiewające na początek na sumę 5 000 marek.
- Na początek...powiedział Kuehenberg. - Ludzie, czego wy się po mnie spodziewacie !
- Czy ma pan jakieś płynne środki ?
- Tak - Kuehenberg uśmiechnął się rozbawiony. - Butelkę wódki!
- To cudownie, że nie stracił pan poczucia humoru!
- A dlaczego miałbym je stracić? Z naszymi sąsiadami i przyjaciółmi zawsze się dobrze bawiliśmy. Było nam wesoło
zarówno w naszym maleńkim mieszkanku, jak i później w naszym domku. Rosjanie są wesołymi ludźmi. Lubią śpiewać i
tańczyć, to po prostu leży w ich naturze. - A więc jutro jadę do Kolonii.
- Jak pan sobie życzy, panie Kuehenberg.
- A gdzie jest ten hotel "Blum"?
- Naprzeciwko katedry. Najładniejszy dom na całym placu.
- To wspaniale - Kuehenberg roześmiał się serdecznie. - Ale będą się nam przyglądać, jak zobaczą nas z naszym jutowym
workiem wśród tych swoich marmurów i luster!
- Państwo są tam już zgłoszeni. - Wildeshagen obszedł biurko dookoła. - Zostaną państwo powitani z honorami, ale i ze
stosowną dyskrecją.- Otworzył przed Kuehenbergiem drzwi, jak gdyby był hotelowym boyem. - Jeśli nie będzie pan miał
nic przeciwko temu, będę państwu towarzyszył.
- Nie mam nic przeciwko temu.- Kuehenberg spojrzał nagle prosząco na Wildeshagena. - Pan może nam być bardzo
pomocny. Moja żona i córka... dla nich zetknięcie się z Zachodem będzie prawdziwym szokiem. Ten świat gdzie panuje
nadmiar wszystkiego...
- A dla pana?
- Mnie też będzie ciężko. - Kuehenberg położył dłoń na ramieniu Wildeshagena. - Chciałbym, żeby został pan naszym
instruktorem pływania, kiedy jutro ruszymy na głęboką wodę, która zwie się Niemcy.
Podróż do Kolonii odbyli nie pociągiem, chociaż Tamara Kiryłowna najchętniej przejechałaby się jednym z pięknych,
nowych wagonów, doczepionych do długiej, elektrycznej lokomotywy o opływowym kształcie. Co za luksus, wszędzie ten
luksus! Pewnie, że moskiewskie metro też było wspaniałe. Uchodziło za najpiękniejsze w Europie, i to była prawda, bo
jakiż kraj mógł pozwolić sobie na to, żeby każda stacja podziemnej kolei była wyłożona innym rodzajem marmuru? A
wodoloty na rzece Moskwie, czy duże czteromotorowe samoloty, które lądowały na ogromnym lotnisku Szeremietiewo,
położonym wśród podmoskiewskich lasów, a długie autobusy, które jeździły z Moskwy do wszystkich zakątków kraju -
wszystko to było lepsze tam, niż tu w Niemczech. Ale pociąg, który zobaczyła w Bebra, kiedy przełączano ich wagon:
wagon restauracyjny z ubranymi na biało kelnerami, zapach smażonego mięsa, który dochodził aż do ich przedziału -
pobudziły jej ciekawość.
Ale nic z tego. Po powrocie ze spotkania, Siemion Siemionowicz, który teraz nazywał się Asgard, oznajmił:
- Kochane, jutro jedziemy samochodem do Kolonii. Zostaliśmy zaproszeni.
- Przez kogo?- zapytała ostrożnie Łara Pawłowna. - Nikt nas tu przecież nie zna.
- Pewien oficer, koteczku.
- A więc i tu nie będzie spokoju? - W jej czarnych oczach, które go tak zachwycały, szczególnie kiedy w chwilach
wzburzenia płonęły i tryskały wewnętrznym ogniem, pojawił się cień smutku. - Czego oni od ciebie chcą?
- Interesują ich dzikie gęsi.
- I co odpowiedziałeś, tatuśku?
- Wygłosiłem fachowy wykład z dziedziny ornitologii. Z takim skutkiem, że zostaniemy zakwaterowani w najlepszym
hotelu w Kolonii i zaproszeni przez Stowarzyszenie Byłych Oficerów. Pierwsze tygodnie spędzimy tu jako oficjalni goście.
Oni nazywają to wprawdzie koleżeńską przysługą, ale tak naprawdę to chcą się pozbyć tego mola, który nie daje im
spokoju: co to są Dzikie gęsi?
- Powiesz im ?
- Nie!
- Będą wściekli.
- Przeczekamy to.
- Do Rosji nie mamy już powrotu, Kiryle Siemionowiczu.
- Znajdziemy takie miejsce na ziemi, gdzie Kuehenbergowie będą mogli żyć w spokoju. - Przyciągnął Łarę do siebie i
pogładził jej kędzierzawe włosy. Nagle pomyślał, że nigdy w życiu nie była u fryzjera. Dawniej, kiedy jeszcze żyła jej
matka, to ona obcinała wszystkim włosy. Raz w miesiącu był dzień fryzjerski. Wtedy cała rodzina Szarenkowów zasiadała
w kuchni - później również rodzina Boranowów - i Elizawieta rozpoczynała swoje zmagania z włosami. W pierwszej
kolejności szedł Oleg, rodzinny patriarcha; siadał na kuchennym krześle, z ręcznikiem dookoła szyi, wyprostowany jak
świeca, z wyciągniętą głową, a Elizawieta nożyczkami i brzytwą, którą od czasu do czasu ostrzyła na skórzanym pasku,
strzygła jego falującą czuprynę. Kiedy już cała rodzina została podstrzyżona, narzędzia przejmowała najstarsza córka Łara i
zajmowała się włosami matki. Rytuał ten nie zmienił się przez wszystkie te lata i był również kontynuowany przez
Boranowów. Tamara okazała się być tak zręczna i uzdolniona, że nawet ukończyła naukę zawodu i założyła w domu salon
fryzjerski, ale tylko dla sąsiadów i nie biorąc za to pieniędzy. To byłoby karalne - ale jeśli ktoś przyniósł podarunek, to
przyjęcia go nie wypadało odmówić. Nie można obrazić kogoś, kto przyszedł z prezentem!
- Boisz się ? -zapytał Kuehenberg.
Łara Pawłowna skinęła głową. Znów ci oficerowie! -pomyślała. Dwadzieścia osiem lat strachu, że ktoś odkryje, kim
naprawdę jest Kiryłł Siemionowicz. Potem on sam się do tego przyznał i zaczęła się mordęga. Przesłuchania, groźby,
uwięzienie w piwnicach KGB, ciągłe pytania i pytania: cała armia oficerów oblegających Boranowów. Kilka razy
przyjechał nawet z Kremla wspaniałą Wołgą sam generał i powiedział do Kiryła:- Opowiedzcie ze wszystkimi szczegółami,
jak żeście to wtedy zorganizowali? Kiryle Siemionowiczu, to wszystko już przeszło, minęło...chodzi tylko o historyczną
prawdę. Wszystko to pozostanie zamknięte na zawsze w kremlowskim archiwum! Nie macie się czego obawiać. To była
wojna. Każdy z nas starał się jak najlepiej służyć swojej ojczyźnie! - A jednak zesłano go na Sybir, nad rzekę Ob, do
obozu pracy, który miał być jednocześnie obozem reedukacyjnym. Z niepewnego ideologicznie Rosjanina, należało zrobić
przepojonego leninowskimi ideami obywatela Związku Radzieckiego - taki był tego cel. Ale Kiryłł Siemionowicz nie dał
się powalić na kolana. Z roku na rok, nad samotnymi brzegami rzeki Ob, rozlegał się coraz silniejszy i bardziej doniosły
jego głos: - Jestem Niemcem! Nazywam się Asgard Kuehenberg. Proszę, nie, domagam się powrotu do Niemiec! Nie mam
wobec Rosji żadnych zobowiązań. Przeciwnie, przez połowę swojego życia byłem dobrym, radzieckim obywatelem. Mam
żonę i dziecko i domek pod Moskwą, jestem nadinspektorem w radzieckich tramwajach, Moskwa, Okręg I. Wzorowy
zakład tramwajowy, towarzysze. Tramwaje Śródmiejskie. Wagony jak z podręcznika propagandysty. To je właśnie
pokazywano zagranicznym turystom. Idealnie czyste, najnowsze modele, konduktorzy w porządnych, dopasowanych
mundurach. Tu towarzysze nie wisieli, jak winogrona, na stopniach wagonów i konduktor nie krzyczał:" Won, łachudry!
Miejsc nie ma! Wagon przepełniony! Kto spadnie i dostanie się pod koła, nie ma co liczyć na współczucie! To sabotaż!
Złazić, mówię! Miejsc nie ma!", a potem tramwaj ruszał dalej...grono wiszących ludzi unoszone przez skrzypiące koła. O,
nie! Nie tak wyglądały moje tramwaje z I Okręgu Moskiewskiego. Przez całych trzydzieści lat byłem przyzwoitym
obywatelem! A teraz znów chcę być Niemcem!
- Czy mogą ci coś zrobić, tatuśku ? - spytała Tamara, pakując jednocześnie walizkę nr.1. Łara tymczasem wynosiła
pozostały bagaż na dwór, przed barak, w tym również wielki jutowy worek, wypełniony poduszkami z najlepszego
własnoręcznie skubanego gęsiego puchu. Właśnie, w ogródku trzymali przecież gęsi. Zawsze cztery. Od siedemnastu lat.
Czy w Niemczech też można będzie trzymać gęsi ?
- Nic mi nie zrobią, Łaruszka - powiedział Kuehenberg i założył krawat, bo zauważył, że Wildehagen przyjechał w białej
koszuli i krawacie. - Będziemy mieli dużo wizyt, i to wszystko. Ze strony samych bardzo uprzejmych osób. Wszyscy będą
nam coś oferowali: dobrą posadę, dużo pieniędzy, gwarancję spokojnej, beztroskiej starości. Aż pewnego dnia, przez
gruby, niewidzialny mur, którym nas otoczą, coś przeniknie na zewnątrz, bo w każdym murze są jakieś rysy i pęknięcia. I
wtedy zjawią się reporterzy z największych dzienników i czasopism, wydawcy książek, film i telewizja, i radio...i wyłożą na
stół jeszcze większe pieniądze i powiedzą:-" Kochany panie Kuehenberg, niech pan wreszcie coś powie! Ma pan moralny
obowiązek, powiedzieć światu, czym były te Dzikie gęsi."
- Powiesz im ?
- Nie.
- Nawet za takie pieniądze?
- Czy kiedykolwiek byłem przekupny, Łaruszka?
- Ale, czy kiedykolwiek byliśmy tak biedni, jak dziś, Kiryłł ?
- To minie, wierz mi.
- Zawsze ci wierzyłam, lubimyj.
- Jesteś wspaniałą żoną.
Znów pocałował ją. Tamara wbiegła do pokoju i aż plasnęła w dłonie, widząc, że rodzice zapomnieli na chwilę o całym
świecie.
- Samochód przyjechał! - zawołała. - O Boże, co za auto! Tylko na zdjęciach widziałam takie samochody. Tym mamy
jechać? Tatuśku, spójrz tylko!
- Kuehenberg podszedł do okna: był to służbowy samochód Wildeshagena. Czarny lakier lśnił w słońcu. Wewnątrz -
ciemnoszare miękkie siedzenia obite prążkowanym materiałem. Z przodu i z tyłu podgłówki. Długa, stercząca antena. Nie
tylko radio, pomyślał Kuehenberg, ale jeszcze nadajnik i radiotelefon. Wildeshagen otworzył bagażnik i załadował dobytek
Kuehenbergów. Walizki ze sztucznej skóry, dwa kartonowe pudła i jutowy worek. Zatrzasnął klapę bagażnika, wierzchem
dłoni wytarł pokryte potem czoło i poluźnił nieco węzeł krawata. Było wczesne lato. Wyjątkowy upał. 26 stopni w cieniu.
Pewnie znów będzie padać. Przede wszystkim nad Renem i Mozelą. Upał i wilgoć - będzie wspaniałe wino.
Kuehenberg cofnął się w głąb pokoju. Tamara, mimo swych dwudziestu ośmiu lat, miała z wrażenia zaczerwienione
policzki, jak dziecko, które przeżyło coś nadzwyczajnego.
- Zgadza się, Tamarko, powiedział i włożył marynarkę - to jest mercedes i właśnie nim pojedziemy zaraz do Kolonii. Kilka
godzin autostradą...
- Do niewielkiego miasta - Kolonii...
- Jeszcze się zdziwisz. To co zobaczysz, porazi cię. Mnie pewnie też.
- Kupimy sobie sukienki- powiedziała Łara Pawłowna.
On tymczasem myślał o książeczce czekowej i koncie bankowym na którym było 5 000 marek. Spłacę je - postanowił. Nie
przyjechałem tu po to, żeby dostawać coś w prezencie. To tylko pożyczka. Jestem zdrów i mogę jeszcze pracować.
Udowodniłem to przez wiele lat, ku pełnemu zadowoleniu dyrekcji radzieckich tramwajów. Jak tylko dostanę właściwe
papiery, znów zakaszę rękawy. A Tamara? Z zawodu jest fryzjerką. Z łatwością znajdzie posadę.
Heinz Wildeshagen przywitał się z Łarą Pawłowną i z Tamarą całując obie w rękę. Zdumiało je to, ponieważ całowanie w
rękę oglądały do tej pory tylko na filmach, ukazujących dekadenckie życie za panowania cara. Weszły do mercedesa i
nieomal bały się usiąść na eleganckich poduszkach. Kuehenberg zajął miejsce z przodu, obok Wildeshagena i zapiął pas
bezpieczeństwa. Bezgłośnie zaskoczył silnik.
- Stop, - powiedział Kuehenberg, kiedy Wildeshagen ruszył z miejsca.- Odjeżdżamy tak po prostu ? Bez załatwienia
formalności?
- Wszystko już załatwione, panie Kuehenberg.
- Chciałbym pożegnać się z kierownikiem obozu.
- To zbyteczne. Jest teraz zajęty, a poza tym nie zna pana. Pana pobyt został tu potraktowany jako przejściowy...
- Ach tak, - Kuehenberg rozsiadł się wygodnie i za przykładem Wildeshagena rozluźnił krawat. - A więc z tą chwilą mogę
robić co zechcę?
- Tak należy uważać.
- Wobec tego mam prośbę: niech pan jedzie autostradą możliwie wolno i zatrzyma na pierwszym parkingu, na którym będą
jacyś ludzie.
Wildeshagen spojrzał na niego zdumiony, skinął głową i ruszyli. Po kilku minutach wjechali na autostradę do Kassel.
Wielka maszyna, zgodnie z umową, wlokła się prawym pasem. Wyprzedzały ją całe kolumny samochodów , ciężarówki,
cysterny. Kilkakrotnie, kiedy przemykały obok nich małolitrażowe samochody, ich pasażerowie patrzyli zdumi