Heinz G. Konsalik Było ich dziesięciu Powieść Tytuł oryginału niemieckiego: "Sie waren Zehn" Tłumaczenie: Barbara i Daniel Lulińscy Wydawnictwo: C. Bertelsmann Verlag GmbH, Monachium 1979 Książka... We wrześniu 1944 r. w Eberswalde pod Berlinem wydano nowe paszporty dziesięciu niemieckim oficerom pochodzącym z krajów bałtyckich. Z tą chwilą stali się Rosjanami - ludźmi z rosyjskimi nazwiskami, rosyjskimi miejscami urodzenia i zawodami, z rosyjskimi życiorysami, ludźmi, którzy utracili swoją dotychczasową tożsamość. Zrzucono ich na spadochronach wokół Moskwy. Ich zadanie brzmiało: zlikwidować Stalina. Rozpoczęła się ryzykowna operacja. Dla czterech z tej dziesiątki miała trwać tylko trzy dni. Śmierć tych czterech Niemców, przy których znaleziono nadajniki radiowe i znakomicie podrobione dokumenty, zaalarmowała radziecki kontrwywiad. Wykrywa on w kogo operacja ma godzić, nie wie jednak z ilu osób składa się grupa zamachowców. Sześciu, którym udaje się przeżyć, przedziera się do Moskwy - sprzyjają im kobiety, których miłość udaje im się zdobyć. Nieco później porucznik Poltmann, który dostaje się Kreml jako robotnik budowlany, waży się na ten brawurowy czyn. Na próżno... ...i autor Heinz G.Konsalik urodzony w 1921 r. w Kolonii bardzo wcześnie rozpoczął karierę pisarską. Przełom nastąpił w 1958 roku wraz z opublikowaniem powieści "Lekarz ze Stalingradu". Konsalik, należący dziś do najbardziej popularnych niemieckich pisarzy - jeśli nie jest w ogóle najpopularniejszym - napisał 100 książek przełożonych na wiele języków. Światowy nakład jego książek przekroczył 54 miliony egzemplarzy. Kilkanaście jego powieści sfilmowano. Główni bohaterowie Peter Radek, lat 25, porucznik (Piotr Mironowicz Sepkin) Berno von Ranowski, lat 24, porucznik (Iwan Pietrowicz Bunurian) Elmar Solbreit, lat 22, podporucznik (Łuka Iwanowicz Pietrowski) Venno baron von Baldenow, lat 26, kapitan (Leonid Germanowicz Duskow) Johann Poltmann, lat 21, podporucznik (Fiodor Pantelejewicz Iwanow) Detlew Adler, lat 25,porucznik (Aleksander Nikołajewicz Kraskin) Asgard Kuehenberg, lat 28,kapitan (Kiryłł Siemionowicz Boranow) Dietrich Semper, lat 22, podporucznik (Siergiej Andriejewicz Tarski) Bodo von Labitz, lat 31, major (Paweł Fiodorowicz Sasonow) Aleksander Dallburg, lat 20, podchorąży (Nikołaj Antonowicz Plejin) Larisa Aleksandrowna Chrułankowa, lat 22, traktorzystka Łara Pawłowna Szarenkowa, lat 20, konduktorka tramwajowa Anna Iwanowna Pleskina, lat 29, lekarka Ludmiła Dragomirowna Czerkaskaja, lat 26, porucznik kobiecej formacji milicji Wanda Siemiomowna Haller, 23 lata, przodownica brygady murarskiej Jelena Łukiniszna Puszkina, lat 19, sekretarka na Kremlu Igor Władimirowicz Smolka, 40 lat, pułkownik radzieckiego kontrwywiadu Jefim Grigoriewicz Radowski, 52 lata, generał, oficer łącznikowy między Armią Czerwoną a Stalinem Władimir Leontiewicz Pleskowski Nikołaj Iljicz Tabun Anton Wasiliewicz Nuraszwili i Stalin Nikt po nich nie wyszedł, bo nikt ich nie oczekiwał. Po przejściu granicy i ostatnich kontroli Vopos - czyli Volkspolizei - Policji Ludowej - stali przy oknie w ostatnim wagonie pociągu międzystrefowego i milcząc patrzyli na uciekające pola, pełne dorodnego zboża, na czyste wsie, starannie utrzymane drogi i kolorowe samochody, które czasami jechały wzdłuż pociągu jak gdyby ścigając się z koleją. Starszy mężczyzna kuśtykał wzdłuż korytarza, wyrzucał ręce do góry, otwierał drzwi do przedziałów i krzyczał w uniesieniu: "Jesteśmy w Niemczech! Jesteśmy w Niemczech! Kochani, nareszcie tu jesteśmy!" Kogo napotkał, obejmował ramionami i całował w oba policzki. Na koniec oparł się o okno, przycisnął twarz do brudnej szyby i zaczął cicho łkać. Wyjechali z Moskwy cztery dni temu. Ale przedtem odbyło się pożegnanie, którego wszyscy się obawiali. Urządzono je w obozie zbiorczym, gdzie zebrano ich wszystkich, podłych idiotów, jak o nich mówiono. Przyjechali tu ze wszystkich stron kraju, z żonami i dziećmi, z walizkami, kartonami i workami, upychając pół, a nawet i trzy czwarte życia w bagażu, który mogli "unieść w dwóch rękach" - jak napisano w zezwoleniu na wyjazd - i stali teraz, głowa przy głowie, przed barakiem: dwudziestu siedmiu ojców rodzin z żonami i pięćdziesięcioro troje dzieci oraz siedmiu starców i dziewięć staruch patrzyło na towarzysza komisarza i milcząc słuchało tego co mówił. - A więc to wy! - powiedział mężczyzna nazywający się Kiryłł Abramowicz Konopiow. Był to tęgi, masywny człowiek z policzkami obwisłymi jak u chomika i małymi oczami, które niemal tonęły w fałdach tłuszczu. Nosił piękne, wypolerowane buty, obszerną, ciemnoniebieską, lnianą marynarkę i brązowe spodnie. Włosy układały mu się w masę drobnych szarych loczków, w które drapał się za każdym razem, kiedy miał do powiedzenia coś ważnego. - Ile lat Rosja was żywiła, co? Ile lat była dla was matką i ojcem? Czy nie mieliście wszystkiego, czegoście zapragnęli? Czy nie stoi za wami najpotężniejsze państwo świata?! Czy Związek Radziecki nie jest najbezpieczniejszym miejscem na naszej planecie?! Ale nie, nie... oni chcą stąd uciec! Uciec na kapitalistyczny Zachód! Po pół wieku przypomnieli sobie nagle, że są Niemcami! Niemcami! - Konopiow wymówił to słowo tak jakby je wypluł. Potem, sapiąc, ruszył przed frontem milczących postaci. Przed każdym zatrzymawał się na krótką chwilę i lustrował go swym świńskimi oczkami. - I czegóż to spodziewacie się po tym Zachodzie? - pytał- Co tam jest lepszego niż u nas? To my jako pierwsi podbiliśmy kosmos, to my przodujemy w technice, medycynie, cybernetyce, matematyce, w rolnictwie. Kto ma najlepszych szachistów świata, co?! Najlepszych gimnastyków?! Najsilniejszą armię? Mógłbym tak wymieniać i wymieniać?! Do jutra bym nie skończył! Ale jakie to ma dla was znaczenie?! Stoicie tak ze swoim dobytkiem i myślicie: Niech tam sobie gada, poczciwy towarzysz Kiryłł Abramowicz - a my i tak jesteśmy Niemcami! Tego swoim gadaniem nie zmieni! - Kopnął jakąś walizkę i zaśmiał się dysząc ciężko. Długie przemówienia męczyły go, bo wkładał w nie całe serce, a serce to było beznadziejnie otłuszczone. - I tylko tyle wam z Rosji zostało?! Wstyd! Konopiow męczył się tak jeszcze dobrą godzinę, ale zarówno dzieci jak i starcy ani drgnęli, a już do mężczyzn i kobiet " w sile wieku" całkiem szkoda było słów. Później kandydaci na wyjazd jeszcze raz weszli do kancelarii po resztę papierów: po bilety, po ostatni stempel pod zgodą na wyjazd osób pochodzenia niemieckiego, po ostateczny podpis pod dokumentem, w którym zapewniali, że nie zgłaszają żadnych roszczeń wobec Związku Radzieckiego i wreszcie po zezwolenie na przekroczenie granicy i wywóz wielokrotnie skontrolowanego bagażu. Ani jeden spośród wyjeżdżających nie był w stanie opłacić kosztów przelotu do Niemiec, tak żeby przyjechać na Zachód jak prawdziwie wolny człowiek. Nikt również nie kupił biletu na międzynarodowy pociąg; wszyscy byli przygotowani na to, że opuszczą Rosję wspólnie, w jednym specjalnym wagonie. W Polsce trzeba było przestawić wagon z szerokich radzieckich torów na normalne europejskie, a potem jeszcze raz w NRD, w tych innych Niemczech, został on doczepiony do pociągu, który przez Turyngię i niemiecko-niemiecką granicę jechał na wolny Zachód. Wolny Zachód? Konopiow był innego zdania. Siedział w kancelarii za górą papierów i dla każdego, kto podchodził do jego biurka, wyciągał z tekturowej teczki z aktami jego osobiste dossier. - Ach! Więc to wy!- powiedział, kiedy średniego wzrostu, szpakowaty mężczyzna podszedł do biurka i położył na nim swój dowód podróży. Konopiow podniósł wzrok, oczy obu mężczyzn spotkały się, poczem spojrzenie Konopiowa powędrowało ku kobiecie stojącej obok mężczyzny i ku młodszej, która - jak wynikało z akt - musiała być córką tych dwojga. Jesteście przecież inteligentnym człowiekiem, Kiryle Siemionowiczu Boranow. Nawet na imię macie tak samo jak ja. Jest w tym jakieś braterstwo! Wyjaśnijcie mi, dlaczego po 34 latach staliście się nagle Niemcem.- - Zawsze byłem Niemcem, Kiryle Abramowiczu... - mężczyzna postukał wskazującym palcem w dokument. - Tu jest wyraźnie napisane: nazywam się Asgard Kuehenberg. Kapitan niemieckiego Wehrmachtu! -Wiem, wiem.- Tłustą twarz Konopiowa wykrzywił grymas, jakby jej właściciel napił się zjełczałego tłuszczu. - Wszystko to wyszło na jaw przy okazji waszego idiotycznego wniosku. Sukces, co? Dziesięć lat Syberii! Po trzech latach ułaskawiony w wyniku interwencji zachodnioniemieckiego rządu. Ale przez trzydzieści cztery lata żyliście wśród nas jako Rosjanin i dobrze się wam wiodło. Zajmowaliście nawet wysokie stanowisko w Moskiewskich Tramwajach! Dlaczego - zastanawiam się - po trzydziestu czterech latach człowiek taki jak wy wpada na wariacki pomysł, żeby ujawnić się jako Niemiec, jako nigdy nie ujęty szpieg i sabotażysta, jak tłusty robak w naszej słoninie i do tego występuje z wnioskiem o powrót do Niemiec?! - Nostalgia, towarzyszu Konopiow... _ Nostalgia? - Któż mógłby to zrozumieć lepiej niż Rosjanin? - Wasza żona Lira Pawłowna jest Rosjanką! - Konopiow wpatrywał się w kobietę stojącą u boku mężczyzny. Miała na sobie prostą bawełnianą sukienkę, modne letnie pantofle, ale była bez pończoch. Wyglądała na mniej niż na pięćdziesiąt cztery lata - szczupła, o jasnobrązowych włosach, w których nie było jeszcze ani jednej srebrnej nitki. Miała owalną twarz z lekko wystającymi kośćmi policzkowymi. - A wasza córka Tamara Kiryłowna... ona też jest Rosjanką! - powiedział Konopiow i sapnął z przejęcia. Wzrok jego padł na drugą w kobiet. Była wyższa od rodziców i wybitnie urodziwa. Talia, którą zdołałyby objąć dwie męskie dłonie. Piersi niczym jabłka z pierwszego zbioru. Długie, zgrabne nogi. -Hańba!- Stwierdził Konopiow stanowczo. - A właściwie to w jaki sposób zachodnioniemiecki rząd dowiedział się, że wy jeszcze żyjecie?! Że jeszcze w ogóle istniejecie?! -To długa historia, towarzyszu. -Można ją tu wyczytać.- Konopiow postukał palcem w teczkę z aktami. -A teraz pytam was oficjalnie, Kiryle Siemionowiczu Boranow: Czy chcecie zrezygnować z wyjazdu? -Nie! -Pytam was kobiety, Rosjanki: Czy naprawdę chcecie na zawsze opuścić swoją ojczyznę ? Czy chcecie - że się tak staroświecko wyrażę - już nigdy nie ujrzeć mateczki Rosji? Zrobił przerwę i podrapał się w siwe kędziory. Kobiety nie okazały - wbrew jego oczekiwaniu - najmniejszego wzruszenia. Nie płakały, nie załamywały rąk. Ich twarze pozostały nieruchome. - Jest moim mężem - powiedziała wreszcie czystym głosem Łara Pawłowna. -Dokąd on pójdzie, pójdę i ja! -Jest moim ojcem - równie poważnie powiedziała Tamara Kiryłowna. - Wszystko co robi, jest słuszne. - Dobrze panujecie nad rodziną - powiedział Konopiow. Pogrzebał w papierach i zebrał wszystkie do podpisu.- Gdzie zamierzacie pracować w Niemczech ? - Nie wiem. - Myślicie, że niemieckie tramwaje tylko na was czekają? - Nie. - A może zamierzacie zostać znowu oficerem? - Jestem na to za stary. - Oczywiście, że jesteście za starzy. Na wszystko za starzy! Przede wszystkim za starzy na wyjazd! Tu w Związku Radzieckim mielibyście spokojną starość. Na Zachodzie będziecie uciążliwym insektem, siedzącym na brzegu naczynia z miodem. Będą się wam przyglądać, bo obciążycie ich kieszenie i będą się pytali: Czego on tu chce? Zostałby lepiej w Rosji! A tak, musimy go utrzymywać, z naszych podatków! Po trzydziestu czterech latach przypomniał sobie, że jest Niemcem. Głupie bydlę! Konopiow pochylił się nieco. Podbródek zwisał mu nad kołnierzykiem. Mimo panującego w Moskwie upału, który warstwę powietrza nad asfaltem zamieniał w lotny gaz, miał staranie zapiętą koszulę i krawat zawiązany w gruby węzeł. - Będziecie tam niczym trędowaty, Kiryle Siemionowiczu! Ten złoty Zachód nie ma serca, nie ma serca dla ludzi takich jak wy! Wracacie jako stary człowiek do kraju, którego już nie znacie! Tam wszystko się zmieniło, wszystko! Kto nie nadaje się do produkcji ten jest wart mniej od złamanego gwoździa! Czy tam wiadomo coś o duszy człowieka? O nie! Tam gdzie powinno się znajdować sumienie, tkwi pieniądz! O tym co jest wolnością, decydują urzędnicy. Wiem, co sobie teraz myślicie! Widzę to po waszych oczach. „To tak samo jak tutaj"... zgadza się? - Wyście to powiedzieli, towarzyszu Konopiow- odpowiedział ostrożnie Kuehenberg. - A tak między nami! Pytam was: Co jest lepszego na Zachodzie? Myślicie, że będą wam tam wypłacać oficerską emeryturę? - To się okaże. - Dużo się okaże. Przede wszystkim, że opuszczenie Rosji było błędem. Nigdy nie czuliście się tu dobrze? Kuehenberg skinął głową. Objął ramionami żonę i córkę i przycisnął je do siebie. Stanowili piękny widok. Rodzina, z której można było być dumnym. Napewno często stał tak z nimi w ogródku, tam, w nowym osiedlu na obrzeżach Moskwy, gdzie karczowano w lasach duże połacie zieleni i budowano małe, schludne domki, które wynajmowano dobrym urzędnikom i sprawdzonym towarzyszom. Spoglądał na słońce i na swój ogródek, w którym rosły czereśnie i warzywa i był szczęśliwy. - Kocham Rosję! - powiedział Kuehenberg. - I żal mi ją opuszczać. - Ale jednak ? - sapnął Konopiow. Jesteście chorzy, towarzyszu. Psychicznie chorzy. - W życiu człowieka nadchodzi czasem taki moment, kiedy chciałby stać się tym, kim naprawdę jest. W większości wypadków kończy się na marzeniach - i ludzie żyją dalej jako ci, którymi się stali. Ale ja mam szansę stać się na powrót Niemcem. Czy wolno mi z niej zrezygnować? - Jesteście głupcem, Boranow! - Konopiow przybił stempel na papierze, na którym było już wiele innych stempli. Musiał być to bardzo ważny dokument, bo im więcej pieczęci na nim widniało, tym większy wzbudzał respekt. - Wiecie, co to było? - Pieczęć! - Wasza śmierć jako Rosjanina! Teraz jesteście niczym, do czasu aż Niemcy was uznają. Ten stempel - bach - likwiduje was. Nie na już żadnego Kiryła Siemionowicza Boranowa! Wasze nowe nazwisko Asgard Kuehenberg jest z urzędowego punktu widzenia wątpliwe. ... Zostało przez was podane, ale nie sprawdzone i niezbyt jasno potwierdzone przez wasz rząd! Od teraz wy i wasza rodzina jesteście zerem! - Konopiow popchnął dokumenty wyjazdowe w stronę Kuehenberga. - I jak się teraz czujecie? - Muszę przyznać, że kiepsko. - Kuehenberg zgarnął papiery i włożył do kieszeni marynarki. - Czy to znaczy, że wszystkie formalności są już załatwione? - Załatwione. - Kiedy możemy wyjechać? - Jutro rano. Z Dworca Leningradzkiego. Tor 3. Ostatni wagon został zarezerwowany dla nowoodkrytych Niemców.- Konopiow odkaszlnął i rozparł się na krześle. - Powrotu nie ma. - To jasne! - Więc idźcie już! - powiedział Konopiow krótko i ostro. - I dajcie kopa w dupę waszej kochanej Rosji! Jedyne co mnie pociesza to, że tam na Zachodzie, do końca życia, będą was bez przerwy kopać w dupę! To było cztery dni temu. Teraz jechali przez swoje wytęsknione Niemcy, do Bebry, gdzie mieli zostać przyłączeni do pociągu jadącego w kierunku Getyngi, żeby wreszcie wysiąść we Friedlandzie. Stary mężczyzna siedzący przy oknie, był to rolnik Herbert Zimmermann, który przez siedem lat walczył z władzami o zgodę na wyjazd, nadal płakał. Nie był w stanie pojąć, że nareszcie jest w kraju, z którego prawie sto lat temu Zimmermannowie wywędrowali nad Wołgę. Również Kuehenberg z żoną Łarą i córką Tamarą stał przy oknie w swoim przedziale i patrzył patrzył na umykający krajobraz. - Twój kraj jest piękny...- odezwała się po dłuższym czasie Łara Pawłowna. Milczenie męża przejmowało ją grozą. Zza jego pleców zerknęła na córkę. Dziewczyna skinęła głową i wskazała auto, które przez pewien czas jechało równolegle do pociągu, aż zniknęło gdzieś w dolinie. - Żółty samochód! Spójrz tylko. Całkiem żółty! Był to samochód pocztowy. Kuehenberg przetarł oczy. - To się zmieniło. Wtedy kolor poczty był czerwony... Przed dworcem we Friedlandzie czekały na nich autokary. Dwie siostry Czerwonego Krzyża, sanitariusz, policjant i cywil, który powiedział, że jest przedstawicielem kierownictwa obozu, towarzyszyli niewielkiej grupie z walizkami i workami do pojazdów, poczem ruszyli w kierunku kamiennego miasteczka baraków. Zatrzymali się na placu przed budynkiem administracji. Sanitariusz, młody, wesoły człowiek, który siedział obok Kueheneberga, powiedział głośno: - Jesteśmy na miejscu! Dopięliście swego! Witajcie u nas! Potem stali na zewnątrz w słońcu, równie palącym, jak to na przedmieściach Moskwy, tyle że powietrze nie pachniało tak cudownie kwiatami i warzywami, ziołami i owocami jak tam, kiedy słońce wisiało nad ogródkiem, a Kirył Siemonowicz gumowym wężem podlewał rośliny. - Baraki - odezwała się Łara Pawłowna. Powiedziała to po niemiecku, bo przecież teraz byli w Niemczech. Był to twardy niemiecki z wyraźnym r. Słowo "baraki" zabrzmiało, jakby ktoś złamał drewniany kij. - Gdzie ta wolność? Baraki jak w Kołposzowej. Kołposzowa nad rzeką Ob. Karny obóz pracy na Syberii. Słynny narymski okręg pracy. Rozległe miasto żywych trupów. Kto znalazł się w Kołopszowej był stracony dla świata. Kuehenberg zabrał z autokaru bagaż. Walizkę, trzy kartony i jutowy worek. Ułożył wszystko przed kobietami i obiema dłońmi ujął twarz Lary. - Tylko przez kilka dni - Łarusza - powiedział. Ogarnęła go nagła czułość; całował jej oczy i gładził policzki.- Jak to powiedział Konopiow? Jesteśmy zerem!! Tu zrobią z nas liczbę! Czyż nie znamy urzędów? To przejściowe, Łaruszko. Przede wszystkim musimy powiedzieć, dokąd zamierzamy się udać. To potrwa najwyżej kilka dni.- Jakiś wyższy urzędnik obozowej administracji powitał ich w krótkim przemówieniu i podkreślił, że nareszcie znaleźli się we własnym kraju. Mają za sobą trudną drogę, ale również trudną drogę mają jeszcze przed sobą, bo chociaż są Niemcami, przybywają do nieznanego sobie kraju, zupełnie odmiennego od Rosji. Ale to nie powinno nikogo napawać lękiem - zostanie im udzielona wszelka pomoc, niezbędna by przystosować się do nowych warunków. Potem zaczęło się przydzielanie pomieszczeń. Kuehenbergowie otrzymali dwa pokoje z prysznicem. Ogromny obóz był niemal pusty, większość baraków była zamknięta. Czas wielkiej fali powrotów już minął. Friedland, miejsce, które okrzykiem radości witali powracający z niewoli jeńcy wojenni, stał się czymś w rodzaju pomnika. Cienka strużka przesiedleńców przemykała nie zauważona. W stołówce dostali kolację. Kluski z gulaszem, na deser budyń waniliowy z malinowym sokiem. Potem syci spacerowali po opustoszałym mieście baraków; stali czas jakiś pod dzwonnicą ze słynnym friedlandzkim dzwonem, w czerwonych promieniach zachodzącego słońca siedzieli na biało lakierowanej ławce, naprzeciw kwietnych klombów, którymi ozdobiono centralny plac. Kiedy zaczęło się ściemniać i w obozie zapłonęły światła poszli do siebie i zaczęli się rozpakowywać pierwszą walizkę. Było w niej ich ubranie wierzchnie i bielizna. Najpierw wzięła prysznic Tamara i założyła krótką nocną koszulkę; potem pod strumieniem wody stanął Kuehenberg, umył się i czekał aż zmieni go Łara. Ciągle jeszcze ma dobrą figurę - pomyślał. Rzeczywiście, mogłaby jeszcze konkurować z młódkami. Gładka skóra, jędrne piersi i nigdzie ani grama zbędnego tłuszczu. Trzydzieści cztery lata jesteśmy małżeństwem. Mój Boże, ładny kawał czasu! I ani przez chwilę niczego nie żałowałem - ale czy ona zawsze była ze mną szczęśliwa? Ileż to ze mną przeżyła: młodzieńczą miłość, ślub, straszną prawdę, że jestem Niemcem, ciężki poród Tamary, w czasie którego mało się nie wykrwawiła, ustawiczny strach przed wykryciem prawdy, lata zadowolenia z życia, a wreszcie walka z moim pragnieniem powrotu do Niemiec, składanie wniosków wyjazdowych, przesłuchania, aresztowania, bicie i wyroki skazujące, lata na Syberii, ułaskawienie i ponowne wnioski wyjazdowe, ponowne groźby, ponowne przesłuchania, aż wreszcie słowa: - Dobrze! Możecie jechać do Niemiec! A dziś Friedland. Pierwszy przystanek w nowym życiu. Znowu barak, a za bramą obozu wielka niewiadoma, którą trzeba dopiero oswoić. Całkiem obcy świat, choć zwie się ojczyzną. Łaruszka... jak wiele w ciągu tych trzydziestu czterech lat wymagałem od ciebie... Wciągnął ją pod prysznic, przytulił do siebie i zaczął całować. Jej nagie mokre ciało plasnęło uderzając o niego, woda rozprysnęła się na skórze i zaczęła wylewać się poza brodzik prysznica. - Kiryłuszka, co ty wyprawiasz ? - szepnęła i przytrzymała się mocno jego nagiego ciała, jakgdyby bała się poślizgnąć. - Zwariowałeś! Jeszcze wejdzie Tamara! Taki stary koń jak ty! Przestań, mówię ci! Zalejemy cały pokój. Trzeba będzie płacić za remont! Kiryłł, nie mamy już po dwadzieścia lat. Śmiała się i chichotała, jego pieszczoty sprawiały jej widoczną przyjemność, wzdychała jak za dawnych czasów, kiedy całował jej piersi i chwytał zębami sztywno sterczące sutki, a kiedy przygniótł ją do ściany kabiny objęła go i ścisnęła razem uda. - Wariat, zupełny wariat- szeptała. - No co ty? Zachowuj się przyzwoicie! - odepchnęła go, zaśmiała się aksamitnym głosem, narzuciła ręcznik na jego pobudzoną męskość i ociekając wodą podbiegła do drzwi, zamknęła je i zaczęła się energicznie wycierać. Kiedy już była całkiem sucha położyła się na łóżku, na rozpostartym pledzie i spojrzała na męża wyczekująco. -To tak, jak dawno, dawno temu - powiedziała cicho, ze szlochem w głosie, kiedy pochylił się nad nią. - Cieszysz się, że jesteś w Niemczech? - Kocham cię, Łaruszka. Kocham cię z roku na rok więcej. Ja... - Wcisnął twarz w wygięcie jej szyi i zamilkł. Pragnienie bycia w niej, było tak silne jak przed trzydziestu czterema laty, kiedy po raz pierwszy posiadł Łarę Pawłownę, na porośniętym trawą skłonie wzgórza, na Górach Lenina, pod Moskwą; nad nimi wisiał nieskończony błękit nieba, który zdało się śpiewał, kiedy poczuł na swojej skórze dotyk jej ciepłej skóry. Zostałbym w Rosji, gdyby się nie zgodziła pomyślał i poczuł jej wargi na ramionach i szyi. Ale zgodziła się. Zawsze się zgadzała. Wszystko, co robiłem uznawała za słuszne. Nigdy się nie skarżyła, nigdy nie robiła mi wyrzutów, nigdy nie sprzeciwiała mi się, chociaż wiele rzeczy, które robiłem, było jej zdaniem złych, ale któż do diabła wszystko robi dobrze?! Nigdy jednak tego nie okazała! Jako żona zawsze podziwiała swojego męża, nawet wtedy, kiedy zdarzyła mu się chwila słabości, czy bezradności. Ponownie wzięli prysznic, otworzyli drzwi i położyli się do łóżek. Wokół było cicho, znacznie ciszej, niż w ich moskiewskim domku, gdzie zawsze jakiś sąsiad miał okazję do świętowania. O wiele ciszej również niż w obozie w Kołposzowej, gdzie w baraku nocą rozlegał się czyjś płacz albo jęk, słychać było tłumione słowa modlitwy i ochrypłe szepty, chrapanie i przekleństwa. Absolutna cisza przygniatała. Brak wszelkich dźwięków działał na nerwy. Chciało im się spać, byli zmęczeni niczym zgoniona zwierzyna, a nie mogli zasnąć, bo cisza aż dzwoniła w uszach. - Pierwsza noc w Niemczech!- powiedziała Łara Pawłowna.- Leżała sama, łóżka były rozstawione. - To niesamowite, Kiryłł. Żadnego dźwięku, tylko nasze oddechy. - To się zmieni, kiedy opuścimy obóz. Świat na zewnątrz jest głośny. - Głośniejszy niż w Rosji ? - O wiele głośniejszy. Rosja jest przy nim cicha jak pusty kościół. - Skąd wiesz ? - Tak sądzę. Sam tylko ruch na drogach! - Czy będziemy mieszkać w dużym mieście, lubimyj? - Nie wiem! - We wnioskach wyjazdowych zawsze podawałeś Kolonię. Czy Kolonia jest duża? - Bardzo duża. - Większa od Moskwy? - O wiele, wiele mniejsza... - To jak może być duża ? - Na niemieckie stosunki jest duża. - To znaczy, że w Niemczech wszystko jest mniejsze niż w Rosji? Jej logika była porażająca. Zastanowił się nad tym i uśmiechnął się w ciemności. - Tak - powiedział - Wiele rzeczy jest w Niemczech mniejszych. - To dlaczego Niemcy są potężniejsze od Rosji ? - Kto tak mówi ? - Wszyscy. Ameryka, Niemcy, Francja...wszyscy są lepsi od Rosji! - To nie ma żadnego związku z powierzchnią kraju.- Przeciągnął się i ziewnął. - Śpij już, Łarusza. -Dobranoc, Kiryłł - powiedziała głosem małej dziewczynki. -Chciałabym, żeby przyśniły mi się twoje Niemcy. W nocy, po cichu otworzyły się drzwi i przez pokój przemknęła Tamara. Jak dawniej, gdy była dzieckiem, wślizgnęła się do łóżka Łary i przytuliła się do niej. - Boję się, mamuszka - szeptała, żeby nie zbudzić ojca. - Boję się tych obcych ludzi i tego obcego kraju. - Ja też, doczeńka (córeczko)- odszepnęła Łara Pawłowna. - Ale nie mów o tym i nie okazuj tego! Bądź wesoła. To ojczyzna ojca i musisz to uszanować. Pierwszy dzień rozpoczął się od urzędowych pytań, wypełniania długich kwestionariuszy, robienia zdjęć do dokumentów, które tu nazywano dowodami osobistymi i przygotowań do dalszego transportu. Większość przesiedleńców była w lepszej sytuacji niż Kuehenbergowie; mieli tu krewnych do których można ich było wysłać, albo otrzymali skierowania do gospodarstw rolnych, gdzie mogli się aklimatyzować. Również rzemieślników można było ulokować w fabrykach, tak zwanych zakładach przekwalifikowania; późni przesiedleńcy - cóż za kapitalna niemiecka urzędowa niemczyzna ! - przekwalifikowani lub zintegrowani w procesie produkcyjnym. Państwo pomagało w tym do pewnych granic, do chwili, kiedy mogło uznać, że nowy niemiecki obywatel powinien już być zintegrowany. Z Asgardem Kuehenbergiem sprawa wyglądała inaczej. Wezwano go do dyrekcji jako ostatniego z transportu; nie musiał przechodzić przez poszczególne etapy; zaprowadzono go wprost do pokoju, w którym czekał na niego jakiś mężczyzna. Miał on na sobie jasnoszary, elegancki garnitur, był w średnim wieku, miał wysokie czoło, spod którego spoglądał badawczym wzrokiem, a ciemne włosy były zgodnie z panującą modą długie, a nawet dłuższe niż u urzędników, których Kuehenberg widział we Friedlandzie. Mężczyzna zerwał się na widok wchodzącego Kuehneberga i skłonił się lekko. - Heinz Wildeshagen - przedstawił się. - Miło mi pana poznać. Jak się pan miewa? - Dobrze - odpowiedział ostrożnie Kuehenberg. Jednym spojrzeniem ocenił sytuację. Byli w pokoju sami, na biurku leżała tekturowa teczka z dokumentami, obok biurka stała czarna aktówka. Okno wychodzące na obozową uliczkę było mimo upału zamknięte, nawet zasłony zasunięto. W pomieszczeniu panował miły półmrok, łagodzący surowość umeblowania. Heinz Wildeshagen wskazał stojące przed biurkiem wyściełane krzesło. Sam stał nadal przy swoim, po drugiej stronie mebla. - Zechce pan usiąść? - Jeśli to konieczne... Kuehenberg usiadł. Jednocześnie wzrok jego padł na okładkę teczki. Przeczytał wyraźny napis : Dzikie gęsi - 1944 r. Do tego gruba krecha przez całą szerokość teczki. Ściśle tajne. - O Boże, jęknął Kuehenberg. - Czy to konieczne? Skąd macie to gówno? Heinz Wildeshagen opadł na krzesło i położył dłonie płasko na dokumentach. - Nie wiedział pan, że wszystkie akta Canarisa ) zachowały się i że uratowano je z działań wojennych? Po straceniu admirała Canarisa w wyniku zdarzeń z 20 lipca 1944 nowi szefowie Abwehry - Kaltenbrunner i Schellenberg natychmiast przejęli wszystkie dokumenty. Wraz z przejęciem Abwehry przez SS powiał nowy wiatr, bynajmniej nie lepszy. Ale tego już pan nie doczekał. - Słyszeliśmy tylko o tym - Kuehenberg oparł się o krzesło. Wildeshagen poczęstował go papierosem - wziął go, zaciągnął się kilka razy; musiał najpierw przyzwyczaić się do słodkawego smaku, tak innego od piekącego dymu machorki albo długich "papyrosów" z papierowym mundsztukiem. Potem żarzącym się końcem wskazał na akta:- Co to ma znaczyć? Po trzydziestu czterech latach ? To definitywnie skończone. - Operacja Dzikie gęsi znajdowała się wśród dokumentów, które wpadły w ręce Amerykanów. Kiedy w RFN zaczął działać "Urząd Gehlena" akta te powróciły do nas najpierw jako fotokopie, a później oryginał. Generał Gehlen - poznał go pan ? - Przelotnie! Powitał nas krótko w imieniu admirała Canarisa. Z wydziałem " Obce Armie Wschód" nie mieliśmy nic do czynienia. Byliśmy oddziałem specjalnym. - To wynika z akt. Ale kto i jak to zaplanował, o tym nie ma tu nic. Przez wiele lat szukaliśmy na ten temat informacji w Federalnej Służbie Wywiadowczej - na próżno. Poza niewielką, zaledwie trzystronnicową notatką zatytułowaną: Dzikie gęsi nie znaleźliśmy żadnych materiałów. - Bo też żadne nie istnieją - Kuehenberg zdusił papierosa w szklanej popielniczce. - Co jest w tej teczce? - Lista zawierająca dziesięć nazwisk. Druga lista z nazwami rosyjskich miast i regionów. Pismo z kwatery głównej Führera w Kętrzynie, podpisane przez feldmarszałka Keitla. Zawiera tylko jedno zdanie: "Führer wyraził zgodę na tę operację". -To wszystko! - I wystarczy - powiedział Kuehenberg zadowolony. - Czegóż by pan chciał po trzydziestu czterech latach? - Jestem tym, czym pan był trzydzieści cztery lata temu, panie Kuehenberg: kapitanem. Wildeshagen przesunął akta w jego stronę, ale Kuehneberg ani nie drgnął. - Pracuję w sztabie dowództwa Federalnej Służby Wywiadowczej. Cały przebieg drugiej wojny światowej został w oparciu o dokumenty, ustne zeznania i analizy historyczne zbadany w najdrobniejszych szczegółach. Nie istnieją już żadne tajemnice, ani nierozstrzygnięte kwestie. Tylko jeden, jedyny punkt, z pewnością wielce interesujący, nadal pozostaje okryty tajemnicą i czeka na wyjaśnienie: wasze Dzikie gęsi. - Ładnie pan to powiedział, panie Wildeshagen.- Kuehenberg uśmiechnął się słabo.- Zabrzmiało to niemal lirycznie. Cieszy mnie, że nic o tym nie wiadomo. Pozostawmy w spokoju te cienie przeszłości! Wstał, ale Wildeshagen nie ruszył się z miejsca. Ponownie sięgnął po cienką teczkę z dokumentami. - Panie kapitanie... zaczął powoli. - Dość! Przez bardzo wiele lat byłem Kiryłem Siemionowiczem Boranowem. Dopiero od pięciu dni nazywam się znów Asgard Kuehenberg, a i to jest jeszcze względne. Ciągle jeszcze nie mam niemieckiego dowodu osobistego i nie zostałem oficjalnie uznany za Niemca. Nadal jestem obiektem urzędowego postępowania i niczym więcej. - Niniejszym pragnę oficjalnie przekazać panu informację, że dla Niemiec pozostaje pan nadal kapitanem Kuehenbergiem. Mimo, że uznano pana za zaginionego. W tych aktach żyje pan nadal. Pan - i pozostałych dziewięciu oficerów. Tylko pan zna ich losy. - To prawda. - Co to są Dzikie gęsi? - Gęsi, po łacinie Anserinae, grupa ptaków, z rzędu blaszkodziobych. Są to ptaki pływające, odżywiające się roślinami, które zrywają "paznokciem" umieszczonym na końcu dziobu, a następnie miażdżą je listewkami rogowymi znajdującymi się na jego brzegach. Do podgrupy Anser należy północna brązowa gęś gęgawa, białoczelna, zwana tak z powodu białego czoła, garbonosa - szczególnie lubiana przez Chińczyków, gęś szara, zwana dziką, zamieszkująca brzegi dużych zbiorników wodnych Europy i Azji Północnej. Wysiaduje jaja na stałym gruncie, zimą dociera aż do Afryki północnej i do Indii. W Niemczech słynna jest pieśń:" O zmroku dzikie gęsi mkną ku północy krzycząc przejmująco..." - Kuehenberg uśmiechnął się rozmarzony. - Jak człowiek to pamięta, po trzydziestu czterech latach! Jak się coś raz wbije do głowy, to pozostanie w niej na zawsze. Zrobiono z nas prawie ornitologów. O gęsiach wiem wszystko. Wildeshagen uśmiechnął się kwaśno. - Brawo! Brawo! - powiedział klaszcząc. - Nie należy jednak sądzić, że za zgodą Hitlera, posłano dziesięciu niemieckich oficerów do Rosji po to, żeby udzielali tam lekcji o gęsiach. - A gdzie tu jest napisane, że tych dziesięciu oficerów było w Rosji? - Panie Kuehenberg, te akta przeszły przez ręce najlepszych ekspertów. Spis nazw okręgów radzieckich - załącznik II - zawiera nazwy miejscowości leżących wokół Moskwy. I teraz pan - jako jedyny lub jako ostatni z dziewięciu zaginionych oficerów, który może nam udzielić na ten temat informacji - powraca do Niemiec. Z Moskwy! Dla wszystkich jest jasne, nawet jeśli nie ma żadnych konkretnych punktów zaczepienia, że komando Dzikie gęsi miało ścisły związek z Moskwą. Ale również radzieccy naukowcy wojskowi i historycy zajmujący się drugą wojną światową ani jednym słowem nie wspominają o niemieckiej operacji w rejonie Moskwy. Nawet generał Gehlen, intimus Canarisa we wszystko znakomicie wprowadzony, nic o tym nie wie. Dzikie gęsi pozostają zagadką. - Ogromnie mnie to cieszy. - Kuehenberg spojrzał na Wildeshagena.- Czy władze odmówią mi teraz prawa powrotu do Niemiec i odeślą z powrotem do Rosji? Wróciłem do Niemiec, męczony nostalgią, a nie po to, żeby po trzydziestu czterech latach przywołać do życia tę bzdurę, nawet jeśli by to miała być tylko relacja o niej. - Czy mogę wyjść? - Ależ panie kapitanie! Oczywiście! Jest pan wolnym człowiekiem! Pan nie jest w Rosji. - W wyniku naszej rozmowy obudziły się we mnie poważne wątpliwości, czy jest to dla mnie korzystne. Niech pan zapomni o Dzikich gęsiach . - Wykonałem tylko moje zadanie. - Wildeshagen wstał i włożył dokumenty do czarnej aktówki z cyfrowym zamkiem. - Jakie ma pan plany, panie Kuehenberg ? - Nie mam jeszcze żadnych. - Jako miejsce osiedlenia podał pan Kolonię. - Jakąś miejscowość musiałem podać. Wybrałem Kolonię, bo miałem wtedy przyjaciela, który pochodził z Kolonii. Był jedynym uczestnikiem szkolenia, który nie potrafił powiedzieć "generał". Zawsze mówił "jenerał". - Porucznik Willy Hecht z Kolonii-Sülz. - Moje uznanie! Brawo! Jest pan znakomicie poinformowany.- Kuehenberg ruszył do drzwi.- Tak, to był Willy Hecht. Wie pan może, czy przeżył wojnę? - Przykro mi.- Heinz Wildeshagen wzruszył ramionami. - Gdzie zamierza pan zamieszkać w Kolonii? - A cóż to za pytanie! Wydawało mi się, że jestem wolnym człowiekiem? - Chciałem wykazać zainteresowanie, panie kapitanie... - Do diabła, jestem Asgardem Kuehenbergiem i nikim ponadto. Kapitan Kuehenberg od 1944 roku leży gdzieś w Rosji. - W Moskwie. - Pan się przyczepił jak rzep, panie Wildeshagen! Proszę wybaczyć ... ale w wieku sześćdziesięciu dwóch lat chciałbym mieć nareszcie spokój i żyć bez nerwów we własnym kraju. Prawdopodobnie nie wie pan jednej rzeczy: my, Niemcy ze Wschodu, zawsze byliśmy żarliwymi patriotami! Nigdy nie widzieliśmy Renu, a kochaliśmy go! Dlaczego ? Niech pan mnie o to nie pyta ... na to nie ma odpowiedzi. Tak po prostu było! Żyliśmy daleko od serca Niemiec - ale im większa była ta odległość, tym większa nasza miłość! - Teraz jestem tu - i chcę mieć wreszcie spokój! Rozumie pan ? - Skoro pan tak uważa...tak. - Wildeshagen wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki kopertę i wręczył ją Kuehenbergowi. Ten wahał się czy ją wziąć. - To dla pana. - Co to jest ? - Nie jest to ani bomba, ani nasączony trucizną list. Nie ma tam również zaraźliwych bakterii. To powitalne pozdrowienie Stowarzyszenia Byłych Oficerów. - O, to zastanawiające... - Dla pana i pańskiej rodziny - czterotygodniowy bezpłatny pobyt w kolońskim hotelu "Blum" oraz książeczka czekowa na żyro - konto, opiewające na początek na sumę 5 000 marek. - Na początek...powiedział Kuehenberg. - Ludzie, czego wy się po mnie spodziewacie ! - Czy ma pan jakieś płynne środki ? - Tak - Kuehenberg uśmiechnął się rozbawiony. - Butelkę wódki! - To cudownie, że nie stracił pan poczucia humoru! - A dlaczego miałbym je stracić? Z naszymi sąsiadami i przyjaciółmi zawsze się dobrze bawiliśmy. Było nam wesoło zarówno w naszym maleńkim mieszkanku, jak i później w naszym domku. Rosjanie są wesołymi ludźmi. Lubią śpiewać i tańczyć, to po prostu leży w ich naturze. - A więc jutro jadę do Kolonii. - Jak pan sobie życzy, panie Kuehenberg. - A gdzie jest ten hotel "Blum"? - Naprzeciwko katedry. Najładniejszy dom na całym placu. - To wspaniale - Kuehenberg roześmiał się serdecznie. - Ale będą się nam przyglądać, jak zobaczą nas z naszym jutowym workiem wśród tych swoich marmurów i luster! - Państwo są tam już zgłoszeni. - Wildeshagen obszedł biurko dookoła. - Zostaną państwo powitani z honorami, ale i ze stosowną dyskrecją.- Otworzył przed Kuehenbergiem drzwi, jak gdyby był hotelowym boyem. - Jeśli nie będzie pan miał nic przeciwko temu, będę państwu towarzyszył. - Nie mam nic przeciwko temu.- Kuehenberg spojrzał nagle prosząco na Wildeshagena. - Pan może nam być bardzo pomocny. Moja żona i córka... dla nich zetknięcie się z Zachodem będzie prawdziwym szokiem. Ten świat gdzie panuje nadmiar wszystkiego... - A dla pana? - Mnie też będzie ciężko. - Kuehenberg położył dłoń na ramieniu Wildeshagena. - Chciałbym, żeby został pan naszym instruktorem pływania, kiedy jutro ruszymy na głęboką wodę, która zwie się Niemcy. Podróż do Kolonii odbyli nie pociągiem, chociaż Tamara Kiryłowna najchętniej przejechałaby się jednym z pięknych, nowych wagonów, doczepionych do długiej, elektrycznej lokomotywy o opływowym kształcie. Co za luksus, wszędzie ten luksus! Pewnie, że moskiewskie metro też było wspaniałe. Uchodziło za najpiękniejsze w Europie, i to była prawda, bo jakiż kraj mógł pozwolić sobie na to, żeby każda stacja podziemnej kolei była wyłożona innym rodzajem marmuru? A wodoloty na rzece Moskwie, czy duże czteromotorowe samoloty, które lądowały na ogromnym lotnisku Szeremietiewo, położonym wśród podmoskiewskich lasów, a długie autobusy, które jeździły z Moskwy do wszystkich zakątków kraju - wszystko to było lepsze tam, niż tu w Niemczech. Ale pociąg, który zobaczyła w Bebra, kiedy przełączano ich wagon: wagon restauracyjny z ubranymi na biało kelnerami, zapach smażonego mięsa, który dochodził aż do ich przedziału - pobudziły jej ciekawość. Ale nic z tego. Po powrocie ze spotkania, Siemion Siemionowicz, który teraz nazywał się Asgard, oznajmił: - Kochane, jutro jedziemy samochodem do Kolonii. Zostaliśmy zaproszeni. - Przez kogo?- zapytała ostrożnie Łara Pawłowna. - Nikt nas tu przecież nie zna. - Pewien oficer, koteczku. - A więc i tu nie będzie spokoju? - W jej czarnych oczach, które go tak zachwycały, szczególnie kiedy w chwilach wzburzenia płonęły i tryskały wewnętrznym ogniem, pojawił się cień smutku. - Czego oni od ciebie chcą? - Interesują ich dzikie gęsi. - I co odpowiedziałeś, tatuśku? - Wygłosiłem fachowy wykład z dziedziny ornitologii. Z takim skutkiem, że zostaniemy zakwaterowani w najlepszym hotelu w Kolonii i zaproszeni przez Stowarzyszenie Byłych Oficerów. Pierwsze tygodnie spędzimy tu jako oficjalni goście. Oni nazywają to wprawdzie koleżeńską przysługą, ale tak naprawdę to chcą się pozbyć tego mola, który nie daje im spokoju: co to są Dzikie gęsi? - Powiesz im ? - Nie! - Będą wściekli. - Przeczekamy to. - Do Rosji nie mamy już powrotu, Kiryle Siemionowiczu. - Znajdziemy takie miejsce na ziemi, gdzie Kuehenbergowie będą mogli żyć w spokoju. - Przyciągnął Łarę do siebie i pogładził jej kędzierzawe włosy. Nagle pomyślał, że nigdy w życiu nie była u fryzjera. Dawniej, kiedy jeszcze żyła jej matka, to ona obcinała wszystkim włosy. Raz w miesiącu był dzień fryzjerski. Wtedy cała rodzina Szarenkowów zasiadała w kuchni - później również rodzina Boranowów - i Elizawieta rozpoczynała swoje zmagania z włosami. W pierwszej kolejności szedł Oleg, rodzinny patriarcha; siadał na kuchennym krześle, z ręcznikiem dookoła szyi, wyprostowany jak świeca, z wyciągniętą głową, a Elizawieta nożyczkami i brzytwą, którą od czasu do czasu ostrzyła na skórzanym pasku, strzygła jego falującą czuprynę. Kiedy już cała rodzina została podstrzyżona, narzędzia przejmowała najstarsza córka Łara i zajmowała się włosami matki. Rytuał ten nie zmienił się przez wszystkie te lata i był również kontynuowany przez Boranowów. Tamara okazała się być tak zręczna i uzdolniona, że nawet ukończyła naukę zawodu i założyła w domu salon fryzjerski, ale tylko dla sąsiadów i nie biorąc za to pieniędzy. To byłoby karalne - ale jeśli ktoś przyniósł podarunek, to przyjęcia go nie wypadało odmówić. Nie można obrazić kogoś, kto przyszedł z prezentem! - Boisz się ? -zapytał Kuehenberg. Łara Pawłowna skinęła głową. Znów ci oficerowie! -pomyślała. Dwadzieścia osiem lat strachu, że ktoś odkryje, kim naprawdę jest Kiryłł Siemionowicz. Potem on sam się do tego przyznał i zaczęła się mordęga. Przesłuchania, groźby, uwięzienie w piwnicach KGB, ciągłe pytania i pytania: cała armia oficerów oblegających Boranowów. Kilka razy przyjechał nawet z Kremla wspaniałą Wołgą sam generał i powiedział do Kiryła:- Opowiedzcie ze wszystkimi szczegółami, jak żeście to wtedy zorganizowali? Kiryle Siemionowiczu, to wszystko już przeszło, minęło...chodzi tylko o historyczną prawdę. Wszystko to pozostanie zamknięte na zawsze w kremlowskim archiwum! Nie macie się czego obawiać. To była wojna. Każdy z nas starał się jak najlepiej służyć swojej ojczyźnie! - A jednak zesłano go na Sybir, nad rzekę Ob, do obozu pracy, który miał być jednocześnie obozem reedukacyjnym. Z niepewnego ideologicznie Rosjanina, należało zrobić przepojonego leninowskimi ideami obywatela Związku Radzieckiego - taki był tego cel. Ale Kiryłł Siemionowicz nie dał się powalić na kolana. Z roku na rok, nad samotnymi brzegami rzeki Ob, rozlegał się coraz silniejszy i bardziej doniosły jego głos: - Jestem Niemcem! Nazywam się Asgard Kuehenberg. Proszę, nie, domagam się powrotu do Niemiec! Nie mam wobec Rosji żadnych zobowiązań. Przeciwnie, przez połowę swojego życia byłem dobrym, radzieckim obywatelem. Mam żonę i dziecko i domek pod Moskwą, jestem nadinspektorem w radzieckich tramwajach, Moskwa, Okręg I. Wzorowy zakład tramwajowy, towarzysze. Tramwaje Śródmiejskie. Wagony jak z podręcznika propagandysty. To je właśnie pokazywano zagranicznym turystom. Idealnie czyste, najnowsze modele, konduktorzy w porządnych, dopasowanych mundurach. Tu towarzysze nie wisieli, jak winogrona, na stopniach wagonów i konduktor nie krzyczał:" Won, łachudry! Miejsc nie ma! Wagon przepełniony! Kto spadnie i dostanie się pod koła, nie ma co liczyć na współczucie! To sabotaż! Złazić, mówię! Miejsc nie ma!", a potem tramwaj ruszał dalej...grono wiszących ludzi unoszone przez skrzypiące koła. O, nie! Nie tak wyglądały moje tramwaje z I Okręgu Moskiewskiego. Przez całych trzydzieści lat byłem przyzwoitym obywatelem! A teraz znów chcę być Niemcem! - Czy mogą ci coś zrobić, tatuśku ? - spytała Tamara, pakując jednocześnie walizkę nr.1. Łara tymczasem wynosiła pozostały bagaż na dwór, przed barak, w tym również wielki jutowy worek, wypełniony poduszkami z najlepszego własnoręcznie skubanego gęsiego puchu. Właśnie, w ogródku trzymali przecież gęsi. Zawsze cztery. Od siedemnastu lat. Czy w Niemczech też można będzie trzymać gęsi ? - Nic mi nie zrobią, Łaruszka - powiedział Kuehenberg i założył krawat, bo zauważył, że Wildehagen przyjechał w białej koszuli i krawacie. - Będziemy mieli dużo wizyt, i to wszystko. Ze strony samych bardzo uprzejmych osób. Wszyscy będą nam coś oferowali: dobrą posadę, dużo pieniędzy, gwarancję spokojnej, beztroskiej starości. Aż pewnego dnia, przez gruby, niewidzialny mur, którym nas otoczą, coś przeniknie na zewnątrz, bo w każdym murze są jakieś rysy i pęknięcia. I wtedy zjawią się reporterzy z największych dzienników i czasopism, wydawcy książek, film i telewizja, i radio...i wyłożą na stół jeszcze większe pieniądze i powiedzą:-" Kochany panie Kuehenberg, niech pan wreszcie coś powie! Ma pan moralny obowiązek, powiedzieć światu, czym były te Dzikie gęsi." - Powiesz im ? - Nie. - Nawet za takie pieniądze? - Czy kiedykolwiek byłem przekupny, Łaruszka? - Ale, czy kiedykolwiek byliśmy tak biedni, jak dziś, Kiryłł ? - To minie, wierz mi. - Zawsze ci wierzyłam, lubimyj. - Jesteś wspaniałą żoną. Znów pocałował ją. Tamara wbiegła do pokoju i aż plasnęła w dłonie, widząc, że rodzice zapomnieli na chwilę o całym świecie. - Samochód przyjechał! - zawołała. - O Boże, co za auto! Tylko na zdjęciach widziałam takie samochody. Tym mamy jechać? Tatuśku, spójrz tylko! - Kuehenberg podszedł do okna: był to służbowy samochód Wildeshagena. Czarny lakier lśnił w słońcu. Wewnątrz - ciemnoszare miękkie siedzenia obite prążkowanym materiałem. Z przodu i z tyłu podgłówki. Długa, stercząca antena. Nie tylko radio, pomyślał Kuehenberg, ale jeszcze nadajnik i radiotelefon. Wildeshagen otworzył bagażnik i załadował dobytek Kuehenbergów. Walizki ze sztucznej skóry, dwa kartonowe pudła i jutowy worek. Zatrzasnął klapę bagażnika, wierzchem dłoni wytarł pokryte potem czoło i poluźnił nieco węzeł krawata. Było wczesne lato. Wyjątkowy upał. 26 stopni w cieniu. Pewnie znów będzie padać. Przede wszystkim nad Renem i Mozelą. Upał i wilgoć - będzie wspaniałe wino. Kuehenberg cofnął się w głąb pokoju. Tamara, mimo swych dwudziestu ośmiu lat, miała z wrażenia zaczerwienione policzki, jak dziecko, które przeżyło coś nadzwyczajnego. - Zgadza się, Tamarko, powiedział i włożył marynarkę - to jest mercedes i właśnie nim pojedziemy zaraz do Kolonii. Kilka godzin autostradą... - Do niewielkiego miasta - Kolonii... - Jeszcze się zdziwisz. To co zobaczysz, porazi cię. Mnie pewnie też. - Kupimy sobie sukienki- powiedziała Łara Pawłowna. On tymczasem myślał o książeczce czekowej i koncie bankowym na którym było 5 000 marek. Spłacę je - postanowił. Nie przyjechałem tu po to, żeby dostawać coś w prezencie. To tylko pożyczka. Jestem zdrów i mogę jeszcze pracować. Udowodniłem to przez wiele lat, ku pełnemu zadowoleniu dyrekcji radzieckich tramwajów. Jak tylko dostanę właściwe papiery, znów zakaszę rękawy. A Tamara? Z zawodu jest fryzjerką. Z łatwością znajdzie posadę. Heinz Wildeshagen przywitał się z Łarą Pawłowną i z Tamarą całując obie w rękę. Zdumiało je to, ponieważ całowanie w rękę oglądały do tej pory tylko na filmach, ukazujących dekadenckie życie za panowania cara. Weszły do mercedesa i nieomal bały się usiąść na eleganckich poduszkach. Kuehenberg zajął miejsce z przodu, obok Wildeshagena i zapiął pas bezpieczeństwa. Bezgłośnie zaskoczył silnik. - Stop, - powiedział Kuehenberg, kiedy Wildeshagen ruszył z miejsca.- Odjeżdżamy tak po prostu ? Bez załatwienia formalności? - Wszystko już załatwione, panie Kuehenberg. - Chciałbym pożegnać się z kierownikiem obozu. - To zbyteczne. Jest teraz zajęty, a poza tym nie zna pana. Pana pobyt został tu potraktowany jako przejściowy... - Ach tak, - Kuehenberg rozsiadł się wygodnie i za przykładem Wildeshagena rozluźnił krawat. - A więc z tą chwilą mogę robić co zechcę? - Tak należy uważać. - Wobec tego mam prośbę: niech pan jedzie autostradą możliwie wolno i zatrzyma na pierwszym parkingu, na którym będą jacyś ludzie. Wildeshagen spojrzał na niego zdumiony, skinął głową i ruszyli. Po kilku minutach wjechali na autostradę do Kassel. Wielka maszyna, zgodnie z umową, wlokła się prawym pasem. Wyprzedzały ją całe kolumny samochodów , ciężarówki, cysterny. Kilkakrotnie, kiedy przemykały obok nich małolitrażowe samochody, ich pasażerowie patrzyli zdumieni. Mercedes 350 wlecze się po autostradzie. Co się z nimi dzieje? - Stop! - powiedział Kuehenberg.- Z daleka widać było granatowy prostokąt z białą literą "P" pośrodku. - Można tu będzie wysiąść? - Oczywiście. Wildeshagen wjechał na parking i zatrzymał się. Byli w lesie. Zewsząd rozlegało się ćwierkanie ptaków. Pachniała świeżo skoszona trawa. Przy kilku stolikach z kamiennymi blatami siedzieli kierowcy i rozpakowywali prowiant zabrany nad drogę. Siedziały całe rodziny, śmiały się dzieci. Szczekał pies. Nieco bliżej wyjazdu na autostradę parkowały ciężarówki. Ich kierowcy przysiedli na stopniach pojazdów i popijali kawę z termosów. - Tu będzie dobrze - powiedział Kuehenberg i wysiadł. Wildeshagen nieco bezradnie ruszył za nim. - Dużo ludzi z różnych środowisk. - Kuehenberg ściągnął węzeł krawata do połowy piersi i rozpiął dwa górne guziki koszuli. - Czytałem że najbardziej lubiani politycy w Republice Federalnej nazywają się Schmidt, Kohl, Strauss i Scheel. A minister finansów nazywa się Apel, tak ? - Jest teraz ministrem obrony. - A, to jeszcze lepiej! Zbliżył się do stołów, z rękami w kieszeniach spodni. Wyglądał jak młody łobuziak. Wildeshagen, zupełnie zdezorientowany, postępował za nim. Zastanawiał się, co też Kuehenberg za chwilę powie. Zdarzyło się to nagle. I było czymś zupełnie innym niż Wildeshagen oczekiwał. Kuehenberg skinął głową w kierunku podróżnych. - Smakuje wam? - zapytał tak głośno, że głos poniósł się nad całym cichym do tej pory parkingiem. Wysoki, sosnowy żywopłot skutecznie odgradzał to miejsce od hałasu autostrady. Jedzący skinęli głowami. Ich zaciekawienie rosło. Stary najwidoczniej zalał się - pomyśleli. Dwie flaszki piwa w tym upale wystarczą. Jeden z mężczyzn, rozbawiony, podniósł do góry plastykową filiżankę z kawą w geście pozdrowienia i skierował ją ku Kuehenbergowi. I wtedy nagle Kuehenberg krzyknął z całej siły: - Kanclerz federalny Schmidt to ostatnia dupa! Cisza. Kuehenberg czekał. Wpatrywał się w nagle zwrócone ku sobie twarze. Wildeshagen ciągnął go z tyłu za marynarkę. Ale on oswobodził się krótkim szarpnięciem i wszedł w sam środek piknikującego towarzystwa. Kilku mężczyzn uśmiechnęło się do niego, kobiety zaczęły głupkowato chichotać. Dzieci wpatrywały się w niecodziennego turystę. O co chodzi temu obcemu panu? - Kohl to dureń! - zawołał Kuehenberg jeszcze głośniej. - Kapuściany łeb. Z zewnątrz wielki, w środku pusty! Żadnej odpowiedzi. Kobiety śmiały się teraz otwarcie, mężczyźni wyglądali na rozbawionych. Kuehenbergowi zrobiło się gorąco. Otarł twarz dłonią i dopiero teraz zauważył, że jest mokra od potu. - Strauss to wielki pyskacz! - wrzasnął prosto w szyderczo roześmiane twarze. - A kim jest Apel? Apel? To złodziej, który opróżnia wasze kieszenie! Cały ten rząd to jedna kupa gówna! Jakiś mężczyzna, tuż obok Kuehenberga, podniósł do góry szklankę i wprost ryczał ze śmiechu. - Na zdrowie, staruszku! - zawołał. - Strzelisz sobie jednego? Zaraz ci przyniosę. Zapomniałeś całej masy nazwisk! Ludzie zaśmiewali się. Kuehenberg wyrwał się Wildeshagenowi, który usiłował go powstrzymać i ruszył biegiem w kierunku kierowców ciężarówek. -Słuchajcie! - krzyknął. - Siedzicie tu sobie, żrecie i pijecie! A tymczasem wasz rząd robi z was balonów! Jesteście oszukiwani, wykorzystywani jak kurwy! To banda złodziei... Jeden z kierowców sięgnął w głąb kabiny, wyjął butelkę piwa, otworzył i wyciągnął do Kuehenberga. - Wypij, dziadku - powiedział dobrodusznie. - Nie denerwuj się tak! Włóż coś na głowę, bo słońce pali! Chodź, łyknij sobie jednego! Kuehenberg wziął butelkę, przyłożył do ust i opróżnił do połowy. Oddał ją kierowcy i już spokojnie powiedział: - Dziękuję, to było najlepsze piwo od trzydziestu czterech lat! - poczem ruszył wolno w stronę samochodu. Wildeshagen, pobladły, stał przy chłodnicy, Łara i Tamara czekały przy otwartych drzwiach. Przyglądały mu się, jak nieuleczalnie choremu, ale nieszkodliwemu dla otoczenia, pacjentowi wypuszczonemu właśnie z domu wariatów. Kuehenberg otarł pot z czoła i podciągnął nieco wyżej krawat. - Potrzebowałem tego! - powiedział. - Rozumie mnie pan, Wildeshagen? - Nie. - Oczywiście, nie może pan! W 1944 byłoby to niemożliwe - z powodu "moralnego rozkładu" postawiliby mnie pod ścianą. A potem - przez trzydzieści cztery lata - też było to niemożliwe. Wszędzie pełno było szpiclów najpierw z NKWD, potem z KGB, a zawsze i wszędzie obecna była policja polityczna, albo jej ucho - jakiś towarzysz, który dawał cynk: " Uwaga, jakiś facet głosi defetystyczne hasła! Trzeba go zgarnąć! " - Wszędzie powiewały chorągwie, transparenty głosiły państwowotwórcze hasła, z plakatów patrzyły na nas oczy partyjnych przywódców. A teraz? Nikt się nie zrywa, żeby zamknąć mi usta. Nikt mnie nie aresztuje! Siedzą i zamiast mnie bić, śmieją się. Nie pojawia się żaden okratowany samochód, żeby mnie zabrać. Kiedy tak stoję między ludźmi i wołam "Schmidt jest głupcem! Rząd to sami złodzieje!" nie dzieje się absolutnie nic. Nawet jeśli to nieprawda, nikt nie reaguje. Boże, Boże... - Oparł się o samochód. - Jestem naprawdę w nowym, innym świecie! Chciałem się tylko o tym przekonać, zobaczyć to, usłyszeć, poczuć... Odetchnął ciężko i zwilżył językiem zaschnięte wargi. - Wildeshagen, pojmuje pan teraz, co ta chwila, tu, dla mnie znaczy? Poczułem powiew wolności. Jestem wolnym człowiekiem. Nie czekając na odpowiedź Wildeshagena, ponownie zajął miejsce w samochodzie i zatrzasnął drzwiczki. - Teraz może pan jechać szybciej - powiedział Kuehenberg, kiedy wjeżdżali na autostradę. Ludzie na parkingu wesoło machali im rękami. Ależ śmieszny stary! Kompletnie zalany! I wściekły na tych w Bonn! Był jak parowy kocioł, z którego wysadziło zawór. - Proszę jechać z taką szybkością, z jaką pan chce. Mam uczucie, jakbym był ptakiem, który mógł prosto z klatki wzlecieć wprost w błękitny bezkres przestworzy. Wildeshagen, milcząc, przycisnął pedał gazu. Wskazówka szybkościomierza stanęła na 180 km/ godz. Pojazdy przed sobą zmiatał ze swego pasa światłami. To jeszcze ciągle bardziej Rosjanin niż Niemiec, myślał o Kuehenbergu. Miał dwadzieścia osiem lat, kiedy zaginął w Rosji. Większą część swojego życia był Rosjaninem - to widać. Myśli jak Rosjanin, czuje jak Rosjanin, wygląda jak Rosjanin i działa jak Rosjanin. Wierzy tylko w to co trzyma w ręku, czego może dotknąć. Będzie mu ciężko przyzwyczaić się do tutejszych warunków. Wolność - to w pierwszym rzędzie wyraz wiary. Tego, co Kuehenberg rozumie teraz pod pojęciem wolności, nigdy nie było - i nigdy nie będzie. Aż do Kolonii rozmawiali niewiele. Podziwiali okolicę, przez którą jechali. Miejscowości wzdłuż autostrady, napawający lękiem ruch kołowy na autostradach i szosach, eleganckie karoserie, kolosalny wybór słodyczy i pamiątek na stacjach benzynowych i w zajazdach. Menu w restauracji przy autostradzie. - To wszystko można zjeść? - zapytała Tamara z cicha, jakby już samo pytanie było przestępstwem. - Wszystko. Co tylko chcesz - powiedział Kuehenberg. - Bez stania w kolejce ? - Widzisz przecież, że tu się podaje do stołu. - Mięso, ile tylko zechcę? - Tyle, że pękniesz, aniołku. - Czy jesteśmy w raju, papuszka? - To się okaże. - Kuehenberg zwrócił się do Wildeshagena. - Czy swoje życie określiłby pan jako rajskie? - Nie, absolutnie nie. - Sądzę, że jestem w stanie zrozumieć pana. Czasem człowiek jest tak najedzony, że może mu się już tylko odbijać. I wtedy pragnie tylko ciszy i przestrzeni... - Z której pan właśnie przybywa, Kuehenberg. - Ale tam nigdy nie mógłbym krzyknąć na ulicy: "Breżniew to zbrodniarz". - Jeśli to jest dla pana uosobieniem szczęścia... - W tej chwili tak! - Kuehenberg pił zimne, korzenne piwo i zajadał kotlet schabowy z frytkami i kalafiorem. Tamara walczyła z gigantycznym stekiem, Łara Pawłowna w błogim nastroju jadła dużą roladę faszerowaną ogórkiem i boczkiem. Boże Narodzenie - myślała. Przez cały rok Boże Narodzenie. W środku lata mamy Boże Narodzenie. Niech cię Bóg błogosławi, kochany ojczulku, Kiryle Siemionowiczu, za to żeś nas zabrał do Niemiec. - Ale nie wykluczone, że zaaklimatyzuję się szybciej - powiedział Kuehenberg - niż tego wszyscy chcielibyśmy. Wszystko odbyło się tak, jak zapowiedział Wildeshagen. W hotelu "Blum" w Kolonii przyjęto ich dyskretnie i z najwyższym uszanowaniem. Nikt nie śmiał się z jutowego worka i z walizek ze sztucznej skóry, z tandetnych sukienek ani z pogniecionego garnituru Kuehenberga. Jeden z dyrektorów zaprowadził ich osobiście na pierwsze piętro hotelu i pokazał pokoje. Łarze Pawłownej przypomniało się zwiedzanie Carskiego Sioła, letniej rezydencji carów pod Leningradem. Dwanaście lat temu dyrekcja Tramwajów Miejskich w Moskwie, oddziały I do III, zorganizowała wycieczkę pracowników do Leningradu. Duża rzecz, towarzysze! Najpierw czarterowym samolotem Aerofłotu z Moskwy do Leningradu, potem specjalnymi autokarami do miasta, wszerz i wzdłuż po okolicy, od Twierdzy Pietropawłowskiej po Carskoje Sieło i legendarny zamek. Wszystko im pokazano, całą pychę tej siedziby cara, który jak wampir wysysał krew ludu i spał pod kołdrami z sobolowego futra. Były tam jedwabne tapety i dywany tak grube, że chodząc po nich nie słyszało się kroków. Człowiek miał wrażenie, że unosi się w powietrzu. Z pozłacanych sufitów zwisały gigantyczne żyrandole, całe ze szlifowanych kryształów, no i te meble! Te meble! Co za luksus! To było przeżycie, towarzysze, niezapomniane! Tak żyć mógł tylko ktoś, kto wyciskał ze swych poddanych ostatnią kopiejkę. Łara Pawłowna odczekała, aż zostali sami w pokoju, i wtedy nieśmiało dotknęła ściany. Kuehenberg przyglądał się jej zdziwiony. - O co chodzi, Łaro? - Jedwab!- powiedziała. Prawdziwy jedwab, jak w Carskim Siole! I lampy! Kryształowe! I rzeźbione meble! Czy tu też mieszkał car? - Nie sądzę. To jest poprostu zwykły hotel. - Zwykły? - Tak. - I to są nasze pokoje? - Widzisz przecież. - Wzięli nas za kogoś innego, Kiryle Siemionowiczu. Minęła prawie godzina zanim Łara Pawłowna uwierzyła, że nie było mowy o pomyłce. Wykąpała się w wannie z różowego marmuru, włożyła swoją najlepszą sukienkę, uczesała się jak zwykle sama szczotką i grzebieniem i zajrzała do Tamary. Córeczka szybciej oswoiła się i uporała ze wszystkim, siedziała przy oknie w jednym z tych cennych foteli, również ubrana w najlepszą sukienkę i wpatrywała się wyczekująco w drzwi. - Zaraz powinien tu być - powiedziała. - Kto ? - zapytała Łara Pawłowna. - Kelner. Tu jest telefon. Podniosłam słuchawkę i ktoś zapytał: "Czego szanowna pani sobie życzy? Odpowiedziałam - Proszę przynieść samowar! - I teraz, mamuszka, ciekawa jestem, czy to zadziała... - Co za głuptas! Co za głuptas! - wykrzyknęła Łara Pawłowna. - Zamawia samowar w Kolonii! Ośmieszyłaś nas wszystkich! Twój ojciec spali się ze wstydu! Skuliła się, kiedy zapukano do drzwi. - Przyjdą i wyśmieją nas - szepnęła. Ale głośno odezwała się -Proszę... Kelner otworzył drzwi i wsunął do pokoju stolik na kółkach. - Samowar, proszę szanownej pani - powiedział i usunął się na bok. Rzeczywiście, stał tam. Prawdziwy, lśniący, miedziany samowar. W jego wnętrzu bulgotał już wrzątek, a płomyczek ognia migotał w palniku. - Pozwoliłem sobie przynieść szanownej pani również ciasteczka - powiedział grzecznie kelner. Siedząc sztywno w fotelach Łara i Tamara przyglądały się jak kelner stawiał na stół samowar, filiżanki, przesunął na miejsce naczynie z ciasteczkami, a obok umieścił wielki bukiet kwiatów. Na wizytówce z czerpanego papieru wydrukowano: " Serdecznie Państwa witamy i życzymy przyjemnego pobytu- Dyrekcja." Dopiero kiedy kelner opuścił pokój Tamara poruszyła się. - Jak w kinie - powiedziała cicho. - Jak w filmowej bajce: człowiek wyraża życzenie, a czarodziej je spełnia. - Nic z tego wszystkiego nie rozumiem - Łara Pawłowna podniosła się i podeszła do samowaru. Skradała się raczej, jakby spodziewała się eksplozji. - Dlaczego oni to robią? Nie jesteśmy carską rodziną! Nazajutrz, zaraz po śniadaniu, Wildeshagen przyszedł po Kuehenberga. Przyprowadził ze sobą żonę, która miała zająć się paniami. W programie miały: zwiedzanie kolońskiej katedry, oglądanie sklepów wzdłuż Hohestrasse, Breitestrasse i Schildergasse. Przejażdżka taksówką po mieście. -To program na cały dzień. Z wrażenia i wysiłku będziecie wypompowane. A co my będziemy w tym czasie robili? - zapytał Kuehenberg. - My jedziemy do Bonn. - Bez pań? Dlaczego? - Chciałbym pokazać panu Hardthöhe. - A cóż jest tam ciekawego do oglądania? - Na Hardthöhe mieści się Ministerstwo Obrony. - Ach tak... - Kuehenberg, omijając wzrokiem Wildeshagena, spojrzał na Plac Katedralny. Chmary gołębi dziobały rzucane im przez przechodniów ziarna zboża i okruchy chleba. - A gdybym wolał pójść na zakupy z żoną i córką? - W Bonn czekają na pana, panie Kuehenberg. - Jestem wolnym człowiekiem, proszę o tym nie zapominać! - To tylko prośba. Gorąca prośba. - Czyja? - Sztabu Dowodzenia Bundeswehry. - Jeśli to konieczne! Kuehenberg westchnął z rezygnacją. - Trzeba się z tym pogodzić. W Rosji człowiek uczy się jednego, Wildeshagen, fatalizmu. Kto go posiądzie, tego nic nie jest w stanie poruszyć. Podczas gdy pani Wildeshagen z pełnym zaangażowaniem przygotowywała Łarę Pawłownę i Tamarę na to co je czeka, Wildeshagen i Kuehenberg wsiadali znów do samochodu. Nie zmierzali jednak do centrum Bonn, ale zjechali z autostrady nieco wcześniej i szeroką drogą dojazdową skierowali się na Hardtberg (dzielnica Bonn - przyp. tłum) wprost do gmachów Federalnego Ministerstwa Obrony. Wildeshagen przyczepił do szyby samochodu swój służbowy dokument. Bez żadnej kontroli minęli trzy posterunki i zatrzymali się na czymś w rodzaju wewnętrznego dziedzińca. Kuehenberg rozejrzał się wokół. - Całkiem przyjemnie- powiedział. - Widno, przestronnie, niemal wesoło. Na Bendlerstrasse w Berlinie było raczej ponuro. Kto tam się znalazł wiedział, że nie będzie mu do śmiechu.- Wysiadł z samochodu i przeciągnął się. - I to, być może, było wówczas największym błędem: za mało się śmiano. Wildeshagen spojrzał na zegarek. - Jesteśmy o dziesięć minut spóźnieni. - A więc i to też się nie zmieniło! - Kuehenberg roześmiał się z zadowoleniem. - Ja, drogi przyjacielu, mam mnóstwo czasu. Kto chce ze mną rozmawiać, ten nie może bez przerwy patrzeć na zegarek. Bo, jak mówią syberyjscy myśliwi: Niedźwiedź może biec trzy dni - ty powinieneś móc biec cztery dni! Wyglądało tak jak wszędzie: długie korytarze, pokój za pokojem, zaaferowani wojskowi wszystkich szarż, stenotypistki ze stosami papierowych teczek, mężczyźni, którzy wyszli na schody popalić, urywki słów... I wreszcie drzwi bez wizytówki, ale za to z informacją: meldować się w pokoju 1012. Wildeshagen nie zameldował się. Zapukał, uchylił drzwi i skinął na Kuehenberga. - Może pan wejść. - A pan? - Ja zostanę na zewnątrz. - Kto tam siedzi? - Pewien generał-porucznik. - A jeśli nie wejdę? - Nikt nie może pana zmusić. - Wildeshagen zaśmiał się krzywo. -Jest pan wolnym człowiekiem. - Wobec tego wchodzę. Kuehenberg wszedł do środka i lekko drgnął, kiedy Wildeshagen zamknął drzwi od strony korytarza. Pokój był duży i słoneczny, na jednej ze ścian wisiało zdjęcie prezydenta federalnego - Scheela; na przeciwległej ścianie - i to zdumiało go ponad wszelką miarę - zdjęcie admirała Canarisa. Pożółkła fotografia, w starej ramie. Dokoła okrągłego stołu ustawiono fotele. Na stole stał dzbanek z kawą, cygara, papierosy, wielka popielniczka z onyksu oraz butelka francuskiego koniaku i dwa kieliszki. Z fotela podniósł się mężczyzna w cywilnym ubraniu, a nie w generalskim mundurze, jak oczekiwał Kuehenberg i z rozpostartymi ramionami ruszył w stronę gościa. - Asgard, stary druhu! - zawołał - A jednak zdarzają się cuda! Znów się widzimy! Człowieku, aleś ty posiwiał! Skurczyłeś się chyba?! Pamiętałem cię jako wyższego. - To nieprawdopodobne! - Kuehenberg stał jak wryty. - Stój! Nie podchodź! Jeśli to ty, to utyłeś, mój drogi. Wtedy miałeś figurę jak Apollo Belwederski. - Powiedz: "generał" - Jenerał. - Willy Hecht! Willy! Padli sobie w objęcia, wyściskali się poczem ramię w ramię podeszli do foteli. - Na to konto po koniaczku! - powiedział Willy Hecht. - Teraz sam jestem jenerałem, ale wymówić tego słowa nadal nie potrafię. Siadaj stary. O Boże, ile to lat minęło? - Trzydzieści siedem, Willy. - Kuehenberg wziął do ręki kieliszek koniaku i powąchał.- Taki sam jak wtedy? - Na twoją cześć, Asgard. Prost!- Willy Hecht wypił i opadł na fotel. - To były czasy! Niezapomniane! Brakowałoby mi ich! - A mnie nie! Kiedy dziś wracam do nich pamięcią... jacy byliśmy ślepi i głupi! We wszystko wierzyliśmy i byliśmy gotowi umrzeć za to gigantyczne oszustwo! - Pół wieku później można na ten temat filozofować. Ale wtedy, jako młodzi oficerowie byliśmy zauroczeni! Wtedy istniała jeszcze prawdziwa przyjaźń! Dziś... - Willy Hecht machnął ręką. - Kariera! Tylko kariera! A jak kto stanie komuś na drodze to solidnie obrywa. Za rok kończę służbę. Jako spokojny cywil - będę chodził na spacery, zajmował się swoimi różami, będę grał w boccię i opalał się na Tenerifie. I dziękuję ci... - Za co ? - Za to, że podałeś w swoich wyjazdowych papierach Kolonię jako adres w kraju. - Pomyślałem o tobie. Przypadek, Willy. Wszyscy moi koledzy pochodzili z krajów nadbałtyckich. - Było was dziesięciu, prawda? - Nie zaczynaj z tym i ty, Willy! - Wiem, bo otrzymałem w tej sprawie notatkę. - Wildeshagen? - To dobry pracownik. Kawy? - Proszę. - Więc nie chcesz o tym mówić? - Nie. - Jesteś jedynym, który może wyjaśnić jedną z ostatnich zagadek drugiej wojny światowej. Przejęliśmy tę sprawę od Federalnej Służby Wywiadowczej. Amerykańscy jeszcze nie wiedzą, że wróciłeś. Jak się dowiedzą, nie będą się z tobą obchodzić w jedwabnych rękawiczkach. Podejrzewają, że Dzikie gęsi to gruba sprawa o historycznym znaczeniu. - Powiedzmy raczej: to mogłoby mieć historyczne znaczenie. - Kuehenberg pił kawę i jadł ciasto. Piaskową babką. Upieczoną według domowego przepisu. Dziecinne wspomnienia z majątku w Thernauen. Taras z widokiem na park. Dach wsparty na kolumnach. Żywopłot, otaczający ogród różany, przystrzyżony na czterech rogach w kształcie wielkich kul. Żwirowa ścieżka do stajni i ujeżdżalni. I panna Selma, w koronkowym fartuszku i sztywno wykrochmalonym czepeczku. -"Łaskawa pani życzy jeszcze kawałek ciasta?"- 1938 rok. Inflanty ). Błogi spokój. Kawałek raju na ziemi. - Znamy "operacje Orzeł, Barbarossa, Zygfryd"... Każda z nich ma swoją nazwę i dokumentację - powiedział Willy Hecht. - Przypłaciły je życiem tysiące ludzi. Niektóre z nich - nawet miliony. - Dzikie gęsi były bardziej kameralne, prawda? - Było nas dziesięciu. - To już wiemy. Ale co robiliście? - Generał Hecht sięgnął pod stół i z półki pod blatem wyjął znane już dokumenty. Ściśle tajne. Dzikie gęsi! Odsunął butelkę z koniakiem, filiżanki i położył dokumenty przed Kuehenbergiem. - Chcesz je przeczytać? - Są tam nazwiska naszej dziesiątki, zgoda Führera i spis dziesięciu rosyjskich nazw miejscowości. - Położonych wokół Moskwy. Można to wyczuć. - Wyczuwaj, Willy. - Wasze akta personalne zaginęły. Wszystkie dziesięć. - Wiem. - Prześledziliśmy to. Wasze dane personalne zostały wycofane ze wszystkich archiwów sztabów dywizji i wylądowały w OKW! Tam przejął je Canaris. Po zamachu na Hitlera wszystkie musiały zostać spalone. Po 20 lipca 1944 r. zachowała się tylko ta cienka teczka, którą przekazano do Kaltenbrunnera, do Sztabu Głównego SS. Stamtąd, kiedy Ruscy zaatakowali Berlin, przewieziono ją do Bawarii, gdzie zdobyli ją Jankesi. Potem, przez całe lata wariowali na tym tle! Jakaś operacja Dzikie gęsi, o której nie mieli zielonego pojęcia. Jakichś dziesięciu niemieckich oficerów, którzy mieli do wykonania specjalne zadanie, i o których słuch zaginął? Gdzie oni są? Czy jeszcze żyją? Podczas procesu w Norymberdze, próbowano, po znajomości, wyciągnąć coś od radzieckich. Ale oni milczeli jak grób! Podczas rozmów ustawicznie nawiązywano do tematu dzikich gęsi - radzieccy udawali, że nie wiedzą o co chodzi. - I teraz ja przyjechałem... - Tak! Jakbyś zmartwychwstał. Ostatni. - Pomyłka! Jest nas czterech. - Asgard! - Willy Hecht chwycił drżącą ręką kieliszek z koniakiem. -Mówisz to tak jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie! To jeszcze żyje was czterech ? - Tak. - W Rosji? - Tam tylko trzech. Czwarty siedzi przed tobą. - Boże drogi! Dlaczegóż oni nie przyjeżdżają?! - Wiodą szczęśliwe życie jako Rosjanie. - Niemieccy oficerowie? - Zapominasz, że Niemców zawsze pociągał Wschód. Rycerze Krzyżowi, Hanza, niemieccy badacze i oficerowie na służbie carów. Chłopi nad Wołgą i Donem, których sprowadziła tam Katarzyna. W Kazachstanie są tereny, większe niż Bawaria, gdzie na równi z rosyjskim mówi się prawdziwym szwabskim dialektem. Zostawmy politykę. Rosja to kraj, gdzie człowiek czuje jeszcze, że on potrzebuje natury, a natura - jego! Czy miałeś tu kiedykolwiek takie uczucie? Generał Hecht otworzył teczkę. - Żyje was jeszcze czterech! - powiedział biorąc głęboki oddech. - Kto to jest? - Dzikie gęsi zamieniły się w potulne domowe gęsi. Willy, to bezcelowe. Nie pytaj więcej. Napijmy się kawy i koniaku, i opowiesz mi jak się tobie wiedzie. Jenerale-poruczniku Hecht! Generał jeszcze raz sięgnął na półkę pod blatem stolika, wyjął jeszcze jedną teczkę i położył ją obok filiżanek z kawą. Na okładce przylepiona była biała nalepka z czerwonym krzyżem. Kuehenberg zacisnąwszy wargi odsunął się od stołu. Jego twarz przybrała kamienny wyraz, głębokie zmarszczki wyglądały jak zabliźnione rany od szabli. - Wiesz co to jest?- spytał Hecht. - Domyślam się. - Zbiór listów Czerwonego Krzyża wysłanych w poszukiwaniu zaginionych. Pierwszy list pochodzi z 1946 roku. Ma trzydzieści dwa lata. Nadal aktualny. Jego autor ciągle szuka i ma nadzieję. Od trzydziestu dwóch lat, Asgard! Wiele jest matek i ojców, braci i sióstr, żon i dzieci, którzy uważają: - zaginiony to nie znaczy zabity! Zaginiony daje nadzieję! Zaginiony - to znaczy, że jest szansa! To nie jest nic ostatecznego. Generał Hecht otworzył teczkę. Listy, formularze, kwestionariusze i znów listy. Pisane ręcznie i na maszynie. I stare fotografie. Młodzi, roześmiani mężczyźni. Radosne, często wręcz dziecięce twarze. Tryskająca życiem młodość. Zdjęcia grupowe i indywidualne. W torebce długi blond lok. Kiedy Hecht wyjął pasmo włosów i trzymał je przez chwilę nad stołem, Kuehenberg odwrócił głowę. - Jego matka pisze:" Może ten lok pomoże w poszukiwaniach. Obcięłam go mojemu synowi przed jego wyjazdem do Rosji. Miał 21 lat i od pół roku był porucznikiem. Był dumny ze swoich blond loków. Był niezwykle pogodnym człowiekiem. Koledzy napewno zapamiętali jego kręcone włosy i wesoły śmiech..." - Johann Poltmann - powiedział Kuehenberg głuchym głosem.- Od 3 czerwca 1944 roku nazywał się Fiodor Pantelejewicz Iwanow. Żonaty z Wandą Siemionowną Haller, przodownicą brygady budowlanej... Generał Hecht opuścił jasny lok na talerzyk po cieście. - Nie chcesz mówić, Asgard?- zapytał cicho. - Jego matka ma teraz 79 lat. Mieszka w domu starców w Bremie. I ciągle jeszcze ma nadzieję, czeka...Rok w rok ponawia wniosek do Czerwonego Krzyża. Ci wszyscy nadal pytają! Jesteś jedynym, który wie wszystko! Asgard... musisz przemówić! Jeśli twoje serce nie stwardniało na kamień. - W ogródku na daczy nie miałem kamieni tylko kwiaty. - Pozwól im zakwitnąć, Asgard! Chcesz przeczytać te listy? - Tak. - Kuehenberg ujął lok w dwa palce i włożył go na powrót do torebki. Johann Poltmann z głową pełną loków. Kiedy musiał je poświęcić dla Dzikich gęsi, obcinając do gołej skóry, niemal płakał. Zebrał wszystkie do papierowej torebki i posłał matce. Torebka najwidoczniej nigdy do niej nie dotarła, bo matka pisze tylko o pojedynczym loku, który sama obcięła synowi...- A mnie ktoś szuka ? - spytał Kuehenberg i zamknął teczkę. - Nie. Jesteś jedynym, który nie ma żadnych krewnych. Kuehenberg przełknął ślinę. Wyciągnął w stronę generała pusty kieliszek. - Dolej, Willy. Dasz mi trochę czasu? - Chcesz mówić? - Spróbuję. Nie dla was, ani dla waszych wojskowych archiwów! Ale dla tych matek, braci i sióstr! Żyje jeszcze żona Bodo von Labitza? - Tak. W Wiedniu. - Wyszła ponownie za mąż? - Nie. Ciągle czeka... - Oblewał wtedy urodzenie się pierwszego dziecka. - To chłopiec. William Heiko von Labitz. Jest dziś adwokatem w Wiedniu. Matka mieszka z nim. - Opiszę to - powiedział Kuehenberg i małymi łyczkami kończył koniak. - Jeszcze raz pozwolę wzlecieć dzikim gęsiom. Ale później, Willy, ale później nie chcę o tym więcej słyszeć. Wróciłem, bo zżerała mnie nostalgia i to wszystko. - Kto będzie czytał moją relację? - Tylko bardzo wąski krąg osób. Obiecuję ci. - Wiesz już, że trzech z nas żyje jako porządni Rosjanie; mają żony, dzieci, mieszkają w Moskwie i jej okolicach. - Nikt nie dowie się ich nazwisk. Słowo honoru. - Najpierw muszę przeczytać listy. - Kuehenberg wstał i wziął do ręki teczkę ze znakiem Czerwonego Krzyża. - Poczujecie się rozczarowani: Dzikie gęsi były najbardziej szalonym i beznadziejnym przedsięwzięciem w całej tej wojnie. To, że nas dziesięciu wykonało je, do dziś stanowi dla mnie zagadkę! Ale wtedy - w 1944 - nic nie było normalne...a my byliśmy tak bardzo młodzi i naiwni... Radek, Peter lat porucznik Trzecia kompania okopała się na północ od Pskowa. Nędzna to była pozycja; rozproszone doły strzeleckie połączone płytkimi rowami, którymi żołnierze mogli poruszać się tylko mocno pochyleni, niczym szaraki kryjące się w polnych bruzdach przed myśliwymi. Na odcinek, który normalnie powinien trzymać cały batalion, teraz przypadało 109 budzących politowanie żołnierzy. Zmęczonych, spragnionych, brudnych i do cna wyczerpanych. Wprawdzie tu, nad wschodnim brzegiem jeziora Pejpus i jeziora Pskowskiego zatrzymano głębokie przełamanie frontu dokonane przez armie radzieckie na odcinku niemieckiej grupy armii Północ, ciągnącym się od Leningradu po Wielkie Łuki, jednakże dalej na południe, na odcinku 16 armii stojącej naprzeciw 2 Bałtyckiego Frontu generała Popowa, wrzało jak w kotle. Front przez dwadzieścia cztery godziny na dobę znajdował się pod ostrzałem wielu tysięcy dział, które zostały skoncentrowane przede wszystkim na odcinku 22 armii rosyjskiej. Kliny uderzeniowe czołgów T-34, tych stalowych radzieckich kolosów, którym strona niemiecka mogła przeciwstawić tylko męstwo żołnierzy oraz pięści pancerne (Panzerfausty) lub miny, rozjeżdżały płytkie doły strzeleckie i miażdżyły znajdujących w nich niemieckich żołnierzy albo pędziły przed sobą uciekających. Była to dla nich niezła zabawa! Wspaniała, okrutna zabawa: pozwalano im biec, jechano za nimi i przez pewien czas świadomie strzelano obok, a kiedy nogi odmawiały już posłuszeństwa, kiedy wreszcie z pustką w oczach i z wywieszonym językiem zatrzymywali się i podnosili w górę ręce, kierowano na nich ciężki karabin maszynowy, który jedną salwą rozszarpywał ich na kawałki. Na północy było nie inaczej. Również tam, na odcinku frontu wołchowskiego dowodzonym przez generała Miereckiego, Rosjanie zatrzymali się nagle, jak gdyby musieli zaczerpnąć powietrza po nieprzerwanym, zwycięskim marszu od Leningradu do jeziora Pejpus. Wśród wojsk niemieckich zapanowała wówczas złudna nadzieja. Pożywkę dla niej stanowiły: artykuł ministra propagandy Rzeszy Josepha Goebbelsa w tygodniku "Das Reich", wystąpienia świeżo wprowadzonych narodowosocjalistycznych oficerów wychowawczych, zwanych w skrócie NSFO, odpowiednika komisarzy politycznych, którzy w każdej radzieckiej jednostce wojskowej dbali o patriotyczny nastrój, a w chwilach kryzysu mieli do powiedzenia więcej niż dowódcy wojskowi. "Polityka drobnych ukłuć" zdała egzamin. Na całym froncie, który Naczelne Dowództwo Wehrmachtu (OKW) ) określało w swoich codziennych komunikatach jako spokojny, śmierć stała się anonimowa. Po wielkich stratach poniesionych w czasie odwrotu i radzieckiej ofensywy od 14 stycznia do 1 marca 1944, w kompanijnych kancelariach i na stanowiskach bojowych odnotowywano liczby zabitych i rannych z taką samą buchalteryjną obojętnością z jaką obliczano zasoby amunicji, beczki z benzyną i pojemniki z marmoladą przeznaczoną na zaopatrzenie wojska. kompania = 1 zabity, dwóch rannych kompania = 3 zabitych, żadnego rannego kompania = bez strat. Przypadkowe, celne trafienie w kuchnię 2 kompanii. Żadnych strat w ludziach, ale całkowite zniszczenie kuchni polowej i wszystkich zapasów. Spokojny front. Tylko od czasu do czasu nad niemieckimi pozycjami pojawiał się "młynek do kawy", powolny, ale solidnie opancerzony, radziecki samolot rozpoznawczy, który nie bał się latać tak nisko, że widać było siedzącego w nim pilota. Strzelano do niego ze wszystkiego, co było pod ręką. Z karabinów, ckm-ów, a nawet lekkich działek przeciwlotniczych, oczywiście jeśli je posiadano. Samolot spokojnie oblatywał swoją strefę obserwacji niczym olbrzymi żuk, uparty i niezniszczalny. Z czasem przyzwyczajono się do niego, a nawet odczuwano jego brak, kiedy jakiegoś dnia nie słychać było charakterystycznego terkotania. Kiedy znowu pojawiał się na niebie, pozdrawiano go machając do niego rękami. Aż wreszcie Rosjanie zachowali się niesportowo i zrzucili niewielkie bomby. Widać było, jak kołysząc się wypadają z kadłuba i jeśli się w porę uciekło na bok, padło na ziemię i podkuliło pięty i tyłek, to wszystko najczęściej kończyło się dobrze. Porucznik Radek, którego 3 kompania okopała się na tak rozległym terenie, że jak mawiał: " jeśli teraz Wiany zaatakują swoimi T-34, to nawet nie zauważą, że tu leżymy", wrócił właśnie z obchodu placówek do swego, przykrytego deskami i ziemią, kompanijnego bunkra. Bunkier to zbyt wytworne słowo dla tej dziury w ziemi, która wprawdzie była większa od innych dziur, ale którą za to po brzegi wypełniały: składany stół, polowy telefon, trzy skrzynie granatów, dwa ciężkie karabiny maszynowe i składane nosze, na których namalowano wielki znak Czerwonego Krzyża. Radek był zmęczony. Wczesnym rankiem pobiegł rowem łącznikowym, nisko pochylony, do swoich chłopców i musiał tam zostać aż do zmierzchu. To, o czym zameldował mu dowódca plutonu, uznał za zwyczajne draństwo. - Leżymy tu jak na patelni! - powiedział starszy sierżant Hagemüller. Czasy, kiedy plutonami dowodzili podporucznicy, dawno już minęły; brakowało zbyt wielu oficerów. - Zaraz coś panu pokażę, panie poruczniku. Niech pan uważa. Nasadził swój hełm na kij i wysunął ponad brzeg okopu. Nie minęła sekunda, gdy rozlegał świst i suchy trzask. Hełm wyleciał w powietrze, uderzając o skraj rowu. - Prosto w głowę! - powiedział Hagemüller. - Mają strzelców wyborowych. Chcieliśmy wyprowadzić ich z równowagi. Kto tylko miał jakąś puszkę wystawiał ją do góry. Ale ci faceci są uparci i mają wystarczającą ilość amunicji. Walą we wszystko, co się rusza. Porucznik Radek leżał płasko w niewielkim zagłębieniu i przyglądał się okrągłej dziurze, której poszarpane brzegi skierowane były do wnętrza hełmu. - Chyba można jakoś ustalić, gdzie te chłopaki siedzą! - Gdzieś tam, za tymi pagórkami. - "Gdzieś tam" nie jest żadnym określeniem celu. Radek wysunął nad brzeg okopu metalową puszkę od maski gazowej. Celny strzał natychmiast wyrwał mu ją z ręki. - Gówno! - Pomyślałem, panie poruczniku, - ciągnął Hagemüller - że najłatwiej byłoby to ustalić, gdyby III drużyna z prawej strony, a IV z lewej dały osłonę ogniową swoimi cekaemami, a my z trzema ludźmi podczołgalibyśmy się na odległość rzutu. Wtedy trzema, czterema, wiązkami granatów moglibyśmy ich... - Hagemüller... - zaczął Radek. W jego głosie słychać było udrękę. Sierżant, zrezygnowany, kiwnął głową. Stara, od tygodni znana śpiewka. - Wiem, szefie! Na jednego żołnierza przypada dziennie 15 nabojów! Granaty ręczne tylko w razie absolutnej konieczności. Użycie ckm-ów tylko w przypadku obrony. I taka bezzębna babcia ma ugryźć kawał żelaza! - To nie ja wydałem ten idiotyczny rozkaz. I nie ja jestem odpowiedzialny za uzbrojenie i zaopatrzenie! - Leżymy tu plackiem! - Hagemüller ostrożnie odwrócił się na plecy i spojrzał w niebo. Na tle błękitu sunęły białe chmurki o poszarpanych brzegach, łagodny, letni wietrzyk pędził je na wschód. - Gdybyśmy tak nocą mogli się głębiej okopać... - Za dwa dni skrócimy front. Wyciągniemy nasz nos tkwiący w rosyjskich liniach. - Dwa dni to długo, panie poruczniku. - Nie budować więcej żadnych trwałych umocnień, takie polecenie przyszło z dywizji. Wszystko, co budujemy, tylko pomaga Iwanowi. - Radek wzruszył ramionami. - Jeszcze przez dwa dni musicie chować tyłki. Potem wycofacie się do porządnych, solidnie zbudowanych pozycji przechwytujących. Aż do wieczora porucznik Radek czołgał się od jednego dołu strzeleckiego do drugiego. Na czworakach obszedł całą kompanię i wszędzie słyszał to samo: 10 godzin temu po tamtej stronie wymieniono żołnierzy. Teraz na przeciwko stał elitarny pułk syberyjskich strzelców wyborowych, wypoczętych, pewnych siebie, czekających na rozkaz do ataku. Nocami nawet śpiewali, a ich pieśni, w jasną, księżycową noc docierały aż do niemieckich linii. - Co za świnie! - powiedział starszy szeregowy Emil Happes. - Pieką mięso! Czujecie? Wieprzowina z rożna! A my wylizujemy menażki po kluchach. Trzymajcie mnie, bo pójdę nasrać im do ognia! Krótko przed tym zanim Radek mógł znów wyruszyć do punktu dowodzenia swojej kompanii i zanim na przedni skraj obrony dotarli kucharze z kotłami, na odcinku pierwszej drużyny zagrzechotały puszki po konserwach, wiszące na sznurach niczym blaszane girlandy. - Alarm! Iwan nadchodzi! Ale był to tylko wypad rozpoznawczy. Syberyjscy strzelcy wyborowi przygwoździli do ziemi 3 kompanię i tylko na odcinku I drużyny widać było posuwające się skokami ciemne postacie. Strzelały w biegu. Rzucały granaty i krzyczały to swoje, szarpiące nerwy, "Hurraaa! Hurraaa! , poczem nagle zawróciły i zniknęły wśród pagórków. Sukces równy zeru. Ale jeszcze jedno z wielu ukłuć, które miały Niemcom pokazać: możemy to robić zawsze, kiedy tylko będziemy chcieli. Miejcie się na baczności! Żadnych złudzeń. Spokój nie jest dowodem słabości. Na waszych oczach dokonuje się największa koncentracja ludzi i sprzętu, jaką kiedykolwiek oglądał świat! Niemieccy żołnierze, pamiętajcie o Stalingradzie! Rok 1944 będzie jeszcze straszniejszy! Wieczorem Radek wpadł, potykając się, do swego kompanijnego bunkra i cisnął hełmem o ścianę ziemianki. Szef kompanii, sierżant Lehmann II, powitał go jak wartownik na posterunku w koszarach. - W kompanii bez zmian! - zameldował. - Lehmann, zostawcie te bzdury! - Radek usiadł na łóżku. Było zbite z dwóch bali i kilku desek. - Mamy dwóch rannych, a tam w dziurach moi ludzie wrastają w ziemię! Powinniście posłuchać, co powiem tym facetom w batalionie! Pokręcił korbką polowego telefonu, odczekał i powiedział głośno: - Tu Radek! Dajcie mi natychmiast dowódcę. Co powinienem? Pojechać na zaplecze frontu?! Chyba zwariowaliście! Skąd? z OKW? Ładna historia: schlaliście się, a my tu nie możemy unieść głowy! Dobrze! Idę! Radek odłożył słuchawkę i czubkiem buta podniósł z ziemi hełm. Nasłuchiwał przez chwilę. Znów gdzieś strzelano. Ktoś krzyczał: - Cholerne gówno! Uważaj! Obaj ranni wrócili do jednostki. - Lehmann! - Tak jest, panie poruczniku? - Dowódca stęsknił się za mną. Wracam o świcie. Gdyby zdarzyło się coś szczególnego, dzwońcie do batalionu. Aż do kompanijnych taborów i kuchni polowej musiał przemykać się rowami łącznikowymi. Dopiero za następnym pasmem wzgórz mógł wyjść na otwarty teren. Starszy sierżant Ratterfeld, szef 3 kompanii, oczekiwał już swojego dowódcy i natychmiast zameldował: - Kubełek gotów. Zatankowany do pełna. "Kubełkami" nazywano wozy terenowe przebudowane z kabrioletów Volkswagena. Pojazd owiany już legendą. - Wie pan coś, Rattenfeld? - Radek usiadł za kierownicą. - Gadał pan przecież ze swoim kolegą z kancelarii batalionu. - Wiem tylko, że przyszło coś z OKW. - W mojej sprawie?- - Na to wygląda. - Niemożliwe. Tak jakby OKW interesowało się akurat moją osobą. - Jakaś pilna sprawa. - To napewno pomyłka. Nie była to pomyłka. Na stanowisku bojowym batalionu oczekiwał Radka major Sauer. Zmierzył go wzrokiem od stóp do głów i pokiwał głową. - Przed wyjazdem do Berlina musi pan dać do wyczyszczenia ten mundur. - Ależ panie majorze, to jest najprawdziwsze, przesiąknięte krwią, rosyjskie błoto. Radek położył hełm na składanym stołku. - Z tym Berlinem to chyba jakiś kawał. - Ja też tak początkowo myślałem. - Major Sauer wziął ze stołu kartkę papieru i nałożył okulary. - Kazałem stenografować całą tę telefoniczną rozmowę. Telefonowali z dywizji. Oficer Ia (operacyjny pomocnik szefa sztabu) . A teraz, Radek, niech pan słucha: - Tu Vangenheim. Czy major Sauer? Dzień dobry! Jaka sytuacja? Zasrana, wiem! - Jak dotąd, wszystko normalnie - wtrącił Radek. Sauer kiwnął głową. - Niech pan słucha dalej : - Majorze Sauer, będę się streszczał. Przekazano nam właśnie, za pośrednictwem dowództwa armii, radiogram z OKW. Pilny! Porucznika Petera Radka natychmiast wycofać z linii i wysłać do Eberswalde. Dywizja ma obowiązek wystawić dokument podróży. Porucznikowi Radkowi należy oddać do dyspozycji najszybsze środki transportu. W II pułku lotniczym stoi w pogotowiu samolot kurierski. Oczekujemy jak najszybszego przybycia Radka do Eberswalde. Nie mam tu nic do dodania, ponieważ sami nie wiemy, co ten rozkaz OKW ma znaczyć. -Tyle Vangenheim. Major Sauer odłożył papier. - I co pan na to, Radek? - Nic. Sam się dziwię. - Cała dywizja się dziwi. Ma pan wujka w OKW? - Nie, jestem jedynym oficerem w rodzinie. - Cholera! - major Sauer nalał do kieliszków cienkiego winiaku. - I akurat do Eberswalde. - Co jest w Eberswalde? - Brandenburska oficerska szkoła jazdy. - Nigdy nie miałem ambicji, żeby zostać kawalerzystą. To musi być jednak pomyłka. - Pańska data urodzenia zgadza się, Vangenheim podał mi ją na wszelki wypadek. Urodził się pan w Rydze? - Tak jest! - A więc pomyłka wykluczona. - Major Sauer i Radek stuknęli się kieliszkami. - Wielka matka - karmicielka, OKW, stęskniła się za panem. Może chcą w Eberswalde zrobić z pana kozackiego hetmana? Takie bzdurne pomysły są do nich podobne. Będzie pan miał niespodziankę, Radek! Na zdrowie! A jak już pan sobie obetrze tyłek do krwi, to niech pan wyśle do mnie kartkę. Radek trzymał swój kieliszek nietknięty. Spojrzał ponad jego brzegiem na dowódcę batalionu. - A co z moją 3 kompanią? - zapytał. - Kto ją przejmie? - Skieruję na zastępstwo podporucznika Heinze z 4 kompanii. - Ale Heinze przyszedł tu prosto ze szkoły wojskowej. Niema żadnego frontowego doświadczenia. Tylko parę miesięcy we Francji. A tam walczył głównie z otwartym rozporkiem. - Tych kilka dni jakoś przetrzyma. W końcu tygodnia skracamy front. Najważniejsze, żeby umiał się dobrze rozpłaszczyć w okopie. Następnego dnia rano porucznik Peter Radek zameldował się u oficera operacyjnego dywizji, pułkownika Vangenheima. Piękny, wielki samochód marki Horch pognał z nim do II pułku lotniczego. Musiała to być bardzo pilna sprawa, ale nikt nie wiedział czego OKW chciało akurat od zwyczajnego porucznika. O godzinie 14,20 maszyna kurierska typu Fokker wzbiła się w błękitne, rosyjskie niebo. Kierunek - Berlin. Na pokładzie znajdowali się tylko Radek i pilot, podchorąży Luftwaffe. O godzinie 14,37 sierżant Habemüller zameldował z głównej linii frontu: - - Podporucznik Heinze zginął przed chwilą. Strzał w głowę. Cholerni, syberyjscy strzelcy wyborowi... W tych dniach - jak wiadomo - na froncie panował spokój, prawie zastój. von Ranowski, Berno lata porucznik Leżeli w lesie na południe od Orszy. Przed nimi w poświacie księżyca błyszczały tory kolejowe. Była to jedyna duża linia kolejowa prowadząca od Brześcia Litewskiego, przez Mińsk, Borysow, Orszę, Smoleńsk i dalej aż do Moskwy, biegnąca prawie równolegle do szosy, najważniejszej drogi kołowej w środkowej Rosji. Dwie życiowe arterie, którymi szło całe niemieckie zaopatrzenie. Żywność, amunicja, broń, czołgi, warsztaty naprawcze, części zapasowe, urlopowicze i powracający z urlopów, którzy szukali swoich jednostek, nowi, świeży, młodzi żołnierze po krótkim przeszkoleniu, jeszcze na wpół dzieci, wpatrujący się szeroko otwartymi oczami w migający przed oknami krajobraz: Rosja, wielka, rozległa, piękna, straszna Rosja, w której ziemię mieli się teraz wczepić pazurami. Na chwałę Niemiec, zgodnie z wolą Führera, największego wodza wszechczasów - jak nazywał go Goebbels, dla ratowania ojczyzny, którą ci podludzie ze Wschodu - jak nazywał ich Alfred Rosenberg - szturmują milionową armią, żeby ją zniszczyć, pohańbić kobiety, porozbijać dziecięce główki o ściany, wymordować mężczyzn. Główna szosa i linia kolejowa - bez nich walczące, niemieckie dywizje szybko zamieniłyby się w bezsilną gromadę. Dlatego dzień i noc dudniły na torach zaopatrzeniowe pociągi. Dzień i noc warczały na szosie ciężarówki. Jak długo obiema arteriami płynęła krew wojny, tak długo do cienkich linii obronnych obsadzonych przez niemieckich wiarusów napływały nowe siły. Tutaj, na środkowym odcinku frontu wschodniego, po zimowej i wiosennej ofensywie radzieckiej na północy, na Krymie i na Ukrainie, oczekiwano nowego, wielkiego uderzenia: próby głębokiego przełamania frontu bez oglądania się na straty w ludziach i w sprzęcie. Dla Rosjan istniał tylko jeden cel: polska granica. Warszawa. Prusy Wschodnie. I dalej ku granicy Niemiec! Złamcie niemiecką butę! Bierzcie szturmem wycieńczone, wygłodniałe, zmęczone, wycieńczone bataliony. Pędźcie ich jak zające, wygnajcie ich z mateczki Rosji, do której się wdarli pijani zwycięstwem, pewni siebie, wykorzystując zaskoczenie, zamieniając w zgliszcza wsie i miasta, pędząc mężczyzn jak bydło do niemieckich fabryk zbrojeniowych, do kopalń węgla i do budowy nowych, szerokich dróg dla swej kroczącej ku nowym podbojom armii. Ale, towarzysze, dopóki oni mają w swoich rękach szosę i kolej, dopóty będzie nam ciężko. Organizm, któremu stale podawana jest świeża krew, jest silnym organizmem. A więc bohaterowie, odetnijcie Niemcom tę kroplówkę. Przetnijcie im obie tętnice! Z każdej najmniejszej nawet ranki sączy się krew... Wraz z każdą najmniejszą nawet ranką ubywa sił... W rejonie Orszy i Borysowa, gdzie Niemcy zgromadzili ogromne ilości zaopatrzenia, a wszystkie wsie wzdłuż trasy kolejowej zamieniły się w jeden wielki magazyn, generał Szankowski w znojnym trudzie stworzył silną, niewidzialną armię. Oficerowie, wyglądający jak osmagani wiatrem chłopi, albo jak nie nadający się do wojaczki idioci, przedostawali się tu skacząc nocami na spadochronach, lokowali się w lasach Dobrynia i Soryno, po obu stronach Dniepru i gromadzili wokół siebie okoliczną ludność. W sposób niezauważalny, w małych grupach, kobiety i mężczyźni uczyli się posługiwać bronią. Uczyli się stawiać miny i konstruować bomby zegarowe z butelek, prochu i lontu oraz wmontowanych starych budzików. Ćwiczyli jak skradać się bezszelestnie, jak maskować się trawą i gałęziami, jak kopać jamy w ziemi, w których można by schronić się podczas ucieczki i nagle stać się niewidocznym; wprawiali się w rzucaniu nożami i zadawaniu bezszelestnej śmierci: błyskawicznego duszenia przy pomocy cienkich stalowych linek. Wyskakiwali z wnętrza strachów na wróble, ubranych w niemieckie mundury, zachodzili jak koty, od tyłu, i przerzynali szyje, a kobiety i dorastające dziewczęta ze specjalnego odziału zostały pouczone, że pójście z Niemcem w krzaki przy torach przestało być hańbą. - Myślcie zawsze wtedy, że poświęcacie się dla ojczyzny! - mówili oficerowie generała Szankowskiego do kobiet, słuchających ich w milczeniu. - Można to potem zmyć. Wszystko można zmyć, drogie towarzyszki, to nie dociera do duszy. To tylko skóra. Wasi bracia oddają życie... czymże wobec tego jest wasza ofiara? Wszystko co paraliżuje wroga, przyczynia się do zwycięstwa Rosji! Każdy Niemiec, którego obejmiecie nogami, jest stracony dla faszystów. W tym czasie wasi dzielni mężowie będą mogli dokonać jakiegoś ważkiego czynu... Na bagnach wokół Berezyny i Gainy, między Słobódką i Denisowiczami, Sutokami i Rudną, i dalej na wschód między Babiniczami nad Dnieprem i Tatarskiem nad Wiechną powstała złożona z cywilów mała armia, którą generał Szankowski nazywał z dumą "Wyzwoleńczym Frontem Ojczyźnianym". Niemcy oceniali to inaczej. Dla nich ci Rosjanie byli partyzantami. Wielkim, niewidocznym, bezszelestnym, śmiertelnym niebezpieczeństwem. Czającą się śmiercią. Nieuchwytnym wrogiem. Partyzancka wojna. Po obu stronach równie bezlitosna. To nie była wojna, na której wiadomo: tam po drugiej stronie stoi przeciwnik - to było wzajemne mordowanie się, zarzynanie, podstępne działanie na rzecz zwycięstwa. - W ciągu dwóch ostatnich miesięcy mieliśmy na kolei 2359 aktów sabotażu i napadów - powiedział major von Habner. Był to szpakowaty, jowialny pan, którego, ponieważ nie nadawał się na front, mianowano komendantem ochrony linii kolejowej Orsza - Borysów. Obecnie jednak stanął w obliczu zadania, które chętnie zamieniłby na stanowisko dowódcy na pierwszej linii frontu. Oddziały, którymi dysponował, były więcej niż marne. Batalion Bułgarów, którzy mieszkali w bunkrach wzdłuż linii kolejowej i patrolowali jej trasę, ale jeśli kiedykolwiek jakiś ładunek wybuchowy rozerwał szyny, nigdy nie było ich pod ręką; do tego dwie kompanie Niemców, zbieranina z różnych rodzajów broni, tak zwane jednostki rekonwalescentów; byli to lekko ranni, którzy mieli pecha i nie otrzymali tak zwanego "Heimatschussu", czyli poważnej rany uprawniającej do leczenia w kraju, ale powracali do zdrowia w jednym z lazaretów Orszy. Do tego dochodziło trzystu "Hiwis", czyli Rosjan, którzy zgłosili się do Niemców na roboty za miskę zupy i kawałek chleba. Chętnymi do pomocy - nazwano ich w pięknej urzędowej niemczyźnie. Bez słowa skargi wykonywali na trasie całą najczarniejszą robotę: naprawiali tory, budowali nasypy, wznosili nowe bunkry wzdłuż linii kolejowej, stawiali zasieki, ustawiali zapory, minowali nasypy kolejowe i na skrawkach papieru pakowego, albo kawałkach materiału urwanego z koszuli rysowali plany terenu, gdzie te miny zakopali i przekazywali te informacje siedzącym w lasach i wśród bagien partyzantom. - 2359 razy! - powiedział major von Habner i przejechał pałeczką po wielkiej mapie okręgu. Wisiała ona na ścianie 2 klasy szkoły podstawowej w Orszy, starego ceglanego budynku o wysokich, wąskich oknach. Budynek pochodził jeszcze z carskich czasów. Ponieważ ławki były zbyt małe dla dorosłych, oficerowie i sierżanci siedzieli na blatach pulpitów. Palili papierosy, machali nogami i marzyli o chłodnym piwie. Od chwili zajęcia Orszy przez Niemców znowu pracowały w niej dwa browary. Tu też zatrudnieni byli "Hiwisi", którzy przygotowywali zapar na piwo (słód) i nadzorowali proces fermentacji i warzelnię. Ich zwierzchnikami było dwóch niemieckich browarników - starszy sierżant i kapral. Piwo było cienkie, bez smaku i jasnożółte. Żołnierze nazywali je "Sikacz" albo "Urynol". Popularne powiedzonko brzmiało: wypijesz pół litra, a wysikasz dwa. Były jednak różnice. Kapral browarnik warzył również "Piwo Specjalne" dla siebie i wtajemniczonych oficerów. Mocne piwo wysokiej klasy. Kto wypił pół litra, nie myślał o szczaniu... Orsza. Frontowe tyły. Życie pełne zgiełku. Magazyn pękający od wszelkiego dobra w szwach. Teatr frontowy. Cztery wojskowe burdele. Dwa razy w miesiącu, w niedziele, w sali domu partii, koncert symfoniczny dla oficerów. Punkt zbiorczy rannych. Szkoły zamienione w lazarety. Obóz zbiorczy dla rozbitych jednostek niemieckich, które tu właśnie miały być uzupełnione do stanu normalnej siły bojowej. Różnego rodzaju zarządy wojskowe i siedziba generalnego płatnika. Punkt rozdzielczy dla powracających z kraju urlopowiczów. Obóz przy obozie. Całe miasta baraków. Tereny kolejowe - serce dwóch armii. Tymczasem, niecałe 100 kilometrów na wschód, nie zauważone przez niemiecki wywiad, maszerowały cztery radzieckie grupy armii. 132 dywizje i 62 brygady, dwie armie pancerne i jedna flota powietrzna. Z dalekiego zaplecza, z niezmierzonych obszarów po drugiej stronie Uralu, z tajg Syberii i stepów Azji, sunęły na Zachód postacie w ziemistobrązowych mundurach. Zgniećcie Niemców! Przepędźcie ich! Niech się przetoczy przez nich ogniowa nawała. Nawet ci najdzielniejsi - tego uderzenia nie wytrzymają. Działalność partyzantów codziennie przybiera na sile - powiedział major von Habner i powiódł pałeczką wzdłuż zaznaczonej na mapie linii kolejowej. - To pokrywa się z rozpoznaniem pozycji nieprzyjaciela. Rosjanie koncentrują wielkie siły od Narwy do Kołomyi. Od Zatoki Fińskiej aż do granicy rumuńskiej - jedno wielkie gówno! Ale to tak na marginesie. Nas interesuje nasza linia kolejowa do Orszy. Wzmożona działalność partyzancka wskazuje na to, że i tu zaraz się zacznie. Natychmiastowe rozstrzelanie wziętych do niewoli partyzantów - znają panowie rozkaz Führera - nie przyczyni się do podtrzymania przyjaźni naszych jednostek pomocniczych ("Hiwisów"). A my ich potrzebujemy. Kto będzie odwalał tę czarną robotę? A oni pracują jak mrówki. Chociaż w gruncie rzeczy jest to gryzienie się własny ogon. To co w dzień załatają, w nocy wylatuje w powietrze. Straty powstałe w wyniku akcji sabotażowych na kolei są bardzo poważne. Tak dalej być nie może. Musimy systematycznie przeczesywać i oczyszczać tereny, na których ukrywają się placówki dowódcze partyzantów. W tym celu wezwałem tu panów. Planujemy wielką operację z udziałem trzech batalionów. Zastosujemy technikę tworzenia "kotłów": okrążenie terenu i przeczesanie metr po metrze. Wszystkich schwytanych z bronią - natychmiast rozstrzeliwać. Wszystkich podejrzanych natychmiast odwozić do Gołoszewki. Tam zorganizowano dla nich obóz. Tam też będą przesłuchiwani. Panowie - major von Habner odstawił pałeczkę do rogu. Miał ochotę na kufel chłodnego piwa. - Nie jestem człowiekiem, który szybko mówi: wykończyć ich! Ale ta walka z zasadzki i mnie działa na nerwy! Rosjanin - przyjaciel za dnia, w nocy staje się zimnym mordercą. Przyznaję - jesteśmy ich wrogami. Nie zapraszano nas do Rosji. Ale i my wykonujemy tylko rozkazy. Nadejdzie taka godzina, i to szybko nadejdzie, panowie, że będzie chodziło tylko o przeżycie... Teraz, nocą, leżeli wzdłuż linii kolejowej nieruchomo, ukryci za krzakami i obserwowali okolicę. W małych grupach, zawsze po czterech, zostawiając pomiędzy grupami tyle miejsca, żeby partyzanci, gdyby się pojawili, mogli wyjść z lasu niczego nie podejrzewając. Dopiero gdy wyjdą na tory zamierzano otworzyć do nich ogień, i to ze wszystkich stron na raz. Sprytnie zastawiona pułapka. Nie było z niej ucieczki. Porucznik Berno von Ranowski leżał z grupą czterech żołnierzy dość daleko od swej kompanii. Noc była ciepła, niebo zachmurzone, księżyc przesłonięty niby srebrzystą watą. Mieli za sobą dwa dni polowania na patryzantów. Bezskutecznego. W rozrzuconych w terenie chałupach były same kobiety i dzieci. Wystraszone, na widok niemieckich żołnierzy kuliły się i natychmiast zaczynały przekonywać, że nie ma już ani kur ani świń. Nie ma nawet odrobiny prosa ani kaszy. Jakaś kobieta przyniosła kamienny garnek z kwaszoną kapustą. Śmierdziała tak potwornie, że kapral Hämmerle wrzasnął: - O Boże, oni chyba na nowo kwaszą już raz wysraną kapustę! - Gdzie są mężczyźni ? - pytał Ranowski. - Kaputt... - odpowiadały kobiety. Dzieci zaczynały płakać. - Nie ma! Orsza...Germania...Nie wiedzieć...mężczyźni odejść. My same... Nie mieć jedzenie... Niczego nie można było udowodnić. - Są! - szepnął nagle sierżant Meier. Przytknął usta tuż do ucha Ranowskiego. - Na prawo od pana, panie poruczniku...te cienie. Tam... Widzi pan? Na skraju lasu... Ranowski wpatrywał się w las. Początkowo nie widział nic. Potem wydało mu się, że cienie się poruszyły. Powoli, ostrożnie, unikając otwartej przestrzeni wokół torów, oświetlonej blaskiem księżyca. - Przygotować rakiety świetlne - szepnął Ranowski. - Gotowe, panie poruczniku. - Dopuścić ich do szyn! Na skraju lasu coś wyraźnie się poruszyło. Jakieś postacie przemykały się w kierunku torów. Postacie w obszernych, długich sukniach, a obok nich mniejsze cienie, podskakujące, drobniutkie niczym karzełki. Porucznik von Ranowski przełknął ślinę. - To kobiety z dziećmi - szepnął. - Meier, żadnych rakiet! - To partyzanci! - Kobiety, Meier! Małe dzieci! Chcecie strzelać do dzieci? - To ostatnie draństwo, panie poruczniku! Te baby zabierają ze sobą dzieci jako osłonę. Na to właśnie liczą, na nasze poczucie przyzwoitości: nie strzela się przecież do dzieci! A kiedy dzieci zrobią kółko, matki założą między szynami miny. Panie poruczniku, pan jest tu zaledwie od miesiąca. Pan jeszcze nie zna tej taktyki. Ja tu walczę z partyzantami od roku. Poznałem już ich wszystkie sztuczki! To podłość! Dzieci w charakterze osłony! - Nie mogę wydać rozkazu strzelania - odpowiedział głucho Ranowski. - Nikt nie może tego ode mnie wymagać. - To złapmy te baby! Która ma przy sobie dynamit, tę i tak załatwią w Gołoszowce. Nas nic to nie będzie obchodziło. Zatroszczą się już o nie ludzie z jednostki specjalnej. - A co będzie z dziećmi? - Nie mam pojęcia... - Naprawdę nie, Meier? - Słowo honoru, panie poruczniku. Chodzą pogłoski, że do Rzeszy odchodzą również dziecięce transporty. Głównie z dziesięcio - czternastolatkami. Mogą już pracować. - Meier, to chyba nieprawda. - Powiedziałem, że to tylko pogłoski, panie poruczniku. - Sierżant Meier wysunął prawą nogę gotów do skoku. - Ruszamy? - Nie! - Ranowski spojrzał w kierunku grupy składającej się z kobiet i dzieci. Przeszły przez szyny i oddalały się od leżącej w ukryciu, na czatach, niemieckiej kompanii. Z sąsiedniej grupy przyczołgał się podoficer i przysunął się do Ranowskiego. - Panie poruczniku - wyjąkał - To przecież oni, partyzanci! Dlaczego w nich nie walimy? - To kobiety i dzieci! - I co z tego? Jeśli wysadzają w powietrze nasze transporty... - Zbiórka w wyznaczonych punktach! - powiedział twardo Ranowski. Kobiety wraz z dziećmi zniknęły już w ciemności. - Co by pan powiedział, panie podoficerze, gdyby ktoś rozstrzelał pańską matkę?! Wytrącony z równowagi podoficer odczołgał się z powrotem. Pół godziny później kompania wycofała się, załadowała na ciężarówki i powróciła do Orszy. Wśród porannych meldunków, które napłynęły do majora von Habnera, był również raport kompanii Ranowskiego: " Na kontrolowanym odcinku - żadnych nadzwyczajnych wydarzeń. W kwadratach mapy VII - IX: dwadzieścia dziewięć domów. Same kobiety i dzieci. Żadnej broni. Żadnych przejawów działalności partyzanckiej." - Dziwne! - powiedział major von Habner podczas południowej odprawy. - Ranowski, musiał pan w decydującym momencie leżeć w niewłaściwym miejscu. Wczorajszej nocy, na pańskim odcinku w czterech miejscach rozkręcono szyny. O godzinie 3,25 wykoleił się pociąg z amunicją. Dzięki Bogu, ponieśliśmy tylko straty materialne. Po godzinie trasa była znowu przejezdna. O godzinie 14 do porucznika von Ranowskiego zatelefonował oficer operacyjny sztabu dywizji. - Jest pan gotowy do drogi? - zapytał. - Jak to? - Ranowski zastanowił się. Tacy szybcy z karnymi przeniesieniami to oni nie są. Nie robią tego bez wysłuchania oskarżonego. I bez długiej pisaniny. Tak jest w przypadku zwykłych żołnierzy, a tym bardziej w przypadku oficerów. - Jeszcze dziś poleci pan do Berlina! - powiedział oficer operacyjny dywizji. - Rozkaz z OKW. - Berlin? OKW? Co ja mam wspólnego z OKW? - A skąd mam wiedzieć, panie porucznik? Dalekopis brzmi: z podręcznym bagażem. Zameldować się w Eberswalde, w oficerskiej szkole konnej jazdy. - Umiem jeździć konno! Nigdy nie zgłaszałem się na kurs jeździecki. Czy teraz, w 1944 roku, jazda konna jest taka ważna? Dzięki niej wygramy wojnę? - Niech pan zapyta o to w OKW! - Oficerowi operacyjnemu najwyraźniej spieszyło się. Miał w Orszy, mieście frontowym, ważniejsze rzeczy do załatwienia niż ekspediowanie jakiegoś porucznika do Berlina. - Kiedy może się pan zameldować w dywizji? - Natychmiast! - Znakomicie. Pana dowódca zostanie przez nas powiadomiony. Dla Berlina musi to być pilna sprawa. Niech pan nie traci czasu. Berlin - pomyślał von Ranowski i nagle ucieszył się. W Berlinie została przecież Lili. Mała, zielonooka Lili z krągłymi piersiami. Kiedy się kochali pokwikiwała jak prosiaczek, a kiedy sądził, że ma dosyć, wciskała twarz w jego podbusze i wołała:- A teraz wygryzę ci na brzuchu monogram! - Każdy, kto wychodził od Lili, miał w tym miejscu czerwony ślad po ugryzieniu... Lili, znów się zobaczymy, pomyślał Ranowski. Ale będzie zabawa! Równo sześć miesięcy nie miałem kobiety. Miał się zrozczarować. Nigdy więcej nie zobaczył Berlina. Solbreit , Elmar lata podporucznik Był pokryty brudem od włosów po czubki butów. Do munduru przyczepione były zaschnięte grudki gliny, zbite kłęby rzęsy wodnej i alg. W butach chlupała woda, twarz umazana była szarą mazią z jakimiś zielonymi plamami. Śmiertelnie zmęczony, przykucnął na gołej ziemi, rzucił na bok pistolet maszynowy i zerwał hełm z głowy. Jego krótko ostrzyżone jasne włosy były sztywne od gliny. Żołnierze, którzy z nim przyszli nie wyglądali inaczej. Stwory ze świata baśni. Synowie króla moczarów. - Wszystko to gówno! - powiedział podporucznik Solbreit. Ściągnął mokre buty i cisnął obok automatu. W obozie 7 kompanii wszyscy byli przyzwyczajeni do takich scen. Każdy patrol, który wracał z bagien nad Prypecią wyglądał tak samo. Starszy sierżant Maritzka wrzeszczał na szefa kuchni, domagając się herbaty z wódką. Z szałasu zbudowanego z trzciny i dodatkowo zamaskowanego siatką ochronną, wyszedł kapitan Voggenreiter i przykucnął obok młodego podporucznika. Dwaj żołnierze przynieśli wiadro wody i umyli Solbreitowi twarz. Reszta żołnierzy z patrolu powlokła się do swoich kwater. Tam ściągali mundury poczem stawali pod wiszącymi na sznurkach konewkami. Również tak można brać prysznic. Starszy szeregowy biegał w tę i z powrotem z kubłem wody i bezustannie napełniał konewki. Z polowej kuchni dolatywał wspaniały zapach. Grochówki z boczkiem. Taki był rozkaz kapitana Voggenreitera. "Jeśli chłopcy wrócą cało, wyprawimy ucztę!" Słowo jeśli specjalnie zaakcentował. Jeśli... Każdy wiedział co to znaczy. Kto wdarł się na bagna Prypeci już to, żeby rozpoznać radzieckie pozycje, już to żeby wziąć jeńca, z którego można by wydusić zeznania, ten po swoim powrocie mógł spokojnie odprawić dziękczynne modły. Nikt by się z niego nie śmiał. O wrogu siedzącym na przeciwko i dookoła nie wiedziano właściwie nic. Tyle, że był...Pojawiał się wszędzie tam, gdzie się go najmniej spodziewano. Z tyłu, tam gdzie właściwie powinien znajdować się sztab batalionu. Albo od strony zachodniej, gdzie III batalion od miesiąca rozbudowywał swoje pozycje. Albo przychodził prosto z niedostępnych bagien, na których żadną ludzką miarą nikt nie mógł się utrzymać, ponieważ nie było tam stałego gruntu, tylko galaretowata, gęsta masa, porośnięte sitowiem jeziora, trzęsawiska pokryte dywanami kwiatów, kępy trzciny, w których gnieździły się miliony ptaków. Dzikie kaczki i nurki, bażanty, żurawie i kuropatwy. Wojna nie przeszkadzała im, masowa śmierć omijała je. Bagna tłumiły odgłosy wojny, trzęsawiska pochłaniały zgiełk oręża, granaty tonęły w galaretowatym błocku zanim jeszcze zdążyły wybuchnąć. Tu jeszcze ludzie walczyli wręcz, a nie czołg z czołgiem i działo z działem. Bagna stanowiły krainę tak wielką jak Prusy i gdzieś wśród tej dżungli sitowia i trzciny, pastwisk i topoli, janowca i wielkich gospodarstw rolnych leżeli Rosjanie, a gdzieś znowu Niemcy. Wojna w dżungli. Tygrys, który skoczył pierwszy, zwyciężał. Podporucznik Solbreit wytarł się wielkim ręcznikiem do sucha. Mimo, że do mycia zużył pełne wiadro wody, ręcznik zrobił się żółty jak glina. Chciał wstać, ale kapitan Voggenreiter przytrzymał go za ramię na miejscu. - Siedźcie, Solbreit. Kolana i tak się pod wami uginają. Znowu żadnych informacji? - Grupa Solbreita melduje powrót ze zwiadu, żadnego kontaktu z wrogiem. Straty własne: żadne. Solbreit chwycił blaszany kubek, który podetknął mu pod nos szef kuchni. Herbata z wódką. Łakomie połknął połowę i głośno beknął. - Przepraszam, panie kapitanie. - Na zdrowie! - Roześmiał się Voggenreiter. - Oddział szturmowy 2 kompanii też już wrócił. Rozmawiałem z Leifheimem. Też żadnego kontaktu z wrogiem. Działamy w próżni. A potem nagle nadchodzą. Bagienne zjawy. Przecież do diabła, gdzieś muszą siedzieć! Nie mogli się zamienić w trzcinę. Oni robią to z pomocą trzciny. - Solbreit wyciągnął się na plecach. Spać - pomyślał. Zamknąć oczy i gębę, zatkać uszy i spać...- Znaleźliśmy trupa. - Iwana? Solbreit, człowieku! Z jakiej jednostki? Przynajmniej jakaś iskra nadziei! - Ten człowiek był prawie nagi. Miał na sobie tylko kąpielówki. Jednostka? 1 batalion "ma-na-du"? - Co takiego? - Martwa, naga dupa! - Ten facet był w stanie rozkładu. Być może już od trzech tygodni. Przypuszczalnie wysunięty posterunek. Ale na nim zobaczyliśmy, na czym polega technika Iwana. Ten człowiek udusił się własną piszczałką. - Niech pan nie będzie ordynarny, Solbreit - przerwał mu Voggereiter. - Proszę nie brać tego dosłownie, panie kapitanie. - Solbreit uniósł głowę, dopił resztę herbaty i ponownie położył głowę na ziemi. Szef kuchni wyszczerzył zęby. Jego okrągła twarz przypominała księżyc w pełni. - Seppl, ile wódki wlałeś do herbaty? - spytał Solbreit sennym głosem. O Boże, urżnąłem się... - 50 : 50...tak jak pan podporucznik zawsze pija. - Ale nie po takim dniu, bydlaku! Przepraszam panie kapitanie, że mówię głupstwa...Nie zamawiałem tej wiekielnej mieszanki! - Więc co jest z tą piszczałką, Solbreit? - Oni, znaczy Iwany- zalepiają dziurki w nosie pszczelim woskiem, wsadzają do ust kawałek trzciny. taką rurkę, czasem nawet dwie, trzy, chowają sią do bagna, albo pod wodę, i leżą tam jak w małżeńskim łożu. Oddychają przez trzcinowe rurki, które wyglądają dokładnie tak samo jak miliony innych. Teoretycznie jest możliwe, że dookoła nas w tym morzu trzciny leżą pod wodą setki Rosjan i kiedy zachodzi potrzeba wyłaniają się na powierzchnię. To są te ataki z nikąd. Nie możemy przecież łapać każdej trzciny i sprawdzać, czy na jej drugim końcu nie wisi ruska głowa. - Fenomenalne - powiedział kapitan Voggenreiter. - Solbreit, dokonał pan bezcennego, z puntu widzenia taktyki, odkrycia. Niestety, nie zobaczy pan, jak to odkrycie wykorzystamy i wykurzymy Rosjan z bagien. Wygodnie panu? - Jestem zmęczony i pijany, panie kapitanie. - Ani jedno, ani drugie nie pomoże panu. Jeszcze dziś wieczorem musi się pan zameldować w dywizji. - Nie! - Solbreit zamknął oczy. Piekły, jakby wypaliło je bagienne błoto - Jutro... - Wzywa pana OKW! - Dowcipniś z pana, panie kapitanie! - Zadzwonili z dywizji trzy godziny temu. Podporucznik Solbreit. Tylko z ręcznym bagażem, ma się zgłosić w Berlinie. Pilne! - Dobrze usłyszałem? Do Berlina? - Dobrze pan usłyszał! Solbreit uniósł głowę. Ludzie z jego jednostki szturmowej stali nadzy, świeżo wykąpani na placu apelowym trzymając menażki w pogotowiu. Grochówka z boczkiem. - Dziś w nocy uniesiecie się w powietrze! - krzyknął szef kuchni. Stał wysoko na kuchni polowej, obok parującego kotła i mieszał zupę warząchwią na długim kiju. - Pamiętajcie, pierdziele: wojna z użyciem gazu - zabroniona! - Nic więcej nie powiedzieli? Tylko Berlin? - dopytywał się Solbreit. - Owszem. Zamelduje się pan jak najszybciej w Eberswalde. - Eberswalde? Wie pan co tam jest? - Nie. Ale dowódca dywizji wie! Pytał czy podporucznik Solbreit zgłaszał się do kawalerii. - Zgłaszał się pan? - Niee! - Solbreit usiadł i wciągnął głęboko dochodzący z kuchni zapach grochówki.- Czy w Eberswalde jest szkoła kawalerii? - Tak! - Wspaniale! To oczywista pomyłka! Seppl, gdzie moja zupa! Ale bez wódki, bydlaku! - Służę natychmiast, panie podporuczniku. To nie była pomyłka. Wieczorem podporucznik Elmar Solbreit zameldował się w sztabie dywizji, natychmiast został przewieziony do Bobrujska - samochodem dowódcy i z jego kierowcą - i jeszcze tej samej nocy odleciał na Zachód. - Wie pan może, co to ma znaczy? - zapytał Solbreit pilota, popdporucznika równie młodego jak on sam. Pod nimi leżała Rosja, ciemna, bez jednego światełka. - Nie mam pojęcia. OKW... - Przecież to bzdura! Czego może chcieć naczelne dowództwo Wehrmachtu od zwykłego podporucznika? - Na wojnie wszystko jest możliwe! - Dobrze panu mówić. - Solbreit odchylił się do tyłu, tak daleko, jak na to pozwalało siedzenie. Teraz, kolego, kimnę sobie! Jak nadlecimy nad Eberswalde, to mnie pan wyrzuci. To będzie miękkie lądowanie. Końskie łajno już czeka na mnie. von Baldenow, Venno , baron lat kapitan Venno von Baldenow, kapitan i zastępca dowódcy batalionu w dawnym pułku kawalerii - "Öseler Husaren" - dokonał bohaterskiego czynu, kiedy podczas ataku radzieckich czołgów na północ od Kiszyniowa, wraz z siedmioma ludźmi, jedynymi jacy mu pozostali, mając do dyspozycji jedno lekkie działo przeciwlotnicze, zniszczył dziewięć czołgów T-34. Został w związku z tym mymieniony jednym zdaniem w codziennym komunikacie Wehrmachtu i miał nadzieję, że otrzyma Krzyż Rycerski, co jego ojciec Johannes von Baldenow uważał za rzecz oczywistą. Tak naprawdę nie było to żadne bohaterstwo, tylko efekt bezgranicznej rozpaczy. Przed nimi - szeroko rozstawione, radzieckie czołówki pancerne, koszące ciężkimi cekaemami wszystko cokolwiek się ruszało, a nawet walące z długich luf swoich dział do pojedyńczych żołnierzy - za nimi Prut, rzeka przez którą prowadził jeden jedyny, prowizoryczny, beznadziejnie zapchany most. O odwrocie nie pomyślano; linia na południowej Ukrainie od Białogrodu na południu do Kowla na trasie kolejowej do Kijowa, którą należało opuścić już w 1943 roku, uchodziła za ostatnią, możliwą linię odwrotu. Gdyby Rusek przebił się dalej, przetoczyłby się przez Rumunię, gdyby zaś przebił się na Węgry, a potem przez Karpaty w głąb terytorium Polski, wtedy zachwiałoby się całe południowe skrzydło frontu wschodniego, co zmusiłoby do odwrotu również środkowy odcinek, po to żeby nie dopuścić do powstania wielkiego kotła, w którym dwie bezsilne grupy armii mogłyby zostać wybite do nogi. Tak więc nie było to żadne bohaterstwo; chodziło tylko o to, żeby wyjść z tego cało, kiedy Venno von Baldenow na widok T.34 generała Tołbuchina z 4 Frontu Ukraińskiego, który przyłączył się do 3 Frontu Ukraińskiego generała Malinowskiego, powiedział do swoich, potwornie zmęczonych ludzi: - Chłopcy, jeśli chcecie jeszcze kiedyś zjeść u mamy nóżki w galarecie i smażone ziemniaki oraz popić to zimnym piwem, to weźcie się w garść. Nie myślcie o niczym. Tylko ładujcie i strzelajcie, ładujcie i strzelajcie...Albo Iwany zawrócą, albo będzie po nas! Innej alternatywy nie ma! Chłopcy pokiwali głowami. Szef zawsze tak mówił, jakby wygłaszał wielkie przemówienie. Alternatywa. I to w obliczu przeszło trzydziestu stalowych potworów, huku, ważących sześćdziesiąt ton, stalowych gąsiennic. Czołgi szły same, bez siedzących na nich, lub biegnących pod ich osłoną, żołnierzy piechoty. Właściwie zrobiły sobie wycieczkę, z ciekawości, żeby zobaczyć jak zachowają się Niemcy, kiedy T-34 przejadą się po okolicy. Ta ziemia przecież i tak już na powrót do nich należała, a jeśli wielka ofensywa nie przetoczyła się jeszcze po Niemcach, to tylko dlatego, że Stalin, który czuwał nad tym wielkim uderzeniem, polecił podciągnąć z głębi Rosji na front zachodni jeszcze więcej wojska. Tak więc ładowali i odpalali, strzelali, aż do czerwoności rozgrzała się cienka lufa działa, posyłali pocisk za pociskiem w kierunku T-34, dobrze ukryci za niewielkim wzgórzem, w które pociski czołgów wbijały się, wyrzucając w niebo fontanny ziemi, wyrywały lej obok leja, aż wzgórze przybrało wygląd szarego szwajcarskiego sera. Odłamki, lecąc ze świstem w rozgarzanym powietrzu, ścinały zarośla i korony drzew. W tym piekle siedmiu mężczyzn wraz z kapitanem Baldenowem przycupnęło za lekkim działem przeciwlotniczym i spokojnie strzelało do każdego radzieckiego czołgu, który znalazł się najbliżej ich pozycji. Venno von Baldenow osobiście przejął przyrząd celowniczy i siedząc na metalowym siodełku działa namierzał cel, określał parametry i podawał dane. Po każdym trafieniu, kiedy z czołgu buchał w górę płomień, lub z hukiem wylatywała w powietrze jego wieżyczka, siedmiu żołnierzy wraz z kapitanem krzyczało "Hurra!", poczem zajmowało się kolejnym stalowym potworem. Po stracie szóstego czołgu Rosjanie wstrzymali działania rozpoznawcze. Czołgi stanęły długim szeregiem na otwartym terenie i skoncentrowały się na wstrzeliwaniu się w śmiercionośne wzgórze, osiągając jedynie to, że "szwajcarski ser" stawał sią jeszcze bardziej dziurawy. - Stoją! - powiedział kapitan von Baldenow. - Chłopcy, teraz mamy ich jak na tarczy strzelniczej. Trzeci z prawej, wygląda mi na bezczelnego drania. Po stracie dziewięciu maszyn reszta radzieckich czołgów zawróciła i z hukiem wycofała się. Ośmiu Niemców z niedowierzaniem obserwowało odwrót potworów do chwili aż pozostała po nich tylko chmura kurzu. Niewielkie działo i ośmiu ludzi powstrzymało radziecki wypad. Potworne napięcie opadło, serca biły przyspieszonym rytmem. Wyrzucali ramiona w górę, krzyczeli, jak szaleni tańczyli wokół działa, stawali na baczność przed Baldenowem żeby wykrzyczeć:- " Gratulacje, panie kapitanie!" - i -" Prosimy wybaczyć, panie kapitanie!", poczem ściskali swojego szefa, całowali go w policzki, i obnosili na rękach dookoła działa. Było to zupełnie nie wojskowe postępowanie, tak zachowuje się zwycięska drużyna piłkarska, ale byli przecież sami na całym, wielkim terenie, nikt tego nie widział, a z kapitanem Baldenowem można sobie było na to pozwolić. Był prawdziwym, jak mawiano, kumplem, a nie tylko posiadaczem srebrnych naramienników z dwiema gwiazdkami. Tak więc o bohaterstwie, mawiano wtedy, kiedy przekazywano sobie Venno von Baldenowa, który spędzał swój dobrze zasłużony urlop w Prusach Wschodnich, z majątku do majątku, kiedy przedstawiano mu córki w wieku stosownym do małżeństwa - wszak dwudziestoletni mężczyzna, posiadający wiele zalet, w tym również jako Baldenow stosowny majątek, dawno już powinien założyć własną rodzinę - natomiast o żadnym bohaterstwie nie było mowy wśród tych, którzy znali takie beznadziejne sytuacje frontowe z własnego doświadczenia. Tym nie mniej Venno w pełni rozkoszował się trzytygodniowym pobytem na łonie ojczyzny. Z niemieckiej grupy armiii Południowa Ukraina otrzymał sygnał: wniosek o przyznanie mu Krzyża Rycerskiego został wysłany! Nadano mu już natomiast Żelazny Krzyż I klasy, którego Vennowi brakowało, a który był niezbędnym stopniem do otrzymania noszonego na szyi Krzyża Rycerskiego. Baldenowowie nigdy nie uchodzili za świętych, nawet wtedy kiedy w swoim majątku Neu-Nomme łożyli na utrzymanie ufundowanego przez siebie kościoła, gdzie w niedzielę zasiadali w pierwszych ławkach, śpiewali "Naszą opoką jest Bóg" i zmieszani z tłumem chłopów podchodzili do ołtarza, by przyjąć komunię świętą. Jeśli chodzi o kobiety, to zachowywali się wobec nich jak potomkowie żubrów - samotników. Kobiety Baldenowów zawsze były wyrozumiałe, dlatego też ich małżeństwa były szczęśliwe i trwałe. Wiadomo było, że w pewnym wieku panowie na Neu Nomme wystrzelali już swoją amunicję. Wystarczało im wtedy samo podszczypywanie, chętnie jeszcze tu i ówdzie obłapiali damskie okrąłości, zadowalali się tym jednak, poczem uroczyście opijali swą wytrwałość butelką czerwonego wina. Podczas tych czternastu dni urlopu spędzonych w majątku Neu-Nomme, Venno zachwycił swoją nieujarzmioną męskością małą baronównę von Ebenhausen, baronównę von Ruguldi i owdowiałą baronową von Soulepp, nie pozostawiając im oczywiście najmniejszej nadziei, że po zakończeniu wojny mogłoby dojść do jakiegoś trwałego związku. Pojawiał się we dworach, jeździł z damami konno po polach i lasach, szukał i znajdywał odległe, nasłonecznione miejsca, spuszczał ze smyczy dwa towarzyszące mu zawsze w charakterze strażników psy myśliwskie, które chroniły go przed zaskoczeniem, poczem ku zachwytowi dam przypuszczał na nie, z pomocą swej nagiej broni, bezpośredni atak. Cóż to był za cudowny czas. Tego dnia Venno pojechał razem ze wszystkimi w pole. Podczas gdy na rozległych łąkach kolumny kosiarzy posuwały w długich szeregach żąc brzęczącymi kosami, rytmicznie wymachując wyklepaną stalą, inne kolumny, głównie dziewcząt z barwnych chustkach na głowach, w lekkich bluzkach i krótkich, lnianych spódnicach, zwoziły suche już siano. Grabiami podawały kopy siana do góry, na wozy, gdzie dwóch mężczyzn odbierało je i układało warstwa na warstwie. Również "panicz" Venno, stał na takiej górze siana na jednym z wozów, odbierał kopy od dziewcząt, obracał zręcznie widłami i ręką pozdrawiał żniwiarki na polach. Dalej, dalej, mnie nie dacie rady. Był to kawał chłopa. Stał wysoko, nagi do pasa, w samych tylko w obcisłych, spranych, drelichowych spodniach. Na ramionach, na plecach, na karku, na brzuchu i na udach muskuły rysowały się pod skórą niczym napięte postronki. Wytrenowane ciało, piękne, męskie, silne ciało. Dziewczyny dworskie wpatrywały się w niego błyszczącymi oczami. Drabiniasty wóz był już w trzech czwartych napełniony sianem, kiedy przez pole przygalopował starszy strzelec Hans Briszliszky. Machał kartką trzymaną w dłoni. Hans Briszliszky był ordynansem kapitana von Baldenowa. Udało mu się skończyć tylko cztery klasy wiejskiej szkoły, ale był kapitanowi niezwykle oddany. Znajdował się wśród tych siedmiu, którzy zniszczyli dziewięć T-34. Dostał za to Krzyż Żelazny II klasy - później, kiedy Baldenow miał już Krzyż Rycerski, dodano mu Krzyż Żelazny I klasy, srebrną odznakę niszczyciela czołgów i odznakę za udział w walce wręcz... - Jak już będzie po wszystkim - mawiał Briszliszky - zostanę blacharzem. Na początek blachy mi wystarczy... - Telegram, panie kapitanie! - zawołał Briszliszky i zatrzymał spienionego konia. - Przed chwilą przyszedł! Pilny. Venno przykląkł na sianie. Dziewczęta podtrzymujące siano żerdziami otoczyły wiankiem przebierającego nogami konia. - Krzyż Rycerski? - zapytał kapitan von Baldenow. - Nie, panie kapitanie! Wyjazd do Berlina! - O rany! Führer osobiście?... Ale sadzą się na uroczystość... - Jutro rano, ma się pan zameldować w Eberswalde... - Gdzie? - W Eberswalde. W szkole jeździeckiej. - Zwariowali? Jeździłem konno, kiedy inni lali jeszcze w pieluchy. - To jest rozkaz, panie kapitanie! - Już schodzę. Okazało się, że telegram rzeczywiście przyszedł z Berlina. Johannes von Baldenow, ojciec, sprawdził to już na poczcie w Aruvallo. Zgadzało się. Telegram. Z OKW! Wielcy bogowie wzywali Venno von Baldenowa do siebie. - To oznacza, synu, sztab generalny, bo cóż by innego - powiedział z dumą Johannes von Baldenow...- Jeśli samo OKW... Cała rodzina pobłogosławi cię, chłopcze! Następnego ranka Venno von Baldenow odleciał do Berlina z najbliższego lotniska. Depesza z OKW zastępowała wszystkie bilety, rozkazy podróży i zaświadczenia. Cudowny dzień, wspaniały lot. W dole przesuwała się rozległa, żyzna ziemia, kraj pól i lasów. Jeziora połyskiwały w słońcu niczym tafle srebra na zielonym suknie. Jakże piękne są Niemcy - pomyślał von Baldenow. Miejmy nadzieję, że uda nam się powstrzymać Rosjan. Miejmy nadzieję. Poltmann, Johann lat podporucznik Są piękniejsze miejscowości niż Mogilew. Ale nie ma - zdaniem podporucznika Poltmanna - innego polowego lazaretu, w którym by pracowały tak piękne pielęgniarki. Do tej pory był ranny trzy razy, ale zawsze tylko tak lekko, że nie starczało na leczenie w kraju. Lekarze sztabowi, do których trafiał - najpierw na wysuniętym punkcie opatrunkowym, potem w głównej izbie opatrunkowej, a wreszcie w szpitalu wojskowym na bezpośrednim zapleczu, za każdym razem starannie badali ranę, poczem kiwali głowami z współczuciem: - Znów nic, kochany! Postrzał! Straciłeś ćwierć kilo sadła z tyłka, a poza tym wszystko w najlepszym porządku. Pięć centymetrów wyżej, porządnie, na wylot przez półdupek, wystarczyłoby. Ale tak...Za tydzień będziesz mógł powiedzieć posługaczce w łaźni parowej, żeby ci rozmasowała bliznę. Poltmann znał Mogilew od dawna. Łowił już w Dnieprze ryby używając do tego wiązki granatów i na piaszczystej, nabrzeżnej skarpie zerżnął nie jedną "karbolową myszkę". W lazaretach Mogilewa, wśród aktoreczek frontowych trup teatralnych, wśród radiotelegrafistek, zwanych "błyskawicami", które pracowały w najrozmaitszych sztabach oraz w mogilewskiej centrali łączności podporucznik Poltman miał opinię swego rodzaju erotycznej sławy. Gdyby chodziło o niezwykłą potencję - ale przeciwnie, był on nieco wygodnicki i na tyle dziwak, że jeśli miał wybierać między krągłym biustem a tomikiem wierszy Hölderlina, decydował się na poetę. Towarzysze broni nazywali to "seksualnym snobizmem, który w zasadzie powinien być karalny", ale Johann Poltmann potrafił przycupnąć gdzieś w kącie nad zbiorem liryk i zatopiony w myślach tak intensywnie wpatrywać się w dal, jak gdyby ujrzał tam daleką gwiazdę, o wiele piękniejszą od naszej, rozdzieranej przez wojnę i nędzę planety. Tajemnica niebywałych sukcesów Poltmanna u kobiet tkwiła w jego włosach. Nie stanowiły one oczywiście źródła wszelkiej siły, jak u legendarnego Samsona, który potrafił zmiażdżyć marmurową świątynię, dopóki miał na głowie swoje pukle. Jednakże: włosy Poltmanna były jasnoblond, prawie białe i kręciły się w sposób tak piękny, naturalny i nieomal subtelny, że nie było kobiety, która nie pragnęłaby pieścicć ich bez opamiętania. W chwili najwyższej ekstazy nie obejmowały jego ramion, nie wpijały mu się paznokiami w plecy, nie oplatały nogami jego bioder, ani nie zaplatały rąk na jego szyi - nie, w chwili ekstazy wczepiały się obu rękami w jego jasne kędziory. - Johannowi to dobrze - żartowali koledzy oficerowie i podczas bibek śpiewali mu sto lat. - Jemu wystarczy, że zdejmie czapkę... II szpital polowy w Mogilewie, w którym leżał podporucznik Poltmann znany był z tego, że pracowały w nim najbardziej przystępne pielęgniarki. Dzieliły się na dwie kategorie: "Stare wyjadaczki", które przepracowały już wiele miesięcy w wielkich szpitalach na tyłach frontu i na których nic nie robiło wrażenia, chociaż żołnierzy wymyślali coraz to nowe sztuczki, żeby tylko sięgnąć pod spódniczkę oraz młodziutkie pomocnice pielęgniarek, dopiero przechodzące szkolenie, młodziutkie dziewczyny, które przeżywały tu swój "chrzest ogniowy". Był to chrzest ogniowy w pełnym tego słowa znaczeniu, ponieważ zmasowany atak, jaki na wpół wyleczeni żołnierze przypuszczali do tych nieświadomych rzeczy, pełnych idealizmu siostrzyczek, kierujący szkoleniem starszy lekarz sztabowy nazywał "świństwem, przeciw któremu należałoby wydać specjalne prawo wojenne". Płowe kędziory podporucznika Poltmanna wpływały destrukcyjnie na morale młodziutkich sióstr. Po pięciu dniach, które ze względu na swój postrzelony pośladek przeleżał na brzuchu, kiedy już mógł przyjąć normalną pozycję przeszedł się po lazarecie i dokonał wyboru. Była więc pewna mała czarnula wdzięcznie kręcąca tyłeczkiem i rzucająca wielce obiecujące spojrzenia; miała jednak, zdaniem Poltmanna, pewien feler: mówiła saksońskim dialektem zwalającym słuchacza z nóg. Jest to wprawdzie krzyż, który przez całe życie nosi ze sobą każdy, kto urodził się w tym zakątku kraju, ale kiedy Poltmann pomyślał, że słodka Carla w chwili uniesienia mogłaby powiedzieć:" Tylko uważaj, żebyś mi nie zrobił dziecka" w tym właśnie dialekcie ... Na to nie pomogło by żadne pieszczenie włosów... Druga faworytka nazywała się Elfryda i w sposób widoczny była typową przedstawicielką rasy germańskiej. Miała ładne, ale masywne nogi i ustawiczne kłopoty z bluzką, ponieważ jej piersi rozsadzały każde zapięcie, ponadto poruszała się po lazarecie krokiem, jakgdyby udawała się w pogoń za poświęconym Wotanowi niedźwiedziem. Posięście tej imponującej kobiety porównywano w II lazarecie mogilewskim do sportowego wyczynu. Koło łowieckie było też odpowiednio duże i ekskluzywne: poczynając od starszego lekarza "chorób wewnętrznych", który właściwie był ginekologiem z Recklinghausen i na takiego też wyglądał, co było dlań powodem do dumy, kończąc na sanitariuszu kapralu Hubercie Sincklu, o którym wtajemniczeni mawiali, że jako jedyny żołnierz nosi szyte na miarę spodnie, ponieważ normalne spodnie uciskały go w sposób zagrażający jego zdrowiu. Wszyscy, którzy uważali, że dadzą Elfrydzie radę, chwytali się różnych sztuczek Wszystkich odprawiła z kwitkiem. Elfrydę otaczała aura dumnej Thuseldy. Do czasu, aż przywieziono tam podporucznika Poltmanna z jego śmiechu wartym postrzałem w tyłek! Doświadczeni pacjenci lazaretu spodziewali się najgorszego. Co chwila leżącego jeszcze na brzuchu Poltmanna odwiedzały delegacje róznych oddziałów, aby mu uświadomić, że w lazarecie nr.II pracuje czterdzieści dziewięć pielęgniarek, w lazarecie obok - trzydzieści siedem, a w punkcie zbiorczym dwanaście. To razem dziewięćdziesiąt osiem "cipulek"! Nie licząc telegrafistek zwanych "błyskawicami". A więc kolego Poltmann: Czy to koniecznie musi być Elfryda?! Poltmann obiecał rzecz niemożliwą do spełnienia, ponieważ kiedy wreszcie po pięciu dniach zaczął chodzić i spotkał Elfrydę - naprawdę zupełnie przypadkowo - w pralni, gdzie zamierzał oddać brudną koszulę, Elfryda zapytała: - Panie poruczniku, czy one są prawdziwe? - Co? zdumiał się, nie rozumiejąc pytania, Poltmann. - Chodzi mi o kolor pana włosów. Czy pan je rozjaśnia? - Na froncie? - Oczywiście, co za głupie pytanie! - Elfryda uśmiechnęła się nieco zmieszana, dzięki czemu przestała na chwilę wyglądać tak germańsko. Ujawniła się w niej jakaś miękkość, która pozwalała domyślać się ukrytej, jak za zasłoną, czułości. - Można? - Co? - znowu spytał Poltmann. Kochani koledzy, pomyślał, nic na to nie poradzę. Czy człowiek może uniknąć swego losu?! - Dotknąć... - Czego? - Pana włosów, oczywiście - powiedziała Elfryda. Udawała urażoną, ale jej pięknie wykrojne usta uśmiechały się. - Jeśli sprawi to pani przyjemność, to proszę bardzo! Schylił głowę, a Elfryda zanurzyła obie dłonie w gęstwinie złocistych, jedwabnych pukli. Jej oddech stał się szybszy, piersi podnosiły się i opadały jak miechy, widział to dokładnie, ponieważ jego opuszczona głowa znalazła się w bezpośredniej bliskości jej biustu. Jeszcze raz wpiła się palcami w jego włosy i poczuł jak drżą jej ręce. - Dziękuję - powiedziała ochrypłym, dużo niższym głosem.- Niech pan da teraz, panie poruczniku, tę brudną koszulę. Poltmann opuścił pralnię z dziwnym uczuciem. Wieczorem wyszukał z posiadanego zbioru poezji Hölderlina szczególnie piękny wiersz, przepisał go starannie, ułożył kartkę na czworo, obciął sobie długi, jasny lok, włożył go do koperty a nocą wsunął ją pod drzwi dyżurki numer VI. Wcześniej zasięgnął informacji; Elfryda miała następnego dnia dyżur od godziny 4 rano do 12 w południe. Efekt był piorunujący. Podczas najbliższego wolnego dnia Elfryda i Poltmann spotkali się w szałasie nad Dnieprem i nie tracili czasu na gadanie. Ich miłość na wypchanym słomą sienniku była jak wulkan. - Noszę twoje włosy na piersiach, na gołej skórze - powiedziała. I rzeczywiście. Złocisty pukiel obwiązała nitką i powiesiła jak medalion na srebrnym łańcuszku. Spoczywał tam wygodnie między jej imponującymi piersiami. - W ten sposób stale cię czuję - szepnęła. - Przy każdym poruszeniu czuję cię na sobie, w sobie, pieścisz moje piersi. Podniecasz mnie. Szaleję za tobą. A do tego jeszcze ten wiersz. Jakiś ty zdolny... Podporucznik Poltmann zrezygnował z wyjaśniania, że poeta w zasadzie nazywa się Hölderlin. Może Elfryda nigdy nie słyszała o Hölderlinie - a zresztą, czy to ważne?! Miała miękkie uda, aksamitne usta i gorące, mocno owłosione łono... Idylla trwała pięć dni. Szóstego dnia szef II lazaretu wezwał go do swego biura i zmierzył wzrokiem od stóp do głów. Doktor Beckmann był specjalistą chorób płucnych z Hanoweru i uchodził za zamkniętego w sobie. - Spotkała pana kara boża - powiedział, pozwalając Poltmannowi, po zameldowaniu się, przyjąć pozycję "spocznij". - Panie podporuczniku - okres pańskiej rui w moim larazecie skończył się! - Panie doktorze, ja... - Żadnych usprawiedliwień, panie podporuczniku. Znam reguły gry, chociaż sam w niej nie uczestniczę. Udały się panu łowy , poruczniku "Złotowłosy". Wie pan, że tak pana nazywają? - Tak. Ale nic na to nie mogę poradzić... Doktor Beckmann podniósł w górę jakiś papier i pokazał go Poltmannowi. Ten nie mógł jednak przeczytać tekstu. Zobaczył tylko, że był to telegram. Ma pan natychmiast, tylko z podręcznym bagażem, udać się w podróż -panie podporuczniku. - Lekarz puścił depeszę, która sfrunęła na stół. - Rozkaz z Berlina. Z OKW! Samolot zabierze pana z Mogilewa do Mińska. Stamtąd poleci pan Fokkerem do Eberswalde. Widocznie bardzo pilna sprawa... - Napewno chodzi o mnie? Niemożliwe? - Poltman wpatrywał się w doktora Beckmanna nieprzytomnym wzrokiem. Berlin, myślał. OKW! Eberswalde. Rozkaz nadany telegraficznie... Nic z tego nie rozumiem. - Być może OKW zamierza wykorzystać pańskie loki do celów taktycznych? - powiedział doktor Beckmann i poczęstował Poltmanna papierosem. Było to nadzwyczajne wyróżnienie. Nikt w Mogilewie nie był w stanie przypomnieć sobie, żeby doktor Beckmann kogokolwiek czymkolwiek poczęstował. Ale skoro OKW przysłało depeszę...- Tyle się teraz mówi o różnych cudownych broniach... Poltmann uśmiechnął się kwaśno. Szybko wypalił papierosa , pożegnał się służbiście z doktorem Beckmannem i poszedł naprzeciw do kancelarii. Tam wszystkie papiery były już gotowe. Pisarz sztabowy uśmiechnął się złośliwie. - Pan podporucznik będzie musiał potajemnie odlecieć dziś wieczorem. - powiedział. - Niewielkie lotnisko w Mogilewie nie będzie w stanie pomieścić tych wszystkich zapłakanych wdów... - Idiota! - Poltmann odebrał papiery. - Co pan wie, kapralu, o tym telegramie? - Wystukali go i przyszedł. Nic więcej. - Niezwykle ciekawa informacja! - Poltmann wyszedł z kancelarii, zapakował do walizki najpotrzebniejsze rzeczy, ukrył się przed Elfrydą w małej knajpce w Mogilewie, a o zmierzchu kazał się zawieźć na lotnisko. Wyglądało to jak ucieczka. Pożegnanie na zawsze. Ale podporucznik Poltmann jeszcze tego nie wiedział. Adler, Detlev lat porucznik Bywają wojny toczące się szybko i wojny toczące się leniwie. W Norwegii, szczególnie w południowej części tej krainy fiordów w 1944 roku wojna toczyła się nadzwyczaj leniwie. Wprawdzie Rosjanie przełamali front na Oceanie Lodowatym i drobnymi atakami nieustannie zakłócali spokój w Kirkenes, ale niemiecka 20 Armia Górska dowodzona przez generała Rendulica panowała nad sytuacją. Na leżącej w okowach lodu północy nie oczekiwano nadzwyczajnych wydarzeń. Gdyby miało dojść do wielkiej radzieckiej ofensywy - w co nikt nie wierzył - to nastąpiłaby ona na środkowym odcinku frontu wschodniego i na południowej Ukrainie. Przełamanie frontu do Prus Wschodnich i w kierunku Odry i Łaby, wielki zwrot na południe przez Karpaty na niemieckie skrzydło: był to jedyny sposób, żeby osłabione armie niemieckie rozerwać i zamknąć w kotłach, albo popędzić przed sobą. Norwegia, cały północny front był przy tym zupełnie nie interesujący. W wypadku załamania się środkowego odcinka wielkiego frontu Norwegia stałaby się tylko mało ważnym dodatkiem do niego. Wyrostkiem robaczkowym tej wojny. Jak wiadomo: w fiordzie Sauda dobrze łowi się ryby. Jest to mały, wąski fiord, odchodzący od wielkiego fiordu Bokn, na którego końcu leży miasteczko Sauda, osłaniane przez wysoki grzbiet górski Kyrkjenutu położony 1602 metry nad poziomem morza. W górskich rzeczkach trafiały się nawet łososie, tłuste i silne, znakomicie rozwijające się w zasobych w tlen tutejszych wodach, w ostatnich latach dziesiątkowane, ponieważ strzelcy górscy zmienili swoje zwyczaje kulinarne i chętnie piekli na rożnie nie tylko górskie kozice, ale również dorodne łososie. Od czasu do czasu w fiordach następował jakiś wybuch, ale był to raczej sygnał, którym Anglicy przypominali swoją obecność, oblatując ten skalisty kraj od Tromsö na dalekiej północy do Stavanger na południu i znosząc tam swoje eksplodujące jaja. Narvik, Namsos, Trondheim, Andalsnes i Bergen to miasta, w których syreny wyły częściej, a artyleria przeciwlotnicza miała sporo roboty. Ale nie można było tego nazwać wojną. Nie teraz, w początkach czerwca 1944 roku. Kto w fiordzie Sauda mógł wylegiwać się na słońcu, zarzucać wędkę i ucinać sobie w ciągu dnia drzemkę, wdzięczny był losowi za to, że nie rzucił go do Rosji, albo do Włoch, lub też na front południowy do walki z jugosłowiańskimi partyzantami. Francja też pachniała prochem. W Anglii zbierało się na burzę. Przebąkiwano o wielkiej inwazji sprzymierzonych. Niemiecki wywiad informował o koncentracji wojsk angielsko-amerykańskich, wymieniając przy tym jakieś niesamowite liczby. Feldmarszałek Rommel, szef niemieckiej grupy armii B, podobnie jak generał-pułkownik von Blaskowitz, szef grupy armii G w samym sercu Francji, przestrzegali przed atakiem z zaskoczenia. Hitler siedzący w "Wilczym Szańcu" pod Kętrzynem, w Prusach Wschodnich, był jedynym, który w to nie wierzył. - Dlaczego generałowie zawsze muszą przesadzać? - pytał generała Keitla. - A już ten Canaris! Jego dane to kompletna bzdura! Porucznika Adlera wszystko to w ogóle nie obchodziło. Siedział ze swoją gromadką, oddziałem łączności, w małym, całym z drewna miasteczku Sauda, przeciągnął swoje druty i kazał ich doglądać, ponieważ również w Norwegii byli partyzanci, którzy wysadzali w powietrze mosty i kładki, podkładali ładunki wybuchowe w magazymach amunicji, niszczyli drogi, którymi dostarczano zaopatrzenie, przecinali przewody telegraficzne i strzelali z zasadzki do powracających z urlopów niemieckich żołnierzy. Ale Sauda leżała na uboczu podziemnej działalności. Nie miała żadnego znaczenia. Było to miasteczko nad fiordem z oddziałem niemieckich żołnierzy, którzy z nudów pełnili służbę koszarową jak: marsze ćwiczebne, apele z bronią, kontrola stanu ćwieków pod podeszwami górskich butów, sprzątanie kwater, ćwiczenia strzeleckie, sprawdzanie żelaznych racji z dwiema prezerwatywami włącznie (rany Julek - a gdzie niby można je było zużyć?!), którzy siadywali nad fiordem, tak jak ich szef, porucznik Adler, z wędką w ręku, albo w wytrzaśniętym skądś saperskim pontonie wiosłowali po wodach fiordu i zawodzili pieśni o Renie lub też, niczym w Bawarii, jodłowali. Detlev Adler nie był zbyt zamiłowanym rybakiem. Nie był również zamiłowanym myśliwym. Zwierzęta lubił tak bardzo, że właściwie powinien zostać wegetarianinem. Złowił rybę, oddawał ją swoim ludziom. Był podczas połowu sam, wypuszczał ją na powrót do wody. Najczęściej wylegiwał się na niewielkiej hali, na słońcu, teraz w początkach czerwca kompletnie nagi, ponieważ w osłoniętym od wiatru fiordzie Sauda było już dobrze ciepło. Obok stawiał radio i słuchał muzyki nadawanej przez niemiecką wojskową rozgłośnię w Oslo. Słuchał wszystkiego od koncertu symfonicznego pod dyrekcją Schmitta-Isserstedta po szlagiery "koncertu życzeń". Jeśli w programie trafiły się polityczne audycje z udziałem Goebbelsa i Hansa Fritsche albo serwis informacji frontowych wyłączał radio i kładł płytę na talerz patefonu. Słuchał "Jeziora łabędziego" albo "Coppelii" , a kiedy zabrzmiały tony Koncertu Fortepianowego nr 1 van Beethovena, zapominał, że leży na górskiej hali w dalekiej Norwegii. Berlińscy Filharmonicy pod kierownictwem Furtwänglerem. Przy fortepianie Wilhelm Kempff. Wtedy porucznik Adler stawał sią znowu tym młodym człowiekiem, który zamierzał uczyć się muzyki, ale musiał nałożyć mundur, ponieważ pewien pułkownik w urzędzie werbunkowym oświadczył: - Mój drogi, zdążysz sobie jeszcze pograć na baranich kiszkach! Ale najpierw musimy wygrać wojnę! Wtedy wszyscy zadmiemy w trąby, aż runą mury! Detlev Adler został dobrym oficerem. Pierwsze dwa Krzyże Żelazne otrzymał szybko jeden po drugim, miał też odznakę za walkę wręcz. Nigdy nie odniósł żadnej rany, ani nawet zadrapania. Jako jedyny z całego oddziału szturmowego we Francji uszedł z walki z życiem i do dziś nie mógł zrozumieć jak to się stało, że nie tylko nie jest ranny, ale w ogóle żyje. A przy tym nie można go było nie zauważyć. Miał 1,84 cm. wzrostu, masywnie zbudowany, o kanciastych rysach z wystającymi kośćmi policzkowymi. - Wyglądasz jak Iwan!- powiedział mu kiedyś kolega ze szkoły wojennej. - Ubrać cię w rosyjski mundur, a byłbyś znakomitą ilustracją do himmlerowskiej teorii na temat ras! Adler przyjął to obojętnie. - Urodziłem się w Dursupe - powiedział. Na Łotwie. Znasz Łotwę? Nie? To dużo straciłeś. Jezioro Angern i Zatoka Ryska, brzozowe lasy i rozległe pola, Bałtyk, gdzie na piaszczystej plaży można jeszcze znaleźć bursztyn. Kiedy Bóg tworzył tę ziemię, pokochał ją. Trudno było zrozumieć porucznika Adlera. Nikt nie wiedział czy kiedykolwiek modlił się - nigdy go nie widziano modlącego się. Ale że stawał się innym człowiekiem, kiedy słuchał Brahmsa, Mozarta czy Ryszarda Starussa - to mogli zaświadczyć wszyscy. W Oslo dyrygował nawet raz orkiestrą symfoniczną Wehrmachtu i potem - zupełnie nie w wojskowym stylu - płakał, kiedy nagrodzono go burzą oklasków. Niektórzy żołnierze opowiadali, że przypadkowo widzieli swojego "szefa", jak w drewnianym domu na skraju wsi Sauda stał naprzeciw adapteru, dyrygował cieniutką pałeczką i podobno miał nawet powiedzieć: -Toskanini, to wziąłeś za wolno! To jest vivace i trzeba grać w żywszym tempie! Południowa Norwegia. Fiord Sauda i jego wysokie na 1100 metrów skaliste brzegi. Cud natury, surowe, wyniosłe, nieprzystępne piękno. Mieniąca się srebrem woda, niewielkie, szumiące wodospady, wąskie, zielone hale, karkołomne górskie podejścia, ciemnozielone lasy iglaste. Jakże daleko, jak nieskończenie daleko od zgiełku wojny. Jednostka łączności jest po to, żeby słuchać wszystkiego. Nie tylko nadaje, ale i pośredniczy w przekazywaniu informacji, słyszy wiele z tego, co płynie po łączach, chociaż nie jest dla niej przeznaczone. Meldunki, narady dowództwa, rozkazy, wyroki, zawiadomienia o poszukiwaniu zaginionych, plotki i propagandowe slogany. Kiedyś dwóch majorów przez pół godziny blokowało całą linię: opowiadali sobie najgorsze, świńskie kawały i ryczeli ze śmiechu. Radiotelegrafista ze słuchawkami na uszach wszystkie dowcipy starannie zanotował. Tego dnia telegrafista oddziału III - starszy sierżant - wbiegł wąską ścieżką na halę, gdzie jego szef leżał sobie nago na słońcu i słuchał "Madame Butterfly" Pucciniego. Z marią Ceborati i Helgą Roswaenge. W wojsku nawet nagi porucznik jest porucznikiem. Przeto starszy sierżant Kreutzer trzasnął obcasami i zameldował służbiście: - Radiodepesza z dowództwa w Bergen. Pan porucznik ma się zameldować w Oslo! - Ci w Bergen chyba są pijani! - powiedział Adler. Przeciągnął się, założył ręce pod głowę i spojrzał prosto w słońce. Starszy sierżant Kreutzer bezradnie spoglądał z góry na swego nagiego dowódcę. - Wysłałem nawet depeszę z prośbą o wyjaśnienie, ale mnie straszliwie ochrzanili! Z czymś takim nie ma żartów, krzyczeli. Głównodowodzący w Oslo osobiście przekazał treść telegramu. - Co? spytał Adler. - Właśnie w tej chwili Roswaenge śpiewała:" Żegnaj, mój kwietny ogrodzie" Jej wysokie C było słynne na całym świecie, i nawet przy trzydziestopięciostopniowym upale powodowało, że ludzi przechodził zimny dreszcz. - Czego chcą ci z Oslo? - Żeby pan natychmiast zameldował się u naczelnego dowódcy w Norwegii. Natychmiast udał się do Berlina i bez zatrzymywania się jechał do Eberswalde. Do oficerskiej szkoły jazdy... - Mówiłem, że się uchlali! - Adler usiadł i podkurczył nogi. - Przyzwyczaiłem się do pobytu w górach. Na co mi konna jazda? Poza tym, takiego przeniesienia nie można załatwić rozkazem. Najpierw trzeba się porozumieć z zainteresowanym! A ja nie chcę. Nadajcie to, Kreutzer. Porucznik Adler pyta, dlaczego bez rozmowy wstępnej ma się uczyć jeździć konno. Starszy sierżant Kreutzer zmarszczył nos. To typowe dla szefa, ale już za późno na depesze. - Telegram, szefie, miał jeszcze drugą część - powiedział wolno.- A ta brzmi następująco: Oddział radiotelegrafisów przejmuje z tą chwilą podporucznik Henrici. Podporucznik Henrici znajduje się już w drodze do Saudy. Porucznik Adler może tym samym jeepem powrócić do Bergen. Stamtąd uda się w dalszą drogę. - Tym samym jeepem...! Ktoś im nasrał do głowy! - Wyłączył adapter z "Madame Butterfly" i wstał. Nagi biegał po niewielkiej hali w górę i w dół, poczem poszedł nad sam brzeg równiny i spojrzał w dół. Kilkaset metrów skalnego urwiska, poszarpane skały leżały u jego stóp. Ukradziony gdzieś przez żołnierzy saperski ponton kołysał się na prześwietlonej promieniami słońca wodzie. Dookoła pełno było kręcących się czarnych kropek. To głowy. Jego żołnierze podczas przedpołudniowych zajęć służbowych: nauka pływania. Przy tym wszyscy umieli pływać jak ryby. - Psiakrew, jadę do Oslo! - powiedział głośno. - Jak rozkaz to rozkaz! Ale nie dam się wykiwać! Kreutzer, ja tu wrócę. Podporucznik Henrici nie musi się nawet rozpakowywać. Za trzy dni zaśpiewamy znowu razem: "Dziewuszki z Północy - mają takie piękne pimpilipim..." Po południu do górskiej wsi Sauda przyjechał podporucznik Henrici, młody oficer, świeżo po szkole wojennej. Przyjechał zdobycznym angielskim jeepem. Adler czekał już z niewielkim bagażem, w którym znajdował się również gramofon i płyty. - Niech się pan pokąpie, panie kolego - powiedział Adler do Henriciego. - Niech się pan poopala, bo jest pan bardzo blady, złapie parę łososi - może pan skorzystać z moich wędek - wybierze na przejażdżkę statkiem i tylko niech się pan nie rozgląda się za spódniczkami. Nie ma tu ani jednej. Swoich gratów może pan nie wypakowywać. Niech pan poleniuchuje przez te trzy dni. Wszystko, co jest do zrobienia załatwi starszy sierżant Kreutzer. W poniedziałek jestem z powrotem...Niech pan pomyśli, co za idiotyczny pomysł: ja mam się uczyć konnej jazdy! Nie wrócił po trzech dniach. Słuch po nim zaginął. Kuehenberg, Asgard lat kapitan Tego dnia Elmfried Kuehenberg promieniał szczęściem: jego syn Asgard, kapitan walczący na rosyjskim froncie koło Orgajewa, w południowej części Ukrainy, przyjechał na urlop. Okazją do tego było przyznanie mu Złotego Krzyża Niemieckiego, zwanego w wojsku lekceważąco "sadzonym jajkiem". Order ten był nadawany tylko za wykazanie osobistym bohaterstwem w walce, dlatego też niektórzy oficerowie cenili go wyżej od Krzyża Rycerskiego, który większość otrzymywała za walkę "wraz z oddziałem". Generał-pułkownik Schörner, dowódca grupy armii Południowa Ukraina własnoręcznie przypiął Asgardowi Kuhenbergowi "sadzone jajko" poczem przyznał mu trzy tygodnie urlopu w kraju. - Gdzie pan mieszka? - spytał Kuehenberga. - Moja rodzina pochodzi z Inflant, panie generale - odpowiedział Kuehenberg.- Na północ od Dźwińska. Schörner nie zrobił na ten temat żadnej uwagi, tylko na pożegnanie uścisnął dłoń Kuehenberga mocniej niżby wymagały tego okoliczności mówiąc: - Życzę, żeby pan wrócił do oddziału cały i zdrowy, panie kapitanie. Kuehenberg podziękował, zrobił w tył zwrot i wyszedł. Od oficera sztabu grupy armii dowiedział się tego, czego Schörner nie miał odwagi powiedzieć: sytuacja jest nadzwyczaj trudna! Rosjanie w każdej chwili mogą rozpocząć wielką ofensywę. Zmasowanie wojsk oraz koncentracja czołgów i artylerii - jeśli wierzyć Canarisowi - osiągnęły rozmiary i potęgę, jakich nie znano w historii wojen. Tylko Hitler w to nie wierzył. Wegług niego cisza na wschodnim froncie była dowodem na to, że Rosjanie są u kresu sił, zmęczeni, wykrwawieni i po zimowej ofensywie do cna wyczerpani. Wszak w kwietniu wstrzymali ją. Niemożliwe więc, żeby w czerwcu znów byli w stanie rozpocząć nową, większą. Asgard Kuehenberg przyjechał do majątku Thernauen z zamiarem dobrego wykorzystania urlopu. Nie chciał wypoczywać, leniuchować, wygłaszać wśród znajomych pogadanek na temat sytuacji na froncie, ani zajmować się swą narzeczoną Luizą von Serlock. Po pierwsze, mierziła go myśl, że z powodu "sadzonego jajka" miałby być przekazywany sobie z dworu do dworu i czczony jako bohater, a po drugie z Luizą von Serlock zaręczono go niemal w kołysce. Rodziny Serlocków i Kuehenbergów przyjaźniły się od pokoleń i ostatnio szczęśliwym zrządzeniem losu w jednej rodzinie urodziła się dziewczynka, a w drugiej chłopiec, którzy tak wiekowo, jak i pod każdym innym względem idealnie do siebie pasowali. Tak więc uznano ua rzecz pewną, że Asgard i Luiza wezmą ślub, kiedy tylko skończy się wojna. Wojna! W majątku Thernauen nadal hodowano rasowe konie i uprawiano zboże, jak gdyby na wschodzie nie toczyła się wojna i radzieckie armie nie przygotowywały się do utworzenia gigantycznego kotła i albo zepchnięcia Niemców do morza, albo do ich systematycznej likwidacji. Celem, jaki sobie tu postawili Rosjanie było uderzenie w niemieckie serce na wschodzie: w Prusy Wschodnie! Przez jeden dzień Asgard Kuehenberg przyjmował gratulacje od właścicieli okolicznych majątków. Ściskał dłonie, pozwalał się fotografować, tańczył walca z damami. Wreszcie powiedział. - Ojcze, dość tego! - Przyniósł butelkę czerwonego wina i z rzeźbionego kredensu wyjął dwa kryształowe kieliczki. Przed kominkiem, w którym latem oczywiście nie palono, ale który o każdej porze roku stanowił ulubione miejsce starego Elmfrieda Kuehenberga, usiedli naprzeciw siebie i w milczeniu sączyli dobry trunek. Asgard zdjął mundurową kurtkę; Złoty Krzyż Niemiecki przeszkadzałby mu tylko. Nie zamierzał rozmawiać o osobistej odwadze, ale o szansach przeżycia. - Wiem, co zamierzasz powiedzieć - rozpoczął rozmowę Elmfried Kuehenberg. - Sytuacja na froncie nie wygląda dobrze. - Bardzo źle, ojcze. - Ale Führer już będzie wiedział, jak z tego wybrnąć. - Ojcze! - Asgard wpatrzył się w starego mężczyznę. - Nie zmuszaj mnie, żebym cię pytał, czy wierzysz w to, co Goebbels pisze co tydzień w " Das Reich"! Od Stalingradu nic nie robimy tylko cofamy się. Wszędzie same odwroty, przegrane bitwy, bezradne armie, dlatego że Hitler bezustannie zmienia dowódców. W ciągu jednego roku straciliśmy więcej, niż zdobyliśmy przez sześć lat. A to dopiero początek. Latem 1944 roku nastąpi koniec naszej rosyjskiej awantury. - Nie wierzę! - powiedział z uporem stary Kuehenberg. - I nie chcę słyszeć takich rzeczy z ust niemieckiego oficera, na którego piersi błyszczy Złoty Krzyż Niemiecki! A co dopiero od mojego własnego syna! - Ojcze... - Gdzie dowody? - Mam je! Oficer ze sztabu Schörnera, kiedy dowiedział się, że pochodzę z Inflant, powiedział mi w zaufaniu kilka rzeczy. - Akurat Schörner! - Elmfried zrobił lekceważący ruch dłonią, w której trzymał kieliszek na długiej nóżce. - Widzisz tu jakieś oznaki wojny? U nas panuje idealny spokój. To niemiecka ziemia i niemiecką pozostanie! - Odstawił kieliszek. - A ty, z tymi twoimi argumentami! Bardzo ich jestem ciekaw! - Nie zamierzam grać na emocjach i malować ci słodkich obrazków rodem z "Altany", tylko wymienię kilka wojskowych danych. Pod Narwą stoi Front Leningradzki pod dowództwem generała Goworowa, składający się z trzech armii! Pod Pskowem czeka 3 Front Bałtycki dowodzony przez generała Maslennikowa, z czterema armiami! Na Idrycę-Rosienie maszeruje, dowodzony przez generała Jeremienkę, 2 Front Bałtycki z trzema armiami. Fatalnie wygląda sytuacja koło Dźwińska: tam stoi 1 Front Bałtycki dowodzony przez generała Bagramiana, składający się aż z 6 armii! Naprzeciw Wilna stoi w pełnej gotowości bojowej 3 Front Białoruski dowodzony przez generała Czerniachowskiego, składający się z trzech armii. To jest, ojcze, razem dziewiętnaście świetnie uzbrojonych armii radzieckich przeciw czterem wykrwawionym, niemieckim armiom! Stoimy naprzeciw barykady, na którą składa się wiele tysięcy dział, wiele tysięcy czołgów i ponad milion czerownoarmistów. Wojsko wypoczęte. Uzbrojone po zęby. Z magazynami pełnymi paliwa. A my? Nasze "Tygrysy" walczą o każdy kanister benzyny! Na froncie, ojcze, na stanowiskach strzeleckich musimy wydzielać amunicję i liczyć każdy oddany strzał! Granaty ręczne przydziela się, jakby były na kartki. Nasi artylerzyści skaczą z radości na widok każdego samochodu z amunicją, jakby to była bożonarodzeniowa choinka. - Asgard wciągnął głęboko powietrze i przyglądał się zbitemu nieco z tropu ojcu. - Czy te dane, tato, nie wystarczą? - A Führer? - spytał Elfried cicho. - Wydał rozkaz: ani kroku w tył! - Więc jednak! - A jak ruszy wszystkie dziewiętnaście armii na raz? - Jesteśmy tylko zwykłymi, małymi ludźmi, synku. - Stary Kuehenberg ponownie napełnił kieliszki. - Patrzymy na wszystko z perspektywy mrówki. Natomiast Führer ogarnia wzrokiem całość! I Keitel! I Jodl! I Göring! Czy to wszystko głupcy? I to mówi, mój synu, oficer, który za wykazanie się osobistym bohaterstwem w obliczu wroga... - Tato, jaki to ma związek z naszą sytuacją? - Asgard zerwał się z miejsca. - Jeśli nie zaczniesz natychmiast działać, to twoja wiara w Hitlera oznaczać będzie dla ciebie wyrok śmierci! - Działać? - Stary Kuehenberg poczuł się dotknięty.- Co przez to rozumiesz? - Przyjechałem na urlop, żeby razem z tobą ewakuować nasz majątek... - Ewakuować? - spytał starzec, jak gdyby nie dosłyszał. - Tak, ojcze! - To znaczy wyjechać? Uciec? Zwiać przed ruskimi! Zostawić wszystko, czego dorobiliśmy się tu przez dwieście pięćdziesiąt lat. Majątek, lasy, jeziora, konie, pola - i po prostu uciec? Proszę, panowie komuniści - częstujcie się! My, Kuehenbergowie będziemy zmykać, niczym zające w polu! Do innego rewiru! Na Pomorze, do Meklemburgii, Brandenburgii - dokąd jeszcze, mądralo? - Do twojego brata, do Essen. - Będzie zachwycony, kiedy zjawię się tam ze stu siedemdziesięcioma końmi, stu dwudziestoma krowami, czterystu sześćdziesięcioma siedmioma świniami, stadem kur, gęsi i kaczek. Ma w Essen-Steele całe cztery pokoje z kuchnią. - Będziesz zadowolony, ojcze, jeśli pozwolą ci zabrać kilka walizek. Lepiej dziś niż jutro. Błagam cię! Ojcze! Kiedy Rosjanie ruszą, za sześć do ośmiu dni będą tutaj! - Mam zostawić twoją matkę? - spytał cicho stary Kuehenberg. Asgard drgnął. - Tato, mama nie żyje od siedmiu lat! - Ale leży w naszym parku, pod platanem! Mam ją zostawić Rosjanom? Jak możesz, chłopcze, wymagać ode mnie czegoś takiego?! - Ale ty żyjesz, ojcze! Ty żyjesz! I gdyby mama żyła, powiedziałaby: "Friedle, posłuchaj go! Ewakuujmy się! Może to pożegnanie jest tylko na krótko. Może kiedyś znów zobaczymy Thernauen." Tak by powiedziała! Stary Kuehenberg milczał dłuższą chwilę. I nagle zapłakał. Bezdźwięcznie. Z nieruchomą, kamienną twarzą, po której płynęły łzy. - Tato - zaczął cicho Asgard. - Można przecież spróbować zabrać mamę w cynowej trumnie. Tylko trzeba zacząć zaraz. Wiem od tego oficera ze sztabu: nie mamy dużo czasu. Lato 1944 będzie straszne. Elmfried Kuehenberg nie ewakuował się. Ale obiecał, że zrobi to zaraz po wyjeździe syna. Jego argumentacja nie była przekonująca, ale przepojona ojcowską troską: - Powinienieś, synku, spędzić swój ostatni urlop w Thernauen, beztrosko, wesoło. Kiedy odjedziesz na front, zlikwiduję godpodarstwo. Przyrzekam ci. Ostatecznie jesteś jedynym spadkobiercą. Chcę uratować tyle, ile się tylko da. Ale teraz, chłopcze, przez te trzy tygodnie powinieneś pochodzić po polach, po lesie, pływać w jeziorze, jeździć konno. Nie traćmy nadziei, Asgard. Cuda zdarzają się już tylko na wojnie. Dlaczego nie miałby się zdarzyć cud w Thernauen? Asgard wybrał się ze swoją, z góry wyznaczoną mu, narzeczoną na przejadżkę konną do lasu i wtedy okazało się, że Luiza von Serlock nareszcie znalazła okazję, żeby porozmawiać z nim o wspólnej przyszłości. - Nie wiem, jak ci to powiedzieć - zaczęła nieśmiało. Zatrzymali się na niewielkiej polance i właściwie powinni zsiąść z koni, wyszukać jakieś przytulne miejsce na mchu i jako narzeczeni, zachować się stosownie do okoliczności. Asgard roześmiał się szeroko i niedbale machnął ręką. - Kochasz innego. Żadnych komentarzy, Luizo. - Nie gniewasz się, Asgard? - Ani trochę. - Pochylił się do przodu i poklepał miękką szyję swego konia. Jeszcze nie umieliśmy chodzić, a już się mówiło- " Cóż to za piękna para!" - To bez sensu! Luizo, życzę ci wiele szczęścia. Ale zrób coś, do czego nie udało mi się namówić ojca: Uciekaj! Pomorze jest zbyt blisko! Jedź do Holsztyna, do twego wuja Edwarda. Albo do ciotki Marty do Plön. Wszystko, co leży na wschód od Berlina jest niepewne. - Jest naprawdę aż tak źle? - spytała Luiza szeroko otwierając zdziwione oczy. - To jedno wielkie gówno. - Asgard nachylił się ku niej i pocałował w czoło. - Kochanie, niedługo będziemy, jak król Kserkses, błąkać się po świecie nigdzie nie zaznawszy spokoju. Nasz kraj zostanie starty z mapy Europy. Kiedy wrócili do dworu, Elmfrried Kuehenberg trzymał swój "cud" w ręku i pokazywał go synowi. Promieniejący szczęściem, dumny ojciec. - Listonosz przywiózł to na rowerze godzinę temu. Depesza! Stary Kuehenberg nie pozwolił odebrać sobie przyjemności przeczytania tekstu depeszy: "Należy niezwłocznie wyruszyć w drogę do Berlina i zameldować się w Szkole Jazdy Konnej w Eberswalde. Wszystkie środki transportu są do pana dyspozycji. Powyższy telegram stanowi rozkaz wymarszu i jest dokumentem dla wszystkich placówek wojskowych. - v.Kettner. OKW-Führungsstab." Asgard wziął telegram z rąk ojca i starannie go przeczytał. Następnie podał Luizie. - I ty na to nic? - Twarz starego Kuehenberga przeszedł skurcz. - Przyjmujesz to tak obojętnie?! Chłopcze, to jest właśnie cud z Thernauen! Wycofują cię z frontu. Może w Eberswalde zostaniesz nauczycielem jazdy konnej?! Przeżyjesz wojnę! - Ten telegram brzmi idiotycznie - powiedział Asgard. - W 1944 roku -tuż przed inwazją we Francji i przed wielką radziecką letnią ofensywą -nie potrzeba nauczycieli konnej jazdy! A jeśli jednak w Berlinie ktoś tak uważa, to znaczy, że brak mu piątej klepki! - Kiedy jedziesz? - zapytał ojciec. Uratowany, myślał. Mój jedyny syn - uratowany! Nawet jeśli Rosjanie przełamią front - do Eberswalde nie dotrą nigdy. Nigdy! Najdalej na granicy Prus Wschodnich zostaną rozbici w pył. To sprawa honoru! Nigdy żaden czerwonoarmista nie postawi stopy na praniemieckicj ziemi! - Rozkaz jest wyraźny: "Niezwłocznie!" - Asgard złożył depeszę na czworo i wsadził do kieszeni. - Wszystkie środki transportu stoją do mojej dyspozycji. Wypróbuję to! Pożegnanie było krótkie. Nie tylko nie smutne, ale wręcz radosne. - Ojcze, pamiętaj, ewakuuj Thernauen jeszcze w tym tygodniu. Zacznij natychmiast! - Dobrze, chłopcze. Zrobię to. - Zatelefonuję z Eberswalde... - Oczywiście. Bądziesz zadowolony ze starego Kuehenberga. Asgar Kuehenberg nie zatelefonował. Nie miał na to czasu. Elmfried Kuehenberg nie ewakuował majątku Thernauen. Trzej radzieccy żołnierze zatłukli go kolbami karabinów. Zdarzyło się to pod wielkim platanem, przy grobie matki Asgarda. Wokół wszystko płonęło. Dwór, stajnie, stodoły, stadnina, wozownie. Dwieście pięćdziesiąt lat mrówczej pracy. Semper, Dietrich lata podporucznik. - Czasem ludzie mają szczęście...i nam się właśnie trafiło! Dziewięciu niemieckich żołnierzy w zachwycie stało wokół głębokiej jamy w ziemi, z której dochodziło stłumione pochrząkiwanie. Rosyjski chłop, którego samotnie położony dom właśnie przeszukali, załamywał ręce, płakał, wzywał wszystkich świętych, rwał siwe włosy z głowy, zgromadził wokół siebie rodzinę - żonę, trzy córki i dwóch zięciów i kazał im podnieść lament...ale nic nie pomagało. Kiedy w 1944 roku niemiecki oddział szperaczy trafiał na żywą świnię, to gwałtowna erupcja soków trawiennych była silniejsza niż jakakolwiek moralność. Kapral Sepp Hölzerlin wczołgał się do dołu i wyciągnął świnię za tylne nogi na powierzchnię. Zwierzak próbował rozdzierająco kwiczeć, ale mu to uniemożliwiono. Obwiązano mu ryj grubym sznurem; jednak świnie potrafią chrząkać również przez nos. Jak ludzie. Rosyjski chłop podjął decyzję i runął na kolana. A wokół niego sześć kobiet padło, jak rażonych gromem. - Germanskij, nic nie robić, my umrzeć! - krzyczał gospodarz. - My umrzeć. Mieć głód... - Wspaniałe bydlę! - zmeldował kapral Hölzerlin. Przytrzymywał zwierzę między kolanami i meldował służbiście: - Panie podporuczniku, ta świnia stawiała opór! To przejaw wrogiej działalności... Rejon Kowla, na południe od bagien Polesia, można było określić jako kompletnie wyjałowiony. Trzy i pół roku niemieckiej okupacji tego błyskawicznie opanowanego kraju, nie tylko nie odbudowało go, ale przeciwnie całkowicie zniszczyło. Zbrodnicza polityka zwolenników teorii rasistowskich z NSDAP i "oczyszczające" działania SS, która wszystkich Rosjan traktowała jak podludzi, spowodowało wyniszczenie kraju, a mieszkańców, początkowo przyjaźnie nastawionych do Niemców, bezmiernie rozczarowało i z czasem doprowadziło do tego, że rozgoryczeni, z pozoru cierpliwie znosili prześladowania, ale gdzie tylko mogli stawiali bierny opór. W 1943 roku, kiedy Rosjanie rozpoczęli zwijanie niemieckiego frontu, również w okolicach Kowla uaktywnił się ruch partyzancki, który swoje apogeum osiągnął teraz właśnie, w pierwszych dniach czerwca 1944. Komisarze polityczni, których nocą zrzucano ze spadochronami na tyły wojsk niemieckich, szczególnie na frontowym cyplu koło Kowla, i którzy na terenach aż do polskiej granicy organizowali chłopów do powstania, przynosili dobrą nowinę. Bieda wkrótce się skończy. Od Bobrujska po Włodzimierz Wołyński na południu od Kowla, to jest na całym wielkim łuku Frontu Białoruskiego, stało w okopach dziesięć gotowych do ataku armii: 1 Białoruski Front pod dowództwem generała-pułkownika Rokossowskiego! Na całej szerokości środkowego odcinka na rozkaz : "Na Zachód!" czekało pięćdziesiąt pięć samych tylko brygad pancernych i na każdym kilometrze frontu - dwieście pięćdziesiąt dział różnych kalibrów. Naczelne dowództwo objął marszałek Żukow. Długość frontu wynosiła pięćset sześćdziesiąt kilometrów, a na każdy z nich przypadało dwieście pięćdziesiąt dział... razem sto czterdzieści tysięcy zionących śmiercią paszcz! Do tego baterie rakiet, zwanych "organami Stalina", miotacze min, granatniki. Kto był w stanie ogarnąć te liczby, tego na widok osłabionych niemieckich dywizji ogarniała groza. Setki tysięcy ich żołnierzy nie miały żadnych szans na dotarcie choćby tylko do polskiej granicy... Nie zmieniało to faktu, że patrol pod dowództwem podporucznika Sempera znalazł na terenie samotnego gospodarstwa chłopskiego pod Kowlem ukrytą w jamie świnię. Kapral Sepp Hölzerlin rozwiązał sznurek ściskający ryj zwierzaka i teraz wieprz kwiczał i wrzeszczał ogłuszająco, usiłował wyrwać się spomiędzy kolan Hölzerlina, a nawet próbował gryźć. - Jego zachowanie, panie podporuczniku, jest zupełnie jednoznaczne! - przekrzykiwał świnię Sepp. Twarz mu promieniała. - Cholera, świeżutki boczek z kwaszoną kapustą! - Zamierzał też zrobić kaszankę i kiszkę pasztetową. A potem wieprzową pieczeń! - Stawianie oporu. Obraza niemieckiego Wehrmachtu! Posłuchajcie tylko! Co za krnąbrne bydlę! Żaden drwal tak nie klnie! Podporucznik Semper kiwnął głową. Dwóch ludzi odciągnęło świnię. Gdzieś dalej musiała dostać czymś w łeb, bo kwiczenie nagle umilkło. Tylko chłop nadal wzywał na pomoc wszystkich świętych, a kobiety zanosiły się płaczem. - Nie robię tego chętnie - powiedział podporucznik Semper płynną ruszczyzną, bez najmniejszego obcego akcentu. Chłop zamilkł. Kobiety przestały zawodzić. Nieprzytomnym wzrokiem wpatrywały się w niemieckiego oficera. - Gospodin lejtenant - wyjąkał chłop - pan mówi naszym jązykiem? Dietrich Semper machnął ręką. Nie zamierzał na ten temat dyskutować. - Pragnę tylko wyjaśnić, że rekwizycja jest w pełni uzasadniona! Bądźcie zadowoleni, że nie będzieci ukarani, i że ta nielegalnie wyhodowana świnia zostanie wam tylko zabrana. Przestańcie wrzeszczeć cieszcie się, że wyszliście z tego z życiem. - A co będziemy teraz jedli, gospodin lejtenant? - wyjąkał stary. - To coście tu dokoła poukrywali. - Podporucznik Semper pokręcił głową i uśmiechnął się słabo. - Dranie, znam ja wasze sztuczki! Jako chłopak sam budowałem ziemianki! A z tą świnią popełniliście błąd! Czegoś tak cennego nie trzyma się przy domu! - Gospodin lejtenant... Semper odwrócił się i ciężkim krokiem podążył za swoim oddziałem. Po stu metrach dogonił go. Kapral Hölzerin dźwigał świnię na plecach. Uderzeniem ogłuszył ją tylko i teraz nadsłuchiwał, czy żyje. Nie chciał, żeby nagle wyzionęła ducha, potrzebował jej krwi do salcesonu i kaszanki. Jedna świnia na czterdziestu trzech mężczyzn to nie jest dużo. Ale jeśli każdemu przypadnie choćby odrobina na dnie menażki - i tak będzie to prawdziwa uczta po tym, co serwuje codziennie polowa kuchnia. Zaopatrzenie było marne. Na tyłach płatnicy i pracownicy intendentury, grubi i tępi, siedzieli w pełnych magazynach i do frontowych oddziałów wysyłali co do grama tylko tyle, ile było wyliczone. Przy każdej dostawie prowiantowi klęli w żywy kamień, a bezsilni kucharze stojąc nad kotłami przysięgali, że jak tylko dopadną te grube świnie z intendentury to im nogi z tych tłustych dup powyrywają. Również w 6 kompanii podporucznika Dietricha Sempera wybuchła awantura. Kucharz chciał całą świnię wsadzić do kotła, starszy sierżant - szef kompanii głośno opowiadał się za chrupiącą pieczenią, a kapral Hölzerlin upierał się, żeby zrobić salceson, kaszankę, kiszkę pasztetową i głowiznę w galarecie. - Taka głowizna to raj w gębie - krzyczał. - Panie podporuczniku, kucharz chce mi zabrać głowiznę! Ostatecznie zdecydowano podzielić świnię na trzy części. Kuchnia polowa dostała część najlepiej nadającą się na grochówkę i do kwaszonej kapusty. Szefowi kompanii przypadły cztery kawały mięsa, które niezwłocznie nadział na rożen. Zaś Hölzerlin kręcił się wokół aluminiowych naczyń kuchennych przygotowując galarety i kiszki. Ale zanim Semper zdążył dokonać lustracji wszystkich trzech świńskich zespołów, wydać opinię i wyrazić uznanie, telegrafista zaczął dawać mu znaki obiema rękami. - Panie podporuczniku - coś dla pana! Z batalionu. Zwariowali! Zabierają nam pana... W jednej chwili w oddziale zapanowała cisza. Świnia, bohaterka dnia, stała się nagle nieważna. Bulgotała w kotle, skwierczała na rożnie i zastygała w naczyniach z galaretą. Nasz podporucznik ma wyjechać? Od nas? Tak powiedzieli ci z batalionu? Chyba zgłupieli... Dietrich Semper podszedł do radiostacji i nałożył na uszy słuchawki. Z batalionem oddalonym o cztery kilometry na północ i pułkiem stacjonującym niedaleko Kowla, miał bezpośrednie połączenie telefoniczne. Na drugim końcu linii przy aparcie był sam dowódca batalionu, kapitan Hatterscheidt. - Jak nazywa się twój radiotelegrafista, Dietrich?- zapytał, kiedy Sempera zameldował się. - Słyszałem wszystko. Jeszcze nie zwariowałem! Meldunek o radiotelegrafiście złożycie mi po przybyciu do batalionu. Co w tej chwili robicie? - Panie kapitanie, zamierzam właśnie przystąpić do degustacji gotowanej brzuchowiny, wieprzowej pieczeni z rożna i głowizny w galarecie... - Pozwolisz, że teraz ja zapytam: upiłeś się, Dietrich? - Schwytaliśmy partyzanta. Wieprza o wadze dwa, przecinek dwie dziesiąte centnara! Przyślę panu kawał pieczeni, panie kapitanie... - Przywiezie mi ją pan sam, podporuczniku Semper. Kiedy kapitan Hatterscheidt zamiast nieco poufałego Dietrich, używał oficjalnej formy- podporuczniku Semper, znaczyło to, że sprawa jest służbowa. - Dywizja przekazała nam rozkaz OKW: Ma się pan natychmiast udać do Berlina. Ja jeszcze nie zwariowałem...najwyżej ci z OKW! Znacie Eberswalde? - Nie. - Ja też nie. Tu piszą: Oficerska Szkoła Jazdy. - No to w OKW rzeczywiście zgłupieli... - Nic na to nie poradzimy, Dietrich. Niech pan przyjeżdża do batalionu. W drodze do pułku może pan skorzystać z mojego "kubełka". Wszystko się wyjaśni. Może chodzi o jakiegoś innego Sempera. I - Dietrich - nie zapomnij o mojej pieczeni! Podporucznik Semper nie zdążył spróbować ani kawałka z tej wspaniałej świni. Ale kiedy odjeżdżał, kapral Hölzerlin zawołał za nim: - Panie podporuczniku, zostawię dla pana słoik z głowizną. I kawał kaszanki! Do zobaczenia! Nie było żadnego "zobaczenia". Nie chodziło również o żadnego innego podporucznika Sempera. Wraz z odjazdem kubełkiem kapitana Hatterscheidta, podporucznik Semper przestał istnieć. von Labitz, Bodo lat major Płodzić dzieci, dużo dzieci, zdrowych dzieci, nordyckich dzieci, gwarantów utrzymania rasy panów, przyszłych władców świata, geniuszów powstałych w wyniku połączenia się germańskich genów - było zawsze celem narodowo-socjalistycznej polityki ludnościowej. Ktoś kiedyś powiedział: "W naszych dzieciach uwidocznia się wieczność". Nie ważne kto to był. Rosenberg czy Himmler, czy nawet Baldur von Schirach - pierwszy przywódca młodzieży Rzeszy. Ktoś inny powiedział: - " Dziś dzieci, jutro wrogowie". Ale to dotyczyło tylko ludzi nie będących Niemcami. Młoda, niemiecka matka i ojciec - dzielny Niemiec - któż lepiej mógł uosabiać witalność narodu? Na trasie linii kolejowej Kiszyniów - Odessa, na południe od Tyraspolu na południowej Ukrainie, oddaleni niecałe siedemdziesiąt metrów od pierwszej linii radzieckich okopów, intendent sztabowy 6 armii, po wielu nagabywaniach, umożliwił urządzenie wspaniałego bankietu.Z batalionu dostarczono dziesięć puszek mięsnych konserw, dwadzieścia butelek koniaku i dwie piaskowe babki, prosto z dywizyjnej piekarni. Na cieście piekarze wymalowali lukrem napis: "Niech żyje nasz dowódca!" Major von Labitz był wzruszony. Czuł się zaskoczony uroczystością. Podlegli mu oficerowie do ostatniej chwili trzymali języki za zębami i otworzyli drzwi do "sali bankietowej", kiedy całe przyjęcie było już gotowe. Salę bankietową urządzono w opróżnionej stodole; stały tam teraz biało nakryte stoły, krzesła, rżnięte, kryształowe kieliszki, porcelanowa zastawa, sztućce. Ordynansi w olśniewająco białych, wykrochmalonych, drelichowych kurtkach serwowali kolejne dania: zupę ogonową, gulasz z kluskami i galaretkę owocową z waniliowym sosem. Królewskie jedzenie na specjalną okazję: major Bodo von Labitz został ojcem. Pierwsze dziecko. Syn! William Heiko von Labitz. Matce, Enrice von Labitz, z domu hrabinie von Saalsfels udało się, mimo przeciążenia całej sieci łączności radiowej, nadać do feldmarszałka von Kleista w grupie armii A telegram, którzy też istotnie doszedł do celu przeznaczenia: " Urodził się dorodny syn, waga - 3856, długość - 54 cm. Matka i dziecko zdrowi. Niech żyją Niemcy!" Być może to ostatnie zdanie zmobilizoweało grupę armii do przekazania dalej wiadomości, która ani pod względem technicznym ani taktycznym nie miała dla działań wojennych najmniejszego znaczenia. W majorze von Labitzu wywołała szaloną radość. Dorodny chłopak! Nieco późno - ojciec miał już trzydzieści jeden lat, a matka dwadzieścia osiem - ale dotychczas von Labitz całą swoją energię, zgodnie z rodową tradycją von Labitzów, poświęcał robieniu wojskowej kariery. W długiej tradycji Labitzów nie było jeszcze członka rodziny, który zdejmując mundur, nie zawiesiłby na ścianie, jako pamiątki, generalskich epoletów. Również Bodo von Labitz znajdował się na najlepszej drodze do przyniesienia rodzinie kolejnego zaszczytu: krytyczny stopień majora, przekroczył barwurowo i ukończył już kurs szkoleniowy na oficera sztabu generalnego. Krzyż Oficerski otrzymał już w 1943 roku podczas walk odwrotowych pod Odessą. Nie było więc powodów do obaw, że Bodo von Labitz mógł się wyrodzić. Ukoronowaniem jego dotychczasowej drogi życiowej był syn. William Heiko. Urlopowe osiągnięcie - jak mawiano. Właściwie nie planowany, ze względu na karierę, ale Enrica, z domu hrabina Saalsfels, była podczas ostaniego urlopu męża tak spragniona miłości, tak pełna oddania i przejawiała taką, niemal sportową, wytrwałość, że plany Boda stopniały w jej objęciach zamierzony interruptus nie doszedł do skutku. Późniejszy meldunek:" Kochanie, jestem w ciąży" stał się okazją do filozoficznych rozmyślań i listu, który zaczynał się słowami: Moja kochana, słodka, zawsze przy mnie obecna! A więc będziemy mieli dziecko. Prawdziwy owoc miłości. Oby Bóg zechciał sprawić, żeby żył w lepszych, niż my, czasach. Jeśli wygramy tę wojnę, nie będzie już więcej wojen. To my będziemy czuwali nad tym, by na świecie panował ład. A ład ten oznacza: pokój, szczęście i dobrobyt dla wszystkich narodów! Modlę się o to, żeby jako pierwsze dziecko urodził się nam syn. Niemcy potrzebują silnych następnych pokoleń... I tak przez trzy strony. Trudno mieć to Bodo von Labitzowi za złe. Był wychowany w takiej właśnie tradycji. Wszyscy znani mu wujowie byli generałami; kogokolwiek z wielce rozgałęzionego klanu Labitzów odwiedził, musiał stawać na baczność przed złotymi galonami i pąsowymi generalskimi wyłogami. Historia rodziny sięgała, w sposób udowodniony, czasów cesarza Fryderyka II Staufera. Kto nosi na plecach taki historyczny garb, nie może prosić Boga o nic innego, tylko o silnego syna. Na chwałę Niemiec. Uroczystość w stodole udała się nadzwyczajnie, jeśli oczywiście mierzyć ją stopniem upicia się gości. Zaproszeni byli wszyscy oficerowie czterech batalionów pułku. Wieczorem niespodziewanie nadjechał swoim Horchem dowódca dywizji. Generał-major Labborth przywiózł kwiaty, wyrzeźbioną z brzozowego drzewa rosyjską chatę - jako prezent dla chłopca, żeby pamiętał o bohaterskich latach swego ojca - i sześć butelek francuskiego szampana! Przez całą, długą drogę z Epernay do Tyraspola nad Dnieprem Generał Labborth nie pisnął o tym ani słowa. Szampan po prostu był; intendent sztabowy zgromadził czternaście skrzynek tego trunku w centralnym magazynie i nie odnotował tego w żadnym spisie. Czy można czternastoma skrzynkami szampana obdzielić całą armię? Była to jedna z wielu drobnych osobliwości tej wojny, wobec których historycy staną kiedyś bezradni: nie było amunicji, benzynę dla czołgów wydawano odmierzając pojedyńcze litry, na pierwszą linię frontu wysyłano jako zaopatrzenie dla wojska - najnowszy wynalazek - suszone płatki kartoflane, marmolada była robiona ze wszystkiego poza owocami, bloki sztucznego miodu można było rąbać siekierą. Kompanijni piekarze domagali się mąki i drożdży. W wojskowych warsztatach pracowano rozlatującymi się narzędziami. Ale : w magazynach znajdowały się skrzynie szampana, sterylne opakowania pełne prezerwatyw i całe stosy kartonów z podpaskami. I nikt za to nie odpowiadał! Oficerowie zgromadzeni w "sali bankietowej" nie byli zbytnio zachwyceni pojawieniem się generała Labbortha. Należało mniej chlać, wstrzymać się od zbyt głośnych śpiewów, a przede wszystkiem od wpuszczenia tylnymi drzwiami kilku kobietek. Tyraspol był małym miastem, ale kobiety, tu w pobliżu rumuńskiej granicy, owiewanej wiatrem znad Morza Czarnego, zachwycały klasyczną urodą: czarnowłose, z płonącymi oczami, smukłe, giętkie, z pięknymi piersiami, a po zapadnięciu zmroku kochliwe jak kotki. Wojna? Od kwietnia front milczał. Kilka potyczek, nie ma oczym mówić. Straty dzienne - kilku ludzi, można się przyzwyczaić. Wszędzie słyszało się, że Rosjanie też już mają dość. Jeńcy i uciekinierzy z Armii Radzieckiej powtarzali to samo. Zręczny manewr radziecki mający wprowadzić przeciwnika w błąd? Od Biełgorodu nad Morzem Czarnym do Jass nad Prutem naprzeciw 8 i 6 armii niemieckiej oraz 3 i 4 armii rumuńskiej stał 3 Front Ukraiński marszałka Malinowskiego i Front Ukraiński generała Tołbuchina. Dziewięć rosyjskich armii rwących się do decydującej walki, do rozbicia niemieckiego południowego skrzydła. Życie w Tyraspolu było cudowne. Była to błogosławiona ziemia. W czasach pokoju uprawiano tu winorośl, z której wytwarzano ciężkie, czerwone wino. Słynny był pochodzący z Odessy koniak. Ziemia ta była jednym wielkim urodzajnym ogrodem. Ale wojna zadała mu rany. Pola zmieniły się w stepy, zielskiem porosły winnice. Zabrakło mężczyzn. Kto nie służył w Armii Czerwonej, tego niemieccy łowcy głów pod wodzą komisarza Rzeszy Sauckla powlekli w ciężarowych wagonach do Niemiec. Zamiast uprawiać winorośl, produkowali dla Niemiec granaty albo wydobywali w niemieckich kopalniach węgiel. A przecież Ukraina była w stanie wyżywić całe Niemcy i wszystkie niemieckie armie! Tymczasem "polityka podludzi" zwróciła się jak bumerang przeciwko Niemcom. Dochodziła północ, kiedy generał Labbroth, objąwszy po ojcowsku, za ramiona majora von Labitza, odciągnął szczęśliwego ojca na stronę, w kąt stodoły. - Cygaro? - zapytał. - Dziękuję, panie generale. - Labitz pozwolił Labbrotowi podać sobie ogień, poczem wypuścił dym z cygara na stronę. Było rzeczą niestosowną dmuchać generałowi prosto w twarz. - Minęła północ, Labitz. Mamy nowy dzień. Ten, który minął był pana wielkim dniem. Dniem pana pięknej, młodej żony i pana dorodnego synka. Złamałem wprawdzie rozkaz, ale uznałem, że kilka godzin nie ma większego znaczenia. Mam dla pana coś jeszcze. - Jeszcze coś, panie generale? Czuję się zażenowany... - Nie wiem, czy to dobry prezent. - Sięgnął do kieszeni munduru i wyjął z niej kartkę papieru. - Pilna depesza z OKW. Wzywają pana do Berlina. - Kolejny kurs dla oficerów sztabowych? - Raczej nie. Eberswalde. Szkoła Jazdy Konnej. - To jakiś żart, panie generale. - Nie wydaje mi się, żeby w OKW siedzieli szczególnnie dowcipni ludzie. Nie sądzę również, żeby w obecnej, bardzo złej sytuacji, mogło się to zmienić. Tekst brzmi jasno: Ma się pan natychmiast zgłosić w Eberswalde. Jutro o siódmej rano samolot zabierze pana z Kiszyniowa! Sprawdziłem w grupie armii. Oni tam nic nie wiedzą. OKW powtarza z uporem: To sprawa Sztabu Dowodzenia. Koniec! - Drogi Labitz, wypijmy jeszcze jednego szampana za zdrowie pańskiego syna Williama Heiko. I w drogę, do Kiszyniowa, i dalej do Berlina! Był to ostatni szampan w życiu majora Bodo von Labitza. Swego chłopca, Wlliama Heiko, nie zobaczył nigdy. Dallburg, Alexander lat podchorąży W składzie każdej kompani, poza normalnymi żołnierzami, znajdują się, jak gdyby ich automatycznie przydzielano, trzy szczególne wyróżniające się typy: kompanijna fujara, zwana też durniem, niezmiernie pyskaty starszy sierżant, zwany szefem i chłopyś, którego wszyscy otaczają ojcowską opieką, czyli kompanijny beniaminek. Powiedzenie o "boskim życiu we Francji" podchorąży Dallburg potraktował dosłownie. Świeżo po szkole wojennej, przydzielony do 914 regimentu 352 dywizji piechoty celem przejścia próby frontowej, trafił do Normandii w czasie, kiedy francuski teatr wojny można było opuścić tylko odnosząc obrażenia w walce wręcz: obrażenia te zwały się tryprem. Podchorąży Dallburg, w wieku dwudziestu lat wyglądał tak młodo, że natychmiast został beniaminkiem kompanii. Na dziecięcej buzi i w wielkich niebieskich oczach zdawało się malować pytanie:- Pardon, czy ja się mylę, czy tu jest wojna?- Tak więc zaraz po przyjeździe Dallburg wprowadził się do małego, zarekwirowanego przez niemieckie wojsko, mieszkania w miejscowości Grandchamps-les-bain, romantycznego miasteczka nad morzem, z plażą i portem w niewielkiej zatoczce, z kawiarnią przy nabrzeżnej promenadzie - o ile można tak nazwać biegnącą wzdłuż wybrzeża ścieżkę oraz z barem pod nazwą "Bistro St. Jacques". Służba była beznadziejniue nudna. Normalny wojskowy dryl: czyszczenie broni, marsze ćwiczebne, rozbudowa bunkrów wzdłuż wybrzeża, minowanie wyznaczonych odcinków, wznoszenie przeciwpancernych zapór. - Nigdy tu nie wejdą! - mawiał dowódca kompanii - porucznik Lippe. - Musieliby zgłupieć! To wybrzeże jest nie do zdobycia! Jeszcze na wodzie wystrzelalibyśmy kolesiów co do nogi. Jest pan to w stanie sobie wyobrazić, Dallburg? Płyną z drugiej strony, prosto na nasze działa! I co z nich zostaje? Trzeba by tego szukać później z mikroskopem! A poza tym mamy przecież Rommla. Dallburg, wasze przeszkolenie frontowe musi wyglądać inaczej! Co należało przez to rozumieć, porucznik Lippe demonstrował swoim stylem życia: mieszkał w Grandchamp-les-bain w pięknym domu tuż obok plaży u pewnej młodej, piersiastej francuskiej wdówki i dzięki dużej ilości wina i znakomitemu jedzeniu, mimo aktywnej działalności seksualnej, nabierał ciała. Często spacerował z papierosem w kąciku ust, w baskijskiej czapce na głowie, w rozpiętej koszuli i w rozdeptanych płóciennych pantoflach, jak gdyby całe życie spędził w chłostanej morskim wiatrem Normandii. Nic nie wiedział o kłopotach swoich generałów. Nie miał pojęcia, że po drugiej stronie Kanału w Anglii nastąpiła koncentracja amerykańskiej armii generała Bradleya i brytyjskiej armii generała Dempseya, ani o tym, że generał Montgomery, stary przeciwnik Rommla, jeszcze z Afryki, przejął dowództwo nad jednostkami inwazyjnymi, oraz że całą akcją, pod kryptonimem "Overlord", kieruje amerykański generał Eisenhower. Wojska sprzymierzonych czekały tylko na dobrą pogodę. Cztery tysiące okrętów transportowych czekało w gotowości bojowej, sześćset okrętów wojennych miało zapewnić wojskom alianckim osłonę artyleryjską, dwa tysiące pięćset ciężkich bombowców i siedem tysięcy myśliwców bombardujących było gotowych do startu. U południowych wybrzeży Anglii sto siedemdziesiąt sześć tysięcy żołnierzy, wyposażonych w niesamowite ilości broni niecierpliwie spoglądało w niebo. Kiedy pojawi się słońce? Kiedy ustanie wiatr? Kiedy będzie można wreszcie wyruszyć przez morze do Francji? Weźmiemy Niemcy w kleszcze: od zachodu USA i Anglia, od wschodu sowieci, na południu, we Włoszech - Amerykanie, Anglicy, Nowozelandczycy i Kanadyjczycy, w południowej Francji oddziały inwazyjne składające się z Francuzów oraz dywizje oddziałów kolonialnych pod generałem Lattre. Roku 1944 Niemcy nie przeżyją. Ale któż miałby to wszystko wyjaśnić podchorążemu Dallburgowi? Może jego szef kompanii? Leżał właśnie z Adrienne, "swoją" cycatą wdówką, przy oknie otwartym na taras, w pokoju z widokiem na morze i uczestniczył w bezpośredniej walce wręcz aż skrzypiały sprężyny małżeńskiego łoża. Cała kompania zajęta była próbą uporania się ze zbyt zdrowymi warunkami życia w Normandii i starszy sierżant Felix Bülles, matkujący swoim żołnierzom i czując się odpowiedzialnym za kompanijnego "beniaminka", po czterech dniach jego obecności w jednostce powiedział: - Chłopcy, coś trzeba z tym zrobić! Nasz beniaminek boi się bab! No, coś takiego! Jeszcze napewno z żadną nie spał! Ten malec jest niewinny, jak dziewica! Mam pomysł: podłożymy mu Gabrielę! Ona zrobi z niego mężczyznę. Gabriela. Gwiazda "Bistra St. Jacques!" Mała, drobna, lalkowata, o błyszczących oczach, szczupłych nogach i ruchliwym tyłeczku. Było w niej coć wzruszająco dziecięcego, promieniowała z niej święta niewiność - i na tym właśnie polegało jej wyrafinowanie. Kto spędził z Gabrielą noc w jej maleńkim pokoiku na mansardzie, następnego dnia meldował sią w izbie chorych z objawami kompletnego wyczerpania. Gabriela natomiast w "Bistro St. Jacques" ćwierkała od świtu jak skowronek. Alexander Dallburg wprowadzony do bistra przez swego szefa Felixa Büllesa wpatrywał się w Gabrielę rozmarzonym wzrokiem. Równie rozmarzonym wzrokiem spoglądała nia niego Gabriela. - Bonjour mademoiselle - powiedział Dallburg. Jego francuski był bez zarzutu. W krajach bałtyckich były dwa języki, które członkowie szaconych rodzin mieli obowiązek znać: rosyjski i francuski. - Pani jest piękna... A Gabriela odpowiedziała: - Merci, monsieur. Jest pan bardzo miły. Nie taki jak inni. Oni, już po pięciu minutach chcą... Z tą chwilą kompania poszła u Gabrieli w odstawkę, "beniaminek" stał się obiektem uwielbienia, a starszy sierżant Bülles został wyzwany od bydlaków. Trzy dni później Gabriela sprowadziła się do niewielkiego mieszkania Dallbura w domu niedaleko plaży. Pokochała chorążego wielką, prawdziwą miłością, która przeszła wszelkie jego oczekiwania. Wszystko, co było przed tym zniknęło, jak starte gąbką ze szkolnej tablicy. Teraz napisano tam: Gabriela i Alexander. - To prawdziwy fenomen! - stwierdził starszy sierżant Bülles. - Znam to z Kolonii. Kiedy kurwa się naprawdę zakocha... W Grandchamps-les-bains rzeczywiście żyło się jak w raju. Ale również w raju są drzwi, którymi można wejść do środka, ale i opuścić to rozkoszne miejsce. Porucznik Lippe, który trzy razy dziennie pojawiał sią w swojej kancelarii, spojrzał w osłupieniu na pisarza, kiedy ten pokazał mu otrzymaną właśnie depeszę. - Komunikat nadany przez telefon, panie poruczniku. Wszystko zanotowałem. To przyszło z dywizji. - Z jakiej? - Z naszej 352! - Neumann - śmierdzicie calvadosem jak stara beczka! - Porucznik Lippe wyrwał pisarzowi kartkę z ręki. - Byłem przekonany, że w dywizji dawno zapomnieli o naszym istnieniu! Co? Chodzi o Dallburga? Coś takiego! - Przeczytał depeszę i spoglądał teraz na pisarza z głupią miną. - Pflanzl, czytaliście to? Starszy szeregowy Pflantzl przyjął wojskową postawę: - Przecież zapisałem to, panie poruczniku! - Tam w dywizji musieli się urżnąć! Dallburg ma wyjechać? Do Berlina? Dopiero stamtąd przyjechał! Teraz rozkazy wędrują wolniej niż ludzie! Minęli się w drodze. Zaraz zadzwonię. W 352 dywizji piechoty, której sztab mieścił sią w pięknym, romantycznym zameczku z wieloma małymi wieżyczkami, mieli inne zmartwienia niż sprawa chorążego Dallburga, czy też wątpliwości porucznika Lippe. Najnowsze meldunki zapowiadały, że wojska niemieckie znajdują się w obliczu inwazji sprzymierzonych. Niemieckie rozpoznanie dostarczyło zdjęcia lotnicze, które dosłownie zatykały dech w piersiach. Rommel błagał Hitlera o pomoc w załataniu dość dziurawego frontu na terenie Francji. Domagał się nowych dywizji. Odpowiedź Keitla była jednoznaczna: - A skąd je wziąć, panie kolego? Z frontu wschodniego nie można zabrać absolutnie nikogo, z Włoch też nie. Musi się pan zadowolić uzupełnieniem z kraju. A to oznaczało: młodych chłopców, prawie dzieci. Przeszkolonych w trybie pilnym. Podczas pierwszej nawały ogniowej zaczną płakać, albo wzywać na pomoc mamy. Porucznik Lippe z pięknego Grandchamp-les-bains został przez telefon porządnie zrugany. Rozkaz rzeczywiście nadano w OKW, jak można było w to wątpić, sprawa jest paląca, podchorąży Dallburg powinien właściwie już od dawna być w drodze... Lippe odłożył słuchawkę. Starszy sierżant Bülles podrapał się w nos. - Gdzie jest Dallburg? - spytał Lippe. - Między nogami Gabrieli, a gdzie miałby być? - odprał Bülles. - Pójdę po niego! - Ja się tym zajmę. - Porucznik Lippe wsiadł do "kubełka" i pojechał w kierunku plaży. Drzwi do mieszkania Dallburga nie były zamknięte na klucz. Gabriela z rozwianymi czarnymi włosami, w jedwabnym szlafroku, krążyła po pokoju gwiżdżąc jak ptak, wesoła i szczęśliwa. W maleńkim mieszkanku pachniało mocną kawą i świeżymi croissantami. Dallburg, półnagi, golił się przed lustrem w łazience. Na widok porucznika, tak jak był, z pędzlem w dłoni i pianą na policzkach, natychmiast stanął na baczność. W oczach Gabrieli pojawił się strach. Kobiecym instynktem wyczuła niebezpieczeństwo. - Dallburg - zaczął Lippe ojcowskim tonem. - Naprawdę bardzo mi przykro, że wyrywam pana z tego gniazdka, ale walczyć trzeba nie tylko w łóżku, lecz również na froncie. Rozkaz wymarszu! - Rosja? - spytał cicho młodziutki Dallburg. Liczyłem się z tym - pomyślał. Któregoś dnia musiało do tego dojść. Francja nie jest właściwym miejscem na udowadnianie przydatności bojowej dla podchrążego, który chciałby zostać podporucznikiem. Nie obecna Francja. - Spudłował pan - Lippe potrząsnął przecząco głową. - Z powrotem do Berlina! Do Eberswalde. OKW błaga o pana... - OKW? Dlaczego? - Niech się pan zapyta Keitla! Już, niech się pan kończy golić, wskakuje na pożegnanie na Gabrielę - to już ostatni raz - i pędem, jak po ogień, do dywizji! Wydaje się, że najchętniej wysłaliby pana do Eberswalde rakietą. Porucznik Lippe opuścił mieszkanie, żeby nie przeszkadzać Dallburgowi w pożegnaniu. Pożegnanie było ciche i rozdzierające. - Sprowadzę cię do Niemiec, cherie... - powiedział Dallburg. - Po wojnie weźmiemy ślub. Kocham cię. Kiwnęła głową, zapięła mu mundur, automatycznymi ruchami oczyściła szczotką, poprawiła pas. Kiedy wkładał czapkę i sprawdzał w lustrze swój wygląd, rozpłakała się. Nie odprowadziła go drzwi i nie pomachała na pożegnanie przez okno. Kiedy z dołu doszedł ją trzask zamka, usiadła bez słowa, z nagle postarzałą twarzą, przed lustrem, w którym jeszcze niedawno przeglądał się. Wzięła ze stołu mosiężną popielniczkę i z całej siły cisnęła nią w lustro. Bezmyślnie wpatrywała się w odłamki szkła, które rozprysnęły się po całym pokoju. - Adieu! - załkała, nie wychodząc z odrętwienia. - Och, cette guerre infernale... Przyjeżdżali do Eberswalde w dziesięciogodzinowych odstępach. Najczęściej jednomotorowymi samolotami kurierskimi, typu Fokker, które mogły lądować również na prowizorycznych lotniskach, na przykład na splantowanym polu. Mały Dallburg przyleciał jako ostatni, nie dlatego, że z Normandii było dalej niż z Rosji, ale dlatego, że w 7 armii generała Dollmanna, dokąd przewieziono Dallburga z dywizji, kazano niepozornemu podchorążemu czekać. Samolot kurierski do Berlina dla pojedyńczego człowieka? Na miłość boską... Właśnie nadeszły nowe zdjęcia z rozpoznania lotniczego. Według nich południowa Anglia była jednym wielkim wojskowym obozem. Gdyby się miało pod ręką kilka eskadr bombowców i koniecznych do ich osłony myśliwców, każda bomba trafiałaby w dziesiątkę. Ale gdzie są te bombowce? Gdzie jest niemiecka Luftwaffe marszałka Rzeszy Göringa? Amerykańskie i brytyjskie eskadry bombowców niemal bez przeszkód leciały w głąb Niemiec dokonując planowych zniszczeń miast, fabryk broni, tras zaopatrzeniowych, magazynów paliwa, przybrzeżnych umocnień. Pojedyńcze niemieckie myśliwce krążyły wokół alianckich eskadr bojowych jak oszalałe trutnie. Główne zadanie spadło na obronę przeciwlotniczą. Noc w noc setki reflektorów przeszukiwały niebo nad Niemcami, szczekały setki przeciwlotniczych dział - kilka drobnych ukłuć w tej masie samolotów, które podczas każdego nalotu spuszczały na niemieckie miasta deszcz tysięcy ton materiałów wybuchowych. W powietrzu panowali alianci. Walka o przestrzeń powietrzną nad Niemcami dawno już była przegrana. Czas kiedy Göring mówił: "Jeśli choćby jeden nieprzyjacielski samolot pojawi się nad Niemcami to mogę się nazywać Meier" dawno minął. " Ilu Meierów mamy w Niemczech? Jednego! Meiera Rzeszy! Pozostali Meierowie musieli zmienić nazwiska". Za powtarzanie tego dowcipu, ze wzglęgu na jego rozkładowy wpływ na siły obronne, płaciło się więzieniem, obozem koncentracyjnym, albo - jeśli trafił się szczególnie surowy sędzia - nawet życiem! Wielki Dzień X wydawał się być blisko. Ale ani głównodowodzącemu na Zachodzie - feldmarszałkowi von Rundstedtowi, ani dowódcom grupy armii B i C - Rommlowi i Blaskowitzowi nie udało się uzyskać u Hitlera nic poza ostrym warknięciem. Ostatnie rezerwy zostały już ściągnięte skąd się dało. Stare hasło " Na dziesięciu wrogów przypada jeden niemiecki żołnierz" kursowało znowu. W nowej sytuacji ten stosunek sił znów się zgadzał. Nikt tylko nie mówił o niesamowitej przewadze materialnej wroga. Minister uzbrojenia Speer stał w obliczu zburzonych fabryk zbrojeniowych i pustych magazynów z zaopatrzeniem. Nie było już żadnych surowców. I właśnie teraz jakiś tam podchorąży chce dostać samolot kurierski do własnej dyspozycji?! Tylko z powodu jakiegoś telegramu z OKW? Jeśli im tak na tym podchorążym zależy, to niech sami przyślą po niego samolot... Mały Dallburg, sercem wciąż jeszcze przy Gabrieli, nadal pod wrażeniem bolesnego pożegnania, błąkał się po pokojach dowódców i zewsząd go wyrzucano. Wreszcie zlitował się nad nim oficer łącznikowy z Luftwaffe i załatwił podróż - prawie osiem godzin po jego przyjeździe do dowództwa armii. Podróż odbywała się skokami. Najpierw do Paryża, potem do Brukseli, z Brukseli do Hanoweru i dopiero stamtąd do Berlina. W Berlinie, gdzie się grzecznie zameldował, natychmiast przydzielono mu samochód, który zawiózł go do Eberswalde. Przed tym musiał jeszcze napisać meldunek w sprawie guzdralstwa placówek wojskowych we Francji. - Typowe - powiedział jeden z oficerów w OKW. - Tajną bronią Francji są kobiety, wino i koniak! Jak tam się kiedyś zacznie, to święty Boże nie pomoże! Nawet do ucieczki są za grubi... Niesprawiedliwa ocena. Wnet miały się zacząć wielkie żniwa śmierci. Tak więc Alexander Dallburg pojawił się jako ostatni w mieszkalnym skrzydle Oficerskiej Szkoły Jazdy w Eberswalde, gdzie ulokowano dziesięciu odkomenderowanych tu oficerów. Byli całkowicie izolowani, jak gdyby byli chorzy na jakąś zaraźliwą chorobę. Tylko ich pokoje były zajęte, cała pozostała część traktu mieszkalnego ziała pustką. Każdego świeżo przybyłego witał pewien podpułkownik o nazwisku Hansekamp tak wylewnie, jakby byli od lat zaprzyjaźnieni. Uściski dłoni, pytanie o podróż, swobodnie rzucony żart rozluźniły jednak napiętą atmosferę. Ale kiedy każdy z przybywających do Eberswalde zadawał oczywiste pytanie:" O co właściwie chodzi? Co my tu właściwie robimy?" podpułkownik Hansekamm odpowiadał dyplomatycznie: - Panowie, nie zostałem upoważniony do rozmawiania na ten temat. Pan pułkownik von Renneberg, zaraz po powrocie z głównej kwatery Führera, wszystko panom wyjaśni. Główna kwatera Führera? W związku z nimi? Najpierw panowie zapoznali się ze sobą. Podporucznik Semper, który na pocieszenie po nie zjedzonej wieprzowej pieczeni zabrał ze sobą z Kowla dwie butelki wódki, postawił jedną z nich, kiedy von Labitz przyznał się, że właśnie urodził mu się syn - William Heiko. Wszyscy zebrali się u Asgarda Kuehenberga, któremu dostał się największy pokój z przepięknym widokiem na teren do konnej jezdy i dalej na malowniczą okolicę. I właśnie na to zaimprowizowane przyjęcie trafił Dallburg. Przyszedł prosto od podpułkownika Hansekamma, miał za sobą uścisk dłoni i powitalny dowcip i też już wiedział, że zajmują się nim w głównej kwaterze Führera. Dallburga powitano tak, jak gdyby był przydzieloną do grupy maskotką - beniaminkiem. Przyjął to z pokorą. Widocznie było mu to pisane dopóty, dopóki wyglądał tak młodo, jakby szkolny mundurek tylko dla zabawy zamienił na wojskowy mundur. Pogratulował Labitzowi potomka, wypił kieliszek wódki, zakaszlał - była to jego pierwsza wódka w życiu -poczem powiedział: - Dowiedziałem się od pana Hansekamma że jestem ostatni. Po mnie nie przyjedzie już nikt. Jesteśmy w komplecie! Baron von Baldenow rozejrzał się dookoła: - A więc jest nas dziesięciu! - powiedział i zastanowił się chwilę. - Dziesięciu oficerów... - Małego Dallburga też zaliczył. Ostatecznie podchorąży jest stopniem wstępnym do podporucznika. - Na których spoczął wzrok Führera! -dokończył Solbreit. Również tu, w Eberswalde, pozostał pyskaczem. - Czym sobie na to zasłużyliśmy?! Za co ta kara? Nikt się nie roześmiał. Na niczyjej twarzy nie pojawił się nawet cień uśmiechu. Asgard Kuehenberg pochylił się, nalał sobie jeszcze jeden kieliczek wódki i spojrzał na przezroczysty płyn: - Jedna sprawa zwraca uwagę: wszyscy pochodzimy z najbardziej na wschód położonych terenów Niemiec. Z Prus Wschodnich. Nawet krajów bałtyckich. Wszyscy zaczęli wypytywać się nawzajem, skąd pochodzą. Szybko odkryli coś, co zwiększyło ich podejrzliwość: wszyscy mówili po rosyjsku. I to znakomicie, bez akcentu. Już sam fakt, że wszyscy pochodzili ze Wschodu nie mogło być czystym przypadkiem. Ale to, że niektórzy z nich mieli rosyjskie matki, a inni zdarzało się wychowywali się razem z rosyjskimi rówieśnikami, inni znów, po zajęciu państw bałtyckich przez Związek Radziecki, chodzili do rosyjskich szkół - to wszystko zmuszało do zastanowienia. Czy jeden z nich nie powiedział nawet, że jest prawdziwym Rosjaniniem - synem rosyjskich emigrantów? - To nie może być przypadek! - wykrzyknął Poltmann. Był niezwykle podniecony. Złociste, piękne loki wiły się wokół jego głowy jak setki maleńkich wężyków. - Wiem już, że zostaliśmy wybrani przez OKW jako pochodzący z różnych miejscowości na Wschodzie! Ale co to może znaczyć? - Może mamy stworzyć chór kozaków dońskich? - Ten przeklęty pyskacz Solbreit. Wypił najwięcej wódki ze wszystkich i teraz wskoczył na krzesło. Pozostali przyglądali mu się w milczeniu. - Panowie, towarzysze broni, a teraz, żeby wypróbować nasze umiejętności, zaśpiewamy piosenkę o czarnej dziurze. Trzy, cztery... Podparł się pod boki i zaczął całkiem przyjemnym głosem: - I tak sobie tratatata, tratatata - W dupie ciemnej gra tratatata - Dupy światło nie zaszczyca tratatata - Ni ze słońca ni z księżyca tratatata! - Cierpliwiśmy być powinni - Bośmy sami sobie winni! -Tratatata! Piard! - Znakomicie! - powiedział Berno von Ranowski. Solbreit zszedł z krzesła i usiadł. Jego zapał ostygł. Każdy z pozostałej dziewiątki wiedział, że był to wyraz najwyższej niepewności. Inni czuli się podobnie. Ta niesamowita izolacja i niepewność losu wzmagała napięcie bardziej niż podczas pobytu na froncie oczekiwanie na radzieckie kontrnatarcie. Tam było wiadomo: na przeciwko leży Iwan, zaraz podniesie się z okopów i dołów strzeleckich i nadejdzie ziemistobrunatną falą. Artyleria już mu toruje drogę, rozrywa niemieckie zasieki, granaty na nowo przeorują leje wyrwane w ziemi poprzednim razem... Tymczasem tu nie wiedziało się nic. Wyczuwało się tylko, że jowialny humor, z jakim witał ich podpułkownik Hansekamm, stanowił przykrywkę dla jakiejś grubszej sprawy. OKW - główna kwatera Führera - dziesięciu oficerów - wszyscy ze Wschodu... - Coś mi świta - powiedział nagle Detlev Adler. - Zostaniemy przydzieleni do armii Własowa albo do kozackiego pułku von Pannwitza. Będzieny namawiać miłujących wolność Rosjan, żeby zostali w niemieckim wojsku. Co za gówno! - Jeszcze jedną piosenkę? - spytał Solbreit stłumionym głosem. -" W Honolulu, w kraju amazonek I na Samoa - wszędzie jest tak samo. Idą dziewczynki Do miasta na tańce Bez koszulek i majtek Tylko z listkiem figowym Który dziurki ma..." - Dosyć - powiedział stanowczo Labitz. Słychać było, jak Solbreitowi klapnęła szczęka. Labitz po raz pierwszy zachował się zgodnie ze swą rangą majora. - Wszyscy mamy tego po dziurki w nosie! Jutro rano postaram się wydobyć z Hansekamma coś więcej niż tylko "główną kwaterę Führera". Chodźmy spać! Jedno napewno jest jasne: nie będziemy się tu uczyć konnej jazdy! Eberswalde zostało pomyślane jako kryjówka dla nas. Dowiem się dlaczego nas tu schowano! - Panowie, otwórzmy jeszcze jedną butelkę wódki - zaproponował Semper. - Co wypijemy, to nasze. Kto wie, czy od jutra nie zaczną nas poić mlekiem prawomyślności. Cała dziesiątka jednogłośnie zaakceptowała tę propozycję. Druga butelka wódki zaczęła krążyć po pokoju Kuehenberga. Na zewnątrz była cicha noc, rozświetlona promieniami księżyca. W stajniach zmęczone konie chrapały i parskały. Wartownik, z karabinem przewieszonym przez ramię, wędrował samotnie dookoła bloków. Z dali dochodził stłumiony odgłos wybuchów. Nalot. "Wieczorna modlitwa Meiera". Ale Eberswalde stanowiło oazę spokoju. Otoczone sosnami. Nagrzane letnim słońcem. Nocą ziemia oddychała tym ciepłem i pokrywała się rosą. Koło trzeciej nad ranem Solbreit zaśpiewał jeszcze jedną świńską piosenkę, poczem wszyscy rozeszli się do przydzielonych im pokojów i ociężali od wypitej wódki zwalili się do łóżek. Tylko Kuehenberg siedział nadal przy oknie i spoglądał na padok zalany księżycową poświatą. Mam na dzieję, że zdążą ewakuować Thernauen. Gdyby zaczęli teraz, to mogliby jeszcze zabrać rozpłodowe ogiery i kilka dobrych klaczy. Stanowiłyby dobry zadatek dla dalszej powojennej hodowli. Ojcze, nie zwlekaj! Następnego ranka usiedli za stołem z zaczerwienionymi oczami i niesmakiem w ustach. Dwóch ordynansów obsługiwało ich bezszelestnie i z wielką atencją. Również do posiłków wydzielono dla nich specjalne pomieszczenie; znajdowało się na końcu wydzielonego korytarza. Pytanie obu kaprali, którzy ze swobodą zawodowych kelnerów serwowali kolejne dania, o co tu właściwie chodzi, było całkowicie pozbawione sensu. Tak więc śniadanie przebiegało w milczeniu, spoglądano na siebie przekrwionymi oczami, aż Peter Radek powiedział to, co wszyscy myśleli: - Mój drogi Semper, tę pana wódkę to chyba pędzili w piekle! Zawsze to tam piliście? - Zawsze! - I mogliście jeszcze potem widzieć ruskich? - I to jak! Dwa razy większych! Dzięki temu celniej strzelaliśmy i Iwany strasznie się nas bały... Kilku uśmiechnęło się smutno. Frontowe życie! Jeszcze wczoraj tkwili w samym jego środku - a teraz siedzieli przy biało nakrytym stole, zastawionym dobrą porcelaną, jak w hotelu "Adlon" i używali do chleba noża i widelca. Podpułkownik Hansekamm zszedł do nich, kiedy już kończyli kawę, a ordynansi częstowali papierosami. Cieniutkie pałeczki, pachnące sianem, noszące oficjalną nazwę "Papierosów Orientalnych". Solbreit, Adler i Semper mieli jeszcze przy sobie rosyjskie "papyrosy". Panowie rezygnowali więc z cienkich pałeczek i kopcili rosyjskie zielsko. Byli już do nich przyzwyczajeni, podobnie jak do ich gęstego i żółtego jak siarka dymu. - U nas nigdy nie było much! - powiedział Solbreit, specjalista od nadprypeckich moczarów. - Kiedy cała kompania paliła jednocześnie, to ginęły nawet ich jajka. Podpułkownik Hansekamm pozdrowił zebranych, już od drzwi dając znak, żeby siedzieli i nie zwracali uwagi na stopnie wojskowe. Wykonał ruch ręką, który oznaczał: wszyscy jesteśmy kolegami. Czy to podchorąży Dallburg, czy major Labitz - wszyscy stanowimy jedną rodzinę. Rzucił okiem dokoła i usiadł obok Solbreita - co zostało przyjęte z pewną dozą lęku, ponieważ impertynencja Solbreita nie znała granic - i obdarzył wszystkich uśmiechem. - Był to pierwszy i ostatni raz, kiedy panowie jedli nożem i widelcem - powiedział. - Już do obiadu zostaną podane tylko same łyżki. Noże - tylko w razie absolutnej konieczności. Chleb proszę brać ręką i odgryzać po kawałku. Wędlinę można przytrzymywać palcami, a potem z apetytem je oblizywać. Zapewniam panów, to prawdziwa rozkosz! Dziesięciu mężczyzn wpatrywało się w podpułkownika Hansekamma zupełnie nie rozumiejąłc o co chodzi. Labitz rzucił Solbreitowi ostrzegawcze spojrzenie. - Ani słowa, chłopcze! I tylko nie spytaj: kto tu pił wódkę - my czy pan? Jeszcze tu nie jedno usłyszymy. - Więc jednak! - powiedział Deltev Adler. Hansekamm uniósł brwi. - Szkolenie Kozaków u von Pannwitza...Nie rozumiem tylko dlaczego nagle robi się z tego taką tajemnicę. To przecież jest od dawna tajemnica poliszynela... - Pana podejrzenia nie sprawdziły się. Podpułkownik Hansekamm roześmiał się beczącym głosem, co spowodowało, że wydał się jeszcze sympatycznniejszy. Był wysokim, dość grubym mężczyzną, po którym widać było, że lubi dobre jedzenie, ciężkie Bordeaux i swoją żonę, z którą mieszkał w trzypokojowym mieszkaniu w wiejskim domu położonym niedaleko Szkoły Jazdy Konnej. Było to służbowe mieszkanie. Pochodził z Soest. - Urodzajna okolica - zwykł był mawiać. - Całe pola warzyw! Równina Soesterska! Jako dziecko nie mogłem patrzyć na sałatę i kalafiory. - Cokolwiek byście panowie nie wymyślili, będzie to błąd! Hansekamm wziął cienki papieros. Radzieckie kopciuchy były nie dla niego, nie należał do ludzi znajdujących upodobanie w machorce i wódce pędzonej z ziemniaków. Jego sąsiad Solbreit podał mu ogień.- Nic jeszcze panom nie mogę powiedzieć, musimy czekać, aż pułkownik von Renneberg wróci z głównej kwatery Führera. Bez błogosławieństwa Führera prosimy uważać się za uprzywilejowanych gości OKW. - A z błogosławieństwem Führera? - to był Solbreit. - Skończą się żarty. - Oczywiście! - tym razem był to Kuehenberg.- Trudno wyobrazić sobie, panie podpułkowniku, że ściągnięto nas tu z frontu, po to żeby nauczyć nas innych manier przy stole, o czym pan przed chwilą wspomniał. Gdyby tylko o to chodziło... Hansekamm machnął ręką i dalej palił swoje "Orienty." - Von Renneberg dawno powinien już być z powrotem. Wydaje mi się, że u Führera nie poszło tak gładko, jak się tego spodziewaliśmy. - Po prostu trudno jest wyjaśnić Führerowi, dlaczego jego oficerowie powinni przytrzymywać kiełbasę na chlebie palcami. Solbreit! Labitz spojrzał na niego karcącym wzrokiem. Solbreit wzniósł ramiona w geście przeproszenia i zaciągnął się papierosem, tonąc w kłębach trującego dymu. Ale Hansekamm był jak najdalszy od tego, żeby dać się sprowokować drobnymi impertynencjami. Roześmiał się serdecznie po czym spojrzał na zegarek. - Zechcą panowie przejść ze mną do sali wykładowej? Dziesięciu mężczyzn podniosło się jak na komendę. Sala wykładowa! To słowo wsprowadzało w błąd. Czego będą się uczyć, lub kogo nauczać? Co za gówno - może jednak konnej jazdy? Rolnika z Bałtyki będą uczyć jeździć konno? Z rozkazu Führera? Czy ten świat stanął na głowie? Sala wykładowa, przypominająca małą klasę szkolną, znajdowała się obok "pokoju stołowego". Dziesięć krzeseł w dwóch rzędach, na ścianie wielka mapa. Przed nią niewielki stolik i jeszcze jedno krzesło. Cała dziesiątka spojrzała na mapę. Nie zamienili ze sobą ani słowa, a wszystkim przemknęła przez głowę jedna i ta sama myśl. Podpułkownik Hansekamm wyminął mężczyzn i oparł się o wąski stolik. - Dobrze panowie zauważyli! To Moskwa i jej okolice. Proszę zająć miejsca, gdzie kto ma ochotę. Na temat tego co tu się będzie mówiło nie ma żadnych notatek i nie należy ich robić. Liczymy na panów nieprzeciętną inteligencję. - Dziękuję - oczywiście znowu Solbreit. Założył nogę na nogę. - Mój nauczyciel matematyki twierdził, że jestem kapuścianym głąbem! Hansekamm uśmiechnął się po ojcowsku. - Człowiek rozwija się całe życie, a nie tylko podczas nauki w szkole. Większość geniuszów źle się uczyła. - Czy na rozkaz Führera mamy stać się geniuszami? - zapytał Kuehenberg. - W pewnym sensie, panowie.- Hansekamm przyglądał im się chwilę w milczeniu poczem odwrócił się. Podszedł do wielkiej mapy "Moskwa i jej okolice". - Proszę wybaczyć - powiedział tonem, jakim zwraca się do klienta cukiernik, któremu nie udała się szarlotka - ale do czasu powrotu pana von Renneberga moim wyłącznym zadaniem jest wypełnić panom czas. Być może sprawa upadnie i panowie będą mogli wrócić do swoich jednostek. Jedyne co mogę panom powiedzieć, to że zostaliście wybrani do przeprowadzenia największego i zarazem najbardziej ryzykownego przedsięwzięcia tej wojny. Przedsięwzięcia, które według ludzkiej miary jest niemożliwe do wykonania. Dziesięciu oficerów - czyli wy panowie! - ma przyczynić się do rozstrzygnięcia tej wojny! - Czy nie brzmi to zbyt patetycznie? - zapytał major von Labitz. - Przyznaję, że jeśli nie zna się faktów, to istotnie ma pan rację. Całkowite izolowanie panów spowodowane jest tym, że najmniejsza wzmianka o waszym zadaniu mogłaby postawić całość pod znakiem zapytania! A przede wszyskim: ostateczne zwycięstwo! Kiedy pułkownik von Renneberg powróci z głównej kwatery Führera i wprowadzi panów w tajniki sprawy, stanie się dla was jasne, że jesteście dla Rzeszy więcej warci niż niejedna grupa armii. Dziesięciu mężczyzn milczało i z uwagą przyglądało sią mapie Moskwy i okolic. Składała się ze zmontowanych razem, maksymalnie powiększonych zdjęć lotniczych. Można było rozpoznać każdy dom, każdą stodołę, każdy strumyk, każdy mostek, ścieżkę w lesie i leśną polanę, każdą większą kałużę. Hansekamm zacierał ręce, jak dobry Pan Bóg, kiedy udało mu się stworzyć różę. - To tylko widok ogólny! Później zobaczą panowie powiększone zdjęcia detali. Jeszcze dokładniejsze! Jest tam pewne ładne ujęcie: pole żyta, a w nim leżąca i kopulująca para! Bardzo dokładnie to widać! Tak nisko odważyli się zejść nasi piloci rozpozania lotniczego, po to żeby dostarczyć panom ten materiał! Sympatia do Hansekamma jeszcze wzrosła. Leżą w polu i kopulują - pomyślał hrabia von Baldenow. Kiedy przyjdzie kolej na to zdjęcie, usłyszymy od Solbreita nie jedno. Pod warunkiem, że pan von Renneberg też posiada ten rodzaj humoru z cicha pęk. Hansekamm odchrząknął, usiadł za wąskim stolikiem i wyjął z kieszeni papierośnicę. - To byłoby narazie wszystko - powiedział. - Panowie uważają, że jestem niekompetentny, ale bez zielonego światła z "Wilczego Szańca" nie mogę powiedzieć nic więcej! Oczekuję propozycji panów na temat dalszego spędzienia czasu. - Można by pójść w Eberswalde do kina - zaproponował Radek. - Niemożliwe! Nikt nie może panów zobaczyć. - Po cywilnemu. - Panowie zostaną w Eberswalde natychmiast zauważeni! Hansekamm ssał swojego "Orienta. Nie cierpimy wprawdzie na szpiegomanię ale szpiegowska działalność wroga oraz sympatyzujących z nim podejrzanych elementów zmusza nas do daleko posuniętej ostrożności. Musicie się panowie pogodzić z tym, że już was nie ma... - To znaczy również żadnych listów do domu? - zapytał mały Dallburg. - Nie miłość boską, nie! Wykluczone! - Przed trzema dniami zostałem ojcem - powiedział spokojnie Labitz. - Wiemy o tym! Pułkownik von Renneberg zamierza porozmawiać z panem na ten temat. - Telefoniczna rozmowa z moją żoną nie może przecież zwabić żadnego szpiega. - Nie zgadzam się. - Hansekamm potrafił też być twardy i zdecydowany. Właśnie teraz miało to miejsce. - Kto przestał istnieć, nie może telefonować. A panowie właśnie przestali istnieć. Zostali panowie wycofani z frontu i zniknęli na zawsze. Czy to wstępne wyjaśnienie wystarcza panom!? Kuehenberg wstał, podszedł wolnym krokiem do ogromnej mapy Moskwy i zatrzymał się przed nią, jak przed paroma minutami porucznik Hansekamm. - Nie mam odwagi wyrazić tego, co myślę! - powiedział ze szczególnyn naciskiem. Hansekamm kiwnął głową. - Niech pan da sobie spokój, Kuehenberg. Napewno jest pan w błędzie! - Pięć lat temu byłem w Moskwie... - Wiemy. Na krótko przed Olimpiadą w Berlinie. - Hansekamm uśmiechnął się jowialnie, dobrodusznie, wprost promieniejący życzliwością. Po troszeczku kapał informacje, które wszyscy chłonęli gorączkowo, jak na pustyni spragnieni wody wędrowcy. - O każdym z panów wiemy wszystko od urodzenia po dzień dzisiejszy. W przeciwnym razie nie siedzielibyście tutaj. - A kto wymyślił to wszystko - i to czego się tu jeszcze dowiemy ?- - zapytał Benno von Ranowski. - Na to pytanie mogę panom odpowiedzieć. - Hansekamm był wyraźnie zadowolony, że może udzielić ciekawej informacji, która, z powodu całkowitej izolacji tych dziesięciu, nie mogła spowodować żadnej szkody...- Sztab Dowodzenia OKW w ścisłej współpracy z Abwehrą. - Canaris! - powiedział głośno Kuehenberg. - Tak! - Co za gówno! - tym razem nikt nie wziął tego Solbreitowi za złe. Dosłownie wszyscy mieli to na końcu języka. - To znaczy, że wdepnęliśmy w grubszą aferę. Umiejętność czekania to najczęściej wystawiana na próbę żołnierska cnota. Niecierpliwość potrafi zniszczyć karierę. Stawianie zbyt wielu pytań wywołuje wrażenie uciążliwości. Kto do wyższej szarży powie, że: "coś musi nastąpić" powinien liczyć się z tym, że zostanie ukarany. Pułkownik von Renneberg wiedział to wszystko. Słuchanie i potakiwanie było w sztabie generalnym warunkiem wstępnym dobrego samopoczucia zwierzchników. To, że teraz, przebywając od dwóch dni w kwaterze głównej Führera w "Wilczym Szańcu", siedział bezczynnie w jednym z baraków i czekał na to, żeby móc wygłosić swój referat, w normalnych warunkach nie byłoby warte wzmianki. To co było do powiedzenia, to co interesowało Führera referowali Keitel i generał-pułkownik Jodl. Lub też Hitler przyjmował dowódców pojedyńczych grup wojsk, wysłuchiwał ich kłopotów, pochylał się nad ogromnymi stołami z mapami, przyglądał się liniom frontów i kładł dłoń na wykresy geodezyjne. Jego : " Rozkazuję, że nie wolno oddać ani skrawka ziemi"! przyjęło formę stereotypu. Potem, będąc sam z Keitlem, Jodlem, adjutantami, z obergruppenführerem Schaubem, czy też ze swym zausznikiem Bormannem, gorzko żalił się na generałów i ich, skrywane za parawanem słów, tchórzostwo. - Wszystko muszę robić sam!- powiedział kiedyś do Bormanna. -Wszystko! Ale historia w to nie uwierzy... Pułkownik von Renneberg, ściągnięty do "Wilczego Szańca" przez Keitla, przygotowywał się na dłuższe czekanie, kiedy 5 czerwca 1944 r. w kwaterze głównej Führera zjawił się dowódca na Zachodzie, feldmarszałek von Rundstedt. Został natychmiast wprowadzony i drzwi baraku Führera, "serce Niemiec", jak zwykł patetycznie mawiać Goebbels, zamknęły się na długie godziny. Generał Schmundt, adjutant Hitlera do spraw Wehrmachtu, wydawał się być jedynym, który nie zapomniał o von Rennebergu. Wszedł do baraku przeznaczonego dla gości i zobaczył go siedzącego przy oknie. Niedbale skinął dłonią, kiedy major chciał się poderwać z miejsca i stanął obok niego przy oknie. - To obrazek, jak w kronice filmowej. Tylu prominentów na raz nie ogląda się nigdzie. Przynajmniej tacy jak ja. - Spojrzał w górę na Schmundta i czekał. Odwiedziny adjutanta Hitlera nie miały z pewnością na celu wspólnego wyglądania przez okno. Ale Schmundt milczał. Von Renneberg westchnąwszy oparł się wygodniej o krzesło. - Ciągle nie ma wyznaczonego terminu dla mojego raportu? -spytał. - Przyjechał Rundstedt. - Widziałem. - Wie pan, dlaczego? - Wiem, to za dużo powiedziane. Domyślam się. Sytuacja na Zachodzie... - Krytyczna. Wczoraj nadeszły meldunki od Canarisa. Führer szalał. Co właściwie dzieje tam u was w Berlinie? Oceniacie ogólną sytuację inaczej niż Führer. - To bierze się pewnie z tego, że nie jesteśmy największym wodzem wszech czasów. - Renneberg! - powiedział Schmundt ostrzegawczym tonem. - Gdyby nie to, że nie dosłyszałem tego co pan powiedział... - Rundstedt wygłasza referat. Busch, Model i Schörner nie powiedzą Führerowi nic nowego - a ja siedzę tu trzymając w garści plan, który mógłby, być może, rozwiązać wszystkie problemy. Zna go Keitel, Jodl i oczywiście Canaris. Nikt więcej! - Pan! - Tak. - Renneberg pokiwał głową.- Powiedzmy: bardzo wąski krąg osób. Potrzeba mi pół godziny, żeby go Führerowi przedstawić. - Marzyciel!- Schmundt zaśmiał się współczująco. - Pół godziny? Wiecie, kto może mówić pół godziny? Może Göring. Albo Himmler. Co pan sobie właściwie wyobraża, Renneberg? Jak już pana tam wpuszczą - sądzę, że Keitel jako pana protektor załatwi to, - stanie pan na baczność, wyrecytuje w telegraficznym stylu sprawę, a potem zacznie mówić Führer. A kiedy wyjdzie pan wreszcie z tego "magla" , to sauna wyda się panu lodówką. Schmundt ponownie wyjrzał przez okno. Pomiędzy wysokimi sosnami spacerował Himmler w towarzystwie trzech wysokich dowódców SS. - Ciężka dziś atmosfera! Himmler zachowuje się jakby połknął wszystkie mądrości. Nie lubię go... Schmundt cofnął się od okna, jak gdyby widok czarnych mundurów z odznakami SS i trupimi główkami przyprawiał go o mdłości. Rennebrg wpatrywał się w niego osłupiały. Schmundt, myślał, co się z nim dzieje? Czyżbyśmy go nie docenili? - Proszę o tym zapomnieć - odezwał się Schmundt stłumionym głosem. - To tylko głośno wypowiedziana, całkowicie prywatna opinia. Renneberg szybko zrekapitulował to co wiedziało tylko niewiele osób: 11,2,1944 r: Plan zlikwidowania Hitlera wraz z Himmlerem za pomocą ładunku wybuchowego. Nie powiódł się, ponieważ Hitler nie przyszedł na umówione spotkanie. - 9.3.1944 r.: plan: zastrzelić Hitlera podczas omawiania sytuacji przy stole z mapami. Ponieważ oficer-wykonawca nie został wpuszczony do sali i ten plan się nie powiódł. - 15.5.1944 r.: Tajne spotkanie feldmarszałka Rommla z generałem von Stülpnaglem, komendantem Paryża. Ustalili, że Hitler zostanie zaaresztowany. Potem powinien stanąć przed niemieckiem sądem. Przedtem należy unieszkodliwić SS. - Podczas tych wszystkich zamachów na Hitlera, które miały być przeprowadzone albo tu w "Wilczym Szańcu", albo podczas jego krótkich pobytów w Berlinie, byłby obecny także generał Schmundt. A teraz? Pułkownik von Stauffenberg był gotów zlikwidować Hitlera przy pierwszej nadarzającej się okazji. Gdyby w grę wchodził zamach bombowy oznaczałoby to : również Schmundt musiałby zginąć. Podczas omawiania sytuacji wojskowej Schmundt stał prawie zawsze wraz Hitlerem przy stole z mapami. - Czy mogę wyrazić pewną prośbę, panie generale?- zapytał Renneberg. - Jeśli nadaje się do spełnienia. - Proszę wstawić się za mną do Führera, żebym mógł przedstawić mój plan. - Pan przecenia moje wpływy, Renneberg. - Niech pan poprosi Reichsleitera Bormanna o pośredniczenie w sprawie. - Bormann będzie chciał wiedzieć o co chodzi. Ja też tego nie wiem. - Sądzę, że Führer zapozna Bormanna z naszym planem. - Himmlera też? - To nie byłoby po naszej myśli - powiedział ostrożnie Renneberg. - W takim razie Bormann będzie najlepszym strażnikiem tajemnicy, którą nosi pan w tej teczce. Schmundt wolno podszedł do drzwi i położył dłoń na klamce. - A więc mam dać znak Bormannowi? Renneberg skłonił się uniżenie. Nie pozostało nam nic innego - pomyślał. Dla planu, który mam przy sobie i dla następnych Bormann zawsze bądzie lepszy niż Himmler. Władza Bormanna ma oparcie wyłącznie w Führerze ... Natomiast Himmler ma pod sobą własną, doskonałe uzbrojoną armię spod znaku trupiej czaszki. Słowa Bormanna trafiją wprost do uszu Hitlera. Ale hordy Himmlera trafiają do całych Niemiec. Kiedy nagle zabraknie Hitlera - kim będzie wtedy Bormann? Ale Himmler, mając oparcie w swych dywizjach SS, może funkcjonować znakomicie bez Hitlera... Göring? Szkoda o nim mówić. Ten siedzi zawsze na dwóch stołkach. Ani Bormann, ani Himmler nie cenią Grubego. A czymże byłby Göring bez oznak uwielbienia? Goebbels? Ten jest otwarty na wszystkie strony. Prowadzi ustawiczne podchody przeciwko Himmlerowi, Bormannowi i Göringowi. Jedyne na czym można polegać to Wehrmacht. Feldmarszałkowie Rommel i von Busch, generałowie Hoeppner, Stülpnagel i admirał Canaris, feldmarszałek von Witzleben z gronem swoich oficerów i wieloma sympatykami, wszyscy oni w godzinie X będą trzymać Wehrmacht mocno w garści. Ale przecież teraz nie o to chodzi. Chodzi o plan, który w swoim surrealiźmie jest nie do przebicia. Plan mający podwójny cel: koniec wojny i zaraz potem koniec narodowo-socjalistycznego obłędu. Renneberg zerknął ku generałowi Schmundtowi, który ciągle jeszcze stał przy drzwiach. Cóż, - odezwał się.- Jeśli Bormann załatwi mi posłuchanie u Führera. Ciągle mam nadzieję, że feldmarszałek Keitel załatwi mi jakiś termin... czerwca 1944 r. po południu - pułkownik von Renneberg popijał właśnie w kantynie oficerskiej "Wilczego Szańca" herbatę z cytryną - podszedł do jego stolika jakiś major. - Führer chce z panem mówić! - powiedział. Rennebergowi zakręciło się w głowie. Czy to możliwe? Czy Schmundt mógł to załatwić z Bormannem tak szybko, chociaż Bormann nie wie o co chodzi? - Kiedy? - Natychmiast. Renneberg zerwał się z miejsca, dopiął pas, włożył czapkę, a czarną aktówkę przywiązał sobie stalowym łańcuszkiem do nadgarstka. Względy bezpieczeństwa, stare przyzwyczajenie, nawet tu w głównej kwaterze Führera. Gdyby ktoś chciał chwycić teczkę, musiałby urwać mu rękę. Albo go zabić. Po raz pierwszy pułkownik Renneberg przekroczył próg "bunkra". W żargonie nazywano to bunkrem, chociaż w rzeczywistości był to tylko zwykły barak, ulokowany w strefie największego bezpieczeństwa, otoczony wysokimi sosnami, brzozami, między koronami których rozwieszono siatki maskujące. Z powietrza "Wilczy Szaniec" był prawie niewidoczny. Keitel osobiście powitał w drzwiach nadchodzącego von Renneberga. Keitel głęboko wdychał powietrze. Rozmowa z Rundstedtem przebiegła jak zwykle w stylu Hitlera. Po relacji feldmarszałka na temat położenia na Zachodzie nastąpił monolog Hitlera, którego punktem kulminacyjnym było stwierdzenie, że inwazja sprzymierzonych na Zachodzie jest czystym szaleństwem. - We Francji stoi pięćdziesiąt dziewięć naszych dywizji - grzmiał Hitler. A pan się zastanawia? Czego pan jeszcze chce?! Z pomocą pięćdziesięciu dziewięciu dywizji zepchnę do morza każdego, kto odważy się postawić stopę na wybrzeżu! Jeszcze nie zapomnieli Dunkierki! Jeśli wylądują, to wyprawimy im sto Dunkierek! I tego od pana oczekuję! - Ma pan równo piętnaście minut! - powiedział Keitel do Renneberga. Na temat Keitla panowały w kręgach oficerkich różnorodne opinie. Był narodowym socjalistą, bez wątpienia karierowicz bez skrupułów, służalczy wobec Hitlera, jego ściana płaczu, przy której mógł wyładować wszystkie swoje napady wściekłości; spokojny, milczący, być może dobry psycholog, który wie, że najłatwiej jest opanować szaleńca, pozwalając mu na wykrzyczenie się. Keitel to twór Hitlera - co do tego wszyscy oficerowie byli zgodni. Z drugiej jednak strony Keitel był wystarczająco przystępny, żeby plany, jak ten, który Renneberg miał w teczce, poprzeć i wstawić się za nim. Nie tylko dlatego, że plan ten zrodził się w jego domu - w OKW - ale ponieważ uznał, że w krytycznej sytuacji należy wykorzystać każdą szansę. - Jaki nastrój?- zapytał von Renneberg. Zabrzmiało to dziwnie poufale jak na rozmowę pułkownika z feldmarszałkiem. Keitel, mężczyzna o okrągłej twarzy, ze szpakowatym wąsem, skrzywił się lekko. Kiedy Keitel był jeszcze pułkownikiem, von Renneberg, świeżo upieczony podporucznik, został przydzielony do jego sztabu. Na przestrzeni lat w Keitlu obudziła się w stosunku do Renneberga ojcowska życzliwość, zwłaszcza, że nigdy nie doznał zawodu. - Bardzo zły, Renneberg. Führer jest nieco zmęczony raportem feldmarszałka von Rundstedta. - Czy przedstawił pan Führerowi plan? - To wasze zadanie! Ja wyłożyłem tylko zasadniczą myśl. - Jak zareagował? - To zupełny obłęd!- Keitel skinął głową. - I przestroga, Renneberg! Kiedy Führer zacznie mówić, nie przerywajcie mu. - To oczywiste. - Renneberg zamknął na chwilę oczy. Te straszne monologi Hitlera. Dziś będzie świadkiem jednego z nich, po raz pierwszy i ostatni... Keitel ruszył przodem. Potem odbyło się wszystko tak, jak sobie to Renneberg wyobrażał i jak zapamiętał to ze zdjęć: pośrodku długi stół z mapami, wapnem malowane ściany, kilka krzeseł...Bardziej spartańsko być nie może. Hitler siedział za stołem i w tej pozycji wydał się mniejszy niż Renneberg tego oczekiwał. Pułkownika przede wszystkim zdumiał fakt, że Hitler siedział. Siedział nad szklanką ziółek. Miał na nosie okulary, co Renneberga wręcz wprawiło w osłupienie, ale zdjął je natychmiast w chwili, kiedy pułkownik trzasnąwszy obcasami zaczął się meldować:" Pułkownik Renneberg, Sztab Dowodzenia OKW, Berlin, melduje się Führerowi... Jodl opierał się o stolik z telefonami, Keitel stał za Rennebergiem, adiutant tkwił w tle jak bezkrwista zjawa. Ani Schmundta, ani Zeitzlera, szefa sztabu generalnego armii, żadnych innych generałów, nikogo z SS, ani Himmlera, ani Bormanna...A więc to Keitel musiał załatwić to spotkanie. Przez krótką chwilę Hitler i Renneberg patrzyli na siebie. Jak zacząć - zastanawiał się Renneberg. Czy powinieniem się powołać na Keitla? Czy może Keitel powie coś na początek? Hitler strasznie się zestarzał. Te zmarszczki na twarzy. Nos ma szerszy niż na zdjęciach. Musi być bardzo zmęczony. Te oczy budzące lęk i przez zwolenników podziwiane i opiewane jako istny cud, ten wzrok, który " trafia do każdego niemieckiego serca i wznieca w nim jasny płomień..." jak to kiedyś powiedział Goebbels - te oczy były mętne, wpół przymknięte. Rundstedt zapędził go do roboty, pomyślał Renneberg nie bez satysfakcji. Drogi wodzu, rok 1944 będzie twoim ostatnim! Czy przeczuwasz to? Każde zwierzę, nawet najbardziej dzikie, posiada taki instynkt... - Feldmarszałek - wzrok Hitlera spoczął na Keitlu, który stanął u boku Renneberga - poinformował mnie o tym, z czym pan przychodzi. Proszę referować! Głos Hitlera. W radiu ma ciemniejszą barwę - pomyślał Renneberg. Ale jego charakterystyczne "r" brzmi tak samo, i ten sposób mówienia, urywany, rozkazujący. Głos jak stal. Trzyma w napięciu, przenika na wskroś. Renneberg odczepił aktówkę od łańcuszka. Postawił ją przed Hitlerem na stole z mapami. A więc to może być takie łatwe, przemknęło mu przez myśl. Gdybym teraz zamiast dokumentów wyjął bombę, świat odmieniłby się w jednej chwili. Ale ja mam ze sobą tylko cienką teczkę...Miejmy nadzieję, że Stauffenberg będzie miał takie samo cholerne szczęście jak ja i będzie mógł postawić swoją teczkę na stole przed Hitlerem... Hitler wstał. Adiutant, pod rozkazującym wzrokiem Keitla, szybko opuścił pomieszczenie. Teraz byli tu rzeczywiście sami swoi. Hitler, Keitel, Jodl i Renneberg. Hitler czekał, aż Renneberg wyjmie i otworzy skoroszyt, poczem gwałtownym gestem wziął go do ręki. Były tam tylko dwie kartki: lista nazwisk i nazwy miejscowości. Hitler zdumiony przyglądał się tym dwum stronom poczem podniósł wzrok na Renneberga. Jego zmęczone oczy nagle rozbłysły. - Oszalał pan? - rzucił ostro. - Wodzu. - Renneberg nie wiedział, czy ma stanąć na baczność, czy stać swobodnie. Zdecydował się na to ostatnie. - Feldmarszałek Keitel wyjaśnił główne założenie. Ze względu na szczególne wymogi bezpieczećstwa nie istnieją żadne pisane dokumenty dotyczące Dzikich gęsi. - Nazwa Dzikie gęsi podoba mi się - rzucił Hitler. Dlaczego Dzikie gęsi? - Wiele z nich ciągnie na północ, ale nie wszystkie wracają... - Hm! Renneberg oddychał głęboko. Trzymaj się - rozkazał sam sobie. Spojrzenie Hitlera może cię wyprowadzić z równowagi. - Dalej! - Pozwolę sobie objaśnić, wodzu! Ogólna sytuacja wymaga również w sensie wojskowym inicjatywy, która znajduje się poza wszystkimi normami. Oczy Hitlera zwęziły się. Jodl wpatrywał się osłupiały w Renneberga, poczem odwrócił się do Keitla. Co to ma znaczyć - pytał wzrokiem. Zwykły pułkownik odważa się powiedzieć Führerowi, że ogólna sytuacja jest zła?! Czy on zwariował? Kogo pan tu zaprotegował?! Renneberg śmiało mówił dalej: - Celem operacji Dzikie gęsi jest dokonanie za jednym zamachem nie tylko zmiany położenia na frontach, ale również sytuacji ogólnoświatowej. Szok, który wywoła udane przeprowadzenie operacji spowoduje paraliż Rosji, który w krótkim czasie pociągnie za sobą jej rozpad. Wraz ze zniknięciem frontu wschodniego sprzymierzeni stracą wszelkie szanse tak na południowym Wschodzie jak i podczas inwazji. Samo nasze moralne zwycięstwo sparaliżuje przeciwnika. Przygotowania nasze są tak dalece zaawansowane, że tych dziesięciu oficerów - ich listę trzyma pan w ręku - znajduje się w całkowitej gotowości i w najkrótszym czasie może przystąpić do operacji Dzikie gęsi. Druga lista zawiera nazwy miejsc, w których się rozpocznie akcja. Hitler rzucił skoroszyt na stół. Keitel położył przed Hitlerem, przygotowaną przez centralną kartotekę, mapę Moskwy i okolic. Hitler pochylił się nad nią. Typowa postawa, pomyślał Renneberg, jak na zdjęciach. Wsparty na rękach, z opuszczoną głową, zgarbiony, z uniesionymi ramionami. "Nawwucz" - największy wódz wszystkich czasów... Hitler wpatrywał się w mapę Moskwy. -To przecież czyste szaleństwo, co pan tu mówi, pułkowniku! - burknął. - Tak jest, ale to wykonalne. - Nigdy się nie uda. - Powinniśmy spróbować. - Gdyby ten plan się udał... - To wojnę mamy wygraną! - dokończył Renneberg. - A jak się nie uda? - Żaden dowódca nie rusza do bitwy myśląc, że może przegrać. O Boże, Jodl dał wzrokiem znak Keitlowi. Zaraz tu będziemy mieli dzikiej awantury część drugą. Po wyjściu Rundstedta Hitler szalał i uspokoił się dopiero po wypiciu swoich ziółek. Ale teraz, o dziwo, Hitler milczał. Przyglądał się Rennebergowi, jak rzadkiemu dziełu sztuki. - Kto za tym stoi ? - spytał nagle. - Oczywiście Canaris? - Plan ten jest wspólnym dziełem grupy ekspertów. Z pana przyzwoleniem, mein Führer, Dzikie gęsi mogą odlecieć. - Ten plan to szaleństwo - powiedział Hitler twardo. Jednym ruchem odsunął na bok plan Moskwy. Potem wyprostował się i włożył rękę do kieszeni munduru. Rozpoczynał się wielki monolog. Keitel, Jodl i Renneberg słuchali milcząc. Na zakończenie swego przemówienia, zupełnie nieoczekiwanie, Hitler powiedział: - Dobrze. Macie moją zgodę. Rozkazuję jednak uznać operację Dzikie gęsi za najgłębszą tajemnicę Rzeszy. Powiedzie się, czy nie: nikt z nas o niej nic nie wie! Panie pułkowniku, ręczy pan, że nie istnieją w tej sprawie żadne dokumenty? - Żadne, mein Führer. Akta personalne dziesięciu wybranych oficerów znajdują się w OKW i w dniu rozpoczęcia operacji zostaną zniszczone. Tych dziesięciu mężczyzn przestanie istnieć. W wypadku niepowodzenia zostaną uznani za zaginionych. - A w wypadku powodzenia? Pułkownik Renneberg odważył się na rzecz niesłychaną. - Formę nagrodzenia pozostawiam panu, mein Führer- powiedział.- Gdyby tych dziesięciu oficerów odmieniło losy świata... - Obłęd! - Hitler machnął ręką. - Zupełny obłęd! Pana sztab, pułkowniku, otrzyma wszelkie pełnomocnictwa. Jeśli się powiedzie.- Hitler spojrzał na Renneberga z ukosa. To badawcze spojrzenie zdawało się trwać wieczność. Renneberg poczuł, że zaczyna mu się pocić skóra na głowie. - "Jeśli?...Również wtedy ta dziesiątka pozostanie anonimowa! Ale mogą być pewni wdzięczności swej niemieckiej ojczyzny i historii. A więc to tak, pomyślał Renneberg. Oto wiecowy mówca - Hitler. Autor chłoniętych przez lud jak miód dźwięcznych haseł. Demon słowa, przed którym nie ma ucieczki. Tylko ten kto słyszał Hitlera potrafi to ocenić. Późniejszym historykom, późniejszym pokoleniom trudno będzie zrozumieć jego i nas. Jest on wyjątkowym zjawiskiem w teatrze naszych czasów - wyjątkowym w każdym znaczeniu, jakby na niego nie patrzeć, czy jako na potwora, czy jako na geniusza. Renneberg odetchnął głęboko. Hitler zauważył to, ale jego twarz pozostała nieruchoma jak maska. - Czy wolno nam, mein Führer, z chwilą gdy stąd wyjdę, uważać że mamy pełną swobodę działania? - Tak. - Dziękuję panu, mein Führer. Trzaśnięcie obcasami, gest "Heil Hitler", jeszcze jedno spojrzenie w lekko przymknięte oczy. Hitler skinął głową. Jodl nie pokazał najmniejszego poruszenia. Keitel ruszył już ku drzwiom. Rennebrg zrobił w tył zwrot i wymaszerował z baraku. Usłyszał jeszcze hałas przesuwanego krzesła. Hitler usiadł ponownie i zaczął bawić się okularami. Kiedy zamknęły się drzwi podniósł głowę. - Co pan o tym myśli, Jodl? - Najlepiej od razu o tym zapomnieć, mein Führer i pozwolić się zaskoczyć. - Bardzo dobrze, Jodl! - włożył okulary.- Ten Rundstedt! Mój wał atlantycki jest nie do zdobycia! Przed barakiem Hitlera Keitel dość sztywno pożegnał się z pułkownikiem Rennebergiem. Nie wszystko przebiegło tak, jak to sobie wyobrażał. Führer dał wprawdzie zielone światło - i to był sukces - ale nie wiadomo, jak się zachowa w najbliższym czasie. Keitel spodziewał się wyrzutów w rodzaju: Jak mógł pan przysłać mi tu takiego człowieka?! Nie widzi pan, Keitel, że to czyste mrzonki? Zawsze mówiłem: wszystko co wychodzi z Abwehry, od tego całego Canarisa to czysty obłęd! Pan przedstawiał mi operację Dzikie gęsi zupełnie inaczej. Pan mi kradł czas! Hitler nie obchodził się zbyt delikatnie ze swoimi generałami. Lubił wojsko, bo wojsko stanowiło kiedyś dla niego spokojną przystań: był to jedyny okres jego młodości, kiedy nie musiał głodować, kiedy zdobył sobie uznanie. Ale generałom nadal nie ufał. - Czuję się zawiedziony, Renneberg - powiedział Keitel kiedy znaleźli się na zewnątrz, pod wysokimi sosnami. - Pana raport był mdły! Pana zadaniem było wywołać u Führera entuzjazm dla Dzikich gęsi. - Mam zgodę - więcej nie potrzebuję, panie feldmarszałku. Renneberg stanął na baczność. - Czy mogę się odmeldować? - Już dobrze. - Keitel machnął rąką. Jakie ten Renneberg ma pojęcie o uciążliwości codziennych kontaktów z Führerem! - Co robimy dalej? - Zgodnie z rozkazem Führera zapominamy o całej operacji. Dał nam wszelkie pełnomocnictwa. Możemy robić, co uznamy za stosowne. Nikt nie ma tu nic więcej do gadania. Przystąpimy do działania, jak tylko będzie to możliwe. - Renneberg zerknął ukradkiem na zegarek. - Kiedy mogę dostać ten czek in blanco z podpisem Führera do ręki, panie feldmarszałku? - Za godzinę odbierze go pan u mnie.- Keitel spojrzał na zaporę oddzielającą wewnętrzny rejon od reszty. Jakiś szaro pomalowany samochód, minąwszy wartę, skręcił w boczną drogę. W głębi auta siedział mężczyzna o charakterystycznej okrągłej czaszce i przeglądał papiery. Bormann. Renneberg skinął głową w kierunku samochodu. Keitel podążył za jego wzrokiem. - Czy on też zostanie wtajemniczony? - Jeśli, to przez Hitlera...Przeze mnie nie. - A Himmler? - W żadnym wypadku.- Keitel podał Rennebergowi rękę. - Sądzę, że Führer z nikim nie będzie rozmawiał na ten temat. On nie bierze tego planu poważnie. Życzę szczęścia, Renneberg. - Najuprzejmiej dziękuję, panie feldmarszałku. - Keitel zawahał się, jak gdyby chciał coś jeszcze powiedzieć, odwrócił się jednak i poszedł z powrotem w stronę "bunkra". Bormann wysiadał właśnie z samochodu. Spostrzegł Keitla, wsadził papiery pod pachę i ruszył mu naprzeciw. Pułkownik Renneberg odwrócił się i po przejściu kolejnej kontroli opuścił wewnętrzny , zamknięty krąg "Wilczego Szańca". W baraku gościnnym oczekiwał go stary przyjaciel z czasów Szkoły Wojennej, który teraz jako podpułkownik i zastępca szefa wydziału łączności w Głównej Kwaterze Führera żył sobie na ciepłej posadce tyjąc z dnia na dzień. - Dowiedziałem się, że tu jesteś! - zawołał i objął Renneberga. - Tu się, stary, nic nie ukryje! "Wilczy Szaniec" jest dla znawców jak koronkowa bluzka - wszędzie prześwituje! - Byłeś u Führera? -Tak - odparł sucho Renneberg. - Raport o wojskach zapasowych - ich sile - oczekiwaniach. - Beznadziejnie, co? - Wszyscy bardzo, ale to bardzo młodzi...albo zbyt starzy. Ci pomiędzy nimi już dawno noszą mundur. A ty? - Wykonuję tu bardzo niewdzięczne zadanie. Robię dla Führera zestawienia meldunków nadchodzących ciągle ze wszystkich frontów. Sytuacja we Francji sytuacja jest bardzo niedobra. - O - zdziwił się obłudnie Renneberg. - Dlaczego? - Spójrz.- Podpułkownik wyciągnął z kieszeni jakiś papier.- Dopiero co nadeszło. Za chwilę dostanie to Führer. Czytaj! Raport naczelnego dowódcy na Zachodzie dotyczący okupowanych terenów zachodnich, z dnia 5.6.1944 r.: Znaczne ożywienie aktywności ruchu oporu w południowej Francji, szczególnie w rejonach na południe od Clermont- Ferrand i w okolicy Limoges. Jak się zdaje istnieje jedność działania różnych grup oporu w walce przeciwko Niemcom, z pominięciem wewnętrznych różnic poglądów. Meldunki o wcielaniu do armii podziemnej, częściowo przy zastosowaniu szantażu i przymusu, częściowo z pomocą propagandy przeciwko wyjazdom na roboty do Niemiec. Koncentracja oddziałów koło Tulle (70 km od Limoges) i w górach Masywu Centralnego nieopodal St. Flour ( 80 km na południe od Clermont-Ferrand). Silna działalność terrorystyczna w departamencie Correze. Ustawiczne napady na pociągi, brak zabezpieczenia miejscowości i urzędów francuskiej administracji, napady rabunkowe na francuskie obozy pracy przymusowej, kradzieże samochodów i paliwa. Uwolnienie transportu więźniów z pociągu w normalnym ruchu publicznym, po wymianie ognia. W niewielkim miasteczku koło Limoges 6 francuskich obywateli, w tym notariusz i 2 członków milicji, zostało w biały dzień wyciągniętych z mieszkań i rozstrzelanych na rynku. W okolicy Clermont - Ferrand mieli pokazać się po raz pierwszy członkowie armii podziemnej w mundurach khaki z niebieskobiałoczerwonymi kokardami. Silny kontratak z udziałem wystarczających sił przy wsparciu lotnictwa w trakcie przygotowań... Pułkownik Renneberg oddał meldunek swemu koledze ze Szkoły Wojennej. Pułkownik zgniótł go i włożył do kieszeni. - No, specjalisto od Abwehry? - spytał. - Jaki z tego wniosek? - Inwazja tuż, tuż. Jeśli członkowie ruchu oporu pokazują się już publicznie w mundurach armii podziemnej, oznacza to: nie musimy się już ukrywać. Za dzień, za dwa przejmiemy władzę we Francji... - Renneberg machnął ręką. - My to wiemy od dawna. Ale on...- Wskazał palcem zamknięty rejon wewnętrzny - ten "nawówcz" nie wierzy w to! Nadal w to nie wierzy, chociaż właśnie był u niego Rundstedt. - Prawdziwa rozpacz, nie? - To zależy, jak na to patrzeć. - Renneberg odprowadził kolegę do drzwi. - Co zamierzasz robić po wojnie? - Po...? - Podpułkownik spojrzał poirytowany na Rennebrga. - Mam nadzieję, że kiedyś zostanę generałem. A ty nie? - Będziemy się uważali za szczęśliwych jeśli zostaniemy generalnymi przedstawicielami. Reklamującymi margarynę, papier toaletowy, szampon albo ubezpieczenie od ognia. Bywaj, stary! Wieczorem pułkownik von Renneberg odleciał maszyną kurierską na powrót do Berlina. Podpisane przez Hitlera pełnomocnictwo wiózł w teczce przymocowanej do dłoni stalowym łańcuszkiem. Natychmiast po wylądowaniu wsiadł do oczekującego go samochodu marki "Adler" i jeszcze tej samej nocy wyruszył do Eberswalde. Dotarł na miejsce w świetle jaśniejącego na niebie księżyca. Cisza wsi, zapach świeżo skoszonych łąk, które tego roku, po deszczowej wiośnie, bardzo szybko porosły trawą i ziołami, zapach pierwszych róż w ogrodach, ten pozornie nietknięty, wyizolowany świat - wszystko to nawet w nim obudziło dawno uśpione romantyczne uczucia. Kazał zatrzymać samochód i ruszył, ku zdumieniu kierowcy, ku skrajowi szosy, a potem na pole wciągając głęboko przesycone zapachami nocy powietrze. Jakże piękne są Niemcy, pomyślał gorzko. Jak będą wyglądały za kilka miesięcy?.. Kiedy ponownie wsiadł do swego "Adlera" po chwilowym wzruszeniu nie pozostało już śladu. Po kwadransie ujrzał przed sobą Szkołę Oficerską w Eberswalde. W blasku księżyca wyraźnie rysowały się pogrążone w ciszy nocnej budynki. Tylko w oknach skrzydła E paliło się światło. Ściśle mówiąc w czternastu oknach. Swoim telefonem z Berlina Renneberg zaalarmował podpułkownika Hansekamma. Dziesięciu oficerów zostało wyciągniętych z łóżek i teraz w pełnym umundurowaniu czekało w sali wykładowej. Hansekamm powitał Renneberga w holu. -Wszystko w porządku? - spytał. Renneberg skinął głową. - W porządku. Führer powiedział "tak".- Renneberg wskazał palcem na górę. - Wiedzą już coś? - Nic. Ale wszyscy aż się trzęsą od plotek. - Domyślają się prawdy? - Ani trochę. Któż by pomyślał o czymś takim? - Teraz możemy ich uświadomić. - Renneberg ruszył po schodach w górę. W sali wykładowej z ogromną mapą Moskwy na ścianie dziesięciu oficerów stojąc wpatrywało się wyczekująco w drzwi. - Teraz każdy z nas dostanie buźki od Canarisa - powiedział Solbreit, największy pyskacz. - Tak, i jak u samiczki pająka, po akcie zapłodnienia, będzie to pocałunek śmiertelny - uzupełnił Kuehenberg. - Akt zapłodnienia! - Semper przewrócił oczy w górę. - Drzwi otworzyły się gwałtownie. Pułkownik Renneberg szybko wkroczył do sali. - O rety, ale energiczny, i to o 3 nad ranem" - pomyślał von Ranowski. - To on kręci tym wszystkim. To on naważył tego piwa... - Renneberg - przedstawił się pułkownik. Stanął przy wąskim pulpicie. W silnym świetle padającym z sufitu wydarzyło się coś niebywałego: Renneberg i wisząca za nim mapa Moskwy wraz z okolicami zleli się w jedną całość. Wydawało się, że Renneberg wyszedł w mapy. - Witam panów i cieszę się widząc, że jesteście w tak dobrej formie. Zamierzam rozwiać wasze domysły i wyjaśnić w kilku zdaniach dlaczego was tu zaproszono. - Zaproszono, ładnie powiedziane - pomyślał Labitz. Wystrzelono nas do Eberswalde jak z armaty. - Właśnie wracam od Führera -powiedział Renneberg dobitnie i jednocześnie rzeczowo. W jego stanowczym głosie nie było ani odrobiny emfazy. - Przywożę zgodę na nasze przedsięwzięcie: to wy, panowie, już niedługo zabijecie Stalina. - 6 czerwca 1944 r. o godzinie 2.00 nad ranem między Montebourg i Caretan, między Caen i Cabourgiem, na tyłach uchodzącego za nie do zdobycia niemieckim wałem atlantyckim, spadały z nieba tysiące spadochronów. Nocną ciszę rozrywał potężny, nie milknący grzmot bombowców i myśliwców - Spitfirów, ciężkich, niezdarnych maszyn transportowych i szybkich jak strzała myśliwców towarzyszących. W przeciwieństwie do nich całkowicie bezgłośnie, na swych szeroko rozpiętych skrzydłach, unosiły się nad Normandią, a potem lądowały na polach na zachód od rzeki Vire i na wschód od rzeki Orne, setki transportowych szybowców, wyładowanych do pełna materiałem bojowym, lekkimi działami, moździeżami, amunicją, materiałami zaopatrzeniowymi, opatrunkowymi, namiotami i częściami zamiennymi. i 101. powietrzno-desantowa dywizja USA oraz 6. brytyjska dywizja powietrzno-desantowa wraz z 3. i 5. brygadą spadochronową zostały zrzucone na spadochronach. Niemieckie oddziały, całkowicie zaskoczone we śnie, częściowo, jak np.w Ranville czy w bagiennym terenie koło Chef-du-Pont w sile zaledwie połowy kompanii, zdołały tylko wypaść z koszar i usiłowały zestrzelić pojedyńczych skoczków spośród tej wielkiej masy unoszących się w powietrzu spadochronów. Ci żołnierze alianccy, którzy wylądowali, natychmiast formowali się, budowali punkty oporu, okopywali się lub w grupach bojowych atakowali Niemców od tyłu. Ludność francuska pomagała wszędzie. Przynosiła wino, w chłopskich domach opiekowała się rannymi podczas skoków spadochronowych Amerykanami i Anglikami, informowała o położeniu niemieckich pozycji, pokazywała, jak w sposób niewidoczny przemknąć się obok bunkrów wroga. O godzinie 3.14 nadeszła kolejna fala. Przeszło dwa tysięce bombowców, pod dowództwem marszałka lotnictwa Leigha Mallroy'a, dokonało dywanowych nalotów na atlantyckie plaże, na których nastąpić miało lądowanie pierwszego rzutu. Bez chwili przerwy na bunkry wału atlantyckiego, na wybrzeże, na bezpośrednie zaplecze niemieckich pozycji sypał się grad ciężkich i najcięższych bomb. Bezpośrednio potem, o godzinie 5.50 rano, w porannej mgle, wyłoniło się z morza sześćset okrętów wojennych wszystkich wielkości, poczynając od pancerników po niszczyciele, które jeszcze raz zryły swymi potężnymi działami całe wybrzeże między Quinneville a Nerville. Flota admirała Ramsaya zmiażdżyła Niemców. O godzinie 6.30 morze ożyło; wielka chmara szarych, stalowych potworów morskich ruszyła ku brzegom: pierwsza aliancka fala inwazyjna -specjalne łodzie mające z przodu szerokie, opuszczane, używane jako trapy przednie ściany (równe dwa spośród sześciu tysięcy pięciuset sztuk) - osiągnęły ląd i wypluły z siebie amerykańskich, brytyjskich i kanadyjskich żołnierzy, moździerze, miotacze ognia i lekkie działa, drabiny saperskie i sznurowe... Powietrze nadal wypełniał ustawiczny huk bombowców rozorujących niemieckie drogi zaopatrzeniowe, unosiły się transportowe szybowce, lądowały oddziały desantowe. Fala za falą. Czołgi-amfibie ( najnowsza konstrukcja) dostarczone nieopodal brzegu przez łodzie desantowe, dopływały do plaż i podobne pierwotnym potworom wyplutym przez morze, przypuszczały atak na bunkry. Niemcy bezradnie przyglądali sią rzeczy niepojętej: amerykańskie i brytyjskie czołgi wyłaniając się z morza, atakowały wał atlantycki! W kwaterze głównodowodzącego na Zachodzie - feldmarszałka Rundstedta - rozdzwoniły się telefony. Feldmarszałek Rommel, jeszcze w nocy, pomiędzy pierwszą a drugą falą ataku sprzymierzonych, wskoczył do swego słynnego "kubełka" i pognał na północ, na front. Nie był dowódcą rozgrywającym bitwy na mapach, był zawsze z żołnierzami. Wiedział także: tam po drugiej stronie stoi mój stary przeciwnik z Afryki i obaj darzymy się wielkim szacunkiem: to marszałek Montgomery, zwany również Monty. O godzinie 5.20, wkrótce po ataku sześciuset okrętów wojennych, które właśnie udały się na swoje stanowiska ogniowe, obudzono w "Wilczym Szańcu" Hitlera i zameldowano o lądowaniu alianckich związków lotnictwa i ciężkim bombardownaiu w Normandii! - To próba odwrócenia naszej uwagi! - krzyczał Hitler. - Zniszczyć! Natychmiast wszystkich zniszczyć! Żaden spadochroniarz wroga nie ma prawa ujść z życiem! Rozkazuję... O godzinie 6.30, kiedy pierwsza fala szturmowa zajęła wybrzeże i Amerykanie utworzyli przyczółki Utah i Omaha, a Anglicy utworzyli swoje - Gold, Juno i Sword - płacąc za to wielką ofiarą krwi, ponieważ Niemcy po pierwszym szoku przystąpili do kontrataku, często bez rozkazu swoich dowódców dywizji - tak w kwaterze Rundstedta, jak i głównej kwaterze Hitlera stało się jasne, że nadszedł dzień "D", D-Day, i rozpoczęła się największa awantura w historii wojny: inwazja. O godzinie 6.30, kiedy pierwsza fala inwazyjna zakotwiczyła się przed niemieckimi bunkrami Wału Atlantyckiego, generał Eisenhower, naczelny dowódca wojsk inwazyjnych, wydał swój słynny rozkaz dzienny: Żołnierze, marynarze i lotnicy inwazyjnych wojsk alianckich! Udajecie się na wielką krucjatę, do której przygotowywaliśmy się przez wiele miesięcy. Oczy świata zwrócone są na was; towarzyszą wam nadzieje i modlitwy miłujących wolność ludzi na całym świecie. Wspólnie z naszymi dzielnymi sojusznikami i towarzyszami broni na wszystkich frontach zmiażdżycie niemiecką machinę wojenną, zmieciecie nazistowską tyranię uciskającą ludy Europy i stworzycie dla nas wszystkich bezpieczeństwo w wolnym świecie. Wasze zadanie nie będzie łatwe. Wasz wróg jest dobrze wyszkolony, dobrze uzbrojony i doświadczony w boju. Będzie fanatycznie walczył. Ale żyjemy już w roku 1944! Wiele wydarzyło się od czasu nazistowskich zwycięstw od 1940 do 1941 roku. Narody zjednoczone zadały Niemcom wiele klęsk, również w bezpośrednich starciach. Nasza ofensywa powietrzna poważnie osłabiła ich siłę w powietrzu i na lądzie. Nasz front krajowy zapewnił nam miażdżącą przewagę w broni i materiale wojennym, poza tym oddaje do naszej dyspozycji wielkie rezerwy wyszkolonych żołnierzy. Potop został skierowany w odwrotną stronę! Żołnierze wolnego świata maszerują razem ku zwyvcięstwu. Ufam mocno w waszą odwagę, wasze poczucie obowiązku i waszą zdolność bojową. Zaakceptujemy tylko całkowite zwycięstwo. Życzę wam wszystkim szczęścia, błagajmy Boga Wszechmogącego, by błogosławił tej wielkiej i szlachetnej operacji. Dwight D. Eisenhower Hitler, z chwilą gdy przeczytano mu rozkaz dzienny Eisenhowera - wybrano do tego godnego pożałowania adiutanta - skamieniał. W baraku łączności rozpętało się piekło. Napływały stosy meldunków z Francji. Brakowało jeszcze pełnego rozeznania sytuacji w Normandii. Jedno było pewne: Amerykanom i Anglikom udało się przy pomocy potężnego i nieoczekiwanego ataku wprowadzić na ląd tysiące żołnierzy, setki dział, moździerzy i lekkich czołgów. Siły lotniczych oddziałów inwazyjnych, które usadowiły się na tyłach i teraz ze wszystkich stron parły ku wybrzeżu, celem otoczenia wojsk niemieckich, były niemożliwe do oszacowania. W zeznaniach pierwszych wziętych do niewoli jeńców padały liczby, które Hitler, ale również Keitel i Jodl, uważali za obłędne. - Zniszczyć ! - krzyczał Hitler. Na wielkim stole zamieniono mapę Rosji na mapę Normandii. - Powiedzcie Rommlowi, że oczekuję od niego totalnego zwycięstwa nad oddziałami inwazyjnymi! Co naprawdę myślał Hitler w tych godzinach? Czy przeczuwał, mimo swych zakładającach zwycięstwo rozkazów, że wielka ofensywa sprzymierzonych we Francji rozerwie cały jego zachodni front? Niezależnie od tego jak dalej potoczyłaby się ta niebywała eskapada, jedno już Eisenhower osiągnął: otaczający Hitlera i niemiecki Wehrmacht mit, jakoby wybrzeże Francji było nienaruszalne, legł w gruzach. Hitler zdawał sobie z tego sprawę i ogarniała go głucha wściekłość. Alianci wkroczyli na ląd szerokim wachlarzem,w pięciu miejscach: VII Korpus USA generała Collonsa, V Korpus USA generała Gerowa, brytyjski XXX Korpus generała Bucknalla i brytyjski I Korpus generał Crockera. To była pierwsza fala. Po drugiej stronie kanału, w Anglii, druga fala wsiadała do łodzi desantowych - w Fowey i Weymouth, Darmouth i Schoreham. Z głębi kraju, ze Swansea i Cardiffu, z Bristolu i Felixstowe, nadchodziły kolejne oddziały szturmowe. Siedem dywizji, pięć korpusów - południowe wybrzeże Anglii roiło się od ludzi. Wieczorem 5 czerwca 1944 r. Rommel powiedział do szefa swojego sztabu generalnego: - Teraz dostajemy rachunek za wszystko, co Hitler zlekceważyłł! I ten rachunek musimy zapłacić my! Pan i ja i my wszyscy zostaniemy przez niego obarczeni winą. Pułkownik von Renneberg pojawił się na śniadaniu, jak gdyby ten 6 czerwca 1944 niczego nie zmienił. Dał znak dłonią, by oficerowie nie wstawali, zajął miejsce u szczytu długiego stołu i z zaintersowaniem przyglądał się, jak ordynans nalewa mu kawę. Nie żadną tam lurę, ale najprawdziwszą kawę ziarnistą. Do tego podano śmietankę z pobliskiego majątku. Świeże, chrupiące bułeczki z piekarni szkoły oficerskiej. Dobre masło. Złocisty, pszczeli miód. Pokrojone cieniuteńko salami, prawdziwą węgierską, wiejską szynkę, wędzoną w jałowcowym dymie. W tym pokoju w Eberswalde wydawało się, jak gdyby wcale nie było wojny. Pułkownik von Renneberg przekrajał bułkę i posmarował masłem. Położył na niej plasterek wędzonej, surowej szynki uniósł wzrok i rozejrzał ponad stołem. W ciszy wpatrywało się w niego jedenaście par oczu. Podpułkownik Hansekamm trzymał ręce złożone na blacie stołu, jakby właśnie zakończył poranną modlitwę. Wszyscy przestali jeść. - Widzę po was, panowie - powiedział Renneberg spokojnie, że zostaliście już poinformowani o wydarzeniach dzisiejszego ranka.- Uśmiechnął się kpiąco. - Zdaje się, że nie tylko ja słucham regularnie Londynu. Ale mogę panom udzielić dokładniejszych informacji, które otrzymałem właśnie z Berlina. Proszę, nie przeszkadzajcie sobie w śniadaniu. - Odgryzł kęs bułki z szynką i jadł z przyjemnością. - Co was tak dziwi? Inwazja nie jest dla nas żadnym zaskoczeniem. Od wielu tygodni wiedzieliśmy gdzie będzie miała miejsce, które jednostki zostały w Anglii skoncentrowane, kiedy nastąpi pierwsze uderzenie - i że działania wroga w rejonie Dover - Calais są tylko działaniem pozorowanym, któremu Führer natychmiast dał się zwieść! Wszystkie nasze meldunki przekazane do kwatery głównej Führera zostały odrzucone jako czysty wymysł! Admirał Canaris był szkalowany jako notoryczny pesymista - to smutne wydarzenie w tragiczny sposób rehabilituje go. Denerwowanie się z tego powodu, panowie, nic nie daje. Ale dla nas "D-Day" będzie miał poważne konsekwencje. - Sięgnęł do kieszeni munduru i wyjął z niej kartkę papieru. Jedząc, wygładził ją i położył obok talerza. - Rozkaz dzienny Eisenhowera. Wysłuchali go panowie? - Dość zuchwały -powiedział Labitz. - Można to tak określić - Renneberg postukał wkazującym palcem w papier. - W kilku sprawach Eisenhower myli się. Część waszego szkolenia będzie stanowiło zapoznawanie was z rzeczywistą sytuacją, a nie z taką jaką przedstawia codzienny komunikat dowództwa Wehrmachtu. Dzięki temu zrozumiecie konieczność wykonania przez was waszego zadania. - Miałbym w tej sprawie pewną uwagę, panie pułkowniku - rzucił baron von Baldenow. - Wraca pan od Führera, wita się z nami w środku nocy, staje przed mapą Moskwy i mówi po prostu : zabijecie Stalina! - Później, drogi Baldenow. Później. - Renneberg kończył jeść drugą połowę bułki. - Nie jesteśmy teraz przy temacie Rosji. W programnie mamy inwazję. Zaraz przeanalizujemy rozkaz Eisenhowera. Panowie, proszę jedzcie spokojnie dalej. Renneberg ponownie zerknął na tekst rozkazu. - Napisano tu "Wasz wróg jest dobrze uzbrojony..." To błąd numer jeden. Na terenie objętym inwazją znajduje się tylko nasza 7 armia dowodzona przez generała Dollmanna. Podlega mu 11 dywizji piechoty. Koło St. Nazaire formuje się jedna dywizja. Dwie dywizje strzelców spadochronowych znajdują się w dużej odległości, na południe od Brestu. W bezpośrednich walkach z wojskami inwazyjnymi bierze udział 5 dywizji; 21 dywizja pancerna powinna być w drodze do Caen. Wszystko to brzmiałoby uspokajająco, gdyby nie fakt, że część naszych dywizji we Francji stanowią tak zwane dywizje nadbrzeżne i dywizje szkoleniowe, a więc jednostki o ograniczonej sile bojowej, bo albo za stare albo za młode. Spojrzał w kierunku małego Dallburga. Solbreit, który siedział obok niego, trącił go łokciem. - Przyłóż mu - powiedział półgłosem. - My znamy tylko rosyjskie gówno... Renneberg uwolnił Dallburga od widocznej udręki mówiąc: - Od kapitulacji Francji front ten nie był traktowany jako teren walki. Są tam całe bataliony składające się z rekonwalescentów. Jedźmy dalej: Eisenhower powiada: " dobrze uzbrojone..." Kolejny błąd. Jedyne dobre uzbrojenie to zbrojony beton wału atlantyckiego. Dywizje niemieckie nie posiadają pierwszorzędnego uzbrojenia, a nawet należało by je określić jako mniej niż średnie. Jedyne - jak zwykle - dobrze wyposażone są dywizje SS. Ale wszystkie korpusy pancerne SS stoją na południe od Paryża, a nawet w środkowej Francji. Zanim będą w stanie zaatakować w Normandii, oddziały inwazyjne dawno zdążą się usadowić. Pozostaje Luftwaffe. To jedna wielka katastrofa, panowie. Jakkolwiek rzadko obecny, marszałek Rzeszy Göring osobiście przejął dowodzenie 3 flotą powietrzną. Ale czymże jest ta flota powietrzna? - Renneberg zerknął w papiery. Na marginesie rozkazu Eisenmhowera miał porobione odręczne notatki. - Oto dane liczbowe: jeśli chodzi o zdatne do ataku maszyny to dysponujemy: dziewięćdziesięcioma bombowcami i siedemdziesięcioma myśliwcami! Zaś przeciwnik, według naszych informatorów w Anglii, ma trzy tysiące sto bombowców i pięć tysięcy czterdzieści dziewięć myśliwców. Do tego dochodzi równo pięć tysięcy samolotów transportowych... - O Boże! - jęknął głośno Kuehenberg. - Czy Führer o tym wie ? - Meldowaliśmy o tym. Majaki - odpowiadano nam! Marszałek Rzeszy był poprostu wściekły. - Renneberg podniósł wzrok. Ujrzał zmieszanie na twarzach. - Niestety, panowie, nie mogę zaoszczędzić wam dalszych sensacji - kontynuował. - Marynarka wojenna: na wybrzeżu francuskim stacjonują i znajdują się w stanie gotowości bojowej: pancerniki - stan zero. Krążowniki - stan zero. Niszczyciele - trzy. Ścigacze - trzydzieści sześć. Łodzie podwodne - trzydzieści cztery. Oddziały inwazyjne: pancerniki - siedem. Krążowniki - dwadzieścia siedem. Niszczyciele - sto sześćdziesiąt cztery. Pojazdy desantowe wszelkiego rodzaju i konstrukcji, a więc również uzbrojone, szacunkowo - ponad sześć tysięcy! - Bóg z nami ! - powiedział głuchym głosem Labitz. - Nawet to nie! - Renneberg postukał dłonią w dokument z rozkazem Eisenhowera. - Również Pan Bóg jest w to wciągnięty. Eisenhower już wybłagał dla siebie błogosławieństwo Wszechmogącego. Wszędzie się spóźniamy! - Ale powróćmy do liczb: Dziś rano, licząc z grubsza, ponad sześć tysięcy okrętów wojennych nawałą ogniową przygotowało wał atlantycki do zaatakowania. Pierwsza fala desantowa obejmowała czterdzieści alianckich dywizji! Według posiadanych przez nas informacji siły inwazyjne składają się z osiemdziesięciu sześciu dywizji. Osiemset tysięcy żołnierzy stoi już w Anglii z bronią u nogi. Właśnie w tej chwili przez Kanał przeprawiają się nowi żołnierze i nowy sprzęt przesyłany jest na front inwazyjny. Alianci mogą dokonywać tego prawie nie niepokojeni. Niemiecka Luftwaffe została wyeliminowana, niemiecka marynarka wojenne praktycznie nie istnieje, niemieckie baterie nabrzeżne mają co innego do roboty, niż obserwować morze, walczą o przeżycie. Wróg leży na plaży tuż pod ich lufami albo zbliża się do pozycji od tyłu. - Oto sytuacja na Zachodzie poczynając od drugiej dziś nad ranem. - Renneberg ze smakiem dopił kawę. Podniósł się. - Straciłem apetyt - powiedział Semper głośno. - Ja straciłem już w nocy! - Detlev Adler zerwał się z krzesła. - Kiedy pan panie pułkowniku wyznaczał nas do zamordowania Stalina inwazja już była w pełnym toku! - Ale ja jeszcze o tym nie wiedziałem. Właśnie wylądowała pierwsza fala spadochroniarzy. Dopiero koło czwartej nad ranem dostałem pierwszą wiadomość z Berlina. Od tej pory siedzę przy telefonie. - Kierując się do drzwi minął jedenastu oficerów. - Chciałbym poprosić panów oficerów do sali wykładowej. Pan Hasenkamm objaśni położenie na Wschodzie... Kilka minut później cała dziesiątka siedziała ponownie naprzeciw wielkiej mapy Moskwy. Podpułkownik Hansekamm stanął za niewielkim pulpitem, Renneberg przysiadł na stołeczku z boku mapy. Zapiał gdzieś kogut. Przez otwarte okno dochodziło rżenie koni. Piękny, słoneczny poranek. Kędzierzawe chmurki, jak kłębuszki waty sunęły po jasnobłękitnym niebie. Mam nadzieję, że ojciec się obudził, pomyślał Kuehenberg. Inwazja musi również dla niego stanowić sygnał alarmowy. Ojcze, ewakuuj Thernauen! Teraz ruszyło już ze wszystkich stron. Hasenkamm przyznał rację myślom Kuehenberga. Profesorskim tonem podjął wykład: - Z całą pewnością należy uznać, że inwazja ta stanowi początek szeroko zakrojonej ofensywy wszystkich sprzymierzonych na wszystkich frontach. Następnego uderzenia oczekujemy na froncie wschodnim, przede wszystkim na jego środkowym odcinku. Spodziewamy się tego w drugiej połowie czerwca. Z punktu widzenia taktyki byłoby to właściwe posunięcie: do końca czerwca grupy inwazyjne w Normandii zajmują coraz większy teren, zainteresowanie niemieckiego dowództwa wojskowego koncentruje się coraz bardziej na froncie zachodnim, spokojny front wschodni, mimo alarmujących doniesień, znajduje się na drugim miejscu. I wtedy rusza czerwona nawała! Nieoczekiwanie i z takim samym impetem z jakim czetry tysiące okrętów z żołnierzami, czołgami i armatami pojawiło się nagle na naszym brzegu Kanału. Od wydziału "Obce Wojska Wschód" naszego wywiadu otrzymaliśmy nie potwierdzone, ale należy sądzić prawdziwe, dane liczbowe. Zgodnie z nimi, panowie, Rosjanie na środkowym odcinku frontu, podkreślam, tylko na środkowym odcinku, mają w gotowości bojowej: sto dwadzieścia sześć dywizji strzeleckich, sześć dywizji kawalerii, szesnaście brygad zmotoryzowanych, czterdzieści pięć brygad pancernych. Ilość samolotów szacowana jest na cztery tysiące; zakładamy, że jest ich więcej. Podobnie liczba czołgów jest tylko szacunkowa - czterdzieści pięć brygad! Hełmy z głowy, do modlitwy! - rozległ się w ciszy głos Solbreita. Hasenkamm recytował niewzruszenie dalej: Po stronie niemieckiewj może się temu przeciwstawić: czterdzieści dywizji, ale bez najmniejszej nawet rezerwy, osiemset dwadzieścia dziewięć samolotów - tylko część z nich jest sprawna - i jedna dywizja pancerna! Labitz zerwał się z miejsca. Po twarzy przebiegały mu drgawki. Siedzący obok niego Kuehenberg pociągnął go za kurtkę munduru, ale Labitz nie zareagował. - To niesłychane! - krzyknął.- Panie pułkowniku, jeśli te dane są prawdziwe, to zbrodnią jest nadal wierzyć w ostateczne zwycięstwo! Przepraszam panie pułkowniku! Ale tak właśnie uważam! Renneberg uśmiechnął się smutno. - Mój drogi Labitz, jesteśmy tu sami swoi. W tym zaufanym gronie możemy sobie powiedzieć wszystko. Ani słowo nie wyjdzie stąd na zewnątrz! - Te liczby są prawdziwe. Naprzeciw grupy armii Środek dowodzonej przez feldmarszałka Buscha stoją cztery ogromne radzieckie grupy armii pod dowództwem marszałka Wasilewskiego i marszałka Żukowa. Tak wygląda sytuacja na Wschodzie. Innymi słowy: rok 1944 to rok, w którym zadecydują się losy Niemiec. To rok kompletnego załamania. Rok zmiażdżenia wszystkich niemieckich frontów. Jeszcze w tym miesiącu rozlegnie się wezwanie do ostatecznej bitwy o Rzeszę. Inwazja to sygnał do startu. Mówię panom to wszystko tak dosadnie po to, żebyście, mimo wewnętrznych oporów, które jestem w stanie zrozumieć, dostrzegli konieczność dokonania czynu, który za jednym zamachem nie tylko uratuje Niemcy, ale odmieni oblicze historii. - Śmierć Stalina... zaczął von Ranowski schrypniętym głosem. - Tak. - A dlaczego akurat my? - Peter Radek wpatrywał się w mapę Moskwy. Dlaczego uznano, że spośród wielu tysięcy oficerów i milionów żołnierzy właśnie my najlepiej nadajemy się na morderców? - Pomyłka, panowie! To nie morderstwo - to operacja dywersyjna. Stanowicie oddział komandosów na radzieckim zapleczu z celem zlikwidowania wroga, czy to na Kremlu, czy gdziekolwiek indziej, gdzie nadarzyłaby się okazja. To że chodzi o pojedyńczego człowieka nie czyni z jeszcze z działania wojennego działania kryminalnego. - Renneberg podszedł do pulpitu i oparł się o niego. Hansekamm odsunął się. - Przedsięwzięcie jest niewykonalne - powiedział kędzierzawy blondyn - Poltmann. - Równie niemożliwe, jak zabicie Führera. Hansekamm chrząknął cicho. Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz - był cichy, słoneczny, letni dzień. W ujeżdżalni panował ruch. Trening. Dociąść konia i trzy rundy bez siodła i uzdy. Co za idiotyzm - pomyślał. Niemcy stoją w obliczu załamania, a tu młodzi oficerowie uczą się konnej jazdy... - To ostatnie nie wydaje mi się niemożliwe - powiedział spokojnie Renneberg. - W głównej kwaterze Führera odkryłem zdziwiająco dużo słabych punktów. Ale nie o tym mamy tu rozmawiać. Jeśli wokół Stalina jest równie wiele dziur, w akcji waszej powinniście odnieść sukces. - Z podróżą do nieba włącznie! - pyskaczowi Solbreitowi udało się rozluźnić nieco stalową obręcz zaciskającą się wokół serc dziesięciu młodych ludzi. - Dokładnie tak. - Pułkownik von Renneberg, zanim przystąpił do kontynuowania wykładu, przyjrzał się każdemu z nich z osobna. Z ich oczu wyczytał rzeczy, których żaden nie ośmielił się powiedzieć. - Operacja jest zakodowana jako Dzikie gęsi. Führer zadał mi pytanie, które wy też mi duchu zadajecie. Dlaczego właśnie Dzikie gęsi ? Odpowiedziałem mu : -Bo wiele z nich odlatuje na północ, ale nie wszytskie wracają... Zrozumieli. Baron von Baldenow podniósł się, podszedł najpierw do wielkiej mapy Moskwy a potem do okna, przy którym ciągle jeszcze stał Hansekamm obserwując lekcję konnej jazdy. Na środku padoku stał rotmistrz i wrzeszczał na wszystkich. Bez wrzasku nikt jeszcze nie nauczył się jeździć. - Kto nas wybrał? -zapytał von Baldenow lotowatym głosem. - Niewielka grupa fachowców. Ostateczną decyzję podejmowałem ja, jako inicjator Dzikich gęsi. - Ach tak -Kuehenberg zerwał się z miejsca. - Więc pan to wszystko wykombinował, panie pułkowniku?! Kilku oficerów do Moskwy... trach, trach...Stalin nie żyje... front radziecki załamuje się... szok paraliżuje Amerykanów i Anglików...cały świat sra w portki...Niemcy uratowane! - Jakie to proste! Renneberg uśmiechnął się pobłażliwie. Ich poruszenie było zrozumiałe. Bez ogłaszania oficjalnego wyroku tych dziesięciu oficerów zostało właśnie skazanych na śmierć. Oczywiście "bohaterską śmierć" szczególnego rodzaju. Musieli to w sobie przetrawić. - Ma pan rację, Kuehenberg. W zasadzie to proste. Nie zabicie Stalina, ale przeniknięcie do Moskwy. Przećwiczyliśmy to w najdrobniejszych szczegółach. - W piaskownicy - burknął Semper. - Przy pomocy logicznego rozumowania - odparł von Renneberg. - Spośród ogromnej liczny oficerów wybraliśmy was, ponieważ dysponujecie wszystkim czego potrzeba: mówicie po rosyjsku równie dobrze jak po niemiecku. Niektórzy nawet dialektem. Leningradzkim, nowogrodzkim, białoruskim. Dobrze znacie mentalność Rosjan, mieliście prywatne kontakty z Rosjanami, niektórzy z was mają matki - Rosjanki. Żaden z was nie będzie miał trudności z natychmiastowym przeistoczeniem się w Rosjanina. Po wylądowaniu w Rosji natychmiast zintegrujecie się. - Renneberg przez chwilę błądził wzrokiem po sali. - Czy któryś z panów jest odmiennego zdania? - Nie - odpowiedział za wszystkich Labitz. - Ponieważ zabrał pan głos, Labitz: pana wytypowano na dowódcę oddziału. Fakt, że został pan właśnie ojcem dorodnego syna Williama Heiko zmieniło sytuację. Nie mogę narzucić panu tego zadania. Ojcowie rodzin są wyłączeni. Decyzja należy wyłącznie do pana. - Moja odpowiedź jest oczywista, panie pułkowniku - powiedział sucho von Labitz. - Niech się pan zastanowi przez noc - Renneberg wciągnął głęboko powietrze, teraz nastąpi drugi wstrząs. - Pana decyzja, Labitz, stawia pana w tej samej sytuacji, co pozostałych oficerów: przestaje pan istnieć... - Co takiego ? - spytał głośno Kuehenberg. - Co to ma znaczyć? - Z tą chwilą zaprzestaje się prowadzenia waszych akt personalnych. Podpułkownik Hansekamm z lekka to wczoraj zaznaczył, ja mogę wam to dziś powiedzieć otwarcie: z chwilą gdy powiecie "tak" będziecie uchodzić za zaginionych. Również dla waszych rodzin. W dniu, w którym wasz oddział przystąpi do akcji, wasze akta personalne zostaną w OKW zniszczone. Na temat Dzikich gęsi nie będzie żadnych dokumentów na piśmie. Po prostu nie istniejecie, panowie. Proszę, panie Labitz, żeby pam to przemyślał: pana młoda małżonka i jednocześnie szczęśliwa matka otrzyma prawdopodobnie jeszcze w tym miesiącu wiadomość o pana zaginięciu... - Na froncie koło Tyraspolu mogłoby mi się to przydarzyć każdego dnia - powiedział Labitz. Jego głos zabrzmiał chrapliwie. - Tym samym zgłasza się pan dobrowolnie do akcji. Oznacza to unicestwienie pana osoby. - Czy któryś z kolegów wycofuje się? - Labitz rozejrzał się wokół. Pozostała dziewiątka patrzała na niego zakłopotana. - Dallburg, pan jest najmłodszy! Dlaczego poświęca pan swoje młode życie? Solbreit, pyskaczu, nie chce pan już nigdy zobaczyć swojej narzeczonej - Berty? Kuehenberg - kto zatroszczy się o waszą stadninę? - Dosyć, panie majorze! - powiedział głośno Adler. - Od kiedy to Dzikie gęsi interesują się hodowlą koni?! Labitz zwrócił się do Renneberga. - Nie rozumiem dlaczego tu w ogóle zadaje się jakieś pytania. - Usiadł ponownie na swoim krześle zakładając nogę na nogę. - Domyślam się, że musimy nauczyć się Moskwy na pamięć. Ulic, placów, budynków, zakątków, kontaktów z łącznikiem... - Wszystkiego, poza łącznikiem! Nie będzie żadnych kontaktów na zewnątrz. Z chwilą gdy znajdziecie się w Moskwie, każdy z was będzie pozostawiony samemu sobie. Dopiero tam nawiąże radiowy kontakt z innymi, o ile dotrą do miasta. Ale to już detale. Na początek rzecz podstawowa. - pułkownik von Renneberg kiwnął głową z zadowoleniem. - Musicie, panowie, poddać się całej masie testów. Pragniemy ograniczyć ryzyko do minimum. - Co to za ryzyko: zabić Stalina! - krzyknął Solbreit. - Gdzie ten manekin, na którym moglibyśmy to przećwiczyć? Rzucić bombkę, zastrzelić, zatłuc, zadźgać, zadusić! Żołnierz doskonały potrafi nawet zasmrodzić swojego przeciwnika na śmierć! Facet zwariował, pomyślał Kuehenberg. Ale wszyscy tu jesteśmy nerwowo wykończeni. Tyle, że on jeden nie ma żadnych zahamowań przed ujawnieniem tego. Troszkę dużo, jak na jedno przedpołudnie. Dziesięć dzikich gęsi przeznaczonych do odstrzału. Odlatują wiedząc, że nigdy nie wrócą. Kamikaze. To właśnie to! Jak japońscy piloci, którzy zawiązawszy przepaskę ze znakiem słońca na czole, rzucali się, niczym żywe torpedy, na wrogi cel. Ale: azjatycki fatalizm nie jest nam przyrodzony. Nigdy nie pragnęliśmy zostać bohaterami. Śmierć za ojczyznę nie jest jedynym celem naszego istnienia. Nie. Bardzo lubimy żyć. Labitz, durniu, możesz jeszcze wrócić do swojej młodej żony. Do synka. On ma cztery dni. Powiedz "nie"! Głos Renneberga wyrwał go z zadumy. - A więc, panowie, zgoda ? - Tak! - odpowiedziało dziesięciu mężczyzn jednym głosem. Hansekamm odwrócił się od okna. Ojcowski, nieco otyły. - Przerwa -oznajmił. - Aż do obiadu. Po posiłku spotykamy się znów w tej sali. Musimy przymierzyć radzieckie mundury. Renneberg i Hansekamm razem opuścili salę wykładową. Dziesiątka pozostała na miejscu. Mały Dallburg rozpiął gwałtownie kołnierz munduru, jak gdyby nagle zaczął się dusić. Poltmann palcami przeczesywał swoje blond włosy. Ranowski przewracał kieszenie w poszukiwaniu "papyrosów". Semper mówił rozmarzonym głosem: - Głowizna w galarecie jest już gotowa. Nikt nie dorówna w tym sierżantowi Hölzerlinowi. - Do zobaczenia po obiedzie! - Kuehenberg zacisnął pięści. - Potrzeba nam trochę czasu, żeby przyzwyczaić się do faktu, że już nas nie ma. Radzieckie mundury oficerskie, dobrane w oparciu o znajdujące się w aktach personalnych wymiary, pasowały idealnie. Organizacyjnie, poznać to było po takich właśnie drobiazgach, wszystko było zapięte na ostatni guzik i będzie się sprawdzać aż do chwili, kiedy wyskoczą w czarną otchłań nad Rosją. Podpułkownik Hansekamm, który wyraźnie przejął wobec wybranej dziesiątki rolę opiekuna, na widok oficerów ubranych w radzieckie mundury wpadł w zachwyt. - Wystarczy kawałek materiału i oto zupełnie inny człowiek! - powtarzał biegając dokoła swojej dziesiątki. - Najprawdziwsi Rosjanie! Tylko wy, Poltaman, nie pasujecie do nich. Te wasze loczki... - Jest dużo jasnowłosych Rosjan! - w głosie Poltmanna słychać było panikę. - Tylko nie moje loki - myślał. - Wszystko możecie ze mną zrobić, tylko nie ogolcie mnie na zero! - Tylko trochę skrócimy, Poltmann - powiedział Hansekamm dobrotliwie, jakgdyby mówił do dziecka, któremu zniszczyło się zabawkę. - Przecież odrosną. W Rosji nie powinien pan raczej biegać z rozwianymi lokami. Nie wpadać w oczy - to gwarancja sukcesu. Potem będzie pan mógł powierzyć swoje pukle delikatnym kobiecym dłoniom. Potem - pomyślał Hansekamm. - Czy dla tych dziesięciu istnieje jakieś potem? Unikał patrzenia im w oczy. Ogarnęło go obce mu zazwyczaj wzruszenie. Stoją tak, wiedząc co ich czeka. To czego się od nich wymaga, to najbardziej obłędne przedsięwzięcie tego stulecia. Ale żaden nie wystąpi naprzód i nie powie: Nie zgadzam się! Stoją tak, palą rosyjskie "papyrosy", od kilku minut noszą rosyjskie mundury i są pełni oczekiwania tego co nastąpi. Czy to bohaterstwo? Tępota? Ślepe posłuszeństwo? Oficerski honor? Dreszcz emocji? Szczery zapał? Fatalizm? Trzeba ich o to zapytać, nie razem, w cztery oczy, jak na spowiedzi: chłopcze, dlaczego nie protestujesz? Odpowiedź zawsze będzie taka sama. Czy na froncie, na ulicy w Moskwie - wszędzie może mnie to spotkać. Jest wojna. Czy to wszystko wyjaśnia? Pułkownik Renneberg wpadł do sali wykładowej z takim impetem, jak gdyby zamierzał wyważyć drzwi z zawiasów, a one się nagle otworzyły. Zahamował przed pulpitem i rzucił na blat skoroszyt. - Najnowsze doniesienia z Normandii: oddziały inwazyjne umocniły się na pięciu odcinkach plaży. Korpusy powietrznodesantowe zajęły tereny i operują na naszych tyłach. Są na bieżąco zaopatrywane z powietrza w sprzęt bojowy. Trzy dywizje pancerne SS ruszyły na odsiecz. Ale zanim dotrą na miejsce zdąży wylądować drugi rzut. Na wybrzeżu powinno się wtedy znaleźć sto siedemdziesiąt tysięcy żołnierzy alianckich. - Canarisowe dane - powiedział von Ranowski. - Najczęściej prawdziwe. - Renneberg przyjrzał się zebranym. Był zadowolony. - Jutro zrobimy mały służbowy wypad do Frankfuru nad Odrą. Do tego czasu przyzwyczaicie się do radzieckich mundurów. We Frankfurcie jest niewielki obóz jeniecki dla radzieckich oficerów. Zostaniecie przyjęci do obozu jako nowy transport i zostaniecie tam trzy dni. Wtedy okaże się, czy mówiąc po rosyjsku robicie drobne błędy, które mogą w jakiejś chwili stanowić śmiertelne zagrożenie. - Otworzył skoroszyt i przeglądał luźno leżące kartki. - Każdy z was otrzyma teraz własne, nowe curriculum vitae. Imię, datę i miejsce urodzenia, zawód, rodziców, dziadków, miejsce zamieszkania, wspomnienia z dzieciństwa, miłostki, nazwę radzieckiej jednostki wojskowej, nazwiska dowódcy i kolegów, miejsce i datę dostania się do niewoli. Później, na czas pobytu w Moskwie, kolejne dane: gdzie i kiedy zwolniony z Armii Czerwonej, powód zwolnienia, zaświadczenie z miejsca pracy, legitymacja, świadectwo zwolnienia, świadectwo zatrudnienia - rozkaz kierujący do pracy. Dostaniecie pełen komplet. - Renneberg wyjął ze skoroszytu kartkę papieru i podniósł ją do oczu . - Major von Labitz! - Obecny. - Labitz wystąpił do przodu. Renneberg spojrzał na niego poważnie. -Od tej chwili nazywacie się Paweł Fiedorowicz Sassonow. - Do jutra rana proszę nauczyć się na pamięć swojego curriculum vitae. Przepytam pana, potem dokument zostanie spalony. To samo dotyczy wszystkich panów. Wręczył Labitzowi kartkę. Była gęsto zapisana. Daty i przebieg nowego życia. Liczącego ponad trzydzieści lat życia radzieckiego człowieka. Labitz wziął kartkę i odwrócił się. Wolno podszedł do otwartego okna i zaczął czytać. Eberswalde tonęło w słońcu. Było gorąco. Najmniejszego wiatru. Drzewa stały nieruchomo. Z pól docierał do pokoju cierpkosłodki zapach siana. Renneberg wyjął ze skoroszytu kolejną kartkę. - Porucznik Radek! Pan nazywa się Piotr Mironowicz Sepkin. - Tak jest - powiedział cicho Radek, wziął swój nowy życiorys do ręki i stanął w rogu sali. - Porucznik von Ranowski! - Obecny! - Nazywa się pan Iwan Pietrowicz Bunurian. - Ładne nazwisko. Gruzin? - Tak. Wygląda pan na Gruzina. - Renneberg sięgnął po następną kartkę. - Podporucznik Solbreit! - Obecny! - Łuka Iwanowicz Pietrowskij. - Zadowolony? - Tak jest, panie pułkowniku. Łukuszka...będą mi szeptały kobiety... - Tak sobie pomyślałem. - Renneberg zaśmiał się krótko. - Kapitan von Baldenow! - Obecny. - Leonid Germanowicz Duskow. - Dlaczego Germanowicz ? - zapytał von Baldenow. - Pana ojciec miał nieszczęście otrzymać imię German. Proszę przeczytać swój życiorys. Pana dziadunio podziwiał Niemców i nazwał swego syna German. - Podporucznik Poltmann! - Obecny! - Fiodor Pantelejewicz Iwanow. - Wszyscy będą na was mówić Fiedia. - Czy powinienem ściąć włosy, panie pułkowniku? - spytał zmartwiony Poltmann. - Zostanie ich dość, żeby mogli was nazywać Fiedią. - Porucznik Adler! - Obecny! - Aleksander Nikołajewicz Kraskin. - Brzmi jak wystrzał! - Nie, jeśli będą się do was zwracać - Sasza. - Kapitan Kuehenberg! - Obecny! - Kiryłł Siemionowicz Boranow. - Dziękuję - powiedział Kuehenberg. - Podporucznik Semper! - Obecny! - Siergiej Andriejewicz Tarski. - Nieźle! - Chorąży Dallburg. - Obecny! - Mały Dallburg jako jedyny trzasnął obcasami, chociaż był w radzieckim mundurze. - Przepraszam, panie pułkowniku - powiedział czerwieniąc się. - Nazywa się pan Nikołaj Antonowicz Plejin. - Renneberg podał mu papier. - Ma pan piękny życiorys, Nikołaju Antonowiczu. Wiadomo nam było, że ma pan piękny głos, jasny, liryczny tenor. Jest pan artystą. Podczas studiów muzycznych odkomenderowany na front. Ponieważ jako jedyny nie jest pan ranny, został pan zwolniony ze swojej radzieckiej jednostki z powodu infekcji. Niezbyt jasne rozpoznanie. Jak pan wie, Rosjanie panicznie boją się chorób zakaźnych. - Niech pan to wszystko dokładnie przeczyta. - Żeby nieco rozluźnić napiętą atmosferę Renneberg postanowił zażartować: - Być może zaśpiewa pan kiedyś partię Rudolfa w "Cyganerii"?! Nowa gwiazda Teatru Wielkiego... Nikołaj A. Plejin. - Postaram się, panie pułkowniku - powiedział strapionym głosem mały Dallburg. - Być może w loży będzie siedział Stalin i wtedy mógłbym go zabić strzelając do niego ze sceny... Podczas wielkiego, miłosnego duetu, zza pleców Mimi... - Nie mamy zbyt dużo czasu, panowie! Oto najnowsza wiadomość: im szybciej następują wydarzenia na froncie, tym mniej czasu pozostaje wam. Zabicie Stalina straci sens, kiedy ruscy staną obozem pod Bramą Brandenburską. - Jeszcze w tym miesiącu powinniście zostać zrzuceni na teren Rosji! Pali się nam pod nogami, panowie! Zaczyna się wyścig między radziecką ofensywą a wami. - Kto jest tu zającem, a kto myśliwym? -spytał Kuehenberg. - Was jest dziesięciu...A więc wy powinniście być myśliwymi- - Tych innych jest półtora miliona! - odezwał się Ranowski. - Mocno zachwiana proporcja. Renneberg zamknął skoroszyt, był już pusty. - Proszę od tej chwili mówić tylko po rosyjsku i zwracać się do siebie używając rosyjskich imion i nazwisk. - I nagle, ku zdumieniu wszystkich - tylko Hansekamm nie był zaskoczony, ponieważ dokładnie znał plan działania - Renneberg przeszedł na rosyjski: - Towarzysze, do chwili odjazdu do Frankfurtu nad Odrą, proszę przeczytać te kartki. Potem spalimy je. - A niech Bóg broni! - powiedział Solbreit. Nawet mówiąc po rosyjsku pozostał pyskaty, szczery i złośliwy. - Taki śliczny kawałek papieru! Co wy sobie towarzyszu wyobrażacie?! Z tego wyjdzie co najmniej dwadzieścia "papyrosów". Nie mam oczywiście nic przeciwko gazetom. Najlepiej smakuje "Prawda". - Bardzo dobrze - pochwalił Renneberg i roześmiał się. Solbreit mrużąc oczy przyglądał się pułkownikowi. - Też tak twierdzę, towarzyszu. Bardzo dobrze! Smakuje bardzo dobrze! Ale z czego wy się właściwie śmiejecie...? Wieczorem podczas kolacji do stołu nie podawał ordynans. Do obsługi przydzielono rosyjskiego jeńca, sprowadzonego z obozu pod Berlinem. Zdumionym wzrokiem spoglądał na dziesięciu radzieckich towarzyszy - oficerów, którzy siedzieli przy stole razem z dwoma niemieckimi oficerami i zajadali, aż im się uszy trzęsły. Same wspaniałe rzeczy. Pieczeń wołową w sosie śmietanowym, do tego kalafior i piękne, białe ziemniaki. Potem budyń z malinowym sosem. Żadnej tam kwaszonej kapusty, żadnych galaretowatych blinów z kiepskiej mąki, z braku mięsa nadziewanych cebulą i również żadnego kipiatoku - zwykłej wrzącej wody -na deser. To wypełnia żołądek, stwarza wrażenie sytości i Rozgrzewa duszęęęęęęę. Nie! Ci tutaj siedzą i opychają się wspaniałościami po uszy. Radzieccy oficerowie! Radziecki jeniec wnosił potrawy i wynosił, kradł w drodze do kuchni resztki mięsa z półmisków i wylizywał szklane salaterki, w których chybotała się jeszcze odrobina budyniu z malinowym sosem, tak dokładnie, jakby były umyte we wrzątku. Trzeba korzystać z okazji, towarzysze! Takie szczęście nie prędko trafi się po raz drugi. A w obozie tylko zupa albo rozgotowana brukiew, kromka chleba i klajstrowata marmolada, no dobrze, wystarczało, żeby przeżyć, nie umierało się z głodu, nie żarło się jeszcze olejnej farby ze ścian - ale kto wie, jak długo tak jeszcze potrwa? Z Niemcami ostatnio krucho. Wiele plotek krążyło po barakach, od czasu do czasu docierało coś z zewnątrz, próbowano z tego wyciągać jakieś wnioski. Chciałoby się wiedzieć co tych dziesięciu towarzyszy oficerów robi w pokoju na górze i dlaczego wolno im żreć, że i car nie jadł lepiej. Jeniec wniósł do kuchni puste półmiski i talerze. Szef kuchni w stopniu sierżanta, kucharz z Düsseldorfu, który nie wiedział, kto tam na górze siedzi za stołem tylko otrzymał rozkaz, przygotować wytworną kolację dla dwunastu osób, i dostał w tym celu specjalny przydział, który zadziwił go podobnie jak rosyjskigo jeńca wojennego, przyjrzał się tacy. - Wszystko zżarte? - wysapał. - To nie ja! - krzyknął Rosjanin. - Oficerowie jak wilki! - Ale nie wylizują talerzy, Iwan! Pokaż język! Chuchnij! Chuchnij, durniu, chu, chu! Sierżant przyciągnął Rosjanina ku sobie i obwąchał mu usta.- Budyń waniliowy! Więc jednak tak! I resztę mięsa też zżarłeś! Wymierzył Rosjaninowi siarczysty policzek i poprawił kopniakiem w tyłek. Dobra, dobra, myślał Dementi Jefimowicz Awiłow. Z zawodu był elektrykiem. Możesz, sierżancie, dać mi w mordę, możesz kopnąć w tyłek...Ale co się najadłem, to się najadłem! ...A jak to potrwa jeszcze kilka dni, to najem się na zapas po uszy. Możesz mnie lać ile chcesz, niemiecki kapralu; ale tego co mam w żołądku nie wytłuczesz. To zostanie. Dobrze to natura urządziła. Stanął przy cynowym zlewie i zaczął myć wylizane naczynia w wodzie z sodą. Dziesięciu towarzyszy oficerów - myślał. Zostańcie tu dłużej, braciszkowie. Dementi Jefimowicz jest bardzo, ale to bardzo głodny. Przed obiadem pułkownik von Renneberg wysłuchał nowych życiorysów wybranej dziesiątki. Oficerom pozostawiono idealny spokój, żeby mogli nauczyć się ich na pamięć. Curriculum vitae, jak Renneberg elegancko nazywał zmyślone życiorysy, pasowały do nowych właścicieli. Nie były sztucznie napisaną rolą - to rzuciłoby się od razu w oczy - ale ich prawdziwym życiem. A że od dzieciństwa stykali się z rosyjską duszą, ich "przepoczwarzenie się" nie stanowiło dla nich żadnego problemu. Nie było trudności nawet z dwoistością życiorysu: jednym - oficerskim (na użytek obozu we Frankfurcie nad Odrą), drugim pospolitym, codziennym losem radzieckiego obywatela, na czas szaleńczego marszu do Moskwy. Dziesięciu samotnych mężczyzn z zadaniem uśmiercenia Stalina. Nie znali szeroko rozgałęzionych, ukrytych powiązań, łączących "śmierć Stalina" ze " śmiercią Hitlera". I nigdy nie mieli się o nich dowiedzieć. Pułkownik Renneberg wpuszczał ich kolejno do sali wykładowej i odbierał kartkę z życiorysem, poczem odpytywał. Słowo po słowie, jak przy odpytywaniu słówek. Pytanie - odpowiedź, wszystko po rosyjsku. - Dziękuję wam, towarzyszu- mówił na zakończenie każdego egzaminu. - Tylko z Solbreitem - bo z kimże by innym! - nie wszystko poszło zgodnie z oczekiwaniem. Solbreit - pardon: Łuka Iwanowicz Pietrowski -wszedł do pokoju paląc papierosa. Skrzywił się widząc Renneberga stojącego za pulpitem. Zanim pułkownik zdążył zadać pytanie, Łuka Iwanowicz poskarżył się : - Machorka jest jednak najlepsza, towarzyszu! - powiedział z żalem w głosie. - Nawet zrobiona z petów cztery razy wypalonych papierosów. To moża wytrzymać...ale ten papier! Papier! Towarzyszu, jak można używać tak złego papieru! Wyciągnął swoje "curriculum vitae" z kieszeni. Z boku brakowała paska papieru, a skręcony z niego papieros tkwił między wargami Łuki. - Po pierwszym zaciągnięciu - przysięgam, że to prawda - musiałem się oprzeć o ścianę, bo bym się przewrócił! Płuca drżały jak schwytane prosię. Mój ojciec, dobroduszny, mądry człowiek, Iwan Tichonowicz Pietrowski, z zawodu stolarz, z własnym warsztatem, zawsze powtarzał nam, swoim synom, a było nas pięciu: - możecie palić wióry, trociny, synkowie, wszystko będzie wam smakowało, jeśli tylko będzie odpowiedni papier! - A ten papier jest nieodpowiedni, towarzyszu! - Możecie odejść! -powiedział Renneberg machając obiema rękami. - Proszę, to wasz papier! -Łuka Iwanowicz wyciągnął do niego zgniecioną, podartą kartkę. - Do "papyrosów" się nie nadaje. Na chwilę przed odjazdem Renneberg spalił dziesięć życiorysów. Roztarł popiół i wysypał za okno. Lekki, letni powiew uniósł szare drobiny w dal. Przed wejściem do wydzielonej części szkoły jazdy konnej czekała zamknięta ciężarówka. Dwóch starszych szeregowych siedziało w szoferce zerkając do tyłu. Mieli rozkaz nie wysiadać z samochodu. Tylna klapa była opuszczona; przystawiono do niej drabinkę. We wnętrzu samochodu ustawiono dwie długie ławki. Kiedy zamykało się klapę w środku robiło się ciemno. Żadnego okna, żadnej wentylacji, tyłko mała szpara do szoferki. A i ona była zakratowana. - Niewąski transport - powiedział żołnierz siedzący obok kierowcy. - założę się, że to skazańcy. - W szkole oficerskiej, idioto? - kierowca, starszy szeregowy, dziewięciokrotnie ranny i dlatego skierowany do służby tylko w kraju, stuknął się w czoło. -We Frankfurcie jest bardzo surowe więzienie. Dezerterzy, destrukcyjny wpływ na żołnierzy Wehrmachtu, samookaleczenia... - Już ich nie ma! Większość dostała w czapę... - Może to są nowe czapy. Kto to wie? - Idą! Wyjrzeli z szoferki. Jako pierwszy w drzwiach pokazał się Hansekamm, za nim szło dziesięciu radzieckich oficerów. Na końcu pojawił się pułkownik von Renneberg. Kolejno weszli po drabince do wnętrza samochodu. Zamknięto tylną klapę. Pułkownik von Renneberg uderzył pięścią w zakratowane okienko. Znaczyło to - odjazd! Starszy szeregowy spojrzał na swego towarzysza. - Widziałeś? - Co ja, ślepy? Iwany. Oficerowie. Mówiłem! Nowe czapy! - Albo ich rozstrzelają, albo powieszą. - Starszy szeregowy przydusił pedał gazu. Silnik zawył. Kiedy kierowca włączył pierwszy bieg, samochód zatrząsł się. Zazgrzytały stępione tryby. - Dokąd jedziemy? - Do Frankfurtu nad Odrą. - A tam? Na wysypisko? - Dostaniecie rozkaz przed samym Frankfurtem. - Kiepsko mi to wygląda. - Mówiłem przecież... Ciężarówka ruszyła z łoskotem, minęła szkolny dziedziniec i trzęsła się na bocznej drodze dopóki nie dotarła do szosy. Eberswalde - Freienwalde - Wriezen - Marxwalde - Seelow - Lebus - Frankfurt nad Odrą. Przez całą Szwajcarię Brandenburską. Cudowny kraj. Wzgórza,jeziora, sadzawki, wrzosowiska, piaski, sosnowe lasy, brzozowe zagajniki, łagodne wzniesienia - a wszystko zalane słońcem. Czy to nie tu siódmego dnia stworzenia dobry Bóg wypoczywał, mówiąc - to mi się udało? Dwunastu mężczyzn siedzących w ciemnym wnętrzu samochodu nie widziało nic. Rozmawiali półgłosem po rosyjsku. Pułkownik von Renneberg jeszcze raz wyjaśniał, co czeka ich w obozie dla radzieckich oficerów. Pozostali w nim, zgodnie z planem, trzy dni. Ani obozowa komendantura, ani oddziały wartownicze, ani wewnętrzne radzieckie kierownictwo obozu, ani starsi baraków, ani "oficerowie dyżurni", ani tłumacze - nikt nie poznał, ani nie domyślił się, tajemnicy tych dziesięciu. Dla niemieckich wartowników było to dziesięciu nowych przybyszów, dostarczonych przez OKW, prawdopodobnie po wnikliwych przesłuchaniach. Pułkownik von Renneberg przez pół godziny rozmawiał w cztery oczy z szefem oflagu w stopniu majora. - Tu są papiery - powiedział wyjmując z aktówki kilka protokółów. - Jeńcy zostali starannie przesłuchani. Dostarczyła ich do nas do Berlina grupa armii Środek, ponieważ zaistniało poważne podejrzenie, że niektórzy z oficerów mogli się legitymować fałszywymi dokumentami, a w rzeczywistości, zgodnie ze swymi stopniami wojskowymi i przydziałem zadań nie są zwyczajnymi dowódcami oddziałów. - Politrucy? - spytał major. - Tak przypuszczamy. Dotychczasowe przesłuchania nie potwierdziły tego. Chłopcy milczą jak głaz. Dlatego zdecydowaliśmy się skierować ich do obozu. Tu się okaże. Są komisarzami politycznymi, to w obozie zapanuje niepokój. Będą powstawać tajne grupy, będą się odbywać nielegalne szkolenia. To twardzi faceci, fanatycy. Renneberg świadomie namalował obraz dziesiątki w czarnych barwach. Im baczniej będą obserwowani, tym bardziej z rosyjska będą się musieli zachowywać - myślał. I tym szybciej zdobędą zaufanie radzieckich współtowarzyszy. Więcej nam nie potrzeba. Chcemy tylko sprawdzić, czy zostaną "zaakceptowani". Jeśli uda się zmylić radzieckiego generała, to chyba tylko za sprawą diabła potknęliby się na jakimś głupstwie w sercu Rosji w Moskwie. Ale bardzo często te właśnie, wydawałoby się zupełnie nieistotne drobiazgi, stają się przyczyną potknięć, są niczym zasadzki zastawiane przez los. Cała dziesiątka została przez swych radzieckich współtowarzyszy niewoli zaakceptowana. Trudno się dziwić, że to właśnie Łuka Iwanowicz Pietrowski - to znaczy Solbreit - był tym, który swoim pyskowaniem przełamał początkową wstrzemięźliwość oficerów. Nowi przybysze, szczególnie wtedy kiedy dowożono ich oddzielnym transportem, zawsze najpierw byli "testowani". Strach przed zdrajcami czaił się w każdym baraku, ponieważ już trzykrotnie zdarzyło się, że najbliźsi przyjaciele przechodzili nagle do Armii Własowa. Podpułkownik Konstantin Dimitrijewicz Sakmatow, tajny oficer polityczny obozu, przywitał dziesięciu nowych towarzyszy uściśnięciem ręki i kazał sobie opowiedzieć po krótce ich losy. - Biedny naród, ci Niemcy! - powiedział Łuka Iwanowicz i splunął. -Ich papier zupełnie się nie nadaje do "papyrosów". Konstatin Dmitrijewicz, macie jakiegoś przyzwoitego papierosa? - Ani jednego, Łuka Iwanowicz. Tylko niemieckie. - Po nich to chce mi się tylko rzygać! Dialog ten był równie prosty, jak skuteczny. Podpułkownik Sakmatow zameldował starszemu obozu, generałowi Iswarinowi: - Wszystko w porządku towarzyszu. Ci nowi nie wzbudzają podejrzeń. A jednak rozdzielono ich. Na wszelki wypadek. Każdemu przydzielono miejsce w innym baraku. Baraki te nie przypominały wielkich sypialń z długimi szeregami piętrowych łóżek, ale podzielone były na dość duże pokoje, w których mieszkało po dziesięciu oficerów. Blokowy zadbał o to, żeby nowych zawsze ktoś obserwował. Nikt nie mógł wziąć tego za złe. Wróg czaił się wszędzie, nawet we własnym sercu. Najłatwiej miał Nikołaj Antonowicz Pejin, mały Dallburg. Kiedy się okazało, że jest śpiewakiem, zaraz wszyscy zaczęli wołać: - Braciszku, dawaj! Pójdziemy do pralni! Tam zaśpiewasz nam biedakom! Nikołaj Antonowicz nie wzbraniał się. Który Rosjanin, mający dobry głos, odmówi zaśpiewania wieczorem jednej, czy nawet kilku piosenek? Zwłaszcza na obczyźnie, do tego w niewoli, z małymi widokami na to, że jeszcze kiedyś ujrzy bezkresne lasy i pola słoneczników, stepy i szerokie rzeki. Hej, mili, poleżeć by tak w stepowej trawie, nad brzegiem Donu. Szum rzeki brzmi niczym szum krwi w żyłach, i kiedy tak leżysz zupełnie spokojnie to słyszysz ćwierkanie koszatek, czujesz zapach ziemi, spoglądasz w błękit nieba, liczysz chmurki i wiesz, że jedno jest na świecie szczęśliwe miejsce: Rosja. - Chodźcie, Nikołaju Antonowiczu, zaśpiewajcie nam o Rosji. Niech znów zadzwonią nam łąkowe dzwonki, przetoczą się grzmoty wiosennej burzy, powieje wiatr, zaszumi woda! Stań na balii, braciszku, przytrzymaj się kranu i śpiewaj! I Nikołaj Antonowicz śpiewał. Jego jasny głos wypełnił pralnię i przywabił oficerów z innych baraków. Stali na zewnątrz na obozowej drodze i wsłuchiwali się nabożnie; okna i drzwi były otwarte. Nikołaj Antonowicz śpiewał piosenkę o syberyjskim jeźdźcu, piosenkę o chabrach i balladę o dziewczynie, która rzuciła w niebo ziarna kukurydzy, a one zamieniły się w gwiazdy. Kiedy Plejin skończył nikt nie zaklaskał. Rozchodzili się w milczeniu, ze spuszczonymi głowami, każdy do swego baraku, do swej izby. Niektórzy mieli w oczach łzy, które potem spływały po policzkach i gromadziły się w fałdach twarzy. - Trzeba go będzie zabić - powiedział ktoś drżącym głosem. - Towarzysze, nie mówię tego poważnie... ale jeśli on będzie tak dalej śpiewał, zeżre mnie tęsknota. Nic na to nie poradzę, braciszkowie...I żebyście mi nawet podali pieczone prosię i grzyby ze śmietaną - poszedłbym piechotą do Saratowa, gdyby mnie tylko stąd puścili. Na czworakach bym szedł... Tego wieczoru Plejin dostał potrójną porcję jedzenia. Mógł jeść ile dusza zapragnie...każdy coś mu oddawał. - Jedz, jedz, towarzyszu! To dobre na głos. Ale żeś śpiewał! Jak ten ptaszek na brzozie. Bierz, braciszku. Chleb i margarynę. I wsyp sobie cukru do herbaty. To nie jest prawdziwa herbata, to erzatz, jakieś tam niemieckie zielsko - ale z cukrem da się pić. Nie wzbraniaj się, chętnie ci dajemy! Cieszymy się, że ci smakuje! I Plejin jadł, nawpychał się, aż mu się odbiło, co przyjęto z zadowoleniem, a potem położył się na swojej pryczy, na twardym materacu z trawy morskiej, założył ręce pod głowę i zatonął w myślach. To było zaledwie pięć dni temu...Miękie, deliktane, a jednocześnie sprężyste i nieposkromione ciało Gabrieli. Jej płonące oczy, sterczące piersi, małe usta, z kttórych czasem wyrywał się szalony, wysoki krzyk...Jej ćwierkająca mowa, jej radosny śmiech, dziecięca pogoda. A do tego szumiące morze... Wiatr unoszący nad wydmami drobiny piasku i słone wargi rozgniatane pocałunkami. Pięć dni temu... A dziś jest Rosjaninem. I nazywa się Nikołaj Antonowicz Plejin. Nie ma już chorążego Dallburga. I nigdy nie będzie. Tak jak nie będzie Gabrieli i jej szeptu "cherie"... Człowiek leży w trumnie i nie dostrzega tego. - O czym dumasz, Nikoszka? - zapytał lokator sąsiedniej pryczy. - O matce, towarzyszu. Będzie płakać dniami i nocami. Dla niej już umarłem. - To tak jak my wszyscy. Tym większa będzie radość, kiedy wrócimy. - Masz nadzieję zobaczyć jeszcze kiedyś Rosję? - Tylko to trzyma mnie przy życiu, Nikołaju Antonowiczu. Plejin, który był kiedyś małym Dallburgiem, odwrócił twarz do ściany. On zobaczy Rosję, pomyślał. Ale ja Niemiec - nigdy. Tej nocy po raz pierwszy miał wrażenie, że zamiera mu serce. Sytuacja bez wyjścia, w jakiej znalazł się zrządzeniem losu, paraliżowała go. Miał dopiero dwadzieścia lat... Po trzech dniach całą dziesiątkę zabrano z obozu. Radzieckie kierownictwo lagru dowiedziało się o tym wcześniej, na cztery godziny przed przyjazdem ciężarówki. Informatorzy utrzymywali, że dziesięciu radzieckich oficerów ma być przeniesionych do obozu karnego. Że zostaną potraktowani jako więźniowie polityczni. - Co za bzdura! - protestował podpułkownik Sakmatow. Włączył się nawet osobiście generał Ismarin, poprosił o rozmowę z niemieckim majorem i zapewniał, że tych dziesięciu towarzyszy to zupełnie zwyczajni oficerowie, nie żadni komisarze. Niektórzy jeńcy zamierzali nawet ukryć śpiewaka Plejina, pozwolić mu zniknąć...Wokół nowych przyjaciół formowały się rozdyskutowane grupki jeńców, którzy zastanawiali się, czy nie byłoby celowe stawienie oporu. Nie powstanie, nie rebelia w obozie, ale dyskusja z niemieckimi oficerami. - Ja ich dobrze znam, braciszkowie - mówił Paweł Fiodorowicz Sassonow, który kiedyś zwał się von Labitz. - To nie ma sensu! Czy mamy tu jakieś prawa, poza tym, że pozwalają nam żyć? Nie narażajcie się z naszego powodu na niebezpieczeństwo. Jesteście wszyscy bardzo dobrzy, prawdziwi przyjaciele, ale zachowajcie rozsądek. Wkrótce okaże się, że to było pomyłka. Żegnano ich jakby spędzili razem kopę lat. Ściskani i całowani, szli wzdłuż szpaleru jeżców ku obozowej bramie, gdzie czekał na nich oddział niemieckich żołnierzy z odbezpieczonymi pistoletami maszynowymi. Wyczuwało się, że w obozie panuje nastrój bliski wybuchu. Najmniejszy drobiazg mógł spowodować katastrofę. Obok ciężarówki, przy opuszczonej tylnej klapie czekał pułkownik von Renneberg. Hansekamm został w środku. Dziesięciu oficerów jeszcze raz odwróciło się i pomachało towarzyszom, pozostający w obozie odpowiedzieli tym samym, a jeden nawet nakreślił za odchodzącymi znak krzyża - wtedy weszli do środka samochodu i zajęli miejsca na ławkach. Klapa zamknęła się z trzaskiem, von Renneberg głośno zasunął wewnętrzną zasuwę, samochód drgnął i hałasując wytoczył się na zewnątrz. Ostatnie co usłyszeli, był to wydobywający się z wielu gardeł rytmiczny krzyk: - - Rosija! Rosija! - Rosja! Rosja! Chóralne pożegnanie towarzyszy. Bazsilny protest. Wezwanie do odwagi, do przetrwania. - Rosja! Rosja! - Pełen sukces! - odezwał sią von Renneberg w czarnej głębi samochodu. - Gratuluję. To przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. - Mówił po rosyjsku. - Jesteście najlepsi, jakich mogliśmy znaleźć. W Eberswalde nic się nie zmieniło. Sierżant - kucharz nadal gotował eleganckie posiłki, radziecki jeniec wojenny nadal wylizywał do czysta talerze i salaterki i dostawał za to kopa w tyłek. W Normandii alianci osiągnęli wytyczone cele: wszystkie niemieckie oddziały znalazły się w poważnej opresji, z głębi terytorium przybywały słabo wyposażone rezerwy, a z Anglii przez morze tysiące okrętów przywoziły czołgi, działa, amunicję, jeepy, transportery opancerzone i wszelkie inne niezbędne materiały. Już choćby ze względu na zakres działań bitwa o Francję była dla Niemców przegrana. Według informacji Canarisa, to jest niemieckiego wywiadu wojskowego, sprzymierzeni wysadzili na ląd milion ludzi. Pułkownik von Renneberg zwięźle nakreślił sytuację na Zachodzie. Tematem numer jeden była Moskwa. Kolosalnie powiększony plan miasta wisiał na ścianie. Widać było dokładnie każdy najwęższy zaułek, najkrótsze schodki, najmniejszy zakątek. - Towarzyszu, czekam na obiecane zdjęcie pola słoneczników! -dopominał się Łuka Iwanowicz Pietrowski. - Całkiem zaponiałem, jak to wygląda, kiedy jakaś para się migdali. - Mamy coś lepszego. - Renneberg dał znak Hansekammowi. To było jak w teatrze, reżyser wydaje polecenia, asystent wprowadza aktorów i rozdaje rekwizyty. - Jedna prośba: stanowicie grupę dziesięciu towarzyszy związanych ze sobą na śmierć i życie. Nie może tu powstać najmniejsza rysa. - A dlaczego miała by powstać ? - zapytał Kiryłł Siemionowicz Boranow. Kiedyś nazywał się Kuehenberg. Hansekamm otworzył drzwi do sali wykładowej. Z zewnątrz, z korytarza słychać było stukanie obcasów. A potem było tak, jak gdyby odezwały się piszczałki we wszystkich rejestrach niewidzialnych organów, a serca podskoczyły do gardeł. Do pokoju weszła kobieta, o krótko podciętych, ciemnych włosach. Miała na sobie zwykłą lnianą, niebieską spódnicę, żółtą bluzkę i sandały na półsłupku. Wszystko, co znajdowało się pomiędzy dwoma biegunami, które stanowiły czarne włosy i zelówki sandałów, było tak doskonale ukształtowane, tak głęboko zmysłowe, promieniowało taką zwierzęcą wręcz witalnością, że Fiodor Pantelejewicz Iwanow złapał się za przycięte już terazu włosy i głośno wykrzyknął: - Graza! - Pietrowski złożył ręce i spojrzał na Renneberga. - Towarzyszu, jesteśmy gotowi znieść wiele. Ale proszę nas nie torturować... Młoda kobieta uśmiechnęła się, bez żenady przyjrzała się całej dziesiątce lekko skośnymi nieco azjatyckimi oczami, poczem założyła ręce na kark. Bluzka naprężyła się na okrągłych, dużych piersiach. Mocno zarysowały się dwa punkty, wielkości laskowych orzechów. Talię miała szczupłą, krągłe biodra, muskularne mocno opalone nogi, których skóra połyskiwała oliwkowo, zdradzały sportowy trening. Dziesięciu mężczyzn otaczających kobietę półkolem odwzajemniło jej spojrzenie, stosownie do swego temperamentu. Siergiej Andriejewicz Tarski, niegdyś podporucznik Semper, zauważył trzeźwo: - Jeden z nas odpada. Właśnie został tatusiem. - Wszyscy odpadają! - powiedział wyraźnie rozbawiony Renneberg. Zaskoczenie było pełne. - Pozwolą panowie, że im przedstawię: Milda Iwanowna Kabakowa. Imię jak muzyka znad Amuru... odezwał się Leonid Germanowicz Duskow. Zamierzaliśmy każdego z was pozostawić własnemu losowi, bez możliwości kontaktu z innymi - powiedział pułkownik von Renneberg. - Każdy powinien sam ponosić ryzyko. Po dłuższym namyśle zdecydowaliśmy zorganizować jednak w Moskwie skrzynkę kontaktową. Na wypadek, gdyby jeden, lub kilku z was nie mogło znaleźć w mieście kryjówki, znajdzie się stosowne miejsce: Milda Iwanowna mieszka przy ulicy Leśnej numer 19. Ulica ta odchodzi od Dworca Białoruskiego - na środku placu stoi pomnik Gorkiego - i prowadzi do Nowosłobodskiej. - Podczas gdy Renneberg mówił, Hansekamm wskazywał pałeczką na mapie Moskwy plac, ulicę i drogę do niej. Ale żaden z dziesięciu młodych mężczyzn nie śledził ruchu pałeczki; wszyscy patrzyli na Mildę Iwanownę. - Numer 19 jest tu. - Kiedy będziemy w Moskwie? - spytał Iwan Pietrowicz Bunurian, niegdyś porucznik von Ranowski. - Gospoża Milda - znajdzie się tam za dwa dni. Wy zaś musicie najpierw poćwiczyć skakanie ze spadochronem. Zapamiętaliście adres? - Jeszcze jak! - Pietrowski spojrzał zachęcająco na Mildę Iwanownę Kabakow. Uniósłwszy wysoko brwi patrzyła na niego trochę nieobecnym, a jednocześnie trochę wyzywającym wzrokiem, z dystansem i rozważnie. - - Towarzysze - ciągnął Pietrowski - na Leśną 19 polecę na skrzydłach. -Gospoża Kabakowa będzie dla was kimś w rodzaju szefa agentury. Do niej będą przychodziły wszystkie meldunki. Przez nią będziecie nawiązywali ze sobą kontakty. Dotrzecie do Moskwy z dziesięciu różnych kierunków i spotkacie się wszyscy u Mildy Iwanowny. Jeśli będziecie mieli szczęście. - Mnie nic nie będzie w stanie powstrzymać! - Aleksander Nikołajewicz, pięć dni temu jeszcze porucznik Adler, zacierał ręce. - Mildo Iwanowno, jeśli potrafi pani zrobić paszteciki nadziewane potrawką z zająca i do tego marynowane grzybki, to przyczepię się do pani jak rzep. - Zajmijmy się teraz Moskwą! - przerwał ostro Renneberg. - Gospoża Kabakowa udzieli panom szczegółowych informacji o mieście i okolicach. Proszę dokładnie zapamiętać wszystkie istotne detale! Występ muru, wjazd do bramy mogą wam uratować życie... Była to bardzo przyjemna lekcja. Głos Mildy, miał ciemną barwę, brzmiał melodyjnie, łagodnie unosił się i opadał; słuchanie go stanowiło prawdziwą przyjemność. Czy to opisywała Moskwę, czy wymieniała nazwy placów i ulic, czy też - fantazjo, podaj mi skrzydła! - szeptała gorącym oddechem: otaczał ją dziwny czar, nawet kiedy nic nie mówiła, kiedy tylko milcząco spoglądała, poruszała się, wysuwała rękę, nogę, dłoń, stopę, przechylała głowę, - cokolwiek ta kobieta robiła emanował z niej niewypowiedziany urok, który mężczyznom zatykał dech w piersiach. Przez dwie godziny podawała informacje dotyczące Moskwy i jej najbliższych okolic. Świadomie mówiła chłodnym tonem, nadając swemu wystąpieniu charakter naukowego wykładu, chwilami opierała się o długą drewnianą pałeczkę, która między piersiami przebijała się jej do brody i nie zareagowała, kiedy Aleksander Nikołajewicz Kraskin, kiedyś podporucznik Adler, wezwany do powtórzenia nazw kilku moskiewskich placów, wziął pałeczkę, czule ją pogłaskał i dopiero wtedy podszedł do mapy. Reszta roześmiała się. Podpułkownik Hansekamm milcząco pokręcił głową. Renneberg siedział przy pulpicie i robił notatki. - Dziękujemy pani, Mildo Iwanowno - powiedział pułkownik po dwóch godzinach i spojrzał na zegarek. - Jutro o tej samej porze. Kabakowa kiwnęła głową, odłożyła pałeczkę, uśmiechnęła się powściągliwie do dziesięciu oficerów i opuściła salę wykładową. Jej biodra zakołysały się lekko, podczas chodzenia spódnica opinała się nieco na jej zachwycającym tyłeczku. Jednym ruchem odrzuciła do tyłu czarne włosy i zamknęła za sobą drzwi. Renneberg potoczył wzrokiem po swoich podopiecznych. - Panowie - powiedział poważnym tonem, tym razem po niemiecku. - Wszyscy jesteście młodymi mężczyznami; mam dla was zrozumienie. Przybyliście tu prosto z frontu, gdzie byliście pozbawieni wielu rzeczy. Ale to nie upoważnia was, oficerów, do zachowania, które nie licuje z powagą zadania, jakie przed wami stoi. Wybaczcie, ale zachowaliście się jak sztubacy w okresie dojrzewania! Spojrzeli po sobie. Łuka Iwanowicz Pietrowski - czyli enfant terrible Solbreit - wyciągnął nogi i zaczął się klepać po udach. - A to co takiego, towarzysze? - zapytał głośno i wskazał głową na Renneberga. - Powiedzcie mi, braciszkowie, co ja tu słyszę? Niemiecką mowę? Gdzie my jesteśmy? Czego on od nas chce? Czy choć jeden z was go zrozumiał? Używa jakiegoś twardego, szczekliwego języka i myśli, że go posłuchamy?! Muszę stwierdzić, towarzysze, że to osobliwe zachowanie... - Mogę to powtórzyć po rosyjsku! - powiedział von Renneberg pojednawczo. I tak też zrobił - Milda jest dla was istotą bezpłciową! - Zaakceptować to znaczy - kompletnie wyrzec się człowieczeństwa - odparł Łuka Iwanowicz. - Albo należałoby zastosować metodę dawnych rosyjskich carów. -Siergiej Andriejewicz Tarski - dawniej podporucznik Semper - położył obie dłonie na oczach. - Kto nie powinien patrzeć tego oślepiano, rozżarzoną do białości klingą szabli. - Widzę, że dyskusja z wami nie ma sensu! - Renneberg podniósł się zza pulpitu. - Żeby oszczędzić wam nocnych wycieczek i podchodów: Milda Iwanowna nie mieszka w Szkole Jeździeckiej. Spośród tysięcy mąk, niektóre bywają nie do zniesienia...powiedział pewien męczennik. - Aleksander Nikołajewicz Kraskin, który przestał już być porucznikiem Adlerem, podniósł się z krzesła. - Gospodin Renneberg, czy to prawda, że Milda za dwa dni zostanie zrzucona ze spadochronem? - Tak. - A więc czas nagli? - Sytuacja na froncie inwazyjnym jest rozpaczliwa. Amerykanie i Anglicy zdobywają coraz to nowe tereny w głębi naszych pozycji. Na froncie wschodnim - podejrzana cisza. Sowieci spokojnie przesuwają do przodu swoje dywizje i kolosalne ilości sprzętu. To powoduje, że mamy niewiele czasu. Śmierć Stalina nastąpić musi teraz, gdy nasi przeciwnicy są jeszcze upojeni zwycięstwem. Tym większy przeżyją szok. -Renneberg podszedł do okna. Z dołu doszedł warkot silnika. Widocznie Milda Iwanowna wyruszyła na swoją kwaterę. - Gospoża Kabakowa jest Moskwiczanką. Nie ważne jak ją poznaliśmy i jak do nas trafiła. Ale wrócić z powrotem tą samą drogą nie może; to zabrałoby zbyt wiele czasu. Wobec tego zrzucimy ją na sadochronie. - A jeśli ktoś ją zdemaskuje? - Wojna to nie dziecinna zabawa! - powiedział Renneberg twardo. - Dlaczego ona to robi? Kiryłł Siemionowicz Boranow rozpiął swą bluzę radzieckiego oficera. W pokoju panował upał. Brandenburskie lato, tak z powieści Fontane'go. - Jej dziadek, "biały" oficer, zginął już po zakończeniu rewolucji od kul czerwonego oddziału egzekucyjnego. Był pułkownikiem w armii admirała Kołczaka. Ojciec Mildy otrzymał strzał w tył głowy, kiedy stalinowska fala czystek objęła generalicję i wykonano wyrok na marszałku Tuchaczewskim. Był kapitanem. Jej matka postradała zmysły i żyje do dziś w jednym z moskiewskich zakładów dla umysłowo chorych. Sądzę, że to wystarczy, żeby nie darzyć sympatią tego reżimu. - Pułkownik odchrząknął. - Nawiasem mówiąc, Niemców ona też nie lubi! Współpracę z nami podjęła z czysto prywatnych powodów. Jest opętana pragnieniem dokonania zemsty na Stalinie. Aspekt polityczny wogóle jej nie interesuje. Kiedy zabijecie Stalina, Milda podziękuje wam, a potem was opluje. - Upatruję w tym pewne niebezpieczeństwo! - powiedział Paweł Fiodorowicz Sassonow. - Fanatycy zawsze stanowią ryzyko... - Wszyscy zdajemy sobie z tego sprawę. - Renneberg włożył ręce do kieszeni w poszukiwaniu papierosów i zapalniczki. - Ale żeby przyjść z wizytą do piekła, trzeba podrapać diabła za uchem. Wolno palić, towarzysze. Cała dziesiątka wydobyła z kieszeni tytoń pochodzący z obozu dla radzieckich oficerów, strzępy gazet i jakichś papierów, skręciła papierosy i zaciągnęła się. Hansekamm otworzył okno. Odór zielska, które nazywali tytoniem, drażnił jego drogi oddechowe. - Kiedy skaczemy? - spytał Leonid Germanowicz Duskow. - Jak tylko opanujecie technikę skoków ze spadochronem. Do tego czasu musicie się nauczyć jeszcze wielu rzeczy. I to w błyskawicznym tempie. Wieczorem zjedli rosyjską kolację: kapuśniak, pielmienie - czyli zawinięte w ciasto kulki mięsa - do tego czerwone buraczki, ogórki kwaszone i marynowane grzyby. Na deser podano borówki ze śmietaną. Obfity posiłek! Radziecki jeniec, który usługiwał do stołu, ponownie poczuł się jak raju, pożarł wszystkie resztki i w nocy dostał strasznego rozwolnienia; jęczał, że przyjdzie mu umrzeć. Miał skurcze żołądka, skręcały mu się jelita, lała się z niego brązowa ciecz, cuchnąca niczym gnojówka. Nazajutrz rano leżał bezwładny na wyrku i wodził zapadniętymi oczami za sierżantem - szefem kuchni - który przyszedł, żeby go zabrać do pracy. - Wstawaj! - warknął kucharz z Dortmundu. - Kto może żreć i srać, ten może i pracować! - Ja już nie żyć! - jęczał Dementi Jefimowicz Awiłow. - Cała noc bum, bum, bum w dupie. Nie mieć siły. Cała noc... tru, tu, tu, tu, paf, paf, pst, bum.... Nic nie pomagało. Awiłow musiał pójść do kuchni i zanieść śniadanie dziesięciu oficerom. Marmoladę, jajka, szynkę, pachnącą herbatę, gorący chleb - prosto z pieca. Cudowne zapachy powodowały, że żołądek Awiłowa skręcał się z bólu. Zaniósłwszy posiłek Awiłow przycupnął w kuchni na taborecie, popijał miętę i mówił do sierżanta: - Nie jeść i patrzeć na dużo jedzenie...to piekło sierżancie... - Co to za dziesięciu towarzyszy? - spytał Dortmundczyk. - Słyszałeś coś, Iwan? - Ja nic nie słyszeć. - Jak myślisz, kto to może być? - Ja nie myśleć. - Musiałeś przecież słysześ?! Choćby kilka słów. - Ja nie słuchać. - Pocałuj mnie w dupę! - Nie mieć apetytu. Na obiad była sałatka, kotlet schabowy ze śmietaną i duszoną kapustą, a na koniec maleńkie placuszki, zwane słodkimi rubelkami. - To raj - powiedział Dementi Jefimowich Awiłow po rosyjsku do niemieckiego sierżanta, który go oczywiście nie zrozumiał. - Żyjemy tu jak w raju. A ja muszę obejść się smakiem. Czy to sprawiedliwie, wobec takiego biedaka, jak ja? Następnego dnia Milda Iwanowna znów przyszła na lekcję. Miała na sobie żółtą spódnicę i czerwoną bluzkę, której trzy górne guziki były, z powodu upału, nie dopięte, ukazując trzy wspaniałości: gładką, opaloną skórę, rąbek białego biustonosza i dwa półkola piersi, krągłych i jędrnych, unoszących się pod bluzką i pozwalających puścić wodze fantazji. Umalowała się nawet nieco, a lśniące, czarne włosy przewiązała wstążką haftowaną w kwiatki. Słychać było jak cała dziesiątka głośno sapie. Niedorzecznością było żądać od nich, jak chciał Renneberg, traktowania Mildy Iwanowny jako istoty bezpłciowej. Oczarowanie ulotniło się szybko z chwilą, gdy Milda zaczęła ich wszystkich po kolei odpytywać. Czy był to Pietrowski, który każde zdanie zaczynał słowami: " O córo niebios, słuchaj...", czy to kędzierzawy blondynek Iwanow, który podchodząc do odpowiedzi tak niefortunnie potknął się, że musiał wesprzeć się o dekolt Mildy (co wzbudziło nie skrywany zachwyt towarzyszy), czy nawet Plejin, młodzieńczy beniaminek, który swoją odpowiedź wyśpiewał jasnym tenorem: z wszystkich nich Milda Iwanowna w ciągu natępnych dwóch godzin wycisnęła siódme poty. Renneberg nie interweniował. Utemperują się, myślał. Pozwólmy im na te drobne żarty. Niech się puszą, jak pawie - jak długo będzie im to dane?! Kiedy zrzucimy ich nad Moskwą, ich życie dobiegnie kresu. Niewiele zostało im czasu. Pozwólmy im na te erotyczne figle, na podziwianie piersi Mildy i rozbieranie jej wzrokiem. Za kilka dni będzie po wszystkim... Okolice Moskwy. Teren zrzutu. Milda i Hansekamm zmieniali się przy objaśnieniach. Zdjęcia powiększonych detali wyświetlano rzutnikiem na ekranie. Trafiła się tam również wyczekiwana fotografia przedstawiająca pole żyta z kopulującą w nim parą. - Hej, hej, a to co? - zawołał Pietrowski. - Milda Iwanowna, gołąbeczko z Moskwy, proszę nam to objaśnić! Hansekamm spojrzał bezradnie na Renneberga. Wszystkich dziesięciu siedziało w ławkach grzecznie, niczym wzorowi uczniowie, rozpromienieni, że tylko lać w pysk. - To pole znajduje się w okolicy miejscowości Stupino wyjaśniła rzeczowo Milda. - Na południe od Moskwy, na zachód od drogi na Tułę i na wschód od Riazania. Należy do kołchozu "Chwała Lenina". - Pałeczką postukała Pietrowskiego w piersi. - Ten obiekt, który tak was interesuje, Łuka Iwanowicz, to dwoje ludzi, płodzących nowego Rosjanina, na wieczną chwałę Rosji! - Jestem zachwycony! - powiedział Pietrowski. - Towarzyszko, czy przewiduje to plan kołchozu? I jaka jest ewentualna norma? Prosimy o więcej informacji na ten temat! - Towarzysze - zaczął powoli Hansekamm. - To nie kabaret! Waszym obowiązkiem jest zapamiętać dokładnie wszystko, co tu widzicie! Żeby nie było niedomówień: tu chodzi o wasze głowy! Jeden błąd i po was. To zdjęcie pochodzi sprzed roku. Na tym polu i teraz rośnie zboże. Dla któregoś z was może stać się znakomitą kryjówką. Proszę, towarzysze, więcej powagi! Żyto zniknęło wreszcie z ekranu. Teraz pojawił się na nim fragment lasu. Na dole widać było drogę. - Okolica Lotoszina. Las. - Milda wskazała pałeczką fotografię. - Na południe od lasu przebiega szosa Rżew - Moskwa, która pod Golicynem łączy się ze wielką arterią komunikacyjną Smoleńsk - Moskwa. W lesie znajduje się opuszczone osiedle. Należy je ominąć, ponieważ często korzystają z niego... - ...towarzysze, którzy starają się właśnie przysporzyć narodowi rosyjskiemu nowego obywatela - przerwał Iwan Pietrowicz Bunurian. - Nie będą zachwyceni, kiedy kilku z was spadnie z nieba... Milda Iwanowna odłożyła pałeczkę na bok i oparła się o ścianę obok ekranu. - Tym razem poczuła się urażona - powiedział Pietrowski i klasnął w dłonie. - Drodzy towarzysze nie powinniście jej peszyć swoim grubiaństwem. Toż to słaba ptaszyna, której byle podmuch wiatru potargać może pióreczka... - Czekam na kontakt na ulicy Leśnej 19 - powiedziała Milda. - Iwanowna. - Wasi koledzy wyjaśnią wam, jak to zrobić. Moja rola skończona. Dumnym krokiem przemaszerowała przed całą dziesiątką i opuściła pomieszczenie. W powietrzu pozostał leciutki zapach perfum. - Obraziła się i poszła! - powiedział Sergiej Andrejewicz Tarski. - Myślałem, że będzie naszą rosyjską mateczką. A tymczasem odtrąciła nas! Pułkownik Renneberg odwrócił się wreszcie od okna. Jego mina nie wróżyła niczego dobrego. - Gdyby nie to, że czas nagli - powiedział po rosyjsku - przerwałbym szkolenie, zamienił was z powrotem w niemieckich oficerów i przez tydzień wyciągał konsekwencje, na które sobie ewidentnie zasłużyliście. - Proszę o wyrozumiałość. - Major von Labitz, alias P.F. Sassonow, wstał z miejsca. - Z natury rzeczy wynika, że... - Z natury rzeczy wynika, żebyście nareszcie pojęli, że każde tu wypowiedziane słowo ma na celu zapewnienie wam bezpieczeństwa, umożliwienie przeżycia! - krzyczał Renneberg. Po raz pierwszy opuściła go dotychczasowa powściągliwość i łagodna wyrozumiałość. - Mam prawo wymagać od was, właśnie od was, pewnej dojrzałości! A wy tymczasem zachowujecie się ... - Chwileczkę, towarzyszu! - przerwał mu Duskow. - Pochodzę z Kazania, z biednej rodziny. Mój ojciec jest robotnikiem drogowym, moja matka szwaczką w kombinacie tekstylnym. Moja siostra mająca jedno dziecko zdążyła owdowieć - jej mąż umarł na wątrobę. Ja zaś z zawodu szewc, po zwolnienieu z Armii Czerwonej z powodu choroby płuc, pracuję na kolei przy rozrządzie. Ze względu na świeże powietrze. Więc pytam was, towarzyszu! Kiedy spotykam taką kobietę jak Milda Iwanowna - to czy mogę zareagować inaczej niż jak chory na płuca manewrowy? A towarzysz Pietrowski?! Robotnik w magazynie. Co on w życiu widział? Szklaneczkę kwasu, gazetę, skrzynki i kartony, które musi ustawiać jedne na drugich, a wieczorem spotyka się ze swoją Malinką. I co, towarzyszu, on wtedy robi? Rozprawia na temat rozwoju rolnictwa w Kazachstanie?! Malinka dawno by go porzuciła! Zabiera się do dzieła. Energicznie. Tego właśnie oczekuje od niego Malinka! Kto tu mówi o jakichś niemieckich oficerach? Jesteśmy obywatelami Związku Radzieckiego! Prostacy, każdy z nas. Po prostacku żyjemy! I tak też reagujemy, kiedy spotkamy kogoś takiego jak Milda. Czy inaczej wyglądalibyśmy na prawdziwych Rosjan? Takich jak trzeba? Pułkownik von Renneberg przysłuchiwał się tej tyradzie z kamienną twarzą. Zaczerwienił się. Przygryzł zębami dolą wargę i zaczął rozglądać się za papierosami. Kiedy mały Plejin poczęstował go "papyrosem", milcząc potrząsnął głową. - Skończył pan? - spytał wreszcie. Nerwowo otwierał i zamykał papierośnicę. - Tak - powiedział Duskow i cofnął się na powrót do szeregu. - Ma pan rację! - Renneberg kiwnął głową i schował papierośnicę do kieszeni. - Dziękuję, że zwrócił mi pan uwagę na błąd w zachowaniu oraz w sposobie myślenia. Ja sam nie muszę być Rosjaninem... Kolacja była prawdziwą ucztą. Nie z powodu wspaniałych dań, krymskiego wina, czy świec płonących na stołach. W posiłku uczestniczyła Milda Iwanowna. Wyglądała zachwycająco. - Mam nadzieję ujrzeć panów ponownie w Moskwie - powiedziała. Kiedy mówiła jej twarz pozostawała w nieustannym ruchu. Oczy, nozdrza, wargi nadawały każdemu słowu wagi i znaczenia. Od czasu do czasu odgarniała dłonią włosy, śmiejąc się przykładała ręce płasko do swych pięknych piersi, jak gdyby musiała je przytrzymać, żeby drżące od śmiechu nie wyślizgęły się z dekoltu. Oparła się wygodnie na krześle, odchyliła do tyłu głowę i zamkniętymi oczami słuchała jak mały Plejin swym jasnym głosem śpiewa słynny "Wieczorny dzwon". W najwyższych rejestrach przechodził w falsett, tak że zdało się jakby to grały srebrne dzwony na cerkiewnych wieżach. Pietrowski opowiadał dowcipy z Syberii - brzmi to nieprawdopodobnie, ale również tam ludzie opowiadają sobie kawały. Na przykład przychodzi ktoś nad zamarznięte jezioro i widzi, że na lodzie siedzi już ktoś inny. - Hej! - woła od brzegu. - Towarzyszu, przymarzliście? - Nie, braciszku! - odpowiada ten z jeziora. - Siedzę tak i próbuję wygrzać w lodzie tyłkiem przerębel na ryby! Jednych to śmieszy, innych nie. Na Syberii w każdym razie podobają się takie dowcipy. - Moskwa - powiedział Kraskin. I nagle spojrzał z przerażeniem na Mildę Iwanownę. Pozostali wydawali się nie pojmować, o czym mówiła na początku kolacji. - Kiedy zostanie pani zrzucona? - Jutrzejszej nocy. - O Boże! - Ja się nie boję. - O której godzinie? - pytał dalej Druskow. - Dlaczego chciałby pan to wiedzieć, Leonidzie Germanowiczu? - Chcielibyśmy wtedy wszyscy myśleć o pani, Mildo Iwanowno. I nie tylko myśleć. Kto chciałby, mógłby się pomodlić... - Wierzy pan w Boga? - A pani nie? - Nie! - Jej twarz, z "azjatyckimi" kośćmi policzkowymi stała się nagle twarda, ostra, pociemniała. - Nigdy nie było z nami Boga. Zawsze tylko bolszewicy. - Czasami, gdzieś na froncie, pod artyleryjską nawałą, kiedy zagrają organy Stalina i widać, jak padające tuż obok pociski rozszarpują na kawałki najbliższych kolegów, jak umierający wołają "mamo!", człowiek chciałby stać się znów małym dzieckiem i wierzyć w dobrego Pana Boga... - Jest pan szczęśliwym człowiekiem, Leonidzie Germanowiczu...- Kabakowa wpatrywała się tępym wzrokiem w płonącą przed nią świecę. - Ja w takiej sytuacji raczej przeklinałabym Boga. Nazywa nas swymi dziećmi i pozwala nas zarzynać. Cóż to za ojciec? Pan to rozumie? - Tak. - Kiryłł Siemonowicz Boranow odstawił kieliszek. Krymskie wino czerwieniło się w blasku świecy niczym krew. - Wszyscy mamy ojców. A czy bronili nas zębami i pazurami przed pójściem na wojnę?! Przeciwnie: Byli dumni! Mój syn w mundurze! Mój syn - to pan porucznik. Mój syn odznaczony Krzyżem Żelaznym pierwszej klasy. Chodź synku, niech cię przytulę: dostałeś Złoty Niemiecki Krzyż! Albo Krzyż Rycerski! -Przerwał i roztargnionym wzrokiem rozejrzał się wokół. - Przepraszam, towarzysze. Na chwilę znalazłem się w niewłaściwym kraju. Mówiłem właśnie o kapitanie Asgardzie Kuehenbergu. Niemcu, który gdziekolwiek się pojawił, natykał się wyłącznie na dumne patriotyczne postawy. Ale czy w Rosji jest inaczej, co? Wszak błyszczą medale na piersiach bohaterów, a towarzysz komisarz składa pocałunki na ich twarzach. Mildo Iwanowno, z chwilą kiedy synowie wkładają mundur, ojcowie stają się ludźmi szczególnego gatunku! Dlaczego Pan Bóg miałby być inny? - Odchrząknął i dolał sobie wina. - Więc kiedy pani skacze? - Jutro, między 2 a 3 w nocy. Jeśli wszystko pójdzie gładko. - Będziemy myśleć o pani! - powiedział Kraskin. - Staniemy wszyscy przy oknach i będziemy patrzeć w noc. Czy to wam pomoże, towarzyszko... - Pomoże i to bardzo. - Uśmiechnęła się rozbrajająco. - Nie będę się czuła taka samotna. - A skąd będzie pani wiedziała ,że my już wylądowaliśmy? - spytał Bunurian. - Wcale nie będzie wiedziała - Renneberg wyręczył Mildę w odpowiedzi. - Dopiero kiedy pierwsi z was zameldują się u niej, dowie się, że Dzikie gęsi dotarły do celu. Ich pierwszego celu. - A jeśli żaden się nie zamelduje? - zapytał trwożnie mały Plejin. - To niemożliwe! - Renneberg palił papierosa i przyglądał się kółeczkom dymu, które wypuszczał z ust. - Zgodnie z prawem prawdopodobieństwa jest to niemożliwe. Przy dziesięciu przynajmniej dwóch musi dotrzeć. - Ogromnie mnie to uspokoiło - odezwał się Buranow schrypniętym głosem. - Trzeba się tylko przyzwyczaić do tego, że jest się małym pionkiem w grze... Tej nocy wszyscy razem odprowadzili Mildę Iwanownę do drzwi i pożegnali całując ją rosyjskim zwyczajem w oba policzki. Wielki samochód marki Horch czekał przy wjeździe. W osłupieniu obserwowali tę niesamowitą scenę kierowca - kapral i siedzący obok niego starszy szeregowy : dziesięciu radzieckich oficerów całowało piękną kobietę. A niemiecki pukownik stał obok i nie interweniował. - Gustaw , to historyczna chwila - powiedział kapral szwabskim dialektem. - Zostaliśmy kierowcami w rosyjskim burdelu. - Jedna na dziesięciu. Słabo... - starszy szeregowy przypatrywał się Mildzie, która powoli szła do samochodu, od czasu do czasu odwracając się do tyłu i machając dłonią. - Ale zbudowana... - Mimo wszystko. Nie chciałbym być tym dziesiątym. - Jak człowiek jest wygłodzony, Gustaw... Z drugiej strony nadszedł podpułkownik Hansekamm. Otworzył drzwi. - Zamknij się! - syknął kapral. I zaraz głośno: - Kapral Hämmerle melduje się na rozkaz... Hansekamm machnął ręką. - Pojedziecie do Berlina. - Pomógł Mildzie wsiąść do samochodu i usiadł na tylnym siedzeniu obok Kabakowej. Ciężka maszyna ruszyła i wjechała na drogę do Eberswalde. Była jasna, czerwcowa noc. Brandenburskie wzgórza i sosny tonęły w księżycowej poświacie. Hansekamm opuścił szybę samochodu i oddychał głęboko. Pachniało żywicą i świeżą trawą. - Taka pani spokojna, Mildo ... odezwał się. - Jestem zmęczona - siedziała odchylaona głęboko do tyłu, z szalem narzuconym na twarz, jak gdyby raziło ją światło księżyca. Pewnie, pomyślał kapral Hämmerle z Vaihingen. Po dziesięciu numerach każdy byłby zmęczony. - Niech pani spróbuje zasnąć - powiedział Hansekamm. Milda Iwanowna skinęła głową. Naciągnęła szal głębiej na twarz niczym zasłonę. Odchyliła głowę do tyłu na oparcie fotela. Wstrząsnął nią cichy szloch. Nauka skoków ze spadochronem - początkowo z wieży i na linie zabezpieczającej, później z Ju 52, w towarzystwie doświadczonego instruktora, który miał interweniować, gdyby któryś zapomniał pociągnąć za linkę spadochronu - zaczęła się już następnego dnia. Cała dziesiątka miała na sobie niemieckie mundury bez dystynkcji i została dowieziona do bazy lotniczej ciężarówką. Po pierwszym dniu, ponownie w Szkole Jeździeckiej w Eberswalde, siedzieli zmordowani przy kolacji, bez najmniejszej przyjemności dłubiąc widelcami w talerzach. Mały Plejin był zawstydzony: podczas pierwszego skoku ze strachu zwymiotował. Nikt nie wziął mu tego za złe. Nawet potężny Pietrowski, stojąc na szczycie wieży i patrząc w dół powiedział: - Chłopaki, jak będziecie mnie na dole podnosić, to nie łapcie za spodnie. - To kwestia przyzwyczajenia - powiedział porucznik - wojsk spadochronowych, który prowadził szkolenie. - Później oszalejecie na punkcie skakania! To bujanie pomiędzy niebem a ziemią ... jest jak orgazm! - Ten facet musi być zboczony! - jęknął kędzierzawy blondynek, Iwanow. Ale kiedy później płynął w powietrzu, jakgdyby siła ciążenia przestała nagle istnieć, sam ze zdziwieniem spostrzegł, że odczuwa szczególną przyjemność. Nie był jednak przygotowany na tak silne uderzenie przy lądowaniu. Nie złagodziły go nawet późniejsze ćwiczenia. Pułkownik von Renneberg postanowił dokonać całościowej oceny. Po kolacji, jak zwykle zasiedli wszyscy razem w przyjemnej atmosferze, palili papierosy, pili wino lub koniak i słuchali ostatnich wiadomości radiowych. To co podawało dowództwo naczelne Wehrmachtu i w co niemieckie społeczeństwo bez zastrzeżeń wierzyło niewiele przypominało informację o ogólnym położeniu, jaką na deser zaserwował im Renneberg. Goebbelsowska machina propagandowa promieniowała pewnością siebie. Zgodnie z tym Niemcy stały w obliczu wielkiej zmiany; inwazja to śmiertelny cios, zadany przez aliantów samym sobie. Na froncie radzieckim panował taki spokój, że poświęcono mu tylko jedno zdanie. Cud, na który wszyscy Niemcy czekali, wydawał się być tuż, tuż. I tylko naloty bombowe niszczące systematycznie dzień i noc niemieckie miasta przyćmiewały wizję ostatecznego zwycięstwa. Ale naloty spowszedniały i ich skutki, zawarte w końcowym zdaniu komunikatu dziennego Wehrmachtu, określano jako: straty wśród ludności cywilnej. Sformułowanie, które oznaczało śmierć i trwogę. Płonące miasta, morze ruin, stosy trupów na ulicach. Oznaczało życie, które schroniło się pod ziemię: do piwnic, w ruiny domów, do skleconych z gruzu baraków... - Panowie, jestem z was zadowolony - powiedział von Renneberg podnosząc do góry kieliszek z radzieckim koniakiem. Zgodnie z informacjami oddziału "Armii Obcych Wschód" radziecka ofensywa spodziewana jest w ostatniej dekadzie czerwca. Stosunek sił jest katastrofalny. Trzy radzieckie grupy armii stoją naprzeciw jednej niemieckiej. 1 Frontem Białoruskim dowodzi Rokossowski, 2 Frontem Białoruskim dowodzi Zacharow, 3 Frontem Białoruskim dowodzi Czerniachowski. Naczelne dowództwo sprawuje marszałek Żukow. Naprzeciw naszej grupy armii "Środek", dowodzonej przez feldmarszałka Buscha, czterdziestu niemieckich dywizji, z których żadna nie ma pełnego składu, stoją sto trzydzieści dwie radzieckie dywizje i sześćdziesiąt jeden brygad. W tym czterdzieści pięć brygad pancernych w pełnym składzie! W głębi kraju czekają rezerwy nieznanej nam wielkości. My - od kilku dni istnieje co do tego całkowita pewność - nie posiadamy żadnych rezerw. Wojna na wielu frontach, obrona kraju ze wszystkich stron, związały wszystkie stojące do dyspozycji rezerwy. Ponad to: przeciwnik posiada magazyny wypełnione po brzegi amunicją i paliwem. Trwa niczym nie zakłócona dostawa zaopatrzenia materiałowego. Nasza Luftwaffe straciła kontrolę nad wszystkimi obszarami powietrznymi. - Renneberg napił się koniaku, jak gdyby chciał spłukać osad goryczy. - Tak przedstawia się sytuacja. Zgodnie z naszym planem, w ramach operacji Dzikie gęsi powinniście zostać zrzuceni pomiędzy 18 a 25 czerwca. Dziesięciu oficerów milczało. Hansekamm obszedł wszystkich i napełnił im kieliszki winem. Otoczył się dymem z papierosa jak mgłą, być może po to, żeby ukryć swoją smutną minę. - O godzinie drugiej... - zaczął nieoczekiwanie Siergiej Andriejewicz Tarski. Renneberg odstawił kieliszek z koniakiem. - Co będzie o drugiej? - Ona będzie skakać. - Nie zaprzątajcie sobie uwagi smutnymi rozważaniami. Milda Iwanowna ryzykuje najmniej. Nikt nie będzie zatrzymywał, ani kontrolował robotnicy rolnej. Z wami to co innego: jesteście młodymi, silnymi mężczyznami i każdego zastanowi, dlaczego podczas decydującej ofensywy nie jesteście w Czerwonej Armii. Nie musicie się martwić o Mildę. Renneberg przełączył na Radio Londyn. Z głośnika zabrzmiała szybka muzyka taneczna. Sciszył nieco dźwięk i założył nogę na nogę. - Nawiasem mówiąc, jest pewien kłopot - powiedział. - Z kim ? -zapytał Boranow. - Z główną kwaterą Führera. Himmler i Kaltenbrunner zwęszyli coś, ale nikt nie umie udzielić im informacji. Węszą wokoło jak psy gończe. Keitel i Jodl milczą - a zapytać Bormanna to byłoby dla Himmlera to samo, co napluć sobie samemu w twarz. Führer dawno już zapomniał o Dzikich gęsiach, bo uznał nas za idiotów. Ale do OKW wpłynęło oficjalne zapytanie naczelnego dowódcy SS: Doszło do naszych uszu, jakoby istniały plany, które mogłyby wchodzić w zakres zainteresowań SS - Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy ... itd. OKW udaje oczywiście głuchego. Ale zastanawia mnie: gdzie jest to nieszczelne miejsce? Którędy nastąpił przeciek? Jak to w ogóle możliwe, że jakakolwiek wzmianka mogła przeniknąć do SS? OKW zniszczyło wszystkie papiery. Tylko tu znajdują się dwie stroniczki na temat Dzikich gęsi. Informuję panów o tym dlatego, że podjęcie przez was najmniejszej próby przemycenia wiadomości, na przykład do waszych rodzin, skończy się dla was śmiercią. - Renneberg złożył ręce na kolanach. - Muszę panów również poinformować, że listy do krewnych, w których z największym żalem i smutkiem zawiadamiamy o waszym zaginięciu, leżą już gotowe do wysłania w wydziale pocztowym OKW. Pojutrze wyruszacie. - Już pojutrze... powiedział cicho mały Plejin. Zgniótł w palcach papierosa. - Wtedy staniemy się martwi... Duskow uniósł kieliszek i zatoczył nim w powietrzu krąg. Opanował go wisielczy humor. Przerwała się tama, runęła fala wody. - Martwi, towarzysze! Co za uczucie! Nie patrzcie tak na mnie, jak cielę ma malowane wrota! Rozkoszujcie się tym, żeście martwi! Któż jeszcze miałby okazję przeżyć coś takiego?! Roześmiał się głośno, opróżnił swój kieliszek do dna i cisnął nim o ścianę. - Towarzyszu pułkowniku, a cóż tam napisaliście? Na przykład do mojego ojca? Pana Johannesa barona von Baldenow. "Z przykrością przychodzi nam przekazać panu smutną wiadomość, że syn Pana, kapitan Venno von Baldenow, podczas bitwy o (tu stosowna nazwa) został odcięty przez radzieckie czołgi. Został uznany za zaginionego." I być może, w naszym, zuzpełnie szczególnym przypadku, dopisze się: " W tej sytuacji należy się liczyć z jego śmiercią" - A potem jak zwykle: "Kapitan Venno von Baldenow był jednym z najbardziej lubianych i najdzielniejszych towarzyszy broni w naszej jednostce. Stanowił dla swoich podwładnych wzór żołnierza, walczącego zawsze w pierwszym szeregu za Führera i ojczyznę... " - Stul pysk! - wychrypiał Boranow. Leonidzie Germanowiczu, kimże jest ten baron von Baldenow? Skąd go znacie? Czy to aż tak interesująca postać, żeby trzeba było opowiadać o nim w Rosji? Duskow jakby zapadł się w sobie i wisiał bezwładnie w swoim fotelu. Sassonow chwycił oburącz kieliszek z winem i spoglądał na pułkownika Renneberga. Kilkakrotnie zaczynał coś mówić, ale słowa więzły mu w gardle i dopiero za trzecim razem udało mu się dobyć głosu: - Jako martwego, interesuje mnie kwestia... - Tak, słucham - rzucił nonszalancko Renneberg. Nie czuł się dotknięty wybuchem Duskowa. Przeciwnie, był mu nawet wdzięczny. To rozładowuje napięcie - pomyślał - które nagromadziło się w nich przez te wszystkie dni! - Mam młodą żonę. Kilka dni temu urodziło mi się dziecko. Moje pierwsze...i ostatnie dziecko. Jak - będzie wyglądała opieka nad nimi? - Wdowa po panu - muszę użyć tego zwrotu, zgodnie z istniejącym stanem rzeczy! - otrzyma honorową rentę. Zapewnimy również wykształcenie synowi, niezależnie od tego kim pragnąłby zostać. - A jeśli przegramy wojnę? Po raz pierwszy ktoś w tym gronie powiedział to bez wahania, jasno i dobitnie. Renneberg wzniósł obie ręce do góry. Niczego nie próbował udawać, nie wygłosił pogadanki na temat: "Dlaczego nie możemy przegrać wojny". Świadomość klęski Niemiec była już nie do ukrycia. - Niemcy zawsze będą istniały - powiedział pułkownik. - I niezależnie od tego, jakie to będą Niemcy: swoich zobowiązań dotrzymają. - Nawet komunistyczne Niemcy? - Takich nigdy nie będzie. - Któż to może zaręczyć? - Nasze wyobrażenie o tym, czym jest godne życie. Niemcy nigdy nie staną się żyzną glebą dla importowanego leninizmu, abstrahując oczywiście od paru nadgorliwców, fanatyków i politycznych błaznów. Moskwa nigdy nie dotrze nad Ren - bo znalazłaby się wtedy zbyt blisko bram Paryża i Londynu. - Renneberg poruszył resztę koniaku w swym kieliszku. - Ale, panowie, naszym tematem nie jest polityka globalna. - Mnie również interesuje tylko moja żona i dziecko - powiedział cicho Sassonow. - Nasz majątek leży na Łotwie. Jeśli przegramy wojnę będziemy biedni jak myszy kościelne. - Na samym początku powiedzieliśmy wam: jak by fantastycznie to nie brzmiało - to wy możecie nadać kołu historii inny bieg. Wasza akcja może odmienić świat! To właśnie jest niesamowite w historii ludzkości: los całych epok zależy od pojedyńczych ludzi! Wielkie osobowości wyciskają na nich swoje piętno. Wraz z Aleksandrem Wielkim umarła starożytna Grecja, wraz ze śmiercią Cezara zginęła republika rzymska. Napoleon odciska swe piętno na Europie po dziś dzień! Uosobieniem nowej epoki jest dziś bez wątpienia nie Adolf Hitler, ale Józef Stalin. Jednak: nienawiść wobec Niemców jest tak wielka, że zachodni alianci nie są w stanie dostrzec, że wraz z radzieckim sojusznikiem sprowadzają na swój dom nieszczęście. Nie chcą tego zrozumieć, ale będą musieli. Jednak ten, zdawałoby się, nieodwracalny bieg wydarzeń może zostać jednym strzałem, jednym granatem ręcznym skierowany na inne tory. - A wtedy naszą epokę znów będzie uosabiał Adolf Hitler! - powiedział Boranow i zakaszlał. Renneberg spojrzał na niego poważnie. - Nie! Wam, ponieważ już i tak nie żyjecie, mogę zaufać: Adolf Hitler nie będzie kształtował nowego obrazu świata. Z chwilą gdy zabijecie Stalina i w Niemczech zajdą poważne zmiany... O godzinie drugiej w nocy cała dziesiątka stała przy oknach i spoglądała w nocne niebo. Strzępiaste chmury przepływały leniwie skroś tarczy księżyca, wiał łagodny wietrzyk, pachniały sosny. W stajniach oficerskiej szkoły jazdy konnej zwierzęta grzebały kopytami, parskały, rżały przez sen. W oknie wartowni było jasno, przez szparę w zaciemnieniu przenikała na zewnątrz smuga światła. Stajenni grali w karty. Gdzieś z oddali, od Berlina, dochodził słaby łoskot i dudnienie. Obrona lotnicza i bomby - nocny nalot, dziś już zwyczajna rzecz. Straty wśród ludności cywilnej... - Wszystkiego dobrego, Milda - wiedział kędzierzawy Iwanow. - Czy zobaczymy się jeszcze? - zastanawiał sią mały Plejin. - Nie to, że chciałbym się z nią przespać - tak tylko się pytam! Czy uda się nam przedostać? Obok Boranowa stał przy oknie pułkownik von Renneberg. Również on patrzył ku Wschodowi, w zalane księżycową poświatą nocne niebo. Mówił cichym głosem, ale nie o Mildzie Iwanownie, tylko o Adolfie Hitlerze. - Mogę jeszcze pana wymienić - kapitanie Kuehenberg - odezwał się po niemiecku. - Nie rozumiem was, towarzyszu - powiedział Boranow po rosyjsku. - Niech pan przestanie, Kuehenberg. - Renneberg przysunął się do niego bliżej. - Zapoznałem się z waszymi aktami personalnymi, znam historię pana rodziny, wszystko. Obserwowałem pana. Ma pan silne poczucie krytycyzmu i kocha pan swój kraj. - Któż by nie kochał, towarzyszu? - Boranow nadal mówił po rosyjsku. Renneberg nie podjął kolejnej próby przemienienia Boranowa ponownie w Kuehenberga. - Mógłbym zatrzymać tu pana i przemycić do sztabu generała Ostera. - Co miałbym tam robić? - Poznałby pan tam Witzlebena, von Stauffenberga, Goerdelera, Hoeppnera, Krąg Krzyżowej... - Kto to jest? - Mogę panu to wszytko wyjaśnić. W każdym razie pozna pan osobistości, które z żarliwie kochając ojczyznę wierzą w dasze istnienie Niemiec ... po Hitlerze! Należy do nich także Canaris.Von Stülpnagel. Rommel... - On też?- Boranow odwrócił się plecami do okna. Była 2.12. Milda mogła już wylądować. Gdzieś, w pobliżu Moskwy. Wiejska dziewczyna, która nazajutrz wybierze się do miasta. - Czego pan ode mnie chce? - Potrzeba nam ludzi takich jak pan, Kuehenberg. Odważnych, myślących państwowotwórczo, gotowych do podjęcia ryzyka. Jest pan jeszcze młody. Dwadzieścia osiem lat! To pan jest przyszłością, Kuehenberg. Wielokrotnie w ciągu ostatnich dni zapytywałem sam siebie, dręczyło mnie sumienie: czy wolno mi posłać tego człowieka do Moskwy na zmarnowanie? Bo zdaje pan sobie chyba sprawę, że nawet jeśli przeżyje pan operację Dzikie gęsi pana życie jest skończone? - Jest nas dziesięciu, towarzyszu pułkowniku - odparł Boranow stanowczo. - I pozostanie dziesięciu! My zabijemy Stalina. Wy zabijcie Hitlera! Być może spotkamy się kiedyś i podyskutujemy, czy było warto. - Jeszcze mogę pana wymienić, Kuehenberg. - Jeśli tak, to niech pan wymieni von Labitza. Podziwiam go, że jeszcze nie oszalał. Jako żywy-martwy ojciec syna, na którego czekał od wielu lat, wydany jest na potężną próbę nerwów. Zgoda, na pana pytanie, czy chce się wycofać odpowiedział tak jak tego oczekiwano. Ale teraz z dnia na dzień staje się cichszy, zamyka się w sobie, siada przed zdjęciem żony - fotografii syna nie ma i nigdy nie będzie miał - i rozmawia z nią. Leonid Germanowicz, który zajmuje z nim ten sam pokój, mówi, że serce mu się kraje na widok Labitza, kiedy ten spogląda na fotografię żony, rozmawia z nią, zwierza się jej, czule całuje, a potem jak uwolniony od niewidzialnego ciężaru zasypia, szczęśliwy jak obdarowane czymś dziecko. - To jest problem, towarzyszu pułkowniku. Niech pan wyniemi Duskowa, nie mnie. - Tak sobie tylko pomyślałem, ale to już minęło. Ciekawie było porozmawiać z wami, Kiryle Siemionowiczu. - Renneberg ruszył do drzwi. - Dziękuję, towarzyszu pułkowniku. Kuehenberg odwrócił się i ponownie wyjrzał przez okno. Za nim rozległ się szczęk zamka. Nie całkiem jeszcze dotarło do jego świadomości to, co przed chwilą usłyszał: von Witzleben, Canaris, Rommel - to wszysto przeciwnicy Hitlera? Śmierć Stalina uwerturą do zmian o światowym zasięgu?! Oparł się oboma łokciami o parapet. Przejął go ziąb na myśl o potworności i rozmiarach zadania, które mu zlecono, i które on posłusznie, jak tego po nim oczekiwano, przyjął. Wszedł Pietrowski. Papieros w kąciku ust, ręce w kieszeniach spodni. - Przyłączasz się ? - spytał. - Do czego ? - Obchodzimy "zlegnięcie" Mildy... W pokoju u Piotra Mironowicza. - Wypijcie w moim imieniu! - Boranow potrząsnął głową. - Jestem bardzo zmęczony. Ten dzisiejszy trening...Nie czuję kości. Nie gniewajcie się, braciszkowie. - A więc do jutra, Kiryle Siemionowiczu. - Dowidzenia, Łuko Iwanowiczu. Wykorzystują nas, pomyślał Boranow i w ubraniu położył się na łóżku. Tak czy owak, niezależnie od celu - po prostu wykorzystują nas! I chociaż zdajemy sobie z tego sprawę, zgadzamy się! Któż mi to wytłumaczy? Tu psychologia sięgnęła kresu, tu zgłębianie ludzkiej psychiki natrafia na mur. Między 18 a 25 czerwca zeskoczymy w okolicach Moskwy i zaczniemy przedostawać się do Mildy Iwanowny. I nawet jeśli by tylko jeden z nas dotarł, to i on, całkowicie samotny, będzie starał się wykonać rozkaz. Zabić Stalina! Któż mógłby mi powiedzieć, co z nas za ludzie?... Mały, zwrotny samolot nocnego rozpoznania huczał gdzieś bardzo wysoko przelatując nad rejonem Mińska na trasie Smoleńsk - Moskwa. Niemieckie baterie reflektorów obmacywały niebo, które tu właśnie zakryte było gęstą warstwą chmur; słupy światła gubiły się w nich, jakby wchłaniane przez watę i zamieniały się w mętną, mleczną poświatę. Kanonierzy obrony przeciwlotniczej czekali, ale nie nadchodził ani rozkaz strzelania, ani żaden komunikat, ani namiary na cel. Wszędzie odpowiadano, że leci na zbyt dużej wysokości. I do tego pojedyńcza maszyna. Nie warto. A w ogóle to chyba jakiś idiota. Czego on tam w niebie szuka? Stamtąd zobaczy tyle samo co z ziemi. Mały samolot minął linie niemieckie,a wkrótce potem przeleciał nad Smoleńskiem. Radziecka obrona przeciwlotnicza sennie zareagowała na odległe buczenie. Niemiec na niebie, w nocy? To musi być ktoś od nas. Nie zawracajcie sobie głowy, towarzysze, wypocznijcie. Dzień zwycięstwa już nie daleko. Pewien czujny podporucznik zatelefonował jednak do dowództwa pułku lotniczego w Kalininie. - Leci z zachodu - powiedział do oficera dyżurnego. - Prawidłowo. - Jak to prawidłowo? - Ponieważ radzieckie samoloty z zasady lecą najpierw na zachód - więc jak wracają na wschód - to nadlatują od zachodu. Czy to jasne, towarzyszu? - Absolutnie. Dobranoc. Samolot nocnego rozpoznania buczał dalej lecąc w kierunku Moskwy. Nie miał żadnych numerów, żadnych oznakowań, żadnych znaków przynależności państwowej. Pomalowany szaroniebieską farbą nie odznaczał się na tle nieba. Za Wiaźmą zszedł niżej, przedostał się przez warstwę chmur i wziął kierunek na szeroki pas szosy. Całe kolumny ciężarówek i pojazdów artyleryjskich sunęły na zachód. Biegnące równolegle tory kolejowe zapchane były wagonami towarowymi. Amunicja, zaopatrzenie, ludzie. - Zrobimy teraz łuk i podejdziemy do Moskwy od strony Kaługi - powiedział siedzący za sterami sierżant. - Potem przelecimy Okę koło Sierpuchowa i dotrzemy nad cel na wschód od Michniewa. Wysadzę was tam, w dolinie rzeki Łopasnia. Wszystko gotowe? - Gotowe. - Milda Iwanowna jeszcze raz sprawdziła wyposażenie. Pasy trzymały dobrze, podczas skoku mocno przytrzyma linkę spadochronu. Na głowę wcisnęła skórzaną pilotkę; na ubranie chłopki naciągnęła dres. Na tak wielkiej wysokości marzła straszliwie, bez ustanku masowała więc nogi i rozcierała ręce. Z przodu, na szyi miała zawieszoną zwiniętą w węzełek starą chustkę na głowę. Będzie ją potem, jak wszystkie chłopki, niosła w ręce. Jedyne, poważne ryzyko stanowiła ewentualność, że ktoś ją zatrzyma i zapyta: "A cóż tak , gołąbeczko, niesiesz w tym zawiniątku? Pokaż!" I wtedy towarzysz milicjant zrobiłby wielkie oczy, bo zamiast kilku jajek, które chciałaby po cichu sprzedać, światło dzienne ujrzałyby: mała, ale silna krótkofalówka, dwa klucze, jeden do bramy domu, drugi do mieszkania, powieść Tołstoja, na której stronach zawarty był kod szyfru oraz plik pieniędzy - pięć tysięcy rubli w małych nominałach. Ale najważniejsza rzecz umieszczona była w małym medalionie ukrytym między pięknymi, jędrnymi piersiami Mildy: żelatynowa kapsułka z cjankiem. Wykluczało to poddanie Kabakowej przesłuchaniu. Sierżant w kabinie pilota pokazał na dół. - Oka! - Widzę. - Jeszcze dziesięć minut. Schodzę na wysokość skoku. - Zrozumiałam. Zwięzły dialog nad niezgłębioną otchłanią. Milda Iwanowna spojrzała w dół. Samolot tracił wysokość, pilot zmniejszał obroty silnika, aż wreszcie całkiem go wyłączył. Bezgłośnym ślizgiem zbliżał się do ziemi - jej ziemi, jej Rosji, która od jej rodziny żądała wyłącznie krwi, i którą ona mimo wszystko kochała rozpaczliwą miłością, dodającą jej nieoczekiwanych sił. Lasy Michniewa. Wśród gęstej zieleni przebłyskiwała słabo kręta wstęga. Rzeka Łopasnia. Jak okiem sięgnąć żadnego światła, żadnego domu, żadnego osiedla. Tylko zielonoczarny dywan lasu i rzeka. - Gotowa?- zawołał sierażnt. Milda po raz dziesiąty skontrolowała: pas barkowy, pas na biodrach, pas na udach. Worek spadochronowy wydawał się być bryłą lodu. Spadochron z jedwabiu składała sama na szerokich stołach u spadochroniarzy. Było to niczym ceremonia otwarcia wrót do życia lub śmierci. Kilka splątanych linek, jakieś drobne uszkodzenie i ... czasza spadochronu nie otworzy się z tak dobrze znanym wszystkim doświadczonym spadochroniarzom głośnym mlaśnięciem. Przez chwilę człowiek czuje się jak gdyby był ptakiem i mógł niczym ptak żeglować w powietrzu z szeroko rozpostartymi ramionami i nogami, aż powietrze nie stanie się twarde jak kamień, a głowa nie zacznie w szybkim rytmie uderzać w nie niczym młot, aż rozewrze się hucząca ciemność. Mildę Iwanownę pocieszało to, co powiedział młody szef kompanii spadochroniarzy: - Większość z tych, którzy spadają z tej wysokości bez spadochronu, straci przytomność i niczego nie czuje. Dowiedziono tego podczas wielu prób. Całkowitej gwarancji oczywiście nie ma; nikt jeszcze, kto jak pocisk wbił się w ziemię, nie przekazał swoich wrażeń... - Jesteśmy nad celem - zawołał sierżant. Samolot wykonał szeroki łuk nad rzeką Łopasnią i bezgłośnym lotem ślizgowym powrócił w poprzednie miejsce. - Teraz! - Teraz! Dziękuję. - Pomodlę się za panią - powiedział bezdźwięcznym głosem siedzący za sterami chłopak. Milda Iwanowna odbiła się. Przez chwilę wydawała się naprawdę szybować w stanie nieważkości. Obłędna iluzja, że można zawisnąć w powietrzu, wywołała w niej stan euforii, który mógł okazać się śmiertelny... Potem zaczęła spadać, rozpostarła szeroko ręce i nogi, przyjmując tak zwaną pozycję X, zaczęła liczyć: dwadzieścia jeden...dwadzieścia dwa... dwadzieścia trzy... dwadzieścia cztery...i szarpnęła linkę. Z hukiem przypominającym eksplozję otworzył się za jej plecami worek. Spadochron wysunął się, rozwinął, przybrał na tle nocnego nieba kształt niesamowitej kopuły i szarpnął Mildą. Przez chwilę huśtała się w pasach, poczem zawisła pionowo, chwyciła linki przytrzymujące, wierzgnęła nogami jak rozbrykane dziecko i spojrzała w dół. Las i rzeka powoli zbliżały się ku niej. Spadam z prędkością 5,5 metra na sekundę - pomyślała. Tak mówił podporucznik. Nazwał to prędkością opadania. Płynęła łagodnie, oderwana od wszystkich ziemskich spraw, nie do porównania z tymi wieloma skokami ćwiczebnymi, które miała za sobą. Nocny samolot zwiadowczy, ruchem ślizgowym zatoczył koło na niewielkiej wysokości. Sierżant, mrużąc oczy i zaciskając zęby, wpatrywał się w znoszony w kierunku rzeki spadochron. Najpiękniejsza kobieta, jaką udało mu się dotychczas spotkać, spadała tam wychodząc na spotkanie z tajemniczym losem. - Zasrana wojna! - powiedział młody pilot, pokiwał jeszcze raz skrzydłami w kierunku spadochronu i oddalił się, zakreślając ślizgiem wielki łuk od miejsca skoku. Dopiero po chwili ponownie włączył silnik, skierował maszynę pionowo w górę i wziął kurs na Kaługę. Przypomniały mu się słowa pożegnania wypowiedziane przez dowódcę: - Fritz, choćby kamienie z nieba leciały: musi pan dowieźć tę kobietę do celu! Czy pan wróci, to już kwestia szczęścia. Ale ta pani musi bezpiecznie dotrzeć na miejsce! - Wrócę! - odpowiedział głośno sierżant. Teraz wykrzykiwał to na wysokości trzech tysięcy metrów, między Kaługą a Smoleńskiem. Radzieckie reflektory obmacywały niebo, ogromne słupy światła wyciągały się ku niemu niczym macki polipów, wchłaniając go, wyrywając gwiazdom. Wpadł w chmury, bawił się w chowanego z bezlitosnymi świetlistymi palcami, wznosił się do góry i pikował w dół, stosował wszystkie sztuczki, których opanował całą masę, on, stary lotniczy wyga, mający na swym koncie dwieście sześćdziesiąt trzy zwiadowcze loty bojowe - teraz znowu szybował z wyłączonym silnikiem ponad chmurami, prześlizgnął się przez dziurę w nich, przemknął przez światło reflektora, nacisnął gaz do dechy i ponownie zagłębił się w chmurach. - Tak żyjemy, tak żyjemy, tak żyjemy na co dzień! - wykrzykiwał biorąc kierunek na kolejny, wielki kłąb chmur i tonąc w nich niewidoczny już dla reflektorów i obrony przeciwlotniczej. Jeszcze dziesięć minut i minie Smoleńsk. Dobry Boże, tam w górze, rozłóż dywan z chmur, żebym mógł po nim dotrzeć do domu. To nie takie trudne przecież, zawiesić kilka grubych chmur pomiędzy mną a radziecką obroną przeciwlotniczą. Tak jak teraz...teraz dobrze! I do środka, prosto w watę! - Panie kapitanie - powie - sierżant Fritz Stolte melduje się po wykonaniu zadania. Cel osiągnięty. Pasażerka wysadzona zgodnie z planem. Żadnych szczególnych wydarzeń... Około południa dowódca pułku rozpoznawczego - kapitan Grossjung - podyktował następujący meldunek: "Z lotu dla wykonania specjalnego zadania OKW nie powrócił: sierżant Fritz Stolte. Los osoby towarzyszącej nie znany... Jeszcze jedna, niewielka zagadka tej wojny. Nie warto o niej myśleć. czerwca cała dziesiątka ponownie zasiadła w sali wykładowej. Na ścianie wisiała mapa: Moskwa i okolice. Pierścień wokół miasta o promieniu stu kilometrów. Podpułkownik Hansekamm wsparł się na pałeczce, czekał, jak pozostałych dziesięciu, na pułkownika Renneberga. Coś wisiało w powietrzu; wszyscy to wyczuwali. Z chwilą, gdy Hansekamm obwieścił: "wolno palić!" dla każdego stało się jasne, że znaleźli sią w wyjątkowej sytuacji. Niepewność i napięcie ciążyły niczym młyńskie kamienie na ich piersiach. Moskwa i okolice. Zaczyna się, pomyślał Boranow. Dzikie gęsi wyruszają do śmiertelnego lotu na Wschód. Za nami zostaje pustka... listy zawiadamiające krewnych o naszym zaginięciu zostały już wysłane. Z dniem dzisiejszym wypuszcza się nas w powietrze. Lećcie... lećcie...równi wolnym ptakom...Ratujcie świat przed bolszewizmem! Mój Boże, z dnia na dzień coraz wyraźniejsze staje się szaleństwo, w jakie nas wciągnięto. Wszedł Renneberg, nieco sztywny, jak zwykle, niebieska kartonowa teczka pod pachą i zrobił coś co wzbudziło niepohamowaną wesołość: już od drzwi dał znak: nie wstawać, panowie, żadnego oddawania honorów! Wszyscy dziesięciu siedzieli rozparci na krzesłach. Uśmiechali się przyjaźnie. Od kiedy to Rosjanie strzelają obcasami? Cóż to znów za pomysł, braciszku pułkowniku? To pomyłka. A cóż nas obchodzi twój niemiecki mundur?! Renneberg stanął przy pulpicie i otworzył niebieską teczkę. Hansekamm, niczym wzorowy uczeń podszedł do ogromnej mapy Moskwy. - Panowie, plan waszych lądowań jest gotowy - powiedział Renneberg po niemiecku. Pietrowski natychmiast podniósł rękę do góry. - Nie rozumieć! - zawołał i zrobił bezradny gest ręką. - Nie rozumieć niemiecki... - Przepraszam! Zapomniałem. - Renneberg uśmiechnął się kwaśno. Dalej mówił już po rosyjsku. - Wywołani proszeni są o podejście do mapy i wskazanie, gdzie leży wymieniona miejscowość. Zakładam, że pójdzie wam to błyskawicznie, ponieważ okolice Moskwy powinniście byli zapamiętać z fotograficzną dokładnością! - Wyjął z niebieskiej teczki kartkę papieru i przysunął do oczu. - Piotr Mironowicz Sepkin... - Obecny! - podporucznik Radek podniósł się z miejsca. - Wyskakuje pan w rejonie Uwarowka/Możajsk. - Proszę to pokazać na mapie. Sepkin wziął od Hansekamma pałeczkę, podszedł do mapy i natychmiast wskazał właściwe miejsce. - Dobrze! - Iwan Pietrowicz Bunurian. - Obecny! - odpowiedział porucznik von Ranowski. - Pan skacze koło Maksymowa. Kilka kroków do mapy, pałeczka, stuknięcie w zadrukowany ekran. - Dobrze! Procedura ta powtórzyła się jeszcze osiem razy. Do automatu wrzucano słowo niczym monetę, automat podchodził do mapy Moskwy i okolic i wskazywał żądane miejsce. - Łuka Iwanowicz Pietrowski. Pan skacze koło Kosterowa. - Leonid Germanowicz. Pan skacze koło Kołguchina/Alexsandrowa. - Fiedor Pantelejewicz Iwanow. Pan skacze koło Dubnej. - Aleksander Nikołajewicz Kraskin. Pan skacze koło Stupina. - Kiryłł Siemionowicz Boranow. Pan skacze koło miejscowości Wiereja. - Siergiej Andriejewicz Tarski. Pan skacze koło Lotoszina. - Paweł Fiodorowicz Sassonow. Pan skacze koło Jegoriewska. - Nikołaj Antonowicz Plejin. Pan skacze koło Pieresławla/ Saleriewskiego. Pułkownik von Renneberg włożył papier do teczki. Mały Plejin nadal stał przy mapie, z pałeczką w dłoni. - Z terenem tym zapoznali się panowie na podstawie zdjęć wykonanych z lotu ptaka. Każde miejsce lądowania łączy z Moskwą albo dobrze utrzymana droga kołowa albo kolej. Żeby panów uspokoić - czytam nieme pytanie w waszych oczach: Milda Iwanowna jest w Moskwie. - Brawo! - krzyknął Pietrowski - Towarzysze, na cześć dziewczyny: hurra! - Samolot zwiadowczy, z którego skakała, oczywiście zaginął... - Naprawdę - czy tylko oficjalnie? - spytał Boranow schrypniętym głosem - Naprawdę. Zakładamy, że maszyna została zestrzelona przez radzieckie myśliwce nocne. - Pierwszy zabity spośród Dzikich gęsi. - Kraskin zapalił skręta i wdychał dym, jakgdyby robił inhalacje ze środka uspokajającego. - Na froncie inwazyjnym zginęły wczoraj tysiące. Jest wojna... Renneberg zamknął teczkę. Mały Plejin bez słowa oddał pałeczkę Hansekammowi. - To pouczenie nas było konieczne, towarzyszu pułkowniku - powiedział Pietrowski stłumionym głosem. Inaczej zupełnie byśmy o tym zapomnieli! Siedzimy tu sobie spokojnie, tuczeni jak kapłony, zadbani jak wyścigowe konie, a wszystko dlatego, że jest wojna i wkrótce będziemy musieli zdychać. Ojej, jakże mogliśmy o tym zapomnieć! - Zaraz dostaniecie cywilne ubrania, dokumenty, trochę rubli i drobiazgi, które się zazwyczaj przy sobie nosi. Są pytania? - Żadnych- odpowiedział Sassonow. - Jutro rano wyjazd do bazy lotniczej. - To znaczy, że dziś jest nasz ostatni wspólny wieczór? - Tak. - Urządzimy sobie rosyjską uroczystość pożegnalną, braciszkowie - powiedział zgnębiony Bunurian. - Kto wie, czy się jeszcze zobaczymy. Przeczucie? Dotyk śmierci? Rezygnacja? Nieświadomy sprzeciw? Wszyscy dziesięciu spojrzeli na swego mistrza. Pułkownik von Renneberg wsadził niebieską teczkę pod pachę. - Poleciłem schłodzić szampan. Prawdziwy krymski szampan. Wspomnienie z czasów, kiedy dzierżyliśmy Krym mocno w naszych rękach. Ale, panowie, o godzinie 23 nocna cisza. Sądzę - twarz Renneberga złagodniała - że każdemu z was potrzeba kilku spokojnych godzin, tylko dla siebie. Wiem, że uważacie mnie za człowieka obojętnego lub - żeby użyć rosyjskiego określenia - za aparatczyka. Ale również ja wiem, że nie jesteśmy wężami, które bez bólu mogą zmienić skórę. Wierzcie mi, myślę o dniu jutrzejszym nie bez współczucia - a nawet z pewnym lękiem. Przylgnęliście mi do serca. Ciężko mi przyjdzie zapomnieć was. Później Renneberg wraz z Hansekammem osobiście rozdzielali cywilne ubrania. Spodnie i marynarki ze sztywnego materiału, grube buty, robione na drutach skarpety, koszule w kratkę i w paski, a wszystko to długo noszone i stosownie tego zużyte. Pietrowski na przykład dostał koszulę, która została z tyłu skrócona, żeby obciętym kawałkiem materiału zreperować kołnierzyk. - Hej! -krzyknął Pietrowski machając w powietrzu łachmanem. - I to ma być dla mnie! Towarzysze, jestem estetą! Ta koszula nie zakrywa mi tyłka! Zapewniam was, że się od tego rozchoruję. Mój wujek, Kostia Tichonowicz, też nosił taki odkryjdupek. Całe dwa lata. Ten łach robił się coraz krótszy, bo kołnierzyk wycierał się szybciej niż wiszące luźno przody. Cóż więc robiła ciocia Pelagia? Ciach z tyłu i na kołnierz. Przez dwa lata. A rezultat? Wujaszek miał zawsze kołnierzyk w dobrym stanie, ale za to po dwóch latach, dostał skurczu zwieracza! Chronicznego! Porządny tyłek ma prawo być porządnie ubrany! - Wszystkie rzeczy są zdezynfekowane. - Hansekamm stał pośród dziesięciu mężczyzn, którzy przebierając się stawali się Rosjanami. Robotnikami, chłopami, drobnomieszczanami. - Wasza skrócona koszula, Łuka Iwanowicz, odpowiada waszemu standartowi życia. - Nędzny żywot! Dlaczego właśnie ze mnie zrobiono dekarza? - Podczas przedostatniego urlopu pokryliście dom rodziców nowym dachem - odparł Renneberg. - Zgadza się? - On wszystko wie! - Pietrowski naciągnął przykrótką koszulę. - A co robiłem wieczorem 19 października 1941 roku? - Mieliście tydzień urlopu po ukończeniu kursu w szkole wojennej. Prawdopodobnie leżeliście w łóżku z jakąś ponętną dziewczyną... -On naprawdę wie wszystko! - Pietrowski wciągnął sztywne jak deska, wypłowiałe spodnie. - Ale jednego nie wie: że będę pierwszy u Mildy Iwanowny na Leśnej 19! Wieczorem pili krymski szampan, mały Plejin śpiewał tęskne i wesołe ludowe piosenki, Tarski i Sepkin tańczyli, trzymając się pod boki, dziarskiego kozaka. Znalazła się nawet bałałajka, na której Kraskin, przytrzymując ją kolanami, wygrywał, jakby całe życie nic innego nie robił. Pietrowski zabłysnął nieprzebranym repertuarem świńskich dowcipów, Boranow po cichu upił się, Bunurian i Sassonow, mimo hałasu, rozegrali zakończoną remisem partię szachów, kędzierzway blondyn Iwanow okazał się świetnym akrobatą parterowym i wykonał prawdziwie cyrkowy numer, a Duskow odegrał pantomimę ukazującą jeźdźca, którego poniósł koń. O pierwszej w nocy Renneberg demonstracyjnie spojrzał na zegarek. Koniec zabawy. Koniec demonstrowania sztucznej radości życia. Koniec samooszukiwania się. - Wyjedziemy podzieleni na pięć grup. Pierwsza już za pięć godzin. - Renneberg zrobił w kierunku dziesiątki szybki ruch ręką, ale nie wyglądało to na błogosławieństwo. - Śpijcie krótko, ale dobrze. Zobaczymy się o szóstej rano. Wesołość spłynęła z nich jak woda. Skinęli sobie wzajemnie głowani i w milczeniu opuścili świetlicę. Za ostatnim - był nim Boranow, który zataczał się, kompletnie pijany, - Renneberg zamknął drzwi. Przekręcił klucz w zamku i schował do kieszeni. Koniec! W tym pokoju znalazły swój początek wydarzenia, których prawdopodobnie nikt nigdy nie opisze. Fragmenty listu inżyniera budowy maszyn Pawła Fiodorowicza Sassonowa, dawniej majora Bodo von Labitza, do żony Enriki i swego urodzonego przed kilku tygodniami syna - Williama Heiko: ...to ostatnia noc, kiedy myślę o Was tu w Niemczech. Również w Rosji, gdziekolwiek będę, myśli moje mknąć będą ku Wam, a gdy tylko znajdę się sam, będę z Wami rozmawiał. Synku, zapytasz kiedyś swego ojca lub matkę, gbyby nie dane nam było zobaczyć się: dlaczego to zrobiłem? Co może skłonić dorosłego, w miarę inteligentnego, rozsądnie myślącego człowieka do zrobienia bez zastrzeżeń tego, co Ty ojcze w ostatnich chwilach swego pobytu w Niemczech zrobiłeś?! Wytłumacz mi to! - Już dziś odpowiadam ci na to pytanie: Nie potrafię ci tego wyjaśnić. Duma oficera? - Nie, chłopcze, to niewiele warta duma, rosnąca wraz z każdą srebrną gwiazdką, jak warstwy ciasta na sękaczu. Jaka jest różnica między dumą majora a dumą kominiarza? Duma, synku, ma zawsze niemiły posmak nieprzystępności, chęci wywyższenia się, bycia czymś lepszym od innych. Nie, synku, kiedy siedzę tak nocą i żegnam się z Wami nie odczuwam dumy. Czuję się podle... Poczucie obowiązku? - Każdy obowiązek ustaje, gdy zadanie staje się niewykonalne. A ta granica została dawno przekroczona. Miłość ojczyzny? - Pusty slogan. Zrozumiesz to szybciej ode mnie. Będziesz dorastał w czasach, kiedy nikt nie będzie narzucał wam wzorców postępowania, tak jak się teraz robi z nami. Kocham Niemcy - ale ciebie chłopcze i ciebie, moja piękna żono Enrico - kocham bardziej. I potrafiłbym żyć i być szczęśliwy, nie tylko w kraju, który nazywa się Niemcy. Gdybym tylko mógł Was mieć przy sobie! Wszystko to brzmi wielce obrazoburczo. Ale następne generacje uznają to za oczywistość. Będziecie pytać: dlaczego nie odmówiłeś? I z bezgranicznym zdumieniem i niewiarą przyjmiecie odpowiedź: to było niemożliwe. Trwała wojna! Na wybrzeżu atlantyckim Amerykanie i Anglicy przerwali front niemiecki, ze Wschodu zaś sunęła na Niemcy nawała wojsk bolszewickich. Miażdżyli nas! Co Ty zrobiłbyś, synu, gdybyś znalazł się w szczękach potężnego imadła, które by cię bezlitośnie zgniatały? Nawet gdybyś znalazł się w tej sytuacji z własnej winy: broniłbyś się przed ich śmiertelnym uściskiem, walczyłbyś ze wszystkich sił, nie zrezygnowałbyś do ostatniego tchu! Chciałbyś żyć... Czy nie jest szaleństwem, pisać do was o życiu, wtedy gdy jest to mój ostatni list? Nie wiem również dlaczego go piszę. Nie jest to sposób usprawiedliwienia się, nie może nim być, ponieważ nie umiem odpowiedzieć na żadne z pytań, które sam sobie bezustannie zadaję. Być może list ten jest pytaniem skierowanym do Ciebie, ukochana żono Enriko i do Ciebie mój maleńki synku Williamie Heiko - czy możecie wybaczyć komuś, kto Was dziś dobrowolnie porzuca. Dobrowolnie - to właśnie przyprawia mnie o szaleństwo. Opuszczam Was, moi najmilsi na tym świecie, na zawsze... Sassonow skończył list i jeszcze raz go przeczytał. Czytał do powoli, półgłosem. Pod koniec czytania głos jego stawał się coraz cichszy i cichszy, zamienił się w szept, aż wreszcie i on zamarł na ustach. Sassonow wstał, podpalił list i trzymał go nad popielniczką tak długo, aż zamienił się w garść prochu. Roztarł pył starannie w dłoniach, zaniósł do okna i rozsypał. Ciepły wiatr uniósł szare drobiny w brandenburską noc. Sassonow musiał uporać się z jeszcze jedną zagadką: nagle poczuł lekko i swobodnie. Poranek był chłodny. Po bladoniebieskim niebie, ledwo rozjaśnionym przez wschodzące słońce, sunęły za zachód, poganiane lekkim wiatrem, pojedyńcze kłębiaste chmury. Było zimniej niż w ciągu kilku poprzednich dni, w powietrzu czuć było wilgoć, zanosiło się na zmianę pogody. Krople rosy drżały na drzewach, na łąkach, które mieniły się w promieniach słońca, jak po porannej kąpieli. Skowronki wzbijały się w niebo; stadko dropi krążyło, łopocząc skrzydłami, nad małym zarośniętym trzciną stawem. W stajniach Oficerskiej Szkoły Jeździeckiej rozpoczęła się już służba. Zgodnie ze starą żołnierską zasadą: "najpierw koń, później człowiek" czyszczono boksy, karmiono i szczotkowano konie. Do porannego apelu wszystko musiało lśnić. Wtedy wachmistrz wkładał białe rękawiczki, szedł od konia do konia i przeciągał dłonią po sierści. Jeśli na białej powierzchni pozostała choćby najcieńsza warstwa brudu, jak grad sypały się zakazy opuszczania koszar, nocne warty w stajniach, karne ćwiczenia. Wojskowy dryl trwał; nawet w piątym roku wojny. Niezależnie od tego, że w Normandii z godziny na godzinę sprzymierzeni coraz bardziej się umacniali, że w Rosji zbliżała się chwila decydującego ataku na niemieckie pozycje, że na froncie włoskim panował kompletny bałagan - w Eberswalde nawet na chwilę nie zapominano, czym jest pruska tradycja wojskowa. Tuż przed godziną 6 w holu odgrodzonego barierą Bloku II pojawiło się dziesięciu cywilów w znoszonych ubraniach i ubłoconych butach. Palili potwornie cuchnące, skręcone z papieru gazetowego papierosy. Milcząc stali oparci o ściany, spoglądali na błyszczące podłogi i sami sobie wydawali się przybyszami z innego świata. Przed piętnastoma minutami oddali ostatnie dowody swej tożsamości: zegarki, bieliznę, osobiste drobiazgi jak scyzoryk, fifka do papierosów, sygnet, portfele z fotografiami rodziców, rodzeństwa, ładnych dziewcząt i pewnej pięknej, młodej kobiety, portmonetki, podwójne, perforowane po środku znaczki rozpoznawcze, kilka chustek do nosa, pudełek z zapałkami, zapalniczek. Wszystko to włożono do dużych papierowych toreb i zabrano. Paweł Fiodorowicz Sassonow miał moment wahania, zanim zdjął z palca ślubną obrączkę. Było to coś więcej niż tylko oddanie przedmiotu, był to ostatni krok do przejścia w niebyt. Cierpliwie, nie ponaglając ani jednym słowem, podpułkownik Hansekamm czekał z torbą w dłoni, aż Sassonow ściągnie obrączkę i rzuci do innych rzeczy. Cóż można by tu jeszcze powiedzieć? Każde słowo było zbędne, pozbawione sensu, nie dawało już żadnego oparcia. - Co się z tym stanie? - zapytał wyraźnie przybity Sassonow. - Nie będziecie przecież tego przechowywać? - Dlaczego nie ?- Hansekamm zamknął torbę. - Przecież jesteśmy martwi. - Zgadza się. - Zaginęliśmy bez śladu. - Wszystkie te rzeczy albo zakopiemy, albo przekażemy do berlińskiego zakładu likwidującego śmieci. Sassonow, wiem co pan teraz czuje..., ale sam pan rozumie, że radziecki inżynier - specjalista budowy maszyn, nie może chodzić z niemiecką obrączką na palcu. Nawet gdyby pan ją gdzieś przy sobie ukrył, niebezpieczeństwo, że znajdą ją, jest zbyt duże. Następnie Hansekamm przystąpił do rozdawania paczek rosyjskich zapałek, rosyjskich scyzoryków, a nawet rosyjskich kluczy. Nikołaj Antonowicz Plejin, mały tenor, który właściwie był elektrykiem, ale zwolniony z wojska po przebytej ciężkiej chorobie, kontynuował w Moskwie naukę śpiewu, od rana do popołudnia odpowiedzialny w jednym z kombinatów za dostawę energii, a wieczorem ćwiczący przy fortepianie gamy, oddech, mezza di voce, portamenti, fermaty - otóż on dostał nawet pojemnik kompletnie wyposażony we wszystkie narzędzia potrzebne podczas dokonywynia napraw wewnątrz i na zewnątrz kombinatu. Solidne, metalowe pudło, wyprodukowane w Leningradzie. Plejin otworzył pojemnik, przyjrzał się narzędziom i zamknął. - Żeby tylko się udało! - powiedział. - Wiemy, że jest pan zapalonym majsterkowiczem. Pana matka opowiadała, że jeszcze jako chłopiec zbudował pan ze starych części radio. Które w dodatku działało. - Zgadza się! - Plejin przełknął ślinę. W jego twarzy widać było w tym momencie tylko wielkie, niebieskie oczy. - Rozmawialiście z moją matką? - Posiadamy komplet informacji o każdym z was. - Hansekamm powiedział to, mimo ojcowskiego tonu, w sposób nie dopuszczający dyskusji. Nikt więcej nie odważył się pytać o dalsze szczegóły. Co za diabelska perfekcja - pomyślał Boranow. Założę się, że wiedzą ile razy na tydzień chodzimy do klozetu... Stali tak więc w holu, palili i czekali na transport. Pułkownik von Renneberg nie zjawił się jeszcze. Ze dworu doszedł ich hałas silników i pisk hamulców. Samochody. Dochodziła szósta. - Towarzysze, jeszcze żyjemy! - powiedział nagle głośno Pietrowski. Dlaczego, do cholery, lepimy się do tej ściany?! Powinniśmy na to spojrzeć z odwrotnej strony: za kilka godzin będziemy bezpieczni. Skończy się dla nas wojna. Wszędzie możemy zginąć bohaterską śmiercią - tylko nie jako Rosjanie w Rosji! Plejin, ty tkwiłbyś teraz w najgorszym gównie, w tym twoim normandzkim miesteczku. A po reszcie za kilka dni przetoczyłaby się radziecka ofensywa! A co my tymczasem będziemy robili? Będziemy sobie spokojnie spacerowali po Moskwie. Mamy przecież dokumenty zwolnienia z Armii Czerwonej. Cokolwiek zdarzy się w Europie, nas to już nie będzie dotyczyło! Staliśmy się pracowitymi, porządnymi obywatelami. I tak trzena myśleć. Kto z nas dotrze do Moskwy, ten przeżyje! - A Stalin przyjdzie co ciebie, nadstawi głowę i powie grzecznie:" Zróbże mi wreszcie, braciszku, dziurkę w głowie!" - Boranow rozdeptał na podłodze niedopałek papierosa. - Przynajmniej jeden z nas musi znaleźć się blisko niego. Z daleka jest to zupełnie niemożliwe. Jeździ tylko pancernymi samochodami. Kiedy znajdzie się poza autem, to jedyną szansę ma się stając z nim twarzą w twarz. - Kto to może przewidzieć? - Sassonow przechadzał się spokojnie w tę i z powrotem. - Nie powinniśmy, towarzysze, wybiegać myślą aż tak daleko w przyszłość! Najpierw musimy zeskoczyć. A potem zobaczymy, dokąd powiedzie nas droga... Trzy minuty przed szóstą pułkownik von Renneberg zszedł z pierwszego piętra na dół. Skórzany płaszcz luźno narzucił na ramiona. On też spodziewał się deszczu. Krótko pozdrowił zebranych i nie czekał na odpowiedź. Miał przed sobą grupę Rosjan, którzy, otoczeni chmurą papierosowego dymu, stali oparci o ścianę wpatrując się w niego uważnie. - Samochody czekają! - Renneberg postawił teczkę na podłodze i z lewej kieszeni munduru wyjął małe, chromowane pudełko. Wyglądało, jak nieco zbyt gruba papierośnica. - Nie chcę używać tu wielkich słów. Znamy się na tyle dobrze, że możemy zrezygnować z pustych frazesów. Z całą pewnością nie zobaczymy się nigdy więcej. Życzę wam wiele szczęścia przy wypełnianiu waszego zadania. I jeszcze jedno, panowie. Czekałem z tym do ostatniej chwili. Jeśli znajdziecie się w szczególnie trudnej sytuacji i uznacie, że nie ma z niej żadnego innego wyjścia, znajdzie się sposób na pozbycie się w ciągu ułamka sekundy wszystkich kłopotów. Wiem, że każdy z was wybierze to rozwiązanie unikając w ten sposób poniżającej kapitulacji. - Otworzył błyszczące pudełko i podszedł najpierw do Sassonowa. - Proszę umieścić ten "sposób ucieczki" w takim miejscu, gdzie będzie zawsze dostępny. Mam nadzieję, że żaden z was nie będzie musiał z niego skorzystać. Sięgnął do pudełka podał Sassonowowi kapsułkę w białej osłonce. Ten z kamienną twarzą wziął ją do ręki i automatycznym ruchem włożył do kieszeni kurtki. - Nareszcie! - odezwał się Boranow. - Już się dziwiłem, że jeszcze tego nie dostaliśmy. Jeszcze nigdy nie widziałem takiej ampułki, ale od jednego ze znajomych dowiedziałem się, że niektóre osoby noszą ją przy sobie jak talizman. Pułkownik von Renneberg podszedł do Sepkina i wręczył mu kolejną ampułkę. - Cyjanek - powiedział. - Działa błyskawicznie. Smakuje jak migdały, ale jest to ostatnia rzecz, którą się czuje. Nic nie będzie was bolało. - To brzmi uspokajająco! - powiedział Boranow. - Moją ulubioną potrawą jest waniliowy budyń z migdałami. Renneberg każdemu wręczył kapsułkę z trucizną. Mały Plejin turlał ją na dłoni i obserwował szeroko rozwartymi oczami. - Oto nasz los - powiedział bezdźwięcznym głosem. - Kilka kropel - i po nas. Zasrane życie... - Więksi od nas łykali truciznę. - Boranow trzymał kapsułkę między palcem wskazującym a kciukiem, jak gdyby wpatrywał się w szlachetny kamień. - Na przykład Sokrates, na przykład... - Mnie, Kiryle Siemionowiczu, w zupełności wystarcza, że ja sam będę musiał to zrobić! - Kraskin włożył chwilowo ampułkę do kieszonki koszuli. - Przykład Sokratesa wcale mi nie imponuje. Pułkownik von Renneberg podniósł stojącą na podłodze teczkę. Było pięć minut po godzinie szóstej rano. - Gotowi? Dziesięciu mężczyzn spojrzało po sobie. Potem zbliżyli się do siebie, obejmowali się wzajemnie, całowali rosyjskim zwyczajem w oba policzki i przytulali jeden do drugiego. Ciche, wstrząsające pożegnanie. Nawet Pietrowski zapomniał języka w gębie, a jego oczy przybrały wyraz cierpiącego zwierzęcia. I tylko kędzierzawy Iwanow powiedział: - Do zobaczenia w Moskwie, kochani! Do zobaczenia w Moskwie... Sassonow odczekał aż wszyscy ze wszystkimi pożegnają się. Potem przejął dowództwo. - Gotowi! - powiedział ostrym głosem. Renneberg otworzył drzwi. Poranne słońce zalało wnętrze. W powietrzu, odświeżonym rosą, unosił się świeży zapach trawy i ziemi. Na parkingu przed blokiem II stało obok siebie, w wojskowym szyku, pięć zamkniętych, szaroniebieskich samochodów. Dwa adlery, dwie dekawki, i wielki horch. Kierowcy stali obok i na widok Renneberga trzasnęli obcasami. W ich oczach widać było zdumienie. Dwóch oficerów i dziesięciu cywilów. I to jakich!. Ubrani nędznie. Gęby zakazane. Żołnierzom przypomniał się cel podróży: bazy lotnicze. Co ci cywile mają do szukania w Luftwaffe? Może to eksperci, którzy przeprowadzają doświadczenia z nową bronią? Goebbels od miesięcy mówi o cudownej broni. Chłopaki, ani pary z gęby. To jakaś grubsza, ściśle tajna sprawa... Odjechali w pięć minut później. Samochód 1, z Sepkinem i Kraskinem, skierował się na lotnisko Fürstenfelde. Samochód 2, z Boranowem i Pietrowskim, na lotnisko we Frankfurcie nad Odrą. Samochód 3, z Rennebergiem, Bunurianem i Plejinem, na lotnisko w Szczecinie. Samochód 4, z Hansekammem, Tarskim i Iwanowem, na lotnisko w Kostrzyniu. Samochód 5, z Duskowem i Sassonowem, na lotnisko w Muskauer Heide. Pietrowski przeciągnął się na wytartym siedzeniu adlera i stuknął kierowcę w plecy. Kapral drgnął. - O co chodzi ? - spytał głośno. - Co słychać w kraju? Kierowca utkwił wzrok w szosie. Uwaga, kapuś! Pyta, jak jakiś z gestapo. Możliwe, że to faceci z gestapo, którzy chcą wywąchać, co ludzie myślą. Wyglądają paskudnie. - A co ma być słychać? - odpowiedział. - Ostateczne zwycięstwo już niedaleko. - Właściwie powinien się zatrzymać, żebyśmy mogli wysiąść i pójść dalej na piechotę - powiedział Pietrowski do Boranowa. - Nie lubię jeździć z idiotami. Kapral wciągnął głowę w ramiona. Trzeba trzymać gębę na kłódkę - pomyślał. To ci dopiero cwaniak. Sprowokuje człowieka i klops. Wjechał na szosę do Fürstenfelde i dodał gazu. Na niebie przybywało chmur. Wyglądały jak ogromne, białe góry, prześwietlone promieniami słońca. - Będzie deszcz ? - Nie. - Dlaczego nie? - Za silny wiatr? - Znacie się na pogodzie? - Jestem chłopem, pochodzę z Brandenburgii. Może będzie letnia burza, ale duży deszcz to nie. - Macie dzieci? - Czworo! I jeśli pan chce wiedzieć: to odesłali mnie z frontu, bo dostałem postrzał w płuca. Kula tam nadal siedzi. Mówią, że nie można jej wyjąć, bo wędruje. Powinna wędrować we właściwym kierunku. Bo jak wybierze się nie tam gdzie trzeba, to mi rozwali płuca. Ale jak zarazie powiedzieć, dokąd powinna iść? A w ogóle - czy to prawda, że kule mogą wędrować w człowieku? - Prawda. Ale to może trwać latami. - Boranow sięgnął do kieszeni i wyciągnął plik banknotów. Rzucił je przez oparcie na siedzenie obok kierowcy. - Co to ? - krzyknął przestraszony kapral i zdjął stopę z pedału gazu. - Równe dwa tysiące marek. Dla was. - Dla mnie. Niby dlaczego? - Dla waszej czwórki. - To niemożliwe! Żeby tak po prostu dwa tysiące marek... - Nie potrzebne mi... Kapral milczał. Coś się tu nie zgadza - pomyślał. To jakiś podstęp. Niby dlaczego facet nagle daje mi dwa tysięce marek? Spojrzał na szosę i znów dodał gazu. Pietrowski nachylił się do Boranowa i szepnął mu do ucha: - Myślałem, że wszystko oddałeś? - Pieniędzy nie. Na przemiał było mi ich za szkoda. Chciałem dać je komuś, komu się przydadzą. On, ze swoją czwórką i z kulą w płucu, będzie ich potrzebował. Boranow oparł się wygodnie na siedzeniu. Był zadowolony. Ostatnia rzecz, jaką miał, może się komuś przydać. Uśmiechnął się do Pietrowskiego i splótł ręce na brzuchu. Mieli do pokonania najkrótszą drogę i pierwsi dotarli do lotniska we Frankfurcie nad Odrą. Kapral zaczekał, aż obaj cywile wysiądą i zostaną przejęci przez komendanta. Odmeldował się, usiadł za kierownicą i łypnął na leżące na siedzeniu obok banknoty. Cywil nie wracał. Kapral ruszył powoli, trzy razy objechał parking dookoła, ponownie zatrzymał się i czekał. Wreszcie ruszył ostro, dał gaz do dechy i samochód wypadł na szosę. Erna, myślał. Jutro wyślę ci przekaz pocztowy na dwa tysiące marek! Dopiero się zdziwisz! A jak ci opowiem, skąd je mam... nikt nie uwierzy. Jakby od tej wojny wszyscy powariowali. Odjechał kilka kilometrów, zatrzymał się i przeliczył banknoty. Było równo dwa tysiące dwadzieścia pięć marek. Tych dwadzieścia pięć zatrzymam dla siebie - pomyślał. Popiję sobie. Erna, cholernie na to zasłużyłem. - Wystartujecie tak, żebyście o 2 w nocy byli na celem - powiedział do Boranowa i Pietrowskiego dowódca eskadry rozpoznawczej. Proszę, przejdźcie teraz do sali składania spadochronów. Sami powinniście je sobie złożyć. To zdobyczne, radzieckie spadochrony... Był to szczyt organizacyjnej perfekcji. Ostatnie minuty przed czymś nieodwracalnym to niezwykłe chwile. Najczęściej działają paraliżująco, wysysają z mózgu wszelkie myśli, tak że powstaje w nim straszliwa pustka. Niektórzy zaczynają w takich momentach krzyczeć, choć wiedzą, że jest to pozbawione sensu, inni znowu jakby kulili się w sobie, jak gdyby mogli w ten sposób ujść swemu losowi. Jeszcze innych ogarnia uczucie fatalizmu, zaciskają pęści, zgrzytają zębami. Czas, kiedy nie ma już możliwości ratunku, ucieczki, zmiłowania. Iwan Pietrowicz Bunurian siedział skulony, ze spadochronem na plecach, przy klapie wyjściowej pod szklaną wieżyczką nad stanowiskiem tylnego strzelca. Do transportu przeznaczono samolot rozpoznawczy przebudowany z bombowca Dornier. Załoga składała się tylko z dwóch ludzi. Zmniejszona obsada i brak ciężkich bomb zwiększały szybkość maszyny i pozwalały mu wejść na dużą wysokość. Zapasowe pojemniki z paliwem zapewniały dodatkowy duży zasięg. Ponieważ stanowiska tylnego strzelca nie było obsadzone Bunurian usadowił się tam właśnie i próbował obserwować kraj nad którym przelatywali. Ale nie było to możliwe. Lecieli ponad warstwą chmur, miejscami przerzedzającą się, ale nie na tyle, żeby odsłonić ziemię. Było to korzystne, ponieważ radziecka obrona przeciwlotnicza stawała się dzięki temu bezsilna. Od czasu do czasu, szczególnie kiedy przelatywali nad frontem, reflektory obmacywały niebo, ale ich światło odbijało się od grubej pokrywy chmur, jak od białej ściany. Później, daleko za linią frontu nikt nie interesował się samotną maszyną, którą można było jedynie słyszeć. Cóż miałby robić głęboką nocą za Witebskiem pojedyńczy niemiecki samolot? To napewno któryś z naszych, myśleli Rosjanie. Sądząc po dźwięku - transportowiec. Dwumotorowy. Może jakiś generał leci na inspekcję. Nie inaczej zareagowali obserwatorzy lotniczy w dziewięciu miejscach wokół Moskwy, kiedy usłyszeli nad sobą dźwięk silnika, który wkrótce zanikł. Pojedyńczy samolot - to nie może być Niemiec. Na co potrzebny byłyby im jeden samolot w środku Rosji. Nawet jeśli ich lotnictwo wojskowe było rozbite, to nie byli jeszcze tacy biedni, żeby dokonywać ataków przy użyciu jednej maszyny. Błąd polegał na tyn, że nie było centralnej obserwacji przeciwlotniczej, w przeciwnym wypadku zwróciłby uwagę fakt, że z dziesięciu różnych kierunków nadlatuje do Moskwy po jednym nie zidentyfikowanym samolocie - zlot gwiaździsty do serca Związku Radzieckiego. To nie mógł być przypadek. Ale ponieważ nikt się o to nie troszczył, samotne maszyny, nie niepokojone, kontynuowały loty i około godziny 2 w nocy osiągnęły swoje cele. Na krótko przed tym Bunurian jeszcze raz przesunął się do przodu i z przymocowanym już pasami spadochronem wcisnął się do ciasnej kabiny pilota. - Nie mam pojęcia o lataniu - powiedział głośno przekrzykując hałas silnika. - Zupełnie nie rozumiem, jak znajdujecie drogę. Przecież nic nie widzicie! - Kwestia wyczucia! - Pierwszy pilot, młody podporucznik, uśmiechnął się szeroko do Bunuriana. - To jak z kobietą: nawet jak jej nie znasz, wiesz gdzie ma sutki. - Idiota! - Bunurian przecisnął się na powrót do wieżyczki tylnego strzelca pokładowego i patrzył w dół. Samolot położył się na skrzydło, zrobił łuk i zaczął tracić wysokość. Przebił się przez chmury. Ale nawet teraz Bunurian nie mógł jeszcze nic dostrzec. Pod nim była czarna, niezgłębiona otchłań. Nigdzie odrobiny światła, żadnego punktu, na którym można by zaczepić wzrok. Gdyby musiał skakać teraz - runąłby w bezmierną przestrzeń, bez świadomości gdzie góra, gdzie dół. Dół to oczywiście tam, gdzie nogi- myślał. Wisisz na spadochronie i spływasz na dół. A jednak jest to cholerne uczucie, kiedy nie widzisz, dokąd cię niesie... Drugi pilot, sierżant, poczłapał do tyłu i pojawił się w wieżyczce tylnego strzelca. Bunurian stał przy drzwiach poniżej siedzenia. Rosyjską czapkę nacisnął głęboko na czoło i trzymał się uchwytu obok wyjścia. Silniki pracowały połową mocy, samolot zataczając wielkie koła schodził coraz niżej. - Jesteśmy na miejscu! - powiedział sierżant. - Pod nami las koło Maksymowa. Na północy leży miasteczko Turginowo, musisz je ominąć łukiem. Tylko nie na północ! Wysadzimy cię niedaleko szosy do Wołokołamska. Tam trafisz na kolej do Moskwy. - Tę okolicę znam lepiej niż wy wasze sutki! - powiedział wesoło Bunurian. Napięcie ostatnich chwil minęło. Ze zdumieniem stwierdził, że zupełnie nie odczuwa strachu, przepełnia go natomiast przemożna chęć otwarcia wreszcie drzwi i rzucenia się w dół na łeb na szyję. Potem nastąpi szarpnięcie, zakołysze się gwałtownie, wreszcie zawiśnie. A potem będzie płynął - niezwykły stan euforii; człowiek pragnie, by trwał wiecznie. - Wszystkiego dobrego, chłopcy! - Powodzenia, kolego! - Sierżant poklepał Bunuriana po plecach. - Jak się nazywasz? - Iwan Pietrowicz... - Bzdura! Przekazać coś od ciebie... - Komu? - Twoim rodzicom, człowieku, żonie, dziewczynie, czy ja wiem zresztą? Kogoś przecież zostawiasz. - Nikogo nie zostawiam. - Bunurian otworzył niewielkie drzwi. Pęd powietrza niemal wyszarpywał go z samolotu. Uchwycił się mocniej drążka i wparł się stopami w metalową podłogę. - Teraz? - starał się przekrzyczeć hałas. - Zaraz! - Przebudowany bombowiec pochylił się na skrzydło i zatoczył jeszcze jedno koło. Z kabiny pilota rozległ się sygnał. - Teraz! Sierżant dał Bunurianowi klapsa w tyłek. Iwan Pietrowicz przykucnął, puścił uchwyt i odbił się. Znalazł się nagle w wielkiej, czarnej przestrzeni, rozpostarł ręce, jak gdyby mógł niczym ptak lecieć o własnej sile. Pociągnął za rączkę spadochronu i mimowoli wstrzymał oddech. Otworzy się czy nie? W górze rozległo się syknięcie. Biały jedwab wysuwał się z worka, nadymał się, aż przybrał kształt wielkiej półkuli. Wtedy poczuł szarpnięcie pasów, ciało skoczka wyprężyło się i zawisło bezwładnie na linkach. Bunurian wypuścił powietrze z płuc. Udało się! Teraz nastąpił moment nieważkości. Błogie uczucie unoszenia się w powietrzu. Z góry dochodził go dźwięk silników samolotu. Maszyna mknęła pionowo w górę, przebiła się przez warstwę chmur i skierowała na zachód. Podporucznik położył na kolanach książkę raportów i zapisał: "Godzina 2.05. Zadanie wykonane. Skok udany. Rozpoczynam powrót do bazy w Połocku." Zamknął książkę i rzucił w kąt kabiny. Sierżant wdrapał się na swoje miejsce i przymocował pasami. - Powiedział, że nazywa się Iwan Pietrowicz... Czy to napewno Rosjanin? - Wykluczone! Z tym jego znakomitym niemieckim? - Wywiad dysponuje niesamowitymi facetami. - Ale coś mi tu śmierdzi. - Podporucznik wyszedł na maksymalną wysokość i zmniejszył obroty silników. Bombowiec zaryczał i zatrząsł się. - Zrzucają człowieka samego nad Rosją. Głupia sprawa. - Może to jakaś gruba ryba, która ma zbudować całą siatkę szpiegowską? - Dla kogo? Co to pomoże? Czy jeden człowiek może wygrać wojnę? - Podporucznik spojrzał na instrumenty. Leciał na ślepo według kompasu i mapy. Po lewej stronie powinien zaraz pojawić się Rżew. Skręcili na północ, żeby ominąć go łukiem i nie wpaść w zaporę świetlną.- Jedno jest pewne - powiedział popdporucznik i wyjął kawałek czekolady z okrągłego, blaszanego pudełka. Był to ulubiony przysmak lotników: odpędzał senność i dodawał siły. Przy dłuższych lotach łykało się Pervitin. Wtedy nerwy napinały się jak struny skrzypiec i dźwięczały przy najmniejszym trąceniu. - Jedno jest pewne - powtórzył podporucznik. - Była to najgłupsza operacja, w jakiej kiedykolwiek braliśmy udział. A do tego jeszcze to robienie wielkiej tajemnicy! Znów byli tu w akcji ci dmuchacze szkła, z każdego piardnięcia wydmuchają ci słonia. Po kilku sekundach Bunurian zorientował się, że znosi go w kierunku gęstego lasu. Oczy przywykły już do ciemności. Z czarnego tła wyłaniały się poszczególne kształty: czubki drzew, leśne polany, niemal okrągłe jezioro, przecinki leśne, polne drogi, wiatrołom przechodzący w całkowicie oczyszczony już teren. Wysokie sterty okorowanych pni. Traktory. Trzy bloki mieszkalne. - Ale gówno - pomyślał Bunurian. Tego tylko brakowało, żebym trafił na drwali. - Niech będzie pochwalony, braciszkowie! Spadam pprosto z nieba, bo tak mi się spieszyło, żeby zdążyć do was na zupkę! Nazywam się Iwan Pietrowicz, zwolniony z wojska piekarz. Zdziwicie się towarzysze, ale przyleciałem tu, żeby upiec wam chrupiący chlebuś. I znakomite bułeczki, na szmalcu. Powiadam wam, palce lizać. Macie szmalec, braciszkowie kochani? Gęsi też jest dobry. Znam nowy rodzaj blinów; przyrzekam wam, słabo wam się zrobi na ich widok. Nie uwierzą. Piekarzy nikt nie zrzuca ze spadochronem. Jest to tak nieprawdopodobne, że nawet Rosjanie, tak chętnie wierzący w cuda, nie uwierzą. Bunurian wierzgał nogami i pociągał za linki. Wiedział, że można trochę sterować spadochronem. Niewiele, ale już samo ominięcie osiedla drwali mogło mu uratować życie. Z zaciśniętymi zębami spoglądał w dół. Ziemia zbliżała się tak raptownie, że wydawało mu się, że spada teraz szybciej, jak gdyby w ogóle nie miał spadochronu. Znosiło go dalej od baraków, w kierunku lasu, ponad wiatrołomem, tam gdzie drzewa stały gęsto jedno obok drugiego, a ich wierzchołki falowały jak zielone morze najeżone tysiącami ostrych kolców. Lądowanie w lesie...to też ćwiczyli. Podciągnął nogi, przytrzymał się mocno linek i miał nadzieję, że gałęzie złagodzą gwałtowne uderzenie. Poczuł pod stopami pierwsze gałęzie, próbował stanąć na nich i pomyślał: nabierz powietrza, postaraj się zrobić cięższy, a jak trafi się jakaś grubsza gałąź, to złap się jej. Upadek na czubki drzew był łagodny. Bunurian wyciągnął ręce, objął sterczącą ku górze grubą gałąź, był to wiąz, objął ją nogami jak obcęgami i poczuł, jak rozdęty balon ciągnie go do tyłu, jakby chciał z nim lecieć dalej, jak zgniata mu klatkę piersiową, zatyka oddech. Wcisnął twarz w gąszcz liści, jęknął cicho i wbił zęby w drewno, kiedy wydało się, że pasy idące przez piersi i uda rozerwą go na sztuki, a spadochron z niebywałą siłą odrywał go od pnia. Wreszcie jedwabna półkula zwiotczała, rozpostarła się malowniczo na jednym z drzew otulając je niby białym całunem i pozostawiła Bunuriana ziemi. Ten wyswobodził się z pasów i wisząc jak małpa na czubku wiązu z przerażeniem zobaczył, że gałąź wygina się pod jego ciężarem. Po czym łamie się ze złowieszczym trzaskiem. Runął plecami w dół, ocierał się o gałęzie, usiłował je chwytać, wreszcie złapał jedną, która wprawdzie złagodziła upadek, ale nie była go w stanie powstrzymać. Całe ciało potwornie piekło go i paliło, jak gdyby ktoś obdarł go ze skóry, tymczasem spadał dalej, uderzył w gruby konar, zamknął oczy i skoncentrował się na przejmującym bólu... Moje plecy - zdążył jeszcze pomyśleć. Plecy... Złamałem kręgosłup. Jak to się dzieje, że jeszcze mogę myśleć? Kolejna gałąź podrzuciła go do góry i wreszcie zleciał na ziemię. Lewa stopa podwinęła się. Bunurian upadł na twarz, wyprostował się, wbił palce w miękką ziemię i trzymał je tak wparte z całej siły, jakby się bał, że i ona może się rozstąpić, a on runie w bezdenną otchłań. Przez chwilę leżał spokojnie na brzuchu, wsłuchiwał się w siebie i czuł wszechogarniający go ból. Żyję - stwierdził zaskoczony. Żyję! Jestem obdarty ze skóry, jak ziemniak, mam złamany kręgosłup, zmiażdżone biodro, strzaskaną kostkę...ale żyję. Jak długo jeszcze? Przypomniały mu się ostatnie słowa Renneberga: Sami będziecie musieli zdecydować, kiedy połknąć kapsułkę. Zdecydować samemu...Dopóki człowiek może oddychać, to chce żyć, panie pułkownuku. A ja jeszcze mogę oddychać. I chcę żyć... żyć. Bunurian spróbował ostrożnie przekręcić się. Wbrew oczekiwaniu udało mu się. Teraz leżał na plecach i drżał. Nie mogę mieć złamanego kręgosłupa, pomyślał. Inaczej nie mógłbym się odwrócić. I w biodro też się tylko uderzyłem, bo czy inaczej mógłbym poruszać nogami? Ale kostka - to prawdziwe nieszczęście! Złamałem kostkę - to pewne! Leżał wyprostowany, bez ruchu i wsłuchiwał się w swoje ciało. Ból kłując, piekąc, szczypiąc, paląc opuszczał kolejne części ciała i przemieszczał się ku lewej stopie. Niebo przejaśniało. Nie żeby już zaczęło świtać, ale jego oczy przywykły do ciemności i potrzebowały mniej światła. Zorientował się, że znajduje się w dziewiczym lesie i leży na miękkim posłaniu z liści, spadających tu przez wiele lat, przegniłych gałązek i zmurszałej kory. Spadochronu nie było widać...wisiał gdzieś wysoko w plątaninie gałęzi, odległy, nieosiągalny. Jeśli nie zerwie go stamtąd wichura, to z czasem wrośnie w drzewo. Bunurian wyprostował się ostrożnie i usiadł. Ubranie było w wielu miejscach porwane. Oznaczało to, że szybko musi postarać się o nowe, że w najbliższym osiedlu musi poszukać dogodnej okazji i ukraść je. Ale najpierw trzeba było do tego osiedla dojść. Lewą nogę trzymał wyprostowaną, prawą zaś podciągnął i spróbował dźwignąć się na niej w górę. Straszliwy ból przeszył kostkę. Było to ostrzeżenie. Westchnął głęboko, osunął się w dół i drżąc z napięcia usiadł na miękkiej ziemi. Muszę zrobić sobie szynę, pomyślał. Złamaną kość obwiązać bandażem, podeprzeć dookoła drewienkami, dwie mocne gałęzie wetknąć pod pachy jak kule i powędrować na jednej nodze. Powinno się udać. Jeśli będę w stanie choć trochę poruszać się, to przeczekam gdzieś do czasu, aż zrośnie mi się noga. Będzie sztywna, ale najważniejsze, żeby można było na niej chodzić. Potrwa to ze sześć tygodni, a może nawet dziesięć, kto to wie. Dziesięć tygodni w lesie! Tamci dotrą już dawno do Moskwy i będą na niego czekać u Mildy Iwanowny. To niemożliwe - powiedział sam do siebie. To, mój drogi, jest zupełnie niemożliwe. Muszę zorganizować sobie nowe ubranie i ruszam dalej. Czy może być lepszy powód nieprzydatności na froncie, niż złamana noda w kostce? Będą mnie wspierali, będą mi współczuli, będą dawali dobre rady, częstowali a to kwasem od ogórków, a to miską kaszy i będą mówili: - To dopiero nieszczęście! Nie możesz teraz walczyć za nas, braciszku! Opowiedz, jak tam było, Iwanie Pietrowiczu! Dołożyłeś Niemcom? A on będzie opowiadał: - Było to tak, drodzy towarzysze. Leżę sobie w dziurze, a dobrze się okopałem, miałem nawet dach nad głową z grubych solidnych bali i myślałem, że mogę tak siedzieć aż do późnej starości. Ale nie! Z kuchni - tych sukinsynów kucharzy powinno się wszystkich wykastrować! - po czterech dniach dostarczyli na linię kapuśniak. Wszyscy to lubią, kochani, smaczny, pachnący kapuśniak, że aż się błogo robi na duszy. A co ci z kompanijnej kuchni nam porzynoszą? Jakąś kwasotę! Zupa stała cztery dni w kotle, bo Niemcy sztrzelali i nikt z nas nie mógł pójść na tyły po prowiant. Myślicie może, że kucharze, czarci pomiot, wylali tę skwaśniałą zupę i ugotowali nową? Nie! Podgrzali ją, tak jak była, nie zwracając uwagi na bąbelki, które się już niej wydobywały i przysłali nam to żarcie. Cóż było robić? Wiecie jak ssie w żołądku pustym od czterech dni, a tu nagle zapach kapusty? Rzuciliśmy się na tę skawaśniałą zupę i raz, dwa, już jej nie było! Ale parę godzin później! Towarzysze, brzuch to też jest część natury. Zanim dostanę skrętu kiszek, powiedziałem sobie, zanim zapaskudzę sobie dół strzelecki, zostanę bohaterem! Wylazłem z ziemianki, przeczołgałem się przez płytki okop na wzgórek, spuściłem spodnie i, przysięgam, wystrzeliło ze mnie jak z armaty! I właśnie w czasie tej akcji lewa stopa musiała nieco wystawać. Dostaję cios w nogę, przewracam się, przytomnie staczam się w dół, aby dalej od rezultatów skwaśniałej zupy i leżę tak z bolącą nogą i strzaskaną kostką. Ach, ci Niemcy! Nie pozwolą się nawet człowiekowi wysrać! Tak będzie im opowiadał. A wszyscy będą się śmieli, życzyli mu zdrowia i zrobią wszystko, żeby tylko dostał się do pociągu do Moskwy. wniosą go do wagonu i posadzą na najlepszym miejscu. Bohater! I jednocześnie podwójna ofiara: po pierwsze Niemców, po drugie czerwonoarmijnej kuchni... Bunurian przerwał rozmyślania, znów położył się na plecach. Lewa noga pulsowała, jakby się w niej gotowało. Ból rozprzestrzeniał się, nie tak ostry, ale trudny do zlokalizowania, promieniujący aż do skroni. Wyszukał kawałek drewna - przypomniał sobie parobka w majątku rodziców pod Rygą, na którego spadło drzewo i zmiażdżyło mu nogę - wsadził między zęby kawałek drewna i zacisnął szczęki. Przekręcił się na prawy bok i centymetr po centymetrze zaczął pełznąć. To było potworne. Żar idący od nogi ogarniał całe ciało, stękał mimo że zaciskał zęby na drewnie, był zlany potem, który tryskał wszystkimi porami ciała, jak z fontanny, ciekł po twarzy, piekł w oczy i jak rynną spływał po tkwiącycm w zębach drewnie do gardła. Po kilku metrach padł bez ruchu, przycisnął twarz do ziemi i gryzł drewno jak zgłodniały pies, który znalazł kość. To do niczego, pomyślał. Tak się nie uda! Jeszcze kilka metrów i zacznę wyć, że drwale w chałupach pospadają z łóżek. Muszę poleżeć spokojnie, gdzieś tu pod krzakami. Trzeba leżeć spokojnie i czekać, aż się noga uspokoi. Dwa, trzy dni powinny wystarczyć. Nie ma rady, Iwanie Pietrowiczu, musisz nauczyć się tej rosyjskiej cnoty i umieć czekać. Bunurian przeczołgał się jeszcze kilka metrów dalej, do kępy krzaków, wpełzł pod gałęzie, położył się na plecy i zasłonił twarz dłońmi. Nie był w stanie powstrzymać się...z bólu płakał, gryzł kostki palców i wołał bezgłośnie...- To już koniec! To koniec!...- Jęcząc, zerwał drżącą ręką gałązkę i wepchnął wraz z liści w otwarte do krzyku usta... Skok Leonida Germanowicza Duskowa był majstersztykiem: wylądował na soczystej łące, w miękkiej kotlince wśród pagórków, przepisowo oddtoczył się, dobiegł do spadochronu, zgarnął go i przez kilka minut leżał obok niego w wysokiej trawie węsząc jak dzikie zwierzę. W górze nad nim buczał cicho samolot zawracający łukiem na zachód. Pułkownik von Renneberg nagrodziłby go oklaskami. Duskow wylądował, jak podczas zawodów na skakanie do celu, dokładnie po środku między Kołguchinem i Aleksandrowem. Na północnym zachodzie, oddalona stąd może o dziesięć wiorst, biegła autostrada z Jarosławla do Moskwy, przecinając lasy i bagna nad rzeką Nierl. Kiedy dotrze do tej drogi, to tak jakby już był w Moskwie. Podróż do Moskwy koleją z Aleksandrowa przez Zagorsk, wydawała mu się zbyt ryzykowna, choć byłaby najszybsza. Wiadomo było, że kontrole na kolei były ostrzejsze niż na szosach i każdego w miarę zdrowego mężczyznę pytano, dlaczego nie jest w wojsku i nie broni ojczyzny. Najwidoczniej dekownicy woleli jeździć pociągami, zamiast wlec się po szosie jakimiś tam furmankami. Duskow zaciągnął sapadochron na brzeg stawu i przycisnął kilkoma kamieniami. Potem nanosił w dłoniach ziemi i usypał z niej kopczyk tak duży, że materiał stał się niewidoczny. Nocne niebo jaśniało milionami gwiazd. Usiadł nad stawem, umył twarz i ręce i poczuł się wolny od nieprzyjemengo ucisku ciążącego mu przez cały czas lotu. Teraz znów miał ziemię pod stopami, był Rosjaninem, któremu ogromnie spieszno do Moskwy, żeby przystąpić tam do pracy jako kierowca samochodowy. A więc w drogę, pomyślał zadowolony. Ten staw powinien nazywać się Pieszka, kawałek dalej jest cegielnia, a potem lasy prawie do samego Kołchugina. Ćwiczenia z Mildą Iwanowną opłaciły się, orientował się w tej okolicy, jak gdyby się tu urodził. Tak więc teraz powinien pójść na północ, prosto w kierunku Aleksandrowa, tam zatrzymać się na obrzeżu miasta gdzieś za stodołą albo kępą krzaków, zaczekać aż wzejdzie słońce i ruszyć wesoło drogą, gwarząc z ludźmi od czasu do czasu i pytając czy ktoś nie wybiera się przypadkiem do Moskwy. Czy to wozem drabiniastym, czy na grzbiecie jakiejś kaprawej szkapy, było mu wszystko jedno. Musiał tylko dotrzeć do Dubnej, niewielkiej miejscowości przy drodze do stolicy. Upewniwszy się ponownie, że spadochron jest dobrze ukryty, Duskow opuścił przytulną dolinkę. Wędrował wąską ścieżyną biegnącą wzdłuż stawu Pieszka, dotarł do niezbyt gęstego lasu i zdecydował się przeciąć go, obojętnie gdzie z niego wyjdzie. Kierunek zgadzał się. Północny zachód. Po godzinie zdecydował się na odpoczynek, usiadł pod drzewem i jeszcze raz powtórzył, co powie, kiedy po raz pierwszy kogoś spotka. Dziwiło go, że tak awanturnicze przedsięwzięcie przebiega tak gładko. Ani obrona przeciwlotnicza nie przeszkodziła w locie, ani reflektory nie wymacały samotnej maszyny, ani żaden radziecki myśliwiec nie próbował go doścignąć. Dotarcie nad Rosję i skok ze spadochronem na tyłach frontu, w środku kraju, okazały się niezwykle łatwe. Duskow starał się zrozumieć sposób myślenia Rosjan. Front znacznie oddalił się od Moskwy, niemieckie lotnictwo przestało być groźne, dowódcy byli szczęśliwi, jeśli od czasu do czasu mogli dokonać ataku w pobliżu terenu działań bojowych i nie wpuścić samolotów wroga do swojej przestrzeni powietrznej. W głąb Rosji Luftwaffe już nie latała. Bo i po co? Tych niewiele sprawnych maszyn nie mogło w znaczący sposób utrudnić ani dostaw materiału ani marszu wojsk, a jeśli by nawet zbombardowały jakiś pociąg towarowy - to co? Za kilka minut przyjeżdżał następny, zniszczone wagony zrzucano z torów, uprzątano je, zabitych odnoszono na bok i trasa znów była wolna. Jazda, towarzysze! To było jak ukąszenie komara. Czy wielki niedźwiedź jest w stanie to poczuć? Szczęśliwej drogi, kochani! Wybaczcie tę drobną przerwę... Wielkość tego kraju jest jego najlepszą bronią, myślał Duskow. Cóż tu znaczy pojedyńczy człowiek? Nawet gdyby wyskoczyli tu całym pułkiem -nie znaczyliby więcej, niż kupka błota, która odpadła od wojskowego buta. Zagubiona w bezmiarze garstka, którą ziemia ta wchłonęłaby, jak gąbka wchłania krople wody. Nie, Rosja była nie do pokonania. Kraj ten nie powinien mieć kłopotów z tymi, którzy grożą jej wojną: powinien wysłać do chętnych do wojaczki rządów dyplomatę z samą tylko mapą kraju...To powinno wystarczyć. Ale najwidoczniej politycy nie umieją czytać map i nie znają się na skali. Rosja nie kończy się na Moskwie, ani na Uralu. Ona tam się dopiero zaczyna. Ale jeśli nie zrozumiał tego Napoleon, to dlaczego miałby to zrozumieć Hitler? Duskow wyciągnął się i przesiedział pod drzewem do świtu. Nocne niebo przejaśniało, nabrało jasnoniebieskiej barwy przecinanej smugami żółci. Wstawał piękny, letni dzień. Duskow pogryzał cienką gałązkę. Takie niebo jest tylko w Rosji, myślał. Nikt, kto tego nie widział, nie uwierzy. Niebo to niebo, powie. Co za różnica? Raz przesuwają się po nim duże chmury, raz małe, raz jest klarownie czyste, innym razem zachmurzone; kiedy pada, można się powiesić, kiedy znów pali słońce mówią o nim "bezlitosne". A nocą, przy dobrej pogodzie, to, powiadam wam...każde niebo jest zachwycające. Czy to na północy, czy na południu - migotanie milionów gwiazd skłania do zadumy, nawet jeśli ktoś nie bardzo wierzy w Boga. Ponadto, ci na północy mają swoją polarną zorzę! Dlaczegóż więc, pytam, rosyjskie niebo ma być takie wyjątkowe? Na to nie ma odpowiedzi, to trzeba czuć, chłonąć duszą, sercem, mózgiem... Tylko ten, kto może godzinami leżeć na plecach, wpatrywać się w niebo, kto nie liczy godzin i z uczuciem szczęścia roztapia się w tym bezmiarze - tylko ten potrafi zrozumieć, dlaczego Kozacy mówią: przykryj się niebem... Kiedy złocista tarcza słońca wypłynęła na morze błękitu, a las zaczął pachnieć świeżo i cierpko, Duskow wyruszył w drogę do Aleksandrowa. Dotarł do w miarę przejezdnej drogi, gliniastej, przeciętej koleinami, zatrzymał się, sprawdził, czy ubranie nie nosi śladów lądowania i wypoczynku w lesie, otrzepał kilka przybrudzonych miejsc i podjął dalszą wędrówkę. W łagodnie opadającej dolinie ujrzał kilka domów: kryte strzechą chaty wśród ogródków ogrodzonych drewnianymi płotami. Doszło go szczekanie psów i gdakanie kur. W o wiele za małej zagrodzie biegał niespokojnie w tę i z powrotem ładny konik, uderzał głową i piersiami w sztachety i od czasu do czasu rżał głośno i niecierpliwie. Malowane okiennice były jeszcze pozamykane. Rosa lśniła na grubo ciosanych zrębach dachów. Jeszcze za wcześnie, pomyślał Duskow. O tej porze żaden wędrowiec nie jest jeszcze w drodze. Gdybym się teraz pojawił, mogłoby to wzbudzić podejrzenie. Przysiadł na pniu powalonego drzewa, na skraju lasu, garścią wilgotnej trawy otarł kurz z butów i starannie skręcił papierosa z grubo ciętej tabaki i gazetowego papieru. Jestem głodny. Ot co. Przy tym papierosie skręca mi się żołądek. Kiedy to ostatni raz wrzuciłem coś na ząb? Czternaście godzin temu! W samolocie odmówił zjedzenia czekolady, którą go częstował młody podporucznik. Pamiętajcie o drobiazgach, upominał ich stale von Renneberg. Nawet zapach z ust może zdradzić. Nie można śmierdzieć wódką tam, gdzie nie ma wódki. Dlatego nie mogę pachnieć czekoladą, skoro w Rosji nie ma czekolady. Jeszcze nie ma, kochani. Kiedy wygramy wojnę, zarzucimy was najlepszą czekoladą świata. Będziecie mogli się nażreć, aż pękniecie. Po wojnie, towarzysze, będziemy mieli wszystko. Ale teraz? Za tabliczkę czekolady można dostać dwa naboje, a dwa naboje, to mogą być dwaj martwi Niemcy...Policzcie więc , braciszkowie: przy zaledwie dziesięciu tysiącach tabliczek czekolady jest to dwadzieścia tysięcy Niemców! Cała dywizja! Pytam więc: kto ma jeszcze ochotę zjeść tabliczkę czekolady? Po prostu, zjeść? W ten sposób opóźniacie zwycięstwo, to jest sabotaż...przemyślcie to. Duskow potarł ręce o mokrą od rosy trawę i zlizał z nich wilgoć. W ten sam sposób umył sobie twarz i kark. Poczuł się wspaniale odświeżony, i mimo dojmującego głodu wesoły i silny. W jednym z domów otworzyły się okiennice. W oknie pojawiła się głowa z potarganymi, sterczącymi na wszystkie strony włosami, widać, że prosto z łóżka. Mężczyzna zakaszlał, przeciągnął się, sięgnął pod szarą koszulę i zaczął się drapać w piersi. Potem krzyknął na psa, który zanosił się od szczekania. Stary człowiek wychylił się przez okno i splunął daleko. Wyraźnie ulżyło mu, ziewnął szeroko i cofnął się do wnętrza. Duskow podniósł się. Kawałek chleba i miska mleka napewno się u niego znajdzie, pomyślał. I pewnie da się go namówić na poczęstowanie jajkiem. Z jajkiem w żołądku widzi się świat w przyjemnych kolorach. Trzeba mu to powiedzieć. Pewnie się nad tym nigdy nie zastanawiał. Jesz swoje jajka, towarzyszu, w ogóle nie zastanawiając się nad ich duchowymi wartościami! Może znajdzie się jeszcze kawałek boczku. Usmażonego na patelni, razem z jajkiem... Zatoczył łuk i sprężystym krokiem zbliżył się do chałupy od strony drogi. Powitał go koncert psich głosów, bo każdy tu miał jakiegoś kundla, nie z powodu braku zaufania do sąsiadów, bo wszyscy się tu znali od pokoleń, ale ponieważ włóczyło się ich wszędzie pełno, a poza tym pies należy do gospodarstwa jak dobry kapuśniak, czy grochówka. Duskow dotarł do pierwszego z rzędu domu. Jakaś babulina w chustce na siwej głowie, w grubych chodakach na drewnianej zelówce i długiej, połatanej spódnicy kuśtykała do niewielkiego chlewika. W ręku trzymała miskę z rozgotowaną kukurydzą. Nie zauważyła obcego i krzyknęła cienkim głosem ze strachu, kiedy Duskow odezwał się przyjaźnie: - Jaki piękny dzień, mateczko! Co za powietrze! Aż się dusza raduje... Miska wypadła z ręki, kukurydziana papa rozprysnęła się na wszystkie strony plamiąc spódnicę. Kobieta wytrzeszczonymi ze strachu oczami wpatrywała się w Duskowa, kłapała bezzębnymi szczękami, krzyżując ręce na obwisłej piersi. Potem osunęła się na stary, drabiniasty wóz i wystraszona kiwała głową jakby ją miała umocowaną na sprężynie. - Chciałam to właśnie wyrzucić ... wystękała.- Wierzcie mi, drogi towarzyszu. Zepsuta kukurydza, skwaśniała, nie nadaje się do jedzenia. Śmierdzi! Więc pomyślałam: wynieś ją, żeby jej jej nie było czuć... dokładnie tak było, towarzyszu. - Smaczna ta kukurydza! - powiedział Duskow. Nie mógł przewidzieć jaki będzie efekt tego zdania. Babina wywróciła oczy, jakby ją ktoś dusił, westchnęła głęboko i znów zaczęła żałośnie kiwać głową. W potrzebie, to zje się i skwaśniałą kukurydzę. Ale mój żołądek jest stary, strasznie stary - zawodziła. - Muszę mieć z osiemdziesiąt lat, nie wiem dokładnie. Ale jak zabili cara, ostatniego, Mikołaja, to już byłam babką. Taka stara jestem! W tym wieku nie można jeść skwaśniałej kukurydzy. Wierzcie mi, towarzyszu. Wejdźcie do środka...wszystko sobie obejrzyjcie...kontrolujcie co chcecie...Najświętsza Panienko, zawsze byłam uczciwa. Nigdy nie miałam do czynienia z władzą... Duskow oparł się o płot z brzozowych gałęzi i uśmiechnął się przyjaźnie. Zorientował się, że stara bierze go za jakiegoś funkcjonariusza, który się nagle zjawił, żeby dokonać jakiejś kontroli. - A mleko macie, mateczko? - zapytał. - Koza daje tyle co nic. Parę kropli. To stara koza... - A może jajko? - Co, jajko? Przyjrzyjcie się, towarzyszu, tym kurom. Gdyby nie to, że człowiek je lubi, to właściwie powinno się je zarżnąć. Nic tylko gdaczą, żrą ziarno, grzebią w ziemi i pierzą się...ale żeby znosiły jajka? Jedno wielkie nieszczęście. Jakby miały zatwardzenie! - Chce mi się jeść...- powiedział po prostu Duskow. - Jeść? - I pić. Czy to coś dziwnego, mateczko? Każdy człowiek, obojętnie kim jest, codziennie coś je, choćby to miały być trociny. A wy czym żyjecie? - Co takiemu staremu człowiekowi jak ja potrzeba do życia? - Mnie też więcej nie trzeba. Podzielmy się... Duskow oderwał się od płotu, podszedł do drzwi i czekał aż staruszka otworzy zasuwę od środka. Wszedł do dużego pomieszczenia, z odromnym, zbudowanym z gliny i kamieni piecem. W rogu stała ława, długi stół i dwa stołki. Duskow skierował się do stołu, rozsiadł się za nim wygodnie i rozejrzał się. Na sterczących ze ściany gwoździach wisiały ubrania staruszki, a za piecem, w rogu, gdzie było najcieplej stało szerokie drewniane łóżko. Na żelaznej płycie kuchennej bulgotała w kociołku woda. Duskow podniósł głowę i węszył. Pachniało kukurydzą, i to świeżo gotowaną, a nie niejadalną, skwaśniałą. - Ha! - krzyknęła stara tak nieoczekiwanie, że Duskow skulił się i naprężył mięśnie. - Boli was coś, mateczko? - zapytał ostro. - Znalazłam jeszcze jedno jajeczko, towarzyszu! - zawołała stara z rozpromienioną twarzą. - Leżało sobie na piecu, z samego tyłu, schowało mi się, niegrzeczne jajeczko...Ale nic mu nie pomoże...podaruję je wam, towarzyszu inspektorze... - Usmażycie je, mateczko, na boczku? - Na boczku? A co to jest boczek? - Stara założyła ręce i przyjrzała się ze zdumieniem nieproszonemu gościowi. - Kto jeszcze pamięta, co to jest boczek... - Mam wam pokazać? Jeszcze żywy, na pięknej, tłustej śwince? Wyjdziemy na dwór, do komórki, mateczko. Schowałaś ją przecież w jamie, pod ziemią, prawda? Żeby nie było słychać jak chrząka i kwiczy... Kochana świnka, gotowaną kukurydzą karmiona... Stara znowu próbowała odwrócić jego uwagę gwałtownie kiwając głową i słaniając się na nogach. Wreszcie opadła na ławę przy piecu. Ponieważ inspektor nie reagował, zaczęła z każdym odechem bardziej rzęzić, jak gdyby połknęła gorący kartofel. Wreszcie całkiem przestała oddychać, wywróciła oczy i głowa opadła jej na murowanę ścianę pieca. Duskow postanowił przeczekać. Przyglądał się własnym dłoniom, drapał się po głowie i demonstracyjnie oblizywał. - Nie wykluczone, mateczko, - powiedział - że kawałeczek boczku, albo nawet szynki schował się tak samo jak jajeczko? Tak się tylko pytam? W podróży człowiek napotyka niebywałe rzeczy... Stara w widoczny sposób uspokoiła się, siedziała teraz pochylona na ławie i zastanawiała się, co ryzykuje smażąc cudem odnalezione jajko na boczku. Były dwie możliwości: albo pan inspektor ryknie:- Ha! Więc ukrywacie w domu świnię! Skąd ten boczek, towarzyszko?! Jak można w 1944 roku hodować nie zarejestrowaną świnię?! - Czy też pan inspektor powie łagodnym głosem: - Bardzo mi smakowało to jajko na boczku. Mateczko, macie dobre serce. Dziś nie będziemy zwracać uwagi na różne rzeczy, które tu widać...- Gdyby człowiek wiedział, w którą stronę pan inspektor się odwróci! - Spróbuję poszukać - powiedziała powiedziała przeciągle. - Dobry pomysł, mateczko. Zajrzyj w każdy kątek. Ale pospiesz się... jestem głodny, jak niedźwiedź, który zbudził się z zimowego snu. Można by też przy okazji znaleźć kawałek chleba i trochę masła. I malinowe konfitury z zeszłorocznego zbioru. Wasze maliny, tam przy płocie, dobrze wyglądają, mateczko... Stara westchnęła głęboko, jak gdyby ktoś nacisnął uszkodzone miechy, zerwała się z ławy, jak na osiemdziesiąt lat bardzo energicznie, i wybiegła na dwór. Duskow rozparł się wygodnie i spoglądał przez okno. Cała okolica lśniła w porannym słońcu jak wypolerowana. Zjemy sobie dobre śniadanko, pomyślał. A co dalej, to się okaże. Jak długo będę uchodził za inspektora, który ma sprawdzać, czy chłopi nie hodują nielegalnie świń dla siebie, zamiast je odstawiać na potrzeby wspólnoty, nikt nie będzie o nic pytał. Każdy na kogo spojrzę surowym wzrokiem bądzie szczęśliwy, kiedy się mnie pozbędzie. Bo każdy ma u siebie w domu coś, co chciałby ukryć. Również tak można się dostać do Aleksandrowa. Stupino nad Oką jest ważnym węzłem komunikacyjnym usytuowanym na południe od Moskwy. Przez miejscowość tę prowadzi nie tylko ważna linia kolejowa, ważne połączenie z Moskwy przez Tułę - Kursk - Charków - Stalinow - Rostow - do Morza Azowskiego i całego urodzajnego Południa pomiędzy Krymem a Zagłębiem Donieckim, lecz również doskonała droga kołowa od Kasziry nad Oką, przez Stupino do serca Rosji. Aleksander Nikołajewicz Kraskin wylądował bez przygód około godziny 2.05 w nocy na terenach leśnych między Stupinem a Sierpuchowem i to tak szczęśliwie, że trafił prosto do niewielkiej rzeki Łopasnej. Spadochron zatrzymał się w leniwe płynącej wodzie. Kraskim wyszedł na brzeg, wyciągnął go, byle jak zwinął i ukrył pod żwirem naniesionym tu przez rzekę. Rozebrał się, ubranie i bieliznę rozwiesił na drzewie do wyschnięcia i czekał aż zrobi się widno. Noc była ciepła, nie marzł, ale od czasu do czasu biegał między drzewami, żeby pobudzić krążenie krwi. Zaraz po wschodzie słońca włożył ubranie, jeszcze sztywne, przesiąknięte wilgocią, ale w ciągu kilku godzin wyschnie na jego ciele i zachowa przynajmniej odrobinę pierwotnego fasonu. Materiał śmierdział straszliwie, jakby utkany z koziej wełny i Kraskin zastanawiał się, czy z takim smrodem może wejść między ludzi. Można by to wyjaśnić na przykład tak: Przez cztery lata, drodzy przyjaciele, nosiłem w wojsku mundur. Śmierdziałem? - Nie! - Czy nasi dzielni żołnierze śmierdzą? No właśnie! Są nas miliony, dzielnych wojaków, i gdybyśmy wszyscy razem zaczęli naraz tak właśnie śmierdzieć jak ja teraz, już dawno wygralibyśmy tę wojnę. Takiego smrodu nie wytrzyma żaden przeciwnik. Słyszeliście pewno o perskim królu Dariuszu? Nie? Zapeniam was, że to był niesamowity facet! Wygrał wielką bitwę, bo kazał pędzić przed swoimi łucznikami tysiące nie kąpanych wielbłądów. Co zrobił przeciwnik? Wciągnął powietrze, poczuł ten piekielny smród, pobladł od tej ilości trujących gazów i uciekł porzucając wszystko co miał. Tak potwornie cuchnęły te wielbłądy. Ale u nas, braciszkowie, u nas w Armii Czerwonej coś takiego byłoby nie do pomyślenia! - A jednak ledwo mnie zwolniono, ponieważ odniosłem w walce z Niemcami paskudną ranę, ledwo włożyłem na siebie cywilne ubranie, co ja czuję? Że śmierdzę. Trochę deszczu, kilka niewinnych kropel wody i śmierdzę jak perski wielbłąd! To koszmar, towarzysze! Ale co na to poradzić? Nie mam odwagi, mając na sobie te spodnie, ani umyć rąk, ani nawet napić się wody z kranu. Wystarczy, że jedna kropla spadnie nia ubranie ... i z tego materiału zaczyna wydzielać się coś na kształt trującego gazu! Diabli wiedzą, z czego oni ten materiał zrobili! Ale dla cywilów jest dobry. Trzeba wykazać cierpliwość, przyjaciele. Nam chodzi o wielką sprawę, o zwycięstwo w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej. Cywile mogą sobie spokojnie trochę pośmierdzieć, jeśli tylko nasza armia będzie miała wszystko, co trzeba... Brzmiało to przekonująco, ale Kraskin postanowił unikać takich dyskusji. Jego cel - Moskwa - była oddalona od niego zaledwie o osiemdziesiąt kilka kilometrów i bez specjalnego wysiłku łatwa do osiągnięcia na przykład pociągiem towarowym. Aż do południa Aleksander Nikołajewicz kręcił się po stupińskim lesie, nad malowniczą rzeką Łopasną, śmierdząc jak stary tryk, ale w dobrym humorze, zmierzał bocznymi dróżkami na wschód i około trzeciej po południu dotarł do Stupina. Było to smutne miasteczko, żyjące właściwie tylko z koleji i z sąsiedniego miasteczka - Kasziry, które z kolei żyło z rzeki Oki. Byli tu rybacy i towarowe parowce, wytwórnia konserw i fabryka drewnianych drzwi, która teraz, w czasie wojny, produkowała najzwyklejsze kolejowe podkłady, potrzebne do budowy nowych linii kolejowych niezbędnych dla wojskowego zaopatrzenia. Stupino było dumne z niewielkiego parku, w którym rosły syberyjskie wiązy i dorodne platany, stało kilka ławek i pomnik Stalina z pomalowanego olejną farbą gipsu. Był tu nawet szpital, pałac partii z kolumnami od frontu i mały hotel, którego dzierżawca - hotel był własnością państwa - nieustannie dziwił się, że mimo ustawicznego, całkowitego braku gości, instytucja ta jeszcze wogóle istnieje. Restauracja była nieczynna już od dawna i gdyby Emil Beniaminowicz Priwalcew nie pędził co tydzień po cichu w piwnicy bimbru, to jak sądzę, byłby zmuszony jeść, jak koń, słomę z własnego dachu. Tak więc Priwalcew zdumiał się, i jednocześnie wpadł w zachwyt, kiedy nagle pojawił się w jego hotelu gość i powiedział: - Chciałbym wynająć pokój! Powiedział to tak prosto i zwyczajnie, jak gdyby była to najnormalniejsza rzecz na świecie. Chce wynająć pokój. Prawdziwy pokój, z łóżkiem i szafą i czystą bielizną. Towarzysze, czy wojna już się skończyła?! Priwalcew wstrzymał oddech. Zaśmierdziało, jak gdyby do hotelu weszło stado kóz. Ale jeśli ten człowiek chce wynająć pokój, to trzeba to będzie wytrzymać. Otworzył grubą księgę gości, w której ostatni zapis nosił datę sprzed czterech miesięcy, przewracał kartki, szukając niby wolnego miejsca, po czym rozpromieniony spojrzał na spokojnie czekającego mężczyznę. - Pokój numer 4! - powiedział usłużnym tonem Emil Benjaminowicz. - Piękny pokój z widokiem na dworzec. Jaki mamy ruch, towarzyszu! Przydałoby się pięćdziesiąt pokoi. A ile mam? Wszystkiego pięć! Są dni, że ludzie stoją w kolejce aż do dworca, śpią pod drzwiami i cierpliwie czekają, żeby móc się przespać w jednym z moich łóżek. Ale wy macie szczęście, po prostu szczęście! I do tego jeszcze pokój numer 4! Najlepszy! Jeszcze wczoraj mieszkał w nim pewien generał i wprost żałował, że musi jechać dalej, przysięgam wam, miał łzy w oczach. Na odjezdnym powiedział, że tak jak u mnie to śpi się raz na sto lat. Zapamiętałem to sobie... każę to wymalować na szyldzie i powieszę nad nad drzwiami. - Pokój kosztuje cztery ruble... - Dwa - powiedział łagodnie Kraskin. - Nie jestem generałem. - Ale to jest numer 4. - To dajcie mi, towarzyszu, numer 9. - Trzy ruble, bo akurat jest wolny - powiedział Priwalcew i skrzywił się. Za trzy ruble można już poczuć smród. Kraskin zauważył to, przeciągnął się. Zwielokrotniło to emanację wyziewów z mokrego materiału i stanowiło wyzwanie dla każdego przyzwoitego nosa. - Dwa! Jestem maszynistą. Maszynistą w cukrowni, pracuję przy burakach. - Ach, to dlatego! - Priwalcew zgiął się i zrobił krok w tył ku ścianie za ladą. - Buraki cukrowe! Zgniłe buraki cukrowe! Coś takiego przenika skórę, jak gdyby się człowiek codzień kąpał w gnojówce. Co można na to poradzić, towarzyszu? - Przyzwyczaić się. - Kraskin położył na ladzie otwartą dłoń. - Dla was, braciszku, dwa ruble, a dla mnie klucz! A co z jedzeniem? - Macie kartki żywnościowe? - Priwalcew podsunął Kraskinowi księgę gości. - Proszę, wpiszcie się. Ale dokładnie. Codzień nas kontrolują. Była to ważna informacja. Kraskin wpisał się zwilżając językiem czubek ołówka, jakby mu się od tego lepiej pisało. Priwalcew przeczytał i kiwnął głową zadowolony. - Aleksandrze Nikołajewiczu, ile macie kartek żywnościowych? - Wystarczy. Ale chcę je oszczędzić. W Moskwie życie jest drogie. A ja jadę do Moskwy. Tam mają już dla mnie miejsce w fabryce płyt pancernych. To jest awans. Od buraków do płyt pancernych. Jestem z tego dumny, towarzyszu! A co wy o tym sądzicie? - Najpierw bądą was musieli zdezynfekować. - Priwalcew wręczył Kraskinowi klucz od czwartego numeru. Do tego smrodu on nie mógłby się przyzwyczaić. Było dla niego niezrozumiałe, jak udawało się to Kraskinowi. Ale widocznie są ludzie, którzy mają nosy jak z drewna. Nic nie czują. Wąchają świnię leżącą w kałuży i wołają : - Jaki słodki prosiaczek! - Godne pożałowania istoty. Dużo tracą z urody świata. - Co mogę wam dać bez żywnościowych kartek? - spytał. - Dołożę jeszcze dwa ruble! Pod warunkiem, że znajdziecie coś... Jak wy się właściwie nazywacie? - Emil Beniaminowicz Priwalcew. - Emilu Beniaminowiczu Priwalcew, polubiłem was. Jesteście mi jak brat. Jak tylko wszedłem i zobaczyłem was za ladą, serce powiedziało mi: To jest człowiek, z którym da się żyć! Ten towarzysz to poczciwa dusza, widać to po jego oczach. Jest mądry, wskazuje na to jego czoło. Jest odważny, cała jego postawa wyraża siłę! Taki człowiek napewno potrafi zorganizować za dwa ruble przyzwoity posiłek... Był to wspaniały pomysł, żeby zatrzymać sią u Priwalcewa, chociaż wymagało to sporej dozy odwagi.Każdy inny w takiej sytacji unikałby miejsc publicznych, ale nie Kraskin; on wpisał sią do książki meldunkowej, która była codziennie konrolowana! Priwalcew przyrządził naprawdę wspaniały posiłek i Kraskin pochłonął wszystko, jak gdyby do tej pory odżywiał się resztkami wytłoków buraczanych, które utkwiły w szwach jego okropnego ubrania. Najpierw były kurze udka z buraczkami, potem miska kwaśnego mleka z suszonymi owocami i, ponieważ Kraskin tak wspaniale bekał, i poza tym, że tak potwornie cuchnął, był bardzo sympatycznym człowiekiem, Emil Beniaminowicz odważył się zaproponować kieliszek bimbru własnej roboty. Po pierwszym łyku Kraskin zakaszlał, wywrócił oczy, zapadł się w sobie, po czym zerwał się, jak ukąszony przez skorpiona. - Och! - krzyknął - Jakie to dobre! Jakie dobre! Emilu Beniaminowiczu, kto to pędził? Ten zna się na robocie! Ojej...aż mi huczy w głowie. Daj jeszcze kieliszczek, braciszku... Chlali do wieczora, obejmowali się, całowali, a kiedy zaszło słońce byli na ty. Śpiewali piosenkę za piosenką, a Priwalcew ze zdumieniem spostrzegł, że do smrodu rzeczywiście można się przyzwyczaić i współczuł miłemu Aleksandrowi Nikołajewiczowi, że ta przeklęta wojna zepchnęła go z obranej drogi. Gdyby nie wojna, z pewnością byłby dziś kierownikiem cukrowni, miałby śliczną żonkę a może już i małego synka i mógłby spać w swoim dwupokojowym mieszkaniu na terenie fabryki. A tak, musi jechać do Moskwy, do wielkiego miasta, którego się na dodatek boi. Było już późno, kiedy Kraskin rozpłakał się, pozwolił się Priwalcewowi najpierw pocieszać, a potem zaprowadzić do pokoju numer 4. Tam zalany łzami rzucił się na łóżko, narzekał, że jest nieszczęśliwy i wreszcie wstrząsany łkaniem zapadł w sen. Priwalcew przykrył go i na palcach opuścił pokój. Kraskin odczekał, aż Prialcew wejdzie znów do pomieszczenia na dole, a wtedy zerwał się, zamknął pokój na klucz i usiadł przy oknie. Był to wspaniały punkt obserwacyjny. Dworzec znajdował się naprzeciwko hotelu. Kraskin mógł obserwować odjeżdżające pociągi a nawet swobodnie przyglądać się dworcowi towarowemu, gdzie zestawiano pociągi jadące na południe lub do Moskwy. Zdecydował się na ten właśnie sposób podróży: dojechać do Moskwy w towarowym wagonie, tam wysiąść i powędrować do Mildy Iwanowny, na ulicę Leśną 19. - Jestem pierwszy! - powie, jak jeż z bajki do zająca. - Gdzie reszta? Kraskin był przekonany, że dotrze do Moskwy jako pierwszy. Wszystkie okoliczności przemawiały za tym. Można powiedzieć, że Moskwa była tuż tuż. Długo siedział przy oknie, przyglądał się ponurej stacji i cieszył się, że mu się udało. Potem powiesił ubranie na klamce okiennej, żeby wywietrzało, wślizgnął się pod kołdrę powleczoną w lnianą poszwę w kwiatki i szybko zasnął. Pędzony osobiście przez Emila Beniaminowicza bimber spowodował, że po raz pierwszy od długiego czasu miał piękny, ale męczący sen. Leżał w łóżku Mildy Iwanowny, nagi i spięty, ona pochylała się nad nim, a jego wargi szukały jej różowych sutek. Całe jego ciało płonęło żądzą, w lędźwiach pulsowała krew, a jej dłoń kolistymi ruchami poruszała się po jego podbrzuszu... Nad ranem na dworzec towarowy w Stupinie przyjechał pociąg wiozący z południa kraju krowy. Odstawionono go na boczny tor i Kraskin stając przy oknie na powitanie nowego dnia natychmiast zwrócił na niego uwagę. Transport zwierząt, pomyślał. Czy może być coś pewniejszego? Krów nikt nie kontroluje. Krowy dla moskiewskich żołądków mają wolną drogę. Ubrał się, ubranie przestało już śmierdzieć. Zszedł po schodach do Priwalcewa. Losu sobie człowiek nie wybiera; trzeba brać rzeczy takimi, jakimi są i próbować obrócić je na swoją korzyść! Trzeba być, jak dobry krawiec. Przychodzi na przykład taki towarzysz Ipatiew z okropnie starym, poprzecieranym i pełnym plam nie do wywabienia, ubraniem, kładzie je na ladę i, bezczelny dureń, mówi protekcyjnym tonem: - Spójrz na ten wspaniały garnitur! Ale materiał, co?! Można by go nosić jeszcze ze sto lat, co ja mówię, sto, wieczność by wytrzymał. Ale powiedz sam: Jak człowiek całe życie musi słuchać jak jedna i ta sama kobieta w łóżku obok sapie i stęka, to chce przynajmniej odświeżyć to, co codziennie wkłada na grzbiet! Niedroga przyjemność, towarzyszu! Przyjrzyj się temu! Co można z tym zrobić, żeby znów wyglądało jak nowe? Taki artysta jak ty...dla ciebie to będzie prawdziwa przyjemność! - Krawiec patrzy na łach, wzdycha i obiecuje zrobić, co w jego mocy. I cóż robi? No? Nicuje ubranie, tu dodaje jakiś szew, tam zakładkę, robi rozcięcie z tyłu marynarki i dzieło gotowe. Na tym polega krawiecka sztuka, przenicować i jest jak nowe. Z nowego materiału każdy w miarę dobry krawiec potrafi uszyć wspaniały garnitur, na widok którego wszyscy będą wołać ach! i och!...ale z ipatiewowskiego łachmana wykroić coś zdatnego do noszenia to wielkie osiągnięcie. Nie inaczej było z Kiryłłem Siemionowiczem Boranowem, kiedy gotów do skoku stanął w drzwiach samolotu dalekiego rozpoznania i uchwyciwszy się mocno metalowego prętu nad otworem wyjściowym czekał na komendę: - Uwaga! Skacz! Ale z kabiny pilota nie nadeszło żadne polecenie. Zamiast tego drugi pilot, w stopniu starszego sierżanta, przecisnął się przez niski kadłub do Boranowa i stanął obok niego. - Gówno! - powiedział. - Też tak uważam - Boranow poznał po pracy silnika, że znów nabrali szybkości. Poza tym samolot zamiast w dół skierował się do góry, zataczając duże koło. - Pomyliliście się? - Jesteśmy nad celem. To Wierieja. Ale jak byśmy cię teraz zrzucili, to wylądowałbyś dokładnie na wielkiej radzieckiej kolumnie transportowej. Po drodze Wołszenki - Borowsk jedzie ciężarówka za ciężarówką. Wszystkie w kierunku głównej trasy kołowej. Co się dzieje w lasach, tego nie wiemy. Ale widać tam świecące, maleńkie punkty, wyglądają mi cholernie na ognie w obozowiskach. Musimy je ominąć. Boranow kiwnął głową. Teraz okazało się jakie korzyści wyniósł z nauki u Renneberga i Mildy: znał całą mapę na pamięć, krajobraz w dole widział jak na wielkim ekranie: lasy poszatkowane drogami. Rzekę Narę, którą przecinała szosa Rosławl - Moskwa. Rozrzucone gospodarstwa chłopskie. Wielki kołchoz w Symbuchowie. Tartak w Nazariewie. A pomiędzy nimi, bliżej Moskwy był teren, który znakomicie nadawał się do skoku: pola buraczane koło Plezenskoje. - Zawrócić w kierunku Naro - Fomińsk - powiedział Boranow. - Bzdura! Tamtędy przechodzi główna droga i linia kolejowa Kaługa - Moskwa! - Ale koło Plesenskoje jest też wielkie pole buraków. Tam wysiadam! - Jeśli w tych burakach nie siedzą rosyjskie posiłki i nie gotują sobie akurat zupy. - Jest wystarczająco dużo możliwości ominięcia ich. - Boranow ponownie mocno uchwycił się metalowego prętu nad drzwiami. Samolot wykonał ostry skręt w lewo i położył się na skrzydle. - Jeśli nie można inaczej, to zrzućcie mnie po prostu tam, gdzie w dole nic nie widać. Najważniejsze, żebym wreszcie wylazł z tego waszego pudła. Starszy sierżant uniósł dwa palce. - W porządku! Pomyślimy o burakach. To, co zamierzasz, jest cholernie ryzykowne. Boranow milczał. On to nazywa ryzykiem! Gdybyś wiedział, mój chłopcze, do czego zostaliśmy odkomenderowani! Nie wiem, co sobie o mnie myślałeś przez ten cały lot, nie zamieniliśmy na ten temat ani jednego zdania, widziałem tylko twój pytający wzrok i odwracałem oczy. Pomyślałeś sobie - szpieg. Tak, napewno szpieg. Zrzucamy go nad Rosją. A więc tak wygląda taki, co atakuje z ukrycia, sabotuje, może nawet morduje. Chodzi w starym ubraniu i nosi czapkę jak robotnik. Wygląda jak jeden z tysięcy robotników, a tymczasem to taki, co bez skrupułów i nerwów służy zagładzie. Wszystko to nie tak, drogi przyjacielu. O wiele to mniej romantyczne i o wiele odleglejsze od powszechnych wyobrażeń. Jesteśmy nędznymi psami, które wytresowano, przyuczono do wykonania tylko tej jednej, specjalnej sztuczki w światowym cyrku: do zabicia Stalina. Wielkiego konkurenta. Żeby cyrk mógł istnieć dalej, inny cyrk, w którym już tylko kukły będą tańczyć w takt muzyki granej na flecie przez wielkiego tresera. I cóż się z tymi psami stanie? Być może zatłucze się je pałkami, utopi w rzece, da kulę w łeb, albo popędzi precz, daleko, gdzie zdziczeją, gdzie będzie im wolno kojarzyć się z wilkami, po to by znów można było na nie polować. Kogo to obchodzi? Najważniejsze: wielkie przedstawienie w cyrku trwa, a publiczność bije brawo. Starszy sierżant odczołgał się z powrotem. Samolot ponownie zawrócił, podszedł wyżej i buczał jednostajnie lecąc pod nocnym niebem w kierunku Moskwy. Radziecka obserwacja lotnicza nie interesowała się samotną maszyną. Moskwa i jej okolice to były bardzo dalekie tyły, tam już prawie panował pokój. Pomijając zmniejszone racje żywnościowe i wzmożoną produkcję zbrojeniową, żyło się tu już myślą o przyszłości. Stalin powiedział wyraźnie: po wojnie Związek Radziecki będzie opływał we wszystko! Niezwyciężony i bogaty, obfitujący w bogactwa naturalne, z rolnictwem, które pozwoli nam zapomnieć, co znaczy słowo głód. Zamieszkany przez naród, którego dzielność na zawsze wejdzie do historii ludzkości. Taka bądzie Rosja! Nie ma najmniejszego powodu wątpić w to. Niemieckie armie zostały wyparte daleko na zachód. Najbliższy czas pokaże, czy potężna, nieznana historii ludzkości nawała ogniowa, nie przyniesie kresu wojnie, i czy z popiołów nie narodzi się wieczysty pokój. Cała Rosja była jednym wielkim wojskowym obozowiskiem, między Moskwą i linią frontu skumulowała się siła całego kontynentu. Kiryłł Siemionowicz nie wiedział, która jest godzina. Nie miał zegarka - a kto w Rosji miał zegarek? Było dosyć zegarów w publicznych miejscach, na wieżach, na frontonach siedzib partii, a w miastach nawet na rogach głównych ulic. Zegarki do noszenia na ręku były luksusem. Oczywiście zegar w pokoju to co innego, albo budzik, żeby móc rano wstać i żeby nie trzeba się było tłumaczyć przed towarzyszem mistrzem: - Jest mi okropnie przykro. Jak tylko położę się do łóżka i powiem sobie: Piotrze, jutro musisz wstać o piątej rano... to oczy same mi się zamykają, jeszcze zanim zobaczę, która jest godzina. To zupełnie jak jakaś choroba! Przepraszam, towarzyszu. Boranow wsłuchiwał się w szum silnka. Przypominał mu terkot wialni w majątku Thernauen. Znał ten dźwięk od dzieciństwa, jako chłopiec kładł się często na trawie pod sterczącymi wysoko w górę metalowym rusztowaniem i przyglądał się jak wiatr popędza lśniące srebrzyście śmigła. Najpierw nieśmiało, potem coraz szybciej, tak jak płynące ponad nim po niebie chmury. A potem nie było już widać pojedyńczych śmigieł, tylko jedno wielkie szumiące koło, a tymczasem w drewnianym budynku obok wirnika koła zębate trzeszczały i mełły i hałasował motor. Kiryłł Siemionowicz przeraził się. Stał z głową opartą o ścianę samolotu, z zamkniętymi oczami - nie zdawał sobie sprawy, że unosi się w powietrzu na wysokości trzech tysięcy metrów nad rosyjskimi lasami. Ktoś dotknął jego ramienia; był to drugi pilot: - Pod nami Plezenskoje. - Tu też są kolumny wojskowe? - Nie. Wszędzie ciemno. - Widać buraczane pole? - Bardzo dokładnie! - Starszy sierżant uśmiechnął się. - W każdym rzędzie 432 buraki, jeśli nie pomyliłem się w liczeniu. - Dureń! - Boranow po raz ostatni sprawdził pasy spadochronu. Ten wiszący na ramionach plecak, który decydował o jego życiu i śmierci, wydawał mu się zawsze czymś niesamowitym. To że składał go sam, pod nadzorem młodego podporucznika - spadochroniarza, bynajmniej nie zwiększało jego zaufania. Niech się zaplącze jedna linka, myślał, i zlecisz na pole jak worek mąki. Czy człowiek pęka, kiedy spada z takiej wysokości? - Schodzimy na wysokość do skoku - powiedział starszy sierżant. - Jak zobaczymy twoje buraczane pole, pokiwamy skrzydłami. Wtedy skacz! - Poklepał Boranowa po ramieniu. - Wszystko pójdzie dobrze. Stoję za tobą... - Chrząknął i zadał pytanie, które przez całą drogę nie dawało mu spokoju: - Jak ty się właściwie nazywasz? - Adieu. - Jeszcze nie. Dopiero, jak zakołysze... - Nazywam się Adieu. - Niemożliwe! To nie jest nazwisko! - Starszy sierżant podrapał się po nosie. - Rozumiem. Tajemnica... - Ależ nie. Sam nazwałem się Adieu. Drugi pilot zdawał się nagle pojmować w czym rzecz. Nerwowo skubał brzeg skórzanej kurtki. - Bo... bo nie wrócisz? powiedział cicho. - Nie ma takiej szansy? - Żadnej! - Boranow przytrzymał się mocniej. Samolot niemal pionowo schodził w dół. Teraz pilot powinien mieć w wizjerze buraczane pole. Boranow uśmiechnął się słabo. - Szczęśliwego powrotu do domu! Postarajcie się przeżyć! To już długo nie potrwa... - Też tak myślę! A jak zastosujemy te nasze nowe cudowne bronie... Boranow wciągnął głowę w ramiona. - Wybacz, ale nie wiedziałem, że jesteś takim durniem. Wierzysz w to, co mówi Goebbels? - Całkowicie! Jasne, chwilowo nasza sytuacja jest do dupy. Ale Führer dobrze wie, co robi. Skraca front, dzięki czemu więcej jednostek gromadzi się na mniejszym terenie, są gęściej rozmieszczone, bardziej ruchliwe, elastyczniejsze. Iwan będzie się od nas odbijał, jak od gumowej ściany! To zupełnie nowa taktyka, elastyczne prowadzenie wojny. Przy nas wszyscy wrogowie się wykrwawią. - Masz rację, chłopcze. - Boranow pogłaskał młodziutkiego starszego sierżanta po policzku. - I wierz w to nawet wtedy, kiedy będziesz leżał pod brzozowym krzyżem. Żyje jeszcze twoja matka? - Tak. W Wuppertalu. - To napisz do niej zaraz, jak tylko wrócisz do bazy. Napisz jej: Wysoko w powietrzu, niecałe 5o kilometrów od Moskwy poznałem człowieka, który twierdzi, że każdy dzień wojny więcej jest zbrodnią przeciwko ludzkości. Mamo. To był prawdziwy defetysta! Jeden z tych, których należałoby skazywać na śmierć. I wyobraź sobie: niemiecki oficer. Żeby coś takiego mówił niemiecki oficer. Na szczęście zrzuciliśmy go nad Rosją i on już nie wróci! Tak więc kara go nie ominie! - Tak to jest, starszy sierżancie. Oburzony? Oniemiały? Niemiecki oficer... Maszyna zaczęła drżeć. Starszy sierżant przełknął ślinę. - My...my się kiwamy. Pan...pan musi skakać! Boranow pchnął wąskie drzwi. Pęd powietrza szarpnął go i niemal wyszarpnął z samolotu. Wokół panował huk. - Trzymaj się! - krzyknął. - Adieu - wyjąkał starszy sierżant. Lewą ręką mocno przytrzymał się metalowego prętu. Prawą przyłożył do skórzanej pilotki i salutował. Kiryłł Siemionowicz Boranow odbił się, rzucił się w czarną czeluść, rozłożył ręce i nogi i zaczął spadać w bezdenną głębię. Nagle coś nim szarpnęło, to rozwijał się spadochron, powoli przybierając kształt ogromnej czaszy. Unoszę się w powietrzu, myślał Boranow. Nie rozbiję się między burakami. Miękko wyląduję na rosyjskiej ziemi. Spojrzał w dół i świetle blednącej nocy, do czego jego oczy już zdążyły przywyknąć, rozpoznał równinę wokół Plezenskoje. Spokojnie wisiał na pasach i czekał na lądowanie. Nie potrzebował zmieniać kierunku, wymachiwać nogami, ani zastanawiać się jak ominąć drzewa. Buraczane pola zbliżały się, wielka przestrzeń porośnięta zielskiem, jak daleko okiem sięgnąć. Najbliższe domy były oddalone o mniej więcej dwie wiorsty... małe osiedle, należące do kołchozu "Frunze". Pomiędzy nim a polami był niewielki lasek. Nikt nie mógł Boranowa zauważyć. Wokół panowała absolutna cisza. Upadł miękko, uderzenie złagodziły buraczane liście. Spadochron pociągnął go jeszcze kawałek, wisiał na pasach i zupełnie nie mógł - jak go tego nauczono - odtoczyć się w bok. Lekki wiatr nadymał jedwab, który ciągnął Boranowa przez pole. Mężczyzna wparł się w ziemię, zaczepił mocno nogami o grube łodygi, udało mu się chwycić jakiś wystający gruby burak i przytrzymać go. To zahamowało bieg, spadochron do reszty opadł na ziemię i zapadł się w sobie. Boranow czas jakiś leżał między burakami, oddychał głęboko i szybko, odpoczywając po zderzeniu z ziemią, jak ryba, która wyrzucona na brzeg ponownie trafia do rzeki, płynie najpierw wolno trzepocząc skrzelami, które fala na powrót napełnia życiodajną wodą... Wreszcie zerwał się, zgarnął spadochron po czym powlókł ściśnięty kłąb jedwabiu z pola do wąskiego stawu, graniczącego z nim od północnej strony. Szukał tam dogodnego miejsca do ukrycia go , ale niczego nie znalazł i zdecydował się podrzucić spadochron w pobliżu kołchozu. Myśl o tym rozbawiła go, mimo że znajdował się w dość niebezpiecznym położeniu. Można to sobie wyobrazić: Kiedyś - może za trzy, cztery dni - jakaś dzielna gospodyni znajduje pod stogiem zeszłorocznego siana belę jedwabiu, z której zwisają liczne pasy i sznury. Być może, że poczciwa kobiecina słyszała coś o spadochronie, albo nawet wie, jak takie coś wygląda - ale prawdopodobnie nigdy jeszcze nie widziała, jak taki olbrzymi grzyb buja w powietrzu i wie tylko jedno: tu leży jedwab! Dużo jedwabiu. Cała góra jedwabiu. Święta Panienko Kazańska, ile to można z niego zrobić! Sukienki, koszule, majtki, bluzki, chustki na głowę...starczy na parę lat...co ja mówię: przez całe życie nie będzie się musiała martwić, co włożyć na grzbiet, a nawet zacznie wyglądać tak szykownie, jak ten kurwiszon Rajeczka, która z oficerami i grubymi, partyjnymi bonzami idzie do łóżka, albo na siano, albo nawet za chlewik, i dostaje za to kartki, za które w Naro-Fomińsku kupuje najładniejsze szmaty. Haftowane bluzki, w których jej piersi wiszą jak gruszki w ciasnym worku. Spódnice, które naciąga na swój tłusty tyłek, jak gdyby to była druga skóra i w których paraduje, tak że za każdym krokiem widać każdy półdupek oddzielnie. Ja to też sobie teraz sprawię, Rajeczka, ty podłe ścierwo. Góra jedwabiu leży pod moimi drzwiami...Czyje to? A co się tym przejmować? Poprzedni właściciel będzie milczał, bo on sam też to ukradł! Hej, ale Iwan Michajłowicz zrobi oczy. Wielkie oczy. Łakome oczy, kiedy jego Sojuszka wpadnie nagle do pokoju i zrobi mu niepodziankę. Iwan jest taki sam jak wszycy mężczyźni... najlepiej znane ciało staje się znów interesujące, kiedy pojawia się w nowym okryciu. Tego już nie powinno zabraknąć...nowych rzeczy starczy na lata. Boranow pogwizdując z cicha maszerował dziarsko, dotarł do wyjeżdżonej przez wozy i traktory drogi i zobaczył wyłaniające się w blednącej nocy pierwsze dachy kołochozowych zabudowań. Przystanął, nadsłuchiwał chwilę jak węszące zwierzę i czekał. Ale nic się nie poruszyło. Nawet pies nie zaszczekał. Boranow zastanowił się, zrobił koło i zaszedł od strony zabudowań gospodarskich. Dotarł do komórki, której otwarte drzwi huśtały się lekko na wietrze w tę i z powrotem. Zardzewiałe zawiasy skrzypiały i zagłuszały jego kroki na wyłożonej kamieniami ścieżce. Boranow wślizgnął się do komórki, zobaczył, że jest w niej pełno starych skrzynek, które ustawione jedna na drugiej lub rzucone na kupę zajmowały całe wnętrze. Niemal bezgłośnie przecisnął się, zdjąwszy uprzednio z pleców spadochron, do sterty skrzynek, a następnie przepchnął na sam koniec pomieszczenia i wciągnął za sobą kłąb jedwabiu. Wepchnął spadochron do największej skrzynki, pod tylną ścianą, przycisnął wiekiem i wychodząc zastawił drogę innymi skrzynkami. Jak będą im potrzebne, to będą brali z brzegu, a nie z tyłu, każdy by tak zrobił. Trochę potrwa zanim dotrą do końca; do tego czasu nie będzie po nim śladu. A jeśli w kołchozie jest mądry naczelnik, to będzie trzymał język za zębami i modlił się, żeby wszyscy szybko o tym zapomnieli. Oddział dochodzeniowy NKWD to niezbyt mili goście... Boranow wymknął się z komórki i uciekł pod osłoną nocy. Zatrzymał się dopiero w odległości kilkuset metrów, w miejscu niewidocznym już z terenu kołochozu i na skraju rzadkiego, brzozowego lasku pozwolił sobie na chwilę odpoczynku; ciężko dysząc oparł się o pień drzewa i otarł rękawem pot z twarzy. Udało się, pomyślał. Udało się. Teraz jestem zwykłym, radzieckim obywatelem. Do Moskwy już niedaleko, mogę wybrać sobie dowolną drogę. Naro-Fomińsk ma z Moskwą połączenie kolejowe, ale pociągi są stale kontrolowane i kiedy zdrowy, młody mężczyzna siedzi tak sobie siedzi w wagonie i spokojnie wygląda przez okno, może mu nagle spaść na ramię ciężka ręka a surowy głos zapyta:- Co to ma znaczyć, towarzyszu?! Nie w mundurze? Pokażcie no dokumenty! - I choćby papiery były w najlepszym porządku, prawdopodobnie nie obyłoby się bez nieprzyjemnej rozmowy. Najlepszym środkiem transportu do Moskwy jest tramwaj. Znów już dociera do najdalszych przedmieść, jest zawsze przepełniony i nikt go nie kontroluje. Bo kto jeździ tramwajem, ten należy do klasy robotniczej. Któż inny narażałby się na niewygodę jazdy na stopniach, czepiania się żelaznych prętów i pozwalałby się zaklinować w ludzkim tłumie tak, że resztę z opłaty za bilet konduktor wkłada mu kopiejkami do ust, bo niemożliwością jest podnieść rękę. Boranow postanowił zaryzykować i najpierw pojechać koleją a potem przesiąść się do tramwaju. Poczekał w brzozowym lasku aż uspokoi mu się oddech, przypomniał sobie dokładnie mapę okolicy - co, dzięki Mildzie Iwanownie, która wiele od nich podczas nauki wymagała! przyszło mu z łatwością - i doszedł do wniosku, że droga z Plezenskoje do Naro-Fomińska powinna biec na północny zachód. Kiedy już znajdzie się na dworcu w Naro, świat wyda mu się zupełnie normalny. Najmniej uwagi zwraca człowiek w tłumie. Boranow ruszył przed siebie, dotarł do nie utwardzonej drogi prowadzącej do Plezenskoje i po przebyciu czterech wiorst zobaczył pierwsze domy wioski. Przed drugim domem spostrzegł przedmiot, który mógł zadecydować o jego losie: rower! Ze spokojem psa, który podchodzi do ściany, żeby podnieść przy niej nogę, Boranow wszedł do odgrodzonego płotem od drogi ogródka i czekał na szczekanie podwórzowego kundla, obmyślając sobie zręczne pozdrowienie na wypadek, gdyby ktoś nagle otworzył drzwi i pogroził mu kijem. Ale żaden pies nie zaszczekał - pewnie wszystkie kundle zostały zjedzone w latach głodu, pomyślał Boranow - i nikt się również nie poruszył, kiedy zabierał rower, wyprowadzał go z ogródka i wskakiwał na zniszczone siodełko. Kilka silnych obrotów pedałami i umknął z miejsca; łańcuch skrzypiał tak głośno, że Boranow ze strachu wstrzymywał oddech. Ale nie wydarzyło się nic. Wszyscy spali spokojnie, w przekonaniu, że wojna odeszła stąd i nigdy już nie wróci. Niemieckie zagrożenie minęło bezpowrotnie, Moskwa okazała się nie do zdobycia. Tylko raz obce wojska splądrowały i podpaliły miasto. Było to w czasach, kiedy Tatarzy jak huragan gnali po świecie. Ale kiedy to było? Od tej pory żadnemu wrogowi nie udało się wziąć miasta. Raz Moskwa spłonęła. Ale wtedy Rosjanie sami podłożyli ogień; żeby przepędzić wroga z miasta i spowodować jego klęskę. Pierwszy odcinek Boranow pedałował tak, jak gdyby walczył o najlepsze miejsce w wyścigach kolarskich. Dopiero na szerokiej drodze prowadzącej do Naro-Fomińska zwolnił tempo, zsunął czapkę na tył głowy i odzyskał dobry humor. Ledwo zauważalnie niebo zaczęło się różowić; ciemny granat nocy zaczęła przenikać purpurowa poświata, budził się poranek. Było już widno, kiedy Boranow wesoły, jak każdy sumienny towarzysz cieszący się na myśl o swej pracy dla ojczyzny, pedałował ulicami Naro-Fomińska zbliżając się do dworca. Był to ładny, mały dworzec z zegarem, który chodził. Wskazywał właśnie za dziesięć piątą. W hali dworcowej panował już ruch. Było tam wielu chłopów wiozących do Moskwy w wyplatanych klatkach kury i gęsi, po to żeby je tam sprzedać mieszczuchom za dobre pieniądze. Bo jednak ciągle jeszcze trwała wojna, żywności było mało i tylko na kartki i kto mógł zdobyć kurę, dawał więcej niż same pieniądze. Płacono za żywność biżuterią, dobrym obuwiem. Wprawdzie handel wymienny był zabroniony, ale kogo by to mogło powstrzymać?! Czyż nie wymieniano wszystkiego i wszędzie? Czy surowy komisarz, wszedłszy frontowymi drzwiami celem dokonania kontroli w chałupie, po zakończeniu urzędowego aktu nie wracał tylnym wejściem, żeby zapytać przyjaźnie: - Mateczko, nie macie przypadkiem dla mnie, ciężko pracującego człowieka, kobiałeczki jajek? Boranow przysiadł się do grupy robotników, którzy - jak wywnioskował z rozmowy - byli zatrudnieni w Rasudowie w fabryce resorów. Wyjął z kieszeni dużą cebulę (trudno było poznać, że wyrosła w Meklemburgii) i zaczął ją z miną znawcy obierać i jeść po kawałku. Zanim nadjechał pociąg do Moskwy - tymczasem zrobiła sią już prawie ósma godzina - na peronie trzykrotnie pojawił się milicjant, za każdym razem rozglądał się po czekającym tłumie, pozdrawiał znajomków i znikał. Wreszcie o dziewiątej pociąg odjechał. Boranow siedział w przedziale z sześcioma chłopami, pięćdziesięcioma trzema kurami, maleńkim, chudym, ale za to strasznie głośno kwiczącym prosięciem i grubą kobietą, którą czuć było oborą, i która, jak mówiła, od trzech lat była wdową. Boranow wyraził współczucie, oparł się o ścianę i zamknął oczy. Do Moskwy jest równo 70 kilometrów, pomyślał. To daleko, gdy jedzie się razem ze śmiercią. W każdej chwili może się pojawić kontrola. Wtedy wszystko będzie zależało od tego, jak przekonująco będzie brzmiało to co powiem. Moskwa i okolice, myślał Boranow. Dzięki uporowi Mildy wyuczone na pamięć tak, jak gdyby się tam urodził i wychował. Końcowa stacja tramwajowa, która dla mnie wchodzi w rachubę nazywa się Ochakowo. Jeden przystanek kolejowy za Pieriedełkinem. Wspaniały krajobraz. Szumiące lasy i malownicze jeziorka, łagodne wzgórza, tu i ówdzie dacze pisarzy i zasłużonych artystów Związku Radzieckiego. Odrobina nieśmiertelnego ducha Rosji. W Pieriedełkinie można robić to, co tak chętnie robi każdy Rosjanin: marzyć o szczęściu. Boranow udawał, że śpi, słuchał opowieści pachnącej oborą kobiety o jej opętanej krowie, która miała wymię wrażliwe ma łechtanie i która wydawała z siebie niesamowite pomruki, kiedy zaczynało się ją doić. W ten sposób doczekał chwili, kiedy pojawiło się Pieriedełkino. Tu całkowicie już zapełniony pociąg zaczęły szturmować nowe masy podróżnych, dochodziło do kłótni, podoficer milicji wrzeszczał na wszystkich, co było całkowicie bez sensu, ponieważ najgłośniejszy nawet wrzask nie zwiększy liczby miejsc siedzących, a pewien oficer polecił wyrzucić z przedziału dziewięciu chłopów, żeby samemu zająć całe pomieszczenie. Oficer miał pierś pełną orderów, więc podoficer milicji najpierw stanął na baczność, a potem wyciągnął chłopów z przedziału, Boranow zaś zyskał sobie sympatię oświadczając głośno, że wysiada w Ochakowie i tam zwalnia swoje miejsce. - To tylko kawałek! - krzyknęli obaj mężczyźni i poklepali Boranowa po plecach. - Zwolnij miejsce już teraz, braciszku, i jedź dalej na zewnątrz za drzwiami. Jest ciepło, nie pożałujesz. Świeże powietrze dobrze robi na płuca. Tak więc ostatni odcinek trasy Boranow przebył na stopniu, uczepiony ramy w oknie przedziału, ale za to absolutnie pewien, że nie będzie kontrolowany. Rzeczywiście było ciepło, pęd powietrza wywiał z jego ciała resztki ospałości, czuł się odświeżony i zeskoczył na tory zanim jeszcze pociąg zatrzymał się na stacji w Ochakowie. Zdjął czapkę, wetknął ją do kieszeni kurtki i minął stojącego przy drzwiach wejściowych do budynku dworcowego mówiąc: - Piękny dzisiaj dzień, towarzyszu! - I tym samym uniknął ostatniej z możliwych kontroli. Końcowy przystanek tramwaju jadącego z przedmieścia do centrum Moskwy znajdował się naprzeciw dworca. Wielki, stary wagon, na którym namalowano hasła, jak: "Stalin znaczy zwycięstwo", albo "Rosja jest nieśmiertelna dzięki waszej odwadze". Wagon oblegała, jak gdyby zamierzała wziąć go głodem, armia pasażerów. Siedzieli na skrzynkach i kartonach i czekali, zdawało się cierpliwie, ponieważ w jedynych, otwartych drzwiach wagonu stała, niczym anioł broniący wstępu do raju, wzbudzająca bojaźń osoba: konduktorka. Dopiero kiedy usunie się z drzwi rozpocznie się gwałtowny szturm. W czujnych spojrzeniach czekających czaiło się okrucieństwo, jak u drapieżnych zwierząt na chwilę przed karmieniem. Obliczono już - a Rosjanie są znakomitymi rachmistrzami -, że tylko dwie trzecie oczekujących zmieszczą się w tramwaju. Kiedy więc konduktorka usunie się na bok, będzie to równoznaczne z otwarciem klatki. Boranow rzucił okiem na tłum, wsadził ręce w kieszenie spodni i powoli poszedł w kierunku wagonu. Zatrzymał się przed hasłem "Rosja jest nieśmiertelna dzięki waszej odwadze", pokiwał głową z uznaniem i podszedł do drzwi. Wydawało się, że ludzie za nim wstrzymali oddech. Konduktorka przypatrywała mu się niedowierzająco. Była to milutka istota, o ciemnoblond włosach spiętych za uszami dwiema klamerkami, o dużych, okrągłych piwnych oczach, ustach jak wiśnie i buzi jak u lalki. Również cała reszta wydawała się być stworzona przez Pana Boga w chwili dobrego humoru. Boranow z przyjemnością przyglądał się jej okrągłościon, na ile pozwalała na to workowata bluzka, źle skrojona spódnica i toporne buty. Miała długie, smukłe nogi, których nic nie było w stanie ukryć. - Co wy, ślepy? - spytała konduktorka. Jej głos, mimo nieprzyjaznego pytania, brzmiał przyjemnie. - Wręcz odwrotnie, bardzo wziąłem sobie do serca hasło, z którym jeździcie, siostrzyczko. Rosja jest nieśmiertelna dzięki waszej odwadze... i Boranow postawił nogę na stopniu. Konduktorka zawahała się chwilę po czym uniosła nogę i postawiła ją na bucie Boranowa. Tłum zamarł. Będzie niezłe kino, towarzysze, zabawimy się. Przychodzi sobie taki, nie wiadomo skąd i przystawia się do kobitki. Jeszcze oberwie po gębie, towarzysze! Boranow cofnął stopę i podrapał się po nosie. - Kopiecie jak kangur - powiedział. - Jak co? - spytała rozzłoszczona kobieta. - Jak kangur, towarzyszko, nie wiecie co to jest kangur?! Więc coś wam opowiem. Do Leningradu - przed wojną oczywiście - przyjechał cyrk. Wiecie, co to cyrk? Konduktorka milczała urażona. Kto w Moskiwe nie wie, co to cyrk? Moskwiczanin kocha pięć rzeczy i uważa, że są najlepsze na świecie: metro, Teatr Wielki - "Bolszoj", lody, błonia nad rzeką Moskwą i cyrk. Boranow oparł się o bok wagonu i spoglądał w błękitne niebo. Kilka pierzastych chmur płynęło na zachód. Dobra pogoda na ofensywę, pomyślał. Ziemia jest sucha i twarda. Radzieckie armie pancerne mogą ruszyć na niemieckie pozycje. 132 dywizje! Boże, zmiłuj się nad nami... - W tym cyrku - mówił Boranow z ważną miną - była pewna atrakcja, która szalenie nas bawiła: kangur walczący z niedźwiedziem. Czegoś takiego napewno nie widzieliście?! Więc wkracza ten niedźwiedź, wielki, na dwóch łapach, góra futra, tryskający siłą, łypiący sprytnymi oczkami, a tam stoi kangur na swoich długich, niezdarnych nogach, strzyże uszami i oblizuje się. Wstrzymujemy oddech. Za chwilę niedźwiedź zmiażdży torbacza, aż kości będą trzeszczeć. Jakaś kobieta już mdleje, jakiś staruszek szarpie brodę. I co widzimy: ledwo niedźwiedź się zbliżył, kangur zaczyna podskakiwać, podnosi nogę i - łup! - niedźwiedzia w brzuch. Niedźwiedź przewraca się, leży na plecach wszystkimi czerema łapami do góry. Skapitulował! Przed kangurem! Cały Leningrad o tym mówił. - Boranow zerknął pożądliwie do środka wagonu. - Rozumiemy się, towarzyszko? - Nie! - Kiedy będzie można wejść do tramwaju? - Kiedy dam znak. - A kiedy go dacie? - Kiedy uznam za właściwe. - A kiedy ten czas nadejdzie? - Boranow uśmiechnął się do dziewczyny. - Idiota! - powiedziała konduktorka. Zrobiła krok w tył, chroniąc się dla bezpieczeństwa za metalową barierkę i podniosła rękę:- Teraz! Boranow jednym susem wpadł do wagonu i wcisnął się na miejsce przy oknie. Ledwo usiadł chmara oczekujących runęła do tramwaju, rozległ się ryk ludzkich głosów, konduktorka usiadła na swoim stanowisku kierowcy i ostrzegawczo przycisnęła pedał dzwonka. Tramwaj nagle ruszył, niektórzy niedoszli pasażerowie jeszcze próbowali za nim biec, rwali sobie włosy z głowy, ale tempo jazdy zwiększało się, wiszący z tyłu, niezbyt pewni siebie, zeskakiwali na łeb na szyję, odważniejsi chwytali się czego się dało. Kolejka podmiejska do Moskwy nabrała tempa i turkotała po rozklekotanych szynach w kierunku wielkiego miasta. Boranow, który siedział obok ścianki oddzielającej miejsca dla pasażerów od siedzenia prowadzącej tramwaj, przyglądał sią profilowi konduktorki. Ładna dziewczyna, myślał. Ile też może mieć lat? Góra dwadzieścia pięć, a nawet mniej. Kiedy słońce padało na jej włosy, ich końce połyskiwały rudawo. Miała smukłą szyję, kark okrywał kędzierzawy puch. Cholera, ale ładna. I tak Boranow poznał konduktorkę Łarę Pawłownę Szarenkową. Ból go pokonał. Bunurian w chwili, gdy znów odzyskał jasność myśli nie wiedział, czy stracił przytomność, czy tylko jego mózg przestał rejestrować wszystko dokoła i spraliżował nerwy. Rozpoznał zarośla, do których się dotoczył. Do podniebienia przywarła gorzka masa z liści. Wypluł ją i przypomniał sobie: urwałem gałązkę i razem z liśćmi wsadziłem do ust, żeby nie krzyczeć. Właściwie dlaczego nie miałbym krzyczeć, pomyślał. Ból nasila się, kiedy go tłumić w sobie. Krzyk przynosi ulgę. Pamiętam, w naszym majątku, jak robotnik leśny niemal odciął sobie siekierą nogę, leżał na plecach i wył, wył nieludzkim głosem - i nagle, kiedy przenosiłem go na nosze, uśmiechnął się. - Paniczu - powiedział - nie jest ze mną tak źle. Wszystko z siebie wykrzyczałem... Drwale! To byli ludzie! Mózg Bunuriana pracował jasno i logicznie. Pięćset metrów na prawo, wśród stert świeżo ściętych pni drzewnych stały trzy bloki mieszkalne. Szeroka koleina wskazywała drogę, jaką szli rano towarzysze drwale, którzy o świcie wychodzili z domów, myli się w beczce z wodą, stojąc w jednym rzędzie i żartując siusiali pod wiatr, a potem podjadłszy chleba i pieczonego zająca z borówkami wyruszali na miejsce wyrębu. Trudno byłoby im wytłumaczyć, że można sobie w tak skomplikowany sposób złamać nogę w kostce, potykając się o korzeń. I jak by im tu w sposób wiarygodny wyjaśnić, gdzie tak poszarpał ubranie, poobcierał skórę w niezliczonych miejscach jakby go ktoś okorował, niczym drzewo. Bunurian z trudem uniósł głowę. Zarośla, w których się ukrył były gęste, znajdowały się jednak blisko drogi, którą wywożono drewno. Nie było go tu widać i jeśli nie zwietrzyłby go jakiś włóczący się po okolicy pies, mógłby tu czuć się bezpiecznie. Kilka dni można tu będzie przetrzymać. Ból powstrzyma uczucie głodu, a pragnienie można będzie ugasić zlizując rosę z liści. Wczesnym rankiem trawa była jeszcze mokra, można było wtulić w nią twarz i leżeć tak, aż ciepło wysuszy rosę. Kostka była mocno spuchnięta. Szczękając zębami Bunurian próbował ściągnąć poszarpaną skarpetę. Miał wrażenie, że obdziera się ze skóry, paliło go całe ciało, ponownie wetknął sobie między zęby kawałek drewna, zacisnął szczęki i uwolnił nogę ze skarpety. Znów leżał na plecach a z oczu ciekły mu łzy. Czekał aż dojmujący ból złagodnieje nieco i rozejdzie się równomiernie po całym ciele, sprawiając, że poczuje się jak gdyby leżał na łożu najeżonym gwoździami. Kiedyś i to ustąpi, zapowiadał sobie. Jak tylko zejdzie opuchlizna zaraz wszystko będzie lepiej. Słuchaj, nogo: jest przed nami mnóstwo roboty. Musimy dotrzeć do Moskwy. Rozumiesz? Daję ci kilka dni czasu, a potem musisz współpracować. Pomyśl o lewym ramieniu. To było w 1942, pod Kerczem. Dokładnie 14 maja. Już prawie zajęliśmy półwysep, ale cztery radzieckie czołgi usiłowały się jeszcze przebić. Leżałem plackiem za niewielkim kopczykiem. Przypominasz sobie? Leżałem tak, a wiązka granatów obok mnie i kiedy pierwszy czołg przejechał obok, a ja znalazłem się w martwym kącie, wyskoczyłem, wsunąłem pęk granatów pod wieżyczkę czołgu i odskoczyłem. A jednak mnie dopadło. Oczywiście, ramię to nie kostka. Z kulą w ramieniu można chodzić. Ale jeśli dam ci cztery dni spokoju, kostko, to powinnać się poczuć na tyle lepiej, że wytrzymasz, kiedy pomaszeruję dalej o kulach. Bunurian nadarł z koszuli pasów, kilka z nich przeciągnął po trawie, aż stały się mokre, po czym owinął nimi zdeformowaną kostkę u nogi. Chłód podziałał wspaniale, ból ustąpił, ogarnęła go radość, ponieważ znów mógł bez szczękania zębami otworzyć usta. Widział jak wstaje poranek, jak na nieboskłonie pokazuje się bladożółte słońce, które natychmiast zaczyna promieniować ciepłem. Cały las budził się do życia. Świergotały ptaki, suche gałęzie szeleściły pod łapami zwierząt. Od strony mieszkalnych bloków dochodziły go głosy ludzi, a potem terkot traktora, brzmiący tak, jak gdyby stary silnik wzdragał się przed podjęciem pracy. Idźcie w inną stronę, towarzysze, pomyślał Bunurian i zmienił kompres ze szmat. Po drugiej stronie rosną wyższe, grubsze drzewa. Obejdźcie mnie łukiem. Co wam przyjdzie z tego, że mnie zabijecie?! Wyniku wojny i tak nie zmienię, nawet jeśli w OKW ubzdurali sobie, że zabijając Stalina zmienimy losy świata. Towarzysze, Rosja wygra tę wojnę - dlatego proszę was, darujcie mi życie. Dlaczego skoczyłem ze spadochronem? Mądre pytanie, tak mądre, że nie ma na nie odpowiedzi. Kiedy jestem tu, między wami, sam tego nie wiem. To jest jak z nasieniem: wsadza się je do ziemi i mówi: A teraz rośnij i przynoś owoce! I nasiono robi to. Pęka, źdźbło przebija się przez warstwę gleby, rośnie w słońcu, w deszczu, na wietrze, rodzi owoce, a wszyscy stoją dokoła i klaszczą: jaki wspaniały urodzaj. To nasionko nie mogło zrobić nic innego, musiało postąpić właśnie tak, to leży w jego naturze. Towarzysze, wiem, że to nie jest żadne usprawiedliwienie. Tu ziarno, a tam człowiek, który skacze z nieba. Ale oboje ich łączy wspólny los: muszą robić, czego się od nich oczekuje. A cóż na to odpowiedzą bracia drwale? Ho, ho, powiedzą, słuchajcie tylko jak kręci! Jak by nas smarował miodem, lump! Pokrętna ta jego mowa! Zastanów się draniu: co dzieje się z ziarnem, które stało się kłosem i rodzi owoc?! No? Drżysz? Ścina się je. Ciach, ciach, sierpem, kosą albo kosiarką. Młóci się je! Ruszcie się, towarzysze, pokażcie chłopaczkowi! Chce być kłosem musi być jak kłos potraktowany... Bunurian natężył słuch. Od domów doszedł go śmiech. Silnik traktora nie zacinał się już, turkotał wesoło. Zaczynała się praca. Bunurian pomyślał o spadochronie, który został gdzieś wysoko, wśród gałązi. Przy silniejszym wietrze wypełni się jak biały balon i będzie widoczny z daleka. Bunurian wiedział, że jego sytuacja jest prawie beznadziejna. Jeśli nie odkryją go dziś, to zrobią to jutro lub pojutrze. Ze złamaną kostką daleko nie zajdzie. Co w tym ogromnym kraju znaczą dwie lub trzy wiorsty? Więcej nie uda mu się zrobić, tego był pewien. Przemierzać Rosję skacząc na jednej nodze, był to szaleńczy pomysł. Ale choćby jeszcze tylko trzy dni, myślał. Wtedy wszystko się zmieni. Potrzebne mi są trzy dni, żebym odżył. Znowu leżał na plecach, złamaną nogę, owiniętą strzępani koszuli ułożył na grubej lekko uginającej się gałęzi i analizował dochodzące go dźwięki. Był to rozlegający się niedaleko zgrzyt pił do cięcia drzewa, trzask łamanego drewna, kiedy drzewo przechylało się, chwiało, by wreszcie z majestatycznym szumem zwalić się na ziemię, to znów warkot traktora, głosy nawołujących się ludzi i - Bunurianowi wydało się, że włosy stają mu dęba - po raz pierwszy szczekanie psów! Wielu psów - wyraźnie rozróżniał ich rozmaite brzmienie. Były trzy. Pomacał dłonią w poszukiwaniu kapsułki z trucizną, którą miał w skórzanym woreczku na szyi i natrafił na pustkę. Podczas upadku z drzewa, kiedy zsuwał się z gałęzi na gałąź i obcierał sobie skórę, musiał zerwać się rzemyk. Ogarnęło go przerażenie i poczuł jakby ogromny ciężar legł mu na piersi. Ostatnia droga ucieczki w bezbolesną nieskończoność została mu odebrana. Gdyby go odkryto, czekało go straszliwe cierpienie bezbronnej istoty. Bunurian zamknął oczy i usiłował pokonać dławiący go strach. Zatłuką mnie, pomyślał, jak wściekłego psa. O Boże, nie chciałbym tak umierać. Zawsze przejawiałem wolę walki ze śmiercią - czy to na wojnie z bronią w ręku, czy to w łóżku, walcząc z wrogiem tkwiącym w moim własnym ciele. Ale nigdy nie chciałem leżeć jak teraz bezbronny i pozwolić rozdeptać sobie głowę obcasem, jak gdybym był żmiją. Zastanawiał się, czy pod osłoną nocy nie powinien - gdyby jeszcze wtedy żył - spróbować odczołgać się choćby kilkaset metrów dalej, żeby powiększyć odległość od drwali. Każdy metr dawał odrobinę więcej szansy na to, że nie go nie odkryją. Ale spadochron. Ten przeklęty spadochron na czubku drzewa! Był jak wezwanie: chodźcie tu! Tu możecie zabić człowieka, który u siebie w kraju i tak jest już martwy. Porucznik, baron von Ranowski, zaginiony w Rosji. Jeden z tych, którzy roztopili się gdzieś na niezmierzonych obszarach tego kraju. Jak kropla wody wchłonięta przez ogromną gąbkę - Rosję. Z dumą i żalem... Czy Ranowscy tak to napiszą? Z dumą? Od dwóch wieków synowie von Ranowskich walczyli w rozmaitych armiach; jeden z pradziadków został nawet admirałem. I ciekawe: większość Ranowskich zginęła w jakichś tam wojnach, ale zawsze dopiero wtedy, kiedy już spłodzili syna. Bunurian oddychał ciężko. Nie podtrzymam tej tradycji, mamo, pomyślał. Myśl o matce nastroiła go łagodnie i czule. Była to kobieta średniego wzrostu, z przedziałkiem w ciemych włosach. Każdą dziewczynę, którą miał dotychczas porównywał ze swoją matką. I na jej tle wszystkie te ponętne dzierlatki wypadały niekorzystnie. Nie żeby matka była jakąś niezwykle urodziwą kobietą, ale to czego szukał u wszystkich innych kobiet to była jej dobroć, którą otulała wszystkich jak puchową kołderką. Z dumą i smutkiem... mamo, nie piszcie tak! Krzycz głośno: Zatłukli go, kawałek po kawałku! Kiedy człowiek traci dziecko nie przepełnia go duma. To sformułowanie oznacza pogardę dla człowieka... Przyszli nad wieczorem. Bunurian spał trochę, chociaż chciał się zmusić do czuwania. Ale nadszarpnięte bólem nerwy uspokoiły się nieco, dzięki zimnym kompresom rozluźniły się i wraz z ustąpieniem bólu ogarnęła go senność. Przestraszony obudził się teraz i spojrzał na czerwonozłote niebo o zachodzie. Wielka, poszarpana na brzegach chmura, podobna do żółtego dymnego szkła, wisiała nieruchomo nad lasem. Było bezwietrznie i bardzo ciepło. Ziemia nagrzana w ciągu dnia pachniała jednocześnie i słodko i gorzko. Gwar ludzkich głosów zbliżał się powoli. Trzaskały gałęzie, ktoś uderzał kijem o pnie drzew, jak gdyby chciał wypłoszyć z kryjówki zwierzynę. Słychać było nawoływania. Nadchodzą, pomyślał Bunurian; leżał cicho, bez ruchu. Idą jak nagonka na polowaniu. Tyralierą, jeden od drugiego w odległości metra, i jak uczestnicy nagonki pędzący zwierzynę krzyczą, hałasują, uderzają w pnie drzew. Słuchaj nas, draniu! Idziemy! Znajdziemy cię! Niezależnie od tego, gdzie się schowałeś, nie ujdziesz nam! Słyszysz nadchodzącą śmierć? Tup, tup, tup. Tym samymi kijami, którymi walimy w drzewa, pogruchoczemy ci wszystkie kości! Bunurian był całkowicie spokojny. Uciekać? Bez sensu. Chociaż każda istota ludzka posiada naturalny instynkt podejmowania ucieczki w obliczu niebezpieczeństwa, nawet całkowicie nieuniknionego - trzeba wiedzieć, kiedy strach przemienia się w śmieszność. A jednak serce podeszło mu do gardła, kiedy usłyszał blisko głos wołający: - Towarzysze, chodźcie! Tam leży but! Zgubił but! Bunurian pokiwał głową kapitulując w duchu. W zagadkowy sposób ta sytuacja bez wyjścia spowodowała, że stał się nagle czujnym obserwatorem: z wielkim zainteresowaniem śledził wysiłki swoich przyszłych morderców dla wytropienia go, swojej ofiary. Znaleźli teraz but po tym, jak wiszący na drzewie spadochron najpierw wprawił ich w osłupienie, a potem obudził w nich wielką aktywność. Słyszał, jak nadbiegają pozostali, jak chaotycznie rozprawiają, aż ktoś o bardzo niskim głosie zawołał: - Spójrzcie, ten but jest zakrwawiony! On jest ranny! Musimy go znaleźć! - To rosyjski but! -powiedział ktoś inny. - Ale nie wojskowy. To but cywilny! - Niski głos zagłuszył pozostałe. - Towarzysze, przecież to jasne: gdyby to był przymusowy skok, byłby to wojskowy but! Od kiedy to cywile skaczą ze spadochronem? - Może jacyś towarzysze partyjni... - I właśnie tu wyskakują? Bo taka ładna okolica? Oleg Wiktorowicz, rusz mózgownicą! - Głęboki głos zaśmiał się hałaśliwie. - Słyszałeś jakiś wybuch? Czy może spadł tu gdzieś samolot? Jak taki ptaszek spada z nieba na ziemię, to eksplozję słychać z odległości wielu wiorst. A w nocy było cicho! Ten kto tutaj leciał na dół, nie chciał robić hałasu! - Idźcie tyralierą! Szukać dalej! Bunurian skryty w gęstych zaroślach usiadł, złamaną nogę położył ostrożnie na miękkiej ziemi. Nagle ujrzał drwali. Szli w jego kierunku jednym rzędem, trzymając w rękach grube kije i siekiery na długich styliskach. Jeden szedł z pistoletem w wyciągniętej dłoni, z palcem na spuście. Wreszcie stanęli przed nim. Mężczyzna, który pierwszy go odkrył, wydał z siebie najpierw stłumiony krzyk i wskazał kijem zarośla. - Tam! - zawołał. - Tam jest. Tam się wczołgał! Jednocześnie pomyślał, że nieznajomy może mieć broń i może właśnie w niego celuje. Uskoczył w bok i padł na ziemię. Jakby dał sygnał. Również pozostali klapnęli na leśną ściółkę i rozpłaszczyli się. Mężczyzna z pistoletem - to był ten potężny głos - natychmiast strzelił w kierunku zarośli, ale kula przeszła w dużej odległości od Bunuriana. - To było ostrzeżenie! - krzyknął strzelec. - Jesteś, bratku, otoczony! Wychodź, jak porządny obywatel, z rękami do góry! - Nie mogę! - odkrzyknął Bunurian. Jego odpowiedź wprawiła drwali w osłupienie. - Mówiłem, że to jakiś partyjny towarzysz - szepnął człowiek, który nazywał się Oleg Wiktorowicz. - A ty strzelałeś do niego, Pawle Tichonowiczu! Będą kłopoty, mówię ci! Dlaczego, w tych niezwykłych czasach cywil nie mógłby skakać z nieba? Może teraz w ten sposób będą przysyłać kontrolerów? Podczas wojny wymyśla się coraz to nowe sposoby... Paweł Tichonowicz, człowiek o miłym głosie, który zjednywał mu wiele sympatii, kiedy śpiewał podczas kołchozowych wieczornic i uroczystości rolniczych w Stołowej, uniósł ostrożnie głowę i spytał głupio: - Towarzyszu, macie broń? - Nie! - odparł Bunurian i zaśmiał się słabo. - A po co mi ona? - Skąd się tu wzięliście? - Z frontu. Walczyłem pod Smoleńskiem! - I tu tak po prostu spadliście z nieba? - To był wypadek. - Acha! - Można by to nazwać pomyłką... - Chcecie powiedzieć, że pomyliliście drzwi. Chcieliście do klozetu i nagle wylecieliście na zewnątrz. I całkiem przypadkowo mieliście na plecach spadochron! Towarzyszu, czy uważacie nas za kompletnych idiotów?! - Wszystko to wam wyjaśnię - powiedział Bunurian bez większej nadziei. - Jestem ranny. Złamałem nogę w kostce. Kiedy nie ma się wprawy w skakaniu... Paweł Tichonowicz, który nie tylko miał piękny głos, ale również odwagę, wstał i ruszył w kierunku zarośli. Bunurian rozchylił gałęzie. Przyglądali się teraz sobie i mierzyli się wzajemnie wzrokiem. Pozostali drwale również się podnieśli i otoczyli kępę krzaków. Oleg Wiktorowicz, mały ale mocno zbudowany mężczyzna z niewielkim garbem, sapał przez nos i kręcił głową. A więc ten obcy nie był kontrolerem; od razu by powiedział. Kontroler z miejsca zacząłby wrzeszczeć. Podniósł kij i uderzył Bunuriana w bok. Ból odezwał się aż w złamanej nodze. Bunurian zaciął zęby. Miał wrażenie jakby tysiąc rozżarzonych igieł wbiło mu się w potylicę. - Wstawaj! - powiedział Oleg złym głosem. - Nie mogę. - Kim jesteś? - pytał Oleg Tichonowicz. - Nazywam się Iwan Pietrowicz Bunurian. - Ormianin! - powiedział Oleg lekceważąco. - Trzymajcie go! - Paweł Tichonowicz odczekał, aż trzej drwale popchną go do tyłu i przytrzymają. Potem zaczęli go rozbierać, ściągnęli spodnie przez złamaną nogę, że Bunurian aż zazgrzytał zębami, porwali bieliznę i przeszukali kurtkę. Wszystko co znaleźli położyli na kupkę. Paweł przejrzał dowód osobisty i pokiwał głową. - Dowód się zgadza - powiedział. - Ma przy sobie również papiery o zwolnieniu z Armii Czerwonej. A to co takiego? Podniósł blaszane pudełko i podetknął Bunurianowi pod nos. - Tabakierka, widzisz przecież! - powiedział Bunurian. - W środku jeszcze jest tabaka. Skręćcie sobie po papyrosie, przyjaciele. To dobry tytoń, armijny... Paweł Tichonowicz ważył tabakierkę w dłoni. Bunurian obserwował go niespokojnie. W podwójnym dnie ukryty był mininadajnik, i to nie rosyjski, ale najnowszy wynalazek amerykańskich elektroników. Jeśli Paweł Tichonowicz naciśnie zawias pokrywki podwójne dno otworzy się. Wtedy nie będzie już co wyjaśniać. - Dawaj! - powiedział Oleg, ponury garbus. - Nawet jeśli jest Gruzinem, powinniśmy spróbować tej jego tabaki. - Wyrwał tabakierkę Pawłowi Tichonowiczowi i postukał w nią palcem. - Ale najpierw wyjaśnij nam, przyjacielu, dlaczego tak nieoczekiwanie spadłeś nam tu z nieba. Pudełeczko nie wytrzymało stukania. Rozległo się cichutkie trzaśnięcie i drugie wieczko odskoczyło. Oleg z przerażeniem przyglądał się nadajnikowi, nie zdając sobie sprawy co to jest. Bunurian westchnął głęboko. Czuł, że drętwieje. Paweł Tichonowicz, istotnie najinteligentniejszy ze wszystkich, popchnął Olega, odebrał mu tabakierkę i przysunął do oczu. - Acha! - powiedział tylko. - Acha! - Zaraz to wyjaśnię - powiedział Bunurian przez zaciśnięte zęby. - Towarzysze, bracia, pozwólcie mi powiedzieć! To długa historia. Zaczęła się w Leningradzie. Uczestniczyłem w obronie miasta i tam przydarzyła mi się niezwykła rzecz. Wierzcie mi... Paweł Tichonowicz nacisnął maleńki guziczek i z tabakierki rozległ się delikatny szum. Przyłożył ją do ucha, podziwiany przez pozostałych drwali, a wreszcie ścisnął ją w garści. - Ty parszywy psie! - powiedział bezdźwięcznym głosem. - Ty gadzino! Wstawaj! Chwycił Bunuriana, jednym ruchem poderwał go do góry - o tak, był to prawdziwy siłacz, który potrafiłby wyrwać drzewo z korzeniami - i postawił go na nogi. Potworny ból przeszył całe ciało Bunuriana, złamana kostka wygięła się pod jego ciężarem i było to więcej, niż nawet najdzielniejszy człowiek jest w stanie wytrzymać. Bunurian wydał z siebie ryk, zaczerwienione oczy wyszły z oczodołów, z otwartych ust popłynęła ślina, a kiedy uchwycił się jakiejś gałęzi i uniósł złamaną nogę z oczu popłynęły łzy i toczyły się po drgającej z bólu twarzy. - Bądźcie...bądźcie ludźmi... Wysłuchajcie mnie.. Paweł Tichonowicz był pierwszym, który uderzył go grubym, sękatym drągiem. W ślad za nim ruszył Oleg Wiktorowicz, brutalnie i podstępnie uderzając w nogę, którą Bunurian unosił nad ziemią. Maltretowany ponownie krzyknął, chciał rzucić się na ziemię, ale trzech drwali chwyciło go, przytrzymało i tak stojąc przyjmował ciosy...w głowę, w kark, w skronie, w ramiona, w twarz. Krew chlustnęła z ust i z nosa, skóra na głowie pękła, fala krwi zalała głowę i spływała w dół po ciele. W milczeniu, zaciekle, jak gdyby chodziło o powalenie wyjątkowo upartego drzewa, drwale bili Bunuriana. Kiedy podtrzymujący puścili go wreszcie, padł na ziemię skręcony jak glista, nieforemny stos ubrania i krwi. - Wyrwać mu bebechy! - warczał Oleg Wiktorowicz jak pies na łańcuchu. - To szpieg! Podły szpieg! Bunurian nie czuł już bólu. Są pewne granice... Ale jeszcze mógł myśleć. Mamo, myślał, mamo! Umieram. To dobrze, że nigdy nie dowiesz się, jak umierałem. Dla ciebie jestem zaginiony. I póki życia będziesz łudziła się nadzieję, że wrócę. To jest najgorsze z zaginionymi. Ci, którzy nas kochają ciągle liczą na cud. Mamo...,mamo...! Wreszcie stracił przytomność. Spowodował to potężny cios w głowę, który roztrzaskał mu ciemię i zmiażdżył mózg. Nikt nie zauważył jego śmierci... drwale młócili dalej ciało, aż Oleg, ten garbaty, zamachnął się siekierą i jednym ciosem rozpłatał bezkształtną głowę. - Dostał za swoje! - krzyknął mały histerycznie. Oczy błyszczały mu jak w febrze. - Już nie będzie mógł więcej szpiegować! Nie będzie mógł nadawać... - Gdzie aparat? - wrzasnął Paweł Tichonowicz. Podczas śmiertelnej młócki zupełnie zapomnieli o aparacie. Z płonącymi policzkami szukali wszędzie blaszanego pudełeczka, aż wreszcie znaleźli w trawie obok zabitego. Ale i ono nie uniknęło losu szpiega; trafione przypadkowym ciosem leżało zmiażdżone w kałuży krwi, jak gdyby i ono naprawdę kiedyś żyło. Oleg podniósł je i podetknął pod nos Pawłowi Tichonowiczowi. - Idiota! - powiedział olbrzym i wytarł ręce o spodnie. Wszędzie pełno było krwi. - Wyrzuć to, albo nie, albo lepiej zakop i to natychmiast! Zniszczyliśmy ważny dowód rzeczowy! Inaczej będzie awantura! Będą nas przesłuchiwać, będą wyżymać jak ścierki do podłogi, zamkną nas, jeśli powiemy, że rozbiliśmy również nadajnik. Nie wolno pisnąć barciszkowie, ani słówka! - Ani jednego słówka! - powiedział nagle przestraszony Oleg. - Tu się nic nie zdarzyło. Nic ważnego. - Chociaż nie, to niemożliwe. Musimy o tym zameldować! Spadochron, obcy człowiek... Kto wie, co się za tym kryje? Ale o nadajniku, ani pary z gęby, słyszycie? Zmrużonymi oczami przyjrzał się trupowi, odwrócił się i ruszył do domu. Reszta poszła za nim, milczące stado, podążające za swym przewodnikiem. W wielkim dole pozostałym po wykarczowanym pniu Oleg zakopał tabakierkę wraz z nadajnikiem. Przedtem jednak wyjął ze środka tabakę i zawinął w chustkę do nosa. Była trochę zmoczona krwią, ale należało przypuszczać, że nie będzie to miało wpływu na jej smak. Koło południa trzy stare, polakierowane na bury kolor samochody toczyły się w kierunku Maksymowa. Krótki meldunek: "Znaleźliśmy spadochron i obcego cywila, tego ostatniego zabiliśmy" - zaalarmował Komisariat do spraw politycznych w Kalininie. - Co zrobiliście? - krzyczał w słuchawkę jeden z tych eleganckich panów w Kalininie, kiedy Paweł Tichonowicz zadzwonił do niego z małej poczty w Maksymowie. - Wypełniliśmy nasz obowiązek! - odpowiedział Paweł z uczuciem, że coś jest niedobrze. - Czy ten człowiek nie żyje? - Można by to tak określić, towarzyszu komisarzu. - Mówił coś? - Zaczął opowiadać coś o Leningradzie. Ale chciał tylko odwrócić naszą uwagę. Od razu się zorientowałem. Więc jako wierni synowie Związku Radzieckiego... - Przyjeżdżamy! - wrzasnął mężczyzna w Kalininie, najwidoczniej bardzo zdenerwowany. - Tylko niczego nie dotykajcie! Zachowaliście się jak drwale! - Jesteśmy drwalami! - powiedział stropiony Paweł Tichonowicz i odwiesił słuchawkę. Kierownik poczty, wymięty człowiek o żółtawej cerze, co pozwalało się domyślać kłopotów z woreczkiem żółciowym, ze zdumieniem wpatrywał się w olbrzyma o dźwięcznym głosie. - Co się stało? - zapytał, kiedy Pawł Tichonowicz bez słowa oparł się o ladę, jakby pragnął przytrzymać się czegoś. - Ilu ludzi zostało do tej pory zabitych w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej? - zapytał Paweł. - Kto to wie? Czy ktoś ich w ogóle liczył? Setki tysięcy. Może nawet miliony? Nie ma o czym mówić. - Czy jeden więcej może mieć jakieś znaczenie, co? - Logicznie myśląc, nie. - Ale w Kalininie zachowują się tak, jak byśmy wykradli Lenina ze szklanej trumny w mauzoleum. Czego człowiek nie zrobi - wszystko źle! Zafajdane życie, braciszku. - Paweł Tichonowicz splunął na podłogę, co również było zabronione, ponieważ pomieszczenia urzędowe, a pocztę przede wszystkim, należało utrzymywać w czystości. Zmięty człowieczek za ladą już chciał coś powiedzieć, ale kiedy zobaczył wzrok Pawła, powstrzymał się od uwag. - Wydaje mi się, żeśmy zrobili ogromne głupstwo - powiedział olbrzym i poklepeł się po kieszeniach. - Ile należy się za telefon? - Bezpłatnie, towarzyszu. To była służbowa rozmowa. Przyjadą komisarze? - Oczywiście. W Maksymowie powstała sytuacja alarmowa. Z Kalinina przyjeżdża komisja! Komisje - jak wiadomo - nigdy nie zadowalają się badaniem tylko tego, co powinny. Taka kontrola zatacza zawsze coraz szersze kręgi, jak rzucony do wody kamień. Wiadomość ta spowodowała, że rada miejska w Maksimowie jako pierwsza natychmiast zaczęła sprawdzać swoje księgi finansowe. W Moskwie nikt jeszcze niczego się nie domyślał. Wypadek ten dotyczył okręgu kalinińskiego, a tamtejsze biuro NKWD zaciekle chroniło nowej tajemnicy. Jeśli coś było na rzeczy - może to rzeczywiście był szpieg - towarzysze chcieli sami zasłużyć na pochwałę. Towarzysze w Moskwie mają już wystaczającą ilość orderów. Mężczyźni, którzy znali Mildę Iwanownę - a miała ona bardzo szeroki krąg znajomych - cmokali z zachwytu na jej widok. Kobiety natomiast mówiły jej uprzejme słówka pękając z zazdrości. W jej małym mieszkaniu przy ulicy Leśnej 19, niedaleko przystanku autobusowego linii 5 i 25, w każdą niedzielę wieczorem schodzili się głównie artyści i pisarze oraz poeci, żeby wspólnie dyskutować, słuchać radia i prezentować własne utwory. Było to niewielkie grono, ponieważ większość artystów i pisarzy leżała gdzieś naprzeciw Niemców i walczyła o wyzwolenie kraju. Ale wszyscy oni pilnie pisywali listy; czytano je na głos, a były w nich często również wiersze i opowiadania warte opublikowania w czasopismach kulturalnych. Milda dbała o te wieczory. Była wobec wszystkich przyjacielska, każdemu mężczyźnie pozwalała podziwiać swoją bujną urodę, pozwalała falować swym piersiom, stąpała na swych długich, szczupłych nogach jak sarna, a spódnice nosiła zawsze takie, że przy pełnym kokieterii ruchu materiał unosił się odsłaniając kształtne uda. Wspaniały widok. Ale nic więcej nie można było u Mildy Iwanowny uzyskać. Próbowano - bez rezultatu. Nikt nie mógł powiedzieć o sobie, że leżał w łóżku Mildy i pieścił to urocze ciałko. Nikt nie mógł się pochwalić, że odważył się tknąć jej krągłych piersi. Tak jak była pociągająca, tak szczelny zdawał się być otaczający ją niewidzialny pancerz. Tym większe zdumienie zapanowało w kręgu znajomych Mildy, kiedy nagle zjawił się mężczyzna, który śmiał wziąć ją pod rękę i pójść z nią na spacer do Parku Gorkiego. A już zupełną sensacją był fakt, o którym doniósł ktoś ze znajomych, kto zaobserwował, jak ten mężczyzna - któż to u diabła może być?! - pocałował Mildę. Za osłoną wysokiego, cisowego żywopłotu! W biały dzień! Dokładnie o godzinie 3.29 po południu. Wydarzenie to wydało się obserwatorowi tak ważkie, że zapamiętał porę, o której się to stało. Aż wreszcie pewnego dnia ujrzano majora w pełnej gali mundurowej wychodzącego z domu przy ulicy Leśnej 19 i idącego w kierunku stacji metra. Szedł energicznym krokiem, choć wyraźnie był niewyspany. W mieszkaniu Mildy na drugim piętrze otwarto okna. Sprawa była jasna. - Oczywiście oficer - powiedział liryczny poeta Matwiej Pietrowicz Pczołkin, który był tak ciężko chory na płuca, że lekarze wojskowi po zbadaniu go natychmiast przystąpili do aplikowania sobie inhalacji, nie czekając nawet aż pacjent wyjdzie w pokoju. - To właściwie rozczarowujące, że Milda Iwanowna poleciała na kogoś takiego. Potrzeba jej tego? Ale kto zrozumie kobiety? Major! Ile może mieć lat? Około czterdziestki! A ona ma dwadzieścia cztery! To nie do pojęcia! Ale może być nieco prawdy w powiedzeniu: Czym starszy tryk, tym twardszy róg! Czego natomiast nie znano, to miejsca zatrudnienia majora. Należał on do niewielkiej grupy wybranych oficerów, którzy pełnili służbę na Kremlu i codziennie widywali Stalina. Raz z daleka, raz z bliska, ale zawsze byli w jego otoczeniu, stanowili swego rodzaju wojskowy dwór, którym dowodził generał Jefim Grigoriewicz Radowski. Radowski był eleganckim mężczyzną, ubranym zawsze w mundur skrajany w sposób wzbudzający zazdrość. Po Kremlu krążyła wieść, że krawiec mierzył mu mundur na mokro, żeby idealnie układał się na ciele. Była to oczywista przesada, ale czasami, kiedy Radowski siadał, wstrzymywano oddech. Obawiano się, że mundur pęknie, jak zbyt mocno napompowany balon. Major Iwan Michajłowicz Wołnow strzegł się przed robieniem konkurencji swemu szefowi. Odpędzał od siebie każdą tego rodzaju pokusę, co sprawiało mu nieznośny ból, ponieważ z natury był estetą, dla którego eleganckie ubranie bynajmniej nie było zbędnym luksusem: tak więc wolałby mieć na sobie nieco bardziej atrakcyjne odzienie, kiedy po raz pierwszy zobaczył Mildę Iwanownę, jak karmiła ptaki na ogromnym placu przed Uniwersytetem. Przykucnięta wabiła ptaki aksamitnym gruchaniem, a kiedy powiał lekki wiatr zobaczył jej uda i dolny brzeżek jasnoniebieskich majteczek. Po chwili spódnica opadła. Ale zanim major zdążył zagadnąć cudowną dziewczynę, nadszedł blady młodzian - był to poeta liryczny Matwiej Pietrowicz Pczołkin - rozmawiał z nią, śmiał się wraz z nią, a potem odeszli razem: piękna i mężczyzna w wygniecionym, zbyt obszernym ubraniu. Wołnow z miejsca znienawidził tego człowieka. Przez trzy dni nie przestawał go prześladować widok jasnoniebieskich majteczek, pary ud, wspaniałych piersi i czerwonych, pełnych warg. W czasie wolnym od pracy wystawał na Placu Uniwersyteckim, ale ona nigdy tam nie powróciła. Po czterech dniach Wołnow postanowił zapomnieć na chwilę o swej tęsknotę podczas przedstawienia baletu Czajkowskiego w Teatrze Wielkim. I nagle jakby przeszedł przez niego prąd elektryczny: w foyer spostrzegł miłośniczkę gołębi. Miała na sobie wąską, różową suknię, długą do ziemi, skromnie pod szyję zapiętą i haftowaną tak, jak to noszą kobiety w Uzbekistanie. Suknia ta bynajmniej nie skrywała jej ponętych kształtów. Wołnow był oczarowany. Wydawało mu się, że jest w siódmym niebie, a nawet wielokrotnie rozglądał się dookoła, żeby sprawdzić czy nikt nie zauważa jego stanu i był zachwycony, że blady młodzian w koszmarnym garniturze nie dotrzymuje jej towarzystwa. Nie, stała w foyer sama, przeglądała program, wydrukowany z powodu wojny na paskudnym brudnoszarym papierze i czekała na dzwonek kończący antrakt. Major Wołnow przełknął ślinę, żeby zwilżyć wysuszone gardło, podszedł do samotnej piękności i powiedział - był zły na siebie z powodu tego idiotycznego sformułowania, ale tak mu się wymknęło: - Czy i dla mnie ma pani ziarenko? - i zaczerwienił się. Piękna, wyniosła, czarująca uniosła główkę, zmierzyła oficera wzrokiem, złożyła program i odparła: - Nie rozumiem was, towarzyszu majorze. - Karmiliście gołębie na Placu Uniwersyteckim z takim oddaniem, że zapragnąłem być jednym z nich. - Tragiczne życzenie. - Uśmiechnęła się lekko, ale jednak uśmiechnęła się. - Nie wiecie, że chcą zmniejszyć ilość gołębi? Bardzo się rozmnożyły. Połowę chcą wytruć. - A mimo tego pani je karmi. - Ostatni posiłek skazanego. Być może na znak protestu. Co pan woli? - Protest. Lubię zwierzęta. Lubię je do tego stopnia, że na froncie rozmawiałem z moimi wszami... Roześmiała się. W uszach Wołonowa jej śmiech zabrzmiał jak dźwięk dzwoneczków. Podziwiał rysy jej twarzy, rozchylone wargi, białe zęby, a kiedy zerknął głębiej zrobiło mu się gorąco. Jej piersi drżały, gdy się śmiała... - Nazywam się Iwan Michajłowcz Wołnow - powiedział szybko, żeby wykorzystać dogodny moment. - Przez trzy dni przychodziłem na Plac Uniwersytecki w nadziei, że zdarzy się cud. Mianowicie, że znów was ujrzę. W Rosji wolno wierzyć w cuda, to nasza specjalność. I sprawdziło się: stoicie przede mną! - Nazywam się Milda Iwanowna Kabakowa. - Powiedziała to całkiem zwyczajnie, skręcając program w rulonik i patrząc obok niego. - Wtedy odeszła pani szybko z jakimś młodym człowiekiem. - Ach tak, to Matwiej Pietrowicz. Poeta. Biedny chłopiec. Umrze niebawem na suchoty. I wie o tym. Wołnow złapał się na brzydkiej myśli, że byłoby dobrze, gdyby Matwiej Pietrowicz zakaszlał się na śmierć. - Czy pani opiekuję się nim, Mildo Iwanowno? - zapytał. - On należy do kręgu znajomych, którzy spotykają się u mnie. Wojna sprawiła, że nasz naród zdziczał. Chcemy, żeby po zakończeniu wojny znów w naszym kraju kwitła poezja. Rosja jest bogata w subtelne istoty... Wołnow poczuł niepokój. Nie orientował się w poezji na tyle, żeby mógł się na jej temat wypowiedzieć, gdyby Milda Iwanowna zagłębiła sią w szczegóły. A o subtelnych istotach nie był jako oficer zbyt wysokiego mniemania. Z subtelnymi istotami nie da się zbudować armii. Mężczyzna musi umieć atakować i zadawać ciosy, co nie wyklucza, że i on może być bardzo subtelny, a w objęciach kobiety może stać się nawet miękki jak wosk. Można być strzelcem wyborowym i jednocześnie czytać poematy Puszkina. Kto powiedział, że człowiek, który hoduje róże i drży w obawie, czy nie zaszkodzi im nocny przymrozek, nie może rzucić granatem w niemiecki czołg - "Tygrysa"? Człowiek, Mildo Iwanowno, jest istotą skomplikowaną. - Gdzie siedzicie, Iwanie Michajłowiczu? - spytała. Wołnowa ze szczęścia aż rozbolał żołądek. Zwróciła się do mnie po nazwisku! Nie powiedziała po prostu towarzyszu majorze...ale Iwanie Michajłowiczu! Zapomnieć o wszystkim, co nie jest Mildą! - W siedemnastym rzędzie na parterze. - A ja w dwudziestym czwartym. - Podczas przerwy będę tu na was czekał, Mildo Iwanowno. A po przedstawieniu... - Raczej nie... - Czy odbiera stąd was może ten poeta? - Wołnow z zazdrości poczuł drapanie w gardle. - Nie. - Spojrzała na niego promiennie. W jej ciemnych oczach zapalił się złocisty punkcik, ale okazał się tylko odbiciem światła lampy w foyer. Wołnowowi wydało się jednak, jakby uśmiechnęło się do niego słońce. - Poczekajmy. Przedstawienie, Iwanie Michajłowiczu, będzie trwało jeszcze trzy godziny. Wołnow cierpiał przez te trzy godziny, jak męczennik, którego ciało rozszarpywane jest rozpalonymi cęgami. W czasie przerwy pognał do foyer i kupił - nie było nic innego - szklankę czerwonawej, lepkiej lemoniady i czekał na Mildę Iwanownę. Weszła, płynąc w powietrzu jak anioł, odprowadzana frywolnymi spojrzeniami mężczyzn - tak wydawało się Wołnowowi, który gotów był spoliczkować każdego, kto się w nią wpatrywał - wyjęła mu szklankę z ręki, wypiła lemoniadę małymi łyczkami, po czym koniuszkiem języka błyskawicznie przeciągnęła po wargach i wzięła Wołnowa pod rękę. Było to tak nie oczekiwane, tak niesamowite, że Iwan Michajłowicz stał przez chwilę jak skamieniały z beznadziejnie głupią miną. Dopiero po kilku sekundach był w stanie ruszyć się i powędrował, z najpiękniejszą kobietą Moskwy pod ramię, długimi korytarzami Teatru Wielkiego rozkoszując się, jak zwycięski kogut po walce, pełnymi zazdrości spojrzeniami pozostałych mężczyzn. Kiedy znalazł się ponownie na swoim miejscu, nie pamiętał o czym rozmawiali. Niewiele pamiętał z przedstawienia, co pewien czas zamykał oczy, co było stosowne raczej podczas symfonii, a nie występów baletu i myślał tylko o Mildzie. Po przedstawieniu odprowadził ją do domu i umówił się z nią na spacer w Parku Gorkiego. I tak, w niedzielę został u niej na noc. Żadne z nich nie powiedziało na ten temat ani słowa - w sposób jak najbardziej naturalny, wieczorem, Milda rozebrała się i położyła na łóżku, a Iwan Michajłowicz wziął kąpiel w maleńkiej wannie, przyszedł do niej i pieścił jej nagie, gorące ciało, od czubka głowy po koniuszki palców u stóp pokrywał je pocałunkami, aż w objęciach jej rąk i nóg do reszty stracił świadomość. Aż do bladego świtu szalała w nich nieustająca burza zmysłów. Wołnow i Milda ocierali sobie wzajemnie pot, palili na zmianę jednego papierosa z kremlowskich zapasów - słodkawy, perfumowany tytoń, pochodzący z Azerbejdżanu i pili z jednego kieliszka złocisty, gruziński koniak, również przyniesiony przez Wołnowa. - Rozpłynąłem się w niebycie - powiedział rozkosznie zmęczony. - Pragnę zamknąć oczy, żeby nie widzieć, że jestem na ziemi. Właściwie powinniśmy się bać... - Bać? Czego? - Pieściła jego mocno owłosioną pierś i owijała poszczególne włoski wokół wskazującegpo placa. To łachotało go i zmuszało do cichego posykiwania. - Tysiące umrą tego ranka, a my toniemy w szczęściu, Milduszka... - Nigdy więcej nie pójdziesz na front. - Skąd to można wiedzieć? - Masz przecież, jak mówisz, stałą posadę na Kremlu. Generał Radowski jest twoim przyjacielem. - Lubi mnie. - Wołnow patrzył na dymek ulatujący z jego papierosa.- Należę do kręgu oficerów z najbliższego otoczenia Stalina. - Dla ciebie, mój kochany, wojna skończyła się - powiedziała, a jej czułość porwała go. Objął ją i wciągnął na siebie, ale pozostali tak, leżąc spokojnie i rozkoszując się dotykiem nagiej skóry. - Wkrótce będziecie w Berlinie, a Niemcy będą skomleć o litość. Wkrótce przecież zacznie się wielka ofensywa, Jania? - 20 czerwca... - To przecież jutro! - Spojrzała na niego przerażona. Kiwnął głową i dokończył palić papierosa. - Zmiadżdzymy ich, tych Niemców! Mamy dziesięć razy więcej sił niż oni - nie licząc rezerw, które nadejdą z Syberii. - Przycisnął do siebie nagie ciało Mildy i zanurzył twarz w jej pachnących włosach. - Masz rację, aniele - powiedział, a w chmarze jej włosów głos jego zabrzmiał głucho. - Wygraliśmy już tę wojnę. Ale świat jeszcze o tym nie wie. Będą się dziwić, gdy ujrzą, jak silna jest Rosja. Moskwa - centrum świata! Bez nas nie będzie można prowadzić światowej polityki. O biegu spraw będziemy decydowali my, Rosjanie! Świat będzie się musiał do tego przywyczaić - albo zginie! Milda Iwanowna milczała. Gładziła Wołnowa po biodrach i myślała o dziesięciu niemieckich oficerach, którzy powinni już byli wyskoczyć z samolotów w okolicach Moskwy i znajdowali się teraz w drodze do miasta. Gwiaździsty marsz śmierci. Ostatnia, rozpaczliwa próba uratowania świata od bolszewizmu. Śmierć Stalina...początek nowej epoki? Nagle zwątpiła w to. Leżąc w ramionach Wołnowa pojęła z przerażeniem, że to za czym podążała jest złudzeniem. Rosja to nie Stalin. Byli jeszcze Wołnowowie, setki tysięcy małych Wołnowów, miliony Iwanów Michajłowiczów, którzy wyznawali ideę: Świat musi być czerwony! Czerwony pod rosyjskimi sztandarami. Być może również czerwony od krwi przelanej dzięki rosyjskiej broni. Dla Wołnowów, którzy przyjdą po śmierci Stalina, nie ma innej alternatywy. - Kocham cię, Jania - powiedziała stłumionym głosem. - Z rozkoszą bym cię udusiła... Naprawdę tak myślała. Ale Iwan Michajłowicz zadrżał wobec jej miłosnego szału i uważał, że jest najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem. W poniedziałek rano, wkrótce potem, jak major Wołnow opuścił dom przy ulicy Leśnej 19, co było starannie obserwowane, Milda Iwanowna nadała długi radiotelegram do swojego łącznika. Potem był on przekazywany dalej i dalej, zawsze przy pomocy niemożliwych do zlokalizowania aparatów krótkofalowych małego zasięgu, aż przez ostatnie ogniwo tego łańcucha informacyjnego został nadany ponad frontem do naczelnego dowództwa 2 armii niemieckiej. Oficer operacyjny sztabu 2 armii przeczytał telegram i zamyślił się. To, że wielka ofensywa radziecka miałaby się rozpocząć 20 czerwca, było dla niego nowością. Inne źródła wymieniały datę 22 czerwca. Ale, dwa dni wcześniej, dwa dni później - sytuacja była i tak do dupy. Porównanie zdjęć fotograficznych wykonanych z lotu ptaka mówiło wystarczająco dużo: po stronie radzieckiej głęboko rozbudowany system umocnień, z których miały ruszyć radzieckie armie, po niemieckiej zaś rozproszone niecki, tak zwane doły strzeleckie, nędzne zagłębienia, w których żołnierze leżeli jak na gigantycznym półmisku, połączeni wąskimi rowami, w których tu i ówdzie zbudowano bunkier, dziurę w ziemi nakrytą drewnianymi balami i przysypaną ziemią, którą wybuch pocisku 20,5 zmienić mógł w dymiący lej. Dalej za niemieckimi pozycjami zdziesiątkowana artyleria, licząca każdy pocisk. Jednostki pancerne, którym brakowało benzyny do "Tygrysów". Baterie miotaczy min z pustymi skrzynkami od amunicji. Naziemna obrona przeciwpancerna, która pytała co ma robić, kiedy Iwany ruszą ze swymi pancernymi armiami. Zaopatrzenie napływało cienkim strumieniem, coraz bardziej skuteczna inwazja we Francji zużyła więcej materiału niż zaplanowano w głównej kwaterze Führera. Rommel każdego dnia domagał się więcej żołnierzy, więcej czołgów, więcej amunicji. Amerykanie i Anglicy niemal bez przeszkód przewozili Kanałem La Manche trzeci rzut wojsk, a wraz z nim góry materiału. Cóż pozostawało dla frontu wschodniego? W kraju fabryki rozpadały się pod gradem bomb i w morzu ognia z fosforu. Oficer operacyjny sztabu 2 armii włożył radiotelegram do czerwonej teczki i poszedł z nim do swego dowódcy. - Ta data nie może być prawdziwa! - powiedział generał. - Ale jakie to ma znaczenie? A zapatrywania polityczne - to sprawa dla przyszłych pokoleń, które i tak wszystko będą chciały robić lepiej. Niech pan, mój drogi, starannie zniszczy ten telegram. Po tej wojnie i tak zostaniemy uznani przez nasze dzieci i dzieci naszych dzieci za kompletnych idiotów! Być może jesteśmy nimi. Jakże byśmy inaczej mogli tu leżeć, tylko dlatego, że jakiś pojedyńczy człowiek wydał taki rozkaz? To jest pytanie, które będą nam ustawicznie zadawać. A my będziemy odpowiadali: umieraliśmy tu, żeby powstrzymać bolszewicką nawałę. Już raz Europa została uratowana, kiedy książę Albert zatrzymał Turków. Przedtem jeszcze niemieccy rycerze pokonali Hunów. A potem historia zawsze przyznawała rację kolejnemu aktualnemu szaleństwu i z idiotów robili się nagle bohaterowie i zbawcy Zachodu. Obawiam się jednak, że z nami będzie inaczej. Ta wojna będzie szokiem dla narodu niemieckiego. Ten nieznany informator może mieć reację: Rosja będzie określać politykę światową i nic tu nie pomoże. - Ale kogo to teraz obchodzi? Teraz, 19 czerwca 1944 roku? Niech pan spali ten telegram! Już nam nie pomoże. W Moskwie Milda Iwanowna wyszła na zakupy. Wraz z wieloma innymi kobietami stała w kolejce przed sklepem z pieczywem i czekała na swój przydział. Ze sklepu rozchodził się zapach świeżego chleba. W mieście było gorąco i duszno. Ale niebo lśniło niczym jasnoniebieski jedwab. Tego dnia major Wołnow brał udział w naradzie u Stalina na temat aktualnej sytuacji. Zapoznał się tam z planami ofensywy na najbliższe cztery tygodnie i założonymi celami. Zamierzano dotrzeć do Bugu, Narwi i Wisły. Potem - okrążenie Prus Wschodnich, atak w kierunku Polski, wyzwolenie Ukrainy, a na północy odbicie prowincji bałtyckich. Front południowy i tak już od 23 grudnia 1943 roku znajdował się w ruchu. Grupa armii Południe, dowodzona przez feldmarszałka von Mansteina, po zepchnięciu jej na całej linii przez przeciwnika, została 1 kwietnia 1944 roku z rozkazu Hitlera rozwiązana. Feldmarszałkowie von Manstein i von Kleist jako szef grupy armii A zostani odwołani i utworzono dwie nowe grupy armii: grupa Północna Ukraina pod dowództwem feldmarszałka Modela i grupa Południowa Ukraina pod dowództwem generała Schörnera. Tu Stalin zamierzał uderzyć szczególnie mocno: Rumunia i Węgry miały zostać wzięte w potężnym natarciu, a jugosłowiańscy partyzanci wyzwoleni. Na całej szerokości, od Odessy do Morza Czarnego, czerwone fronty będą pędzić przed sobą Niemców jak uciekające szaraki. Dosyć było ludzi, czołgów, dział i amunicji. Nawet radzieckie lotnictwo kpiło sobie z pojedyńczych samolotów Göringa i naprawdę szkoda było bohaterstwa niemieckich pilotów. Była to straceńcza odwaga, która mogła głęboko człowieka poruszyć. Major Wołnow chłonął nowiny przy stalinowskim stole jak gąbka. To zainteresuje Milduszkę, myślał, ciągle jeszcze przepełniony szczęściem. Co z niej za patriotka! Jak mocno i szczerze bije jej rosyjskie serce! Kiedy to wszystko usłyszy, będzie szczęśliwa. Milduszko, pobierzemy się, kiedy jako zwycięzcy poniesiemy przez ulice Moskwy niemieckie sztandary w triumfalnym pochodzie, jakiego Rosja jeszcze nie widziała! Mildo, kocham cię... W tym samym czasie Milda Iwanowna siedziała w swoim mieszkaniu przy kuchennym stole, żuła kawałek pachnącego chleba i krajała na plasterki gruby kwaszony ogórek. Również w Moskwie w tym czerwcu 1944 cierpiano głód - większy niż w Hamburgu, Kolonii, Berlinie, Monachium, czy Dreźnie. Ale Rosjanie znosili go nie tak źle jak Niemcy. Robili to z większym wewnętrznym spokojem, bo czyż na przestrzeni stuleci była Rosja kiedykolwiek syta? Pusty żołądek - mawiają Kirgizi - czyni jeźdźca w siodle lżejszym... Iwanow, Sepkin i Pietrowski - to jest Poltmann, Radek i Solbreit - dotarli do Moskwy już w dniu kiedy zostali zrzuceni. Lądowania koło Dubnej, Uwarowki-Możajska i Kosterowa były, mówiąc z lekką przesadą, dokładne co do milimetra. Samoloty zwiadowcze nadleciawszy nad cel, wyłączały silniki, schodziły lotem ślizgowym tak nisko, żeby można było zaryzykować skok, ciała wylatywały z samolotów i natychmiast pochłaniała je noc. Otwarcia spadochronów piloci już nie widzieli. Lecieli ślizgiem dalej, prawie nad samą ziemią włączali ponownie silniki i wzbijali się pionowo w górę, natychmiast zawracając na zachód. Zadanie wykonane. Koledzy, czego byście tam nie zamierzali robić - nie chcieliście o tym mówić - trzymajcie się! Dobrze wiecie, że wasze szanse są równe zeru... Lądowania tej trójki nastąpiły dokładnie blisko linii kolejowych, prowadzących do Moskwy. Po ukryciu spadochronów skoczkowie przeczekali do rana, a potem powędrowali jak dzielni robotnicy rolni do najbliższej stacji. Sepkin miał szczęście, bo podwiózł go gospodarz wozem pełnym siana. Był to sympatyczny ojczulek, który chętnie żartował, żuł tytoń, spluwał dookoła i nie zawracał sobie głowy pytaniem, skąd tu nagle wziął się ten nieznajomy. Był i już. - Wiozę od brata prosiaczka - powiedział ojczulek wesoło. - Jest to wprawdzie zabronione, ale kto o tym wie? A kwiczeć to on nie będzie, znam pewną sztuczkę, przyjacielu. Zanim go zabrałem, dałem mu wódki. Żeby spał! Ale, powiadam, nie za dużo tej wódki! W zeszłym roku byłem w tarapatach! Biorę sobie prosiaczka i daję mu się napić. Ciągnął jak stary pijak, a potem - jadę sobie spokojnie przez Siemonówkę, pozdrawiam towarzysza z kierownictwa partii - i aż mnie ciarki przeszły: za mną ktoś zaczyna chrapać! Głośno i przeciągle, jak zimą na przypiecku! Partyjniak przygląda mi się, a ja przytomnie sapnąłem i mówię: - To płuca, towarzyszu! Człowiek się starzeje. Jak tylko głębiej nabiorę powietrza, to słychać, jak bym chrapał! A ten jak na złość znów zaczyna! Rrrr - - huch - -rrr - - huch... To zaciąłem konia i pognałem jak wicher! Braciszku, powiedz szczerze: słyszałeś kiedy, żeby świnia chrapała? Iwanow siedział na brzegu drogi, wiatr bawił się jego jasnoblond lokami, kiedy zatrzymał się przy nim jakiś rowerzysta. Iwanow jadł właśnie cebulę i przypominał sobie, jak trudne były ćwiczenia w Eberswalde; obrać cebulę z łupiny i pokrajać na plasterki nie zalewając się łzami. Rosjanin nie płacze przy jedzeniu cebuli, mówiła Milda Iwanowna. Ćwiczcie, towarzysze, Ćwiczcie. Nawet jak wam ktoś w nocy położy plasterek cebuli na oczy...musicie do tego przywyknąć! Iwanow nigdy się tego nie nauczył. Siedział teraz przy drodze, jadł cebulę odwracając twarz i popijał zimną herbatę z radzieckiej menażki. Tak więc zatrzymał się przy nim ktoś na rowerze, i, jakże mogło być inaczej przy jego blond kędziorach, kto siedział na siodełku? Dziewczyna! Wiatr targał wypłowiałą chustkę na jej głowie i wydymał długą sukienkę; dziewczyna miała mocne nogi, pulchne ciało i dwa dołki w policzkach. Kiedy nachyliła się ku Iwanowowi, jej piersi dotknęły kierownicy. - Kto ty jesteś? - spytała. - Nie znam cię. - Nazywam się Fiodor Pantelejewicz i znasz mnie. - Nie. - Ależ tak. Od minuty! - Roześmiał się i ona roześmiała się także. Nie była pięknością, ale kiedy śmiała się, wydawała się cała rozjaśniać. - Skąd się tu wziąłeś? - spytała. - Z wojny. Patrz! - Iwanow podciągnął koszulę. Widać było bliznę od odłamka granatu, który trafił go przypadkowo równo rok temu, krótko potem, kiedy dostał awans na podporucznika. Zabłąkany granat - również takie rzeczy zdarzają się na wojnie - uderzył tuż obok ziemnego bunkra, przed którym usiadł, żeby dać się ogolić. Mimo że rzucił się na ziemię trafił go odłamek. Nie była to ciężka rana, zgoiła się po czterech tygodniach, nie musiał nawet leżeć w polowym lazarecie, tylko w punkcie sanitarnym na tyłach. Jedyne, co go w tej historii zgniewało to fakt, że, jak szybko ustalono, był to niemiecki granat; niemieckie działo strzeliło na zbyt małą odległość. Dziewczyna na rowerze podziwiała tę interesującą bliznę i chichotała głupawo, ponieważ przy okazji zobaczyła pępek Iwanowa. Fiodor Pantelejewicz wsadził na powrót koszulę w spodnie i podniósł się. Wiatr targał jego blond włosy, mężczyzna pomyślał więc, że dobrze zrobił przeciwstawiając się pułkownikowi von Rennebergowi i nie pozwalając na obcięcie włosów. Jego blond kędziory były wyznacznikiem jego losu. - Muszę dostać się do stacji kolejowej - powiedział. - Poszukiwałem wujka, ale go nie znalazłem. Nikt go tu nie zna. Nazywa się Witali Płatonowicz Pupyczew. Powinien mieć około sześćdziesiątki; najstarszy brat mojej matki. - Tu nie mieszka żaden Pupyczew powiedziała dziewczyna. - Nikt takiego nie zna. - Już się o tym przekonałem. I teraz wracam do Moskwy. Muszę się znowu stawić przed komisją lekarską. Ma orzec, czy mogę wrócić do kolegów na froncie. No, i chciałbym zobaczyć Berlin! - Do dworca będzie jeszcze z dziewięć wiorst. - Znów zachichotała. - Wejdź na tył... znaczy na tył roweru! Iwanow wsadził na w pół zjedzoną cebulę do kieszeni, zakręcił manierkę i usiadł z tyłu za dziewczyną na drewnianym bagażniku domowej roboty. Żeby się przytrzymać wyciągnął obie ręce do przodu i objął jędrne piersi. Dziewczyna drgnęła, zesztywniała, po chwili jednak energicznie nacisnęła pedały i ruszyła wolno po wyboistej drodze. Nie odzywała się, tylko sapała przez nos, kiedy palce Iwanowa rozpoczęły wędrówkę po jej biuście; jechała zakosami, jak gdyby była pijana i od czasu do czasu wołała: - Fiedia, przestań! Bo się przewrócę! Fiedia, zostaw, spóźnimy się na pociąg! Fiedia, czyś ty zwariował... Iwanow i Pelagia - bo tak nazywała się krzepka dziewczyna - dotarli do dworca na godzinę przed przybyciem pociągu. Wystarczyło czasu, żeby w starym składziku, na brudnej derce zrewanżować się Pelagii za uprzejmość i zapewnić ją, że natychmiast tu wróci, jeśli tylko komisja uzna Iwanowa za ciągle jeszcze niezdolnego do marszu na Berlin. Pelagia, z błogim uśmiechem na szerokiej twarzy, machała ręką swemu odjeżdżającemu Fiedii, podczas gdy ten, gdy tylko pociąg ruszył wychylił się przez okno i wisząc tak przesyłał jej dłonią pocałunki. Potem opadł na siedzenie, zamknął okno i rozejrzał się dokoła. Przedział był pełen, śmierdziało potem i moczem. Na miejscu przy drzwiach, gnieciona przez potężne ciało starego, wydającego z siebie świszczący oddech chłopa, siedziała młoda kobietka i zerkała ku Iwanowowi. Ojej, znowu, pomyślał Fiodor Pantelejewicz i odwzajemnił lekki uśmiech. Pelagia miała cholernie ruchliwy tyłek; można to zrozumieć: wszyscy młodzi mężczyźni poszli na front, a starsi, którzy jeszcze mogą, sami nie dają rady i składają ręce z wdzięczności, kiedy przyjedzie do wsi jakiś urlopowicz i podzieli się robotą. Ale taka kobitka jak Pelagia, mówię wam przyjaciele, potrafi człowieka wykończyć. A teraz znów siedzi tu jakaś spódniczka, kręci cycuszkami w tę i z powrotem, kiwa czubkami butów i obiecująco strzela oczami. W Moskwie nie będzie łatwo i to nie tylko z powodu Stalina... Iwanow oparł się wygodnie, założył nogę na nogę i stukał palcami po udach. Kobietka zerknęła znowu, odgarnęła rudawe włosy z czoła i zaczęła manipulować przy bluzce, jakby zrobiło się jej nagle duszno. Iwanow westchnął lekko i nachylił się ku niej. - Nie można otworzyć okna, już próbowałem, zacina się - powiedział. - Nazywam się Wanda Siemionowna - odpowiedziała, chociaż wcale nie pytał jej o nazwisko. - Fiodor Pantelejewicz. - Iwanow skłonił się elegancko. Wanda przyjęła to z lekkim zdziwieniem i nadal dłubała przy bluzce. Była zdecydowanie ładna - nie bluzka, tylko Wanda Siemionowna. Nawet kiedy siedziała, widać było, że ma świetną figurę i w przeciwieństwie do Pelagii, która przy niej wyglądała jak prawdziwa pramatka, bluzeczka skrywała młodzieńcze piersi. Jak średniej wielkości jabłka Boskop, pomyślał Iwanow. Swoje zdobycze w tej dziedzinie klasyfikował zawsze według gatunków owoców; były to niezwykle plastyczne porównania. Tak więc Pelagię można było porównać do dojrzałego arbuza. - Jestem przodownicą w brygadzie budowlanej - powiedziała Wanda Siemionowna. Była z tego dumna. Mając dwadzieścia trzy lata osiągnęła już wiele. Dawniej dziewczęta nie wykonywały tak ciężkich prac jak mężczyźni, ale od czasu rewolucji coraz więcej kobiet przychodziło do zawodów, które potwierdzały ich pozycję w radzieckim społeczeństwie. Zaczęło się od udziału kobiet w oddziałach walczących z armiami białych, potem przyszedł czas na traktorzystki, później na rzemieślniczki, a teraz nie ma już zawodów, w których dziewczęta stojąc u boku mężczyzn nie wykonywałyby planu tak jak oni. Również na budowie. Stały więc na rusztowaniach i murowały, wylewały beton, albo tynkowały ściany. Jedną z nich była Wanda Siemionowna, została nawet przodownicą, bo była bardzo pracowita i posiadała umiejętność kierowania ludźmi. Ponadto - ale o tym nie wspominano - dwukrotnie wyjeżdżała z towarzyszem kierownikiem przedsiębiorstwa, aż wreszcie żona podbiła mu oko. To przywróciło mu rozum, Wanda Siemionowna została przeniesiona do innej brygady budowlanej, ale przodownicą pozostała. Iwanow przyjął te informacje obojętnie. - Nie wiem jeszcze, co będę robił - powiedział na tyle głośno, żeby słyszeli to wszyscy w przedziale. W ten sposób łatwiej można było uniknąć dalszych pytań. - Lekarze ciągle nie mogą się zdecydować! - Ponownie uniósł koszulę i pokazał swoją imponującą bliznę. - Bohater! - szepnęła Wanda. - Towarzysze, mamy wśród nas bohatera. - No, to przesada. - Iwanow zdawał się być zakłopotany i wsadził koszulę na powrót spodnie. Ja tylko, towarzysze, wypełniłem swój obowiązek. Przyczyniłem się troszeczkę do zwycięstwa! Nie ma o czym mówić! Takie tam zadrapanie... Wpatrywał się swymi błękitnymi oczami w Wandę, a jego blond włosy jaśniały w promieniach słońca, które z trudem przedostawały się przez brudne szyby. - Nadal otrzymuję żołd! - Chcielibyście dostać pracę, Fiedia? - spytała Wanda Siemionowna. - Och, ta też już mi mówi Fiedia - przeleciało Iwanowowi przez myśl. - Ale są szybkie. Naprawdę wygłodzone kobitki! - Robota zawsze się przyda. Do tego parę rubelków...Jeśli nie byłaby zbyt ciężka, bo ze względu na bliznę ... Poklepał po plecach chłopa, który w patriotycznym uniesieniu poczęstował go kiełbasą. Była dobra, własnej roboty, starannie przyprawiona, bez cebuli, pewnie z jakiegoś kradzionego wieprzka. - Przyjaciele, jacy wy jesteście dla mnie dobrzy! Przestańcie, bo się rozpłaczę. - W mojej brygadzie przydałby się ktoś do robienia szalunków - powiedziała Wanda Siemionowna. - To nie jest ciężka praca, Fiedia. Zbijanie razem desek. - Na budowie? - Iwanow spojrzał na Wandę z namysłem. - Nie masz zawrotów głowy? Dobrze byłoby, gdybyś nie miał...Pracujemy teraz przy pałacu kremlowskim... Iwanowa jakby przeszedł prąd elektryczny. Wyjął z ręki sympatycznej sąsiadki kiełbasę, odgryzł jeszcze jeden kawałek i żuł głośno mlaskając. Na Kremlu! Tuż pod drzwiami Stalina. Pułkowniku von Renneberg w dalekim Eberswalde - tyle szczęścia na raz, to nie może być prawda! - Jak rozwiesicie linę między wieżami Kremla, to mogę na niej zatańczyć - powiedział przekonującym tonem. - Taką mam mocną głowę! I młotkiem potrafię robić, że hej! Wanda Siemionowna, będziecie zachwycona, kiedy zobaczycie, jak sprawnie posługuję się swoim młotkiem! Nie wiadomo dlaczego młoda kobieta zaczerwieniła się. Iwanow uśmiechnął się bezczelnie. Ona pracuje na Kremlu, pomyślał. Druga taka okazja już mi się nie trafi. Można by zajrzeć przez okno do pokoju Stalina i z rusztowania rzucić mu granat prosto pod nogi. Jak łatwo byłoby pokierować historią. Można by... Natychmiast zaakceptował ten fantastyczny pomysł. Wandzie Siemionownie drżały kąciki ust, ocierała nogę o nogę. Jej podobne do jabłek piersi unosiły się coraz szybciej i wyżej. - Można by o tym pogadać - powiedziała nieco ochrypłym głosem. - Jestem pewna, że kierownik naszej brygady nie odrzuci was, jak mu pokażecie swoją bliznę, Fiedia. Dla naszych bohaterów, jesteśmy gotowi zrobić wszystko... Na dworcu w Kosterowie pociąg jadący z Gorkiego do Moskwy zatrzymywał się tylko na żądanie. Wyglądało to tak, że zawiadowca wywieszał widoczną z daleka, żółtą chorągiewkę. Telefonicznie nie można było tego załatwić, chociaż z łatwością można się było dodzwonić do kolegi w Sobince i powiedzieć: - Od nas jeden chce do miasta. Zawiadom maszynistę. Ale najczęściej ci dranie, którzy chcieli skorzystać z pociągu, przychodzili na dworzec w ostatniej chwili i wtedy trzeba było korzystać z żółtej chorągiewki, żeby zasygnalizować: Stop! Tu też mieszkają towarzysze, którzy stęsknili się za Moskwą! Tego dnia Łuka Iwanowicz Pietrowski był jednym z czterech pasażerów czekających na pociąg. Całą noc, po udanym skoku, maszerował przez pola nie spotykając nikogo. Wykąpał się w rzece Wiaźmie w wyniku czego poczuł się tak odświeżony, że opanowało go przemożne uczucie głodu i na obrzeżach Kosterowa zamienił trochę tabaki na dwa surowe ogórki, i pożarł je z takim apetytem, jakby to były smażone wieprzowe polędwiczki. Jako człowiek elegancki zawarł znajomość z pozostałymi osobami czekającymi na pociąg, podzielił się papierosem z mrukliwym zawiadowcą, po czym dowiedział się ku własnemu przerażeniu, że właśnie z tej linii korzysta wielu oficerów Armii Czerwonej, jadących z Gorkiego do Moskwy. W Gorkim znajdowała się szkoła oficerska w której kształcono wojskowych do specjalnych zadań oraz przygotowywano kadry dla Sztabu Generalnego. O tym Milda Iwanowna nie wspominała, pomyślał Pietrowski. Popełniła błąd. Droga Mildo, i ty nie jesteś doskonała! Bo inaczej wybrano by do zrzutu inne miejsce. Przysłuchującym się z przejęciem ludziom na peronie opowiadał o swoim wrzodzie żołądka, który właśnie teraz spowodował, że jego posiadacz nie był zdolny do walki. - To straszne, towarzysze - mówił smutno. - Kręci się i burczy w brzuchu, a jak mi się odbije - komu się to nie zdarza - to w ustach robi mi się tak, jakbym napił się gnojówki. Uważajcie! Nacisnął jakieś miejsce, zawartość żołądka podeszła mu do gardła i wtedy obchodzilł wszystkich i każdemu chuchał w nos. A ponieważ dopiero niedawno jadł surowe ogórki rzeczywiście śmierdziało mu z ust zgnilizną i wpółtowarzysze podróży robiąc zdziwione miny serdecznie mu współczuli. - Dlaczego tego nie operują, Łuka Iwanowicz? - spytał zawiadowca. - Taki paskudny wrzód... - Zapytajcie lekarzy! - zawołał Pietrowki tonem gorzkim i oskarżycielskim. - Prześwietlają mnie, płuczą mi żołądek, muszę łykać jakieś rurki, kilometry rurek... a potem odsyłają mnie ! I co mam robić? Dostaję pigułki, mam pić dużo mleka... Pytam was, skąd w tych czasach wziąć tyle mleka...? Nie wolno mi się denerwować, kiedy teraz jest tyle powodów do zdenerwowania, jakbym oddychał gnojówką...Ach, przyjaciele, to straszne być chorym! Pewnie dlatego nie chcą mnie operować, bo uważają, że to nie ma sensu, bo dla nich to tak, jakbym już nie żył... Wreszcie pociąg nadjechał, zatrzymał się przy żółtej chorągiewce, Pietrowski wsiadł do wagonu, w którym rzeczywiście było już czterech oficerów i na dwóch szachownicach rozgrywali partie szachów. Kiwnięciem głów skwitowali uprzejme pozdrowienie Łuki Iwanowicza, który natępnie wcisnął się w sam róg pomieszczenia. Mam szczęście, pomyślał zadowolony. Kto gra w szachy niczym się nie interesuje. Szachista żyje w innym świecie; żyje swoimi figurami. Rosjanin grający w szachy, jest bliski Boga. Rzucił okiem na szachownice i stwierdził, że partie potrwają jeszcze długo. Sytuacje były skomplikowane i oficerowie siedzieli zatopieni w myślach patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem. Pietrowski zdusił w sobie pragnienie by wykonać ruch skoczkiem, co pozwalałoby zabrać wieżę. Wyjrzał przez okno i na widok dwóch patroli wojskowych czekających na peronie następnej stacji, w Nogińsku, poczuł że swędzi go skóra na głowie. Ale nic się nie wydarzyło. W pociągu nie przeprowadzono żadnej kontroli. Żandarmi też byli tylko podróżnymi. To rzeczywiście ulubiony pociąg wojskowych, pomyślał Pietrowski. Tych kilku cywilów nie rzuca się w oczy; to strachliwe istoty, które nie chcą zwracać na siebie uwagi. Oficer sztabu generalnego w ogóle takiego śmiecia nie zauważa. Cywile! Jakże podobne są do siebie charaktery wszystkich oficerów... Za Nogińskiem, w Kuchinie, okolica nabrała bardziej miejskiego wyglądu. Domy stały bliżej linii kolejowej. Na ulicy biegnącej równolegle do pociągu pojawiły się ciężarówki. Moskwa była już blisko. Czuło się jej oddech. Pietrowski wstał i wyszedł na korytarz. Musiał uporać się z wewnętrznym niepokojem. Wszystko poszło tak gładko, tak zwyczajnie, tak strasznie prosto. Jeśli pójdzie tak dalej, już jutro znów zobaczy się z Mildą Iwanowną. Skręcił sobie papierosa i gwałtownie zaciągnął się. Minęli wielką stację rozdzielczą, wagony turkotały i podskakiwały na niezliczonych zwrotnicach. Moskwa! Moskwa! Pietrowski przeszedł do przodu, w kierunku wyjścia i stanął między czekającymi tam oficerami. Kiedy pociąg wtoczył się na Dworzec Białoruski Piotr Mironowicz Sepkin był zaprzyjaźniony ze wszystkimi podróżnymi w swoim przedziale. Towarzystwo było tak wesołe, że pewien starszy jegomość zaczął grać na ustnej harmonijce, a wszyscy pozostali wystukiwali obcasami takt melodii. W najlepszym humorze był oczywiście Sepkin, który uważał się za największego szczęściarza z całej dziesiątki: z Dworca Białoruskiego na ulicę Leśną, gdzie mieszkała Milda Iwanowna było blisko, jak splunąć. Trzeba było tylko przejść plac, z którego gwiaździście rozchodziły się wielkie ulice, niczym z Placu Gwiazdy w Paryżu, i już stało się przed domem numer 19. Dzień dobry, moja piękna, powie Sepkin. Może pani spokojnie przecierać oczy - to co pani widzi to prawda. Kochany Piotr Mironowicz właśnie przybył na miejsce. Gdzie ta bombka na Stalina - zaraz mu ją podrzucę! Pociąg, zgrzytając, zatrzymał się w ogromnej hali dworca, która jak wszytkie moskiewskie dworce przypominała zamek i była urządzona z taką pompą, że mógłby jej tego pozazdrościć sam car. Sepkin pożegnał się ze współtowarzyszami podróży całując się w policzki. Po czym z bijącym sercem, rozglądając się uważnie, stał przez chwilę na peronie. Moskwa. Stacja końcowa. Niedobre słowo: stacja końcowa. Kto chciałby myśleć o końcu? Sepkin nie chciał. Obserwował przez pewien czas żandarmów wojskowych i milicjantów, wreszcie swobodnym krokiem ruszył ku wyjściu, kupił nową Prawdę i z wielkim zainteresowaniem czytał informacje frontowe. Ani słowa o ofensywie. Na wszystkich frontach przeklęty spokój. Lokalne starcia, żadnych większych ataków. Maleńkie ukłucia szpilką w niemieckie pośladki. Zbierano siły do zadania mocnego ciosu. Niewiele później na Dworzec Kazański przyjechał Łuka Iwanowicz Pietrowski, stał w pociągu w kręgu czterech oficerów, niepozorny i przez nikogo nie dostrzegany. Szybko opuścił budynek, doszedł, nie zatrzymując się, aż do Placu Lermontowa i tam usiadł w słońcu na ławce. Kilku starych mężczyzn, jeden z kudłatym psem, który dziwnym zbiegiem okoliczności nie skończył w latach głodu w garnku, z rozkoszą zażywało wiosennego słoneczka, gryzło pestki słonecznika i pluło dookoła siebie pustymi łupinami. Pietrowski kilka razy głęboko nabrał powietrza, żeby uspokoić walące młotem serce. Przypomniały mu się ostatnie słowa pułkownika von Renneberga: - Panowie, kiedy już dotrzecie do Moskwy, nie straćcie z radości głowy. Zachowajcie ostrożność! Myślcie tylko o tym: - Dotarłem do miasta. W tym mieście muszę żyć w sposób nie zwracający uwagi. W tym mieście muszę wykonać swoje zadanie. A zadanie to jest najtrudniejsze ze wszystkich, jakie kiedykolwiek komuś powierzono. - Wtedy to miasto nabierze dla was innego chrakteru, nawet jeśli słońce będzie się przeglądało w złotych kopułach cerkwi. Pietrowski wyciągnął nogi do przodu, kątem oka zerkał na Plac Lermontowa i czekał. W pierwsze przedpołudnie w Moskwie nie należy się zbytnio spieszyć. Godzinę później Fiodor Pantelejewicz Iwanow przyjechał na Dworzec Jarosławski. Na peronie Wanda Siemionowna wzięła go pod rękę, jak gdyby byli parą zakochanych, współtowarzysze podróży ściskali sobie dłonie, tęgi chłop obdarował Iwanowa resztą kiełbasy, a pewien ojczulek z długą brodą dał Fiodorowi adres lekarza, który ma dobre kontakty z kliniką, której ordynator z kolei ma decydujący głos w komisji, która będzie podejmować decyzję, czy Iwanow ze swoją wzbudzającą podziw blizną nadaje się jeszcze do frontowej służby wojskowej. Wszyscy byli w znakomitym nastroju i wzajemnie zapewniali się o wieczystej przyjaźni. Potem Iwanow, z Wandą pod rękę, spacerował po Placu Komsomolskim, zafundował jej w kiosku z napojami szklankę wody mineralnej i udał, że czuje się bardzo onieśmielony, kiedy Wanda Siemionowna powiedziała: - Pójdziesz ze mną Fiedia? Do moich rodziców? Ucieszą się, że będą mogli powitać bohatera Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Czy od razu musisz się zgłosić do komisji lekarskiej? Dziś mam wolny dzień, ale jutro porozmawiam z brygadzistą. Czy to nie byłoby cudownie, jak byśmy mogli pracować razem w jednej brygadzie? Ty robiłbyś szalunki, a ja tynkowałabym ściany. - W Pałacu Kremlowkim! - Iwanow odgarnął spadające mu na oczy jasne loki. Na placu wiał lekki wietrzyk. - Nie będą do takiej pracy brali pierwszego lepszego! - Ja cię zaproteguję. Jestem tam przecież przodownicą. Kiwnął głową na znak zgody. Nagle pocałował ją, na samym środku placu, a ona stała spokojnie, uniosła się tylko nieco na czubkach pantofli i wczepiła palce w jego blond włosy. Kiedy ją wreszcie puścił powiedziała bez tchu: - Zupełnie zwariowałam... Zwariowałam, Fiedia. Znamy się tak krótko, a tak cię polubiłam, że nie chciałabym cię nigdy stracić. - Nie ma o tym mowy, Wanduszka! - powiedział czule i objął jej szczupłą talię. - Nigdy stąd nie wyjadę. Zostanę w Moskwie, przy tobie. To prawda, pomyślał z goryczą. Nigdy nie będę mógł opuścić Moskwy. Podporucznik Poltmann od dwóch dni nie żyje. Szli dalej przytuleni, jak przystało na zakochaną parę i skręcili na Plac Lermontowa. Tu los zabawił się z nimi w chowanego, bo dokładnie siedem minut wcześniej Pietrowski wstał z ławki, przeszedł przez plac i skierował się na ulicę Kirowa, wiodącą wprost do Kremla. Idąc nią dochodziło się do Głównej Poczty, do Placu Nowego i Prospektu Marksa, przy którym znajdował się słynny Hotel Metropol, najlepszy hotel w Moskwie, zbudowany na przełomie wieków przez brytyjskiego architekta. Stąd na lewo widać było potężny kompleks domu towarowego GUM, i jeśli było się dobrym Rosjaninem, to w tym miejscu serce zaczynało bić szybciej, ponieważ tu oto znajdował się Plac Czerwony i Kreml, świeciła czerwona gwiazda na Spasskiej Wieży, a ciemny masyw Mauzoleum Lenina zdawał się pytać zadziwonych turystów: Czy spojrzałeś już w twarz Rewolucji?! I jak zaklęta w kamień bajka błyszczały potężne, kolorowe, cebulaste kopuły Katedry Świętego Bazylego, zbudowanej przez Iwana Groźnego w podzięce Bogu łaskawemu, za pomoc w zwycięstwie Rosjan nad Tatarami. Pietrowski szedł powoli w dół ulicy Kirowa. Właściwie Iwanow powinien zobaczyć jego plecy, ale kto zwraca uwagę na ludzi dookoła, kiedy przechadza się z dziewczyną taką, jak Wanda Siemionowna? Na śniadanie była gęsta zupa mleczna, w której było więcej wody niż mleka, ale była słodka, wypełniała żołądek i przywoływała wspomnienia lepszych czasów, kiedy jadło się kaszę manną z owocami, albo z syropem owocowym, albo nawet z kandyzowanymi jagodami. Priwalcew, dzierżawca hotelu, zaparzył nawet herbatę i czekał na Kraskina. - No, Aleksandrze Nikołajewiczu, jak się spało w paradnym łożu? - zawołał rozradowany i strzelił kośćmi w stawach palców. To była jego specjalność: kiedy się należycie naprężył, strzelało mu w różnych miejscach ciała. Robił tym ogromne wrażenie na gościach hotelowych, którzy nie mogli się nadziwić tym umiejętnościom. - Źle! - powiedział Kraskin i podrapał się w głowę. - Emilu Beniaminowiczu, gdybym zostawał u was dłużej - ale niestety nie mogę - musiałbym prosić o inny pokój. Numer 4 ... - Spał w nim sam generał! - zawołał Priwalcew podniesionym głosem. - Spał? Siusiał w to łóżko, a nie spał? Śmierdzi starym capem! - To wasze mokre ubranie, towarzyszu! - Nie tylko. Moje ubranie wywietrzało!- Kraskin zbliżył się do Priwalcewa i podsunął mu kurtkę pod nos. - No i co? I już nic! Bez przerwy obrażacie radziecki przemysł odzieżowy! Zgoda, jak zmoknie to śmierdzi, ale na słońcu ma zapach neutralny! Ostatecznie ubrań nie robi się po to, żeby je moczyć. O, zupa mleczna! Jesteście dobrym człowiekiem, Emilu Bieniaminowiczu. Kraskin usiadł i pomyślał o transporcie krów stojącym na dworcu towarowym w Stupinie. Musi się zdecydować: albo odważy się czekać na normalny pociąg osobowy, ryzykując, że trafi na patrol, albo pojedzie do Moskwy między krowami, których napewno nikt nie będzie kontrolował, zanim nie zostaną wyładowane. - Jeśli macie kartki żywnościowe dam wam podwójną porcję -powiedział Priwalcew, który chętnie jadał zupę mleczną z chlebem. - Tylko z sympatii do was, Aleksandrze Nikołajewiczu. - To szelma! - Kraskin wydobył z kieszemi kartki żywnościowie, oderwał odcinek na chleb i podał Priwalcewowi przez stół. Dzierżawca hotelu wybiegł w pokoju, po chwili wrócił z plecionym koszyczkiem i pokruszył kromkę chleba do talerza. Kraskin rozejrzał się dookoła. - Jesteśmy tu sami? - spytał. - Tak - odburknął Priwalcew. - Wydawało mi się, że hotel ma komplet gości. - Tak się tylko mówi, przyjacielu. Mam się głośno przyznawać, że codziennie chodzę po tych pustych pokojach i mamroczę sam do siebie, tylko po to, żeby stworzyć wrażenie, że ktoś tu jeszcze mieszka? Prawda, dom należy do państwa, ale ja muszę żyć z tego, co mi zostanie po opłaceniu dzierżawy. A co z tego mam? Smród generalskich sików - jeśli jest prawdą to, co powiedzieliście, Aleksandrze Nikołajewiczu. - To napewno siki. Całą noc musiałem trzymać otwarte okno. Przez pewien czas jedli bez słowa, aż nagle Kraskin spojrzał w górę i drewniana łyżka wypadła mu z ręki. Ilekroć Rosjanin je gęstą zupę, albo kaszę, używa do tego drewnianej łyżki, takiej jak przed wiekami. Nawet w dużych sklepach w Moskwie leżą obok błyszczących metalowych sztućców. - Marzyłem - powiedział Kraskin. - O płytach pancernych. Po prostu mnie prześladują, braciszku. Kiedy pomyślę o tych wielkich maszynach, które będę musiał w Moskwie obsługiwać - to w samym środku lata robi mi się zimno! Jakież piękne było życie w przetwórni buraków cukrowych. Abstrahując od smrodu; każda praca ma swój specyficzny zapach. Czy kierowca samochodu narzeka, że śmierdzi mu benzyna? Na wsi, to było życie! Macie wyobrażenie, jak się można urządzić mając cukier? Można sobie stworzyć raj... W kilka godzin później Priwalcew, poczciwa dusza, pożegnał swego gościa małym koszykiem pełnym wiktuałów. Żegnali się jak bracia, machali do siebie rękami dopóty, dopóki Kraskin nie zniknął w głębi dworca, a wtedy Priwalcew, nagle osierocony, usiadł w swym pustym hotelu, smutno patrzył przed siebie i wyrzucił pewnego zabłąkanego gościa, który wszedłszy do lokalu zapytał, czy mógłby dostać coś do jedzenia za kartkę na 50 gram mięsa. Kraskin kręcił się wokół dworca jak kot, który zwietrzył garnek z gotowaną rybą. Bardzo starannie przyjrzał się długiemu pociągowi towarowemu wiozącemu krowy i uspokojony stwierdził, że nikt się nim nie interesuje. Tylko od czasu do czasu tęga robotnica kolejowa przechodziła, potykając się o szyny, wzdłuż składu łącząc lub rozłączając wagony. Koło południa wtoczył się na stację pociąg osobowy do Moskwy. Kraskin miał teraz dwa pociągi do wyboru, ale kiedy zobaczył pełen żołnierzy wagon, na którym namalowano napis: " Kompania strzelców woroneżskich maszeruje na Berlin", zdecydował się pozostać przy krowach. Odczekał, aż gruba kolejarka zniknie między towarowymi wagonami, a wtedy po zderzakach wszedł na górę, przechylił się przez brzeg wagonu i spadł pomiędzy krowy. Zwierzęta przyglądały mu się i pomrukując z cicha trącały go miękkimi chrapami. Kraskin śmiał się, głaskał je po pyskach, drapał w sierść między oczami i odpychał napierające na niego łby. Były to krótkorogie, ciężkie, płowe, pochodzące z południa zwierzęta, które już od trzech dni znajdowały się w drodze. Czaił się w nich pewien niepokój, którego jednak Kraskin nie był w stanie zauważyć. Był mieszczuchem, któremu krowy kojarzyły się wyłącznie z mlekiem i mięsem. Z ich skóry robiono buty, torby i teczki, a z kości mydło. To wiedział ze szkoły. Nie był jednak pewien, czy z tym mydłem to prawda. Jeden z kolegów z klasy, Walther Bense, pyskaty i przemądrzały twierdził, kwicząc ze śmiechu: - Najlepsze, najbardziej pieniste mydło robi się z byczych jąder. Od czasu jak moja siostra zaczęła myć się takim mydłem, to urósł jej brzuch... Z powodu takich powiedzonek Walther Bense już trzy razy o mało nie wyleciał ze szkoły. W 1943 roku poległ, jako młody podporucznik, pod Briańskiem. Kraskin rozejrzał się za jakimś miejscem dla siebie i wybrał wąską deskę, którą ktoś, nie widomo po co, przybił do węższej ściany wagonu. Można się było o nią podeprzeć tyłkiem. Nie dawało to wypoczynku, a nawet było dość męczące, ale na dłuższy dystans pozwalało odciążyć nogi, ponieważ można było przenieść ciężar ciała na pośladki. Podparł się i nawet miał wrażenie, że naprawdę siedzi, po czym zaczął obserwować krowy, które wlepiały w niego ślepia. Z zewnątrz doszedł go ponownie hałas zderzaków, zgrzyt żelaza, szczęk stalowych łańcuchów, dźwięk pneumatycznych hamulców. Gruba kolejarka znów przystąpiła do dzieła. Kiedy przechodziła obok wagonu Kraskina, słychać było, że śpiewa. Praca, choć zbyt ciężka dla kobiety, wprawiała ją w dobry humor. Kraskin ponownie odepchnął wyciągające się ku niemu krowie pyski i zastanowił się, czy nie skręcić sobie papierosa. Ponieważ jednak nie wiedział, jak krowy reagują na dym w ogóle, a na dym papierosowy w szczególności, zdusił w sobie to pragnienie i skoncentrował się na analizowaniu dochodzących go z zewnątrz dźwięków. Kiedy i to nie pomagało, wrócił wyobraźnią do swej namiętności, jaką stanowiła muzyka. Wpatrując się w czerwień wieczornego nieba odtwarzał w myślach ulubione utwory. Cud św.Graala z Opery o Parsifalu, pod batutą Toscaniniego...uwerturę do Śpiewaków Norymberskich pod kierownictwem Furtwänglera... Koncert Fortepianowy nr.1 Beethovena w wykonaniu Edwina Fischera, po batutą Bruna Waltera...sonaty Beethovena w wykonaniu Elly Neys i nocturny Chopina w wykonaniu Giesekinga...potężną 9 Symfonię Brucknera pod kierownictwem Clemensa Kraussa...Boże, jakie piękne jest życie, pomyślał Kraskin, który kiedyś nazywał się Detlev Adler i nigdy nie chciał być oficerem, natomiast zawsze chciał zostać dyrygentem. Ten muzyczny raj! Ta nieśmiertelność dźwięków! A tymczasem siedzę tu między muczącymi krowami, chcę się dostać do Moskwy i zabić Stalina. Całe światy dzielą te dwie rzeczy... Noc okryła Stupino łagodnie, jak ciepły aksamit. Coś szarpnęło pociągiem; to doczepiono lokomotywę. Kraskin usłyszał donośny gwizd. Manewrowy - niemożliwe, żeby to ciągle była ta sama gruba kobieta - odpowiedział sygnałem swojego gwizdka. Wagony potoczyły się najpierw odrobinę do przodu, potem do tyłu, cały skład zatrząsł się, to doczepiano nowe wagony, i nagle pojechali, rozpoczął się miarowy stukot kół po szynach. Moskwo, witam cię! Koła muszą toczyć się ku zwycięstwu, pisano na niemieckich wagonach. Dla mnie brzmi to inaczej: Sta-lin---Sta-lin---Sta-lin-. A jeśli będę miał szczęście, cholerne szczęście, to również: Mil-da---Mil-da---i ży-cie---ży-cie--- ży-cie... Krowy stały w wagonie ściśnięte razem, jak gdyby chciały się wzajemnie podpierać. Wzmagał się gryzący odór moczu i łajna, którego nie rozwiewał nawet pęd powietrza. Nagle Kraskin przypomniał sobie, że kiedy wybierał na kryjówkę ten właśnie wagon na, było tu, zważywszy położenie, stosunkowo czysto. Znaczy to, że po drodze z południa na północ wagony musiały być sprzątane. Spłukiwane wogą z węża pod ciśnieniem. Kraskin pomyślał, że przed Moskwą pociąg nie będzie się już zatrzymywał i nikt nie będzie mył krów. Dopiero na stacji docelowej ponownie przyjdą ludzie z wodą i oczyszczą zwierzęta, żeby nie trafiły do rzeźni zbyt umazane odchodami. Zadowolony z siebie Kraskin wcisnął się w kąt wagonu, przysiadł na wąskiej desce i próbował zasnąć. Duża krowa z nieomal ludzkim wyrazem pyska polizała go po twarzy. Roześmiał się, odsunął jej głowę na bok i powiedział uspokajająco: - Dajcie mi spać, bydlątka! Zobaczycie, jak nam dobrze pójdzie. Na froncie przychodziło spać znacznie gorzej. Podczas ataku, tamtego lata, spaliśmy idąc i człowiek budził się wpadając na maszerującego z przodu. Nogi poruszały się, krok za krokiem, ale głowa spała. Tu jest wprost komfortowo. Dobranoc, bydlątka! Zamknął oczy i w myślach nucił melodie z "Cyganerii". Scena zimowa przed urzędem celnym... Dobrze się przy tym marzyło. Muzyka ukołysała go. Obudził się, bo nagle przeszył go na wskroś ostry ból w nodze. Pociąg mnkął przez noc, jak gdyby uciekał przed czymś strasznym. Krowy stały się niespokojne, napierały na siebie, obijały się jedna o drugą, przygniatały masywnymi ciałami. Głowy trzymały uniesione, wytrzeszczały oczy. Kraskin stęknął. Krowa stojąca przed nim kopnęła go w piszczel, odchyliła potężną głowę to tyłu, niemal na plecy, wydała z siebie głuchy ryk, a z pyska zaczęła się jej sączyć ślina. Kraskin siedział jak przylepiony do ściany wagonu i nie mógł się ruszyć. Ciała zwierząt, ruchoma zwarta masa nie ustępowała nawet wtedy, kiedy z całej siły zaczął tłuc pięściami w ten mur mięsa. Mimo głośnego turkotania kół i on dosłyszał dźwięk, który wywołał niepokój wśród zwierząt: nisko nad ziemią, pod osłoną nocy, pułki radzieckich bombowców leciały na zachód. Głuchy warkot ich silników był przez pewien czas zagłuszany przez ryk zwierząt. Dla nich te dochodzące z góry, nieznane dźwięki oznaczały niebezpieczeństwo, którego nie mogły uniknąć, dopóki znajdowały się ściśnięte tu, w wagonie. Ich jedynym pragnieniem było wydostać się z tej ciasnoty, uwolnić się i uciec precz od tych obcych dźwięków. Wielka przestrzeń stanowiła dla nich osłonę, znały ją, na rozległych pastwiskach zawsze unikały niebezpieczeństwa uciekając w dal. Wolność znajdowała się poza ścianami tej klatki; czuły ją wdychając zapach łąk i lasów. Kto powiedział, że krowy są głupie? Kto badał myśli krowy, która znalazła się w niebezpieczeństwie? Kraskin stanął nagle w obliczu tego rozbudzonego żywiołu. Nad nim grzmiały pułki bombowców lecące nad ziemią tak nisko, jak gdyby zamierzały wylądować na torach kolejowych. Krowy popadły w panikę, wierzgały, waliły wokół głowami, obijały się potężnymi ciałami o ściany wagonu, niczym lawina z mięsa i kości parły, by wydostać się z tej ciasnoty na zewnątrz. - Won! - wrzeszczał Kraskin i walił na oślep wokół siebie. Trafiał pięściami w pyski, rogi, czoła, oczy, kopał miękkie ciała i twarte jak stal kości, zasłaniał twarz rękami, kiedy krowy pchały się na niego i wbijał im kolana w pachwiny i wymiona. - Won! - krzyczał. - Głupie bydlaki! To tylko samoloty! To nawet nie burza! Won! Krowy przygniotły go ciałami do ściany. Brakowało mu powietrza, młócił bezustannie po łbach, wydawał z siebie ryk, bo już nie starczało mu słów i usiłował uniknąć tej miażdżącej go masy. Do góry, myślał. Do góry, na ścianę! I pod rugiej stronie na dół. Jechać dalej na zderzaku, jakoś się uda, musi się jakoś udać, tu zgniotą mnie na ścianie jak pluskwę... Stęknął, bo nagle róg ugodził go w ramię; poczuł, jak coś ciepłego spływa w dół, jak gdyby trzymał ramię pod kranem. Krew, pomyślał. O, cholera, krwawię. Rozwaliły mi rogami ramię. Muszę się stąd wydostać...stratują mnie...zrobią ze mnie miazgę... Usiłował podskoczyć i uchwycić górny brzeg wagonu, ale krowy nie pozostawiły mu miejsca, żeby mógł wykonać skok, ich drżące ze strachu ciała przygniałaty go, otaczały go jednolitą masą. Kraskin zaczął krzyczeć, wydawał z siebie wysoki, długi krzyk. Lewa ręka zaczęła drżeć, ramię zdrętwiało, stracił w nim czucie, nie mógł nim ruszać, a krew lała się z rany, musiała być to straszna rana, nie miał odwagi jej pomacać jej, a spojrzeć na nią nie mógł, bo znajdowała się na plecach, poniżej karku. Jeszcze raz spróbował uchwycić górną, zbawczą krawędź ściany. Wsparł się nogami o grzbiet stojącej przed nim krowy; opierając się plecami o ścianę i wbijając nogi w ciało zwierzęcia, unosił się powoli do góry, jak alpinista podczas wspinaczki pokonujący górski komin... znajdował się w połowie wysokości kiedy coś nagle huknęło tuż nad głowami, jeden z bombowców musiał mieć uszkodzony silnik, z rur wydechowych wydobywały się dźwięki, niczym potężne strzały... teraz krowy straciły resztki swej ociężałości, stawały na tylnych nogach, wspinały się na siebie, wierzgały i kopały we wszystko, co stawiało opór, biły rogami wokół siebie i wydawały żałosne ryki. Kraskin runął na dno wagonu. Poślizgnął się na śliskiej, umazanej uryną i łajnem podłodze, padł na kolana i natychmiast otrzymał cios kopytem. Na pół ogłuszony usiłował jednak podnieść się, ale ciała zwierząt były wokół niego, nad nim, potężne góry mięsa, które przygniały go do dna. Znów zaczął walić pięściami, ale rozdwojone racice tratowały go, wdeptywały w gęste odchody, odpowiadał na to kopaniem, chwytał obiema rękami za nabrzmiałe wymiona, wreszcie podciągnął się z podłogi w górę, wisząc pod brzuchem dziko wierzgającej krowy jak Kozak, który wślizguje się w pełnym galopie pod brzuch swego konia i kołysze się pomiędzy jego pędzącymi nogami. Był to jednak dla Kraskina tylko odroczenie wyroku. Nowy cios powalił go na ziemię, jakieś kopyto zgniotło mu prawą dłoń. Słyszał dźwięk miażdżonych kości. Wbił zęby w lewą ręke, z bólu i rozpaczy zaczął płakać, łkanie wstrząsało jego ciałem, w które trafiały uderzenia racic, aż wreszcie zamieniło się w żałosną masę bez czucia, która pod ciałami ryczących krów zatraciła wszelki kształt, rozpłynęła się i zmieszała z uryną i łajnem. Koło piątej rano transport krów wjechał na dworzec towarowy w Moskwie. Zwierzęta dawno uspokoiły się, stały w wagonie lekko chwiejąc się i bez widocznego zaniepokojenia pozwoliły się umyć. Trzy ekipy sprzątaczy, głównie kobiet w wysokich gumowych butach, z grubymi wężami w rękach, odsunęły żelazne drzwi i puszczając wodę pod ciśnieniem spłukiwały brud z podłogi wagonów. Podeszły również do wagonu numer 27, otworzyły zamek i odsunęły drzwi. Trysnął strumień wody i gnój zaczął się powoli przewalać przez próg wagonu. W jednym z rogów ostała się zbita masa brudu. Robotnica Antonia Nikołajewna zaklęła brzydko, nazwała oporną grudę cholernym gównem i skierowała na nią silny strumień wody. Ale masa ani drgnęła, jak gdyby wrosła w podłogę. Antonia Nikołajewna udowodniła, że kobieta podczas pracy potrafi kląć nie gorzej od mężczyzn, zaczepiła węża mocno o drzwi wagonu, skierowała strumień wody na krowy i pochyliła się do wnętrza wagonu. Po chwili wydała z siebie cienki krzyk, chwyciła się rękami za głowę i łapiąc otwartymi ustami powietrze, wytrzeszczywszy oczy, pognała przed siebie. Dwa wagony dalej zwymiotowała i usiadła, jak ogłuszona, na szynach. Siergiej Andriejewicz Tarski był człowiekiem z natury wesołym. Jeśli udało mu się coś, co wcześniej wyglądało na trudne, cieszył się jak dziecko. Zaczynał gwizdać jakąś melodię i w ogóle był zdania, że wszystko w życiu jest tylko kwestią szczęścia, że to szczęście właśnie mu się przytrafiło, i że należy się nim cieszyć. Łagodne lądowanie na jednej z łąk pośród lasów w okolicach Lotoszina wprawiło go we wręcz znakomity humor. Spokojnie ukrył spadochron wykorzystując do tego celu przypadkowe wgłębienie, zasypał ziemią, a następnie wypoczywał czas jakiś leżąc na miękkiemn mchu na brzegu lasu i rozmyślając nad dalszą drogą. Z Lotoszina wąską drogą można było dotrzeć do szerokiej drogi, która z Rżewa dużym łukiem biegła na południe i koło Wnukowa łączyła się ze słynną szosą Mińsk - Witebsk - Smoleńsk - Moskwa. Była to trasa okrężna i dość niebezpieczna. Wydawało się, że lepiej jest dotrzeć najpierw do Wołokołamska i tam wsiąść do pociągu jadącego do Moskwy. Była to wprawdzie boczna trasa, ale - jak twierdziła Milda Iwanowna - uczęszczana głównie przez pociągi towarowe jadące z północnego zachodu. Przede wszystkim jednak była to trasa, którą teraz wykorzystywano do przesyłania zaopatrzenia dla nadchodzącej ofensywy radzieckiej. Dzień i noc jechały tędy na zachód pociągi z amunicją i wojskiem, nie niepokojone przez niemiecką Luftwaffe, która pojawiała się niezmiernie rzadko. Przestrzeń powietrzna nad Rosją od dawna była znów w rękach Czerwonej Floty Powietrznej...jej myśliwce przechwytujące udaremniały każdą niemiecką próbę dezorganizacji rosyjskiego zaopatrzenia. Z Göringa, niemieckiego marszałka Rzeszy, którego tak się kiedyś lękano, można się było teraz na Kremlu tylko śmiać. Wśród niemieckich pilotów trafiali się - jak uważali Rosjanie - prawdziwi bohaterowie, ale postępująca z dnia na dzień niemoc niemieckiej Luftwaffe stawała się symbolem załamania niemieckiej potęgi. Tarski zdecydował się iść piechotą do Wołokołamska i tam zaczekać na pociąg do Moskwy. Zgodnie z tym, co mówiła Miilda, trasą tą przejeżdżały również pociągi szpitalne - nie tylko specjalne wagony z ruchomymi salami operacyjnymi lub piętrowymi przymocowynymi do ściam łóżkami - ale również zwykłe wagony osobowe, w których siedzieli w miarę sprawni ranni liczący na dobre miejsce w lazarecie. Byli to najczęściej bardzo mili ludzie, bo cóż może być na wojnie piękniejszego i lepiej zapewniającego przeżycie niż postrzalik, powiedzmy w rękę lub w udo, w ramię albo w tyłek, wszędzie tam, gdzie szkody powstają niewielkie, ale wystarczająco duże, żeby można było mieć nadzieję na czyste łóżko, chętne po pomocy sanitariuszki, a przede wszystkim na miskę kaszy lub kapuśniaku, nie tak wodnistego jak w okopach. Dobrze będzie jechać z tymi ludźmi, zadowolonymi ze swych opatrzonych już ran, myślał Tarski. Nie będą o nic pytać, tylko sami będą opowiadać o swoich bohaterskich czynach i o okolicznościach zranienia, będą się zastanawiali do jakiego trafią lazaretu, i czy będzie z niego można jeździć do najbliższego miasta i tam pokazywać dziewczynom, jak szybko frontowy żołnierz potrafi spuścić spodnie. - Ja też jestem jednym z was - powie im Tarski. - Prawie weteranem. Tak jest, mam dopiero 22 lata, ale mleko spod nosa otarto mi na prypeckich bagnach. Wyniosłem stamtąd całą skórę, ale chwyciła mnie malaria. Wiecie co to jest malaria? Nie życzę wam, braciszkowie! Co oberwałeś? Postrzał w lewe udo! Szczęściarz z ciebie! A ty, przyjacielu? Odłamek prawie urwał ci prawą rękę? Wierzcie mi, mieliście szczęście! To się zagoi, to się da wyleczyć. Ale malaria pozostanie. Wpiła się w ciało jak kleszcz. Dostała się do krwi, krąży wraz z nią po organiźmie i nie sposób się jej pozbyć. Tak mi powiedzieli lekarze! - Siergieju Andriejewiczu powiedzieli i zrobili ponure miny - nasz drogi Siergieju Andriejewiczu... - Nic więcej! Ale jeśli lekarz wojskowy mówi - Mój drogi Siergieju Antonowiczu - to brzmi to tak, jak by cię już kładli do trumny. Wszystko wytrzymałem: palący żar w żyłach i zaraz potem lodowate zimno, dreszcze, chociaż leżysz zlany potem, szczękanie zębami, które brzmi jak w hiszpańskim tańcu. Znacie, towarzysze, ten hiszpański taniec? Klik-klak, klak-klak- klak, uderzają o siebie drewienka. I tak samo szczękają zęby, kiedy przychodzi atak. A potem dostajesz rozwolnienia. Kochani, to niesamowite, to wprost sensacja, co tkwi w ludzkich kiszkach, nawet kiedy się nie dostaje nic do jeszenia. Przy pierwszym ataku, wierzcie mi, nasrałem pełen kubeł. Zapadłem się w sobie, jakby mi przez tyłek wyleciały wszystkie kości. Znów naleli we mnie pełno wody, czytej wody... i od nowa, prr...prr... drugi kubeł. Towarzysze, muszę przyznać, że jest to okropne uczucie, jak człowiek tak siedzi i mówi sobie: - Teraz zasrasz się na śmierć! Zaraz wyleci z ciebie wątroba - potem śledziona - hej, czy to nie poszedł woreczek żółciowy? Nawet mózg ciągnie do dołu... Po prostu rozpuszczasz się. - Tak wygląda malaria. Nieuleczalna. Może wybuchnąć w każdej chwili, nawet teraz...trafia cię jak piorun, a człowiek jest bezradny. Zaczyna się drżeniem, potem przychodzi szczękanie zębami...Jestem prawdziwym inwalidą, chociaż wyglądam całkiem zdrowo. Ale któż zajrzy mi do środka? W przedziale nie znajdzie się nikt - założymy się? - kto nie będzie Tarskiemu współczuł i zechce męczyć go niepotrzebnymi pytaniami. I tak można będzie, w otoczeniu wpółczujących przyjaciół, dojechać do Moskwy. Ledwo wzeszło czerwonozłote słońce Tarski wyruszył w drogę do Wołokołamska. Po czetrch godzinach marszu przez pola i lasy, gdzie spotkał tylko sześć wozów drabiniastych z kobietami, którym wesoło pomachał rąką, dotarł do brzegu rzeki Lamy. Tu odpoczął, zdjął ubranie, popływał w zimnej jeszcze wodzie, wysuszył się na słońcu i zastanowił się nad dalszą drogą. Były dwie możliwości: poprzez rzekę i dalej polami łagodnym łukiem na południe do Wołokołamska, albo bezpośrednio do drogi z Rżewa. Tędy było bliżej, ale i bardziej niebezpiecznie. Tarski zerknął na słońce i znów doszedł do wniosku, że miał niesłychane szczęście. W Eberswalde, podczas wykładów von Renneberga i pamięciowych treningów Mildy wszystko wydawało się być o wiele bardziej skomplikowanie. Kiedy mówiono: polecisz nad Rosję, gdzieś tam zeskoczysz a nstępnie musisz się dostać do Moskwy - brzmiało to tak, jak gdyby chcieli cię zrzucić nad piekłem. Serce skakało do gardła i trzepotało jak ptak w klatce. A teraz jestem tutaj, leżę sobie nad brzegiem szemrzącej rzeczki, popływałem w chłodnej wodzie, przeciągam się na tej rosyjskiej ziemi, daleko na tyłach czerwonoarmijnego frontu, wystawiam brzuch do słońca, grzeję się i strach, którego najadłem się wisząc pod spadochronem, tak jest, pułkowniku von Renneberg, to był strach, został dawno strawiony i zapomniany. Nagi Rosjanin leży sobie na słońcu i zamierza pojechać do Moskwy. Jest w tym coś niezwykłego, towarzysze? Tarski pozwolił sobie na godzinkę niebiańskiego spokoju. Miał czas. Nie chodziło o to, żeby dotrzeć do Moskwy w błyskawicznym tempie; bezpieczeństwo było ważniejsze. Nie ubierał się, lecz nago ruszył brzegiem Lamy, by znaleźć miejsce, gdzie prąd nie był zbyt silny, tak żeby można było przepłynąć na drugi brzeg. Najbardziej stosowne do tego wydało się Tarskiemu miejsce, gdzie po środku znajdowała się piaszczysta łacha. Ocenił szerokość na niecałe 150 metrów, co jak na rosyjską rzekę nie jest dużo, zrobił z ubrania węzełek, paskiem od spodni przywiązał go do głowy i wszedł do wody. Nurt, zauważył to już podczas kąpieli, silniejszy był przy brzegu niż po środku, jak gdyby Lama chciała poszerzyć swe koryto i odkroić kawałek lądu. Tarski początkowo pozwolił się znosić prądowi, potem silnymi, długimi ruchami dopłynął do łachy i tu zatrzymał się. Po drugiej stronie piaskowej wydmy porwał go zdradliwy, podziemny prąd...niósł go w dół rzeki, szybciej niż by Tarski chciał, walczył więc z nim, odpychał się od wody i zmierzał wprost do drugiego brzegu. Prychając i przeklinając rzekę, która nawet tak dobremu pływakowi jak on sprawiła kłopot, chociaż kiedy patrzyło się na nią z brzegu wydawała się płynąć łagodnie, Tarski wylądował na drugim brzegu przy załomie, gdzie po wymyciu przez rzekę kawałka lądu powstała pionowa ściana. Ależ to musiał być lód - pomyślał Tarski i przeciągnął się zadowolony. Kawały kry bywają ostre jak noże, kiedy wiosną pęka lodowa pokrywa, a bryły lodu wpadają na siebie porwane przez prąd, którego nic nie jest w stanie pohamować. Rozwiązał węzełek z ubraniem, wygładził nogawki spodni i właśnie miał wciągać koszulę, kiedy tuż nad nim rozległ się suchy szczęk, a potem jakiś głos zawołał ostro: - Stoj! Tarski stanął tak jak był - z podniesionymi rękami i koszulą na głowie. Stoj...znał to. Który Rosjanin tego nie znał? Stoj - to diabelskie słowo, jeśli się na nie nie zareaguje natychmiast. Ten kto woła "Stoj!" zawsze ma rację, ma władzę, może decydować o twoim losie. Tarski sam używał go wystarczająco często, kiedy z grupą szperaczy przeczesywał gąszcz sitowia na nadprypeckich bagnach i po mistrzowsku potrafił wytropić radzieckie gniazda karabinów maszynowych. Wtedy wychodzili, ręce uniesione wysoko nad głowami, zielonoszarzy od błota, z błaganiem w oczach. Poddajemy się, germanskij. Daruj nam życie. Stoj...to w czasie wojny była granica między życiem a śmiercią. Serce Tarskiego nie biło szybciej niż przed chwilą. Błyskawicznie jednak zastanowił się, któż to może być, tam na wysokim brzegu. Jeśli by to był chłop, jakiś cywil, można by było z nim pogadać. Można by powiedzieć: - Towarzyszu, dlaczego straszysz nagiego człowieka? Nie wolno się w rzece kąpać? Spłoszyłem ci ryby! Chciałeś sobie połowić i już się cieszyłeś na tłustego pod moskiewskiego sandacza, prawda? A tymczasem co wyłazi z rzeki zamiast ryby? Nagus! No, coś takiego! Nie martw się, towarzyszu, jestem czysty. Ryby nie przestraszą się mojego potu... Tarski wciągał koszulę bardzo wolno, bo nie wiedział, jak zareaguje na to ten człowiek na górze. Kiedy pochylił się i sięgnął po spodnie surowy głos pond nim powiedział: - Nie ruszać się! Chodź na górę! - Z gołym tyłkiem? Towarzyszu, ranicie moje poczucie wstydu. Tarski odwrócił się. Wysoko na skraju zbocza stało dwóch milicjantów z pistoletami gotowymi do strzału. Okrągłe otwory luf z celownikami wyglądały okropnie, przede wszystkim kiedy się wiedziało, że nie można liczyć na litość. Milicja, pomyślał Tarski. To całkowicie zmienia sytuację. O Boże, skąd się oni tu wzięli? Jak można komuś tak zepsuć piękny, słoneczny dzień? Z milicją trzeba gadać inaczej, tu nie pomogą wykręty. Wcisnął spodnie pod pachę i wdrapał się po piaszczystym zboczu na górę. Jeden z milicjantów pomógł mu nawet na ostatnim odcinku i wciągnął do góry. Tu Tarski zobaczył, że na drodze biegnącej wzdłuż wzniesienia czeka jeep. Trzeci policjant siedział za kierownicą i śmiał się do niego. Widok człowieka nagiego od pasa w dół musiał mu się wydać zabawny. Tarski zasłoniał genitalia spodniami i spojrzał żałośnie na milicjantów. - Gdybym tylko mógł włożyć spodnie...- zapytał. - W ubraniu łatwiej się rozmawia. - Ty tu skąd? - zapytał ten, który wołał stoj. Trącił Tarskiego lufą swojego MP w bok, niezbyt mocno, ale już sam fakt, że go trącił wskazywał, że jest brutalny. Z Kijowa! - odpowiedział szybko Tarski. - Po tym jak wyparliśmy Niemców, oczyszczaliśmy miasto. Przed tym byłem w 23 pułku strzelców, do czasu aż dostałem malarii. Czy wiecie, towarzysze, co to jest malaria?...Leży sobie człowiek spokojnie w trzcinie, a tu nagle... - Dokumenty! - przerwał ten okropny człowiek i wyciągnął rękę. - Natychmiast! Tarski wygrzebał papiery z kieszeni kurtki. Były imponujące. Wojskowe zaświadczenie o zwolnieniu z całą masą stempli i podpisów. Podpisy były nieważne, i tak nikt ich nie mógł przeczytać, a poza tym każdy się może na kawałku papieru podpisać. Ale stemple! Sam stempel wystarcza za dokument, a dużo stempli to bardzo ważny dokument. Wie to każdy Rosjanin, który miał do czynienia z władzami. Ponury milicjant najpierw dokładnie przeczytał papier, potem obejrzał go pod słońce, jak gdyby na tandetnym wojennym papierze mogły się znajdować znaki wodne, następnie marszcząc czoło przyjrzał się Tarskiemu i wsadził dokumenty do kieszeni. - Dokąd? - Do Wołokołamska, towarzyszu. - Tarski czuł, że sprawa nie przejdzie gładko. - Moje papiery są w porządku, prawda, towarzyszu? Tam jest nawet stempel 1 Białoruskiego Frontu. Może to nawet podpisał sam marszałek Rokossowki? Trudno odczytać...Przez tę malarię zotałem inwalidą, nieuleczalnym. Przeczytajcie informację z lazaretu, towarzyszu... - Dlaczego pływałeś w rzece? - Milicjant wskazał końcem pistoletu maszynowego na spodnie. Tarski wziął to za zachętę do włożenia ich i nikt mu w tym nie przekodził. - Taki ładny, gorący dzień. - Tarski zapinał rozporek. - Coś mnie tak naszło. - Po co idziesz do Wołokołamska? - Tam mieszka mój wuj. Dementi Rusłanowicz Kozeboszkin. Biedny wujek, bardzo cierpi z powodu nazwiska...jak można się nazywać Kozeboszkin? Ale kto wybiera sobie gdzie i przez kogo zostanie spłodzony? Chciałbym odwiedzić tego wuja. To chyba nic nadzwyczajnego, towarzysze? - Aż z Kijowa? - powiedział ten ponury z pistoletem maszynowym. - Cały czas na piechotę? Tarski potrząsnął przecząco głową. - Kawałek pociągiem, duży kawałek drogi ciężarówką naszej dzielnej armii...trzeba umieć sobie radzić. Jak opowiem o mojej malarii, to zaraz wszędzie mam przyjaciół. - My też jesteśmy twoimi przyjaciółmi - odezwał się drugi milicjant i uśmiechnął się szeroko. - Było to pierwsze zdanie, jakie wypowiedział. Po co masz się tak uchodzić, przyjacielu. Zawieziemy cię do twojego wujaszka do Wołokołamska. Jeepem to nawet nie cała godzina drogi. Jesteśmy ci to winni, towarzyszu, skoroś taki młody a już inwalida. Jazda, właź, chętnie przywitamy się z drogim Kozeboszkinem. Tarski kiwnął głową. Nagle zrobiło mu się zimno. Pewnym krokiem podszedł do samochodu, przywitał się z kierowcą i wdrapał się na tylne siedzenie. Obrzydliwy facet, który zadawał tyle pytań, przycupnął obok i krzyknął: - Hej! Zaczęła się jazda, podczas której niemożliwością było rozmawiać. Trzeba się było mocno trzymać, żeby nie wypaść z samochodu, a na dziurach w szosie wręcz nie wylecieć w powietrze. Dopiero niedaleko Wołokołamska kierowca zwolnił i zatrzymał się przy pierwszych domach miasteczka. - Gdzie mieszka ten twój wujaszek? - zapytał siedzący obok Tarskiego milicjant zaczepnym tonem. - Ale będzie radość! - Skąd mam wiedzieć? - Tarski był całkowicie spokojny. - Odwiedzam go pierwszy raz. Dawniej zawsze przyjeżdżał do nas, do Kijowa, niski, tęgi mężczyzna, z okrągłą, prawie łysą głową. Wtedy handlował farbami, mógł to jednak zmienić... - Ale nazwiska chyba nie...? - Tak należy przypuszczać. Milicyjny patrol wjechał do miasteczka i zatrzymał się przed domem, na którym widniał znak poczty. Oczywiście, pomyślał Tarski, to najprostsze. Nie głupi, ci towarzysze. Kierownik poczty musi tu znać każdego. Nawet jakby przyszedł list do psa, który się wabi Baboczka, to napewno wiedziałby do kogo Baboczka należy. Tarski wraz z trzema milicjantami wysiadł z samochodu i wszedł do budynku. W okienku siedziała kobieta o ziemistej twarzy, z wielką ilością zmarszczek wokół ust i jadła duży, zimny ziemniak w łupinie. Mały dziś ruch, towarzysze. Ludzie w Wołokołamsku mają ciężką rękę, gdzie im tam do pisania? Jest kilku ludzi interesu - ci to przyniosą swoją pocztę dopiero nad wieczorem. Wtedy to jest ruch i wszyscy kłócą się, bo nagle każdemu spieszno. - Na? - burknęła babuszka i wsadziła sobie do pomarszczonych ust cały ziemniak. - O co chodzi? - Chodzi o człowieka nazwiskiem Dementi Rusłanowicz Kozeboszkin! -powiedział szef patrolu. - Gdzie on mieszka? - Kto? - babuszka żuła ziemniak. Ptasim ruchem wysunęła głowę do przodu. - Kozeboszkin... - Tu nie ! - Jak to? - Nie ma tu nikogo, kto nazywałby się Kozeboszkin! - Jesteście pewna? - Na czym ja siedzę? - spytała ordynarnie babuszka. - Na dupie! I to jest równie pewne, jak fakt, że nie ma u nas żadnego Kozeboszkina... Milicjanci przyglądali się Tarskiemu. Ich spojrzenia nie wróżyły nic dobrego. Mówiły: na poczcie znają wszystkich. Teraz twoja kolej, Siergieju Andriejewiczu. Wyjaśnij to tak, żeby można było uwierzyć. Nie uda ci się, to zadamy ci takie pytania, które cię przygwożdżą. Wytrzepiemy z ciebie wszystko, co ukrywasz. Więc mów, Siergieju Andrejewiczu! Tarski nie zdenerwował się. Zupełnie spokojnie rozpiął koszulę i odchylił klapkę wiszącego na piersi skórzanego woreczka. - Ojej, zapomniałem o jeszcze jednym papierku - powiedział. - Przez tę chorobę, przyjaciele, człowiek traci pamięć. Zaraz wszystko się wyjaśni. Wszyscy rozejdziemy się do domów zadowoleni. Sięgnął do woreczka i palcami wskazującym i kciukiem wydobył niewielką żelatynową kapsułkę. Pułkowniku von Renneberg, pomyślał Tarski z pewną dozą sarkazmu, odmeldowuję się. Możecie skreślić moje nazwisko. Podporucznik Dietrich Semper. A ty, mamo...dziękuję ci za wszystko, co mi w życiu dałaś. Ojcze, tobie też dzięki za wszystko... Szybko uniósł rękę i wrzucił kapsułkę o ust. W tej samej chwili zacisnął zęby i poczuł gorzki smak. Gorzkie migdały, pomyślał. Cyjanek. Śmierć w ciągu sekundy...mój Boże, jak długo trwa sekunda! Milicjanci rzucili się na niego, pociągnęli go na podłogę i krzyczeli jeden przez drugiego. - Otwórz mu mordę! - wrzeszczał któryś. - Mordę! Próbowali to zrobić, ale mięśnie żuchwowe Tarskiego były napięte do ostateczności. Zęby były zaciśnięte, jakby nigdy nie znajdowały się w dwóch oddzielnych rzędach. Milicjanci tłukli pięściami w brodę Tarskiego, aż któryś wpadł na pomysł, żeby podważyć mu zęby nożem. Słychać było jak pęka kość szczękowa, usta rozwarły się wreszcie, z gardła wydobył się zapach gorzkich migdałów... Ciało Tarskiego drgało jeszcze, nerwy działały, ale kiedy otwarto mu usta, nie żył. Babuszka za okienkiem przycupnęła i gniotła kciukiem okruchy wielkiego ziemniaka w łupinie. - A to co znowu? - wyjąkała bezradnie. - Towarzysze, kto to słyszał, żeby tak się denerwować z powodu tego, że nie mieszka u nas żaden Kozeboszkin? A potem zobaczyła wyłamaną szczękę, martwe, szeroko rozwarte oczy Tarskiego, skręcone ciało, wsadziła kciuk do ust i padła nieprzytomna. Diabli wiedzą jak, ale wiadomość, że przyjechał inspektor zawsze natychmiast rozchodzi się po wsi. Duskow nie zauważył, żeby stara wszczęła alarm, ale kiedy szukała jajek, musiała dać przez okno jakiś sygnał. Z tą chwilą we wsi rozpoczęła się gwałtowna działalność, chłopi chowali wszystko, co mogło się wydać niedozwolone i na powitanie tego surowego człowieka przezornie przygotowali patelnie, żeby usmażyć mu kawałek boczku, gdyby naszła go taka ochota. Delegacja składająca się z dwóch starych mężczyzn z ciężkim sercem powoli zmierzała do chałupy, w której akurat inspektor wyjadał z talerza resztki żółtka. Nie robił tego jak prosty chłop językiem, ale powiedział do matuszki: - Ukroj mi jeszcze kromkę chleba! - i tym kawałkiem chleba wytarł talerz do czysta, że wyglądał jak umyty pod pompą. Elegancki człowiek i do tego przy całej swojej surowości jaki ludzki. Delegacja zatrzymała się przed chałupą, jeszcze raz wygładziła zniszczone ubrania i zastukała do drzwi. Duskow wciągnął nieco głowę w ramiona i niespokojnie rozglądał się za wyjściem. Matuszka złożyła ręce i pochwaliła Boga, łaskawcę. Nadchodziły posiłki, przebywanie sam na sam z inspektorem miało się ku końcowi. - Kto to idzie? - warknął Duskow. - Pewnie ktoś z wizytą. - Odpraw ich! - Co mam powiedzieć? - Matuszka podreptała ku drzwiom i słyszała, jak z tyłu surowy inspektor stuka o stół talerzem. - Może chcą wam pomóc... - Nikt nie wie, że tu jestem. - Duskow wstał. Podszedł do okna i zobaczył stojących na zewnątrz dwóch starych mążczyzn. Nerwowo gładzili wąsy i rozmawiali szeptem. Nie byli uzbrojeni i zupełnie nie robili wrażenia, że przychodzą, żeby zadawać obcemu niewygodne pytania. -Pewnie, pewnie - bełkotała babina i zacierała ręce. - Nikt nie wie. Niech mi Bóg będzie świadkiem, że zjawiliście się tu tak cicho, jak płatek śniegu. Ale i płatek śniegu łatwo zauważyć, jeśli spadnie w środku lata... - Wpuść ich! - powiedział Duskow. Muszę być ostrożniejszy, pomyślał. Oto najlepszy dowód. Dwoje oczu nie wystarcza - trzeba się nauczyć obojgiem oczu widzieć wszystko dookoła sto razy dokładniej. Rozsiadł się za stołem, wyciągnął przed siebie nogi, rozstawiając je nieco, co miało demonstrować wyższość i przybrał ponury wyraz twarzy. Babina rozwarła drzwi i krzyknęła na zewnątrz piskliwym głosem: Witajcie! Wchodźcie! Wchodźcie! Poczciwi, dobrzy przyjaciele ... - po czym usunęła się z drogi. Obaj starcy wepchnęli się do izby, zatrzymali na progu i z lękiem wlepili oczy we wszechmocnego inspektora. Siedział tam, ze zmarszczonym czołem! Pewnie przyjechał z Moskwy, a z Zagorska to już napewno... Od razu widać. Człowiek z miasta. To jego zachowanie i ubranie. Wystarczy spojrzeć na buty i nawet skarpetki ma, szaroniebieskie. Oczywiste, że taki towarzysz musi być na ważnym stanowisku! Dwaj chłopi krótko zastanowili się, po czym wyprostowali się i podnieśli pięści w niemym pozdrowieniu. Co dobre na pierwszomajowym pochodzie i teraz nie może być złe! W żadnym wypadku nie może zaszkodzić, a zawsze robi dobre wrażenie. Czekali, co na to powie szanowny towarzysz, ale ponieważ Duskow milczał i tylko zadzierając brodę musztrował ich wzrokiem poczuli, że robi się im gorąco. - No?- spytał wreszcie. Chłopi drgnęli jak gdyby ktoś trafił ich batem w krocze. - Wszystko dla ojczyzny! - powiedział stojący po lewej stronie i uśmiechnął się nieśmiało. To brzmiało dobrze, nikomu nie można było tego wziąć za złe. Ten z prawej strony pospieszył się, żeby wykorzystać dobry nastrój i zawołał piskliwym, starczym głosem: - Zwyciężymy! Duskow skinął lekko głową. - Niczego innego od was nie oczekiwałem - powiedział, robiąc srogą minę. - Po co przyszliście? Macie jakieś propozycje? Chłopi zerknęli ku sobie i obaj jednocześnie uznali, że to dobry człowiek i że bądzie się można z nim będzie dogadać. Dzisiejsze ciężkie czasy dają się we znaki również inspektorowi, tym bardziej, że to takie odpowiedzialne stanowisko. Ile się trzeba najeździć, w ilu sąsiekach nawęszyć, czy wszystko - jak się należy - zostało odstawione, i czy nigdzie żadne cielątko nie beczy ukryte w jakiejś obórce. Musi wyliczyć, ile warzyw rośnie na polu i przekopać się przez wszystkie dokumenty wiejskiej rady leżące w obitej blachą szafie, o której Kuźma Mrychin mówi z dumą "skarbiec". - Gdybyśmy mogli w czymś pomóc...- odezwał się ten z lewej strony i podrapał się po głowie. Pomóc to pojemne określenie, można podstawić pod nie wiele znaczeń, jest to uprzejma propozycja, niezawierająca żadnych sugestii. Brzmi niezwykle życzliwie. Duskow natychmiast zorientował się w sytuacji i odprężył się wewnętrznie. - Jak chcecie pomóc? - spytał surowym tonem.- Oczekuję propozycji, towarzysze! Paskudna sprawa! Oczekuje propozycji. Trzeba to dobrze przemyśleć, bo jak się zaoferuje zbyt mało, to towarzysz inspektor poczuje się urażony i zaostrzy kontrolę - zaoferuje się zbyt dużo, to również można wywołać złe wrażenie. Acha, pomyśli inspektor, a więc są aż tak bogaci? Aż tyle sobie na bok odłożyli! Są w stanie zaproponować tyle, ile wielki sowchoz, gdzie naczalnik opływa we wszystko i nieźle może posmarować kontrolerowi. - Zadecydujcie sami, towarzyszu! - powiedział ten z prawej strony. - Wszystko, co jest w naszej mocy... - Potrzebny mi pojazd! - powiedział ponurym głosem Duskow. Chłopi wlepili w niego oczy, jakby ich opluł. Kobiecina pokiwała głową i siadła na przypiecku. Pojazd? Co on, kochani, rozumie pod pojęciem pojazd? Może traktor? Przecież wie, że traktory podstawia nam kołchoz. Tak jak wszystkie inne maszyny: kosiarki, maszyny do zbierania buraków, koparki do kartofli. Wszystko jest przecież scentralizowane, towarzyszu. - Pojazd! - ten z lewej strony pokiwał głową. - Dlaczego pojazd? - Dlaczego ? A czy ja was pytam dlaczego chowacie w ziemiankach świnie? A dlaczego u was w cudowny sposób rozmnażają się kury, chociaż w planie określono dopuszczalną liczbę kwok? Dlaczego? No! - I Duskow walnął pięścią w stół. Matuszka wciągnęła głowę w ramiona i zasapała z przejęcia. Wie po prostu wszystko, stwierdziła przygnębiona. Jak w ogóle można próbować oszwabić go? Dajcie mu, braciszkowie, ten pojazd! - Mamy tylko wóz do zwożenia buraków, przyczepę! - Chłop z prawej strony spojrzał na Duskowa, jak gdyby błagał go o darownanie życia. - Ale moglibyśmy do niego zaprząść krowę. To oczywiście dałoby się zrobić. Można by ją przywiązać sznurami. Ostatniego konia zabrali nam sześć tygodni temu. Na front, towarzyszu! Chociaż miał tylko jedno oko. Ale towarzysz oficer powiedziaŁ: - Nie bierzemy go do patrolowania, tylko do ciągnięcia wozów! - I już ich nie było. Krowa wystarczy... - Rzecz w tym, - powiedział Duskow łagodniejszym tonem, co chłopi odnotowali z zadowoleniem - że samochód, który mnie tu przywiózł musiał natychmiast wracać do Kołchugina, inny towarzysz inspektor wybierał się do Juriewa Polskiego. Tam chłopi-dranie zarżnęli trzy krowy, wcale tego nie zgłaszając! Chłopi współczująco pokiwali głowami. Biedni towarzysze, myśleli w duchu. To dopiero będzie dochodzenie! A ile krzyku! Trzy krowy na raz...Wielka to była, braciszkowie, nieostrożność! Trzeba umieć wszystko rozplanować, to wielka umiejętność i przynosząca korzyści. Tu prosiaczek, tam gąska, a jak człowiek jest całkiem pewien to i cielątko. Ale trzy dorosłe krowy na raz... - Teraz spieszy mi się do Moskwy! - powiedział Duskow głośno. Chłopi milcząc kiwali głowami. Zgadza się, przyjechał z Moskwy. Elegancki człowiek. Czym prędzej się go pozbędziemy, tym lepiej dla nas. Zaprzęgniemy do wozu najlepszą, najszybszą krowę. - Macie mnie zawieść do Aleksandrowa, na pociąg! - krzyknął Duskow i zacisnął pięści. To dobrze wyglądało i zawsze robiło należyte wrażenie. - Co wy na to? - Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, towarzyszu. Kiedy chcecie wyruszyć? - Natychmiast. Poczuli się, jakby ich kto na sto koni wsadził. Natychmiast - to znaczy, że nie będzie żadnej kontroli, że wieś zostanie oszczędzona, że stał się cud... - Zaraz wszystko zorganizujemy! - krzyknęli chórem obaj chłopi i wypadli z chałupy. Matuszka ukradkiem przeżegnała się i nadal siedząc na przypiecku milcząco wpatrywała się w Duskowa. Ten tymczasem chodził niespokojnie po izbie tam i z powrotem, wyglądał przez okno i odetchnął z ulgą, kiedy zobaczył toczący się po drodze niezwykły pojazd: przed platformą na buraki, od której odczepiono boczne klapy i którą wymoszczono dwoma starymi, mocno na brzegach wystrzępionymi materacami, żeby towarzyszowi inspektorowi było miękko i żeby nie dojechał do Aleksandrowa z otartym tyłkiem, co mogłoby niekorzystnie wpłynąć na jego niezwykłą łagodność, - a więc przed tym mokrym jeszcze od szorowania wozem dreptała wielce melancholijna, przywiązana sznurami do pojazdu, krowa. Spoglądała przed siebie smutnymi oczami i od czasu do czasu dawała wyraz swemu cierpieniu porykując żałośnie, huśtała wielkim, lecz obwisłym wymieniem i demonstracyjnie podniosła ogon, kiedy Kuźma Myrchin, przewodniczący rady wiejskiej, strzelił z bata, próbując wykrzesać z niej odrobinę więcej wigoru. Po wysłuchaniu relacji swoich dwóch wysłanników Myrchin zdecydował się sam poprowadzić wóz. Towarzysz z Moskwy okazał się człowiekiem przystępnym, któremu zależało wyłącznie na tym, żeby możliwie szybko dojechać do miasta. W drodze do Aleksandrowa można sobie będzie z nim porozmawiać i być może - na wypadek późniejszych kontroli - korzystnie do siebie nastawić. Cztery godziny trwało, zanim dotarli do dworca w Aleksandrowie. Myrchin, którego próby nawiązania rozmowy z nieskorym do pogwarek Duskowem spełzły na niczym, zdrętwiał ze strachu: dworzec był jak wymarły. Nigdzie żywej duszy, nie mówiąc już o pociągu, czy czymkolwiek, co wskazywałoby, że jest czynny. Po torach telepała się kaczka, wyskubane, wiekowe ptaszysko i stukała ostrym dziobem w podkłady. Myrchin zatrzymał krowę, otarł sobie pot z czoła i przejmująco westchnął. Co za żałosny widok! - Coś tu jest nie w porządku! - powiedział poważnie Duskow. - Czy tu był jakiś pomór? Myrchin wywrócił oczy, wysunął dolną wargę i zszedł z wozu. Coś takiego zdarza się zawsze tylko mnie, pomyślał gorzko o swym nieszczęsnym losie. Pech ciągle mnie prześladuje! Zdarzy się, że hodowane po kryjomu świnie zaczynają chorować na różycę, że tylko krzyżyk na nich postawić, mnie przydarza się to pierwszemu! Albo ta historia z Marianką! Przez dwa lata jej mąż, dzielny Jefim Gawryłowicz, uchodził za zaginionego, z pewnością ukatrupionego przez Niemców, przez dwa lata pocieszał człowiek młodą wdówkę, grzał ją w łóżeczku, użalał się nad nią...i nagle ten drań Jefim wraca, bladym świtem, kiedy jeszcze wszyscy śpią, również mała wdówka śpi w moich objęciach, pędzi przez wieś i wrzeszczy: - Gdzie ta kurwa? Udało się go zatrzymać, dopóki Marianka nie uciekła przez okno, nie pognała na pole i nie wróciła stamtąd, pracowita kobietka zaczynająca pracę o świcie, i z krzykiem radości nie rzuciła się poczciwemu Jefimowi na szyję, nie wypieściła i nie wycałowała. Potem okazało się, że jest w ciąży, a Jefim cieszy się i puszy jak paw. Szczęście w nieszczęściu, że nie bardzo potrafi liczyć... Myrchin chwycił krowę za rogi i podreptał obok wozu w kierunku pustego aleksandrowskiego dworca. Duskow nadal siedząc na materacu stwierdził, że jego plan dotarcia do Moskwy koleją w sposób ewidentny zawalił się. Na całej stacji był tylko jeden człowiek z trzema skrzynkami; pozdrowił Myrchina i Duskowa smutnym skinieniem głowy i wskazał zamknięte okienko kasy biletowej. Wisiał tam kawałek tektury, na którym zawiadowca czerwonym ołówkiem napisał: "Dziś nieczynne z powodu naprawy torów. Odjazdy tylko z Zagorska i Kołchugina". - Kto to mógł wiedzieć! - powiedział Mrychin. - Naprawa wymaga czasu, towarzysze! Niemieckie samoloty! Bombardowanie dostaw zaopatrzeniowych. A ekipy naprawcze składają się w większości z kobiet. Trzeba je podziwiać za to, co robią, ale robią to jednak wolniej. - Jeszcze raz przeczytał napis na wywieszce i wzruszył ramionami. - Nic na to nie poradzimy. Chcecie, towarzyszu, jechać do Zagorska? Z krowim zaprzęgiem nie da rady. Zdechnie nam bidulka po drodze. O, jak wywiesiła ozór...Może jest chora na serce. Duskow nie podjął dyskusji na temat krowich chorób. Podszedł do samotnego człowieka z trzema skrzynkami i przyjrzał mu się. Mężczyzny uśmiechnął się głupawo. - Jak długo już czekacie? - spytał. - Trzy dni. - Gdzie zawiadowca? - Kto go wie? Od czasu do czasu przychodzi, gdzieś telefonuje, mówi do mnie: - Brakuje im jeszcze siedemdziesięciu metrów szyn - i idzie dalej. Wczoraj wieczorem mało się nie rozpłakał. Porządny człowiek... - Tu w Aleksandrowie dostanę inny pojazd - powiedział Duskow do Myrchina. - Dziękuję wam, towarzyszu. Wy i wasza krowa dokonaliście nie lada wyczynu. Zapamiętam to sobie... Myrchin z radości dostał czkawki, uścisnął Duskowowi ręce, życzył mu wiele szczęścia i ruszył w drogę powrotną do wsi. Udany dzień, powiedział do siebie w duchu. Nie szybko zobaczymy nowego inspektora. Duskow odczekał aż krowa z wozem znikną za zakrętem ulicy i wrócił do małej, dworcowej poczekalni. Cierpliwy towarzysz siedział teraz na jednej ze skrzynek, a drugą nakrył sobie jak stół. Szykował się do zjedzenia obiadu. Miał kawałek chleba, butelkę wody, dużą cebulę, trochę kiełbasy i surowe jajko. Jajko był to prawdziwy luksus, więc też dzielny ten człowiek ogromnie uważał, żeby ani odrobina nie spadła ze skrzynki i przytrzymywał je kromką chleba. - Dziś też nie przyjedzie żaden pociąg, prawda? - spytał Duskow. - Miejmy nadzieję, że przyjedzie - odparł mężczyzna.- Osiągnięcia naszych kolektywów pracy są kolosalne! Duskow zrezygnował z dalszego prowadzenia rozmowy, zwiedził stację i w ogródku obok przybudówki otoczonej zdziczałymi krzewami spotkał mężczyznę, który z widocznym zapałem podlewał nędznie wyglądające pomidory. Miał na sobie tylko spodnie i podkoszulek, brody najwidoczniej nie golił cztery dni i w ogóle wyglądał jak ktoś, komu soki żołądkowe podchodzą do gardła. Pozdrowienie Duskowa odwzajemnił chrząknięciem i skierował strumień wody na jabłonkę. - Jak słoneczniki zaczynają rosnąć na torach, to znaczy, że będą dobre zbiory - odezwał się Duskow. Ponury facet łypnął ku niemu i zatkał kciukiem wylot gumowego węża. Woda wozprysnęła się niczym wachlarz, w którym słońce wyczarowało świetliste refleksy. - Zadzwońcie do centrali w Moskwie! - warknął kolejarz.- Wszyscy mają pretensję do mnie! A co ja na to mogę poradzić? Wypełniam moje obowiązki na stacji, ale jak żaden pociąg nie przychodzi, to żadnego nie mogę żadnego odprawić. Chyba logiczne? - Nawet bardzo. Muszę pojechać do Moskwy. - Inni też muszą. Z Zagorska! - A jak się dostać do Zagorska? - Jest na to dobry sposób. Najpierw trzeba powiedzieć prawej nodze:- Naprzód! - Potem lewej: - Naprzód! I jak się to będzie powtarzało przez kilka godzin, to się dojdzie do Zagorska. Bardzo proste! - Niesamowicie proste! Z wdzięcuności chętnie bym was ucałował! Duskow odwrócił się i ruszył ku stacji. - Idiota! - stwierdził filozoficznie nastrojony towarzysz i skierował strumień wody na kupę gnoju, na której zasiał dynię. Aleksandrowo okazało się być bardzo czystą miejscowością. Duskow przemierzył ją idąc w kierunku wsi Strunino, gdzie znajdowała się cegielnia. Z daleka widział wysoki komin, który sterczał jak igła drapiąca błękitne, letnie niebo. Kochana Milda Iwanowna - pomyślał. Wszystko, co nam wbiła do głowy, zgadza się co do joty. Człowiek chodzi po okolicy, jakby się tu urodził. Wszystko dobrze zna. Jeszcze dwieście metrów i będzie rozwidlenie drogi... I rzeczywiście było. Duskow przysiadł na przydrożnym kamieniu, otarł pot z twarzy i zaczął przyglądać się zagrodzie, którą - jak wszystkie wiejskie domy w Rosji - otaczał płot. W ogrodzie rosły wiśnie, grządki warzywne były starannie okopane, nigdzie ani odrobiny chwastów, i nawet drewniane okiennice były pomalowane i to na taki niebieski kolor, jakby ktoś ściągnął na ziemię kawałek błękitu nieba. Wszystko lśniło czystością, nawet komórka, gdzie narzędzia porządnie wisiały na ścianach. Coś takiego zwracało uwagę. To jednak, co jeszcze bardziej zainteresowało Duskowa, stało przed ogrodową furtką. Był to samochód. Prawdziwy samochód, najprawdziwszy! Oczywiście, okropnie stary model z lakierowanym na czarno nadwoziem, ale chociaż koła pokryte były grubą warstwą kurzu, wydawał się być w idealnym stanie. Miał moskiewskie numery, a na błotnikach umocowane były reflektory obciągnięte czarnymi ceratowymi pokrowcami z wyciętymi w nich wąskimi otworami. Jak u nas w Niemczech, pomyślał Duskow. Zaciemnienie, ze względu na samoloty. Zgodę na jazdę nocą dostawały tylko ważne osobistości, władze lub zakłady pracy produkujące dla celów wojennych. Kto w Aleksandrowie może być taki ważny dla wojska? Kierownik cegielni? Możliwe. Duskow zamienił sam z sobą kilka słów na ten temat, po czym, wbrew zaleceniom pułkownika von Renneberga, żeby do chwili przyjazdu do Moskwy unikać wszelkiego ryzyka, zdecydował, że w tym szczególnym przypadku ponownie spróbuje szczęścia wykorzystując swój wrodzony tupet. Podszedł do ładnego wiejskiego domu, przyjrzał się ozdobnie wyciętym krawędziom dachu, przeszedł wzdłuż płotu i zatrzymał się przy aucie. Ze zdumieniem stwierdził, że kluczyk tkwi w stacyjce. Samochód był gotów do drogi. To nieprawdopodobne szczęście, pomyślał. Ale pełnia szczęścia byłaby wtedy, gdyby takie auto z kluczykami odkrył w nocy. A jaka z niego korzyść teraz? Oczywiście, można by wskoczyć do środka, włączyć silnik i wiać. Ale dokąd udałoby się dojechać? Natychmiast ogłoszono by alarm; należało zakładać, że połączenia telefoniczne były sprawne, i że najbliższy komisariat milicji natychmiast zorganizowałby pościg. Nie było szans na dotarcie do Zagorska, nawet bocznymi drogami. - Gdyby to było w nocy - powiedział głośno Duskow. Otworzył drzwiczki, usiadł za kierownicą i przyglądał się kluczykom. Popchnąłbym samochód na luzie na sam dół i dopiero tam włączył silnik. Kto to wie ile hałasu może narobić taki stary motor? Są w życiu chwile, sekundy - czasem naprawdę nie trwa to dłużej - stanowiące kamienie graniczne losu. Są ludzie, którzy już coś takiego przeżyli. Przez mgnienie oka człowiek jest jak sparaliżowany, a potem koło życia zaczyna toczyć się dalej, ale z inną prędkością, a nawet w innym kierunku. Trudno się przed tym bronić nawet, jeśli człowiek jest w stanie rozsądnie myśleć i ten rozsądek powiada:- Nie rób tego! uciekaj! Odwróć się! Zatkaj uszy! - Ale kto słucha głosu rozsądku, kiedy zobaczy to, co wręcz poraziło siedzącego za kierownicą Duskowa. Oto otwarły się drzwi ładnego domku. Nie wyszedł z nich do ogródka żaden tłusty, spasiony na specjalnych żywnościowych przydziałach naczelnik, ale istota, na widok której serce Duskowa zaczęło walić jak młotem. Jak na kobietę była stosunkowo wysoka, ale zawdzięczała to długości smukłych nóg, stanowiących dwie trzecie jej wzrostu. Mimo ciężkich butów, które miała na stopach, Duskow dostrzegł pod kloszową, jasnoczerwoną sukienką, doskonale kształtne nogi, do których za każdym krokiem przylegał cienki materiał. Ale gdybyż to było wszystko! Każdy fragment tego ciała był arcydziełem natury, które Duskow drżąc obmacywał wzrokiem. Pełne piersi, ramiona i kołyszące się biodra, które przechodziły w łagodne, ale podniecające okrągłości pośladków, nagie ręce, którymi podczas chodzenia lekko machała - a nad tym wszystkim głowa, twarz, jakiej Duskow nigdy jeszcze nie widział. Duża, ale nie szeroka; wystające kości policzkowe i nieco skośne bardzo czarne oczy, pełne wargi i wąski, prosty nos tworzyły kompozycję wręcz doskonałą. Czarne, długie włosy związane były na karku czerwoną chustką. Podczas chodzenia jej końce powiewały wokół ramion. Była tu mowa o "chodzeniu"? Kochani, cóż za niestosowne określenie! Ona nie chodziła...sunęła sprężystym, zwinnym krokiem, jak kotka. Istota, która szła przez ogród w kierunku auta była wspaniałym zwierzęciem w ludzkiej skórze. Duskow westchnął głęboko i wyszedł z samochodu. Kobieta zatrzymała się przy furtce. Lekki wiatr owinął jej suknię wokół smukłych nóg. Duskow powstrzymywał się, żeby nie patrzyć tam, gdzie uda łączą się z tułowiem. - Zamierzaliście właśnie, towarzyszu, ukraść mi auto? - powiedziała. Jej głos miał ciemną barwę, ale nie brzmiał oskarżycielsko, nie słychać w nim było ani pretensji, ani rozdrażnienia. Duskow stanął sztywny, oblany zimnym potem - i cały zamienił się w słuch. - Tak, towarzyszko! - powiedział i własny głos zabrzmiał mu uszach obco. Było tak, jak gdyby w łagodny dźwięk wiolonczeli wdarł się nagle chrapliwy głos klarnetu. - Stanąłem bezradny wobec... - Raczej usiedliście... - Przez sześć lat w wojsku, towarzyszko, prowadziłem samochody. Co ja mówię? Prowadziłem? Kochałem je! Poczynając od wielkich ciężarówk po najlżejsze osobowe. Nie było takiego, którego nie potrafiłbym uruchomić! Ostatnio woziłem pewnego towarzysza generała, to była przyjemność. I nagle, z powodu postrzału w biodro, miałbym być tego pozbawiony? Powiedziano mi: - Leonidzie Germanowiczu, jesteście dobrym kierowcą, ale macie dziurę w biodrze i musicie ten fakt uwzględnić. Koniec z generałami. Dostaniecie nagle skurczu i wpadniecie razem z generałem do rowu. Albo na ścianę. Albo licho wie gdzie? To wręcz nie do pomyślenia, Leonidzie Germanowiczu! Zostaw kierowanie pojazdami towazyszowi bez dziury w biodrze, a sami skoncentrujcie się na chodzeniu! - Tak do mnie powiedzieli. Do mnie! Do Leonida Germanowicza Duskowa, który lepiej zna się na samochodach niż nie jeden lekarz na leczeniu! Nie wolno mi prowadzić samochodów! Jesteście w stanie to zrozumieć? Po kilku tygodniach niejeżdżenia zrobiło się ze mną źle. Zawsze, ilekroć widzę samochód, coś mnie napada! Dzika tąsknota za tym, żeby usiąść za kierownicą. Poczuć pedał gazu pod stopą! Hamulce! Dźwignię skrzyni biegów! I szum silnika...Towarzyszko, dlaczego Czajkowski nie napisał symfonii na silnik samochodowy? - Wtedy jeszcze nie było samochodów - odparł łagodny głos wiolonczeli. - To Czajkowski dużo stracił! - krzyknął Duskow z uniesieniem. - Samochód jest jak zawsze gotowa do miłości, każdym włóknem swego ciała drżąca, kochanka. Kiedy widzę samochód, to...budzi się we mnie pragnienie...Towarzyszko, może jestem psychopatą?! - Możliwe! - zaśmiała się wspaniała kobieta-zwierzę. Minęła furtkę i postukała Duskowa palcem w czoło. Wydało mu się, że każde dotknięcie jest maleńkim palącym ukłuciem. - Zaraz to ustalimy - powiedziała tym samym ciepłym tonem. - Macie fatalnego pecha, towarzyszu. Jestem lekarką. Duskow roześmiał się uszczęśliwiony. Niech cię uściskam, z niczym nie porównywalna, cudowna Rosjo, pomyślał. Jest lekarką! Stąd to specjalne pozwolenie na samochód. Z moskiewskimi numerami. Coż ona robi w Aleksandrowie?! Jeśli zabierze mnie ze sobą do Moskwy, biednego czerwonoarmistę z przestrzelonym biodrem, zbzikowanego na punkcie samochodów, to jeszcze dziś wieczorem jestem na Placu Czerwonym i znikam w tłumie milionów Moskwiczan. - Mam się rozebrać? - spytał. Jej oczy były tak wielkie i tak błyszczące, że przez chwilę zastanowił, czy ona ich codziennie rano nie myje? Taki blask uzyskuje się tylko dzięki stałemu polerowaniu. Ale nawet jego ordynans, Hans Briszliszky, który ustawicznie czyścił mu buty do konnej jazdy, nie potrafił osiągnąć takiego połysku. A przy tym kapitan Venno baron von Baldenow miał zawsze najlepiej wypolerowane buty w całym pułku! Kapitan von Baldenow? Pamiętaj, idioto: Jesteś Duskow, szewc z Kazania, zwolniony z Armii Czerwonej z powodu postrzału w biodro i z powodu choroby płuc skierowany do pracy na stanowisku manewrowego...Ze względu na świeże powietrze! Obecnie w drodze do Moskwy, w celu zgłoszenia się w centrali. Jak trafiłeś do Aleksandrowa? To oczywiście wymaga wyjaśnienia, towarzyszko... - Nie zwykłam badać na środku ulicy. - Miękki głos przywrócił Duskowa do rzeczywistości. - Jeśli w samochodzie będzie lepiej... powiedział Duskow i uśmiechnął się lekko. - Albo tam, u was w gabinecie? - i wskazał na ładny wiejski dom. Nie było na nim ani wizytówki lekarza, ani nawet znaku Czerwonego Krzyża. Żadnej wskazówki, że tu mieszka doktór. Acha, pomyślał Duskow, odwiedza pacjenta w domu. - Czy to ciężki przypadek? - spytał. - Wy? Nie! Poza tym to nie jest mój dom. - Dlatego właśnie pytam: Czy tam, w tym domu, to ciężki przypadek? - Nie! - powiedziała przyglądając mu się badawczo. - To dom moich rodziców. Odwiedzałam matkę. - Jakie to szczęście mieć matkę... - Wy już nie macie? - Nie straszcie mnie. Oczywiście mam mateczkę. Właśnie mówię, jakie to szczęście! - Istotnie, jesteście idiotą! - powiedziała miękko. Jej spojrzenie nabrało surowszego wyrazu. - Strasznym idiotą! - Jestem tego samego zdania! Zabierzecie mnie z sobą do lecznicy? - Pracuję w Moskwie. W Klinice Botkina. Jestem chirurgiem... - Co to, to nie! - Duskow obronnym gestem wyciągnął przed siebie obie ręce. Cofnął się o krok i zaczął przewracać oczami. - Dziura w biodrze mi wystarczy! Nie życzę sobie, żeby towarzyszka mi jeszcze coś wycinała... Klinika Botkina, myślał szybko. Nieco oddalona od centrum, w pobliżu wielkiego stadionu Dynama. Szosa Leningradzka dzieli ten rozległy teren na dwie części. W miejscu gdzie 1 ulica Botkina dochodzi do 2 ulicy Botkina znajduje się ogromny kompleks szpitalny. Jeden z największych na świecie. Do dworca Białoruskiego będzie stamtąd na piechotę jakieś piętnaście minut, a potem kilka kroków w lewo i jest się na ulicy Leśnej. W domu pod numerem 19 mieszka Milda Iwanowna, nasz pierwszy cel. Mildo Iwanowno, co z ciebie za wspaniała dziewczyna...Jakże inna jest ta tutaj, nie do opisania! - To dobrze! - powiedział Duskow. Lekarka spojrzała na niego zdumiona. - Co dobrze? - Pracujecie, towarzyszko, w kolektywie. Zanim przyjmą człowieka do kliniki Botkina, trzeba najpierw przejść przez różne oddziały i dopiero wtedy powiedzą: Zostajesz, jest dla ciebie miejsce! - To jest właśnie dobre, towarzyszko. Nie wpadnę tak szybko w wasze ręce! I to działa na mnie bardzo uspokajająco! Lekarka nic nie odpowiedziała, wyminęła Duskowa i otworzyła drzwiczki samochodu. Przez ramię rzuciła: - Nazywacie się Duskow. W Aleksandrowie nie mieszka nikt o tym nazwisku. Skąd się tu wzięliście? Pytanie, na które Deskow czekał, i na które był przygotowany. Podszedł do lekarki tak blisko, że poczuł lekki zapach lizolu, idący od jej sukni,co wskazywało, że suknię tę nosiła w szpitalu, pod służbowym kitlem, i przytrzymał jej drzwi, jak kierowca, pomagający wsiąść swoim państwu do samochodu. - Jestem z Kazania... - To daleko zabłądziliście. Usiadła za kierownicą i chwyciła ją obiema dłońmi. Miała długie, wąskie palce pasujące do jej długich, szczupłych nóg. Wszystko w niej jest świetnie dopasowane, pomyślał Duskow. Takimi rękoma powinna fantastycznie grać na fortepianie. - Gracie, towarzyszko, na fortepianie? - spytał. - Tak! - Spojrzała na niego zdumiona. Po raz pierwszy jej oczy nie przypominały lśniących kawałków obsydianu, ale była w nich głębia. - Jak wpadliście na to? - Wasze ręce. Z łatwością obejmują trzy oktawy. - Co wy o tym wiecie? Chcecie powiedzieć, że potraficie również grać na fortepianie? - Taki biedny idiota jak ja, towarzyszko, ma za sobą dość burzliwe życie. Mój ojciec jest w Kazaniu kolejarzem, moja matka tyra w pralni, gdzie pierze się głównie brudy z obozów pracy. Siostra jest już wdową, jej mąż, Nikita Iwanowicz, był porządnym, pracowitym człowiekiem, ale niestety pił bez przerwy i całkowicie zniszczył sobie wątrobę. Ja byłem jedynym synem, o wiele za mądrym dla tej całej rodziny, miałem studiować, u pewnego trumniarza w Nowo Rabińsku - tam mieszkamy, pod Kazaniem - uczyłem się gry na fortepianie i w wieku dwunastu lat przygrywałem leżącym na marach nieboszczykom, jeśli ktoś życzył sobie bardziej uroczystego pogrzebu. Najczęciej grałem: " Jak smutno brzmi dźwięk dzwonów..." Umarli nie mogli protestować, a Awdiej Jefimowicz, handlarz trumnami, uważał, że to piękne i czasem nawet uronił prawdziwą łzę, szczególnie kiedy na koniec wstawiałem tremolo. - Przestańcie! - powiedziała lekarka. - Mówicie dużo i głupio. - Ale tak było, towarzyszko! Byłem bardzo zdolny. Ale nie zbadane są wyroki losu. Ani nie zostałem pianistą, ani nie poszedłem na studia -wyuczyłem się na szewca. Los to sprawił. Wuj, brat matki, zmarł zostawiając warsztat szewski. Kto miał go przejąć? Ja, oczywiście! Tak zadecydowała rodzina. Skończyła się muzyka - ale nauczyłem się machać młotkiem do taktu; jeśli zelówka ma się dobrze trzymać musi być przybijana do taktu. Powiedziałem sobie: jesteś muzykalny, umiesz pracować młotkiem - zrób z tym coś! I tak zostałem doboszem w miejskiej orkiestrze! - Wsiadajcie! - powiedziała lekarka. - Już! Nie patrzcie tak błagalnie! Wracam do Moskwy, możecie zabrać się ze mną! Swój życiorys możecie mi opowiedzieć po drodze, o ile do Moskwy uda się wam go skończyć. Duskow obiegł samochód dookoła, szybkim ruchem otworzył drzwi i wślizgnął się na siedzenie. Udało się. Droga do Moskwy była otwarta. W Rosji trzeba umieć gadać. Gadać, robiąc szum jak wodospad. Kto dużo i szybko mówi tego słuchają i nie zadają mu pytań. Każdy znajdzie czas, żeby wysłuchać dobrej anegdoty, czas i serce. Lekarka ruszyła. Silnik zawył, samochód skoczył do przodu i zakosami posuwał się po drodze. Duskow mocno uchwycił się deski rozdzielczej. - Ojej! - krzyknął. - Ojej! Za dużo gazu! Biegi wyskakują jak z katapulty! Kierownica ma za duży luz, a amortyzatory jęczą... - Ale jedziemy - powiedziała nieco podniesionym głosem. - Jeśli chcecie sunąć po szosie jak po stole, to jedźcie do Ameryki. Tam są podobno takie samochody, że człowiek nie czuje, że jedzie! - Tu jest Rosja i prawie czwarty rok wojny! Zatrzymała samochód po środku drogi wylotowej do Zagorska i zmierzyła Duskowa badawczym spojrzeniem. - Potraficie lepiej? - Och, wszyscy święci...jeśli tylko mi pozwolicie! Naprawdę mogę poprowadzić? Z moją dziurą w biodrze? Zdarzają się jeszcze na tym świecie cuda. Wysiedli, zamienili się miejscami i wcisnęli się w wytarte siedzenia. Duskow chwycił kierownicę - pieszczotliwie gładził stare drewno. - Tak mógłbym pieścić własną żonę - powiedział z przejęciem. Grał swoją rolę po mistrzowsku. - Jedźcie już! - Było to powiedziane głośno. Duskow umiarkowanie dodał gazu, łagodnie włączył bieg i gładko ruszył do przodu. Lekarka przyglądała mu się z boku. - Więc... Po co jedziecie do Moskwy? Duskow opowiedział. Brzmiało to dobrze, przekonująco i nie wymagało dodatkowych pytań. Natomiast samochód zachowywał się jak znarowiony koń, który z minuty na minutę coraz bardziej wierzga i na koniec dostaje drgawek. Duskow poklepał kierownicę i przybrał zamyśloną minę. - Coś jest nie w porządku z jednym cylindrem, a może nawet z dwoma. Zaraz wam to wyjaśnię. Z cylindrami jestem zżyty od dzieciństwa. Jako muzykowi podczas pogrzebów - szczególnie podczas pogrzebów bogaczy - aż się w oczach kręciło od cylindrów. A potem pokochałem samochody, ale tu cylindry wyglądają zupełnie inaczej... - Jeśli dalej będziecie tak pletli, to wyrzucę was z samochodu. Leonidzie Germanowiczu! - Chciałem wam tylko wytłumaczyć... Jechali dalej w milczeniu, aż niedaleko przed wsią Krasnozawodsk silnik wydał z siebie głuche, prawie zwierzęce stęknięcie i zamilkł. Duskow zadrżał, wyłączył kluczykiem stacyjkę i zaczął dmuchać na ręce, jakby je sparzył. - Co teraz? - zapytał. Lekarka wysoka, szczupła i bajecznie piękna siedziała obok niego i wpatrywała się w szosę, nad którą wisiało drgające od żaru powietrze. - Co się dzieje? - odpowiedziała pytaniem. - Zdechł silnik, towarzyszko! Chciałoby się zagrać " Jak smutno brzmi dźwięk dzwonu" ...! - Idiota - stwierdziła ponownie, otworzyła drzwiczki, wyskoczyła z samochodu, podbiegła do maski i podniosła ją. Natychmiast rozszedł się silny odór rozpalonej stali. Przerażona cofnęła się do tyłu i zaczęła wycierać ręce o swe wspaniałe uda. Duskow również wysiadł i zatrzasnął klapę. - Źle mi to wygląda - powiedział. - Nie muszę patrzeć, czuję. Jak u was w szpitalu. Gdzie jest krytyczna sytuacja, tam śmierdzi. - Mam specprzydział nr. 1! Dostanę nowy silnik! - Tu? - Duskow zrobił szeroki ruch ręką. - Bóg wprawdzie kocha Rosjan, ale czy ześle z nieba silnik...? - Zamknijcie się! - To brzmiało zupełnie inaczej. W ciepłym głosie pojawił się metaliczny ton. Acha, ona potrafi i tak, pomyślał Duskow. Płynie przez szpital jak anioł, ale jak jest zła, to potrafi warknąć na pacjenta, co prowadzi do oszczędności lekarstw, ponieważ taki ofuknięty leży już cicho i spokojnie w łóżku. - Idziemy do wsi. - Do Krasnozawodska? - Tak! - spojrzała na niego zdumiona. - Skąd to wiecie? To był błąd, przemknęło Duskowowi przez myśl. To nie powinno się zdarzyć. Ma pan rację, pułkowniku von Renneberg! Pamiętać o drobiazgach. Taki przeoczony drobiazd potrafi zmienić wszystko. - Tam, towarzyszko, był kierunkowskaz - powiedział. - Do Krasnozawodska. Mam dobrą pamięć do nazw. Wyjaśnienie to zadowoliło ją, walnęła pięścią w maskę samochodu, jakby wymierzała silnikowi karę i wielkimi krokami ruszyła drogą w dół. Duskow patrzył za nią. Pośladki poruszały się za każdym krokiem w sposób zapierający mu dech w piersiach, długie włosy spadły na plecy, a suknia wydymała się na jej szczupłych nogach. Co za kobieta! Naturze, która pozwala kwitnąć orchideom i migotać w słońcu rajskim ptakom, trzeba być wdzięcznym za to, że od czasu do czasu i ludzi obdarowuje pięknem. Dogonił ją, nachylił się ku niej i powiedział: - Czy to nie zbyt lekkomyślnie, zostawiać cały bagaż w samochodzie? - Tu nikt nie kradnie! Nie wszyscy pochodzą z Kazania! - Dziękuję! Nie zrozumieliśmy się, towarzyszko! Nie chciałem nic ukraść. Chciałem się tylko zaspokoić seksualnie. Kiedy widzę samochód... Stanęła w miejscu, a jej oczy miotały błyskawice. - Skończcie z tym wreszcie, Leonidzie Germanowiczu! Dlaczego usiłujecie zaimponować mi mówieniem idiotyzmów?! - Potrafię też chodzić na rękach - powiedział cicho. - Byłem najlepszym zawodnikiem w klasie. Żądajcie, czego tylko chcecie, towarzyszko. Chciałbym zrobić coś, co się wam będzie podobało. - To przestańcie gadać! Duskow skinął głową, trzepnął się dłonią w usta i na migi pokazał, że koniec z mówieniem. Lekarka pokręciła głową i ruszyła przed siebie. Minęło blisko pół godziny zanim w Krasnozawodsku ustalono, kto powinien zająć się reperacją samochodu: kowal czy kołodziej. Ostatecznie doszli do porozumienia, że w tak poważnej sytuacji obie grupy zawodowe powinny znaleźć zatrudnienie i przyciągnęli auto do wsi zaprzęgając do niego dwie krowy. Kowal zapeniał, że będzie dla niego zaszczytem gościć o siebie podróżnych, wskazał im pokój z ogromym, własnej roboty łożem i zostawił ich samych. Lekarka przysiadła na brzegu łóżka i mocno związała włosy czerwoną chustką. - Dlaczego stoicie? - zapytała Duskowa. - Wybaczcie, a co mam robić? - Poszukać sobie innej kwatery. - Tak jest! Duskow wyszedł z pokoju obszedł dom trzy razy dookoła i wrócił spowrotem. W tym czasie kowal zdążył przynieść kubeł wody, w którym lekarka myła właśnie ręce. Duskow stanął przy oknie i przyglądał się jej smutnym wzrokiem. - Będę musiał spać w kuźni - powiedział. - Dlaczego? - spojrzała zdziwiona, wycierając dłonie w czysty ręcznik. - Bardzo lękliwi, ci mieszkańcy Krasnozawodska! Nikt nie chce wpuścić do łóżka samotnego, obcego mężczyzny! Trudno się dziwić. Większość kobitek żyje samotnie, mężczyźni na froncie, a staruszkowie nie stanowią żadnej ochrony. I nagle pojawia się taki zręczny kawaler jak i ja i pyta: - Znajdzie się u was miejsce dla mnie? - Co byście, towarzyszko, odpowiedzieli? Ano właśnie! Jedna kobieta to mi nawet pogroziła kijem od szczotki i nawymyślała od sprośnych capów! - Do wieczora wiele się wyjaśni! - lekarka rzuciła ręcznik i wyszła do dużej izby. W rogu, przy piecu kuchennym, stała Lipa, żona kowala i gotowała szczi, gęstą zupę z kiszonej kapusty. Czuć było kwasem, ale na wsi zapach ten zawsze zapowiada dobre jedzenie. Samochód okazał kompletnym wrakiem. Ujawniło się to w chwili, gdy Duskow wraz z kowalem i kołodziejem zajrzeli do silnika. Dźwignią, z pomocą której kowal stawiał czasem na nogi chore krowy i konie, ponieważ pełnił we wsi również obowiązki weterynarza, wydostali motor z samochodu i ustawili na drewnianych kobyłkach. Spoczywał tam, czarny, umazany olejem, wrogi, a zgromadzeni wokół niego mieszkańcy wsi przyglądali mu się jak poronionemu płodowi, po raz pierwszy w życiu rozkoszując się widokiem wymontowanego silnika. Duskow odkręcił głowicę i odsłonił cylindy. Dwa z nich były porysowane, a pierścienie całe w strzępach. Doprawdy cud, że ten samochód w ogóle dojechał do Aleksandrowa. Lekarka rozmawiała w tym czasie przez jedyny telefon we wsi, również należący do kowala, z Moskwą, zakłócając spokój kilku urzędnikom. Rzecz której należy, o ile to możliwe, unikać, ponieważ urzędnicy są zawsze przeciążeni pracą i zawaleni specjalnymi zleceniami. - Nowy silnik mogą przysłać nie prędzej niż za tydzień! - powiedziała po zakończeniu rozmowy. Była wściekła, spoglądała na brudny motor z wyrazem obrzydzenia i chodziła nerwowo po kuźni tam i spowrotem. Duskow umazany olejem, nagi do pasa, z czarnymi od smaru rękami, siedział obok silnika i palił paierosa, którym poczęstował go kowal. - Drugiego samochodu nie dostanę! Musimy dostać się do Zagorska i stamtąd pociągiem do Moskwy. Do Zagorska możemy dojechać traktorem albo na rowerze! Na jednym rowerze! Wy musielibyście jechać, a ja za wami na bagażniku! Wykluczone! A więc traktorem! Wielkie nieba, jak wy wyglądacie! Czy w ogóle będzie można was domyć?! Z tym był pewien kłopot. Duskow usiadł w drewnianej balii wypełnionej mydlinami, wyszorował się ostrą szczotką, aż skóra nabrała barwy ostrej czerwieni, zawinął się w końską derkę, na szczęście właśnie upraną, tak że nie śmierdziała starą szkapą i ułożył się w ogromnym łóżku. Kiedy lekarka weszła do pokoju spojrzał na nią zmęczonym wzrokiem i ziewnął. - Rozgrzałem się - powiedział zadowolony. - I jestem czysty jak świeżo wykąpane niemowlę. Chcecie zobaczyć, towarzyszko lekarko? - Wynoście się z mojego łóżka! - jej głos znowu przybrał ciemną barwę i zabrzmiał jak wiolonczela. - Chyba mam gorączkę! To pewnie influenza epidemica... - Co?- nachyliła się ku niemu. - A może to Hypomnesia... Wpatrywała się w niego bez słowa, po czym usiadła na brzegu łóżka i złożyła ręce na łonie. Duskow zamknął oczy - zazdrościł tym dłoniom. - Kim wy właściwie jesteście? - spytała łagodnie. - Tylko nie wyjeżdżajcie mi znowu z tym waszym szewcem z Kazania! - W kieszeni kurtki jest mój dowód. Dlaczego miałbym kłamać? - Co szewc może wiedzieć o hypomnezji? - Przeszedłem również przeszkolenie na pomocnika sanitariusza, towarzyszko. - Duskow ponownie otworzył oczy spojrzał niewinnym wzrokiem na pochyloną nad nim wzburzoną twarz lekarki. - Tak zadecydował handlarz trumnami. Gra na fortepianie i anatomia - to było dla niego najważniejsze. Iluż ludzi umiera na siedząco! Nie mamy o tym pojęcia! Siedzą sobie w fotelu i nagle oddają ducha. I zamiast ich natychmiast położyć na łóżku - rodzina zostawia ich siedzących! A potem przychodzimy my i mamy ich równo i prosto ułożyć w trumnie! Nie można ich przecież złożyć do grobu ze zgiętymi nogami. Cóż więc robimy? Jesteśmy zmuszeni wyłamać im kolana. Staw kolanowy. Ale nasz trumniarz nigdy nie powiedział do mnie staw kolanowy, zawsze mówił elegancko, bo był eleganckim człowiekiem, articulatio genus! Bardzo mi się to spodobało, kupiłem sobie słownik medyczny i nauczyłem się na pamięć wielu określeń. Na przykład Spermatorrohe... - Świntuch! - powiedziała lekarka i podniosła się. - Wynocha z łóżka! Odwróciła się do okna, czekała, aż Duskow wyjdzie z łoża i owinięty w wełnianą derkę usiądzie na fotelu. Trzy semestry medycyny były coś warte. Uniwersytet w Greifswaldzie. Wesoły żywot, gdzie się dużo piło i sporo używało. Dziewczyny jako żywe podręczniki anatomiczne. Praktyka ginekologiczna w pozycji horyzontalnej. Aż do chwili, kiedy rodzina Baldenowów w majątku Neu-Nomme zadecydowała, że najstarszy syn Venno powinien zostać nie lekarzem, lecz oficerem. Ze względu na tradycję. Żegnaj na zawsze, piękny Greifswaldzie, z dziewczętami o śniadej skórze, witaj mundurze. Baldenow musi uszanować tradycję! A teraz nazywa się Duskow, Leonid Germanowicz, i zamierza właśnie zdobyć najpiękniejszą kobietę świata... - Gotowe! - powiedział. - Uzgodniłem z kowalem, że rzuci mi wiązkę słomy w kuźni... Kiwnęła głową, przyjrzała mu się, nagle podeszła bliżej i przyłożyła mu dłoń do czoła. Wydało mu się, że przeszył go prąd elektryczny, a serce zaczęło walić, jak gdyby za chwilę miał nastąpić zawał. - Nie macie gorączki! - powiedziała dobitnie. - Ależ tak. Nagły atak... Zawahała się wciąż jeszcze trzymając ręką na jego czole, a potem zamachnęła się i wymierzyła mu siarczysty policzek. Następnie bez słowa opuściła pokój. Duskow był uszczęśliwiony. Przerwał otaczający ją niewidoczny pancerz. Po kolacji, na którą dostali pierogi nadziewane kapustą i domowej roboty kwas, stanęli milcząco w pokoju unikając spojrzenia na łóżko. Kowal zapalił im trzy świece - żadnej słomy przy kowadle lekarka nie zauważyła. - Ostatecznie mamy wojnę! - powiedziała wreszcie. - Tak - potwierdził ostrożnie Duskow, w obawie, żeby jej nie sprowokować. - Nie mamy wyboru, trzeba iść na ustępstwa. Dawniejsze normy straciły ważność. Więc dobrze - podzielimy się łóżkiem. Jest wystarczająco szerokie. Położę między nami krzesło! Jeśli spróbujecie je przesunąć albo ominąć, dostaniecie pod żebro. Mam go przy sobie nóż. Pożyczyłam od kowala. Ma dwa ostrza ostre jak brzytwa. - Padam ze zmęczenia - skłamał Duskow i usiadł na brzegu po swojej stronie łóżka. Głodnym wzrokiem przyglądał się lekarce jak wciąga krzesło na łóżko i układa dokładnie po środku. - Kiedy śpię na plecach to chrapię... - Chrapiecie? - To dziedziczne! Mój ojciec chrapał jak elektryczna piła! - To tylko jedna noc! - Położyła się, kompletnie ubrana i zdmuchnąła świecę obok siebie. Zapadła ciemność. Mimo otwartego okna w pokoju było gorąco. Ogarniającej ich nocnej ciszy nie przerywało nawet senne poszczekiwanie wioskowych kundli. Duskow przekręcił głowę na bok i zaczął przyglądać się krzesłu. Cztery nogi były jak kolce wyrastające z muru nie do pokonania. - Wcale nie chrapiecie! - odezwała się nagle. - Może to z powodu hypomnezji? Wcale nie chce mi się spać. Towarzyszko... - Nazywam się Anna Iwanowna Pleskina... Duskow odetchnął głęboko. - Jesteście zamężna? - Pleskin zginął od razu w 1941 roku, podczas niemieckiego ataku na naszą granicę z Polską. - Serdecznie współczuję. - Dziękuję - powiedziała krótko. - Piekielnie gorąca noc, Anno Iwanowno. Ta sukienka musi was oblepiać jak guma. Dlaczego jej nie zdejmiecie? Jest ciemno, a ja śpię po drugiej stronie krzesła. - Jest uszyta z cienkiego materiału. - Wstała jednak i Duskow słyszał jak szeleści materiał, jak zdejmuje sukienkę, a potem jak kładzie się spowrotem do łóżka. Starał się wyobrazić sobie jej ciało: idealne proporcje i gładką lekko opaloną skórę. - Interesujecie się medycyną? - spytała nagle. - Wszystkim się interesuję. Jestem niedoszłym intelektualistą. - Musicie się zgłosić na kolei? - Takie mam skierowanie. Praca zakładzie w ważnym z punktu widzenia wojska. - Szpital też jest ważny z punktu widzenia wojska. - Tak by należało sądzić. - Mogłabym zaproponować, żeby przyjęli was do Szpitala Botkina jako asystenta pielęgniarza. W tak wielkim szpitalu znajdzie dla was jakieś zajęcie. Zgodzilibyście się? Serce Duskowa zaczęło się tłuc w piersiach, aż do bólu. - Taki idiota, jak ja, Anno Iwanowno? - zapytał. Przycisnął głowę do krzesła. Po drugiej stronie ukazała się jej cudowna twarz. Dzieliła ich tylko szerokość siedzenia. Na dole i na górze sterczały cztery nogi mebla... ale zatraciły swą obronną funkcję. - Ile macie lat ? - spytała. - Dwadzieścia osiem, Anno Iwanowno. - A ja dwadzieścia siedem. - Śpijcie dobrze, Leonidzie Iwanowiczu. I zapomnijcie o hypomnezji. - Tak jest! - Duskow wyciągnął dłoń poprzez krzesło. Uniosła rękę i trzepnęła go po palcach. - Tu jest granica! Zachowujcie się przyzwoicie. Następnego ranka, bardzo wcześnie, wyruszyli traktorem w drogę do Zagorska, żeby złapać pierwszy pociąg do Moskwy. Paweł Fiodorowicz Sassonow dotarł do szosy prowadzącej z Riazania przez Kołomną do Moskwy. Była to ruchliwa trasa, którą dzień i noc przetaczały się całe kolumny ciężarówek i wojskowego zaopatrzenia jadące do stolicy. Pojedyńczy człowiek nie zwracał na siebie najmniejszej uwagi, również taki, który stojąc na skraju szosy, machał ręką i uprzejmie pytał, czy nie zechciano by go zabrać ze sobą. Lądowanie koło Jegorowska było tak łatwe, że Sassonow zastanawiał się, dlaczego niemiecki wywiad nie zrzucił na zaplecze więcej grup sabotażowych, żeby jeszcze bardziej dokuczyć Rosjanom. Grupa specjalistów, dobrze rozstawionych, operujących w pojedynkę, ponieważ pojedyńczy człowiek zwraca na siebie mniej uwagi, mogłaby zdezorganizować i sparaliżować cały transport zaopatrzeniowy. Sassonow rozmyślał nad tym, podczas gdy jednocześnie zakopywał spadochron pod stromym zboczem potoku, mył się w leniwie płynącej wodzie i ponownie sprawdzał, czy nie zostawił po sobie żadnych śladów. Po przerwie na papierosa, na którą pozwolił sobie, pragnąc by wyciszyło się nagromadzone w nim napięcie - niech mi nikt nie mówi, że podczas takiej akcji nerwy nie napinają się jak postronki, pomyślał - ruszył ku głównej szosie. Opis trasy przygotowany przez Mildę Iwanownę rozwijał mu się przed oczami jak nić ze szpulki: po lewej stronie miejscowość Jegoriewsk, po prawej wieś Jiński Pogost; obie miejscowości oddzielał las, przez który należało przejść, a następnie przekroczyć linię kolejową Riazań - Moskwa, żeby dotrzeć do Moskwy na południe od Winogradowa. Potem znów minął mieszany las i jakieś pola, żeby niedaleko maleńkiej wioski Starnikowo, liczącej zaledwie dziewięć domów, dotrzeć do szerokiej szosy, pierwszego celu na trasie do Moskwy. Sassonowowi wszystko szło jak po maśle. Podczas wędrówki nikogo nie spotkał, omijał z daleka samotne oosady jak Kładkowo, koło Knobejewa gładko przeszedł tory kolejowe i wkroczył na podmokły, bezpieczny teren na pónoc od Maraszkina, gdzie rzeka Moskwa wylewa się ze swego koryta, tworzy martwe odnogi, piaszczyste łachy, wysepki i minidżungle z turzycy, trzciny i skołtunionych wierzbowych zarośli. Tu Sassonow zmienił swój pierwotny plan i zamiast iść na północ do promu w Winogradowie kazał się przewieźć do Marchugina, pomalowaną na niebiesko krypą, wiekowemu rybakowi stawiającemu wśród przybrzeżnego sitowia rząd wędek. Za usługę dał staremu, który o nic nie pytał, dwadzieścia kopiejek, podzielił się z nim pajdą chleba i kawałkiem twardego sera, wypoczął nieco i powędrował dalej, do Starnikowa. Teraz stał na skraju szerokiej szosy, obserwował natężony ruch samochodów ciężarowych, liczył transporty amunicji i stwierdził, że w ciągu dwudziestu minut przejechały obok niego dwie baterie ciężkiej artylerii i batalion strzelców z azjatyckiej części Rosji. Pomiędzy nimi sunęły ciężkie transportery ze sprzętem, głównie samochodami amerykańskiej produkcji. Pomoc zza oceanu funkcjonowała znakomicie, widać to było nawet tu, w pobliżu Moskwy. A nam się marzy zwycięstwo, myślał Sassonow. Z naszymi wykrwawionymi dywizjami, z czołgami bez paliwa, z przemysłem zbrojeniowym, który każdgo dnia rozsypuje się pod bombami, z naszą Luftwaffe, która wydaje się składać już tylko z grubego Meiera, dawniej Göringa, z wodzem Adolfem Hitlerem, który nie chce uwierzyć, że ktoś jest w stanie pokonać niemieckiego żołnierza, a już napewno nie Rosjanie, chociaż z bezmiernych przestrzeni swego kraju ściągają rezerwy, od których liczebności kręci się w głowie. Mój Boże, i mimo tego chcemy wygrać tę wojnę. Przy pomocy jednej jedynej, karkołomnej akcji: zamachu na Stalina! Nie ma takiego szaleństwa, które w czasie wojny nie mogłoby odegrać decydującej roli... Stał na poboczu ruchliwej szosy i czekał, a kiedy nadjechała cywilna ciężarówka dał znak ręką. Z szoferki wychylił się kierowca i krzyknął: - Nie mogę się zatrzymać. Zwolnię trochę, towarzyszu, a ty wskakuj od tyłu! Sassonow wspiął się na samochód pełen ocynkowanych kubłów. Wcisnął się między grzechoczący ładunek, podkulił nogi i usiadł zadowolony. Ciężarówkę z wiadrami przepuści każda kontrola. Nie można ich przecież zjeść - a głównym zmartwieniem milicji był fakt, że z każdego transportu żywności część ładunku tajemniczy sposób znikała. Podejrzewano, że tak zwani "skoczkowie" dawali susa do wnętrza, podczas jazdy wyrzucali na zewnątrz skrzynki i kartony i nie zauważeni przez kierowcę wyskakiwali. A któż będzie wyrzucał na drogę wiadra? Sassonow bezpiecznie, choć niewygodnie wśród kiwających się i brzęczących stosów wiader, dotarł do przedmieścia Moskwy zwanego Pierowo i gdy tylko zazgrzytały hamulce wyskoczył z samochodu. Para kierowców - stary mężczyzna i kobieta w męskim typie o twardej, kanciastej twarzy i krótko obciętych włosach, ubrana w niebieski roboczy strój - powitała Sassonowa jak przyjaciela dopytując się jak minęła mu podróż. - Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma - zacytował Sassonow ludową mądrość. Dziękuję, towarzysze. Czy to Pierowo? Bo tam właśnie mam sprawę do załatwienia! Czy można trafić lepiej niż ja i zostać podwiezionym pod same drzwi? Słyszeliście może o kombinacie stalowym "Maksym Gorki"? - Znajdziecie jakoś! - odpowiedziała kobieta schrypniętym głosem. Kobinat nie szpilka. My już tu rozładowujemy nasz samochód. Sassonow pożegnał się, opuścił ogromny magazyn, na którego rampie właśnie się znajdowali i spokojnie ruszył do miasta. Stało tu wiele nowych budynków, jak gdyby nigdy nie było wojny, lub jakby dawno się skończyła. Pełno było też domów w surowym stanie, wszędzie obracały się gruszki do mieszania cementu, a na rusztowaniach kręciło się mnóstwo robotników, przeważnie kobiet. Dźwigały cegły i worki z cementem, mieszały beton i stojąc na wielkich wysokościach murowały ściany. Trafić do kombinatu nie było trudno. Sassonow z bezpiecznej odległości przyglądał się budynkowi administracyjnemu i przygotowywał się do wykonania decydującego kroku. Była czwarta po południu. Był zmęczony, wędrówka przez lasy i mokradła wyczerpała go. Czuł przemożną chęć, by położyć się i zasnąć. Nie wszystko na raz! - pomyślał. Lepiej najpierw wypocząć, znaleźć jakąś kwaterę i wyspać się, wypocząć. Pułkowniku von Renneberg, łatwo wam mówić : - Zapomnijcie o nerwach! Sassonow potarł oczy. Pułkownik von Renneberg mówił również: - Skąpcie sobie czasu! Pamiętajcie zawsze, ilu waszych frontowych towarzyszy ginie w każdej, straconej przez was chwili bezczynności! Im szybciej wyeliminujecie Stalina, tym więcej ludzi uratujecie! To może brzmi zbyt prosto, wręcz prymitywnie. Ale każda minuta spokoju na froncie jest wiele warta! Panowie, myślcie szerszymi kategoriami... Sassonow oderwał sią o ściany i przeszedł szeroką ulicę dzielącą go od kombinatu stalowego "Maksym Gorki". W kieszeni miał skierowanie absolutnie bez zarzutu. Inżynier budowy maszyn Paweł Fiodorowicz Sassonow, po zwolnieniu z Armii Czerwonej, ma obowiązek zgłosić się w kombinacie. Podczas gdy wszyscy inni zrzuceni na spadochronach mieli wolną rękę w wyborze zajęcia, pułkownik von Renneberg, chciał zapewnić szefowi Dzikich gęsi bezpieczne miejsce pracy. Stąd miał on w spokoju kierować całą akcją. Sassonow miał być drugim biegunem operacji; pierwszy, Milda Iwanowna, była punktem zbiorczym dla pozostałych dziewięciu. Z chwilą nawiązania przez nich kontaktu Sassonow miał przejąć proces decyzyjny o całej dalszej działalności. W budynku administracyjnym Sassonow natknął się na portiera, który siedział w otwartej kabinie i kontrolował wszystkich wchodzących. Ruchem dłoni przywołał Sassonowa, zmierzył go wzrokiem i stwierdził, że nie wygląda on na robotnika. - Dokąd? - burknął ponury mężczyzna o nazwisku Anton Michajłycz Uklejkin. Nosił niebieską czapkę z czerwoną gwiazdą i bardzo był z niej dumny. - Do towarzysza dyrektora - powiedział uprzejmie Sassonow. - A nie od razu do Stalina? - burknął Uklejkin i aż poczerwieniał ze złości. - Jeszcze nie. Może później! Jestem inżynier Sassonow. Muszę się zobaczyć z szefem kadr, natychmiast. On na mnie czeka! Wystarczy? - Trzecie piętro, pokój numer 339 .- Uklejkin spojrzał w górę i nacisnął swą piękną czapkę głębiej na czoło. Dlaczego te uczone paniczyki zaraz muszą tak krzyczeć. Wszyscy jesteśmy komunistami, braćmi, towarzyszami w robotniczo- chłopskim państwie. Ale wara podejść do nich zbyt blisko. - Dziękuję - powiedział uprzejmie Sassonow. Uklejkin kiwnął głową zdziwiony takim szacunkiem dla proletariusza i obserwował Sassonowa jak szedł do windy, jak wsiadał do otwartej kabiny i znikał w górze. W pokoju 339 mieścił się sekretariat szefa kadr. Rosyjski kombinat stalowy nie stanowił tu żadnego wyjątku: droga do kierownictwa prowadzi zawsze przez sekretariat. A tam, przy maszynie do pisania siedzi - jak wszędzie - albo ładna, albo brzydka dziewczyna. Z długoletniego doświadczenia wynika: im bardziej niepozorna sekretarka, tym czujniejsza żona szefa! Szef kadr kombinatu stalowego "Maksym Gorki" musiał być kawalerem. Jego sekretarka pomimo wojennych braków zaopatrzeniowych używała do pielęgnacji swych blond włosów lokówek i preparatów rozjaśniających, a nawet, w czwartym roku wojny, miała umalowane usta, co już było zupełnie niesamowite. Sassonow przywitał się z nią niezwykle uprzejmie i wymienił swoje nazwisko. - Liza Nikołajewna - odpowiedziała. A raczej zaświergotała jak ptaszek. - Czy mógłbym rozmwiać z twoim bardzo zapracowanym szefem, Lizo? - Zwrócił się do niej Sassonow. - Jestem nowym inżynierem przysłanym tu przez dowództwo 1 Frontu Białoruskiego. Marszałek Rokossowski osobiście uścisnął mi dłoń! Liza Nikołajewna spojrzała na niego promiennie, rozchyliła czerwone usteczka , wstała i kołysząc biodrami zniknęła w pokoju obok. Sassonowa doszły odgłosy rozmowy, zaczął szykować się do własnego występu. Biła od niego pewność siebie. Papiery miał bez zarzutu. Usiane pieczęciami i podpisami. Coś takiego nawet szef kadr w kombinacie stalowyn rzadko ogląda. Liza wróciła do sekretariatu i zostawiając otwarte drzwi skinęła na niego. Przewracała okrągłymi niebieskimi oczami jak lalka. - Proszę wejść, Pawle Fiodorowiczu. Sassonow pewnym krokiem wkroczył do gabinetu szefa kadr. Ale ten nie był sam...przy oknie stał jeszcze jeden mężczyzna i patrzył na wchodzącego. Widok tego człowieka na chwilę sparaliżował Sassonowa. Przerażenie było tak wielkie, zaskoczenie tak nagłe, że Sassonow zawahał się w progu. Po chwili jednak szok minął, przybysz wszedł do środka wyjmując jednocześnie papiery z kieszeni. Świat jest żałośnie mały, pomyślał. Czy nie można było wybrać dla niego innego miejsca, tylko akurat Pierowo?! Innego miejsca niż administracja "Maksyma Gorkiego"? Dlaczego właśnie dzisiaj ten człowiek musiał stać przy oknie? Dlaczego musieliśmy się znów spotkać, Makarze Prokofiewiczu Kutuzow?! Na jedną krótką chwilę ich spojrzenia spotkały się i każdy z nich poczuł w sercu coś na kształt ukłucia. Sassonow położył na biurku swoje papiery. Szef kadr rzucił tylko na nie okien, najwyraźniej pozostając pod wrażeniem wielkiej ilości pieczątek. - Cieszymy się, że przyjechaliście do nas, Pawle Fiodorowiczu! - powiedział i wskazał mu krzesło. - Jestem Oleg Abramowicz Omelkow, a to nasz drugi dyrektor techniczny Makar Prokofiewicz Kutuzow. Będzie pan pracował w jego wydziale... - Nie! - powiedział twardo Kutuzow. Odszedł od okna i wpatrywał sią w Sassonowa ze zmarszczonymi brwiami. Więc to jednak on, pomyślał Sassonow i poczuł przenikający go lodowaty dreszcz. Miałem przeczucie. Poszukać łóżka i przespać się. Nie wszystko na raz! Jutro Kutuzow nie stałby tu przy oknie. Skąpienie sobie czasu nie zawsze wychodzi na dobre. Niemiecka pracowitość jest przeciwieństwem rosyjskiego stosunku do czasu! Dziś powinienem raczej zachować się jak Rosjanin, umieć czekać... Sassonow stał za oparciem krzesła. Omielkow urażony spojrzał na Kutuzowa i milcząc popokręcił głową. Zaraz minie mu to zdziwienie, pomyślał Sassonow. Koledzy, odmeldowuję się. Kapitanie von Baldenow - nie, Leonidzie Germanowiczu Duskow - teraz wy przejmujecie dowodzenie! Niech wam się wiedzie, chłopcy...lepiej niż mnie! A gdy kiedyś zapytasz o mnie mój synku, Williamie Heiko, i nikt nie będzie potrafił powiedzieć o mnie nic konkretnego, to niech ci serce podpowie, że twój ojciec zginął w najbardziej niezwykłej akcji w tej wojnie! - Skąd pan przybywa, baronie von Labitz! - spytał Kutuzow z wyraźną przyjemnością zwracając się do niego po niemiecku. Mówił twardo, jak wszyscy Rosjanie, ale bezbłędnie pod względem gramatyki i budowy zdań. Omielkow przyglądał się obu mężczyznom z głupią miną, po czym ciężko opadł na twardy fotel stojący za biurkiem. - Czy ja zwariowałem? - wyjąkał. Sassonow nie odpowiadał. Wiedział, że nadszedł kres. Szybkim ruchem wyszarpnął z kieszeni żelatynową kapsułkę, ale Kutuzow był szybszy, doskoczył i podbił mu rękę, po czym chwycił ją i brutalnie wykręcił do tyłu. Sassonowowi nabrzmiały żyły na czole, nie wydał jednak z siebie jęku, ani nie puścił kapsułki, przeciwnie, jeszcze mocniej zacisnął pięść, kiedy Kutuzow w ostatecznej determinacji ugryzł go w dłoń. - Co wy wyprawiacie?! - krzyknął Omielko oburzony. Makarze Prokofjewiczu, czyście zwariowali?! Kapsułka pękła w zaciśniętej pięści Sassonowa. Po pokoju rozszedł się przenikliwy zapach gorzkich migdałów. Kutuzow rozwarł szczęki, jeszcze raz szarpnął Sassonowa za rękę, wykręcił ją w stawie barkowym i uderzył go szczęką w głowę. Dopiero wtedy dłoń rozwarła się i kilka kropel spadło na podłogę. Zapach migdałów nasilił się. Kutuzow podbiegł do okna, otworzył je i przyjrzał się Sassonowowi. Ten tymczasem zwisał bezwładnie z krzesła, nie mając siły by podnieść rękę i zlizać resztki kwasu pruskiego. Należy wątpić, czy ich działanie byłoby śmiertelne. - Oleg Abramowicz, wezwijcie NKWD! - krzyknął Kutuzow przytrzymując Sassonowa, który usiłował zerwać się z miejsca. - To jest niemiecki oficer! Bodo von Labitz! Dobrze go znam! Mieli w Args fabrykę, byłem tam kreślarzem, dopóki mnie nie wyrzucili! Rozdawałem komunistyczne ulotki, chcieli mnie wsadzić do obozu koncentracyjnego, ale udało mi się uciec! - Niemiecki...- Omielko westchnął, przełknął ślinę i z niedowierzaniem przyglądał się Sassonowowi. Nagle dotarło do jego świadomości, że właśnie w jego kombinacie zdarzyło się coś niesamowitego, że teraz NKWD wywróci całą fabrykę do góry nogami, i być może znajdzie jeszcze jakichś szpiegów. Trudno sobie wyobrazić, co przy okazji odkryje. Każdy ma coś na sumieniu, a im wyższe stanowisko, tym więcej. - Co za świnia! - powiedział Omielko z głębi serca. Zerwał się z miejsca, obiegł biurko dookoła i wymierzył Sossonowowi trzy ciosy pięścią w nos. Skóra pękła, z chrzęstem złamała się kość nosowa, buchnęła krew, i zalewając usta i podbródek ściekała po szyi na koszulę. - NKWD! - wrzasnął z wściekłością Kutuzow.- Oleg Abramowicz, nie zatłuczcie go. Będzie nam potrzebny! Czuję, że będzie można z niego wiele wydobyć! Zrezygnowali z ogłoszenia alarmu w całej fabryce, zostawili zakrwawionego Sassonowa na krześle i podczas gdy Omielko telefonował do centrali NKWD w Moskwie, żeby od razu na samej górze zyskać dobrą opinię, Kutuzow stał przed Sassonowem i pilnował, żeby ten nie sprawił jakiejś niespodzianki. Mógłby na przykład wyskoczyć przez okno. Sassonow siedział spokojnie. Wybita ręka przestała boleć i zdrętwiała. Spuchł mu nos, musiał oddychać przez usta i od czasu do czasu lewą dłonią ocierał krew. NKWD. Wiedział co go czeka, ale wiedział również, że musi jakoś uniknąć przesłuchań. Sposób ich prowadzenia był dobrze znany. Nikt nie jest takim bohaterem, żeby znieść to w milczeniu. Gdzieś, w drodze do Moskwy, albo w celi, musi trafić się jakaś okazja do nadrobienia wpadki z kapsułką cyjanku. Kto chce się zabić, zawsze znajdzie jakiś sposób. Więc jednak dotrę do Moskwy, pomyślał z gorzkim sarkazmem, podczas gdy czerwony jak burak Omielko wymyślał mu, a Kutuzow z całej siły przytrzymywał go za ramiona, jakby Sassonow mógł się im jeszcze przeciwstawić. Ciekawe jak poszło pozostałej dziewiątce? To jest jak w tej dziecinnej piosence, której nauczyłem się od babci, z domu hrabiny Hachburg: Dziesięciu małych murzynków...I pozostało dziewięciu...A może nawet mniej? Omielko miotał się po pokoju, pełen obaw, że NKWD mogłoby odkryć, że kilka ton stali zostało wymienionych na żywność. Był to cały łańcuszek wymian, zaczynający się w firmie budowlanej, której potrzebna była stał zbrojeniowa, a kończący w kołchozie budującym właśnie nowy silos. W sekretariacie Liza Nikołajewna siedziała przerażona przy maszynie do pisania, zupełnie nie rozumiejąc, co się dzieje. Ten sympatyczny Paweł Fiodorowicz okazał się niemieckim szpiegiem? Faszystowskim oficerem? Któż byłby to w stanie to pojąć?! W moskiewskiej centrali NKWD meldunek z Pierowa przyjęto z niezrozumiałym spokojem. Omielko dziwił się obojętności towarzyszy. Jakiś znudzony głos powiedział: - Dobrze! Poślemy do was samochód. Co z tym Niemcem? Leci mu krew? To dobrze. Macie go gdzie zamknąć? Co? Chcecie go zostawić go u siebie w pokoju? Też dobrze! Trzymajcie wszystko w tajemnicy! Nikomu żadnych informacji! Zanim przyjechały dwa samochody z funkcjonariuszami NKWD upłynęły trzy godziny. Trzy nieskończenie długie godziny, podczas których Omielko zachrypł od krzyku, groził Sassonowowi najstraszniejszymi karami, lub też kopał go - nie był w stanie się powstrzymać - w kość piszczelową, co przecież nie mogło spowodować śmierci. Kutuzow musiał mu z detalami opowiedzieć, co się kiedyś w Args wydarzyło. - Acha!- i - Ocho! - krzyczał na zmianę Omielko. - To on taki?! Von i zu jak bojar! Wyzyskiwacz? Jeden z rasy panów, którym trzeba było lizać buty! - Towarzysze z Moskwy jeszcze dadzą ci łupnia! Cienko będziesz śpiewał! - Czego tu u nas szukasz? Skąd wziąłeś te papiery? jak zdobyłeś stempel 1 Frontu Rosyjskiego? Od kiedy włóczysz się po Rosji?! Sassonow nie odpowiadał. Czuł, że wywichnięta ręka obumiera mu, poczynając od palców. Szarpnięcie musiało zakleszczyć jakiś nerw albo naczynia krwionośne; Sassonow nie wiedział, czy to możliwe, ale miał wrażenie jak gdyby jego prawa ręka nie należała do reszty ciała. Większą część czasu siedział z zamkniętymi oczami. Kiedy je otwierał widział przez sobą twarz Kutuzowa, który zimnym wzrokiem śledził każdy ruch Sassonowa. Odetchnął z ulgą, kiedy ludzie z Moskwy weszli do pokoju i otoczyli go. Szansa na szybką śmierć zwiększyła się. Mężczyzna, który przedstawił się jako major oparł się o biurko i najpierw zapoznał się ze znakomitymi papierami Sassonowa. Potem przyjrzał się zgniecionej kapsułce z cyjankiem, którą Kutuzow położył na skrawku papieru, ostrożnie powąchał ją i odsunął na bok. - Jest pan oficerem? - spytał po rosyjsku. Sassonow spojrzał na niego zamglonym wzrokiem. -Tak. - Nazwisko? Podawanie w obecności Kutuzowa fałszywych danych nie miało najmniejszego sensu. - Bodo von Labitz - powiedział. - Stopień służbowy? - Major. - Jaka jednostka? Sassonow milczał. Major NKWD poczekał chwilę, potem wzruszył ramionami, i czego Omelko nie był w stanie zrozumieć, nadal zachowując się uprzejmie. - Jak dotarł pan do Pierowa? - pytał dalej.- Jakie ma pan zadanie? Dlaczego miał pan pracować właśnie w tym kombinacie? Omielko jęczał boleśnie, okazując w ten sposób swoje oburzenie. - Jest pan członkiem niemieckiej Abwehry!? Czy to zadanie zlecił panu Canaris? Sassonow milczał. Odchylił głowę na plecy i uporczywie patrzył w sufit. Teraz powinno mu się poderżnąć gardło, myślał Omielko wprost oszalały z wściekłości. Akurat dobrze siedzi... O, jak prowokująco porusza grdyką! Major NKWD wydawał się nie oczekiwać od Sassonowa odpowiedzi. Niemal przyjacielsko skinął mu głową i chyba byłby rozczarowany, gdyby coś od niego usłyszał. W Moskwie mają doświadczenie z takimi przypadkami; takich ludzi trzeba rozłupać, jak orzech kokosowy. Tylko wtedy można się dostać do kokosowego mleka, kiedy się rozbije łupinę. Metody przesłuchiwania doprowadzono w NKWD do perfekcji. Istnieje gdzieś granica wytrzymałości najtwardszych nawet ludzi, kiedy cierpienie staje się nie do zniesienia i każde słowo odsłaniające prawdę przybliża chwilę wyzwolenia. - Proszę z nami! - powiedział uprzejmie major NKWD do Sassonowa. - I niech pan nie podejmuje próby ucieczki. To nie zapewni panu szybkiej śmierci. Będziemy strzelali tylko w nogi. Jak pan widzi znamy mentalność naszych przeciwników. Może pan iść? - Tak.- Sassonow podniósł się z krzesła. Kiedy się zachwiał enkawudzista podtrzymał go. Wywichnięta ręka nie obumarła, niewysłowiony ból przeszył mu bark. - Moja ręka - powiedział jakby usprawiedliwiając się. - Lekarz zajmie się panem. Ale dopiero w Moskwie. - Wytrzymam! - powiedział Sassonow. Zatoczył się w kierunku drzwi. Wsparł się na ramieniu enkawudzisty i zwrócił głowę w kierunku Kutuzowa. - Miałem pecha, Makarze Prokofiewiczu... - Był to mój obowiązek wobec ojczyzny! - Nikt nie robi panu wyrzutów. Trzeba umieć przegrywać. - Całe Niemcy przegrają! - powiedział głośno Kutuzow. - Pokonamy Niemcy. Zniszczymy je tak, żeby już nigdy nie mogły zakłócić pokoju na ziemi! Już nigdy nie będzie istniało niemieckie wojsko. - Co za marzenia! Świat bez wojska! Ludzkość żyjąca w pokoju! Kutuzow, ja tego nie dożyję, ale może wy tak. Obawiam się, że następne pokolenia będą równie jak my niepoprawne i równie jak my opanowane manią niszczenia! Nic się nie zmieni! Masy zawsze dadzą się komuś uwieść i zniszczą każdy zalążek ładu. Człowiek z natury swej jest niepoprawny i skłonny do ulegania wpływom... - Daj mu w mordę! - wrzasnął wychodzący ze skóry Omielko. - On obraża nasze jeszcze nie narodzone dzieci! Sassonow opuścił biuro, minął bladą Lizę Nikołajewnę, która na jego widok zaczęła pochlipywać i na dole wsiadł do samochodu NKWD. Anton Michajłycz Uklejkin, portier, wyskoczył ze swej kabiny i zaczął krzyczeć na cały głos: - Od razu wiedziałem! Poznałem się na nim! Ale kto by mnie słuchał? Jestem przecież tylko zwykłym proletariuszem...! Major odepchnął go na bok jak ogromnego insekta; Uklejkin poślizgnął się, zdołał się jednak oprzeć o ścianę i splunął z całej siły. W moskiewskiej centrali NKWD, narożnym, ponurym budynku z klasycystyczną fasadą, najpierw zaprowadzono Sassonowa do czegoś w rodzaju gabinetu lekarskiego. Ponieważ w piwnicach siedziała nieznana bliżej liczba więźniów, których wymyślne samookleczenia, stosowane celem uniknięcia dalszych przesłuchań, dostarczały personelowi ustawicznych niespodzianek, zorganizowamo coś na wzór pogotowia medycznego. Tego dnia pełnił tam dyżur tylko sanitariusz. Obejrzał rękę Sassonowa, uśmiechnął się i szarpnął. Sassonow aż zazgrzytał zębami... ból rozsadzał mu czaszkę, paraliżował go, w oczach pojawiły się wszystkie gwiazdy. Lecz nagle poczuł, że znów ma rękę, że może poruszać palcami i obracać ramieniem w stawie barkowym. Chwycił ramię dłonią, przycisnął do boku i oddychał ciężko. Major stojący za Sassonowem powiedział uprzejmie: - Jewsiej jest w takich sprawach mistrzem. Przed wojną był masażystą sportowym. Krótki ból i wszystko znów jest na swoim miejscu! - Może pan chodzić? - Tak. Sassonow rozejrzał się. Tu się nie uda, pomyślał. Za dużo ludzi dookoła. Nie ma miejsca na rozbieg. A pokryta glazurą ściana idealnie by się do tego nadawała...pochylić głowę i z rozpędu, całą masą ciała...tego żadna czaszka nie wytrzyma. Może uda się przeciąć tętnice i cicho, spokojnie wykrawić się. Piękna, łagodna śmierć; czuje się najpierw zmęczenie, a potem odpływa się w niebyt... Pojechali windą na czwarte piętro, przeszli długim, wyłożonym chodnikiem korytarzem i weszli do pokoju, który jak na rosyjskie stosunki był urządzony wręcz luksusowo. Oprócz biurka było tam kilka, ustawionych wokół stołu foteli pokrytych obiciem ze sztucznej skóry. Nad biurkiem wisiał portret Stalina. Generalissimus uśmiechał się po ojcowsku i promieniał życzliwością. Sassonow rzucił na niego szybkie spojrzenie. Przede mną jesteś już bezpieczny, pomyślał. Ale dziewięciu innych krąży wokół ciebie. Jeśli jeszcze żyją... Drzwi zamknęły się. Oprócz Sassonowa do pokoju wszedł jeszcze tylko major. Stanął na baczność i służbiście zasalutował. Z fotela stojącego w rogu podniósł się mężczyzna i zgniótł papierosa w szklanej popielniczce. Był średniego wzrostu, krępy, z prostymi ramionami i krótko przyciętymi, lekko siwiejącymi włosami. Miał na sobie oliwkowy mundur z szerokimi naramiennikami, a na piersiach podwójny rząd odznaczeń. Przez kilka sekund, milcząc, mierzył wzrokiem człowieka w umazanej krwią koszuli, po czym wyszedł zza okrągłego stołu i obciągnął mundur. - Igor Władimirowicz Smolka - powiedział. Jego głos miał przyjemną, ciemną barwę, nie wyczuwało się w nim też ukrytej groźby. - Paweł Fiodorowicz Sassonow, panie pułkowniku. A więc to on, pomyślał Sassonow. Przypomniała mu się lekcja z Mildą Iwanowną. Struktura NKWD, a zwłaszcza radzieckiego kontrwywiadu, przeciwnika niemieckiej Abwehry dowodzonej przez admirała Canarisa. Padło wtedy również nazwisko Smolki, a Milda Iwanowna powiedziała: - Nie ma potrzeby zapamiętywać go. Nigdy nie będziecie mieli kontaktu z tym człowiekiem, bo jeśli dostaniecie się w ręce NKWD, musicie wybrać wariant II a. II a...to była kapsułka z cyjankiem. Teoria i praktyka, Mildo Iwanowno, pomyślał Sassonow. - Za wszelką cenę musicie uniknąć aresztowania! - powiedział pułkownik von Renneberg. - Zdekonspirowanie was oznacza zawsze wariant II a...W ten sposób skrócicie tylko radziecką procedurę! Łatwo powiedzieć. Sassonow dokładnie przyglądał się Smolce. Uprzejme zachowanie, wzajemne przedstawienie się sobie nie zmieniało faktu, że najbliższe godziny zamienią się w drogę przez piekło. - Sassonow? - Nie woli pan mówić hrabia von Labitz? - spytał Smolka. Wskazał miejsce na fotelu. Podczas gdy radziecki major ciągle jeszcze stał przy drzwiach Sassonow i Smolka zasiedli naprzeciw siebie. Pułkownik uprzejmie podał przez stół paczkę papierosów. Sassonow wziął jednego, po czym pochylił się ku płonącej zapałce, którą podawał mu Smolka. - Postanowił pan nie odpowiadać na pytania! - powiedział Smolka trzymając wysoko płomyk. Kiedy Sassonow zaciągnął się papierosem zdmuchnął zapałkę i zaczął się przyglądać spalonemu, czarnemu drewienku, jak gdyby było to dzieło sztuki. - Nie będziemy na ten temat dyskutować. Na pana miejscu też milczałbym jak ryba. Tak się mówi, prawda? Porównanie to jest jednak błędne: ryby nie są nieme! Mogą wydawać dźwięki. Istnieje mowa delfinów. - Delfiny nie są rybami, panie pułkowniku. - Sassonow uśmiechnął się uprzejmie. - Należą do grupy wielorybów zębatych i tym samym są morskimi ssakami. - Punkt dla pana, majorze von Labitz. - Smolka złamał zapałkę. - Ale istnieje kur. Bez wątpienia ryba, z rodziny głowaczowatych, należy do ostropłetwców. Kury wydają głos, a nawet potrafią chodzić na trzech pierwszych kolcach swoich płetw piersiowych. - Punkt dla pana, pułkowniku Smolka. - Sassonow łapczywie zaciągał się papierosem i powoli wypuszczał dym, żeby możliwie najbardziej przedłużyć przyjemność palenia. Bał się, że może to być może jego ostatni papieros w życiu. Nie po to przywieziono go do Moskwy, żeby z zastępcą szefa radzieckiego kontrwywiadu rozmawiał o gatunkach ryb. Igor Władimirowicz wydawał się być odmiennego zdania. Rozsiadł się wygodnie w fotelu i dał popis swej zdumiewającej wiedzy z dziedziny ichtiologii. - Niech pan pomyśli o węgorzach, majorze von Labitz. Bardzo interesujące zwierzęta - powiedział tonem towarzyskiej rozmowy. - Wiadomo, że ich nerwy potrafią emitować bodźce elektryczne. Można je nawet zmierzyć. Jeśli taką rybę podrażnić prądem elektrycznym zachodzą zadziwiające reakcje. I to jest właśnie to, o czym mówimy: ryby nie są nieme. - Pułkownik Smolka zerknął ku Sassonowowi, jakby właśnie opowiedział "męski" dowcip. - Zakładam, że zrozumieliśmy się! Sassonow kiwnął głową. Znów przypomniała mu się pewna uwaga zrobiona przez Mildę Iwanownę: - Pułkownik Smolka uchodzi za jednego z najinteligentniejszych ludzi tajnych służb. Bardzo lubi niekonwencjonalne metody śledztwa. Dla niego nie istnieje granica wytrzymałości. Smolka, rozparty wygodnie w fotelu, zupełnie nie robił takiego wrażenia. Założył nogę na nogę, jak to robią mężczyźni siedzący w kawiarni na bulwarze i przyglądający się z ironią spacerowiczom. - Może jednak dojdziemy do porozumienia? - zapytał uprzejmie. Sassonow przecząco pokręcił głową. - Apeluję do pana oficerskiego honoru - powiedział. - Poważnie? - Uważa pan to za żart? - Wobec kogo ma pan zobowiązania? Wobec Adolfa Hitlera? To byłby niezły dowcip. Niemiecki oficer traktuje poważnie szaleńca? - Złożyłem przysięgę, że będę bronić ojczyzny. - I to właśnie pan robi? To przecież Niemcy napadły na Rosję a nie odwrotnie. Nie broniliście własnego kraju, tylko chcieliście podbijać inne! Teraz oczywiście, kiedy Rosja zwycięża, kiedy niemieckie dywizje wykrwawiają się, kiedy pędzimy was przed sobą jak stado baranów, teraz oczywiście musicie ich bronić! Ale pan ochrania tylko zbrodniczy reżim, nic ponad to. Jak pan to łączy ze swym oficerskim honorem? Stał się pan pomocnikiem zbrodniarza, który sprowadził nieszczęście na cały świat! I proszę nie mówić o posłuszeństwie! Dotarł pan - jeszcze dowiemy się w jaki sposób - do Pierowa, przebrany za Rosjanina, ze znakomitymi papierami, żeby wykonać specjalne zadanie. Pan nam nie powie jakie, wiem to. Nie zdradzi nam pan żadnych nazwisk, ani zleceniodawców, ani swoich kontaktów. Ale niech nas pan nie traktuje jak durniów, którzy uwierzą, że wędruje pan po naszym kraju sam jeden. - Pułkownik Smolka strząsnął popiół z papierosa. - Mam rację, prawda? - Bez komentarzy - powiedział spokojnie Sassonow. - Niemiecka moralność zawsze wprawia mnie w bezgraniczne zdumienie. - Smolka zmienił ułożenie nóg i wyprostował kanty spodni. - Prześwietlimy pana, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Nie wiem dlaczego, majorze von Labitz - ale poczułem do pana sympatię. Proszę, niech mnie pan nie zmusza, do wysłania pana do piwnic na trzecim poziomie... Sassonow wzruszył zamionami. Jesteś szczwanym lisem, Igorze Władimirowiczu, pomyślał. Była to elegancko wyrażona, śmiertelna groźba. Trzeci poziom piwnic NKWD to brzmi jak przedpiekle . Ostatni przystanek... - Może pan skrócić tę procedurę, panie pułkowniku - powiedział Sassonow i ponownie zamknął oczy. Ogarnęło go przemożne zmęczenie i ograniczyło jego poczucie rzeczywistości. Nastawiona ręka promieniowała bólem na całe ciało, złamany nos piekł, skrzepnięta krew i opuchlizna uniemożliwiały swobodny oddech. - Nie jestem w stanie nadążyć za panem -wymamrotał. - Miałem bardzo wyczerpujący dzień. - Od jak dawna jest pan w Rosji? - Straciłem poczucie miejsca i czasu. - Kiedy przyjechał pan do Pierowa? - Zapomniałem. Chyba w czasach Katarzyny Wielkiej... Pułkownik Smolka nachylił się i uśmiechnął się krzywo. Atakował pytaniami Sassonowa, który tymczasem z zamkniętymi oczami kiwał się na fotelu. - Miał pan dokonać sabotażu w kombinacie "Maksym Gorki?". Wie pan, że produkujemy tam płyty pancerne. Czy zadaniem pana było unieruchomić maszyny przez wmontowanie czegoś do nich w możliwie niewidoczny sposób? A może interesował się pan nowym sposobem wytapiania stali do naszych czołgów T 34? Czy w cywilu jest pan inżynierem? Pan nie działa sam, to niemożliwe! Z ilu osób składa się wasza grupa?! Sassonow zmęczony pokręcił głową. - Niech pan pyta wiatru w polu...powie panu więcej ode mnie. Zaraz padnę panu do nóg i zasnę... - Porozmawiamy jutro. - Pułkownik Smolka skinął na majora, który nadal milcząc stał przy drzwiach. Dwóch żołnierzy NKWD weszło do pokoju, chwycili Sassonowa i wyprowadzili z pokoju. Chwiał się na nogach tak, że właściwie musieli go ciągnąć, wydając na łup bólu i wycierpienia. Major spojrzał pytająco na pułkownika. Smolka wysunąwszy dolną wargę bawił się przez chwilę paczką papierosów. Podrzucał ją do góry, łapał i upuszczał na stolik. - Dajmy mu się wyspać - powiedział wreszcie. - Cokolwiek byśmy z nim teraz zrobili, byłoby to dla niego wyzwoleniem. A nie o to przecież chodzi! On ma mówić! I gdyby w tym co powie, było choćby ziarnko prawdy - to poprowadzi nas dalej! Zaprowadzili Sassonowa do małej celi, bez okna, na 2 poziomie piwnic. Z uczuciem niemal błogości wyciągnął się na drewnianej pryczy, naciągnął na nogi cienki, szary koc i poczuł tępe uderzenie w głowę. Zanim popadł w całkowite odrętwienie zdążył pomyśleć: właśnie rozwalili mi czaszkę. Ale nic nie boli! Dzięki - wyręczyliście mnie... O tym, że umarli mogą się ponownie obudzić do życia wiadomo z niesamowitych opowieści Edgara Allana Poego, zwykło się też czytać się w gazetach, że ktoś pozornie zmarły nagle obudził się w trumnie. Dla Sassonowa było rzeczą zupełnie niezrozumiałą, dlaczego chociaż martwy odczuwa ból w prawym ramieniu, że boli go nos, że słyszy dochodzące z dala dźwięki, i że jego zmysł powonienia nadal działa i - mimo złamanej kości nosowej - reaguje na panujący dookoła zapach stęchlizny i pleśni. Czuł też, że leży pod kocem, a kiedy podciągnął lewą nogę usłyszał skrzypienie drewna...wszystko to wydało mu się zagadkowe, ponieważ u ludzi martwych nie funcjonują nerwy. Musiało minąć kilka sekund, zanim Sassonow przywykł do myśli, że żyje, że leży na pryczy w ciemnej celi gmachu NKWD w Moskwie, i że nie roztrzaskano mu czaszki. To była wczoraj jego ostatnia myśl i z nią też obudził się... Leżał pod kocem kompletnie nagi. Najwidoczniej, podczas gdy był nieprzytomny, zdjęto z niego i zabrano mu ubranie. Poza kocem nie było w celi niczego czym mógłby się okryć. Spuścił nogi z pryczy, owinął się kocem i zaczął się intensywnie zastanawiać nad jedyną czynnością, jaka mu pozostała do zrobienia: jak popełnić samobójstwo? Gdzieś w gmachu musiał istnieć dobrze funkcjonujący system alarmowy obserujący więźniów - drzwi otwarły się, smuga światła wpadła do ciemnego pomieszczenia i wydobyła z mroku skuloną postać. Sassonow spojrzał pod światło, rozróżnił trzech ludzi w mundurach i wstał. - Idziemy do odwszalni? - zapytał. - Jestem czysty. Czy też znaleziono w moim ubraniu jakieś zwierzątko? - Proszę z nami! - powiedział twardy głos. - Tak jak jestem? - Tak. Sassonow owinął się kocem, przytrzymał go obiema rękami i boso podreptał ku wyjściu. Młody podporucznik skinął na niego z poważną miną, a dwaj żołnierze szli po obu jego stromach i powtarzali pod nosem osławione - Dawaj! Zaprowadzili go sześć drzwi dalej; tam w niemal pustym pomieszczeniu o ścianach pomalowanych zieloną olejną farbą, za prostym drewnianym stołem siedział pułkownik Smolka. Krzesło ustawiono tak, że znalazło się pomiędzy reflektorami. Po każdej stronie - cztery. Osiem silnych reflektorów wysyłających wiązki światła i żar promieni, które mogły złamać każdego. Pułkownik Smolka wskazał uprzejmym gestem krzesło, jak gdyby zapraszał do miłej pogwarki przy herbacie. Sassonow stał nadal za oparciem krzesła. Reflektory nie były jeszcze włączone; ich obecność miała tylko zasygnalizować, do czego mogą zostać użyte. - Ależ nie, pułkowniku Smolka - powiedział spokojnie Sassonow. - Nie będziemy chyba rozmawiali w tym tonie? To nie ma sensu! W takiej komorze świetlnej mogę się tylko spocić - i co panu z tego przyjdzie? - Wiem już o panu coś więcej, majorze von Labitz. - Smolka oparł się wygodniej na krześle. Na jego twarzy pojawił się wyraz niezadowolenia. - Pan może to nazwać bohaterstwem, jeśli pozwoli się pan tu zlikwidować. Ja nazwałbym to szaleństwem! W ciągu kilku najbliższych dni niemiecki front w Rosji przestanie istnieć. Będziecie się już tylko cofać. Nasza ofensywa od Bałtyku po Morze Czarne jest największą operacją wojskową w historii wojen. Mamy przygniatającą przewagę. Nikt nie jest nas w stanie powstrzymać! - Wiem! - powiedział Sassonow i usiadł. - Ale dlaczego mówi pan to nagiemu człowiekowi...- powiedział i mocniej owinął się derką. - A więc chce pan zginąć za przegraną już wojnę? - Nie! Myli się pan, panie pułkowniku. Nie mogę mieć panu tego za złe, ponieważ nie orientuje się pan w sytuacji. - Muszę dopełnić tego, co się już ze mną stało: mnie już nie ma! Pan domaga się informacji od trupa. Nie ma o czym mówić! - To pan tak uważa! - Smolka złożył dłonie jak do modlitwy i oparł na nich brodę. - Co o panu wiemy: że jest pan niemieckim oficerem. Co znaleźliśmy: w obu odkręcanych obcasach pana butów był składany mały nadajnik krótkofalowy produkcji amerykańskiej. Przyznaję, do tej pory nie mieliśmy do czynienia z czymś takim. Wypróbowaliśmy go, ale nie znamy ani częstotliwości nadawania, ani pańskiego kodu. Istnienie nadajnika dowodzi: nie jest pan w Rosji sam! Ma pan kontakt z innymi szpiegami lub sabotażystami. Jest pan członkiem całej grupy! Był pan wyposażony w cyjanek - a więc pana zadanie ma ogromne znaczenie! Absolutne milczenie! Wiemy coś jeszcze: wszystkie pana rzeczy, poczynając od butów, przez skarpetki, bieliznę, koszulę i ubranie wierzchnie, aż po grzebień w kieszeni pana kurtki, woreczek z tytoniem i zapałki są produkcji rosyjskiej. Pana papiery są bez zarzutu. Pana zleceniodawca zrobił z pana Rosjanina doskonałego! Nie uczestniczy więc pan w jakiejś w miarę ograniczonej akcji wojskowej; zadanie, które ma pan wykonać jest o wiele ważniejsze! Pułkownik Smolka zaśmiał się cicho. - Mamy własne doświadczenia z naszymi czołowymi dowódcami. Te metody wykazują duże podobieństwo - nawet jeśli każdy stara się jakoś je zmodyfikować. - Na litość boską, dlaczego pan nic nie mówi? Niech pan pomyśli o końcu wojny! - Dla mnie wojna już się skończyła! - To prawda. Ma pan rodzinę? - Żonę i dziecko. Syna. To jeszcze niemowlę... William Heiko, pomyślał Sassonow. Mój chłopcze, teraz starają się szantażować mnie przy pomocy ciebie. Wiem, co pułkownik Smolka zaraz powie. Będzie to cios w samo serce i w sumienie. - Gwarantuję panu, że po zakończeniu wojny znajdzie pan żonę i syna w najlepszej kondycji. Ulokujemy pana pod Moskwą, w obozie dla niemieckich oficerów, gdzie spotka pan kolegów z Komitetu "Wolne Niemcy". Generała von Seydlitza, żeby wymienić choćby tylko to jedno nazwisko. Oficerowie posiadający poczucie honoru, którzy pod Stalingradem zrozumieli, że ich Führer Adolf Hitler jest szaleńcem i zbrodniarzem. - Zwątpiłby pan w moje poczucie honoru, pułkowniku Smolka, gdybym siedząc tu na tym krześle dopuścił się zdrady. - Wpadł pan, majorze von Labitz! - Smolka kiwnął głową zadowolony. - Swoją uwagą potwierdził pan, że nie wykonuje pan tego zadania w pojedynkę. Sassonow w milczeniu przygryzł wargi. Błąd! Pułkowniku von Renneberg, w pełni potwierdzam słuszność pana opinii: z tej operacji nie ma powrotu! - Jestem do pana dyspozycji! - powiedział Sassonow twardo i spojrzał Smolce prosto w twarz. - To ostatnie zdanie, jakie pan ode mnie usłyszał. Męczarnia trwała dziewięć godzin. W dźwiękoszczelnym, piwnicznym pomieszczeniu na nagie ciało Sassonowa spadał grad ciosów, kładziono go na podłączone do prądu elektrycznego stalowe płyty, kiedy tracił przytomność przywracano mu ją polewając go zimną wodą, przypiekano go między reflektorami, wieszano za wykręcone do tyłu ręce, obwiązywano mu jądra taśmami, które po zmoczeniu zaciskały się jak guma, powodując w całym ciele ból nie do wytrzymania...Sassonow nie powiedział ani słowa. Owszem, krzyczał, wykrzykiwał swój ból w otoczeniu szarych ścian, wydawał z siebie nieartykułowane dźwięki, podczas największej męki nawet wycie, ale kiedy w chwilach spokoju zadawano mu pytania - milczał. Po dziewięciu godzinach nareszcie umarł. Porażono go zbyt silnym prądem, zmaltretowane ciało nie wytrzymało. Serce pękło przynosząc Sassonowowi wyzwolenie. Pułkownik Smolka zrezygnował z oglądania trupa. Czasem, w chwilach spokoju nienawidził swojego rzemiosła - na przykład w takie dni jak dzisiejszy. Siedział w swym gabinecie, wciśnięty w fotel obity sztuczną skórą i w milczeniu przyjął meldunek o śmierci Sassonowa. Dwie godziny później niepozorny, zamknięty samochód ciężarowy wywiózł ciało Sassonowa do krematorium. Został spalony, a jego prochy jeden z pracowników wysypał na klomb z kwiatami, które rosnąc za krematoryjnym piecem kwitły zadziwiająco obficie. Siemion Tichonowicz Haller, masywnie zbudowany mężczyzna, mył się właśnie pod kranem w korytarzu wspólnego mieszkania, które dzielił wraz z czterema innymi rodzinami. Na każdą rodzinę przypadały dwa pokoje, wspólna kuchnia, toaleta i dwa zlewy, z których jeden znajdował się w kuchni, a drugi w przedpokoju. Elegancki człowiek mył się w przedpokoju, dlatego choćby, że nie każdy lubił czyścić warzywa czy kartofle w tym samym zlewie, w którym sąsiad, Pantelej Iwanowicz, wracając z pracy przy budowie dróg, cały umazany smołą, szorował nogi. Również od Siemiona Iwanowicza nie można było oczekiwać, żeby wracał z roboty czysty; w walcowni obsługiwał wielką piłę do cięcia stali i wychodził stamtąd obsypany opiłkami. Wprawdzie w zakładowej łaźni spłukiwał z siebie najgorszy bród, ale naprawdę czysty czuł się dopiero wtedy, kiedy w przedpokoju wspólnego mieszkania wszedł do drewnianej balii i wyszorował się starannie ryżową szczotką. Siemion Tichonowicz siedział właśnie po szyję w wodzie, kiedy jego córeczka, Wanda Siemionowna otworzyła drzwi, wepchnęła do mieszkania obcego mężczyznę i powiedziała wesoło: - Proszę, to mój tatko! Właśnie wrócił ze zmiany! - pomachała nagiemu mężczyźnie ręką, popchnęła Iwanowa bliżej ku balii wręcz promieniejąc szczęściem. - To jest Fiodor Pantelejewicz. Siemion Tichonowicz burknął coś niezrozumiale, odłożył szczotkę i przyjrzał się Iwanowowi. Nie był zbyt podobny do swojej ślicznej córki. Jego szeroką twarz, wysuszoną od pracy w walcowni i ustawicznie panującego tam gorąca, otaczały siwiejące włosy. - Witam, Fiodorze Pantelejewiczu - powiedział chrapliwym, niskim głosem. Po czym zakaszlał, pochylając przy tym plecy i połknął flegmę. -To przez ten stalowy pył! - powiedział po kilku głębszych oddechach. - Mam go wszędzie! W nosie, w gardle, w płucach...Nawet jak siusiam, to trzeszczy! Wanda gwizdnęła cicho i zaczerwieniła się. Siemion Tichonowicz wrzucił szczotkę do wody i uśmiechnął się. - Jestem dla niej zbyt ordynarny, mój dobry Fiodorze Pantelejewiczu. Jak tylko powiem coś, co myślę, albo co jest szczerą prawdą, to ona gwiżdże. Jak sędzia na stadionie piłkarskim! Z drogi! Nie wasza sprawa! Gdzie poznaliście Wanduszkę? - W pociągu- powiedział Iwanow. Podobał mu się ten muskularny mężczyzna siedzący w drewnianej balii. Wyglądał na człowieka, do którego można było mieć zaufanie. - Gdzie? - spytał zdumiony Siemion. - Siedzieliśmy w jednym przedziale. Dosiadłem się w Dubnej. Rozmawialiśmy trochę i Wanda Siemionowna wpadła na pomysł, żeby mnie tu przyprowadzić. - To bohater! - krzyknęła zanim ojciec zdążył zapytać, zresztą nie bez powodu, czy przypadkiem nie zwariowała. - Walczył z Niemcami jak lew. Fiedia, pokaż ojcu! Iwanow, który zdążył już przywyknąć do takich demonstracji, bez słowa podciągnął koszulę i pokazał swą imponującą bliznę. Siemion przyjrzał się jej z uszanowaniem i podrapał się szczotką po głowie. - Taki młody i już weteran! - wyjaśnił Iwanow i na powrót wetknął koszulę w spodnie. - To długa historia. Wanda wpadła na pomysł, żeby polecić mnie w swojej brygadzie budowlanej, chociaż mam skierowanie... - Jak ona coś sobie zaplanuje, to się jej zawsze uda! - Siemion wskazał szczotką na Iwanowa. - Wejdźcie, mój drogi, do mieszkania. Za kilka minut będę gotowy... Wanda wzięła Iwanowa pod rękę, przytuliła się do niego, co ojczulek Siemion obserwował ze zmarszczonymi brwiami i popchnęła go w głąb długiego korytarza. Za drzwiami, z których obłaziła zielona farba znajdował się średniej wielkości pokój o dwóch oknach, będący jednocześnie kuchnią, pokojem dziennym, sypialnią i otwartą garderobą. Na hakach i gwoździach wisiały ubrania rodziny Hallerów. Na jedynej wolnej ścianie centralne miejsce zajmował portret Lenina i oleodruk przedstawiający obraz dobrotliwie uśmiechniętej Matki Boskiej. Przy węglowej kuchni stała młodo jeszcze wyglądająca kobieta w niebieskiej spódnicy i bezbarwnej bluzce opinającej się na zadziwiająco obfitym biuście. Ciemne włosy upięte miała w gruby węzeł na karku. - To moja mateczka! - powiedziała Wanda. - Antonina Nikitajewna. Och, mamo! - Podbiegła do matki, objęła ją, ucałowała i w ogóle zachowywała się jak małe dziecko, które właśnie dowiedziało się, na czym polega różnica między chłopczykiem a dziewczynką. - Nie zamierzałem tu przychodzić! - powiedział Iwanow, dostrzegając krytyczne spojrzenie Antoniny. Jak wszystkie matki, mierzyła wzrokiem obcego, młodego mężczyznę, jak gdyby można by go było kupować po kawałku. Słoneczny uśmiech Iwanowa i jego blond włosy już po kilku sekundach nastroiły ją łagodniej. W przeciwieństwie do męża, Siemiona, przywitała Iwanowa słowami: - Czy Wanda obiecała wam kolację? - Na temat takiego wyróżnienia nie było jeszcze mowy. - Będzie zupa kartoflana. Z cebulą... - To po prostu luksus, Antonino Nikitajewno. - Iwanow uśmiechnął się, jakby prosząc o wybaczenie. - Powiedziałem Wandeczce, że sprawię napewno kłopot. Nie wypada przyjść tak po prostu i usiąść za stołem, jakby się było u siebie w domu. Ale ona powiedziała, że jesteście bardzo mili i że przyjmiecie mnie życzliwie... - To prawda! Antonina mieszała zupę. Pachniała dobrze, Iwanow usiadł za stołem i zastanawiał się jak gospodarze zamierzają rozwiązać kwestię spania, gdyby rzeczywiście miał tu pozostać. Ojczulek Siemion, muskularny mężczyzna, wszedł do pokoju w samych tylko spodniach, z ręcznikiem zawieszonym na szyi, raczej cuchnący niż pachnący, ponieważ mydło, które teraz przydzielano, czuć było tranem; stanął przy oknie. - Witamy was, Fiodorze Pantelejewiczu! - powiedział. Rozgośćcie się. Gracie w szachy? - Co za pytanie! - Iwanow uniósł obie ręce do góry. - Matka od piersi odstawiła mnie prosto do szachownicy... Odpowiedź spodobała się Siemionowi Tichonowiczowi, chrząknął zadowolony i zaczął sobie wycierać do sucha plecy. - Przywykliśmy spodziewać się po naszej córce wszystkiego...Przyprowadziła nam kolejno trzy bezpańskie psy, dwa koty, dwa ranne gołębie, a raz nawet - ciekawe skąd to się wzięło - i kto może sobie pozwolić na wykarmienie takiego zwierzaka?! - papugę! Rozumiecie? Zielononiebieską, najprawdziwszą papugę, która łypnęła na mnie okiem, rozdziawiła dziób i krzyknęła wyraźnie: - Idiota! - Miałem pozwolić się obrażać? Oddałem wszystkie zwierzęta do ZOO! A na koniec Wanda przyprowadziła was. To nowe. Jesteście pierwszym mężczyzną, jakiego znalazła. - Wątpię, żeby mnie przyjęli do ZOO - powiedział żartobliwie Iwanow. - Nie chciałem zrobić Wandeczce przykrości i tylko dlatego przyszedłem. Ale zaraz sobie pójdę, najmilsi... - Zostaniesz! - powiedziała natychmiast Wanda. Nakrywała do stołu rozstawiając wzorzystą porcelanę. W całym pokoju zrobiło się od razu weselej, sympatyczniej, przytulniej. - Sami widzicie! - Siemion Tichonowicz rzucił ręcznik na parapet obok doniczki z pelargonią, podreptał do sąsiedniego pokoju, zdjął z haczyka koszulę, włożył ją, i spuszczając bez żenady spodnie, wsadził koszulę do środka po czym zapiął się. Hallerowie byli poczciwymi ludźmi. Pracowici, skromni, patrioci. Jedyna rzecz nad którą boleli, to było ich brzmiące z niemiecka nazwisko. Siemion wielokrotnie zapewniał, że postara się je zmienić, ale władze nie widziały takiej konieczności. Pisał, że chciałby się nazywać Hallow, albo Halleriński, ale nawet uzasadnienie, że szczególnie teraz, kiedy Niemcy napadły na jego ojczyznę, nie chce nosić niemieckiego nazwiska, nie zostało przyjęte. Ze swoimi przodkami, którzy około 1766 roku, za czasów Katarzyny Wielkej przywędrowali tu ze Szwabii, nie czuł żadnego emocjonalnego związku. Był Rosjaninem i do tego dobrym komunistą. W szkole pokazano mu Szwabię na mapie; widok ten nie wzbudził w nim żadnych patriotycznych uczuć. Natomiast kiedy w niedzielę siadywał z wędką nad brzegiem rzeki Moskwy, a w dali złote, cerkiewne wieże migotały w słońcu jak cudowna fata morgana, o mało nie płakał ze szczęścia, że może żyć w tym kraju. Kartoflanka był nieco wodnista. Ze względu na gościa Antonina dolała do garnka wody. Wiedzieli dookoła stołu, jedli w milczeniu, a Wanda wpatrywała się w Iwanowa rozpromienionym wzrokiem, tak że wydawało się, iż panujący letni upał powinien się od tego spojrzenia zwiększyć przynajmniej o kilka stopni. Kiedy w wazie ukazało się dno Siemion dyskretnym beknięciem zakończył posiłek i wyciągnął nogi daleko przed siebie. Wanda zebrała naczynia i nalała wody do emaliowanego naczynia. Za oknami powoli zapadał zmierzch. Domy parowały ciepłem; było parno i duszno. - Zagramy? - spytał Siemion. Iwanow kiwnął głową. - Chętnie! Do późnego wieczora rozegrali trzy partie; wszystkie trzy wygrał Siemion. Wprawiło go to w dobry humor i nastroiło życzliwie do gościa. Ponadto w czasie gry w szachy nie zadaje się żadnych pytań, co Iwanowowi wydało się tego wieczora bardzo ważne. Jutro w toku codziennych zajęć wszystkie drażliwe pytania stracą na ostrości, a pojutrze wszyscy przyzwyczają się do obecności Fiodora Pantelejewicza. Ze spaniem nie było żadnych kłopotów. Ojczulek Siemion pożyczył od sąsiada materac i rozłożył go w kuchni obok stołu. Koców było dosyć, a zresztą w te czerwcowe noce było tak gorąco, że wcale nie były potrzebne i człowiek był zadowolony, że można leżeć bez przykrycia. Iwanow długo nie mógł zasnąć. Drzwi do pokoju obok były tylko lekko przymknięte. Słychał kaszel Siemiona, słyszał szeptem zadawane pytania Antoniny Nikitajewny i również szeptem wypowiadane odpowiedzi Wandy Siemionowny. Nagle, uciszany sykaniem Antoniny - ćśśś, ćśśś -, rozległ się głos Siemiona: - Czy on ma tu zostać? - Tak, tatuśku! - odpowiedziała Wanda. - Chcesz przez to powiedzieć, że powinniśmy się do niego przyzwyczaić? - Tak. Kocham go. - Kocha go! Coś takiego! I tak to sobie mówisz! Za co go kochasz? - Mów ciszej! - szepnęła Antonina. - Jeszcze usłyszy... - Śpi! Przy trzeciej partii oczy mu się same zamykały. Ostatnie ruchy wykonywał jak nieprzytomny! - Siemion Tichonowicz dał upust swoim wiatrom - nie należał do eleganckich osób, którzy wstrzymują się od takich rzeczy. - A za co ty kochasz mamę? - odpowiedziała pytaniem na pytanie Wanda. Pytanie to rozzłościło chyba Siemiona. Przekręcił się w swoim trzeszczącym łóżku i zakaszlał. - To zupełnie co innego! - Jak to? - Pyta się jak dziecko - burknął Siemion. - Jutro wszystko to sobie dokładnie przemyślę... Iwanow wpatrywał się w bielony wapnem, poplamiony, kuchenny sufit i odczuwał głębokie zadowolenie. Dotarł do Moskwy, miał bezpieczne locum, pokochała go dziewczyna i jutro przystąpi do pracy. Bez trudności wślizgnął się do tego kraju. Czy pozostałych dziewięciu też miało tyle szczęścia? Zaczął o nich intensywnie myśleć: o małym Plejinie, o krytycznie nastawionym do operacji Boranowie, o miłośniku opery Kraskinie, o pyskaczu Pietrowskim. Za sześć tygodni będziemy wiedzieli więcej. Zgłosimy się na częstotliwości odbiornika, który ma ze sobą Sassonow. A wtedy spotkamy się u pięknej Mildy Iwanowny Kabokowej i przyczaimy się do chwili, kiedy Stalin pojawi się w polu widzenia. Kocha mnie, pomyślał. Wanda Siemionowna mnie kocha... Nie ujawnijacie swych uczuć, przestrzegał pułkownik von Renneberg. Jeśli okaże się to konieczne idźcie z kobietą do łóżka. Ale niech to będzie tylko kwestia zmysłów, serce musi pozostać obojętne! Pamiętajcie: że waszym jedynym celem jest: Stalin! Iwanow odwrócił się na drugi bok i spojrzał na przymknięte drzwi. Melduję, panie pułkowniku: kocham Wandę! Nie dało się tego uniknąć, panie pułkowniku. Solbreit - przepraszam - pyskacz Pietrowski powiedziałby: przygotowanie zawierało luki. Należało nas wszystkich wykastrować. Ale niech pan będzie spokojny, pułkowniku von Renneberg: Operacja Dzikie gęsi zostanie przeprowadzona zgodnie z planem. Głęboką nocą - Iwanow w ogóle tego nie zauważył - drzwi otworzyły się bezdźwięcznie i Wanda wślizgnęła się do kuchni. Siemion chrapał, że trzęsły się ściany; w przerwach słychać było świszczący oddech Antoniny. Iwanow również spał mocnym snem; nagi do pasa leżał na plecach, z szeroko rozłożonymi ramionami, jak gdyby się opalał. Wanda uklękła obok, przyjrzała mu się rozpromienionym wzrokiem, delikatnie pogłaskała jego płowe włosy, pochyliła się i zaczęła całować jego piersi, brzuch i szeroką bliznę po ranie. - Jakiś ty piękny... szeptała. - Och, Fiedia - wszystkie baby będą lgnęły do ciebie jak muchy do miodu! Będę musiała o ciebie walczyć. Towarzysz kierownik budowy III kombinatu budowlanego był małym, niepozornym człowieczkiem. Wiktor Leontiewicz Skamiejkin siedział w biurze na końcu długiego baraku administracyjnego i napawał kobiety ze swojej brygady lękiem. Nie z powodu wysokich norm wydajności pracy, ale z powodu swego niezapokojonego pragnienia, żeby traktować każdą spódniczkę jak kurtynę, którą mężczyzna może odsunąć na bok i swobodnie podziwiać ukryte pod nią wspaniałości. Było to powodem częstych nieporozumień, a nawet rękoczynów, ale od czasu do czasu Skamiejkinowi udawało się posadzić sobie dziewczynę na szpiczastych kolanach i sięgnąć jedną ręką wyżej, a drugą niżej. Przeniesienie do lżejszej pracy było najczęściej nagrodą za cierpliwe znoszenie tych "palcówek". Skamiejkin przyglądał się Iwanowowi bez szczególnego zadowolenia. Bardzo wnikliwie zbadał jego zwolnienie z Armii Czerwonej, kazał pokazać sobie wielką bliznę, ponieważ Wanda kategorycznie się tego domagała, wreszcie podrapał się po cienkim nosie. - Ciężka sprawa! - powiedział ważnym tonem. - Prawie niemożliwa do załatwienia. Musicie się zgłosić w centrali, bo inaczej nie dostaniecie kartek żywnościowych. Tylko ten, kto zarejestruje się w centralnej kartotece Urzędu Zatrudnienia ma prawo do żarcia! To chroni nas przed łobuzami, którzy migają się od pracy, a mimo tego chodzą w wypchanymi kałdunami! Urząd Zatrudnienia da wam skierowanie, ale diabli wiedzą, czy akurat do naszej brygady! Możecie złożyć stosowną prośbę, co nie znaczy, że tylko z powodu jej złożenia zostanie wydana zgoda! Za każdą taką prośbą kryje się podejrzana nadzieja...nasi urzędnicy to bardzo nieufni towarzysze, Fiodorze Pantelejewiczu! Skierują was tam, gdzie będziecie najbardziej potrzebni, może do budowy linii kolejowych, albo do regulacji rzeki Moskwy, skąd mam wiedzieć! Ale do nas? Nam nikogo nie brakuje! - Potrzebujemy ludzi do stawiania rusztowań! - powiedziała głośno Wanda. - Witia - wystarczy jedna adnotacja w papierach... Skamiejkin wywrócił oczy i westchnął. Kiedy istota rodzaju żeńskiego nazywała go nie Wiktorem a Witią zaczynał odczuwać pulsowanie w podbrzuszu i stawał się bardziej przystępny. Raz jeszcze pochylił się nad dokumentami Iwanowa, przyjrzał się wielkiej liczbie stempli nie ważąc się naruszyć tego imponującego obrazu swoimi adnotacjami. Wreszcie napisał nieśmiało na marginesie: "Potrzebny w brygadzie budowlanej - Kombinat Odbudowy nr.III - do stawiania rusztowań..." i oddał wszystko Iwanowowi. - Ale do Urzędu Zatrudnienia i tak musicie pójść! - powiedział wielce urzędowym tonem. - Nie będziecie żarli cementu, piasku ani desek! - Proszę wyjść! Nie, nie wy, Iwanow! Wy, Wanda Siemionowna! - Odczekał, aż Wanda z pewnym wahaniem i pytaniem w oczach opuściła gabinet po czym kiwnął palcem na Iwanowa, żeby zbliżył się do biurka. - Pijecie? - Wyglądam na takiego, Wiktorze Leontiewiczu? - Nie to miałem na myśli. Co miesiąc brygada dostaje specjalny przydział wódki. W dowód uznania, że w każdą pogodę... - Skamiejkin uśmiechbął się wąskimi, bladymi wargami. - Mogłoby się tak zdarzyć, Fiedia, że alkohol napawa was wstrętem! Że z obrzydzenia aż dłwai was w gardle! Że od samego zapachu dostajecie zawrotów głowy. W takim przypadku można by się porozumieć...Nie chciałbym, żebyście się nam rozchorowali. - Po połowie, towarzyszu, - powiedział Iwanow i spojrzał na Skamiejkina, jak na starego spiskowca. - Bardzo lubię zapach wódki. Ale ponieważ tak dobrze się rozumiemy: to po połowie. - Wydaje mi się, że kochacie Wandeczkę? - Bardziej niż wódkę? - Jak to bardziej? Jak? - Mały, chudy, próżny Skamiejkin pochylił się ponad biurkiem. - A jak się z nią kochacie? Jak ona to robi? Pogadajmy jak przyjaciel z przyjacielem, Fiedia: zdradźcie mi choćby najmniejszy szczególik... Co mi szkodzi, pomyślał Iwanow. Skamiejkin zajmuje kierownicze stanowisko - i tak jak jest ohydny, tak również jest ważny. Przyjaźń z nim może być dobrą przykrywką. Przynajmniej dla mnie. - Ona dmucha! - powiedział tajemniczym szeptem. Skamiejkin drgnął. Wydął nozdrza. - Co robi? - Dmucha! We stosownym momencie ściąga wargi w ciup i dmucha mi w twarz. Jak gdyby wydmuchiwała z siebie całe powietrze. - Fantastyczne! - wyjąkał Skamiejkin i otarł czoło. - Dmucha! Człowiek się uczy przez całe życie, Fiedia! Ach, te kobietki, na zawsze pozostaną dla nas zagadką! Wandeczka dmucha. Ha, ha! Myślę, towarzyszu Iwanow, że zaprzyjaźnimy się. Wanda Siemionowna dopytywała się: - Co on od ciebie chciał? Iwanow machnął lekceważąco ręką. - Chciał się dowiedzieć, czy mam jeszcze dobre papierosy z wojskowego pzydziału. - Miałeś? - Ostatnie trzy. Dałem mu je. - To dobrze, Fiedia. Spodobasz mu się! Wzięła go pod rękę i pociągnęła ze sobą. Miała już na sobie robocze ubranie, zapryskane zaprawą murarską niebieskie spodnie, ciężkie buty, sweter i szalik. Włosy schowała pod chustką. - Chodź! Pokażę ci naszą budowę. - Na Kreml? - Iwanow oddychał spokojnie, ale serce waliło mu jak młotem. - Wartownicy natychmiast mnie zaaresztują. - Ależ nie, Fiedia. Pojedziemy samochodem dostawczym! Każdy wartownik go zna. Przepuszczają nas bez kontroli. - To takie proste? - A coś ty myślał, że trzeba się rozbierać i że na Kreml wpuszczają tylko nago? - roześmiała się i pocałowała go w policzek. - Mniej więcej tak to sobie wyobrażałem. - Dlaczego? Ze względu na Stalina? Stalin nie boi się niczego! Nagle spojrzała na niego z ogniem w oczach. - Stalinowi nic się nie może stać! A my, w naszej bragdzie, jesteśmy jego najwierniejszymi przyjaciółmi. - Oczywiście! - powiedział Iwanow i objął Wandę w pasie. - Widujecie go czasem? - Prawie codziennie! Kiedyś, jak stałam na rusztowaniu, zawołał do mnie: - Nie kręci ci się w głowie? - A ja odpowiedziałam: - Tylko wtedy, kiedy was widzę, towarzyszu generalissimusie... Od tej pory, jak tylko mnie zobaczy, to macha do mnie ręką... Iwanow milczał. Przeniknął go dziwny chłód. Bardzo go to zdumiało. Zrozumiał nagle, że być może, z całej dziewiątki tylko on jeden znajdzie się tak blisko Stalina, że oddając strzał, lub rzucając granat będzie mógł zmienić losy świata. Może już jutro, na długo przed planowanym wspólnym spotkaniem. Długo przed jakąkolwiek zamierzoną akcją...To brzmi jak żart: Stalin stoi na dole obok rusztowania i można mu zadać śmierć. Przy okazji sobie też. - O czym myślisz? - spytała Wanda. Iwanow uśmiechnął się do niej i pocałował ją w rozwiane włosy. - Chce mi się ciebie - powiedział cicho. - Jak by ci to powiedzieć? - Później, Fiedia. - Oparła mu głowę na ramieniu i westchnęła. - W czasie przerwy obiadowej. W magazynie, za workami z wapnem. Tam nas nikt nie zobaczy. Najlepszy sposób, by stać się niewidocznym, to wejść między ludzi. W tłumie wokół Dworca Białoruskiego i na ogromnym placu przed dworcem z pomnikiem Gorkiego po środku, Piotr Mironowicz Sepkin czuł się najlepiej. Obszedł plac dookoła, zajrzał na ulicę Leśną, nie odważył się jednak pójść do mieszkania Mildy. Byłoby to też wbrew wszelkim ustaleniom. Każdy z dziesiątki powienien najpierw znaleźć sobie w Moskwie jakieś stałe miejsce i zgłosić się do Mildy Iwanowny dopiero wtedy, kiedy ona ich wszystkich wezwie. Tak więc Sepkin wrócił na plac, wmieszał się w tłum towarzyszy, którzy oparci o ścianę czytali gazety, albo patrząc bezmyślnie przed siebie, czekali na coś. Stojąc z Prawdą w ręku obserwował ożywiony ruch, zastanawiał się, czy w głównej kwaterze Führera wiadomo, jak normalnie toczy się życie w Moskwie. Gdyby nie puste wystawy i długie kolejki przed sklepami z pieczywem i mlekiem - w Moskwie nie odczuwałoby się wojny. Wagony kolei podziemnej jeździły przepełnione, z wejść do metra wylewały się na ulice tłumy ludzi. Nieliczne tramwaje i autobusy nie były w stanie przewieźć wszystkich pasażerów. Wszędzie trwały prace budowlane, burzono całe kwartały domów i na ich miejscu wznoszono monumentalne pałace, mieszkalne i handlowe, w stylu obmyślanym osobiście przez Stalina: były to budowy, mające udowodnić nieprzemijającą wielkość Rosji. Moskwa: najpiękniejsze i najnowocześniejsze miasto świata! Miasto przepełniała niewzruszona chęć życia. Sepkin widział to wszędzie: dla Moskwy wojna skończyła się. Zagrożenie ze strony Niemiec przestało istnieć. Strach, że niemieckie armie mogą odbyć paradę zwycięstwa na Placu Czerwonym, u stóp Kremla, stał się absurdalny. Nigdy krok niemieckich wojsk nie zadźwięczał na moskiewskim bruku i nigdy w przyszłości nie zadźwięczy. Rosja udowodniła, że jest nie do pokonania. I to na zawsze. Dopiero koniec świata mógłby oznaczać koniec Rosji. Ręka ludzka nie mogła jej zniszczyć. Sepkin zrozumiał to w pełni, kiedy po kupieniu biletu za pięć kopiejek przez cztery godziny jeździł metrem pod Moskwą. Ósmy cud świata, jak nazywano stacje metra, zachwycił i jego. Stacja "Plac Rewolucji" ze swoimi osiemdziesięcioma postaciami z brązu symbolizującymi chwałę rewolucji, Kropotkińska, Kijowska, Lermontowska i Nowosłobodska z ich wspaniałymi, zbudowanymi na wzór pałaców peronami, każde sklepienie wyłożone innym rodzajem marmuru - Piotr Mironowicz czuł się jak chłopina z zapadłej wsi, który drepcząc wzdłuż kolumnady na peronie nie jest w stanie pojąć, że taka wspaniała hala ma służyć wszystkim radzieckim obywatelom wyłącznie jako dworzec. Wysiadał na jakiejś stacji, przechadzał się wśród tych marmurowych wspaniałości, wsiadał w następny pociąg i jechał do następnego przystanku. Trasą okrężną objechał Moskwę dookoła, potem przesiadł się, zwiedził po koleji wszystkie stacje słynnej trasy - Kirowsko- Frunzewskiej, na Prospekcie Marksa przesiadł się ponownie, tym razem na linię Gorkowsko - Samoskworieczną i wyszedł na powierzchnię na Stacji Białoruskiej. Był już wieczór. Nad ciemnym miastem wisiało blade niebo. Nawet jeśli Niemcy nie stanowili już dla Moskwy niebezpieczeństwa - zaciemnienie nadal obowiązywało; chociaż od czasu kiedy stała się rzecz niewyobrażalna i radzieckie lotnictwo ponownie opanowało przestrzeń powietrzną, uważano za rzecz niemożliwą, żeby niemieckie samoloty ponownie mogły pojawić się nad miastem. Nie nadlatywały już siejące grozę pułki bombowców, szarpiące nerwy ataki Stukasów były już tylko sennym koszmarem z zamierzchłych czasów, szybkie niemieckie myśliwce bombardujące już podczas nadlatywania były przechwytywane i zmuszane do odwrotu. Niebo nad Moskwą było wolne, tak wolne, jak niedługo miał być wolny cały kraj. Kto by tu jeszcze bał się Niemców. Za kilka dni wszyscy będą się z nich śmieli; jak zające będą uciekali przed pędzącymi z hukiem czołgami T 34, albo będą usiłowali kryć się w okopach, z których będzie się ich wyciągało jak dżdżownice. Cierpliwości, towarzysze, jeszcze tylko trochę cierpliwości! W 1944 roku zaczniemy na nowo pisać historię świata. Historię świata? Wymażcie to słowo z pamięci! Od tej chwili będzie to już tylko historia Rosji, bo świat to będzie Rosja. Sepkin ruszył w dół ulicą Gorkiego, minął wykwintne niegdyś hotele "Lux" i "National" o bogato zdobionych fasadach, przemierzył Plac Swierdłowa i spojrzał w kierunku Kremla. Potem obszedł dookoła Teatr "Bolszoj", poszedł ponownie ulicą Gorkiego tym razem w górę i zaczął rozlądać się za lokalem, gdzie mógłby coś zjeść. Zdecydował się na restaurację "Baku" przy Gorkiego 24, ale nie udało mu się wejść dalej niż do holu. Stał tam wielki, ponury mężczyzna, zmierzył Sepkina wzrokiem, jakby go już od wejścia nieprzyjemnie było czuć i zamachał ogromnymi dłońmi. - Zajęte - powiedział gniewnie. Było to ewidentne kłamstwo, ponieważ przez szybę widać było, że lokal jest prawie pusty. Kilku oficerów Armii Czerwonej siedziało przy stolikach w różnych miejscach sali i bez najmniejszej przyjemności jadło jarzynowy przecier. - Mam kartki żywnościowe! - powiedział Sepkin i poklepał się po kieszeni kurtki. - Braciszku, przybywam tu z daleka i chciałbym się w Moskwie zadomowić. Ale skoro już na początku słyszę wypowiedziane groźnym tonem : - Zajęte -... - Zajęte! - powtórzył z uporem ponurak. - Widzę dużo wolnych miejsc... - Zabieraj się! - powiedział człowiek z wielkimi dłońmi. - Dziś wszystkie miejsca są zarezerwowane! Zrozum to wreszcie! Zamknięte dla publiczności! Wstęp tylko dla zaproszonych gości! W tył zwrot i za drzwi! Sepkin zrezygnował z dalszej dyskusji i opuścił "Baku". Ponownie powędrował w dół ulicą Gorkiego, w kierunku Kremla, zatrzymał się przed hotelem "National" i przyjrzał się wielkim załoniętym gęstymi firankami oknom. Po krótkim wahaniu otworzył drzwi do restauracji, zaplątał się w ciężką, nieprzepuszczającą światła, ciemnoczerwoną zasłonę, a kiedy się z niej wydostał okazało się, że stoi w wielkiej sali jadalnej. Wszystkie miejsca były zajęte, co dla prawdziwego Rosjanina nie stanowiło jednak żadnego problemu. Rosjanin nigdy nie siedzi przy stole sam, ale zawsze w towarzystwie, ponieważ tylko całkowicie zajęty stolik z niecierpliwie czekającymi gośćmi jest w stanie przywabić kelnera. Osoba samotna, siedząca przy stoliku w pojedynkę, dla personelu po prostu nie istnieje. Godność kelnera wręcz nie pozwala mu obługiwać pojedyńczej osoby; on jest tu dla ogółu, a nie dla jednostek. W hotelu " National" od dawna już nie było kelnerów. Cztery naburmuszone dziewczyny, wśród nich jedna tak gruba, że pomiędzy biustem i rękami starczało miejsca tylko na jeden talerz, stały pod ścianą traktując gości jak osobistych wrogów ograniczających ich osobistą wolność i z niechęcią obserwowały Sepkina, jak przepychał się przez salę, a następnie przysiadł się do stolika numer 23. Oznaczało to, że stolik numer 23 trzeba będzie teraz obsłużyć. - Ale gorąco! - powiedział Sepkin do siedzących przy stoliku gości, którzy powitali go przyjaznym skinieniem głowy. Byli to przybysze spoza Moskwy, członkowie delegacji partyjnej z Buchary, którzy, wyposażeni w specjalne katrki żywnościowe z zaciekawieniem czekali co też dostaną za nie do jedzenia. Dziewczyna obsługująca numer 23 spojrzała ze złością na Sepkina, odebrała kartki i oświadczyła: - Dziś jest zalewajka... - To wspaniale! - Sepkin aż klasnął w dłonie. - Taką gęstą zupą można się porządnie najeść. A co jeszcze nam zaproponujecie, siostrzyczko? Dziewczyna zacięła usta, a jej spojrzenie zdradzało, że uważa Sepkina za uciekiniera z domu wariatów; cedząc słowa odpowiedziała: - Rybna soljanka... Jest to znakomite danie, kiedy je się je w czasach pokoju. Pikantna zupa rybna; w wywarze z ryb gotuje się świeże ogórki, kapary, pomidory, plasterki cebuli, cytrynę, oliwki i natkę pietruszki, no i oczywiście kawałki ryb natarte przedtem ziołami. Podaje się do tego pierożki z ciasta francuskiego nadziewane białym serem i czarny chleb z musztardą i solą. Kochani, co to za pycha, taka rybna zupa! Jedząc ją człowiek dziękuje Bogu, że stworzył żołądek na kształt rozciągliwego worka! Ale był rok 1944, wojna i Stalin powiedział, że z pełnymi brzuchami i tłustymi tyłkami nie uda się wygrać Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, podobnie jak po przeciwnej stronie do Niemców wołano: - Chleb czy armaty? - a oni odpowiadali :- Armaty! - chociaż z głodu kiszki grały im marsza. Tak więc logicznym tego następstwem było, towarzysze, że wszyscy ludzie potrzebni do wyprodukowania tej znakomitej zupy byli zajęci czym innym; chłopi, którzy powinni wyhodować cebulę, pomidory i ogórki, leżeli w okopach naprzeciw Niemców; cytryny i oliwki w ogóle nie docierały do Moskwy, bo kolejarze musieli przewozić amunicję, a rybacy, którzy powinni łowić ryby, również nosili na sobie mundury i właśnie maszerowali na Berlin. Jak więc - pytam - jak w tych warunkach mogła powstać dobra rybna soljanka? To co pojawiło się na stole było pomyjami, w których pływało kilka kawałków czegoś, co wprawdzie czuć było rybą, ale co smakowało jak guma. Trzeba oddać honor kuchni, że to coś było gorące; parowało jak za najlepszych czasów pokoju, był też czarny chleb, jeden cienki plasterek, zakalcowaty, nie wypieczony, natomiast przy musztardzie znów przypominała się wojna, musztardy bowiem nie było. Partyjna delegacja z Buchary skonsternowana przyjrzała się najpierw zupie, a potem spojrzała na Sepkina. Było widoczne, że jeszcze w 1944 roku w Radzieckiej Republice Uzbekistanu można było zjeść lepiej. Tam, w Sewarszantalu, na pustyni Kyzyłkum, baraniego mięsa było w bród i to bez kartek. A ryby, które łowiono w niewielkich strumieniach, były wprawdzie małe, ale smakowały jak trzeba i były tak delikatne, że można je było jeść na surowo. - Najważniejsze, żeby brzuch był pełny - powiedział Sepkin zajadając swoją porcję rybnej zupy. Nakruszył do talerza zakalcowatego chleba, poczekał aż napęcznieje i popił to wszystko butelką Narzanu, wody mineralnej bez smaku. Napełniając żołądek ogromną ilością płynów zastanawiał się, gdzie by tu spędzić pierwszą noc w Moskwie. Istniało kilka możliwości. Można było na przykład pójść na milicję i powiedzieć: - Oto jestem, towarzysze! Zwolniony z armii, miałem się zameldować w Moskwie. Łatwo powiedzieć, ale gdzie mam złożyć głowę? Czy mogę dostać pokój w hotelu? Nie! Są jakieś noclegownie dla przyjezdnych? Skąd mam to wiedzieć? Kochani, doradźcie mi. Jestem zmęczony, a jutro, kiedy zgłoszę się u naczelnika, powinienem zrobić dobre wrażenie. Możny by też zgłosić się do jakichś władz, ale wszystkie biura były już zamknięte. W taką ciepłą noc, jak dziś, można by przespać się w trawie na brzegu rzeki Moskwy, kołysany do snu szumem wody. Można by też przemierzać Moskwę wzdłuż i wszerz, obchodząc wszystkie hotele i biura wynajmujące pokoje i spędzić noc na poszukiwaniu pokoju, który rano i tak okazałby się niepotrzebny. To kara Boża, przyjechać do Moskwy, nie mając w niej ani życzliwych krewnych ani znajomych. Człowiek czuje się jak wygnaniec. Zachciało się w Moskwie łóżka, po prostu łóżka, na którym mógłby się wyciągnąć i zasnąć? Pomyślcie tylko: zjawia się ot tak po prostu w mieście i wyobraża sobie, że na jego widok wszyscy będą się wychylać z okien i zapraszać go na noc. Może jeszcze liczy na to, że spotka kobietkę, która ściągnie mu spodnie?! Sepkin zapłacił za swą niezwykłą zupę rybną, delegacji z Buchary złożył życzenia miłego pobytu w Moskwie, co towarzysze przyjęli z krzywymi minami i wyszedł na ulicę Gorkiego. Można by się przespać na niedokończonej budowie, pomyślał. Uznał to za doskonały pomysł. Taki na w pół gotowy dom ma to do siebie, że nikt się nim nie interesuje. Robotnicy przyjdą, kiedy człowiek będzie już dawno w drodze, w razie deszczu będzie się miało nad głową kilka betonowych stropów i podczas gdy na zewnątrz woda będzie siec o ściany, można się będzie w środku wygodnie wyciągnąć. A więc Piotrze Mironowiczu, decydujemy się na budowę w stanie surowym. Tylko na jedną noc. Jutro zatroszczą się o ciebie towarzysze z Centralnego Urzędu Zatrudnienia... Skręcił w bok z szerokiej ulicy Gorkiego, powędrował ulicą Stanisławskiego do szerokiej Alei Hercena i tamtędy doszedł do Placu Nikitijskie Wrota, jednego z głównych punktów na wielkich Bulwarach Okrężnych, niedaleko wejścia do metra, Kremla i Parku Kultury i Wypoczynku imienia Gorkiego, które stanowiły dumę Moskwy. Tu na rogu ulicy Kacałowa Sepkin znalazł to, czego szukał. Naprzeciw monumentalnego pomnika Tołstoja stał wielki budynek biurowy, cały jeszcze w rusztowaniach, otoczony barakami, stosami kamieni, górami piasku i mieszarkami cementu. Potężna budowla, którą w nocy każdy omijał z daleka, w obawie, żeby mu coś nie zleciało na głowę. Sepkin zupełnie się tym nie przejmował. Wyminął góry materiałów budowlanych, dostał się do ciemnej jaskini budynku, znalazł szerokie, wylane z cementu schody do sutereny i wybrał na sypialnię pierwszą z brzegu piwnicę. Stąd można się będzie o świcie ulotnić szybko i niepostrzeżenie, jeszcze przed przyjściem robotników. Nie było nocnego stróża, chociaż właściwie przydałby się. Ileż cennych rzeczy leżało dookoła! W złych, wojennych czasach już choćby tylko jeden worek cementu stanowił majątek. A do tego jeszcze gwoździe, śruby, stal zbrojeniowa, żelazne pręty splecione już w nadproża okienne, gotowe do zalania cementem, drewnianie kliny, szalunki, rusztowania...Było rzeczą wręcz niezrozumiałą, dlaczego dookoła budynku nie chodziły bez przerwy patrole i nie przeganiały złodziei. Widocznie Moskwiczanie są uczciwi, pomyślał Sepkin. Usiadł na betonowej podłodze, oparł się o ścianę i zmęczony zamknął oczy. Chwała wam, braciszkowie. Dzięki szlachetności waszych charakterów mam zapewnione miejsce wypoczynku. A teraz, Piotrze Mironowiczu, skoncentruj się, nastaw swój wewnętrzny budzik na blady świt i pogrąż się we śnie. Jutrzejszy dzień będzie męczący. Zdążył się zdrzemnąć, otoczony dobroczynną ciszą podziema i niewiele brakowało, a zasnąłby na dobre, kiedy nagle, gdzieś ponad sobą, usłyszał łoskot i czyjeś donośne głosy. Przerażony zerwał się na równe nogi, kilkoma wielkimi susami dopadł schodów, schował się pod nimi, wdepnął w kałużę następując na deskę, której drugi koniec podskoczył do góry i boleśnie uderzył go w nogę. Ponad nim w dużym pomieszczeniu, z którego prowadziły schody do jego piwnicy, ktoś krzyczał cienkim głosem. Odpowiedzią były głośne śmiechy, ale głos kobiety przebijał się przez nie, wydawany najwidoczniej w śmiertelnym lęku. Teraz Sepkin słyszał wyraźnie: ktoś nad nim wzywał pomocy, ktoś komu do obrony pozostał już tylko krzyk. Nie dajcie się sprowokować - przestrzegał pułkownik von Renneberg. Nie zwracajcie uwagi na nic, co nie dotyczy bezpośrednio was. Troszczcie się wyłącznie o siebie i wasze zadanie; nic poza tym dla was nie istnieje! Unikajcie wszelkich sytuacji, w których poświęcono by wam więcej uwagi, niż potrzeba. Na przykład nie wpadnijcie nigdy na pomysł ratowania tonącego. Będą wam uroczyście dziękować, a to może się dla was później okazać śmiertelnie niebezpieczne. Zrozumieliśmy się? Ale, pułkowniku von Renneberg, nie pomyślał pan o kobiecie, która wzywa pomocy...Sepkin podszedł cichutko do pierwszych stopni. Gdyby pan to słyszał...ten strach, ten krzyk: - Ratunku! Na pomoc! i tę rozpacz w głosie! Jak można to wytrzymać, wciśnięty tchórzliwie w ciemny kąt? Ruszył schodami w górę i już na ostatnich stopniach, które pokonał jednym susem, spostrzegł, że jest to ostatnia chwila, żeby zdążyć na czas z pomocą. Dwóch pijanych czerwonoarmistów zaciągnęło na budowę młodą dziewczynę i usiłowało teraz zedrzeć z niej ubranie. Jeden przytrzymywał ją od tyłu, podczas gdy napadnięta broniła się kopiąc i bijąc i jednocześnie głośno krzyczała, gdy tymczasem drugi żołnierz stojący przed nią spuścił już spodnie i skakał ze sterczącym prąciem w tę i z powrotem; właśnie udało mu się rozerwać sukienkę z przodu. - Jak to się certoli! - wrzeszczał ten trzymający dziewczynę. - Ma dupę lepszą niż dziesięć zakonnic! - zaśmiał się głupkowato i obmacując dziewczynę po całym ciele przycisnął ją do siebie. - Ignac, złap ją za włosy i popchnij do przodu, jestem we właściwej pozycji! Uspokój się wreszcie, ścierwo! A to jędza! Powinnaś być wdzięczna, że w takich ciężkich czasach dostanie ci się tyle chłopa! Ignac, popchnij ją do przodu! Zamknij się, diablico! Mam cię przydusić? Nigdy jeszcze tego nie robiłaś? Kto ci uwierzy? - Ratunku! - krzyknęła ponownie dziewczyna i kopnęła żołnierza. Ten cofnął swe nagie podbrzusze, uderzył ją w twarz i pijany, dopiero po kilku próbach chwycił ją za włosy. Właśnie w tym momencie zaatakował go Sepkin. Była jasna czerwcowa noc, jego przywykłe już do ciemności oczy rozróżniały wszystkie szczegóły. Jak olbrzymi ptak runął na czerwonoarmistów, tłukł ich pięściami po głowach, prawe kolano wbił z całej siły w podbrzusze Ignaca. Ale ten nawet nie poczuł bólu; ogłuszony ciosami w głowę padł na betonową podłogę. Podświadomie zarejestrował straszliwy cios w jądra i z głębi jego piersi wydobył się głuchy ryk. Żołnierz stojący za dzieczyną, ugodzony w głowę, ale jeszcze zdolny do walki, odepchnął kobietę i schylił się. Ale Sepkin był szybszy. Kantem dłoni jak łomem zadał cios pijanemu. Nie wydając dźwięku, nagle zesztywniały, czerwonoarmista runął na ziemię. Kiedy padał rozległo się głośne klaśnięcie i zgrzyt. Dziewczyna cofnęła się, przywarła do ściany i wpatrywała się w Sepkina szeroko rozwartymi oczami. Jej szczupłą, niemal dziecinną twarz przebiegały kurcze. - Nie krzyczeć! - powiedział Sepkin nie ruszając się z miejsca. Jego głos brzmiał uspokajająco, jak wtedy kiedy chce się ułagodzić rozwścieczonego psa. - Już wszystko minęło. Już jest dobrze! Nie krzyczeć więcej! Nie bójcie się mnie... ja wam... - Skąd...skąd się tu nagle wzięliście? - Głos jej drżał. Nagle rozpłakała się, chwyciła się obiema rękami za głowę i odwróciła się do ściany. - Usłyszałem z ulicy wasz krzyk. Właśnie przypadkowo tędy przechodziłem. Czym mogę wam w czymś pomóc? - Ja... chcę się stąd wydostać, natychmiast...- Kręciła się niespokojnie, zgarniała na piersiach porwaną sukienkę; nie miała odwagi przejść przez leżących u jej stóp żołnierzy. - A jak, a jak oni się obudzą... - Można temu zapobiec. - Sepkin pochylił się dwoma ciosami kantem dłoni pogłębił ich narkozę. Podnosząc się powiedział : - Koniec. Mamy spokój. - Zabiliście ich? - zapytała dziewczyna. Z przerażenia wpiła zęby w dłoń. - Chyba nie. - Chyba... A jeśli? - Nie powinniśmy oddawać się tu teoretycznym dywagacjom.- Podał dziewczynie prawą rękę. - Chodźcie, towarzyszko, odprowadzę was do domu. Kiwnęła głową, przeszła przez obu nieprzytomnych nie dotykając jego wyciągniętej dłoni, ale zachowanie Sepkina najwyraźniej dodało jej sił i ruszyła ku wyjściu. Sepkin podążał za nią, aż nagle zatrzymał się przy wywróconych taczkach na cement. Dziewczyna szła dalej, aż do sterty kamieni. - Nie pójdziecie ze mną? - spytała nieco mocniejszym głosem. - Oczywiście... - Uratowaliście mi życie. - Ależ skąd. Ci dwaj chcieli od was zupełnie czego innego niż życie. - Żeby to dostać, musieliby mnie zabić! - To dla was aż tyle warte? - Sięgnął do kieszeni kurtki, wyjął z niej paczkę papierosów i podsunął dziewczynie. Pokręciła głową i z lękiem spojrzała na ogromny, nie wykończony dom. - Człowiek, towarzyszko, ma tylko jedno życie. - Powinniśmy odejść stąd, zanim oni odzyskają przytomność. Chyba że nie żyją... - Trudno tak dokładnie powiedzieć. - Macie potworne uderzenie. - W tym jest pewna sztuczka. Nauczyliśmy się tego od Chińczyków. - Byliście już w Chinach? - Nie. Gdyby nie ta wojna,to nigdy bym nie wysadził nosa z mojej rodzinnej miejscowości. Znacie może Karpyrdak? Oczywiście nie. Kto by go znał? Ta dziura leży u stóp Uralu, po jego europejskiej stronie, nad rzeczką Juriuzaw. Najbliższym dużym miastem jest Perm. Ale wojna rozproszyła nas. - Podszedł do niej a ona nie cofnęła się. Na jej twarzy pojawił się pojawił się smutny uśmiech. Prawą ręką nadal przytrzymywała porwaną sukienkę, lewą przeczesała potargane, ciemnoblod włosy. - Dokąd mam was zaprowadzić, towarzyszko? - Nazywam się Jelena Łukiniszna Puszkina - powiedziała i westchnąła, jakby otrząsając się z resztek strachu. - Piotr Mironowicz Sepkin. - Byliście bardzo odważni, Piotrze Mironowiczu. - Krzyczeliście wytarczająco głośno - Jeleno Łukiniszno. Co w takiej sytuacji pozostaje mężczyźnie do zrobienia? Nagle roześmieli się...Był to śmiech nieśmiały, jakby skierowany do środka, jednocześnie wyzwalający, dziękczynny. Znaleźli drogę pomiędzy stertami kamieni i górami piasku, obiegli budynek dookoła i zatrzymali się dopiero na ulicy Aleksego Tołstoja, gdzie mogli być pewni, że nie dogonią ich już pijani żołnierze, pod warunkiem, że w ogóle jeszcze żyli. Jelena spojrzała na siebie i wcisnęła się zawstydzona w załom muru. Manipulowała przy sukience, która jednak była tak porwana, że żadne zbieranie jej nic nie pomagało. Poza tym drugi żołnierz rozerwał suknię również na plecach, co już nie dawało się niczym zakryć. - Do domu musimy jechać metrem - powiedziała. - Ale w tym stanie nie mogę się tam pokazać. Wszyscy będą się na mnie gapić. Mam wejść do wagonu i powiedzieć :- Patrzcie co ze mną zrobiło dwóch czerownoarmistów? Czego się tak gapicie? Tak, broniłam się! - A oni popatrzą na mnie ze złośliwą satysfakcją i pomyślą sobie: - Szkoda sukienki! Skąd weźmie teraz nową? Trzeba było lepiej ratować sukienkę - takiej już nie dostanie. To drugie można umyć... Co za głupia dziewczyna! - Pokiwała głową.- Wstydzę się, Piotrze Mironowiczu. Co mam robić? Na piechotę to za daleko. Trzeba dojechać do stacji Turgieniewskiej. - Są dwie możliwości - Sepkin stanął przed nią osłaniając ją swoim ciałem. - Wezwiemy milicję i ona odwiezie was do domu. Będzie oczywiście wielkie dochodzenie, aresztują obu żołnierzy... - I was też, Piotrze Mironowiczu, ponieważ to wy ich pobiliście! - Z całą pewnością, mnie też! Spiszą długi protokół, znajdziemy się w policyjnej kartotece... - Bardzo bym tego nie chciała. - To pozostaje nam tylko druga możliwość: włożycie moją kurtkę i pojedziemy razem metrem do was do domu. - Strasznie się wstydzę - powtórzyła. - Nie ma czego. - Sepkin ściągnął z siebie starą kurtkę żałując, że nie dali mu w Eberswalde niczego porządniejszego. Tę czuć było potem i tytoniem, nosiła na sobie ślady po lądowaniu, czego nie dało się tak łatwo sczyścić, i w ogóle cały wygląd Sepkina nie powinien skłaniać młodej, ładnej dziewczyny do zaintersowania się nim. Pomógł Jelenie założyć kurtkę. Zapięła ją starannie i wyglądała teraz jak smutny, klown z Moskiewskiego Państwowego Cyrku. Sepkin odgadł jej myśli i machnął lekceważąco ręką. - Kto się będzie z was śmiał, Jelena, ten dostanie w pysk! - powiedział. - Nawet gdybym miał załatwić cały wagon... - Ojej! Widzę, że chętnie się bijecie, Pawle Mironowiczu? - Za was - zawsze! - Ale jak ja to wszystko wytłumaczę ojcu? - Mieszkacie z rodzicami? - Żyje tylko mój ojciec. Mamuszka umarła rok temu. Wyjrzała z za pleców Sepkina na ulicę, wychyliła się z ciemnej niszy i wyszła na chodnik. Sepkin ruszył za nią, położył jej dłoń na ramieniu, a ona nie cofnąła się. Poczuł jednak, że stała się czujna, jej mięśnie napięły się. - Mama nie przeżyła śmierci Jurija - ciągnęła. - Był pięknym chłopcem. Duży, jasnowłosy, silny jak tur. Zawsze pogodny. Śmiał się tak, że wszystkich tym śmiechem zarażał. Gdzie tylko przyszedł, zaraz wszyscy się śmieli. Pod Homlem, podczas wielkiej bitwy pancernej został zastrzelony przez jakiegoś Niemca. Kolega, który się uratował, opowiedział jak to było: Jurij już się poddał. Stanął na czołgu z podniesionymi rękami. Pomimo tego strzelili do niego. Był dla Niemców tarczą strzelniczą. Sepkin spoglądał na chodnik, czuł się podle. - To wojna - powiedział przygnębiony. - Jeleno Łukiniszno, wojny nie prowadzi się machając palmowymi gałązkami. Na wojnie nie ma miejsca na litość. - Mamuszka tego nie przeżyła. Stawała się coraz mniejsza, zżerał ją smutek, widać było jak jej ubywa. Pewnego ranka została w łóżku, spojrzała na nas szeroko otwartymi, błyszczącymi oczami i powiedziała wyraźnie: - Tam stoi Jurij! Wyciąga do mnie obie rące. Dobry syn! - Westchnęła uśmiechając się jednocześnie i już jej nie było. - Teraz pewnie nienawidzicie Niemców? - A wy nie, Piotrze Mironowiczu? - Stanęła i spojrzała na niego. Było to tak, jak gdyby po raz pierwszy przyjrzała mu się świadomie i krytycznie. Co to za człowiek? Uratował mnie i muszę być mu za to wdzięczna. Mamusia pewnie ucałowałaby mu ręce, wszystko jedno, czy zabił nimi tych żołnierzy, czy nie, a papuszka uściskałby go, pochwalił, a potem podzieliłby się z nim tą setką wódki, którą chowa jak dziedziczną ikonę...A jednak dobrze byłoby wiedzieć, jakim człowiekiem jest ten Piotr Mironowicz. Wygląda korzystnie, chociaż nie ogolony. Poczciwe oczy, ładnie wycięte usta. Włosy ma przystrzyżone krótko, jak żołnierz. A jaką ma szeroką pierś! Ale ubranie wytarte i pogniecione tak, jak gdyby nie zdejmował go na noc. Niezwykły człowiek, zjawia się nagle i zabija dwóch mężczyzn... - A wy nie nienawidzicie Niemców? - zapytała ponownie. - Znacie ich w ogóle? - Nawet bardzo dobrze. Sepkin wepchnął koszulę w spodnie. Podczas walki lewa poła wysunęła się na zewnątrz. - Walczyłem z nimi. Przyjeżdżam tu prosto z frontu. To straszne, Jelenaszka: - Nieprzydatny - powiedział o mnie pułkowy lekarz. Tłusty, niesympatyczny facet, w grubych okularach na nosie, z których można by się nieźle pośmiać, gdyby nie to, że doktor z miejsca na wszytkich wrzeszczał. Dwa razy byłem ranny, ale za każdym razem mówiono mi: Piotrze, już jesteś zdrowy! Wracaj do kolegów! Zapewniam cię: za każdym razem strasznie się cieszyłem. Ale tym razem ten potwór nie lekarz stoi nade mną, opukuje mnie, wschłuchuje się we mnie przez rurkę i gwiżdże mi prosto w nos - naprawdę gwizdał, drań, wojskowy marsz - i mówi lodowatym tonem: - Piotrze Mironowiczu, z waszymi płucami coś jest nie w porządku! Połknęliście zepsuty bajan. Haha! - Wiecie, Jeleno, co to jest bajan? To taka harmonijka! Drań z tego doktora! Czy ja wyglądam na podziurawiony miech kowalski?! Rozpiera mnie siła, ot co! Byłem dywizyjnem mistrzem w boksie. Nie do pokonania! - Udowodniliście to, Piotrze Mironowiczu - powiedziała Jelena Lukiniszna i uśmiechnęła się nieśmiało. - Co zamierzacie teraz robić? - Nie trzeba mi zadawać takich pytań! - Sepkin starał się przybrać wygląd człowieka niepomiernie rozczarowanego. Udało mu się to tak dobrze, że Jelena, w przypływie macierzyńskich uczuć, pogłaskała go po głowie. Chwycił ją za rękę, przytrzymał i siłą powstrzymał się, żeby jej nie pocałować. - Jutro zgłoszę się w Centralnym Biurze Pośrednictwa Pracy, pokaszlę towarzyszon w nos, żeby wiedzieli z kim mają do czynienia i powiem: - Oto jestem! Odsunięty od udziału w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej! Zdecydował o tym pewien gruby lekarz. Zastanówcie się teraz, co ze mną zrobić! - Przecież umiecie coś robić, Piotrze Mironowiczu! - Ser. Spojrzała na niego poirytowana. - Co to ma znaczyć? - Nauczyłem się robić sery. - Sepkin uśmiechnął się nieśmiało. - zawsze ta sama historia. Kiedy o tym mówię, każdy się krzywi. Pięć walk bokserskich wygrałem dlatego, że przedtem moi przeciwnicy mówili o mnie, że śmieję się jak głupi do sera. A jeden, który nazwał mnie "śmierdzielem" , (sery w czasie fermentacji wydają intensywny zapach) odzyskał przytomność dopiero po trzech godzinach i musieli go zabrać do szpitala. I dlaczego to wszystko? Serowar to porządny zawód. W Nowo Karpydraku mieliśmy wielki zakład serowarski. Wzorcowy zakład! Jedyne, co warto w Karpydraku obejrzeć. Kasze sery są słynne w całej okolicy. Skórka jędrna, a w środku jak masło. A zapach. Jeleno Łukiniszno - co za zapach! Od samego zapachu człowiek czuł się najedzony. Czterokrotnie dostawaliśmy pierwszą nagrodę i dyplom uznania. Kto mógłby pobić ten rekord? - Trudno wam będzie znaleźć pracę w waszym zawodzie. - powiedziała Jelena. - Ale wszędzie dużo się buduje. Napewno znajdziecie zatrudnienie na jakiejś budowie, albo przy pracach drogowych. - Z moimi płucami, to niemożliwe. - To z czego zamierzacie żyć? - A czy to moja sprawa? Napisali, że nie nadaję się na front, to niech się teraz o mnie martwią! Zapytam ich tak: - Powiedzcie, towarzyszu, jaki związek mają moje płuca z karabinem? Płucami celuję? Płucami pociągam za spust? Płucami rzucam granaty? - A towarzysze urzędnicy będą się wykręcać i głupio na mnie patrzeć! Może odeślą mnie z powrotem do Karpydraku. Albo jeszcze lepiej, do mojej kompanii. Minęli Bulwar Twerski i zeszli w dół do metra na stację Majakowską, wyglądającą jak pałac, którego strop spoczywa na kolumnach z nierdzewnej stali i na ścianach której 35 ogromnych mozaiek sławi wielkość narodów Związku Radzieckiego. Stacja metra słynna na całą Rosję: Kiedy wojska niemieckie stały pod Moskwą i nikt nie wiedział, czy nie uda im się jednak zdobyć serca mateczki Rosji, czy też gwałtowny atak zimy zmusi je do wycofania się, tu pod ziemią, w przestronnej hali metra, 6 listopada 1941 roku odbyło się uroczyste posiedzenie dla uczczenia rocznicy Rewolucji Październikowej. Przewodniczył mu Stalin. Przypomina o tym wielka tablica pamiątkowa. Teraz, o tak późnej porze, Majakowska była prawie pusta. Na pociąg czekało zaledwie kilka osób, głównie starszych ludzi, o zmętniałych oczach, którzy w ogóle nie zwrócili uwagi na Sepkina i Jelenę, w związku z tym nie zdziwiło ich wcale, że w ciepłą, czerwcową noc jakaś młoda dziewczyna ma na sobie brudną męską marynarkę. Wszedłszy do wagonu usiedli samotnie w rogu. Nikt się z nich nie śmiał. Sepkin nie musiał więc dotrzymywać obietnicy i wdawać się w bójkę z każdym, kto by odważył się śmiać z Jeleny. Podczas gdy pociąg toczył się pod ziemią w kierunku wschodnim, Sepkin myślał o dwóch pijanych czerownoarmistach. Czy rzeczywiście zabił ich? Kiedy jutro rano robotnicy zobaczą ich, będzie straszna awantura. Nie znajdą jednak żadnych śladów. Najwyżej kilka nic nie znaczących odcisków butów w piasku i w stwardniałym już mleku wapiennym, w które Sepkin wdepnął tuż po wejściu na teren budowy. Ale co to im da? Jak można wśród milionów butów w Moskwie znaleźć tę właśnie jedną parę? - O czy myślicie, Piotrze Mironowiczu? - spytała Jelena trącając Sepkina. - Tak nagle ucichliście? - Martwię się na zapas. - Sepkin spojrzał Jelenie prosto w twarz. -Jakie on ma dobre oczy - pomyślała z nieznanym jej dotychczas uczuciem szczęścia. Jego spojrzenie jest jak delikatna pieszczota. - Za kilka minut będziemy się musieli rozstać. Może się już nigdy nie zobaczymy... - Gdzie zamierzacie dziś spać? - Właśnie szukałem noclegu, kiedy nagle usłyszałem wasz krzyk. Myślałem: zgłoszę się do jakiegoś domu żołnierza. Jeszcze jestem wojskowym. Niech diabli wezmą tego tłuściocha - lekarza! - Porozmawiamy z papuszką. - Z waszym ojcem? - Nie jesteśmy zamożni, ale ojczulek zna mnóstwo wpływowych ludzi. I zawsze znajdzie na wszystko radę. Jest pielęgniarzem w Klinice Urazowej Sklifossowskiego. Sepkin kiwnął głową i skoncentrował myśli. Plan Moskwy, wymienić najważniejsze budowle. Dział szpitali: Klinika Botkina, Klinika chorób Płucnych, Szpitale Państwowe nr.1,nr.2 nr.4, nr.13, nr.14, nr.24, Poliklinika, Klinika Urazowa były najważniejsze. Z początku wydało mu się dziwne, że szpitale nie mają nazw, tylko numery. Później jednak, po wykładach Mildy na temat radzieckiej filozofii życia, zrozumiał jaki to ma sens. Chory człowiek staje się dla państwowej służby zdrowia numerem, biernym uczestnikiem wielkiego procesu naprawczego. Niczym nad zacinającym się czy cieknącym silnikiem pochylają się nad nim specjaliści i przywracają go do stanu nadającego się do użytku. Jest rzeczą absolutnie obojętną, jak się ten silnik nazywa i skąd pochodzi; musi zacząć ponownie działać i dlatego oddaje się go w ręce najlepszych mechaników. W Szpitalu Kremlowskim, dokąd trafiają wysocy towarzysze, podobno jest inaczej. Ale kogo to obchodzi? To co dzieje się za wysokimi, czerownymi murami, nie podlega niczyjej ocenie. - Dobre stanowisko - powiedział Sepkin. - Pielęgniarzy się ceni. Wiem. Byłem przecież dwa razy ranny. Trzeba z nimi postępować dyplomatycznie, najpierw trzeba się przewiedzieć, kto odpowiada za oddział, a potem spotkać tego ważniaka gdzieś w przejściu i wetknąć mu coś do kieszeni: papierosy, wódeczkę, kawałek kiełbasy, co tam kto ma. Opłaci się... Przejeżdżali przez wspaniałe stacje z marmurowymi ścianami i gigantycznymi malowidłami, zalane światłem, wzbudzające podziw. Sepkin przycisnął twarz do szyby i zachowywał się jak każdy, kto po raz pierwszy widzi stacje moskiewskiego metra: oniemiał z zachwytu. - Ja też pracuję - odezwała się nagle Jelena Łukiniszna - jako sekretarka. Na Kremlu. Sepkin drgnął. Miał wrażenie, że owiał go gorący wiatr. - Na Kremlu? - spytał nie odrywając twarzy od szyby. - Naprawdę? - W Sekretariacie Handlu Zagranicznego. W Wydziale Europy Północnej. - Widujecie czasem Stalina? - zapytał spokojnym tonem. - Do tej pory jeszcze go nie widziałam. - Jelena potrząsnęła głową. - Co miałby u nas robić? Ma inne sprawy na głowie... Pracuje na Kremlu, myślał Sepkin i starał się nie oddychać szybciej niż przed chwilą. Jeszcze nigdy nie widziała Stalina, ale dzięki niej można by dostać się na teren Kremla. W murach, które wydają się nie do pokonania, znalazła się nagle maleńka dziurka. Mysia dziurka. Towarzysze, nie lekceważcie myszy! Nie jedna z nich zjadła słoninkę, którą uważano za niedostępną. Sepkin oparł się wygodnie na siedzeniu i z podziwem popatrzył na Jelenę. - Co zrobilibyście, Jeleno, gdyby nagle Stalin pojawił się przed wami? - Nie wiem. - Zastanawiając się wydęła dolną wargę; wyglądała teraz jak uczennica, która ma do rozwiązania zadanie. - Może upadłabym przed nim na kolana. To nasz najlepszy, najzacniejszy ojciec. Czym bylibyśmy bez niego? A wy, Piotrze Mironowiczu? Co wy byście zrobili? Sepkin wzruszył szerokimi ramionami. To byłaby kwestia sekund, pomyślał. Najpierw rozległby się głośby wybuch, a potem obaj wylecielibyśmy w powietrze. - Stanąłbym przed nim na baczność! - powiedział z godnością. - Ostatecznie jestem żołnierzem... Łuka Antipowicz Puszkin siedział w starym, obitym pluszem fotelu, i drzemał właśnie nad Prawdą, kiedy Jelena otworzyła drzwi mieszkania. Na stole stała zapalona lampa ze słabą żarówką, czuć było herbatą i przypalonymi pierogami. Gdy rozległ siź szczęk zamka, ojczulek przestraszony odrzucił gazetę, zerwał się z fotela i najpierw zauważył Sepkina. W brudnej koszuli, nie musiał wzbudzać swym wyglądem zaufania, bo Łuka Antipowicz, wyrzucił ręce do górzy i wrzasnął: - Napad! Wariat! Rzuca się na biedaka i zamierza go okraść z niczego! Haha! Zaraz pożałujecie swego błędu! - Ojczulku! - odezwała się uspokajająco Jelena. Stała już w drzwiach kuchni. Na płycie kuchennej przypalały się właśnie zapomniane pierogi z kapustą. Śmierdziało potwornie, a całą kuchnię spowijały czarne kłęby dymu. Puszkin odwrócił się, wlepił oczy w córkę i głęboko wciągnął powietrze. - Już grubo po pierwszej! - krzyknął. - Grubo po północy! - Wiem, tatuśku... Otworzyła okno, chwyciła patelnię i wyrzuciła zwęglone pierogi do stojącego przy zlewie kubła. - Zaraz ci wszystko wyjaśnię. - A to kto? - Łuka Antipowicz wskazywał wyciągniętą ręką na sepkina. - Czy to z jego powodu? - To jest Piotr Mironowicz. - Już nikogo lepszego nie mogłaś w Moskwie znaleźć?! Nawet marynarki nie ma! - Wtedy nareszcie spostrzegł, że Jelena ma na sobie męską marynarkę, że jej sukienka jest brudna i porwana, szczególnie na piersiach. Zaczął głośno dyszeć, wlepił w Sepkina zmrużone oczy, ocenił jego posturę i doszedł do wniosku, że młody człowiek jest od niego przynajmniej dziesięć razy silniejszy, wobec czego ograniczył się do słów. - To wasza robota? To wy tak urządziliście Jelenę?! I jeszcze macie czelność przychodzić tu razem z nią? - Wymijając zdumionego Sepkina, rzucił się ku drzwiom, otworzył je i stanął na podeście. - Żeby mi tu wasza noga więcej nie postała, won! - krzyczał. - Każdy z pięćdziesięciu lokatorów tego domu powiesiłby was! Tak, powiesiłby! - Tatku wróć tatku i zamknij drzwi - powiedziała spokojnie Jelena.- Wszystko pokręciłeś. Piotr Mironowicz uratował mi życie. Daj mi opowiedzieć. - Uratował życie? - Puszkin przydreptał na powrót do mieszkania, zamknął za sobą drzwi na klucz i nie bardzo wiedział, jak powinien się teraz zachować. Obcy, młody mężczyzna, który nie zdążył jeszcze powiedzieć ani słowa, pomógł jego córce zdjąć marynarkę. Teraz dopiero zobaczył obraz zniszczenia: sukienka była cała w strzępach. - Kto to był? - spytał Puszkin głucho. - Dwaj pijani żołnierze - odparł Sepkin. - Na szczęście akurat przechodziłem obok. - Piotr zabił ich, tatuśku. - Co zrobił? - Gołymi rękami! Zwalili się jak kłody. - To prawda? - spytał Puszkin z uznaniem w głosie.- Żeby uratować Jelenę, zabiliście dwóch żołnierzy? - Nie wiem. Nie miałem ochoty sprawdzać. Uważałem, że bezpieczeństwo Jeleny jest ważniejsze. - Dziękuję wam - powiedział Puszkin i podszedł do Sepkina, żeby go uściskać. - Obojętne kim jesteście - Zdobyliście cząstkę mego serca. Uratowaliście mi dziecko. O nic więcej nie będę pytał! Później jednak pytał. Pili rozcieńczone Narzanem (to pozbawiona smaku woda mineralna) Krasnoje (zwykłe,czerwone wino), które Puszkin dostał w prezencie od kuzyna mieszkającego ma Krymie i pracującego w winnym kombinacie. Wino pochodziło jeszcze z czasów przedwojennych i kiedy Puszkin postawił butelkę, była pokryta jasnoszarym nalotem. Trzymał ją bowiem w niezwykle wymyślnej kryjówce: teraz odchylił deskę w podłodze pod fotelem i stamtąd wydobył swój skarb. Wino nadawało się jeszcze do picia, chociaż było już lekko kwaskowe, ale razem z Narzanem działało odświeżająco. Jedli do tego chleb i gorzki ser, z cuchnącą, brązową skórką. Jelena opowiadała o swoim wypadku, a Łukę Antipowicza wsprost rozsadzała duma, kiedy mówił: - To cała Jelena! Wygląda jak wróbelek - a serce ma jak orzeł! Mimo tego bez was, Piotrze Mironowiczu, byłaby zgubiona. Ile macie lat? Niech zgadnę? No, powiedzmy...trudna sprawa, wojna z młodych ludzi robi starców, powiedzmy: około dwudziestu pięciu. - Dokładnie. Równo dwadzieścia pięć. - Jelena ma dziewiętnaście. Jej brat Jurij miałby dwadzieścia trzy. - Puszkin wlepił wzrok w pomalowaną na różowo ścianę. - Słyszeliście już o Juriju? - Jelena opowiedziała mi. Bitwa pancerna pod Homlem. - Musimy wygrać tę wojnę - powiedział Puszkin cicho, ochrypłym z przejęcia głosem. - Musicie ją wygrać, wy żołnierze, wypełniając wolę waszych braci, którzy oddali życie, wypędzając Niemców. Tak jak Jurij chcielibyście wszyscy żyć długo i szczęśliwie, ale Niemcy uniemożliwili mu to. Co to za ludzie Piotrze Mironowiczu? Napadli nas, chociaż nic im nie zrobiliśmy. Sam fakt, że żyjemy, to dla nich wystarczający powód, żeby nas mordować. Czy to ludzie tacy jak my? Widziałeś ich, leżałeś naprzeciw nich, strzelałeś do nich. Prawda, że to potwory, ci Niemcy? Sepkin mocniej objął dłoną szklankę z rozcieńczonym winem. W kuchni Jelena smażyła bliny smarując je później marmoladą z czerwonych buraków. Pachniały wspaniale, aż ślinka leciała do ust. A więc tak nas widzą, pomyślał Sepkin gorzko. Jesteśmy dla nich potworami. Kto tu ma rację: Hitler, który mówi o wiszącej nad światem groźbie bolszewizmu, czy pielęgniarz Puszkin z Moskwy, który uważa, że jego kraj został bez powodu napadnięty? Nigdy nie poznamy wyroku historii, ojczulku Łuko Antipowiczu, przynajmniej ja nie. Przybyłem tu, by zabić. Pytasz mnie: Jakim jestem człowiekiem? Moja odpowiedź brzmi: Nie wiem drogi Puszkinie. Może też potworem, może niemieckim patriotą, a może po prostu tylko żołnierzem, który wykonuje swą powinność nie pytając o nic...Bo gdybyśmy pytali, bez przerwy, gdyby każdy człowiek mógł i gdyby mu wolno było zadawać pytania, dniem i nocą, o każdej porze, nieustannie, to nie byłoby wojen. Bo ci, którzy wywołują wojny, nie umieliby znaleźć na nasze pytania odpowiedzi, a bez odpowiedzi powody wojny rozpłynęłyby się jak mgła. Ale my nie pytamy. My jesteśmy posłuszni. Twój syn Jurij był posłuszny i dlatego zginął i ja jestem posłuszny i dlatego też zginę, i tak będzie zawsze, Łuko Antipowiczu, zawsze są dwa spojrzenia na wojnę; kiedy się kogoś słucha, to wydaje się, że ma on rację, a my tylko słuchamy i nie zadajemy pytań i wierzymy w to co słyszymy i pozwalamy się za to zabijać. Ta niepojęta ludzka głupota trwa od zarania dziejów, od czasów kiedy Kain z zazdrości zabił swego brata Abla. My ludzie zapisaliśmy słowo człowiek krwią. Któż może to odmienić, nie niszcząc całej ludzkości? - Niemcy, Łuko Antipowiczu - powiedział Sepkin z namysłem - też walczą o swoją ojczyznę. - Tak mówią? Rozmawiałeś z tymi potworami? - Z wieloma, ojczulku. - Kłamią. Nigdy nie chcieliśmy zabrać im ziemi. - Ale tak im powiedziano i oni w to wierzą. - My ziemi mamy dość. Czego mielibyśmy chcieć od Niemców? Tyle mamy ziemi, że nie możemy jej nawet całej zasiedlić! Dlaczego w Niemczech nikt nie spojrzy na mapę? Niemcy to kropka! A wielka plama, prawie pół mapy to nasz kraj! I na co nam ta kropka? - Jesteście filozofem, Łuko Antipowiczu - powiedział Sepkin i wypił duży łyk wina.- Ale czy my jesteśmy w stanie to zmienić? Mówiąc to pomyślał: Jesteśmy tu po to, żeby spróbować. Przybyliśmy do Moskwy, żemy odwrócić koło historii. Dziesięciu niemieckich oficerów, którym wydano obłędny rozkaz. Zastanawiam się, drogi Puszkinie, czy ten mord będzie można czymkolwiek usprawiedliwić! Cieszysz się, że już wkrótce radzieccy żołnierze uderzą szerokim frontem na zachód, żeby pokonać Niemców. Dla nas to walka o przeżycie. Kto będzie pytał o winę? Sprawiedliwego wyroku nigdy nie wydaje pokolenie, które zdychało w okopach. Weszła Jelena niosąc bliny. Jej szczupła twarz zarumieniona była od ognia, oczy płonęły. Miała na sobie zwykły fartuch zawiązany dokoła talii. Wyglądała pięknie, cudowna dziewczyna a kiedy roześmiała się, Sepkina ogarnęło błogie uczucie szczęścia. - Mam duże możliwości - powiedział Puszkin i oblizał się. Widelcem nałożył sobie na talerz duży naleśnik. - Hej, któż to nie leżał na moim oddziale! Obowiązuje mnie tajemnica, składałem przysięgę, ale obiecuję ci Piotrze Mironowiczu: Jutro zadzwonię z kliniki do kilku ważnych osobistości i postaram ci się o dobrą posadę. Możesz na mnie liczyć! Obroniłeś Jelenę...Jak powiedziałem: Zdobyłeś cząstkę mojego serca! Bierz, synku, nie przesadzę, kiedy powiem, że Jelena robi najlepsze bliny w Moskwie. Łuka Iwanowicz Pietrowski postanowił nie sprzeniewierzać swojej opinii pyskacza, chociaż pułkownik von Renneberg do ostatniej chwili przestrzegał go przed tym. Solbreit - mówił jeszcze podczas pożegnania w Eberswalde - boję się, że przeciągnie pan strunę. Nie, żeby Rosjanie odkryli kim pan naprawdę jest, ale nawet w Rosji nikt nie lubi zbytnio ludzi, których każde słowo brzmi jak wyzwanie. Niech mi pan obieca, że będzie pan połykał zawsze połowę tego, co chciałby pan powiedzieć! Pietrowski-Solbreit solennie przysiągł, ale już podczas jazdy pociągiem do Moskwy - jak widzieliśmy - opowiadał wszystkim w przedziale o swoim rzekomym wrzodzie żołądka, wysłuchiwał uważnie dobrych rad, bekał potwornie, żeby zapoznać współtowarzyszy podróży z zapachem wydzielanym przez zawartość swego żołądka, i tak dzięki swemu tupetowi, który pułkownika von Renneberga przyprawiłaby o bicie serca, dotarł cało do Moskwy. Czekając na wieczór wybrał się najpierw w ten ciepły, czerwcowy dzień na spacer po Moskwie; jak każdy turysta zwiedzał parki i bulwary, kremlowskie mury i kościoły, przejechał nawet przez najpiękniejsze stacje metra i w zachodzącym słońcu zasiadł na ławce na Bulwarze Pietrowskim, dokładnie naprzeciwko Szpitala nr. 13. To również było typowe dla Łuki Iwanowicza. Były w Moskwie inne szpitale, na przykład ogromna Klinika Botkina, gdzie pacjenta kładziono jak na taśmie produkcyjnej i albo schodził z niej zdrów, albo w drewnianej skrzyni. Ale nie: on wybrał sobie właśnie Szpital numer 13, ponieważ mieścił się on przy Bulwarze Pietrowskiego, a on też nazywał się Pietrowski. Siedział więc sobie przyjemnie w promieniach zachodzącego pomarańczowo słońca, palił papierosa, czego człowiekowi z wrzodem żołądka właściwie nie wolno robić, obserwował ruch przed szpitalem, doliczył się przyjazdu dziewięciu karetek pogotowia, oblizywał się na widok apetycznych pielęgniarek, które po zakończonym dyrzurze mijały go małymi grupkami i współczuł członkom licznej rodziny, którzy wyszedłszy z kliniki zgromadzili się przed bramą i głośno płakali. Były wśród nich wszystkie grupy wiekowe, od niemowląt po zgrzybiałych starców. Zatarasowali wejście i wreszcie zostali niczym włóczędzy przepędzeni przez rozwścieczonego portiera. Kiedy słońce zniknęło za horyzontem, a na miasto zaczął spływać zmrok, nadając domom melamcholijny wygląd, Pietrowski wstał, otrzepał ubranie, zapiął koszulę pod szyją i przeszedł przez bulwar. Przed szpitalem nie było już tłoku i tylko portier stał przed szklanymi drzwiami jak generał, który właśnie odbiera wojskową paradę i ze zmarszczonymi brwiami przyglądał się Łuce Iwanowiczowi. - Czas odwiedzin skończony! - powiedział ten niesympatyczny człowiek i wskazał grubym palcem na wywieszkę. - Proszę przyjść jutro. - Czy to mój szpital? - spytał Łuka Iwanowicz. Zadarł głowę do góry, wskazał na napis nad wejściem i zachwycony klasnął w dłonie. - Tak, to ten! To ten! Mój szpital! Portier pokręcił nosem. Wariatów u nas nie leczą, pomyślał. Ale skąd ten biedak ma o tym wiedzieć? Myśli, że jak szpital, to dla wszystkich. Skąd ma wiedzieć na czym polega różnica? Wydaje się, że to łagodny wariat. Stoi i klaszcze. Ale kto wie, jak się zachowa, kiedy go nie wpuszczę?! - Co tam jest napisane? - zawołał słaby na umyśle człowiek. Portier nie widział powodu, żeby nie odpowiedzieć mu na pytanie. - Pietrowski. - Zgadza się! Zgadza się! To mój szpital! Nazywam się Pietrowski! Zrobił krok ku drzwiom, ale portier przytrzymał go za rękaw. Nawet głupiec musi się stosować do przepisów. - Radzę ci, odwróć cię i idź sobie - powiedział przyjaźnie.- I ciesz się, że się nazywasz Pietrowski. - Ja muszę do środka! - powiedział z uporem Łuka Iwanowicz. - Nie! - Właśnie że tak! - Zmiataj stąd, albo dam ci po łbie! - Co to pomoże, szanowny towarzyszu? - Pietrowski wyciągnął z kieszeni opatrzone licznymi stemplami skierowanie. Portier wyczuł mogące nastąpić trudności, ponieważ widok dokumentu opatrzonego tak wielką ilością stempli, skłonił go, jak wszystkich Rosjan, do zastanowienia się. Większą wiarę w urzędniczą nieomylność posiadają tylko Niemcy, dla których człowiek siedzący w okienku zda się mieć nad głową aureolę. - Dokąd? - zapytał krótko, żeby w obliczu zmieniającej się sytuacji, nie utracić godności. - Prosto z frontu. Od naczelnego lekarza... - Jesteście nowym przypadkiem, towarzyszu? - Nie, jestem Łuka Iwanowicz Pietrowski... Portier spojrzał błagalnym wzrokiem w niebo i wydął nozdrza. Co też ta wojna wyrzuca na wierzch - pomyślał. W normalnych czasach, czegoś takiego nigdy nie ubrałoby się w mundur. - Jesteście nowym przypadkiem czy nie? - Towarzyszu, już wam mówiłem, że jestem Łuka Iwanowicz ... - Dokąd? - powtórzył strapiony portier. - Na leczenie stacjonarne? - Stacjo...Czy przez szpital jeździ metro? Każdy człowiek osiąga kiedyś granice swojej wytrzymałości nerwowej. Portier, z natury choleryk, najpierw wywrócił oczy a potem pchnął szklane drzwi dysząc ciężko otwartymi ustami. - Prosto, potem w lewo korytarzem, pokój numer 20 - wysapał. - Nad drzwiami jest napis: Przyjęcia. Zapukacie i jak ktoś was zawoła to wejdziecie! Pietrowski kiwnął głową, wszedł do Szpitala nr. 13 i zatrzymał się przed oszkloną portiernią. Niesympatyczny portier stał tuż za nim i sapał. - A jak nikt mnie nie zawoła? - spytał Sepkin. - Won! - warknął portier i zazgrzytał zębami. Śliczna, drobna pielęgniarka przeszła korytarzem i wyszła ze szpitala. Piotrowski pomajstrował coś przy kołnierzyku koszuli i wydał z siebie potężne beknięcie. Dzięki tej sztuczce już jako uczeń odnosił spore sukcesy. W szczególne pomieszanie wprawiał nauczyciela matematyki, kiedy pochylając się do przodu, przygniatał sobie żołądek i ze zbolałą miną bekał. Najczęściej zwalniano go wtedy z lekcji, dzięki czemu mógł wypocząć na świeżym powietrzu, pogrzać się w słońcu siedząc na ławce na szkolnym dziedzińcu, podczas gdy inni męczyli się nad logarytmami. Nie miało to żadnego wpływu na świadectwo; nie można przecież karać kogoś za chorobę! Tak więc w sytuacjach wątpliwych zawsze zakładano, że miał dobre chęci. Beknięcie i teraz wywołało należyty efekt. Portier wtulił głowę w ramiona i warknął: - A to co znowu? - To mój żołądek. Jestem chory na żołądek, drogi towarzyszu. - Pietrowski otarł sobie usta. - Odbiło mi się! Tak, tak, żołądek! Nie wolno mi się denerwować. Zawsze, jak tylko się zdenerwuję, zbiera mi się w brzuchu powietrze. Mam takie uczucie... jak bym miał zaraz pęknąć! Poszedł w głąb korytarza, skręcił za róg i zatrzymał się pod drzwiami pokoju numer 20. Portier tymczasem wpadł do swojej szklanej kabiny, zasiadł za biurkiem z centralką telefoniczną, zacisnął pięści i zażądał przybycia pielęgniarza Domszaka, z którym kłócił się już od roku. Był teraz we właściwym nastroju, żeby mu ordynarnie nawymyślać. W pokoju numer 20 siedział stary, krótkowzroczny mężczyzna w białym kitlu i sam ze sobą grał w szachy. Nazywał się doktor Spiesznikow. Ściągnięto go ponownie do pracy w szpitalu, ponieważ młodzi lekarze byli oczywiście na froncie, natomiast młode lekarki pracowały głównie w obozach przejściowych, przyfrontowych lazaretach i obozach jenieckich. Ci którzy zostali w Moskwie nie nadawali się do niczego, pomijając oczywiście najlepszych specjalistów. "Świętem mumii" nazywał doktor Spiesznikow codzienną naradę lekarską w szpitalu, gdzie zasiadł obok nadzwyczaj energicznych, pewnych siebie lub grubych lekarek i - będąc wraz ze swymi siedmioma kolegami w przygniatającej mniejszości - bez słowa komentarza przysłuchiwał się, co za problemy wynajduje a następnie usiłuje rozwiązać, to nigdy nie osiągające zgody babskie zgromadzenie. Dr. Spiesznikow wezwał wprawdzie czekającego pacjenta, ale natychmiast przestał się nim interesować i pochylony nisko nad szachownicą zastanawiał się, jaki by tu zrobić następny ruch. Pietrowski poczekał chwilę przy drzwiach, chrząknął, ale ponieważ lekarz nie reagował, podszedł bliżej, spojrzał mu przez ramię na szachownicę i powiedział: - Biały skoczek może zabrać pionka... - Bydlaku! Białe pionki to ja. A teraz ruch mają czarne! - odparł dr. Spiesznikow. - W takim razie wieża powinna z E3 na... - Właśnie! Dokładnie tak! Wieża! - Dr. Spiesznikow stracił białego laufra i podniósł głowę. Spoza grubych szkieł bez oprawek błysnęły szaroniebieskie oczy. - Zabraliście mi laufra. Siadajcie! Teraz znów moja kolej. Nie cieszcie się zawczasu. W czterech ruchach dam wam mata! Pietrowski przysunął bliżej stołek, usiadł i po sześciu ruchach doktor dostał mata. Lekarz westchnął, zdjął okulary, przetarł szkła rękawem koszuli i dopiero wtedy przyjrzał się swemu pogromcy. - Kim jesteście? - zainteresował się. - Ulcus ventropoli... - Ulcus ventriculi. - Pan wie lepiej, doktorze. Tak to zrozumiałem. - Gdzie? - Osobiście naczelny lekarz naszej armii. Powiedział mi: - Drogi Łuka Iwanowicz, wasz żołądek to prawdziwe nieszczęście! Nie możecie maszerować, jak inni, na Berlin, ani gromić nazistów. Twój ulcus ventro... - Ventri! - Czy to takie ważne: o czy i? Piekielnie boli, doktorze. Tu jest moje skierowanie. Miałem się zameldować. - Przychodzicie trochę późno. - Dr. Spiesznikow rzucił wzrokiem na papier z licznymi stemplami. Zaimponowało mu, że zwykły ulcus ventriculi potrafi zainteresować aż tylu urzędników. Któż by pomyślał, że papier ten został sfabrykowyny w pewnym warsztacie pod Berlinem? - Lekarka, która powinna się wami zająć dawno już wyszła, rentgen jest zamknięty. - Czy to ja jestem odpowiedzialny za punktualną jazdę pociągów? - Pietrowski złożył ręce i spojrzał błagalnie na dr. Spiesznikowa. - Pamiętam...Ktoś mi kiedyś opowiadał: - Ty, Łuka - powiedział - wiesz, jest wojna... Dr. Spiesznikow uśmiechnął się kwaśno, wyciągnął przed siebie krótkie nogi, posunął krzesło nieco do przodu i obracał w palcach swego króla. - I co ja mam z wami zrobić? - pytał. - Tak, co by tu zrobić? Nazywam się Spiesznikow, mam nocny dyżur. Z zasady biorę nocne dyżury. W dzień za bardzo się denerwuję. Kto by tu mógł was zbadać? - Sądzę, że wy, doktorze. - Jestem ginekologiem. - Nie! - Sepkin obronnym ruchem wyciągnął przed siebie obie ręce. To się wam ze mną nie uda! - Jakie macie objawy? - To długa historia. Mam opowiedzieć? Najgorsze, że tak strasznie mi się odbija. Robię się czerwony ze wstydu! Śmierdzi mi z ust, jak bym najadł się gnoju... - Plujecie krwią? - Nie straszcie mnie, towarzyszu doktorze! - Krew w stolcu? - Przepraszam was, gdzie? - W gównie! - odpowiedział cierpliwie dr. Spiesznikow. - A skąd mam wiedzieć? - Nigdy nie przyglądaliście się? - Towarzyszu! - Pietrowski uśmiechnął się zawstydzony. - Czy porządny człowiek przygląda się swoim ekskrementom i może jeszcze w nich grzebie? Wybaczcie! Czego to lekarze nie wymagają od bezbronnego, chorego człowieka! - Rozbierajcie się. - Przed ginekologiem? - Pietrowski z wachaniem podniósł się z krzesła. - Doktorze Spiesznikow, istnieje przecież poczucie wstydu, i ja... - Rozbierać się! - Skoro tak stanowczo żądacie! Pietrowski spuścił spodnie, ściągnął przez głowę swoją wielokrotnie skracaną z tyłu koszulę, z której wycinano kawałki w celu odnowienia kołnierzyka, i zdjął kalesony. Dr. Spiesznikow założywszy nogę na nogę kiwał stopą i nadal bawił się królem. Przyglądał się Pietrowskiemu, wrącz obmacywał go wzrokiem. - Wyjątkowa długość - powiedział wreszcie. - Czy mogę to dostać na piśmie? - odparł Pietrowski. - Jak to? - Anfissa - moja narzeczona w Frolowie - twierdzi, że jest jak u czternastoletniego chłopca. - Myślałem o waszych nogach, świntuchu! Wyjątkowo długonogi typ. Uprawiacie sport? Skok w dal? Skok w zwyż? Krótkodystansowiec? - Dr. Spiesznikow machnął ręką, zanim jeszcze Pietrowski zdążył odpowiedzieć. - Nic z tego! Z waszym wrzodem żołądka! Ciągle powtarza się to samo: Jak tylko człowiek ma do czegoś szczególne predyspozycje, to zaraz coś mu stanie na przeszkodzie. Są kobiety z takimi miednicami, że mogłyby w nich wynosić całe pokolenia - i co? I mają skrzywione macice! Dr. Spiesznikow podniósł się z krzesła, podszedł do Pietrowskiego, uszczypał go w skórę na brzuchu, postukał w żołądek, zapytał, czy boli, na co Łuka Iwanowicz odpowiedział obowiązkowym okrzykiem: Och! , przyłożył mu ucho do pleców, jak gdyby można było ulcus ventriculi wysłuchać przez klatkę piersiową, rozwarł mu powieki i skontrolował źrenice, zakomenderował: - Nachylić się! - i zajrzał mu do tyłka, stwierdził z zadowoleniem : Żadnych farfocli w dupie! i powrócił do szachownicy. - Ubierać się! - I to wszystko? - spytał rozczarowany Pietrowski. - Teraz nie więcej nie da się zrobić! - Dr Spiesznikow ponownie ustawił figury na szachownicy. - Rentgen zamknięty, laboratorium zamknięte, wszystko będzie czynne dopiero jutro rano. - Czy znajdzie się dla mnie jakieś wolne łóżko? - Nie mamy żadnych wolnych łóżek. U nas zawsze panuje przepełnienie. Jeśli my Rosjanie mamy być najzdrowszym narodem świata, to ciekaw jestem jak wyglądają inne narody! Czy u nich chorzy też leżą na noszach? - Przyglądał się Pietrowskiemu przez grube okulary, poczekał, aż ten zapnie spodnie i podniósł słuchawkę telefonu. - Powinniście się zgłosić na oddział 11. Serdecznie wam współczuję! Na oddziale 11 rządzi barynia Fiodorowna Czigirina. O, to prawdziwa zaraza! Kobieta jak wieża, z mięśniami jak u miotacza młotem. A piersi ma...! jak się nachyla nad łóżkiem, to chorzy zasłaniają sobie głowy rękami ze strachu, bo jak by pękł jej biustonosz, to ta masa by ich zmiażdżyła. U baryni Fiodorowny nie będziecie mieli nazwiska. Wiecie, jak będzie do was mówiła: śmierdziel! No już, śmierdzielu, podnieś koszulę - wrzaśnie - a potem tak was walnie pięścią w żołądek, że wasz wrzodzik skapituluje i po prostu pęknie. A wtedy przeniosą was do Bubnowa. To nasz chirurg. Bubnow był kiedyś geniuszem. Ale to było czterdzieści lat temu. Wtedy wynalazł nową metodę usuwania woreczka żółciowego. Od tej pory każdemu, kto trafi do niego na stół, wycina woreczek żółciowy, obojętne czy operuje tchawicę czy napletek. Towarzysz Bubnow cierpi na nerwicę natręctw. Kiedy dorwie się do czyjegoś brzucha, to już po woreczku! A wy, Łuka Iwanowicz, macie jeszcze woreczek? - Oczywiście- krzyknął wystraszony Pietrowski. - Serdecznie wam współczuję! Pojutrze już go nie będziecie mieli. Dr. Bubnow pozbawi go was po tym, jak barynia Fiodorowna rozwali wam wrzód żołądka. Wasz przypadek jest szczególnie niebezpieczny. Czy to zapalenie woreczka żółciowego, czy ulcus ventriculi - różnica w diagnozie niewielka. Założę się, że Bubnow nie pozwoli wam zejść ze stołu z całym woreczkiem! - Dr. Spiesznikow wskazał Sepkinowi wolne krzesło. - Siadajcie, Pietrowski. Rozegramy jeszcze jedną partię! Dobry z was szachista. Mam dla was propozycję... - Strach przed dniem jutrzejszym zupełnie mnie paraliżuje, towarzyszu doktorze. Pietrowski usiadł. Ani przez chwilę nie wątpił w istnienie baryni Fiodorowny i doktora Bubnowa. Widział, że sprawa zaczyna się komplikować. Plan, żeby okrężną drogą przez szpital usadowić się w Moskwie okazał się niezwykle ryzykowny, skoro trzeba było poświęcić dla niego swój woreczek żółciowy. Nie mieściło się to absolutnie w koncepcji pułkownika von Renneberga, nawet jeśli dzięki tej operacji nastąpiłaby pełna integracja w Moskwie i nikt więcej nie pytałby, skąd się przyszło. Należało znaleźć sposób na ominięcie baryni Fiodorowny i doktora Bubnowa. Być może w Szpitalu nr.4 przy ulicy Pawłowskiej pracowali mniej ekscentryczni lekarze... - Przystawię wam w papierach stempel, że zostaliście przyjęci na obserwację, a wy będziecie tutaj siedzieli i grali ze mną w szachy - powiedział dr.Spiesznikow. - Jesteście idealnym partnerem. Niezbyt rozgarnięty, ale w szachach - prawdziwy talent. Będziecie przychodzili razem ze mną na nocne dyżury i nikt nie będzie się o nic pytał. Jak już raz wasze nazwisko znajdzie się w szpitalnej kartotece, to dalej wszystko pójdzie automatycznie. A wrzodzik wysuszymy. Dobry pomysł? - Nie zapominajcie, towarzyszu doktorze, że muszę mieć łóżko, nie mogę spać na szachownicy. - Pietrowski odetchnął. Niebezpieczeństwo spotkania z barynią Fiodorowną zostało zażegnane. W bezpiecznej bliskości doktora Spiesznikowa można będzie jutro albo pojutrze zbadać inne możliwości. - I jeść też muszę. - Z tym nie będzie kłopotu. - Doktor Spiesznikow machnął ręką, spojrzał na rozstawione figury i w radosnym oczekiwaniu na nową partie zatarł ręce. - Jedzenia wystarczy. Mam opinię obżartucha. Nie martwcie się, Łuko Iwanowiczu, zadbamy o wasz wrzodzik! - Wsadził okulary głębiej na nos, strzelił palcami i zrobił pierwszy ruch. - Zamurowało was, co ? - zawołał z entuzjazmem. - To otwarcie, to mój pomysł! Ratujcie się, Łuka Iwanowicz! Rano, o ósmej, doktor Spiesznikow poszedł do domu. Był wielce skonfudowany. Zaraz po otwarciu gabinetu rentgenowskiego i laboratorium przystąpił do badania Pietrowskiego, napchał go kontrastem, kazał sikać do rurki i srać do słoiczka, ale niezależnie od tego co wyprawiał z pacjentem, wynik był negatywny. Ani śladu wrzodu żołądka! Pietrowski był najzdrowszym człowiekiem, jakiego doktor Spiesznikow widział w życiu, ale ogólny wygląd pacjenta przeczył temu. Pietrowski skręcał się z bólu, potwornie przewracał oczami, ku przerażeniu pielęgniarek bekał leżąc na stole pod rentgenem, przez co opóźniły się trzy badania, a po zakończeniu całej procedury opadł z sił tak dalece, że musiał wypocząć na łóżku w dyżurce doktora Spiesznikowa. - Istnieje tylko jedno wytłumaczenie - powiedział Spiesznikow siedząc strapiony nad zdjęciami rentgenowskimi, na których nie było widać nic, co przypominałoby ulcus ventriculi. - Jesteście psychopatą, Łuka Iwanowicz. Histerykiem! Wasz wrzód żołądka to syndrom histeryczny. - A więc nieuleczalny. - Pietrowski złożył ręce. - Ile życia mi jeszcze zostało? - Idiota! Jesteście zdrowi! - Ale lekarz wojskowy... - Zupełna zagadka! Co mój kolega zobaczył?! Przeprowadzaliście może kurację... - Jaką, towarzyszu? - spytał Pietrowski speszony. - W łóżku, raz w lewo..., raz w prawo... - Jeszcze nie. Umiem tylko z przodu i z tyłu... - Ale z was świntuch, Pietrowski! - powiedział doktor Spiesznikow i zakończył badanie. Zaraz dostaniecie pieczątkę i kartę w administracji szpitala. Jesteście teraz pacjentem leczonym ambulatoryjnie, ale znajdujecie się pod stałą kontrolą lekarską. Oficjalnie nie potrzebne jest wam łóżko. A jak by się kto pytał, odpowiadajcie, że jesteście na obserwacji. Wtedy dadzą wam spokój. To znaczy, że rozpoznanie jest niejednoznaczne i wszyscy będą wam schodzili z drogi, bo nie wiadmo czy wasza choroba nie jest zaraźliwa. Pietrowski podziękował doktorowi Spiesznikowowi, zjadł z apetytem śniadanie składające się z zakalcowatego chleba, namiastki marmolady i rozgotowanej kaszy manny, przespał trzy godziny i umył się obok w łazience należącej do ambulatorium. W ogromnym gmachu Szpitala nr. 13 kłębiły się tłumy ludzi. Pietrowski przemierzał długie korytarze i oddziały, zaglądał do otwartych pokojów chorych i zerkał na pielęgniarki, które w większości nie raczyły go nawet zauważyć. Przysiadł sobie właśnie grzecznie na ławeczce w jednym z korytarzy, kiedy zobaczył z daleka nadchodzącą właśnie barynię Fiodorownę - to musiała być ona; taki biust mógł należeć, zgodnie z opisem doktora Spiesznikowa, tylko do niej; wstał dopiero wtedy, kiedy już był pewien, że lekarka nie wróci. Nikt go nie zatrzymywał, nikt o nic nie pytał...Wszystko toczyło się zgodnie z jakimś trudnym do zidentyfikowania, ale służącym dobru chorych, rytuałem. Wróciwszy do ambulatorium - kiedy w bloku operacyjnym zobaczył nad oszklonymi drzwiami palącą się czerwoną lampkę i pomyślał: Acha, doktor Bubkow jest właście w szale wycinania woreczków - zatrzymał się nagle przed jedną z ławek. Siedziała tam, zupełnie sama, dziewczyna o blond włosach, z figlarnym, zadartym noskiem i całą mozajką piegów na twarzy. Miała mocno wystraszoną minę, nerwowo szurała butami i wydawało się, że czeka na jakąś informację, jakiej miano jej udzielić w pokoju lekarskim. Spojrzawszy na nią Pietrowski poczuł przyspieszone bicie tętna, czego oczywiście w żadnym wypadku nie należy lekceważyć. Stwierdził ponadto, że figura dziewczyny odpowiada najbardziej nawet wygórowanym życzeniom i w tej sytuacji postanowił nie ograniczać się wyłącznie do obserwacji. - Wypadek? - spytał fachowo. Dziewczyna podniosła głowę. Jej zadarty nosek drżał ze zdenerwowania. - Jesteście lekarzem, towarzyszu? - zapytała. Jej głos miał w sobie przyjemną miękkość. - Wyglądam na lekarza? - Jeśli lekarz nie ma na sobie białego fartucha, to nigdy nie wiadomo. - Jestem ulcus ventriculi... Dziewczyna, nagle onieśmielona, kiwnęła głową. - Bardzo mi przyjemnie. Wybaczcie - czy to coś w rodzaju ordynatora? - Coś w tym rodzaju. - Pietrowski powiedział to z powagą w głosie. - Czy mogę wam w czymś pomóc? - Przywiozłam tu przyjaciółkę. Właśnie ją badają. Nagle spadła z traktora i straciła przytomność. - Z traktora? - Pietrowski usiadł na ławce obok dziewczyny. Uśmiechnęła się do niego nieśmiało. Ale się zdziwią, pomyślała. Będą mi zazdrościć. Co za honor: Ulcus jakiś tam usiadł koło mnie! Prawdziwy naukowiec. - Jestem traktorzystką powiedziała z wahaniem i jakby zawstydzona. Nie miała żadnego doświadczenia w kontaktach z ważnymi osobistościami. Mężczyźni w fabryce traktorów byli zupełnie inni. Doskonale znali swoją cenę, teraz kiedy wszyscy byli na froncie. Wszyscy młodzi mężczyźni, zdrowi, a jednak nadal pracujący w fabrykach, zachowywali się jak rozpłodowe byki, gotowi do skoku w każdej chwili, kiedy tylko zobaczyli mijającą ich spódniczkę. Teraz siedział obok niej mężczyzna, który nie zerkał od razu na jej biust i nie zaczynał rozmowy pytaniem: - Kiedy to robiłaś ostatni raz? - Pracuję w oddziale kontroli wyjściowej - powiedziała spostrzegłszy pytające spojrzenie Pietrowskiego. - Kiedy traktor jest gotów, odbywam nim jazdę próbną i dopiero wtedy może opuścić fabrykę. - Bardzo odpowiedzialne stanowisko. - Pietrowski spojrzał na wejście do ambulatorium. Przyjechała właśnie karetka pogotowia; dwóch sanitariuszy wnosiło jęczącego, starszego mężczyznę. Przez otwarte drzwi można było na chwilę zajrzeć do środka. Dwóch lekarzy rozmawiało, pielęgniarka wynosiła kosz pełen zakrwawionej bielizny. - Jak długo już tak siedzicie? - Pół godziny. - Postaram się to załatwić - powiedział Pietrowski obiecującym tonem. - Jak nazywa się wasza przyjaciółka? - Wiera Pietrowna Orkol. - A wy, towarzyszko? - Larysa Aleksandrowna Chrułankowa. - Nie martwcie się! - Uśmiechnął się do niej dodając jej odwagi. - Zaraz dostaniecie jakąś wiadomość. Kiwnęła głową i kiedy wstał przyjrzała mu się z podziwem. - Jak wam dziękować, towarzyszu Ulcus...zapomniałam jak dalej. Pietrowski machnął ręką. - Nie ważne! To taki tytuł! Nazywam się Łuka Iwanowicz Pietrowski. - Och! To tak jak ten od szpitala... - To mój daleki krewny! - Pietrowski podał Larysie rękę, uśmiechnął się do niej tak, że zaczerwieniła się po czubki uszu i oddalił się w bezpieczniejsze rejony, mianowicie do łazienki. Zupełnie przypadkowo pięć minut później z ambulatorium wyszła pielęgniarka i powiedziała do Larysy: - To było poronienie. O wiele za wcześnie. Dziecko jest martwe. Dziewczynka. Możecie iść do domu, towarzyszko, reszta należy do nas. Ojciec zostanie zawiadomiony... - Wiera nie była mężatką! - powiedziała Larysa i nagle zawstydziła się. - Ach tak! - Pielęgniarka spojrzała na nią rozzłoszczona. - Ale dziecko nie wzięło się z powietrza! - Miała je z majstrem od montowania osi... - A to pięknie! Od montowania osi! - - No to zawiadomimy jego! - On jest, siostro, żonaty... - Ładne z was towarzystwo - powiedziała pielęgniarka i podrapała się między piersiami. - Jak kotki w czasie rui... - Co wy tam wiecie, jak to jest w fabryce! - Larysa Aleksandrowna zatrzęsła się ze złości - Nie znamy takich sztuczek jak wy, kiedy kurwicie się z lekarzami! Nie wyobrażajcie sobie, że jesteście lepsze od nas! Zostawiła czerwoną z wściekłości pielęgniarkę i wybiegła ze szpitala. Na ulicy opamiętała się nieco, przyszło jej do głowy, żeby poskarżyć się sympatycznemu i z pewnością wpływowemu Ulcusowi Łuce Iwanowiczowi więc biegiem wróciła do ambulatorium. Tam wpadła wprost na Pietrowskiego, który z okna widział, że Larysa opuściła szpital i zamierzał ją dogonić. - Zadowolona? - spytał i chwycił ją za rękę. - Muszę się poskarżyć! - powiedziała głośno. - Wybraliście najwłaściwszą osobę, Laryso. Możecie się wygadać. Jestem jak pusta beczka bez dna - możecie ją zapełnić swoimi żalami. Jeszcze nikt nigdy tak do Larysy nie mówił. Poczuła się w siódmym niebie. - Ta pielęgniarka - powiedziała już nieco spokojniejsza - nazwała nas dziwkami... - To niesłychane! - Pietrowski dramatycznie zmarszczył czoło. - Proszę mi to, Laryso Aleksandrowna, opowiedzieć dokładniej. Wyjdźmy ze szpitala! Może napilibyśmy się lemoniady? - Mój...mój traktor czeka. Muszę go odprowadzić. - Żeby was wysłuchać, jestem gotów na wszystko! A więc choćmy do traktora. I tak Pietrowski, stojąc za Larysą, która bardzo pewnie prowadziła pojazd, przejechał całą Moskwę wielkim, nowym traktorem, cały czas wąchając włosy dziewczyny, które pęd powietrza zwiewał mu na twarz i czuł się szczęśliwy, jak jeszcze nigdy w życiu. Potem Larysa pokazała mu fabrykę; rozpierała ją duma. - To jest Ulcus - szeptała przyjaciółkom, kiedy tylko nadarzyła się po temu okazja. - I to jaki ważny. Prawie ordynator... A jaki dobry. Pietrowski poznał również kierownika 1 wydziału montażu, chudego, cierpiącego na złą przemianę materii człowieka, z żółtymi białkami oczu. Stworzyło to okazję do niemal przyjacielskiej wymiany zdań na temat chorób, w szczególności żołądka i przewodu pokarmowego, co spowodowało, że obaj poczuli do siebie wzajemną sympatię. Pietrowski dowiedział się, że wszyscy mężczyźni zabiegają o względy Larysy Aleksandrowny, tak że stale musi się przed nimi bronić. Ponadto że: Larysa ma 22 lata, mieszka sama w niewielkim pokoju, że jej matka zmarła jeszcze przed wojną na zapalenie płuc, ojciec został uznany za zaginionego podczas walk pod Tarnopolem - że jest sama na świecie i musi się zmagać z wieloma przeciwnościami, które młoda dzieczyna napotyka w życiu. - Co słychać, przyjacielu? - spytał kierownik i poczęstował Pietrowskiego machorką i zieloną, sfermentowaną tabaką, żeby mógł sobie skręcić papierosa. Siedzieli w oszklonej kabinie, z której widać było całą halę montażową. Larysa zgromadziła wokół siebie tłumek dziewcząt, którym najwyraźniej opowiadała o Pietrowskim. Z wielkim temperamentem wymachiwała w powietrzu rękami. - Będą jakieś zmiany? - A co miałoby się zmienić, towarzyszu? - Wpuści was Larysa do łóżka? - Kierownik zaśmiał się krzywo. - Wy, jako wysoko postawiony towarzysz, macie największe szanse. Nic dziwnego, jeśli jest się Ulcusem! - Ulcus to wrzód żołądka - powiedział spokojnie Pietrowski. - Co takiego? - Kierownik zaciągnął się gwałtownie. - Myślałem... - To nieporozumienie, towarzyszu. Pomyłka. Nie miałem okazji, żeby wyprowadzić Larysę z błędu. - To wy jesteście wrzód żołądka? - Chudy, żółtooki mężczyzna zaczął się śmiać, pochylał się na krześle, krztusił się dymem papierosowym, kaszlał rozpostarłszy ramiona, jak gdyby zamierzał wykaszleć płuca, trząsł się ocierając załzawione od śmiechu oczy i sapał z radości. - I to się musiało zdarzyć właśnie Larysie! - krzyczał z zachwytem. - To piękne! Co sądzicie, Łuko Iwanowiczu, jak ona to przyjmie? Pobije was, czy się schowa? Chciałbym to zobaczyć... Nabrał głęboko powietrza, uspokoił się nieco i ponownie zapytał: - Pójdziecie z nią do łóżka? - Może... - Napewno! To byłoby dobrze dla nas wszystkich. W hali montażowej byłby nareszcie spokój, jakby wszyscy wiedzieli: Larysa ma wszystko, czego jej potrzeba. Hihi! - A kim jesteście naprawdę, Łuko Iwanowiczu? - Jeszcze dwa tygodnie temu byłem na froncie. Tam lekarze odkryli ten ulcus ventriculi. Z zawodu jestem dekarzem... - I co teraz zamierzacie? - Nie mam pojęcia. Chciałbym znaleźć jakąś pracę. - Jedno jest pewne: my, chorzy na żołądek, musimy trzymać się razem. Łuko Iwanowiczu, chcecie pracować u mnie? Mogę porozmawiać z towarzyszem szefem kadr...ma kłopoty z przewodem pokarmowym i was jako chorego na żołądek napewno przyjmie. Jesteśmy bardzo ważnym przedsiębiorstwem pracującym dla celów wojennych; nikomu nie przyjdzie do głowy wysłać was ponownie na front. Możecie robić Larysie jedno dziecko po drugim, haha! Była to udana rozmowa, trwała ponad godzinę. Kiedy Larysa wróciła z hali montażowej zaczerwieniona, szczęśliwa, bo rzeczywiście wszyscy zazdrościli jej tego ważnego Ulcusa, Pietrowski i kierownik - Bogdan Filofiejewicz Iswarin, żonaty i mimo swej złej przemiany materii ojciec siedmiorga dzieci - zdążyli się już zaprzyjaźnić. Pietrowski zdecydował się przyjąć propozycję. Gdzie można się czuć bezpieczniej, niż w produkującej dla celów wojennych fabryce traktorów, będąc w dodatku zaprzyjaźnionym z chorym na żołądek szefem kadr? Udało się, pomyślał zadowolony. Dobrze ulokowałem się w Moskwie. I to już drugiego dnia. Ciekawe jak poszło innym. Czy dotarli do Moskwy? Wieczorem Łuka Iwanowicz i Larysa leżeli w małym pokoju Larysy na łóżku nadzy, syci miłości. Spadło to na nich jak burza, kiedy wszedłszy do ubogiego mieszkanka zobaczyli nie posłane łóżko. Drżącymi rękami zrywali z siebie ubranie i rzucili się na siebie niczym wygłodzeni kanibale. Dopiero kiedy Pietrowski zaczął przy każdym ruchu odczuwać kłujący ból w krzyżu, a oddech Larysy buchał jej z gardła niczym żar z gorejącej otchłani, oderwali się od siebie i każde z nich czekało samotnie na chwilę, kiedy serca ich przestaną bić a oni sami umrą roztapiając się w niewysłowionym szczęściu. - No i co z tego, że Ulcus to tylko wrzód żołądka - powiedziała Larysa późno w noc, kiedy mieli już za sobą drugi, nieco krótszy szturm. - Tak jak ja ciebie kocham, Łuka, nikt jeszcze nikogo nie kochał. Pomódlmy się, żeby udało się nam pobić Niemców, i żeby ta wojna wreszcie się skończyła... Tramwajem można przejechać całą trasę od początku do końca, po to jest, za to się płaci, jego celem jest przewożenie anonimowych pasażerów. A mimo tego tramwajarkę Łarę Pawłownę Szarenkową ogromnie denerwowało, że uparty pasażer, siedzący na ławce tuż za ścianką dzielącą przedział od kabiny kierowcy, przyglądał się jej jakby zachowywała się nieprzyzwoicie i nie tylko nie wysiadł na żadnym przystanku, ale jeszcze, kiedy spoglądała na niego pytająco, wesoło machał do niej ręką. Niedaleko końcowego przystanku wychyliła głowę przez ściankę i prychnęła na Boranowa. Ze strachu wytrzeszczył oczy, jak surowo skarcone dziecko. - Przykleiliście się, czy co? - zasyczała. - To byłoby coś nowego. - Boranow uniósł siedzenie, przeciągnął dłonią po tylnej części spodni. - Melduję, że nic w tym rodzaju, siostrzyczko! - Nie jestem waszą siostrzyczką! Dlaczego nie wysiadacie? - A czy muszę? Mnie się w tramwaju podoba. Stukanie szyn, dźwięk dzwonka. Siedzi sobie człowiek za szybą i oprzygląda się domom, ludziom...prawdziwa rozkosz! Już jako dziecko strasznie lubiłem jeździć tramwajem. A konduktorki zawsze były dla mnie bardzo miłe; byłem czarującym dzieckiem! Jasne loczki rozwiewały mi się na wietrze i czy kto chciał, czy nie chciał, każdy musiał mnie polubić! Łara Pawłowna zrezygnowała z wdawania się w dalszą rozmowę z najwidoczniej nie całkiem zdrowym na umyśle pasażerem, zadzwoniła i ruszyła dalej. Dojechali do końcowego przystanku; było to duże, brukowane rondo, na którym jeszcze dwa inne tramwaje, przybyłe z dwóch różnych kierunków miasta, zatrzymały się na dziesięciominutową przerwę. Ostatni padażerowie wysiedli, tylko Boranow został i nie ruszył się nawet wtedy, kiedy Łara pojawiła się w drzwiach od strony ulicy. - Koniec trasy! - krzyknęła. - Koniec! Opuśćcie wagon! - Jadę spowrotem. - Boranow podrzucał monety na dłoni. - Piętnaście kopiejek... zgadza się? - Musicie wysiąść! - Przecież chcę jechać dalej! - Zabrania się pasażerom przebywać w wagonie podczas przerwy! - krzyknęła Łara Pawłowna. Weszła do środka i stanęła przed Boranowem. Jej wielkie oczy płonęły jak węgle. - I to nie bez powodu. Wagon powinien się wywietrzyć! Dopóki w nim siedzicie, śmierdzi. - To jest przekonujący argument. - Boranow uniósł się, pociągnął nosem w kierunku pięknych, ciemnych włosów Łary, które na końcach błyszczały w słońcu rudawo i pokręcił głową: - To mydło! Wiem! Tłuszcz był zjełczały... Łara Pawłowna otwarła ze zdumienia usta i stała tak przyglądając się Boranowowi nieprzytomnym wzrokiem. Najwyraźniej nie mogła zrozumieć, co ten typ gada. - Moje włosy? - powiedziała wreszcie. - Zaraz zawołam na pomoc Pawłowa z 3 linii. - Czy to on dostarcza wam mydło? I nic nie czuje? Czy ten nieszczęsny towarzysz cierpi na przewlekły katar? - Jesteście ostatnim idiotą! Wysiadacie, czy trzeba was będzie wyrzucić? - Jestem usposobiony ugodowo - powiedział Boranow, wysiadł i przeciągnął się na słońcu. Łara Pawłowna zamknęła wagon, ruszyła szybko w kierunku czegoś w rodzaju budki dróżnika i zamknęła się w toalecie. Tam przejrzała się w zmatowiałym, pękniętym lustrze, zmoczyła końce palców, przeciągnęła nimi po włosach i powąchała. Nic. Spróbowała jeszcze raz, uczesała się i z zaciśniętymi ustami wyszła na zewnątrz. Boranow rozmawiał właśnie z kierowcą linii 3 i dowiedział sią, że Łara Szarenkowa jest niezwykłą kobietą, że ma dopiero 20 lat, że pochodzi z dobrego domu - ojciec architekt, matka nauczycielka - i że pracuje w tramwajach, ponieważ jej wujek jest pisarzem w zarządzie przedsiębiorstwa i mógł jej załatwić to stanowisko. Nie jest zaręczona, to pewne, czy ma przyjaciela, trudno powiedzieć. - Apetyczna! - stwierdził konduktor z linii numer 3 . - To widać! Nigdy o sobie nic nie mówi. Ale wszystkie te biedne ptaszynki strasznie cierpią. Koguty stały się rzadkością. Po dziesięciu minutach Boranow znowu stanął przy drzwiach wagonu. Łara siedziała już na miejscu kierowcy, ale jeszcze nie pozwalała wsiadać. Cała zabawa powtórzyła się, z tym, że teraz tylko siedmiu pasażerów jak na komendę ruszyło do szturmu na tramwaj. - Spójrzmy na to po ludzku - rozpoczął Boranow przemówienie, co spowodowało, że czekający zgromadzili się wokół niego; Łara przyjęła to z głębokim niezadowoleniem. - Czy istnieje większa przyjemność niż rozkazywanie innym? Posłuchajcie pewnej historii: Podczas szkolenia, w Nowogrodzie, był porucznik. Wściekły pies, nie człowiek. Kiedy pot zalewał nam oczy, krzyczał zadowolony: - Zaoszczędzimy wody! W ten sposób umyjecie się automatycznie! Dzielne chłopaki! - I pędził nas do utraty tchu. Chcieliśmy go zamordować. Ale pewnego ranka posłali mnie do niego z listem. Miał tego dnia wolne i kiedy zbliżyłem się do domu usłyszałem kobiecy jazgot. Patrzę, a mój porucznik stoi w samych spodniach i koszuli za domem, rąbie bale drewna na drzazgi, a jego baba stoi za nim i wymyśla mu od ciamajd. A najpiękniejsze: on się poci. Poci się tak, że skóra błyszczy mu w słońcu, jak wysadzana diamentami. Zrobiło mi się go żal. Zrozumiałem dlaczego tak nas pędzi po poligonie... - Boranow otarł pot z czoła. Słuchacze przejęci kiwali głowami. - Człowiek ładuje się i wyładowuje jak akumulator, towarzysze. Nie miejcie więc za złe naszej konduktorce jej zachowania; ona znajduje się w stadium wyładowania. Łara Pawłowna nie wytrzymała. Walnęła pięścią w dzwonek i krzyknęła: - Wsiadać! Koniec przerwy! - prychnęła na Boranowa, kiedy ten jako ostatni wszedł do wagonu, po czym spytała jadowitym głosem: - Dokąd? - Za piętnaście kopiejek, droga przyjaciółko... - Dokąd?! - Jak daleko można. Do następnego końcowego przystanku... albo na koniec świata! Z wami pojadę wszędzie. Mam słabość do sympatycznych ludzi, Łaro Pawłowno... - Skąd wiecie, jak się nazywam? - Kolega z linii numer 3... - Szczerbaty plotkarz! Dawajcie te kopiejki! - Boranow podał pieniądze, przeliczyła je i spojrzała na niego podejrzliwie. - Tu jest trzydzieści! - Na drogę powrotną, Łaruszka... - Wyrzucę was z wagonu! - To byłoby wbrew przepisom. Kto płaci ma prawo jechać. Wyjątki dopuszczalne są tylko w szczególnych przypadkach. Jeśli ktoś rzyga w wagonie, sika po ścianach, albo przykucnie i ... - Ale z was świnia! - Do przypadków takich absolutnie nie można zaliczyć sytuacji, kiedy ktoś uważa, że konduktorka jest ładna i nie może się z nią rozstać. Wyliczyłem sobie, Łaro Pawłowno: do końca zmiany przejeżdżę z wami cztery ruble. Za cztery ruble mogę na was patrzeć przez wiele godzin. To prawie za darmo. Nikt wam tego jeszcze nie wyliczył? No nie, coś takiego! Czy mężczyźni w Moskwie ślepi?! Łara nic nie odpowiedziała, wzięła piętnaście kopiejek, drugie piętnaście rzuciła na podłogę i tramwaj ruszył. I tak Boranow poznał Moskwę w najprzyjemniejszy z możliwych sposobów; jeździł wszerz i wzdłuż po ogromnym mieście, wprawdzie zawsze tą samą trasą, tak że wkrótce znał już wszystkie stojące przy niej domy, ale za to miał czas zastanowić się nad tym, co robić dalej. Jako człowiek towarzyski prowadził rozmowy z pozostałymi pasażerami, zwrócił uwagę Łary na nagiego mężczyznę, który stał w oknie szarego domu i wycierał się po kąpieli, co o mało nie doprowadziło do wypadku, ponieważ Łara odwróciła się do Boranowa, krzyknęła na niego : - Świnia! i nie zauważyła rowerzysty, który w tej właśnie chwili dość lekkomyślnie przekraczał szyny. Na końcowym przystanku Boranow ponownie zapłacił piętnaście kopiejek za dalszą jazdę. Nic nie można było na to poradzić. Łara Pawłowna była bezsilna, pieniła się ze złości i do reszty straciła panowanie nas sobą, kiedy jednym z końcowych przystanków, po wielokrotnym pokonaniu trasy tam i z powrotem Boranow nagle zniknął. Łara czekała w tramwaju, spoglądała na zegarek najpierw niecierpliwie, a potem z drżącymi wargami, czuła jak łomocze jej serce, a nawet zaryzykowała o sześć minut opóźnić odjazd. Wreszcie opanował ją dziki lęk, z zupełnie nieznanych powodów była bliska płaczu; kiedy wreszcie Boranow wyłonił się z budki dróżnika, pogwizdując wsiadł do wagonu i położył przed nią piętnaście kopiejek, zapytała stłumionym głosem: - Gdzieście u diabła byli?! - Poszedłem napić się lemoniady! Zaschło mi w ustach. Dziwne, jak wy to wytrzymujecie, Łaruszka... - Mamy dziewięć minut spóźnienia! - Boranow usiadł na swoim stałym miejscu i założył nogę na nogę. - To ruszamy! - powiedział i posłał Łarze Pawłownie serdeczny uśmiech. Na ten widok serce jej załomotało, aby więc uniknąć dalszych sensacji gwałtownie odwróciła się do Boranowa plecami. - Między przystankami 7 i 10, a potem między 14 i 18 można nadrobić opóźnienie! Tym razem Łara miała wrażenie, że nie jedzie roztrzęsionym tramwajem, ale leci jak na skrzydłach. Nie wolno mówić, że kobiety są jak domki z kart: wystarczy trącić palcem i już się przewracają. Byłaby to niesprawiedliwość i oznaczałaby, że nie bierze się uwagę ich psychicznego stanu kiedy to początkowo walcząc z wątpliwościami ostatecznie decydują się zrobić to co podpowiada im serce. Należało oczekiwać, że po zakończeniu pracy Łara Pawłowna zostawi po prostu Boranowa na miejscu i odejdzie. Tymczasem stało się zupełnie inaczej. Przekazanie tramwaju koleżance załatwiła najszybciej jak mogła jednocześnie zerkając stale na ulicę, by sprawdzić czy Boranow jeszcze czeka. Czekał, przestępował z nogi na nogę, skręcił sobie papierosa z resztek tytoniu i zadowolony uśmiechnął się, kiedy Łara, z przewieszoną przez ramię skórzaną torbą, podeszła do niego. - Ostrzegłam przed wami moją koleżankę - powiedziała.- Jeśli będziecie nadal jeździli w tę i z powrotem, to zajmie się wami milicja i odstawi do domu wariatów! Wasze zachowanie to czysta prowokacja! - Tak bym tego nie nazwał. - Boranow podrapał się w głowę. - Ale przy bliższej obserwacji, mógłby ktoś dojść do takiego wniosku. Należy tego za wszelką cenę uniknąć, towarzyszko. Posłucham was. Powstrzymam się od dalszego jeżdżenia. Ale co mam dalej robić? Jak żyć bez waszego dzwonienia? - Kim wy właściwie jesteście? - Nazywam się Kiryłł Siemionowicz Boranow. - To mnie nie interesuje. - Pytaliście przecież... - Chcę wiedzieć, dokąd was zawieźć. - Wyjęła z kieszeni grzebyk, poczesała szybko włosy i spojrzała na swój tramwaj, który przejęty przez nową konduktorkę, miał zaraz odjechać. - Zdaje się, że macie mnóstwo czasu. - Mógłbym nawet trochę sprzedać. - Każda bezproduktywnie stracona godzina szkodzi narodowi a służy wrogowi! - Hasło numer 19! A znacie numer 22? Przyjaźń podnosi wydajność pracy! - To jest dopiero hasło, Łaro Pawłowno! Nie uśmiechnęła się, tylko szukała czegoś w skórzanej konduktorce. - Jadę do domu - powiedziała - i mam nadzieję, że już was nigdy więcej nie zobaczę. Jeden dzień wystarczy! - Jedziecie! Czym? Tramwajem? - Rowerem. - To cudownie! - zawołał Buranow z entuzjazmem. - Trzeba wam wiedzieć, że jestem sławnym kolarzem! Jako siedemnastolatek zdobyłem pierwszy tytuł mistrzowski. Nigdy nie słyszeliście o "Orle z Nowogrodu"? Kiedy podczas wyścigu gnałem jak szalony ludzie zatrzymywali się na chodnikach i płakali ze szczęścia. W 1939, latem, podczas zawodów w Smoleńsku, kiedy przekraczałem linię mety doszło do przedwczesnego porodu. Chłopiec. Natychmiast nazwano go Kiryłł - na moją cześć - a ja pokropiłem chłopaczka resztką wody z mojego bidonu... Łara, nic o tym nie słyszeliście? Słusznie, to przecież niemożliwe! Mieliście wtedy dopiero piętnaście lat. Albo w 1940, w Mińsku, co to był za dzień! Wtedy jako zwycięzcę ucałowała mnie córka członka Rady Najwyższej Związku Radzieckiego. Jasna blondynka. Po pocałunku postradała zmysły i nie chciała spać bez moich spodni pod poduszką... - Powiniście wziąć zimny prysznic! - powiedziała Łara sztywno. - Lodowaty! Odsuńcie się! - Czy wolno mi będzie zawieźć was do domu? - Rowerem? Jako "Orzeł z Nowogrodu"? - Nie, jako Kiryłł Siemionowicz. Wasz Kiryłł! - Jak to się dzieje, że jeszcze nie pękliście z dumy?! - Szybkim krokiem ruszyła do budki, wyprowadziła stamtąd stary, męski rower i powiesiła wielką, konduktorską torbę na kierownicy. Rower był polakierowany na czerwono i wyglądał solidnie. Boranow zatarł ręce. - Gdzie wolicie siedzieć? Na ramie, czy z tyłu na bagażniku? - Tylko nie na ramie! Moje włosy leciałyby wam w twarz, a przecież śmierdzą zjełczałym tłuszczem... - Łaruszka, powiedział Boranow czule. - Zapomnijcie o wszystkim, co powiedziałem...jestem w tej chwili najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Dajcie ten rower! Odebrał jej rower, wskoczył na siodełko a Łara usiadła za nim i objęła go obiema rękami, co zwykło się w takich sytuacjach robić, żeby nie spaść na ziemię. Boranow odczuł jej dotknięcie jak przeszywające go na wskrość rażenie piorunem. Nabrał głęboko powietrza i westchnął. - Dokąd jedziemy? - zawołał i słychać było, że rozpiera go szczęście. - Do Gruzji, nad Amur, nad Ocean Lodowaty albo wskroś przez tajgę? Spełnię każde wasze życzenie, Łaro Pawłowna! Wymieńcie cel! - Żółto pomalowany dom przy ulicy Poltekawa. Macie około dziewiętnastu minut czasu. - Do czego? - Za dziewiętnaście minut mój ojciec wyrzuci was z domu na zbitą głowę. To dopiero będzie wesoło! Ach, jak wesoło! Nic takiego jednak nie nastąpiło... Ojczulek Szarenkow nie podbił Kiryłłowi Siemionowiczowi oczu. Zachowywał się jednak bardzo powściągliwie, ponieważ w rodzinie Szarenkowów po raz pierwszy zdarzyło się, że córeczka Łara przyprowadziła do domu mężczyznę. Dlatego też matka, Maria Iwanowna, natychmiast wepchnęła Łarę do kuchni, podczas gdy ojciec Paweł Ignatiewicz wyraził ubolewanie, że nie może zaproponować gościowi nic oprócz zimnej herbaty z kwaskiem cytrynowym. - Jak sytuacja na froncie? - zapytał.- Niewiele się na ten temat słyszy. Kiedy wreszcie Niemcy poddadzą się? Jak długo może to jeszcze potrwać. Opowiadajcie, Kiryle Siemionowiczu, opowiadajcie! Jak przedstawia się sytuacja z punktu widzenia żołnierza frontowego? Boranow mówił to, co chcieli usłyszeć. Rozpoczęliśmy marsz na Berlin, chociaż dzieli nas od niego jeszcze połowa europejskiej części Rosji, Polska i Prusy Zachodnie. - Nic i nikt nie powstrzyma naszego marszu! - mówił. - Pokonamy Niemców! Jaka szkoda, że mnie przy tym nie będzie! - Wypoczniecie, Kiryle Siemionowiczu. - Ja tak. Ale kuli, która utkwiła mi w barku, tuż obok arterii płucnej, nie pozbędę się. Żaden z chirurgów nie ma odwagi jej usunąć. Wpatrują się w zdjęcie rentgenowskie, pokazują sobie czarną plamę i mówią: - Tu siedzi, zaraza! - i marszczą czoła. - Nieoperacyjna. Musicie z tym żyć, towarzyszu.- Boranow podniósł głowę. Mateczka Maria wyszła z Łarą z kuchni i przyniosła okrągłe ciasteczka, przechowywane na czarną godzinę w blaszanej puszce. Były suche, twarde i trochę stęchłe. Łara unikała spojrzenia Boranowa, miała zaczerwienione policzki; najwyraźniej w kuchni między matką i córką musiała się odbyć burzliwa wymiana zdań. - Jesteście wykształconym człowiekiem, Pawle Ignatiewiczu - ciągnął Boranow. - Wyjaśnijcie mi proszę: jakie działanie ma taka tkwiąca w ciele kula, której w dodatku nie można usunąć? Im więcej o tym myślę, tym większy strach mnie ogrania. Co się stanie jeśli przejdę obok wielkiego magnesu? Przylepię się do niego jak mucha do lepu? Albo podczas burzy, Pawle Ignatiewiczu? Mam duszę na ramieniu. Żelazo przyciąga pioruny...Czy może mnie trafić piorun?! - O Boże! - jęknęła zaskoczona Łara. - Nic mi o tym nie mówiliście. - Nie było kiedy - Boranow uśmiechnął się szeroko. - Cały czas walczyłem o miejsce w tramwaju. - Takie było przepełnienie? - spytał nieświadom niczego tata Szarenkow. - Dlaczego nie zażądaliście: - Proszę zrobić miejsce! Dla inwalidy! Boranow spostrzegł błagalne spojrzenie Łary i ledwie widocznie kiwnął głową. Nie martw się, gołąbeczko, to była najpiękniejsza jazda tramwajem w całym moim życiu. Kopnęłaś mnie w kostkę, krzyczałaś na mnie, szykanowałaś mnie, groziłaś mi i ubliżałaś, mogę zaświadczyć, że broniłaś się przede mną rękami i nogami, zachowywałaś się jak dzika, prychająca kotka...i wszystko na nic. Siedzę tu sobie w starym fotelu, popijam gorzką herbatę i pogryzam stęchłe ciasteczka, a twój ojciec Paweł uważa, że jestem sympatyczny. Łaruszko, na twoim tramwaju trzeba by na pamiątkę zawiesić wieniec, a na siedzeniu konduktorki położyć bukiet róż! - Nie macie się czego bać, Kiryle Siemionowiczu - powiedział Szarenkow i klepnął Boranowa w kolano. - Ani magnes, ani piorun nie są dla was groźne. Taka mała kulka... - Nieoperacyjna! - wykrzyknął Boranow unosząc do góry wskazujący palec. - Tuż obok tętnicy! Boję się o tym myśleć! - Dlaczego skierowano was do Moskwy? - spytała mateczka Maria. - Mam tu otrzymać pracę! Boranow ugryzł jedno z twardych ciasteczek. Rozległ się dźwięk, jakby drapieżne zwierzę zmiażdżyło w zębach kość. - Teraz wszystkie ręce są potrzebne. - Kim jesteście z zawodu? - Szarenkow splótł dłonie. Był to szczupły, elegancki, siwowłosy mężczyzna, o arystokratycznym wyglądzie, po którym od razu było widać, że jest pracownikiem umysłowym. Na ścianach wisiały, poprzypinane pinezkami, nie tanie oleodruki, ale wykonane przez Szarenkowa szkice architektoniczne wspaniałych budowli, których nigdy nie mógł zrealizować, i które dlatego szczególnie lubił. Obok w prostych drewnianych ramach wisiał dyplom ukończenia przez Marię studiów pedagogicznych oraz dyplom uznania dla Szarenkowa za pracę przy projektowaniu gmachu nowej Akademii Technicznej. - Jestem biologiem - powiedział Boranow. Nie był z tego zadowolony i interweniował w tej sprawie u pułkownika von Renneberga. Ale fachowcy od Canarisa wyszperali, że najlepszy stopień, jedynkę, uczeń Kuehenberg miał z biologii, i że tylko ze względu na rodzinną tradycję i wojnę nie zapisał się w Greifswaldzie na ten kierunek studiów. - Biolog to również w Rosji ceniony zawód - powiedział von Renneberg. Przede wszystkim zatrudnią was tam, gdzie panuje największa swoboda. Czy to nie najlepsze warunki dla wykonania dania? - Biolog! - powiedział Szarenkow i parsknął.- Ojej! A na co to się może teraz przydać? W czym się specjalizujecie? - W sztucznej inseminacji. Łara Pawłowna, niczym grzeczna dziewczynka zaczerwieniła się i zacisnęła usta. Wyglądały teraz jak jedna pozioma kreska. Jej oczy błagały o zachowanie umiaru. Ale ani Paweł Ignatowicz, ani Maria Iwanowna nie poczuli się zmieszani, czy też dotknięci, i tylko kiwnęli potakująco głowami. - Chodzi o sztuczne zapładnianie roślin! - wyjaśnił Boranow unikając wzroku Łary. - Wyhodowaliśmy w Kazaniu dziewiętnaście nowych odmian orchidei. - To nie pomoże nam wygrać wojny - powiedział Szarenkow stanowczym tonem. - Czym to się ludzie podczas pokoju nie zajmują! Do czego są w Rosji potrzebne orchidee?! Czy nie ma u nas wystarczająco dużo goździków, róż i słoneczników? Drogi Kiryle Siemionowiczu, obawiam się, że nie znajdziecie zatrudnienia jako biolog. Co zatem zamierzacie? - Jestem przygotowany na wielkie rozczarowanie. - Bardzo słusznie! - Szarenkow podniósł się, zniknął w sypialni i po dłuższej chwili wrócił ze srebrną szkatułką w dłoni. Otworzył ją z prawie marzycielskim wyrazem twarzy; była do połowy wypełniona złocistym, długowłóknistym tytoniem. - "Orient" - powiedział uroczyście. - Dostałem to od pewnego Turka, który studiował w Akademii w 1939 roku. Miał jakieś zwariowane nazwisko... Yüksülükel, albo jakoś podobnie. Kto by to mógł wymówić? Dał mi dwie paczki tytoniu, to jest reszta. I z tego właśnie skręcimy sobie po papierosie, Kiryle Siemionowiczu, żeby się móc spokojnie nad wszystkim zastanowić. Boranow zrozumiał, że tym samym stał się członkiem rodziny i poczuł ogarniające go wielkie szczęście. Drobny Nikołaj Antonowicz Plejin po raz ostatni usłyszał swoje prawdziwe nazwisko Dallburg, kiedy z przymocowanym już spadochronem, energicznym krokiem szedł do samolotu, który miał go zawieźć w okolice Moskwy. Maszyna czekała na wojskowym lotnisku pod Szczecinem, nieco oddalona od pozostałych jednostek; podchorąży Luftwaffe siedział już w kabinie i przy świetle kieszonkowej latarki jeszcze raz analizował trasę przelotu. Zdawał sobie sprawę, że chociaż lot w tamtą stronę odbędzie się bezproblemowo, to powrót będzie wyścigiem ze śmiercią. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, nad Polską znajdzie się o świcie. A tam czyhać będą na niego radzieckie myśliwce przechwytujące, które od miesięcy przejęły panowanie w przestrzeni powietrznej. Piloci nie byli tacy szybcy jak Amerykanie i nie tak starannie wyszkoleni, ale jakie to ma znaczenie, jeśli jak okiem sięgnąć nie ma żadnej niemieckiej maszyny, która mogłaby mu przyjść z pomocą. Wojna powietrzna została już przegrana, tylko nie wolno było o tym nawet pomyśleć, jeśli nie chciało się trafić jako defetysta przed pluton egzekucyjny. Mit Göringa rozwiał się; pozostał tylko barokowy tłuścioch w teatralnym jasnoniebieskim mundurze marszałka Rzeszy. Wielki błazen, nad którym unosił się już cień tragedii, jaką był koniec jego dzieła, które przetrwać miało tysiąc lat: niezwyciężonej niemieckiej Luftwaffe. - Wszystkiego najlepszego, Dallburg - powiedział major, który odprowadził małego Plejina aż do samolotu. - Nie zamierzam pytać, co ma oznaczać pana przebranie i dlaczego ma pan spaść z nieba tak daleko w głębi Rosji. Zapomnę również o pana nazwisku, które poznałem zupełnie przypadkowo. Tak czy owak, to co pan robi jest kompletnym idiotyzmem! - To znaczy, że się zgadzamy. - Mały Plejin trzasnął obcasami i stając na baczność zasalutował. - Dziękuję panu, panie majorze. - Ile ma pan lat? - Dwadzieścia, panie majorze. - Gówno, co? Niech pan już wsiada! Wie pan, czego panu życzę? Żeby samolot zepsuł się wam jeszcze po tej stronie granicy! - Wtedy musiałbym wylecieć jutrzejszej nocy. - Kto wie, co wydarzy się jutro? Los nie sprzyjał Plejinowi: jego maszyna, podobnie jak dziewięć innych, nie niepokojona przez radzieckie lotnictwo dotarła bez awarii silnika do punktu docelowego za Moskwą. Pilot podchorąży wskazał ręką na dół, gdzie panowała kompletna ciemność. Następnie zszedł niżej, przekroczył pułap chmur i sunął lotem ślizgowym. Pod nim w kierunku zachodnim przesuwała się wstęga światła; łańcuch maleńkich, migocących gwiazdek. Była to główna szosa z Jarosławla do Moskwy, zapchana kolumnami samochodów, których do maksimum zaciemnione reflektory tworzyły coś na kształt nowej drogi mlecznej. Tam w dole sunęło przez kraj gigantycznych rozmiarów zaopatrzenie, z głębi Rosji jechała na zachód masa ludzi, których jedynym celem było pokonanie Niemiec. - Rejon docelowy - Pieresławl-Zaleski - osiągnięty! - zameldował sucho podchorąży lotnictwa. - Gdzie pan chce wylądować? Na armatniej lufie czy na chłodnicy ciężarówki? - Jak daleko jesteśmy oddaleni na północ od jeziora Pleszczejewo? - spytał Plejin. - Przypuszczam, że wszędzie jest pełno piechoty. - Lećmy dalej. Na bagna koło rzeki Nierl. - Rozejrzymy się tam. - Samolot znów nabrał wysokości, szerokim łukiem ominął jezioro, przeleciał nad rzeką Nierl i ponownie zszedł niżej. Za nimi pojawiły się na niebie światła samobieżnych reflektorów i zaczęły obmacywać niebo w poszukiwaniu źródła obcego dźwięku. Była to czysta formalność, o obecności niemieckiego samolotu nikt tu nawet nie myślał. - Jesteśmy niedaleko miejscowości Michajłowskoje - powiedział podchorąży. - Wygląda dobrze. Schodzę na wysokość skoku. W porządku? - W porządku. Plejin chwycił pasy spadochronu. Nagle pomyślał o Grandchamps-les-bains, o pięknej plaży nad Morzem Północnym, o domku z maleńkim mieszkankiem dla lalek, o Gabrieli, o jej pocałunkach i brzmieniu jej głosu, kiedy szeptała mu do ucha szalone, pieszczotliwe słowa. Była jego pierwszą, prawdziwą kobietą, nauczyła go, że pozycja na plecach jest dobra dla wygodnickich, starszych panów, i że ciało może być źródłem nieprzebranych możliwości rozkoszy. W jej objęciach stawał się bezwolny. Przypomniało mu się to właśnie teraz, kiedy samolot lotem ślizgowym schodził coraz niżej, a ziemia zbliżała się w szybkim tempie. W kierunku tej ziemi miał się zaraz rzucić. Tym samym żegnał się z życiem, w którym wolno mu było skosztować tylko jednego owocu. - Gotów? - zapytał podchorąży. Mały Plejin kiwnął głową. - Gotów. - Poklepał podchorążego po ramieniu, przyjacielski gest pożegnania i podreptał na tył samolotu, w kierunku drzwi. Przymocowany pasami do fotela z płótna żaglowego siedział tam starszy szeregowiec. - Jazda! - zawołał Plejin. Drzwi otwarły się, pęd powietrza niemal wyrwał Plejina z maszyny. Rozpostarłszy ramiona szybował w przestworzu, a brak ziemskiego przyciągania wprawiał go w zachwyt. Nie czuł ogromnej szybkości spadania. Niemal z żalem pociągnął za linkę, usłyszał huk otwierającego się worka ze spadochronen, potem nastąpiło szarpnięcie, to rozwinął się spadochron, ciało zrobiło się nagle ciężkie, zakołysało się i zawisło na sznurach. Udało się pomyślał. Nikołaju Antonowiczu, zbliżasz się ku ziemi! Myśl o Moskwie, myśl o Stalinie, myśl po rosyjsku. Nazywasz się Plejin, jesteś studentem w klasie śpiewu, którego wojna przeraża, który nigdy nie zamierzał zostać bohaterem, dla którego służba w wojsku była prawdziwą męczarnią, który żyje tylko muzyką i dla muzyki, dla opery, dla swego pięknego, wysokiego tenoru. Niewielki lasek, rozległa łąka, zestepowiała, porośnięta wysoką trawą, od lat nie ścinaną... Plejin wierzgnął nogami, podciągnął je, wylądował w pozycji kucznej na niezwykle miękkiej ziemi, odtoczył się, jak go uczono, na bok, trzymając się z całej siły linek spadochronu. Czas jakiś leżał wsłuchując się w nocną ciszą, ale nie dotarł do niego żaden dźwięk, i tylko jedwab spadochronu delikatnie szeleścił w twardej wysokiej jak człowiek trawie. Plejin przyciągnął do siebie spadochron, zwinął go ciasno w wielki kłąb i użył jako poduszki. Spoglądał na rozgwieżdżone niebo, po którym płynęły chmury podobne do strzępów welonu i rysował na nim w myślach mapę okolicy: na zachód leży Michajłowskoje. Tam znajduje się droga prowadząca z Uglicza nad Wołgą do Moskwy. Pod Jarosławlem łączy się z szosą z Zagorska. Plejin doszedł do wniosku, że wylądował wręcz znakomicie, na właściwym miejscu, i że nie mogło mu się trafić nic lepszego niż ta ogromna kolumna z zaopatrzeniem posuwająca się szeroką magistralą. Chciał się w nią wtopić i pozwolić się nieść aż do Moskwy. W ludzkiej masie pojedyńczy człowiek nie zwraca na siebie uwagi, natomiast samotnego wądrowca wszyscy pytają skąd i kto zacz? Człowiek w tłumie przestaje interesować się szczegółami. Plejin wypocząwszy zaniósł spadochron do lasu, ukrył go wśród gęstych zarośli i otrzepał ubranie. Ruszył w drogę trafiając wkrótce na polną drogę, a właściwie na wyżłobione przez traktory koleiny, i ruszył nimi za zachód. Nie powinno tu być żadnych domów, pomyślał. To teren należący do sowchozu. Pierwsze osiedla znajdują się dopiero przy szosie. Nie należy zbliżać się do nich przed nastaniem dnia. Człowiek przychodzący po ciemku zawsze wzbudza podejrzenia. Zanim doszedł do domów, które zobaczył w mdłym świetle wczesnego poranka, minęły trzy godziny. Usiadł w zaroślach i czekał. Kiedy na drodze pojawiły się pierwsze pojazdy - rozklekotana ciężarówka, której stukot docierał aż do Plejina, i dwa chłopskie wory, ciągnięte przez stare, chude, potykające się o własne nogi konie, - podniósł się, sprawdził, czy nie ma na jego ubraniu nic, co mogłoby zwrócić uwagę i spokojnie ruszył w kierunku miejscowości. Było to niewielkie osiedle, grupa stosunkowo nowych domów z cegły, żadnego drewna jak to bywa na wsi, brakowało nawet tradycyjnych ozdobnych obramowań przy dachach i wokół okien, zaoszczędzono nawet na malowaniu -skromna, nowoczesna kolonia, napewno część sowchozu. Plejin zatrzymał się i przyglądał się osiedlu. O ile dobrze pamiętał Milda Iwanowna nie wspominała o nim, nie było go też na mapach. Dlaczego miałoby być? Renneberg powiedział przecież: - Panowie, to czego was tu uczymy to tylko ogólne zarysy. Staramy się podać tyle szczegółów ile możemy, ale po to, żeby tam na miejscu podjąć właściwe decyzje, będziecie musieli improwizować. I będziecie to musieli robić sami! My przygotowujemy was do tego, żebyście bezpiecznie dotarli do ziemi...na ziemi będziecie zdani na samych siebie. Tam nikt wam nie pomoże... Uprzejmie, jak to zwykli robić obcy przybysze, pozdrowił wieśniaka, który siedząc na przejeżdzającym obok Plejina wozie przemawiał do swego konia: - Wiem, wiem - mówił - jesteś zmęczony, jesteś stary i ślepy na jedno oko; najchętniej wyciągnąłbyś się w stajence i wypoczął. Dość się w życiu napracowałeś. Kto by tego nie wiedział?! Ale musimy pracować do końca, do ostatniego tchu. - Przejeżdżając przyjrzał się obcemu, ściągnął lejce i zatrzymał wóz. - Skąd - zapytał -i dokąd? - Dokąd? Trudne pytanie. Do Moskwy... - Na piechotę? - Stary przycisnął palcem jedną dziurkę od nosa i mocno dmuchając wysmarkał się potężnie, co najwyraźniej mu ulżyło. Zaśmiał się pobekując starczo. - Na piechotę? Idiotów nigdy nie brak. Po co idziesz do Moskwy? - Idę z frontu...- powiedział Plejin swobodnie. - Też pieszo? Chyba zmyliłeś drogę, co? Miałeś iść do Berlina a trafiłeś do Duszańska...Coś takiego! - Ach, to Duszańsk? - spytał Plejin. - Znam ładniejsze miejsca. - Zaprojektował go pewien mądry, partyjny towarzysz. Dziesięć lat temu. Miało tu powstać miasto, ale potem okazało się, że czegoś gdzieś tam brakuje. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, czego...Ale domy już stały, więc przejęliśmy je od sowchozu. - Mężczyzna ponownie chwycił się za nos, a Plejin przestraszył się, że zostanie osmarkany. Usunął się więc na bok, ale stary tylko nad czymś się zastanawiał, przyglądając się nieufnie obcemu. - Jak trafiłeś do Duszańska? - To bardzo smutna opowieść, towarzyszu. Warto posłuchać - po prostu nie do uwierzenia. - Wsiadaj! - Gospodarz uderzył dłonią w deski. - Jedziemy właśnie do Michałowskoje. To znaczy może dojedziemy. Spójrz na konia! Wierzga na sam dźwięk słowa "jedziemy". Ale cóż robić? Traktory nam zabrali, silniejsze konie służą w wojsku, wszyscy maszerują na Niemców - słusznie, powiadam, dalej tak, przepędzić ich, zrobić z nich sieczkę - a nam starym mówi się: Musicie dbać o to, żebyśmy my żołnierze nie umarli z głodu, każdy kawałek ziemi musicie uprawić. - I to takim koniem! Wsiadajcie, towarzyszu! Usiadł obok starego, konik poczłapał dalej i tak Plejin opuścił Duszańsk w ogóle do niego nie wchodząc. Stary uważał, że w Michajłowskoje Plejinowi napewno uda mu się złapać jakieś auto, które go dowiezie w okolice Moskwy. - Później - staremu odbiło się, zaśmierdziało kwaszonymi ogórkami - miniesz teren, na którym stoją dacze. Mieszkają w nich sami ważni towarzysze. Tacy co zajmują się muzyką, albo piszą książki, albo tacy, którzy nic tylko myślą i zawsze wywyślą coś nowego. Jeszcze nigdy tam nie byłem. Dlaczego zwolnili cię z frontu? - Cierpię na niezwykle rzadką chorobę! - powiedział Plejin ważnym tonem. - Na co? - Chłop przyjrzał się Plejinowi. Wydawało się, że nawet koń coś zrozumiał i próbuje odwrócić głowę. - To nieznana choroba, ojczulku. - Nazywam się Abram Porfiriewicz. - Zaczęło się tak: Abramie Porfiriewiczu: Stoję na stanowisku strzeleckim, przede mną karabin i widzę, że w moim kierunku czołgają się trojaczki. Tak jak mówię: trzech oficerów, trzech podporuczników, wszyscy mają jednakowe twarze, jednakowe mundury, jednakowe odznaczenia, jednakowe głosy, jednakowe ruchy ... najprawdziwsze trojaczki! No, coś takiego, pomyślałem! To coś zupełnie wyjątkowego. Stanąłem na baczność i melduję się. Wszyscy trzej wskakują do mojego dołu, ale nie robi się ciasno, chociaż miejsca było tylko dla jednego.I zaczynają mówić, wszyscy trzej jednocześnie, ale brzmi to tak, jakby to był jeden głos i wrzeszczą na mnie:- Co się tak gapicie, Nikołaju Antonowiczu?! - A ja na to: - Towarzyszu podporuczniku, nie wiedziałem, że macie jeszcze dwóch braci! - Ale zrobiła się awantura! - Musiałem się zameldować w dowództwie i wszędzie gdzie poszedłem były same trojaczki! Dla każdego było jasne, że coś ze mną nie w porządku! Nagle znalazłem się w oddziale specjalnym, składającym się z samych trojaczków! Kto by pomyślał, że w Rosji mamy tyle trojaczków, że można by z nich sformować cały batalion?! Nawet dowódca był trojaczkiem - fantastyczna historia! - Plejin westchnął i przeciągnął ręką po swej chłopięcej twarzy. - Od tej pory nic tylko badali mnie lekarze...w pułku, w trzech lazaretach, w szpitalu armijnym. I zawsze same trojaczki. Robili mi zastrzyki, świecili mi w oczy, przymocowywali do głowy przewody elektryczne, musiałem chodzić po pokoju z zawiązanymi oczami, jak ślepy, nawet profesorowie - też trojaczki - pokazywali mnie swoim studentom i wyjaśniali, że jest to niezwykły przypadek monokularnej dyplopii, pierwszy znany im przypadek Triplopii. - Czego? -bąknął gospodarz wpatrując się w Plejina nieprzytomnym wzrokiem. - To jeszcze nie wszystko! - Plejin, dla podkreślenia wagi tego co miał powiedzieć, podniósł do góry wskazujący palec. - Powiedzieli, że to są histerczne kurcze akomodacyjne. - Fantastyczne, towarzyszu! - krzyknął Abram Porfiriewicz. - I co dalej? - Robili ze mną próbne strzelania. Do tarczy. Potrójnych, no bo jak inaczej?! Oczywiście zawsze trafiałem w niewłaściwą, to znaczy obok... Nie ma przecież tarcz-trojaczków. - Jak to? Myślałem, że ... Plejin machnął ręką. - Kto by to mógł zrozumieć, ojczulku?! Nie mam ci złe, że masz taką głupią minę! Potrzebowałem wielu tygodni, żeby to zrozumieć. Ale ostatnio lekarze stwierdzili: Plejin stanowi dla Armii Czerwonej zagrożenie. Wszędzie tam, gdzie jest jeden, on widzi trzech. Może to spowodować poważne komplikacje! I tak otrzymałem rozkaz: Do Moskwy! Do specjalisty. - Teraz rozumiem! - krzyknął Abram Porfiriewicz. To dlatego trafiłeś do Duszańska, że wszystko widzisz potrójnie! Co to za życie, towarzyszu! Plejin zrezygnował z wyjaśniania, jak się znalazł na północ od Moskwy. Abram Porfiriewicz był tak zachwycony historią o trojaczkach, że po pół godzinie zrobił przerwę w podróży, wyciągnął z woreczka chleb, kozi ser i pogniecioną manierkę z kwasem, po czym razem zjedli śniadanie. Po dalszych trzech wiorstach powolnej jazdy okazało się nagle, że wąska droga zatarasowana jest pomalowanym na bury kolor samochodem niezwykłej konstrukcji. Cztery umundurowane postacie stały dookoła i zawzięcie dyskutowały. Najwyraźniej byli wściekli, bo jeden z nich, szczupły chłopak, kopnął z całej siły tylną oponę, jak gdyby to był zad wołu. - Boże zmiłuj się? - powiedział cicho Abram i przeżegnał się. - Milicja... Nie ma gdzie skręcić! Synku, czuję, że będą kłopoty! W twoje trojaczki nikt ci nie uwierzy. - Mam przy sobie zaświadczenie lekarskie. O, tu! - Plejin uderzył się w pierś. - A ile tu stempli! Jestem szczególnym przypadkiem! Podjechali bliżej, zeskoczyli z wozu i podziwiali niezwykły, milicyjny pojazd. Abram widział taki po raz pierwszy. Plejin znał je z Francji. Był to amerykański samochód terenowy, fantastyczny wóz, znacznie lepszy od niemieckich kubełków Volkswagena. Milicjanci rzucili okiem na starą szkapę, drżącą w uprzęży i skrzywili się. - Dokąd? - spytał jeden z nich. - Do Michajłowskoje - powiedział stary. - Wyprzęgać! - Dlaczego, drodzy towarzysze! - Koń zaciągnie samochód do warsztatu! - Dostałem wezwanie z sowchozu! - zawołał Abram i aż podskoczył ze zdenerwowania. - Dostaniesz zaświadczenie! - To bardzo pilna sprawa!- krzyknął Abram. - Nasza jest jeszcze pilniejsza! - odwarknął milicjant. - Wyprzęgać! - Ten koń tego nie przeżyje! - Abram złapał się obiema rękami za głowę i z oburzenia zaczął zezować. - Towarzysze, jeśli zamordujecie tego konia, to pozbawicie armię znacznej części zaopatrzenia żywnościowego? - Co się stało z tym samochodzikiem? - zapytał przyjacielskim tonem Plejin. Dowódca milicyjnego patrolu, podporucznik, ten który przed chwilą kopnął tylne koło, odwrócił się. Plejin wstrzymał oddech, coś zaczęło go dławić w gardle i poczuł nagle, że ma wilgotne ręce. Miał przed sobą na w pół tatarską twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi i ustami o dzikim wyrazie. Spod czapki, niewidoczne od tyłu, wymykały się czarne jak sadza włosy układając się miękko na jasno oliwkowym czole. Oczy mieniły się wszystkimi odcieniami ciemnego bursztynu, podczas gdy źrenice wyglądały jak zatopione w nich czarne kamienie. Była to twarz, na widok której całe ciało przenika spazm rozkoszy. Piękno tej twarzy powodowało dławienie w gardle. - Samochodzik stoi! - powiedziała. Był to głos niezwykły, nieprównywalny z żadnym innym, dźwięk, który jeszcze wisiał w powietrzu, drżąc zanikał, podczas gdy zaczynało już brzmieć już następne słowo. Plejin wpatrywał się w nią bezradnie...Wiem, że tylko z jednym można to porównać: ten głos brzmi jak grająca piła. Jeden jedyny raz, w Berlinie, był na koncercie, gdzie słyszał ten dziwny instrument, potem zapomniał o nim, a teraz dźwięki te powróciły w kobiecym głosie z głębi Azji, śpiewne dźwięki, które raz wypowiedziane stapiały się ze sobą. A mimo tego był to głos ludzki, fascynujący tak, że nie było przed nim ani ucieczki, ani woli ucieczki. - Trzeba zajrzeć do silnika! - powiedział Plejin. Własny głos wydał mu się obcy. Dziwnie bezdźwięczny, płaski, niezbyt nośny, jak by powiedział nauczyciel śpiewu. - Towarzysze, zdaje się, że trafiliśmy na geniusza! - Usłyszał kpinę w jej głosie i poczuł, że się czerwieni jak uczniak. Znów kopnęła oponę, podparła się rękami pod boki i oparła się o niskie nadwozie. - No to do roboty, towarzyszu! To amerykański samochód...gówno wart. - Widzę. - Oni to nazywają jeep. - Kobieta podporucznik milicji zaczekała aż jeden z milicjantów otworzył, a następnie podniósł do góry maskę. - No i co, laureacie Nagrody Leninowskiej w dziedzinie techniki?! Wystarczy spojrzeć, żeby dostać skrętu kiszek! Amerykanie wszystko robią na odwrót! Plejin podszedł do jeepa, pochylił sią nad silnikiem, pogmerał między przewodami, po czym wyprostował sią i spytał łagodnie: - Jak się zatrzymał? - A są na to różne sposoby? - Ta przerażająca kobieta zaśmiała się dźwięcznie, a dźwięki znów zawibrowały w powietrzu, jak gdyby zderzając się ze sobą. - Zatrzymał się i już. - Kto siedział za kierownicą? - Ja! - Kobieta podporucznik zadarła do góry brodę. Jej oczy Azjatki stały się jeszcze węższe i bardziej skośne. Jak wszystkie kobiety prowadzące samochód w pytaniu tym natychmiast dopatrzyła się krytyki. To męskie zarozumialstwo! Ci wszechwiedzący mężczyźni. Władcy ziemi...tylko dlatego, że noszą przy sobie kilka centymetrów ciała więcej! - Prowadzę od sześciu lat! - dodała twardo. - Śmierdziało? - spytał Plejin. Spiorunowała go wzrokiem i uderzyła pięścią w chłodnicę. - Zamknąć! - wydała rozkaz.- Jeśli samochód zatrzymuje się z powodu smrodu, to w ogóle nie należy do niego podchodzić, towarzyszu! - Podskakiwał? - To samochód a nie baletnica! - Przepalił się przewód zapłonowy! - powiedział Plejin i zatrzasnął maskę samochodu. - Ale ponieważ nie śmierdziało, to mogę się mylić. - Jesteście mechanikiem samochodowym? - Nie. - Trochę śmierdziało. Spaloną gumą... - powiedział jeden z milicjantów. Unikając wzroku swojego dowódcy ponownie podniósł maskę. Dla niego ważniejsza była dalsza jazda niż kłótnia z nieznajomym. - O to chodzi! Nieważne, czy śmierdzi długo czy krótko... najważniejsze, że śmierdzi! Ale zmysł węchu jest darem bożym...i nie każdy go otrzymuje. Nazywam się Nikołaj Antonowicz Plejin. - Co mnie to obchodzi? - Kobieta podporucznik bębniła palcami po blasze samochodu. Miała długie, delikatne, kształtne palce z różowymi paznokciami i prawie białymi księżycami. Jej burtszynowe oczy błyskały ostrzegająco. - Umiecie tylko głupio gadać, czy również jakoś pomóc? - Chcę spróbować. Macie zapasowy kabel? - Skąd mam to wiedzieć? - Gdzie są narzędzia? - Zagwiżdżcie, to może się odezwą! - Towarzyszko podporuczniku - powiedział odważnie Plejin starając się jednak unikać jej spojrzenia, które zapierało mu dech w piersiach - z tych sześciu lat za kierownicą przynajmniej rok powiniście przeleżeć pod samochodem. Samochód jest jak kobieta, trzeba ją oglądać ze wszystkich stron. Co przyjdzie z tego, że się jej tylko patrzy w twarz, podczas gdy niżej są rzeczy o wiele bardziej interesujące?! - Hoho! - zawołał wesoło Abram Porfiriewicz, zamilkł jednak natychmiast, kiedy kobieta podporucznik powiedziała: - Jeśli dalej tak będziecie mówić, Nikołaju Antonowiczu, to aresztuję was! - Jej głos brzmiał zimno, jak dźwięk metalu na mrozie. Żeby temu zapobiec, Plejin pospiesznie uniósł do góry tylne siedzenie, znalazł pod nim zawinięte w żaglowe płótno narzędzia i rozłożył je na przednim siedzeniu. Nie było tam oczywiście kabla, ale Plejin wyjął obcęgi i zamykając je i otwierając powiedział: - Oto kluczowa sprawa. Trzeba wiedzieć, że silnik ma wiele cech ludzkich. Jeśli na przykład człowiek cierpi na zaparcie, to robi mu się niedobrze. Jeśli w samochodzie zapcha sią rura wydechowa, to natychmiast zmniejsza się jego wydajność... - Aresztuję was, Nikołaju Antonowiczu! - przerwała mu ostro kobieta podporucznik. - Od tej chwili, podlegacie moim rozkazom! Krótkie pytanie: potraficie zreperować ten samochód?! - Krótka odpowiedź, towarzyszko podporuczniku: -Tak! - Plejin odważył się jednak podnieść na nią wzrok. Pod jej spojrzeniem poczuł jak bije mu serce i rozgrzewa krew tak, że niemal wrząca pulsuje mu w skroniach. Nie ma na świecie piękniejszej kobiety, pomyślał, i własny zachwyt przeraził go. I nigdy piękniejszej nie było! Jest jak gwiazda pierwszej wielkości, która nagle pojawia się pośród miliardów innych gwiazd i przyćmiewa je swym blaskiem. - Zacznijcie wreszcie! - powiedziała twardo. - Gdyby wszyscy mechanicy mówili tyle co wy... - Nie jestem mechanikiem, towarzyszko... - Więc kim jesteście? - Śpiewakiem operowym. - Hihi! - zaśmiał się Abram i z radości zaczął klepać się rękami po udach. - Będzie śpiewał na trzy głosy...Haha! - zamilkł jednak nagle, kiedy jeden z milicjantów kopnął go kolanem w tyłek. Tego nikt tego nie lubi, to psuje humor. - Śpiewak? - Kobieta podporucznik przyjrzała się Plejinowi niezdecydowna, czy czy ma mu wierzyć, czy ponownie na niego wrzasnąć. - To dlaczego - wy śpiewak - jedziecie tędy drabiniastym, chłopskim wozem? - To długa historia. Opowiem wam, jak już wasz silniczek zacznie pracować. Mogę śpiewać podczas pracy? Wtedy robota pali mi się w rękach. Zawsze tak było: kiedy jako dziecko pomagałem matce rozwieszać bieliznę, śpiewałem zawsze jakąś arię z "Trubadura". Możecie nie wierzyć, ale bielizna schła szybciej! - Zobaczył jak kobieta zaciska pięści i błyskawicznie wyciągnął z płóciennego pokrowca drugie obcęgi. - Przy tym przepalonym kablu zaśpiewam tak : -" Czy dobrze, czy źle, zawiążę tę pętlę i zaśpiewam..." Pierwsza Norna. "Zmierzch bogów" Wagnera... - Dobrze śpiewacie, Nikołaju Antonowiczu! - powiedziała lodowato. - Jeśli samochód nie będzie natychmiast gotów do drogi, to ja zaśpiewam tak: - Mój wzrok spoczywa tylko na idących na śmierć. Kto na mnie spojrzy, ten straci światło swoich oczu... aria Brunhildy, "Walkiria", również Wagnera. Plejin oparł się o jeepa i rozłożył ręce. - Poddaję się - powiedział i poczuł w sobie żar palący mu żyły i mięśnie. To że mógł jeszcze stać, myśleć i mówić uznał za cud. - Znacie Wagnera? Nie odpowiedziała, tylko odwróciła się do niego plecami i wpatrzyła się w dal. Abram Porfiriewicz ukradkiem postukał się palcem w czoło. Idiota, dawał znak Plejinowi. Zadzierać z milicjantami i do tego jeszcze z babą w mundurze! Nikołaj Antonowicz zupełnie starcił rozum. Napraw szybko silnik i niech jadą! Nigdy nie widziałeś, jak kobieta zmienia sięz chwilą gdy nagle może rozkazywać? Kiedy włoży na siebie mundur? Możesz opowiadać, że wyrwałeś wilkowi ząb i wszyscy ci uwierzą. Ale jeśli powiesz: - Braciszkowie, kobieta w mundurze uśmiechnęła się do mnie - okrzyczą cię podłym kłamcą i przepędzą z domu! Kochany, mały Kolka, zreperuj im ten kabelek! A jak już znikną nam z oczu, to obaj zrobimy im po trzy krzyżyki na drogę. Oczywiście wszystko odbyło się inaczej. Nic nie pomogło, że Abram Porfiriewicz, mając świadomość oczekujących ich trudności powstałych w wyniku zawierania bliższej znajomości z milicją, cmokał niecierpliwie i powtarzał, że musi jechać do Michajłowskoje, bo inaczej będzie miał nieprzyjemności w dyrekcji sowchozu. - Przepuśćcie starego zrzędę! - powiedziała wreszcie kobieta podporucznik, podczas gdy Plejin pochylony nad silnikiem odcinał przewód elektryczny, żeby dosztukować go do zapłonu. - Bez mojego przyjaciela...- zaczął stary odważnie. Ale Plejin przerwał mu w pół zdania i nie podnosząc głowy zawołał: - Dogonię was, ojczulku! Jedźcie naprzód! Abram zdesperowany wzniósł do góry oczy, podszedł do Plejina i pochylił się ku niemu: - Idioto! - powiedział szeptem. - Nie wierz, że to baba! To szatan! Zieje ogniem i zginiesz, spalisz się! Powiedz, że nie da się tego zreperować! Plejin potrząsnął przecząco głową, skręcił razem oba przewody i scisnął obcęgami. - Zostaję - powiedział.- Dzięki za wszystko, ojczulku. Abram już dawno zniknął w oddali - i tylko parujące końskie łajno, które jakby na znak protestu stara szkapa zostawiła obok kobiety podporucznika, przypominało o ich niedawnej obecności - kiedy Plejin skończył robotę. Oparł się o chłodnicę, zatarł umazane olejem dłonie i z młodzieńczym, promiennym uśmiechem powiedział: - Gotowe! - Nareszcie! - Kobieta podporucznik wskoczyła na siedzenie kierowcy. Plejin starał się wytrzeć ręce o trawę, ale tłusty olej nie dawał się usunąć. Silnik zawył, jeep szarpnął gwałtownie. - Za dużo gazu! - krzyknął Plejin. - I nie zapominajcie, to była prowizoryczna naprawa! - Wsiadać - rozkazała kobieta nie odwracając wzroku. Milicjanci wdrapali się do samochodu i uśmiechali się do Plejina z wdzięcznością. - - Wy też! - Nadal jestem aresztowany?! - A był inny rozkaz?! - Zrobiła szybki ruch ręką i jeden z milicjantów przesiadł się na tył samochodu, poklepała siedzenie fotela i rzuciła szybkie spojrzenie na Plejina: - Obok mnie! Wybieracie się przecież do Michajłowskoje! A może jesteście fanatykiem pieszych wędrówek? - To będzie dla mnie prawdziwe przeżycie. - Usiadł obok kobiety podporucznika trzymając przed sobą usmarowane olejem dłonie. - Nigdy jeszcze nie jechałem jeepem. Tak na marginesie, teraz działa tylko jeden reflektor! Drugi przewód był mi potrzebny... - Tego grata zostawiam w Michajłowskoje! Nie będę się nim tłukła do Moskwy! - Plejin spojrzał na ubrudzone dłonie i poczuł ukłucie w sercu. Moskwa. Ona jedzie do Moskwy! Gdyby to zobaczył pułkownik von Renneberg, utopiłby we własnych butach, tyle potu by się z niego ze strachu wytopiło! - Moskwa - powiedział rozmarzony. Jeep zrobił gwałtowny skok do przodu i potoczył się po wyboistej drodze. Kobieta podporucznik kiwnęła głową. Wiem: mniej gazu! Tylko bez uwag, przyjacielu! - Muszę się dostać do Moskwy. - Co musicie? - Zerknęła na niego. - Kłamczuch z was! - Dlaczego, towarzyszko? - Nic nie zaśpiewaliście! W ogóle nie umiecie śpiewać. Potraficie tylko głupio gadać! - Co chcielibyście usłyszeć? - Nic! - "Zaczarowany Flet?" Spojrzał jej prosto w twarz. - "Ten widok jest cudowny...?" Albo "Manon Lescaut": " Gdzie znajdę dziewczynę, tak piękną jak pani...? Albo jeszcze lepiej: "Walkiria": Zimowe burze przed majem..." Co tylko sobie zażyczycie, towarzszko. - Nazywam się Ludmiła Dragomirowna Czerkaska - powiedziała nagle bez powodu. Plejin kiwnął głową. Nie mogło być inaczej, pomyślał. Żadne inne nazwisko nie pasowałoby do niej lepiej... Czerkaska - słychać jak wiatr hula po stepie, jak gną się wysokie trawy, jak drży ziemia pod kopytami tabunów koni, płoną ognie w aułach i chmury mkną po bezkresnym niebie. Ludmiła Dragomirowna Czerkaska...jak to brzmi! - Po co jedziecie do Moskwy? - spytała zwalniając nieco, ponieważ zauważyła, że Plejin, szukając oparcia, wparł się stopami w metalową podłogę. - Wojskowi lekarze wycofali mnie z frontu i skierowali do specjalistów w Moskwie. Przyznaję, zboczyłem z drogi, bo chciałem odwiedzić wujka, mojego jedynego krewnego. Kto wie, czy się z nim jeszcze kiedyś zobaczę? Nieoczekiwanie spotkaliście mnie, Ludmiło Dragomirowno, kiedy zmierzałem już prosto do Moskwy. Będę miał pecha, jeśli zechcecie mnie zadenuncjować. Czerkaska przyjrzała mu się z zainteresowaniem. W słońcu, które padało jej na twarz jej bursztynowe oczy nabrały barwy płynnego miodu. - Jesteście chorzy, Nikołaju Antonowiczu? Co wam jest? - Cierpię na trojaczki! Plejin uchwycił się przedniej szyby. Ludmiła z całej siły nacisnęła pedał hamulca, jej twarz skamieniała. Dla niej odpowiedź ta była kolejną prowokacją; poważnie zastanawiała się, czy nie wypchnąć Plejina z samochodu, nie zważając na to, że mógłby połamać sobie przy tym wszystkie kości, a może nawet skręcić kark. - Mniej gazu! - krzyknął Plejin.- Przysięgam wam, Ludmiło Dragomirowno: taką postawiono diagnozę! Jeszcze trzy dni temu wszystko widziałem potrójnie! O Boże, jakże cudownie byłoby widzieć was w trzech osobach na raz! Nie wiem, czy przeżyłbym to?! Ale od czterech dni znowu wszystko widzę pojedyńczo. Przypuszczam, że to dlatego, że u wujka uderzyłem głową o powałę. Takie ma niskie mieszkanko, kochany wujaszek. Z całej siły walę głową w powałę, niemal nieprzytomny padam na ławę, w głowie szumi mi jak w ulu i coś stuka : stuk,stuk,stuk... Możecie sobie, towarzyszko, wyobrazić moje przerażenie? Wreszcie odzyskuję świadomość, widzę jasno wszystko dookoła, rozpoznaję wujka, który stoi przy kuchni, miesza w garnku kaszę - i nie jest już trojaczkiem! Stoi sam! Wszystko dookoła mnie wygląda normalnie. Płakałem ze szczęścia i aż ucałowałem tę niską powałę. - Takie rzeczy się nie zdarzają! - powiedziała twardo Czerkaska. - Mam przy sobie wszystkie zaświadczenia lekarskie. Naczelny lekarz wojskowy, doktor Sakmatow, powiedział, że to fenomen. Ale co ja mam teraz w Moskwie zrobić? Co powiem specjalistom, Ludmiło Dragomirowno? Moje trojaczki zniknęły! Ale jeszcze mogą wrócić - mam czyba niezwykle delikatną głowę, która na każde uderzenie reaguje triplopią... - Czym? - To nowa nazwa. Do tej pory znano tylko diplopię. Przypadł mi w udziale zaszczyt wzbogacenia języka medycznego o nowy termin. - Jeśli chcecie, to dam wam w łeb tak, że wrócą wasze trojaczki! - powiedziała Czerkaska swoim niezwykłym, śpiewnym głosem, przenikającym aż do szpiku kości. - Siedźcie cicho! Nie chcę was więcej słyszeć, Nikołaju Antonowiczu. To wielka szkoda, że taki zupełnie dobrze prezentujący się człowiek jak wy, okazał się idiotą. Podczas dalszej drogi do Michajłowskoje w samochodzie odbywało się niezwykłe widowisko: w pędzącym szaleńczo jeepie siedziała czwórka milicjantów i młody chłopak, cywil, który wyśpiewywał operowe arie i to tak dobrze, że po dwóch ariach Czerkaska zdjęła nogę z pedału gazu i prowadziła ostrożniej, żeby nie stracić żadnego dźwięku. Tosca, Trubadur, Butterfly, Cyganeria, Carmen... Po każdej arii milicjanci klaskali i wołali: - Brawo! Brawo! Jeszcze, Kolka! Jeszcze! A Plejin wykonywał repertuar lirycznego tenora aż do chwili przyjazdu na skraj miasteczka Michajłowskoje. Tu należało zachować urzędową powagę, w milczeniu dojechali więc do posterunku policji. Dojeżdżając do celu podróży Czerkaska zapytała: - Macie dość pieniędzy? - Do Moskwy wystarczy - odpowiedział Plejin. - Tam i tak pójdę do szpitala. Zamkną mnie. Poważnie się tego obawiam. - Dlaczego mieliby was zamknąć, Nikołaju Antonowiczu? - Zdaniem lekarzy jestem wariatem! - Nie tylko zdaniem lekarzy. - Zahamowała i oparła się o kierownicę. - Wolicie zanocować prywatnie, czy w budynku milicyjnym? - Czy aresztant może mieć jakieś życzenia? Czerkaska wydęła dolną wargę, jak lama, który chce strzyknąć śliną. - Wysiadajcie - powiedziała ostro. - Nie jesteście wart tego, żeby się o was troszczyć. Ale przedtem pokażcie swoje papiery! Plejin wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki dokumenty opatrzone wielką ilością imponujących pieczęci i wręczył je Ludmile Dragomirownie. Prebiegła wzrokiem zaświadczenia lekarskie, nie zadając sobie trudu sprawdzania stempli i oddała je Plejinowi. Mówił prawdę, okazało się, że prawda może być bardziej zwariowana niż życie: towarzysz Plejin istotnie cierpiał na wyjątkową dolegliwość potrójnego widzenia. A jednocześnie uczęszczał do studia operowego przy słynnej Operze w Charkowie. Bardzo interesujący człowiek. Czerkaska uśmiechnęła się łagodnie. - Na co się zdecydowaliście? - A gdzie wy będziecie spali, Ludmiło Dragomirowna? - W budynku milicyjnym. Plejin rozłożył ręce. - Idę z wami... Czerkaska zawahała się. Jej oczy pociemniały i stały się jeszcze bardziej skośne. W zachowaniu Plejina było coś, przed czy powinna mieć się na ostrożności, ale i z nią działo się coś niewytłumaczalnego, mówiła co innego niż czuła. Widać było, że prowadzi wewnętrzną walkę, ale wyniku tego konfliktu nie ujawniła. Również jej odpowiedź: - Prawie nie będziemy się widzieli! - nie wyjaśniała sprawy, szczególnie jeśli nie brało się tego "prawie" zbyt dosłownie. Ale kto zrozumie kobiety? Jedno słówko może zadecydować o losie... Dzień - któż by przypuszczał - minął obojgu bardzo przyjemnie. Komendant milicji w Michajłowskoje, gruby porucznik, którego ściągnięto do pracy z emerytury, ponieważ wszyscy młodzi mężczyźni walczyli przeciwko Niemcom w szeregach Armii Czerwonej, przyjął swoich gości z otwartymi rękami, ponieważ w Michajłowskoje było beznadziejnie nudno. Wprawdzie od trzech tygodni nieprzerwanie ciągnęły przez miasto kolumny transportowe - ciężarówka za ciężarówką, ustawione na platformach działa, a od czasu do czasu nawet całe kolumny pancerne, po których w Michajłowskoje nie pozostawało nic poza zrytymi nawierzchniami ulic, unoszącymi się w powietrzu chmurami ulicznego brudu, kłębami spalin, kurzem pokrywającym ludźi i zwierzęta oraz gwałtownymi pretensjami towarzyszy, których nawiedziło nieszczęście w postaci spragnionych żołnierzy, którzy zatrzymywali się przed ich domami błagali o coś pożywnego. Na tym tle stale dochodziło do sprzeczek, tak więc spotkania te kończyły się najczęściej rozbitymi nosami, sińcami a trzykritnie nawet zgwałceniem gospodyni. Wszystko to razem martwiło starego porucznika. Żalił się, że ponownie ubrano go w mundur, i że przez to jego chroniczna nadkwasota jeszcze się wzmogła. Wizytę Czerkaskiej potraktował jak radosny przerywnik w swym codziennym, smutnym bytowaniu, w związku z czym obecność Plejina przyjął z całkowitym spokojem. Plejin zajął w budynku milicyjnym celę nr.III. Starano się wprawdzie nadać jej bardziej mieszkalny wygląd z pomocą dwóch białych pledów, emaliowanej spluwaczki, stojącego wieszaka na ubrania, który musiał się ostać chyba jeszcze z carskich czasów, bo czegoś tak eleganckiego i jednocześnie tak stabilnego nie produkowano w czasach sowieckich, a nawet nędzny stół przykryto serwetą - mimo tych wszystkich upiększeń cela nr.III pozostała typową więzienną celą z kaflami na ścianach, z zakratowanym okienkiem pod samym sufitem, z zaduchem, z trzeszczącym łóżkiem, na którym leżał zbutwiały w środku materac, z obitymi blachą po obu stronach drzwiami bez klamki, ale za to z judaszem. Jedynym pocieszeniem było, że drzwi zostawały otwarte, co dawało poczucie wolności. Plejin postanowił to sprawdzić: zerwał się z łóżka, wyszedł z celi, przebiegł korytarz do końca i wrócił. Nikt się nim nie zainteresował. Tylko drzwi na samym końcu korytarza były zamknięte i musiał w nie zapukać, żeby wypuszczono go na zewnątrz. Plejin zdawał sobie sprawę, że jest to konieczne zabezpieczenie, ponieważ w celach I,II i IV ulokowano element porzestępczy i czekano na przewiezienie go do Jarosławla. - Typy spod ciemnej gwiazdy - narzekał stary, gruby porucznik o nazwisku Dyczkin. - Prawdziwe diabelskie nasienie! Na przykład w celi nr. I siedzi pewien ponury facet. Sprzedał chłopom cztery tęgie, dobrze wypasione konie. Po dwóch dniach zrobiły się z nich wychudzone chabety. Były nadmuchane. Przez odbytnicę, przy pomocy bambusowej rurki napompował je powietrzem! Stary trick handlarzy bydłem, ale żeby coś takiego tu w Michajłowskoje! Gdyby się to zdarzyło na południu, w Kazachstanie, nad Donem, u Kirgizów, to co innego... Plejin nareszcie mógł doczyścić usmarowane olejem ręce a nawet nawet wykąpać się w cynkowanej wannie, gdzie się gruntownie się wyszorował i marzył teraz o czymś innym na grzbiet, niż jego stare przydziałowe ubranie. Uprał nawet kołnierzyk koszuli, starannie wypłukał i włożywszy między dwie połowy ręcznika usiadł na nim, susząc i prasując ciepłem własnego ciała. Efekt był kiepski, brud na zgięciu pozostał nadal widoczny, ale cała koszula lśniła bielą. Plejin był zadowolony. Człowiek uczy się radować małym. Nieprawdą okazało się, że Czerkaska pozostanie nieuchwytna. Po tym jak odstawiła jeepa do warsztatu i dostała inny samochód, zielonego, odkrytego Forda (nikt nie widział, w jaki sposób to rzadko spotykane auto znalazło się w Michajłowskoje) poszła z Plejinem na spacer po miasteczku i co nie zrobiło przyjemnego wrażenia, ponieważ wszyscy uważali, że jest nowym komendantem milicji, który zaciąga informacji u pracownika tajnych służb. Co było do oglądania w Michajłowskoje?! Miasteczko było nędzną dziurą, w której tylko cerkiew była warta obejrzenia, ale nie można jej było zwiedzić. Została zamieniona na magazyn po tym, jak ostatni pop, w wieku dziewięćdziesięciu dwóch lat, cicho i spokojnie zasnął u stóp ikonostasu i więcej się nie obudził. Wieczorem porucznik Dyczkin poczęstował gości pieczonym kurczakiem z kalafiorem i siekanymi jajkami. Przy tej okazji poznano również Dyszkinę, dzielną, tęgą kobietę z grubym węzłem włosów na karku, której dolna warga drżała podczas mówienia jak rozstrojona fortepianowa struna. Po nakryciu do stołu i przyjrzeniu się Czerkaskiej natychmiast zniknęła. Dowodziło to, że była roztropną kobietą. Dyczkin upił się dość szybko winem z jeżyn, które zrobił jeszcze w ubiegłym roku, kiedy był beztroskim emerytem, narzekał na wojnę, śpiewał "Sto lat" Stalinowi i wreszcie zataczając się poszedł do swego prywatnego mieszkania. Również Plejin wstał, żeby wrócić do celi. Czerkaska jednak pozostała na miejscu. Wyciągnęła przed siebie długie nogi w obcisłych butach z cholewami, prawie leżała w wytartym fotelu, który musiał słyszeć jeszcze hymny na cześć cara i obracała w dłoni kieliszek z jeżynowym winem. Rozpięła mundurową kurtkę, czarne włosy opadały jej na kark i policzki, a bursztynowe oczy stały się ciemne i błyszczące. Plejin czuł jak krew pulsuje mu w skroniach. Kiedy rozpięła kurtkę jędrne piersi ujawniły jej dojrzałą kobiecość. - Ludmiło Dragomirowno, życzę wam dobrego snu - powiedział schrypniętym głosem. Kiwnęła głową, przyjrzała się resztce wina w kieliszku i zapytała obojętnie: - Ile macie lat, Kolka? Zażenowany poczuł, że się czerwieni; było to niezależne od niego, coś czemu nie potrafił zapobiec. - Dwadzieścia - odparł. - O dziewięć lat mniej ode mnie... - Nigdy bym nie przypuszczał. Przeciwnie. Myślałem nawet: taka młoda i już oficer milicji? - Nie plećcie bzdur, Kolka. Mimo moich dwudziestu dziewięciu lat nie lubię takich sztucznych komplementów. - Wypiła łyk i zbliżyła kieliszek z jasnoczerwonym winem do światła samotnie zwisającej z sufitu żarówki. - Dwadzieścia lat! To był 1935 rok! Jak to dawno. Studiowałam w Ałma-Acie archeologię. Potraficie sobie to wyobrazić, Kolka? - Zaśmiała się krótko i urwała. Zamierzałam odkryć przeszłość Kazachstanu! Byłam zafascynowana myślą o odsłanianiu tajemnic minionych stuleci. Miałam dwadzieścia lat...To cudownie, być tak młodym! - Dlaczego zaniechaliście tego? - zapytał Plejin. Usiadł naprzeciw niej w wyplatanym fotelu, wystarczająco daleko od jej rozpiętego munduru i opiętej bluzki. Między nimi stał stół, niczym mur graniczny. Szybkim ruchem Ludmiła Dragomirowna odrzuciła do tyłu głowę. Czarne włosy jak wystrzępiona chorągiew zawirowały wokół małej głowy i wystających kości policzkowych. - Poznałam Gieorgija. - Ach tak. - Tylko nie powiedzcie: -Ach tak! - później. Gieorgij Iwanowicz Ameliew. Nie znacie go? To nazwisko nic wam nie mówi?! Ach, skądże by... Mieliście wtedy 12 lat! Gieorgij był najlepszym rosyjskim biegaczem. Na 800 metrów, na 1500 metrów, na 3000 metrów. Niepokonany. Sportowiec jak z obrazka. Blondyn! Jasne loki! Każdego dnia, kiedy byliśmy rezem, umierałam z miłości. Każdy pocałunek był jak rażenie piorunem, każda pieszczota jak płomień, każdy... - machnęła ręką i znów wypiła łyk wina. To było w 1936. W Niemczech. W Berlinie Hitler przy pomocy Igrzysk Olimpijskich chciał zademonstrować swą siłę. Gieorgij miał biec w barwach Związku Radzieckiego. Codziennie trenował na stadionie w Ałma- Acie, a ja siedziałam na skraju bieżni i mierzyłam jego czasy. Cztery dni przed wyjazdem, podczas ostatniego treningu, upadł na wirażu i złamał nogę w kostce. Na trzy dni przed Olimpiadą lekarze powiedzieli mu: - Już nigdy nie będziesz mógł biegać. Noga w kostce pozostanie sztywna. - Kiedy w radio rozpoczęto transmisję z otwarcia Igrzysk Olimpijskich, kiedy zabrzmiały fanfary, a biegacz z olimpijską pochodnią wpadł na stadion, Georgij leżąc szpitalnym łóżku wbił sobie sztylet w serce. Nie udało się go uratować... - Wypiła kieliszek do dna i wyciągnęła w stronę Plejina. - Nalejcie mi jeszcze, Kolka! Chyba, że chcecie już iść spać?! Jesteście zmęczony? Taki młody? Plejin dolał wina z dyczkinowej karafki i przysiadł na brzegu stołu. Mur graniczny pomiędzy nim i Czerkaską obniżył się. - To musiał być dla was straszny szok, prawda Ludmiło Dragomirowna? - Dziewięć dni byłam jak sparaliżowana. Potem nie mogłam patrzeć na Ałma-Atę i wyjechałam do Moskwy. Brat mojej matki był tam majorem milicji. U niego mieszkałam, u niego płakałam, aż w zabrakło mi łez, a oczy już tylko piekły. Zgłosiłam się w dowództwie i wstąpiłam do milicji. - Dlaczego nie wyszliście za mąż? - Za kogo? - Zaśmiała się tym gruchającym, śpiewnym głosem, który przenikał do wnętrza i wgryzał się w trzewia. - Każdemu mężczyźnie zaglądam najpierw w oczy.I cóż tam widzę? Żądzę! Nic tylko żądzę! Plugawe pożądanie. Lubieżność. Ani jeden nie spytał kim jestem, co myślę... Wszyscy interesowali się tylko moim ciałem. Plejin zdecydował się wypić jeszcze jeden kieliszek, nie żeby poczuł pragnienie, ale żeby móc się odwrócić od Ludmiły i nie zdradzić spojrzeniem, jak wielkie wrażenie jej ciało robi również na nim. - Można zapytać - powiedział nalewając sobie wina - skąd teraz jedziecie? Chyba stacjonujecie w Moskwie? - Ubezpieczałam pewien transport. Do Iwanowa. Jeńcy niemieccy, oficerowie. W Moskie zostali przełuchani, dokonano selekcji... Plejin poczuł lód w sercu. - Co to znaczy - dokonano selekcji? - Część zgłosiła gotowość walki przeciwko Hitlerowi i uznała, że błędem jest dotrzymywanie przysięgi złożonej szaleńcowi. Inni nie dali się przekonać. Ci trafili do Iwanowa. Jest tam wielki obóz dla oficerów. W drodze powrotnej nawalił ten gruchot, jeep. - Spojrzała ponad brzegiem kieliszka. - Jeszcze jakieś pytania, Kolka? - Właściwie nie. - Plejin pomyślał przez chwilę o wziętych do niewoli niemieckich oficerach. O "Komitecie Wolne Niemcy", który szkolił niemieckich oficerów, żeby poprzez propagandę na frontach osłabiać morale i wolę walki niemieckich żołnierzy, słyszał niewiele. We Francji nie był to temat do rozmów, tam bardziej interesowano się łóżkami pięknych Francuzek i adresami, pod którymi można było korzystnie kupić koniak i szampan. To że gdzieś na froncie wschodnim na niemieckie pozycje zrzucano ulotki, a przez potężne głośniki nadawano propagandowe hasła - było niezwykle odległe od ud słodkiej Loretty, a o pozycjach mówiono w tu zupełnie innym znaczeniu. Teraz Plejin po raz pierwszy usłyszał, że radzieckie kierownictwo bardzo poważnie traktuje tych przekabaconych niemieckich oficerów, i że wiele sobie po nich obiecuje. Równie dużo, jak pewna grupa wojskowych z OKW, która wysłała do Rosji dziesięciu niemieckich oficerów, z zadaniem zamordowania Stalina... A ja jestem jednym z nich, pomyślał Plejin. I siedzę sobie tutaj z kobietą oficerem milicji, który mnie, przyszłego mordercę, bezpiecznie dowiezie do Moskwy...Nikt nie będzie chciał w to wierzyć, o ile kiedyś będzie miał kto o tym opowiadać. - Mam jeszcze jedno pytanie - odparł Plejin. - Nie krępuj się, Kolka- zaśmiała się podchmielona Czerkaska. Również na nią podziałało jeżynowe wino Dyczkina, zdradziecki trunek, który, wydawało się, że można pić litrami, a który potem nagle silnie uderzał do głowy i obezwładniał pijącego. W pokoju zrobiło się gorąco. Czerkaska zdjęła mundurową kurtkę i rzuciła na stół. W zielonej bluzce, nieco za ciasnej w biuście, przestała robić wrażenie chłopięco szczupłej, jakie robiła w pełnym umundurowaniu. Tylko od pasa w dół nie zmieniło się nic; szczupłe pozostały biodra i nogi o klasycznych proporcjach - co można było zauważyć mimo wojskowych wysokich butów. Ludmiła obiema rąkami odgarnęła do tyłu czarne włosy odsłaniając piękne czoło. Ciemny bursztyn jej oczu rozbłysnął w świetle wiszącej u sufitu żarówki. - Co chcielibyście wiedzieć? Jeszcze kieliszek wina - i bez żadnych zahamowań opowiem, jak mężczyźni pchali mi się do łóżka! Dlaczego opowiem to właśnie wam? Jesteście taki młody, Kolka...dla was to wszystko musi być jak bajka, prawda? Plejin westchnął głęboko. Raziła go nieoczekiwana frywolność w zachowaniu Czerkaskiej. Raziło go również to, że nie traktowała go jak stuprocentowego mężczyznę. Przyjeżdżam z Francji, Ludmiło - mówił w duchu - i pobierałem naukę u Gabrieli; twój ukochany Griegorij nie mógł się wykazać takim doświadczeniem! Kto trzy dni i trzy noce pod rząd wytrzymał w objęciach Gabrieli a potem miał szczęście usłyszeć: - Jesteś cudowny, cherie...- tego powinnaś brać poważnie, tatarska boginko! - Wasi mężczyźni mnie nie interesują - powiedział szorstko. - Chciałbym tylko wiedzieć, czy zabierzecie mnie jutro do Moskwy, czy mam próbować złapać jakiś pociąg albo ciężarówkę. - Zabiorę was, Kolka! - Czerkaska chcąc wstać podparła się o pluszowy fotel, Plejin doskoczył i podtrzymał ją, ponieważ chwiała się mocno - a wtedy położyła mu głowę na ramieniu. Była zaledwie o kilka centymetrów niższa od niego, poczuł jej usta na swojej szyi. Wydało mu się, że pali go skóra. - To wino Dyczkina to szatański wywar! - powiedziała powoli. - Wiecie gdzie jest mój pokój? - Nie. - A wiecie, gdzie jest wasz pokój? - Cela numer III. Obok handlarza, który przez tyłek nadmuchuje konie powietrzem. - Zręczna sztuczka, prawda? - Zaśmiała się i zawisła mu na szyi. Nogi ugięły się pod nią. Oplotła mu kark rękami, jej usta błądziły po jego szyi i policzkach. Kiedy na chwilę zajrzał w głąb jej oczu, strach przeniknął go aż do szpiku kości. Bursztym pałał. Płonęło zatopione w nim zatopione. - Kolka, zabierz mnie stąd - wyszeptała drżącymi wargami. - Mały, młody, kochany Kolka. Wlókł ją, ująwszy mocno w talii i uniósłszy nieco, podczas gdy jej uścisk nie tylko nie zelżał, ale jeszcze się wzmocnił. Tak dotarli do celi nr. III. Plejin położył Czerkaską na drewnianej pryczy po czym zamknął drzwi. Tu również było gorąco, przez maleńkie okno pod sufitem nie dochodził najmniejszy powiew wiatru, panował zaduch, na ściany wyszła wilgoć, którą nasiąknęły podczas długich, deszczowych tygodni. Ludmiła Dragomirowna wyciągnęła się na drewnianej pryczy, rozpięła zieloną bluzę i podniosła wysoko nogę: - Kolka, ściągnij mi buty... I Plejin zrobił to; uwolnił jej piękne nogi z juchtowych cholew po czym usiadł na stołku. Znów dzielił go od Czerkaskiej stół. Podłożyła ręce pod głowę, tarła materac palcami nóg i śmiała się zupełnie bez powodu. Rozpięta, zielona bluza rozchyliła się, zwykły, biały biustonosz obciskał piersi. Jej skóra wyglądała jak zrobiona z matowego złota. Nagle powiedziała: - Zaśpiewaj coś. Plejin zadrżał. - Teraz? Tu? - Chcę, żebyś śpiewał! - Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami, w których nie było już nic "azjatyckiego". - Kolka, jeśli nie zaczniecz śpiewać, to zdarzy się coś strasznego. Czuję to... narasta we mnie...wyłania się z głębi... Plejin obiema rękami chwycił się za głowę. Podszedł do pryczy, usiadł obok wyciągniętych nóg Ludmiły, poczekał chwilę, po czym ujął je w dłonie. - Jak dobrze - powiedziała cicho. - Śpiewaj! Plejin powędrował wzrokiem po jej piersiach, szyi, podbródku, rozchylonych ustach, wąskim nosie z maleńkimi nozdrzami, aż do płonących oczu, którymi wpatrywała się w niego. Głowę jej otaczała chmura włosów, przypominająca czarny, postrzępiony welon. - Jeśli zgwałcisz mnie - powiedziała czule śpiewnym głosem - każę cię jutro rano rozstrzelać... - Chcę żyć. Co mam śpiewać, Ludmiło Dragomirowno? - Cokolwiek. Ale, do diabła, zacznij wreszcie! Skinął głową, nabrał powietrza i masując palcami jej niespokojne stopy zaczął śpiewać piano arię miłosną Nemarina z "Napoju miłosnego". Nie patrzył na nią, ale kiedy na początku drugiej zwrotki odważył się rzucić w jej kierunku wzrokiem spostrzegł, że śpi głęboko, z lekkim uśmiechem na wąskich wargach, z dłońmi wczepionymi w zwichrzone włosy. Plejin przerwał arię. Delikatnie ułożył stopy Ludmiły i przesiadł się na stołek. Czuł jak ogarnia go śmiertelne zmęczenie, jak gdyby ciało jego powoli wypełniało się ołowiem. Pochylił się nad stołem, położył na nim obie ręce i wtulił twarz w zagięcie łokcia. Kiedy po chwili spojrzał w kierunku Czerkaskiej stwierdził, że obraz rozpływa mu się przed oczami i tylko białe wzgórki jej okrytych lnianym prześcieradłem piersi wyraźnie sterczą do góry. Nie, powiedział Plejin sam do siebie i zamknął oczy. Nie, Ludmiłko! Jestem tu poto, żeby zabić Stalina. Mam spowodować zmianę w przebiegu wojny; oczekują ode mnie, że odmienię losy ludzkości. Ode mnie, małego podchorążego, dwudziestolatka. Mam uratować Niemcy! Boję się ale - powiem ci to teraz, kiedy nie możesz mnie słyszeć - zrobię to! Zabiję Stalina. Oni wszyscy na to liczą...towarzysze broni na froncie, ludzie w kraju. Niech to diabli, boję się... Zasnął i po chwili lekko pogwizdując zaczął chrapać jak szczeniak. Następnego dnia dotarli do Moskwy. Gruby Dyczkin żegnając się patrzył wodnistymi, zaczerwienionymi oczami i potwornie śmierdziało mu z ust. Wyraził podziękowanie za wizytę i nawet pomachał im ręką na pożegnie, co wyglądało nie bardzo po wojskowemu, ale ostatecznie był tylko ponownie ubranym w mundur emerytem, a należało mu wiele wybaczyć. Czerkaska znów przeobraziła się w podporucznika, służbistę w mundurze. O bladym świcie Plejin pozwolił jej ukradkiem wyślizgnąć się z celi. Wyszedł do łazienki, a kiedy wrócił prycza była pusta. Podczas śniadania nie patrzyli na siebie, wymieniali między sobą błache uwagi i nawet w drodze do Moskwy długie odcinki jechali w milczeniu. Większość drogi pokonali wciśnięci między kolumny ciężarówek i wojskowego sprzętu, a od poczynając Zagorska tylko prowizorycznie zamontowane na dachu samochodu, migające czerwone światło pomagało im otrzymać wolny przejazd. Któżby bowiem przypuszczał, że odkrytym, zielonym Fordem jedzie milicyjny patrol? Kiedy minęli już szeroki Jarosławski Prospekt i zbliżali się do Parku Wypoczynku imienia Dzierżyńskiego, Czerkaska zatrzymała samochód na moście nad rzeką Jauzą, odnogą rzeki Moskwy. Zahamowała przy chodniku i odwróciła się do Plejina. - Co zamierzacie teraz robić? - spytała służbiście. Plejin wzruszył ramionami. - Jesteśmy w Moskwie. Wyrzućcie mnie tu. Dalej dam sobie radę sam. - Gdzie będziecie mieszkać? - Sądzę, że w klinice psychiatrycznej. Lekarzy napewno bardzo zainteresuje się moje potrójne widzenie, tym bardziej, że zniknęło. Powała wuja... - Natychmiast wyślą was na front! - Możliwe. Zdrowy mężczyzna powinien przyczyniać się do zwycięstwa! - Zostaniecie w samochodzie! - powiedziała twardo Czerkaska. - Zastanowimy się, co robić dalej. Pojechali do komendy Ludmiły. Plejin czekał w samochodzie, podczas gdy Czerkaska i jej milicjanci zniknęli we wnętrzu budynku. Ale już po dwudziestu minutach wyszła sama i wskoczyła na miejsce za kierownicą. - Dostałam dwa dni urlopu. - powiedziała. - To nagroda za dobre wykonanie zadania. Samochód zostanie tu, a my pojedziemy metrem. - Dokąd? - Do stacji Turgieniewskiej. Tam wysiądziemy i pójdziemy piechotą na ulicę Marchlewskiego. - Zgoda. Ale co ja tam będę robił? Czy tam jest klinika psychiatryczna? - Dokładnie naprzeciw polskiego kościoła stoi pomalowany na żółto budynek. Mam tam na drugim piętrze mieszkanie. Trzy małe pokoje. - Trzy pokoje. Co za luksus! Uśmiechnęła się lekko. - Mój wuj jest majorem milicji. Pracuje teraz w sztabie. - Zapraszacie mnie do swego mieszkania, Ludmiło Dragomirowna? - Powinniśmy jeszcze raz porozmawiać o waszej chorobie, Kolka. Wystarczy, jeśli zameldujecie się u lekarza jutro rano. Milcząco kiwnął głową, spojrzał na nią i zatonął w jej bursztynowych oczach. Pół godziny później stał w małym pokoju stołowym, którego jedyną ozdobę stanowił wielki portret Stalina w masywnych drewnianych ramach. Meble z jasnego, bukowego drewna obite były zielonym materiałem w żółte kropki. Wyglądało to wprawdzie wesoło, ale raczej biednie. Trzy pokoiki wyposażone były tylko w najpotrzebniejsze sprzęty, brakowało w nich atmosfery intymności, były pomieszczeniem, a nie mieszkaniem. - Nie podoba się wam? - spytała Czerkaska zamieniając mundurową kurtkę na obszerny, jedwabny, haftowany, bucharski serdaczek; bryczesy i wysokie buty nadal miała na sobie.Plejin stał pod portretem Stalina i przyglądał mu się w milczeniu. Swojej ofierze! Dyktator miał wygląd dobrodusznego wujaszka - tak zwykli wyglądać na portretach wszyscy dyktatorzy - innym razem bywał przedstawiany jako człowiek dumny, nieprzystępny, zwycięzki, lecz zawsze jako idol, wzorzec do naśladowania, ziemski bóg. - Kochacie Stalina? - spytał. - Uwielbiam go. To wielki mąż stanu. Czym byłaby dziś Rosja, gdyby nie on i Lenin? - Tak, któż to może wiedzieć? - Dał nam wolność! - Czujecie się wolna, Ludmiło Dragomirowna? - Tak. całkowicie! Wojna niesie ze sobą ograniczenia, to oczywiste. Ale po wojnie, po odniesieniu zwycięstwa będziemy najbardziej wolnym narodem świata. Głęboko w to wierzę. - To cudowne, mieć taką wiarę - powiedział Plejin i odwrócił się od portretu. Ludmiła poszła do kuchni, wyjęła z szafki miseczkę i kilka papierowych torebek. - Co to będzie? - spytał Plejin. - Nie jesteście głodni? Bo ja tak, jak smok! - Włączyła piecyk i rozejrzała się za trzepaczką do bicia piany. - Mięsa dziś nie ma, ale jest mleko, mąka, cukier, jajka, masło, drożdże i 30 gram wódki. Upiekę "babuszkę". Zgoda? Plejin nie wiedział co to jest "babuszka", ale domyślił się, że to rodzaj ciasta. Przy całej perfekcji przygotowania, popełniono jednak pewien błąd - pomyślał ze złośliwą satysfakcją. Panie pułkowniku von Renneberg, o "babuszce" Milda Iwanowna nie mówiła. A najwidoczniej jest ona typowym daniem rosyjskiej kuchni. - Już mi leci ślinka! - powiedział Plejin i usiadł na jednym z jasnych foteli. Usiadł tak, żeby mieć Stalina z tyłu. Nie miał ochoty ciągle na niego patrzeć i wystawiać swoje nerwy na próbę. Czuł, że wszystko w nim wibruje, że jego żyły i mięśnie są napięte jak struny. Po jedzeniu - było to dość słodkie ciasto, które połknęli jeszcze gorące i które potem napęczniało im w żołądkach dając uczucie wielkiej sytości - wypili lemoniadę zrobioną na sacharynie, ponieważ Ludmiła nie miała w domu cukru. Siedzieli obok siebie na drewnianej ławie stojącej pod oknem i spoglądali naprzeciw, na polski kościół. Ulica była pusta, budynki rzucały długie cienie. Tu Moskwa robiła wrażenie wymarłej, chociaż Aleja Kirowa i szeroka ulica Dzierżyńskiego znajdowały się w bezpośredniej bliskości. - Powinnam to urządzić inaczej, wiem - powiedziała Czerkaska. - Ale dla kogo? Mieszkam w pokoju służbowym. Tu bywam rzadko. Może nastawić muzykę? - Jak? - Mam gramofon. I dokładnie trzydzieści dwie płyty. Symfonie, opery - i jedną płytę z tangami. Kolka, umiecie tańczyć tango? To było niebezpieczne. Plejin błyskawicznie obmyślił odpowiedź. Znów luka w przygotowaniach: W jakim rejonie i w jakich kręgach rozpowszechnione jest w Radzieckiej Rosji tango? - A wy umiecie, Ludmiło Dragomirowno? - odpowiedział wymijająco. - Tak! Kiedy o to pytam, większość mężczyzn robi głupie miny. - Ja też. - Plejin odetchnął. - W szkole przy operze mieliśmy uczyć się również tańca. Jest to potrzebne na scenie. Ale zanim zaczął się kurs ubrano mnie w mundur. - Nauczę was, Kolka - zerwała się, przyniosła z sąsiedniego pokoju gramofon, wielkie drewniane pudło z tubą, postawiła na podłodze i naciągnęła sprężynę kręcąc korbką. W drugiej ręce trzymała czarną, bakelitową płytę. - To niemiecka płyta! - powiedziała. - Gdyby nie była taką rzadkością, to już bym ją dawno potłukła. - Tak bardzo nienawidzicie Niemców? - Każdemu Niemcowi najchętniej tatarskim mieczem obcięłabym głowę! A wy nie, Kolka? - Ależ oczywiście! - Plejin dyszał. Ucisk w piersiach stał się nie do wytrzymania. To co mówiła Ludmiła nie było zwykłą paplaniną - ona rzeczywiście tak myślała. Mógł sobie wyobrazić, jak obiema rękami chwyta miecz, jak uderza. Nie był w stanie pojąć, dlaczego mimo tego ta kobieta tak go oczarowała. Plejin przeczytał tekst na naklejce. Tanga południowoamerykańskie. Bernhard Ette z własną orkiestrą. Wspaniałe czasy berlińskich kawiarń z dancingiem. Cudowny skrzypek Dajos Bela. Marek i jego orkiestra. I oczywiście Bernhard Ette. Nie widział ich, był wtedy dzieckiem, znał ich tylko z opowiadań starszych osób i z płyt. Z takich czarnych krążków jak ten. Bernhard Ette w Moskwie, u kobiety podporucznika milicji. Zwariowana historia! Tańczyli. Plejin z premedytacją udawał głupka, deptał Ludmile po palcach i kazał sobie wszystko wielokrotnie tłumaczyć. Trzy razy przetańczyli obie strony płyty, w ciemnym pokoju, w słabym świetle ciepłej, letniej nocy. Nagle, tańcząc, znaleźli się w innym pokoju; na tle zielonej ściany rysowało się łóżko, ciężka, masywna szafa, okrągły stół z dwoma starymi krzesłami, mosiężny hak, na którym wisiał chiński szlafrok, czarny w ogromne kwiaty i złociste powoje. W pewnej chwili przestli tańczyć, było im całkowicie obojęte, jaką muzykę słychać, czy to tango, czy walc, czy symfonia... Ich ciała przylgnęły do siebie i znalazły własny rytm. Padli na łóżko, ale Ludmiła nie miała już na sobie narzutki z Buchary, przycisnęła rękę Plejina do swojej piersi, całowała go i kąsała w nasadę szyi. Brakowało mu tchu, kręciło mu się w głowie, na całym ciele czuł jej ręce i usta, starcił świadomość tego, co się z nim dzieje, rozdygotany zapadł się w dziwną mgłę, w której tuż uchu rozlegał się głos Ludmiły: - Płonę - płynął gorący szept. - Och, płonę...płonę...Pomóż mi, Kolka, Pomóż! Ugaś mnie...ugaś...Litości, Kolka, litości...nie pozwól mi spłonąć... Ledwo oddychał. Ludmiła runęła na niego - jego twarz znalazła się między jej piersiami - potem stoczyła się na plecy i leżała tak na łóżku z rozpostartymi rękami i nogami jak wbita na pal, podczas gdy Plejin klęczał obok niej na podłodze i czekał na śmierć. Teraz roztrzaska mu głowę - nie pozostało jej nic innego. Ale oboje przeżyli... Plejin przyniósł z sąsiedniego pokoju zbyt słodką lemoniadę, pili ją jak umierający z pragnienia, a potem znów się pieścili, badali wzajemnie swoje ciała, każde w nich zagłębienie i każdą wypukłość, każdą płaszczyznę i każdy zakątek. Ogarnęło ich szczęście nie do opisania, bezgraniczne, nieziemskie. - Możesz uchodzić za zaginionego - powiedziała Czerkaska później, kiedy leżeli obok siebie i znowu mogli normalnie mówić. - Odjechałeś z frontu, ale nigdy nie dotarłeś do Moskwy. Zaginąłeś. Rozpłynąłeś się w nicości. Uznany za zaginionego. - To może mnie kosztować głowę, Ludmiłko. - Tylko pod warunkiem, że cię odkryją. Ale nikt cię nie odkryje. - To dla mnie zbyt niebezpieczne. - Naprawdę niebezpieczne, pomyślał. Zdać się całkowicie na nią. Uzależnić od jej łaski swoje życie lub śmierć. Stanę się jej niewolnikiem! Tylko ona będzie o wszystkim decydowała. - To proste, Kolka - powiedziała i przeciągnęła dłonią po jego mąskości. Poczuł w lędźwiach nową falę podniecenia, zaciął zęby i przecząco pokręcił głową. - To proste, uwierz mi - powtórzyła. - Przyniosę ci z komendy mundur milicjanta. W Plejina jakby piorun strzelił. Nieziemski czar prysł i nawet dłonie Ludmiły nie były go w stanie przywrócić. Myśli Plejina stały się chłodne i jasne. - To niemożliwe! - powiedział. - Będziesz miał stopień podoficera. Myślisz, że ktoś zatrzyma podoficera milicji i będzie go pytał o dokumenty? To tak, jakby ktoś pytał Stalina, czy jest Stalinem... - Zrobiłabyś to? - Plejin pochylił się nad Czerkaską. Całował czubki jej piersi i patrzył jak roztapia się bursztyn w jej oczach. To genialne, myślał. Po prostu fantastyczne. Jeśli przyniesie mi mundur, stanie się współwinna. I równowaga zostanie przywrócona. Będziemy związani z sobą na śmierć i życie. - To nie potrwa długo, Kolka - powiedziała. Oplotła jego biodra nogami, przyciągnęła do siebie i westchnęła głęboko. - Kiedy skończy się wojna, nikt nie będzie pytał, skąd wziął się Nikołaj Antonowicz Plejin. - To nie może długo potrwać, Niemcy są już właściwie pokonani, tylko jeszcze nie zdają sobie z tego sprawy! Aż do świtu ich ciała splatały się i odrywały od siebie, by po chwili znów stopił je żar. Wreszcie kiedyś słońce wpadło do pokoju, po ulicy przejechał konny wóz, zatrąbił samochód. Plejin spał jak oszołomiony narkotykiem, wyczerpany leżał na plecach, oddychał płytko. Czerkaska siedziała obok ze skrzyżowanymi nogami, wpatrywała się w niego i wodziła leciutko palcem po jego piesi. - Mój maleńki Kolka - powiedziała, jak mówi szczęśliwa matka do dziecka, które wyzdrowiało po ciężkiej chorobie. - Taki młody...I Niemcy mieliby cię zabić... Kierownik budowy w Kombinacie numer III - prace betoniarskie - towarzysz Wiktor Leontinowicz Skamiejkin dotrzymał słowa: Fiodor Pantelejewicz Iwanow został zatrudniony w brygadzie stawiającej rusztowania. Wanda Siemionowna ucieszyła się z tego tak bardzo, że przemogła się i z wdzięczności ucałowała pokurcza z kaprawymi oczami- Skamiejkina. Witia - jebak, jak go nazywano w kombinacie, chciał wykorzystać tę sytuację sięgając między jej uda, ale nie był wystarczająco szybki. Wanda uskoczyła, śmiejąc się, już w progu zakołysała biodrami i zostawiła czerwonego z wrażenia towarzysza samego. Hallerowie dość szybko przywykli do swego sublokatora. Córeczka przekonała rodziców, że nie należy porównywać Iwanowa z bezdomnymi psami, które do tej pory przynosiła do domu; oświadczyła im, że kocha tego mężczyznę, że jest on bohaterem a jednocześnie nieszczęśliwym inwalidą z wielką zabliźnioną raną, i mówiła tak długo i tak głośno, że ojciec - Siemion Tichonowicz - tak jak stał, w spodniach i podkoszulku, uciekł do sąsiada. Również kwestia spania została, dzięki wielkiej umiejętności improwizacji, szybko rozwiązana: Iwanowowi przydzielono w kuchni kąt, w którym na noc rozkładano trzyczęściowy materac, stanowiący w dzień coś w rodzaju fotela. Materac pożyczono od sąsiada, do którego Siemion Tichonowicz uciekł, i który przez uchylone drzwi dokładnie przyjrzał się Iwanowowi, pierwszemu znanemu obiektowi miłości Wandy. - Przystojny mężczyzna - powiedział sąsiad do Hallerów, kiedy po wyjściu Wandy i Fiedora Pantelejewicza, we troje patrzyli za nimi, jak trzymając się za ręce, szczęśliwi niczym dzieci, szli w kierunku stacji metra. - Te blond włosy! Czy on pochodzi z północy? - Jeszcze o to nie pytaliśmy! - Siemion Tichonowicz usiadł na ułożonych jeden na drugim materacach i podrapał się w głowę. Dziś pracował na trzecią zmianę i wstał z łóżka tylko po to, żeby nieoczekiwanemu gościowi dotrzymać towarzystwa przy śniadaniu. Jego córka zachowywała się jak pijana kwoka, smarowała Iwanowowi chleb, kręciła się wokół niego, jakby musiała odpędzać od niego muchy, a nawet czesała go, podczas gdy on połykał ostatnie kęsy chleba. - Jest znakomitym szachistą. Miły towarzysz, dobrze wychowany - od razu widać. Jak dłubie w zębach, to zasłania usta ręką i odwraca się. - Rzeczywiście, ma maniery. - Sąsiad, Pantelej Iwanowicz, który pracował przy budowie dróg wylewając smołę i nad którym, w związku z tym, zawsze unosił się słodko-gorzki zapach, pogratulował Hallerom i dopił herbatę, którą zostawił Iwanow. Tymczasem Fiodor Pantelejewicz jechał z brygadą budowlaną na Kreml. Kiedy brygadzista przedstawił go jako nowego kolegę, z rozmysłem usiadł na końcu ciężarówki. Większość robotników byli to starsi mężczyźni, którzy bez zainteresowania kiwali mu na powitanie głowami lub podawali stwardniałe od pracy dłonie, albo też całkiem młodzi chłopcy, prawie dzieci, którzy ściskali go na wiadomość, że przybywa prosto z frontu. Iwanow, jak zawsze - był to jego najmocniejszy argument,- pokazał bliznę i natychmiast został zaakceptowany przez zespół. Pewien stary robotnik , który brał udział jeszcze w pierwszej wojnie światowej, dostał się pod Tannenbergiem do niemieckiej niewoli, a potem walczył po stronie czerwonych przeciwko "białym" generała Denikina, po przyjrzeniu się bliźnie pochwalił radzieckich lekarzy i opowiedział o pewnym towarzyszu, którego odłamek niemieckiego granatu przeciął nieomal na pół, i którego ponownie zeszyto. - Lekarze nie mieli poziomicy, haha - śmiał się - i trochę krzywo zeszyli obie połowy. Kiedy Piotr patrzył w prawo, to szedł prosto... Krytyczny moment - kontrola przeprowadzona przez kremlowskich wartowników - okazała się być czystą kpiną. Wszyscy znali tu ciężarówki brygady budowlanej; to że kierowcy w ogóle jeszcze zatrzymywali się było jedynie przyjacielskim gestem, ponieważ wymieniano wtedy szybko papierosy na kiełbasę. Przydziały dla wojskowych i cywilów różniły się między sobą: podczas gdy ciężko pracujący otrzymywali specjalne kartki na tłuszcz i mięso, żołnierze dostawali więcej papierosów. Zamieniano się nawet kanapkami z marmoladą i świeżo wymyślonym smarowidłem z kaszy manny, cebuli, soli i przypraw ziołowych. Jeszcze gorące nalewano do małych kamiennych garnuszków, gdzie krzepło jak szmalec. Żołnierze szaleli za tym i cenili taki garnuszek wyżej, niż kawałek suchej kiełbasy. Oficer warty i dwaj czerwonoarmiści zajrzeli do środka, policzyli siedzących na ławkach robotników, podpisali przepustki i dali znak do odjazdu. Samochody potoczyły się wolno szeroką, kremlowską ulicą już po drugiej stronie muru, mijając przykryty ogromną kopułą gmach Urzędu Rady Ministrów ZSRR, skręcili, okrążyli Sobór Dwunastu Apostołów i Pałac Patriarchów, przejechali - jak gdyby byli wyjątkowo ważnymi gośćmi, którym wszystko chciano pokazać - obok zachwycających fasad soborów Wniebowzięcia i Zwiastowania i zatrzymali się przy bocznej ścianie Wielkiego Pałacu Kremlowskiego. Budynek opleciony był rusztowaniami prawie na wysokość dachu. Na placu obok Pałacu Granowitego piętrzyły się stosy prętów do rusztowań, drabin, bali i desek. Iwanow wyszedł z samochodu jako ostatni i rozejrzał się dookoła. Był wczesny, jasny, ciepły już poranek, złote kopuły kremlowskich świątyń błyszczały oślepiająco, tysiące pałacowych okien lśniły jak lustra. Wszędzie stały pojedyńcze patrole, przez wejście pod Wieżą Borowicko wtaczały sięwłaśnie na Kreml limuzyny wiozące wyższych oficerów, podjeżdżały pod bramę ogromnego budynku, wyrzucały ze swych wnętrz mężczyzn z szerokimi naramiennikami i znikały odjeżdżając w kierunku parkingu. Tu decydują się losy świata, pomyślał Iwanow. Za tą imponującą fasadą żyje sternik potęgi, która uważa się za niezwyciężoną. To co zobaczył zrobiło na nim wrażenie mniejsze od oczekiwanego. Szkolenie przeprowadzone przez Mildę Iwanownę w Eberswalde było tak szczegółowe, że Iwanow, choć po raz pierwszy na Kremlu, czuł się tu jak w domu. Pomyślał, że mógłby tu chodzić wszędzie z zawiązanymi oczami. Znam tu każdy kąt, każdy zakręt, każdą alejkę, każdą wieżyczkę, każdy załom muru. Nauczyliśmy się na pamięć, gdzie rosną drzewa i krzewy. Rozłożyliśmy Kreml na tysiące pojedyńczych części i potem, jak łamigłówkę, ponownie złożyliśmy w całość. Nic nie jest mi tu obce, znam plątaninę małych podwórek, schodów i przejść, boczne wejścia i podziemne labirynty. Skąd Milda Iwanowna miała ten wyjątkowy materiał - nikt nie pytał. Canaris przestrzegł pułkownika von Renneberga przed zadawaniem większej ilości pytań, niż to było konieczne. - Ona to po prostu wie - powiedziano mu w Abwehrze. - To co nam dostarcza jest fenomenalne! Wiele z tych rzeczy jest nie do sprawdzenia, ponieważ nie mamy na to żadnych podkładek. Na przykład z miejsca pracy Stalina można uciec tajemnym wyjściem, znanym tylko niewielkiej garstce osób. I my je teraz znamy! Na wszystkie pytania panna Kabakowa odpowiada milczeniem. Nie pozostaje nam nic innego, jak w pełni wierzyć w to, co nam dostarcza. Iwanow drgnął. Majster, tęgi mężczyzna z twarzą pełną pryszczy, o których mówił, że ma je od ogórków, na które jest uczulony, ale nie ma nic smaczniejszego niż ogórki, stanął roześmiany obok Iwanowa. - Robi wrażenie, co? - zawołał - Coś takiego można zobaczyć tylko będąc w naszej brygadzie! Przed nami nie ma tajemnic! Tam na górze, na wysokości V poziomu rusztowań, dziewiętnaste okno od lewej, można zobaczyć oficerów, jak srają. A tam, okno dwudzieste trzecie, na III poziomie rusztowań, tam pracują sekretarki. Towarzysze, dwa tygodnie temu wisieliśmy na rusztowaniu jak rój pszczół. Było już ciemno! I co widzimy: jakiś major spuszcza spodnie i rąbie na krześle czarnowłosą dzierlatkę. Piękny mamy zawód, Fiedia! Ufają nam! Jesteśmy wybrańcami! Tak powinno być. Z rusztowania możemy zajrzeć w każde okno! Nozdrza Iwanowa wydęły się, ale brygadzista, towarzysz Łumianow, nie zwracał uwagi na takie drobiazgi. - To rzeczywiście wyróżnienie - powiedział Iwanow przejęty. - Będę mógł ich wszystkich zobaczyć? - Wczoraj był tu marszałek Budionny. Trzy dni temu Żukow. Berię widzimy codziennie. A Mołotow... to już stary znajomy! Ostatnio położył gdzieś binokle i szukał ich. Towarzysz Femjaw, który akurat stał na rusztowaniu, zapukał w szybę i zawołał: - Towarzyszu, leżą na regale po lewej stronie. Mołotow wsadził szkła na nos i zawołał w odpowiedzi: - Dziękuję, towarzyszu! Tak, my z naszej brygady budowlanej jesteśmy z nimi zaprzyjaźnieni... - A Stalin? - zapytał Iwanow obojętnym tonem. - Stalina też można czasem zobaczyć? - Rzadko. Ale trzy razy udało się. Mnie ominęło to szczęście. Towarzysz Wiszniowski spojrzał Stalinowi prosto w oczy i oniemiał z wrażenia. Stoją tak na przeciwko siebie, oddzieleni tylko szybą i patrzą na siebie w milczeniu. I co robi Stalin? Macha prawą dłonią. To miało znaczyć, odejdź, towarzyszu. A towarzysz Wiszniowski stoi na rusztowaniu na baczność, zupełnie zgłupiał. Z wrażenia przez cały dzień nie mógł nic jeść. Dostał skurczu żołądka. Teraz wszystkim opowiada: Stalin kiwał do mnie ręką. Osobiście do mnie! Ale nikt mu nie wierzy, wszyscy się z niego śmieją. Od tej pory jest chory na nerwy. Musieliśmy go przenieść z naszej brygady do betoniarzy. - Łumianow poklepał Iwanowa po ramieniu. - Widzisz, u nas trzeba mieć mocne nerwy! - Tych mi nie zabraknie - powiedział Iwanow. Łumianow nie domyślał się, co Iwanow miał na myśli. - Jeśli spotkam kiedyś Stalina, to nie spadnę z wrażenia z rusztowania. Tego dnia stawiali rusztowanie pod oknami sekretariatu. Ale było wesoło! Jazgot jak w kurniku. Tamjenkin, krzepki pięćdziesięciolatek, ojciec dorosłych synów, którzy walczyli na froncie, tokował jak cietrzew, biegał po rusztowaniach jak szalony, robił nieprzyzwoite uwagi i przeciągnął róg koszuli przez rozporek, co wywołało za szybą głośny pisk. Iwanow pracował pilnie, wciągał na górę drewniane bale, przykręcał deski osłonowe, a przy okazji zaglądał do pokojów, gdzie oficerowie, lub urzędnicy, siedząc za biurkami i robiąc ważne miny, telefonowali, pisali, czytali listy, przyjmowali wizyty lub spokojnie przeglądali gazety. W wielkim pokoju o trzech oknach odbywała się narada. Na ścianie wisiała wielka mapa i jakiś generał wyjaśniał zebranym oficerom coś bardzo ważnego. Mapa wzbudziła zaciekawienie Iwanowa. Obejmowała teren pomiędzy Połockiem a Homlem i sięgała aż do Warszawy i Królewca. Namalowano na niej czerwone kółka, kreski i strzałki, wszystkie skierowane na zachód, potem odchylające się na różne strony, żeby wreszcie połączyć się, tworząc wielki łuk. To nasz odcinek, przemknęło Iwanowowi przez myśl. Teren działania grupy armii Środek, dowodzony przez feldmarszałka Buscha. Newralgiczny punkt naszego frontu... A to, co narysowano na mapie, to plan koncentracji i ofensywy armii radzieckich, ataki jednostek pancernych, ruchy okrążeniowe, zamknięcie wojsk niemieckich w kotle, miejsca przełamania frontu i planowane zniszczenie niemieckich armii. Zgodnie z tym, co zostało narysowane czerwoną farbą na wielkiej mapie, dla niemieckich armii nie było ucieczki - Sowieci zamierzali potężnymi klinami rozerwać i tak już cienkie linie Niemców. Pierwszy cel ofensywy został już określony: koło zamykało się za Mińskiem, podczas gdy w części północnej uderzenie szło dalej, w kierunku Litwy, na południu zaś przez nadprypeckie moczary na Brześć Litewski. Szykowała się niewyobrażalnie wielka bitwa w okrążeniu... Iwanow przywarł do rusztowania, wpatrywał się w mapę i spokojnie mówiącego generała. Czuł pulsowanie krwi w tętnicy szyjnej i miał wrażenie, jakby go ktoś dusił. Kiedy ruszy ta ogniowa nawała? - myślał. Czy na mapie pokazano tylko teoretyczne założenia, czy już przeprowadzone ataki? Na środku mapy zobaczył otoczony dwiema czerwonymi strzałkami Mogilew. I trzy oznaczenia cyfrowe: 33.A., 49.A., 50.A. - O Boże - trzy radzieckie armie tylko przeciw Mogilewowi! Dobrze znał stanowiska na wschodnim wybrzuszeniu głównej linii obrony! Stanowiska w ziemnych bunkrach połączone między sobą wątłym systemem okopów. Wysunięte do przodu pozycje w ciasnych rowach łącznikowych. A poza główną linią frontu tabory i sztaby, kilka jednostek artyleryjskich, naziemna obrona przeciwlotnicza, jednostka pancerna z minimalną ilością paliwa: niemiecka 4. armia, przetrzebiona, uzupełniona przez prawie dzieci, które źle wyszkolone, przywiezione zostały prosto z Rzeszy i teraz siedziały w ziemnych jamach i patrząc na wszystko wielkimi, wystraszonymi oczami, kuliły się przy każdym wybuchu. Starzy frontowi wyjadacze, wielokrotnie ranni i stale powracający do swoich oddziałów dodawali sobie otuchy: - Niech tylko tu przyjdą - mówili. - Już my ich załatwimy. Nie takim dawaliśmy łupnia! - Ale teraz takie gadanie nie pomoże. Trzy rosyjskie armie przeciw jednej niemieckiej. I nikt jeszcze o tym nie wie... Iwanowowi przypomniał się mogilewski lazaret, z którego wezwano go do Eberswalde. Elfryda, pulchna, nienasycona blondynka, germańska megiera, nazywana Tunseldą, która podczas miłosnych igraszek nad brzegiem Dniepru rwała trawę i sypała na niego, i która myślała, że poemat Hölderlina jest autorstwa Iwanowa, i która jego jasny lok nosiła na łańcuszku między swymi gorącymi piersiami...Elfrydo, zwiewaj! Wiejcie wszyscy, towarzysze broni...uciekajcie...uciekajcie...i o nic nie pytajcie, pytanie to strata czasu, a wy czasu już nie macie... Trzy rosyjskie armie runą na was! Elfrydo, mój ciepły, miękki materacyku...Rozdajesz właśnie obiad na swoim oddziale w lazarecie nr. II, kręcisz tyłeczkiem i nie masz pojęcia, co kipi zaledwie kilka kilometrów na wschód od ciebie. Uciekaj, Elfrydko, uciekaj... Przodownik Łumianow wdrapał sią do Iwanowa i spojrzał mu przez ramię. - Szkolenie - powiedział ze znajomością rzeczy. - Ale tu? Czegoś podobnego jeszcze nie widziałem. Dawniej było tutaj muzeum. Sekretarki też są nowe! - Jak długo pracujesz już na Kremlu? - Ponad dziesięć lat. - Łumianow był z tego dumny. Ciągle zmieniano tu robotników, było to nie kończące się przyjmowanie i zwalnianie, ale on nadal pozostawał brygadzistą w służbie Kremla. - Czuję się tu jak w domu. - Stalin przychodzi na te szkolenia? - Stalin? Tu? Nigdy! Swoje apartamenty ma w budynku Prezydium Rady Najwyższej. Dziś rano przejeżdżaliśmy obok. Iwanow kiwnął głową. Plan budynku Rady Ministrów znał na pamięć, tak samo jak rozkład pomieszczeń w Wielkim Pałacu Kremlowskim. Dokładnie wiedział, gdzie znajduje się gabinet Stalina, ogarnęły go jednak wątpliwości, kiedy zobaczył, że nawet w historycznych pomieszczeniach pałacu ulokowano biura. Było więc całkiem możliwe, że również Stalin zmienił swój gabinet do pracy. - On nigdy nie wychodzi z budynku? - spytał. - Nigdy. - Łumianow zaśmiał się. - Strasznie chciałbyś go zobaczyć, prawda? Może za jakieś dwa tygodnie. - A co będzie za dwa tygodnie? - zapytał Iwanow i przykręcił mocniej złącze rusztowania. - Będzie się remontować siedem kominów. A my będziemy stawiali rusztowania. Trzeba będzie też wymienić gzyms. Długi na siedem metrów. Rozsypuje się. Może wtedy uda się nam zobaczyć Stalina. Będziemy pracować niedaleko jego pokojów. Łumianow pomógł Iwanowowi wciągnąć z dołu, przy pomocy krążków, kolejną deskę. - Chcesz się ożenić z Wandą Siemionowną? - spytał bez żadnego wstępu. - Jeszcze o tym nie rozmawialiśmy. - Ale mieszkasz u niej? - Łumianow przybijał deskę do drabiny. Miał krzepę w garści. - Ja też chciałem się z nią żenić... - Ty? - Jestem wdowcem. Nie mam dzieci. Czy mężczyzna w wieku czterdziestu dziewięciu lat jest już za stary, żeby dać szczęście dwudziestotrzyletniej kobietce? Jestem silny i zdrowy. - A co na to Wanda Siemionowna? - Nic o tym nie wie. Tak sobie marzyłem. Przy jakiejś okazji... - Łuminow podrapał się w głowę - kiedyś bym ją zapytał. Nie można o tym rozmawiać między workami i gruszkami do mieszania cementu. Chciałem ją zaprosić na spacer nad Moskwę i wtedy z nią porozmawiać. A tu nagle ona przyprowadza ciebie... - Strasznie mi przykro, Łumianow. Już się przyzwyczaiłem do myśli, że zostaniemy przyjaciółmi. - Już nimi jesteśmy, Fiedia! Już jesteśmy! - Łumianow objął Iwanowa i ucałował jak brata. - Ale jedno ci powiem: jeśli Wandeczka nie będzie z tobą szczęśliwa, to złapię cię nawet na Syberii i ukręcę ci łeb! Zrozumiałeś? - Nie będziesz musiał zdzierać sobie butów - powiedział Iwanow i roześmiał się głośno. - Obiecuję ci... Patrzył za Łumianowem, kiedy ten schodził z rusztowania. Za czternaście dni, myślał. Koledzy, musimy zmienić nasz plan. Nie mogę czekać, aż spotkamy się wszyscy u Mildy Iwanowny i uzgodnimy dalsze działania. Muszę się u niej zjawić wcześniej. Za piętnaście dni muszę mieć pistolet, granat ręczny i ładunek dynamitu! Jestem na Kremlu, koledzy! Tuż obok Stalina! To całkowicie burzy dotychczasowy plan. O takim rozwoju sytuacji człowiek nawet nie śmiał marzyć - życie przerosło fantazję. Iwanow oparł się o rusztowanie i ponownie zajrzał do sali. Generał nadal prowadził wykład. Nie uda mi się tego przeżyć, pomyślał, nie mogąc się pozbyć dziwnego, dławiącego uczucia. Żeby działać z absolutną pewnością, będę musiał podejść do Stalina jak najbliżej...a wtedy nie będzie ucieczki! Czy granat, czy dynamit - rozszarpie nas obu. Strzał jest mniej pewny. Odwrócił się i spojrzał w stronę wielkiej kopuły na budynku Rady Ministrów. Słońce odbijało się w oknach, złote, cebulaste wieże soborów wydawały się unosić w blasku słońca i tańczyć jak w stanie nieważkości. Był upał. Rzeka Moskwa parowała. Stado gołębi okrążyło dzwonnicę "Iwana Wielkiego"! Od wielkiego dzwonu "Car Kołokoł" nadjechała półciężarówka i zatrzymała się przy rusztowaniu. Iwanow zobaczył, jak Łumianow rzucił się ku niej i jak wysiadła Wanda Siemionowna. Miała na sobie służbowe ubranie, całe popryskane wapnem. Łumianow wskazał ręką na górę. Wanda uniosła głowę i zaczęła machać obiema rękami. - Zejdź, Fiedia! - wołała. - Coś ci przyniosłam! Grzyby! Cały słoiczek! Zejdź na dół! Kocham ją, pomyślał Iwanow i zaczął schodzić. Naprawdę ją kocham. To już nie jest zwykła przygoda. To nie jest tak jak z Elfrydą, Erną, Moniką czy Lotte. Ona znaczy dla mnie tyle, że nagle zacząłem bać się śmierci. Że chciałbym nigdy nie spotkać Stalina. Ale to tylko pobożne życzenia. Kochana, słodka Wandeczko, musimy wykorzystać każdą chwilę - zostało nam tak mało czasu... tak strasznie mało... Stanąwszy na ziemi objął Wandę Siemionownę, przytulił do siebie, ucałował - na co Łumianow zawołał:- Wszystkiego najlepszego! Wszystkiego najlepszego! - przeklinając w duchu Stalina, wojnę i swoje zadanie mające na celu odwrócenie koła historii. lipca 1944 roku, na szerokości 560 kilometrów, czerwona nawała ruszyła i spadła na niemieckie linie. Trzy radzieckie fronty - 1, 2 i 3 Białoruski Front pod dowództwem marszałka Żukowa uderzyły na słabe niemieckie linie. Na każdym z 560 kilometrów szerokości 250 dział wyrzucało w kierunku nieprzyjaciela pociski, przeorywało teren nie omijając ani skrawka ziemi. Tysiące czołgów ruszyły z zaplecza i przetoczyły się po niemieckich bunkrach i okopach. Na niebie roiło się od radzieckich myśliwców, samolotów szturmowych i zwiadowczych, ponieważ większość niemieckich pułków lotniczych odleciała na zachód, gdzie angielskie i amerykańskie wojska inwazyjne od dawna umocniły się na pozycjach i wmanewrowały Rommla w sytuację bez wyjścia. Ogromne cęgi zacisnęły się i swymi rozpalonymi szczękami będą wolno, ale niepowstrzymanie, miażdżyć Niemców. Trzeci Front Białoruski pod dowództwem Czerniachowskiego uderzył trzema armiami na Witebsk i stanął naprzeciw jednego tylko przeciwnika: małej, niemieckiej trzeciej armii! Drugi Front Białoruski z trzema elitarnymi armiami, dowodzony przez Zacharowa, uderzył na niemiecką 4 armię, która przez wyszystkie lata wojny nie miała ani minuty spokoju i ustawicznie to szła naprzód, to cofała się w walce. Z niesamowitym impetem, rozrywając całe niemieckie skrzydło, pierwszy Front Białoruski, dowodzony przez Rokossowskiego, maszerował w kierunku na Bobrujsk - Mińsk i po przekroczeniu Prypeci na Brześć Litewski: dziesięć armii z niewyobrażalną masą ludzi tylko na tym jednym odcinku frontu! lipca 1944 roku osiemnaście radzieckich armii jednocześnie stanęło naprzeciw czterech wykrwawionych armii niemieckich. Ten stosunek sił pojął nawet Hitler przebywający w swoim punkcie dowodzenia w "Wilczym Szańcu", ale nie miał do powiedzenia nic więcej poza: "Jeden Niemiec wart jest dziesięciu Rosjan!" Ofensywa przetaczała się przez kraj. Cała Białoruś zmieniła się w jedno wielkie morze ognia, z którego wytryskiwały fontanny eksplozji, rozlegało się wycie pocisków i katiusz zwanych też "organami Stalina", słychać było łoskot pancernych gąsiennic i krzyk "Hurra!" wydobywający się z setek tysięcy radzieckich gardeł. Codzienny meldunek Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu, odczytany w Wielkoniemieckim Radiu i wydrukowany we wszystkich gazetach, informował lapidarnie: lipca 1944 Na południowym odcinku frontu wschodniego lokalne ataki radzieckie załamały się nad rzeką Styrpą, na południowy wschód od Tarnopola i na południe od Prypeci. Na środkowym odcinku frontu bolszewicy rozpoczęli spodziewane ataki. Ataki prowadzone na szerokim odcinku frontu, z użyciem czołgów i wspomaganiem lotniczym zostały w ciężkich bojach odparte, a lokalne przełamania zlikwidowane natychmiastowymi kontratakami. Po obu stronach Witebska trwają zacięte walki. Również między Połockiem i Nowoszewem, jak też na północny zachód od Ostrowa wróg przeprowadził silniejsze ataki, które jednak nie powiodły się... Lokalne przełamania...po obu stronach Witebska...silniejsze ataki koło Połocka...Kto znał się na mapie, temu już pierwszego dnia jeżyły się włosy na głowie. I podczas gdy meldunek niemieckiego Wehrmachtu w sposób elegancki i powściągliwy opisywał beznadziejną sytuację, niemieckie fronty załamywały się na przestrzeni wielu kilometrów, radzieckie dywizje posuwały się naprzód i coraz wyraźniej widoczne stawały się zarysy wielkiego kotła: namalowane czerwoną farbą kliny uderzeniowe, które Iwanow widział stojąc na swym rusztowaniu na Kremlu! Również radzieckie radio bez przerwy nadawało bieżące informacje i nieprzerwanie emitowało muzykę marszową i pieśni ludowe. Wszyscy siedzieli przy aparatach radiowych i wsłuchiwali się milcząco, w zachwycie, z pałającymi oczami - lub głęboko poruszeni: Larysa Aleksandrowna i Pietrowski, Łara Pawłowna i Boranow, który nerwowo drgał za każdym razem, kiedy Paweł Szarenkow po kolejnym zwycięskim meldunku wznosił do góry szklankę z herbatą przyprawioną kwaskiem cytrynowym i wołał:- Niech żyją nasi dzielni żołnierze! Również mateczka Maria Iwanowna, która rozpłakała się z radości i lekarka Ania Iwanowna, u której Duskow mieszkał od czasu, kiedy razem przyjechali pociągiem do Moskwy z Zagorska, siedzieli przy odbiorniku, słuchali wiadomości i gryźli twarde keksy, które Ania przyniosła ze szpitala. Sepkin załamał ręce, kiedy usłyszał nazwy miejscowości, które zostały zajęte od razu pierwszego dnia. Jelena siedziała za nim, z głową opartą na jego ramieniu, podczas gdy ojczulek Łuka Antipowicz szykował im kanapki. Jako pielęgniarz nawet w trzecim roku wojny mógł wejść w posiadanie takich rarytasów jak ser i smalec, wędzonka i gęsi tłuszcz. Boże drogi, kogóż to pielęgniarz Puszkin nie znał, kto nie przeszedł przez jego oddział i nie był zdany na jego łaskę i niełaskę. Na tym to właśnie polega: leży człowiek w szpitalu jak kłoda i nie daj Boże pokłóci się z pielęgniarzem, to żeby się zesrał, nikt mu nie pomoże. Wrzasną na niego: - Po kolei! - a kolejka długa! Jak się z towarzyszami w dobrej komitywie, to podadzą kaczkę, posadzą na basenie, tyłek podetrą, a nawet między nogami umyją, szepcząc na ucho - No, no, żonka to się musi cieszyć... - kto zdoła się zaprzyjaźnić z takim ważnym towarzyszem - a nie jest to trudne, bo kieszenie zawsze trzymają otwarte - ten żyje w szpitalu wygodnie i szybciej zdrowieje. Mały Plejin leżał właśnie nago w łóżku, kiedy radio nadało pierwsze meldunki o zwycięstwie. Ludmiła Dragomirowna, wykorzystująca chwilę przerwy w swej niepohamowanej dotychczas namiętności do usmażenia kawałka wieprzowiny, pochodzącej z obławy na rzeźnika parającego się nielegalnym ubojem, którego wczesnym rankiem zadenuncjowali zazdrośni sąsiedzi, wyjrzała z za drzwi od kuchni. - Zaczęło się! - zawołała swoim diabelsko śpiewnym głosem. - Teraz Niemcy to mniej niż karaluchy. I jeszcze szybciej będą uciekać! Słuchaj dobrze, mój sokoliku: to zmierzch zachodniej dekadencji! Iwanow wraz z rodziną Hallerów siedział w kuchni przy stole; jedli ziemniaki w mundurkach i ser ze szczypiorkiem i z przejęciem wsłuchiwali się w komentarze radiowego lektora. Ojczulek Siemion Tichonowicz wyrwał mapę z podręcznika szkolnego i za każdym razem uderzał łyżką w wymieniane właśnie nazwy miejsowości: - Ale ci Niemcy wieją! To zwycięstwo! Spójrz Fiedia: jak miniemy Mińsk to już nikt nas nie powstrzyma. A skąd Niemcy wezmą żołnierzy? Z gliny ich nie ulepią! Koniec z nimi, już teraz to widać! Wszyscy doczekali do końca programu. Plejin i Ludmiła kochali się przy dźwiękach marszowej muzyki, rodzina Szarenkowych dyskutowała na temat ulubionego projektu ojca - Pawła Ignatiewicza, który nazywał to "projektem swojego życia"; był to kolosalnych rozmiarów łuk triumfalny w grecko-rzymskim stylu, podobny do Propylejów, zbudowany na wieczne czasy; miały być na nim wyryte nazwiska wszystkich żołnierzy radzieckich, tablica upamiętniająca miliony. - Czegoś takiego jeszcze nie było! - powiedział Szarenkow zachwycony swoim planem. - Ale nasz radziecki naród załużył sobie na to. Najweselej było u Puszkinów. Łuka Antipowicz ofiarował ze swej żelaznej rezerwy sto gram wódki. Była ona pędzona w tak diabelski sposób, że Puszkin nie dotrwał w pełni świadomości do końca programu radiowego, ale zwisł z fotela, zawył jakąś wojskową piosenkę, po czym padł nieprzytomny. Tej nocy Jelena Łukanowna po raz pierwszy mogła wślizgnąć się do Sepkina pod kołdrę. Była jeszcze dziewicą i odczuł jako rzecz okropną, że wprowadzając Jelenę w nowy dla niej świat przeżyć cały czas myślał: jutro rano zajmą Witebsk... Słońce nad Moskwą świeciło jaśniej. Wprawdzie zaopatrzenie w podstawowe produkty żywnościowe kompletnie się załamało, ale z pełnym zrozumieniem przyjmowano wyjaśnienia: Wszystko idzie na front! Nasi dzielni żołnierze, a nie wy, potrzebują masła! Nie macie kaszy? Nie wystarcza wam kiszona kapusta? A co z mąką? Nie marzekajcie, towarzysze! Mamy wstrzymać ofensywę, bo obrońcom ojczyzny burczy w brzuchach z głodu?! Oni poświęcają dla was swoje życie - waszym poświęceniem jest: mniej żreć! I ani słowa więcej, towarzysze! Dni mijały jak z bicza strzelił, również dla sześciu nowych przybyszów w Moskwie. Iwanow nadal stawiał swoje rusztowania i czekał, kiedy zobaczy Stalina. Mały Plejin wysypiał się, kiedy Czerkaska udawała się na służbę, potem przygotowywał posiłek i szykował się do swej jedynej działalności: kochania Ludmiły tak długo, aż powiedziała: - Jestem załamana! Kolka, ach, Kolka, dlaczego nie możemy zasnąć i obudzić się w innej epoce? Pietrowski, w towarzystwie naczelnika z I wydziału montażowego, Bogdana Filofiejewicza Izwarina, zameldował sią u szefa kadr i rzeczywiście dostał pracę kierowcy w dziale w końcowej kontroli technicznej. Tym samym znalazł się w jednym wydziale z Larysą Aleksandrowną, mógł się z nią widzieć podczas pracy i już pierwszego dnia jeździł nowymi traktorami w tę i z powrotem po próbnym fabrycznym torze. Trzeciego dnia poszedł z Larysą odwiedzić koleżankę, która poroniła i zajrzał do dr Spiesznikowa. Ten, podpity, siedział w dyżurce lekarzy nad szachownicą i smutnymi, wodnistymi oczami wpatrywał się w Pietrowskiego. - Najwierniejszy jest pies! - wybełkotał. - Od człowieka, nawet tak sympatycznego jak wy, nie można wymagać wierności. Czego chcecie? - Poczułem potrzebę wyrażenia wam mojej wdzięczności, dr Spiesznikow. - Czy gazy żołądkowe doszły wam już do mózgu? - Zakochałem się! - To można wyciąć! - Zakochałem się na poważnie. Nazywa się Larysa Aleksandrowna. Wypróbowuje traktory. - Więc potrafi utrzymać tyłek we właściwym rytmie - powiedział sucho dr Spiesznikow. - Na marginesie, wasze zdjęcia rentgenowskie nadają się do wysłania do Rzymu! Należy je uznać za świadectwo cudu! Ani śladu ulcusa! - A co z diagnozą wojskowych lekarzy ?! Nawet lekarz naczelny... - To niezrozumiałe. Kładli wam chyba na brzuchu własne zegarki i prześwietlali was razem z nimi! - Czy to nie pomyłka? Ostatecznie jesteście ginekologiem... - Łuko Iwanowiczu, jeszcze jestem w stanie rozpoznać czy to ulcus, czy nie! Spojrzenie w uterus nie powoduje ślepoty podczas badania wyższych partii! Zdjęcia rentgenowskie wykazują, że wasz żołądek jest w absolutnym porządku! - A ten mdły zapach z ust, kiedy mi się odbija? Na przykład wczoraj. Czuję, jak to we mnie narasta, sunie w górę ku tchawicy, pali w przełyku - Gdzie? - zainteresował się dr Spiesznikow. - ... popadłem w panikę, bo Laryska leży akurat pode mną i obejmuje mnie swoimi pulchnymi łapkami. Co miałem robić? Biorę róg prześcieradła, wsadzam do ust i w ten sposób uniemożliwiam to ohydne beknięcie! Larysa umarłaby z obrzydzenia, jak bym jej tak chuchnął prosto w nos. Zatrułaby się na śmierć.- Pietrowski usiadł przy stole, przyjrzał się szachownicy, zrobił ruch pionkiem i kiwnął głową. - Szach! - Skądś to się musi brać! - A to diabeł! Rzeczywiście, szach! - dr Spiesznikow uprzątnął figury, wyciągnął w kierunku Pietrowskiego flaszkę i pokiwał głową: - Napijecie się? - Co to jest? - Samogon. - Na miłość boską! Tym można człowieka wykastrować! - A macie coś lepszego, draniu? No więc? Lepszy ten piekielny, kartoflany sznaps niż woda bez żadnego smaku! Na marginesie, macie to wypić, a nie do nacierać sobie jądra! Pietrowski łyknął ostrożnie z butelki, zatkało go, wstrzymał oddech i pozostał z otwartymi ustami. Dr Spiesznikow przyglądał mu się. - Co się stało? - Bucha ze mnie ogień? - Jeśli naprawdę mieliście ulcus ventriculi - to już go nie ma! Dziękujcie Bogu, czy komu tam chcecie, że uratowałem was przed barynią Fiodorowną Czygiryną.- Odebrał butelkę, pił z zamkniętymi oczami a potem cisnął ją na szachownicę. - Co będziemy teraz robić? - Na dziedzińcu czeka na mnie Larysa. - Co by tu z wami zrobić, bekaczu! Co napisać wam w papierach? BR? To "bez rozpoznania" zawiedzie was natychmiast ponownie na front. Akurat teraz, kiedy zaczęła się ofensywa. Chcecie tego? - Jestem porządnym Rosjaninem, dr Spiesznikow. - Ciekawe, dlaczego rozmawiam z wami dłużej niż przez jedno piardnięcie. Łuka Iwanowicz, macie szansę przeżyć! - Bardzo bym chciał, gdyby to tylko było możliwe. Mam dobrą pracę. Jeżdżę traktorem. - A, to pięknie! Kobietka buja się na siodełku, facet buja się na siodełku, a jak spotkają się wieczorem to bujają się ze sobą. - Dr Spiesznikow westchnął i zsunął się z krzesła. Pietrowski schwycił go, przytrzymał, podciągnął do góry i posadził wygodnie. - Napiszę: "Diagnoza lekarza wojskowego nie wymaga uzupełnienia". - To genialne, dr Sapiesznikow. Chciałbym mieć kiedyś okazję do rewanżu. - A coż to nagle za mowa? - Spiesznikow odtrącił rękę Pietrowskiego.- Czy to pasuje do was? Dlaczego nie powiecie: Cholernie cwany trik, stary błaźnie!? - Zobaczę was jeszcze kiedyś? - Jeśli macie ochotę. - Czy inaczej pytałbym? - Dr Spiesznikow przytrzymał się oparcia, czuł, że znów zsuwa się z krzesła.- Ciekaw jestem waszych dalszych losów. Macie nieprawdopodobny tupet. Nigdy nie byliście chorzy, Łuko Iwanowiczu. Jesteście zdrów jak koń. Ale udało się wam umknąć z frontu. - Podniósł obie ręce do góry i kręcił głową. - Nie pomyśleliście teraz przypadkiem: Warto by tego głupiego starucha sprzątnąć? Jeśli dam mu teraz w łeb, to i tak wszyscy pomyślą, że pijany walnął głową o kant stołu. To takie proste...przecież jesteśmy sami! - Łuka, bardzo was lubię. - Nigdy nie pomyślałem o tym, żeby was zabić! - powiedział Pietrowski ochrypłym głosem. Kłamał. Pomysł taki przemknął mu przez myśl w chwili, gdy dr Spiesznikow przejrzał jego oszustwo. - Naprawdę jestem chory. Na nieszczęście każdy lekarz stawia odmienną diagnozę. Przynajmniej w medycynie powinna istnieć zgodność. - Tu najmniej! - Dr Spiesznikow poklepał Pietrowskiwgo po ręce. - Idź przyjacielu do swojej Larysy. Przychodź od czasu do czasu opowiedzieć, co się z tobą dzieje. A jak Larysa zacznie rodzić, a ja będę jeszcze żył, to wezwij mnie, chcę przyjąć to dziecko! A ty będziesz przy tym obecny! - Jeszcze samogonu? - Doktorze, dlaczego tak strasznie pijecie? - Bo my teraz, przyjacielu, wygramy tę wojnę. - Głowa dr Spiesznikowa kiwała się na boki. - Świat nie ma pojęcia, co to będzie, jak bolszewicy wygrają wojnę! Świat jest ślepy i głupi. - A wy wiecie? - spytał Pietrowski z lekką kpiną w głosie. - Tak. - Spiesznikow podniosł wzrok. Jego oczy pływały w zapuchniętych oczodołach. - Dlaczego ja, specjalista ginekolog, siedzę tu wiecznie na nocnych dyżurach? Dlaczego? Słyszałeś o Turocheńsku? To nad Jenisejem, okręg pracy Norilsk. Obóz pracy przymusowej...Spędziłem tam dwanaście lat...- Podniósł butelkę. Otworzył usta, podobne do żywej rany. - Niech żyje zwycięstwo! - krzyknął.- Niech żyje czerwony świat! - Boże, będę szczęśliwy, jeśli do tego czasu uda mi się zapić na śmierć! Z Sepkinem wynikły pewne trudności, których nawet Łuka Antipowicz Puszkin nie był w stanie przewidzieć. Jego wpływ na pacjentów był wprawdzie duży, ale w administracji Kliniki Urazowej Sklifossowskiego był tylko jeden pielęgniarz zapisany w kartotece pod numerem 369 M. To "M" oznaczało "mużskoje otdielenie", to znaczy oddział męski. Była to jedyna rzecz, co do której nie można się było spierać. Wszystko inne należało odrzucić i jeszcze raz przedyskutować, ponieważ admistracja szpitalna składała się przecież z urzędników. Zaczęło się od tego, że Puszkin, bardzo pewny siebie, wepchnął swego przyszłego zięcia Piotra Mironowicza Sepkina do pokoju, w którym siedział wielce ponury człowiek, i krzyknął, jakby odkrył nowy kontynent: - Towarzyszu, oto nasz nowy pracownik krematorium! Zgorzkniały mężczyzna za biurkiem przyjrzał się Sepkinowi, wydął dolną wargę i odpowiedział: - To dobre stanowisko. Ale nikogo nie potrzebujemy. Obsadzone! - Od kiedy? - Puszkin wyminął Sepkina i zamknął za sobą drzwi. - Wczorej wieczorem było jeszcze wolne. - Zajęte - powtórzył ponurak. - Zapytajcie w centrali. - Właśnie stamtąd idziemy. Nie są kompetentni. - Wobec tego musicie zwrócić się do kogoś innego, towarzyszu. Ja też nie jestem kompetentny. Puszkin nie przejął się tym, znał to. Popchnął Sepkina z tyłu, żeby podszedł bliżej do biurka i położył na blacie złożoną na czworo kartkę papieru. Niekompetentny towarzysz przyglądał się temu z niesmakiem, jak gdyby Puszkin załatwił mu się na biurko. - Czy wy jesteście kierownikiem krematorium? - spytał przyjaźnie Łuka Antipowicz. - Tak - wstrętny człowiek postukał palcem w kartkę. - Co to jest? - To tygodniowa kartka żywnościowa. Dla najciężej pracujących. - Ma u mnie zostać? - Znalazłem ją, towarzyszu. - Znaleźliście? - mężczyzna otworzył szeroko oczy. - Acha! - Pod waszym biurkiem, towarzyszu. Leżała tam, złożona tak jak teraz, jakby ją ktoś zgubił. Uczciwy człowiek, jak ja, myśli sobie: Ojej, komuś będzie jutro tej kartki brakowało. Dziateczki będą wołały: - Papuszka, dlaczego nie ma dzisiaj kaszy na obiad? - A on będzie musiał odpowiedzieć: - Płaczcie razem ze mną, kochani, zgubiłem kartkę! - Aż się serce kraje! Więc podniosłem tę kartkę i to właśnie ona. Kierownik krematorium uśmiechnął się, położył dłoń na żywnościowej kartce, a potem zabrał ją cały czas badawczo przyglądając się Sepkinowi. Puszkin odetchnął. Nici porozumienia zostały nawiązane. - Skąd jesteście? Nazwisko, zawód? Sepkin podał swoje dane zwięźle, w wojskowym stylu. Mrukliwy człowiek słuchał w milczeniu, schował kartkę i rozparł się wygodnie na krześle. - Przyjeżdżacie z frontu, towarzyszu! Macie szmery w płucach. - Jakie - waszym zdaniem - macie kwalifikacje do pracy w krematorium? - Pomyślałem, że jak tam zacznę kaszleć, to nikomu nie będę przeszkadzał. - Ponadto jest z zawodu serowarem - rzucił Puszkin. Urzędnik drgnął, jakby go coś zabolało. - Co takiego? - Byłem specjalistą od produkcji słynnego okrągłego sera w serowarni w Nowo Karpydraku. Z pewnością, towarzyszu, próbowaliście już naszego sera. - Sepkin mlasnął językiem, na co urzędnik nerwowo zamrugał oczami. - Do sera jest przyklejone czerwona okrągła nalepka z napisem: -"Produkt socjalistyczny, najwyższej jakości". Dwukrotny dyplom uznania! A jak się go rozkroi, to pachnie... - Właśnie zamierzałem nadmienić - wpadł mu w słowo Puszkin, że to jest powód, dla którego Piotr Mironowicz znakomicie nadaje sią do pracy w krematorium: od dzieciństwa przywykł do smrodu. Nos ma jak z drewna. Powiadam wam, towarzyszu, to on najlepiej nadaje się do tej pracy.- Człowiek w złym humorze długo, bez słowa gapił się na Sepkina. Wreszcie wstał i powiedział: - Trzeba to jeszcze przemyśleć. Przy piecu nr. I brakuje pracownika. - To cudownie! - krzyknął rozradowany Puszkin. - Pasuje tam jak ulał. - Tydzień na próbę. - Najchętniej uściskałbym was, towarzyszu! - Bez zapłaty! - Odrażający facet podrapał się pod marynarką w okolicę pępka. - Wynagrodzenie zgodnie ze stawkami dla palaczy i...- odchrząknął, wytrzeszszając na Sepkina oczy jak żaba - zaszeregowanie w II kategorii kartek zaopatrzeniowych. - W kategorii III, towarzyszu! - powiedział szybko Puszkin. - Piotr Mironowicz jest skromnym człowiekiem. Wystarczy mu tylko połowa... Kierownika krematorium omijały wszelkie objawy uznania. Zawsze zazdrościł lekarzom, pielęgniarzom, pracownikom administracji, laborantom, a nawet noszowym - wszyscy oni spotykali się z objawami wdzięczności ze strony chorych. Jemu zaś nikt nigdy nie uścisnął ręki (a już absolutnie nikt nie wsunął mu nic do kieszeni), nikt nie miał do niego żadnych próśb, które zawsze były zgłaszane z załącznikiem... Kiedy wchodził do krematorium, szczególnie do oddziału "piec nr.I", przypominała mu się cała beznadzieja jego pracy, budziła się w nim nienawiść, na przykład do towarzysza kierownika kuchni, który nie tylko obżerał się jak świnia, ale jeszcze szalał jak buhaj wśród kucharek i pielęgniarek. Jak tylko komuś powiedział, że pracuje w krematorium, zaraz każdy robił smutną minę, a on sam często miał wrażenie, że ludzie, zaraz po wyjściu od niego, myją ręce, albo wycierają je o ścianę. - Możecie zacząć natychmiast - powiedział spoglądając z góry. - Sam zawiadomię wydział kadr. Zgłoście się do towarzysza Cyszłowa z brygady palaczy. Był to wspaniały dzień! Na korytarzu Puszkin uściskał Sepkina i powatrzał co chwila: - Co za szczęście! Piec nr.I! Co za radość! To najlepsza robota! Czy to nie prawdziwy skarb, ten nasz towarzysz kierownik?! Zadowolił się połową kartki! Zauważyłeś jak rozpierała go duma, kiedy opowiadałeś o froncie? Musiałeś zrobić na nim, synku, ogromne wrażenie. Ta historia z serem też była dobra! Napewno nie jadł jeszcze nigdy sera z Nowo Karpyrdaku. Piotrze Mironowiczu, mamy dziś dobry dzień! Była to dość jednostronna opinia. Łuka Antipowicz Puszkin, osiwiały w pracy szpitalnej - jak zwykło się mówić - patrzył na sprawę innymi oczami niż Sepkin. Dla kogoś, kto przez ćwierć wieku starał się bezradnym chorym stworzyć bardziej ludzkie warunki egzystencji, kto nie jest w stanie zliczyć umarłych, których mył i przygotowywał do wydania krewnym, kto nasiąkał cierpieniem, jak gigantyczna gąbka, a potem w domu pozbywał się go, spłukując kilkoma szklaneczkami wódki i słuchając przez radio wesołej muzyki, dla tego piec nr. I jest zajęciem, o które warto się bić. Sepkin zgłosił się do brygadzisty Gawryły Kuzmanowicza Cyszłowa, który siedział w okropnym, pełnym węglowego pyłu pokoiku między piecami a piwnicą z węglem. Cyszłow powiedział: Nareszcie przychodzi ktoś do pieca nr. I. Obsługuję go również, ale nie mogę się do niego przyzwyczaić... Aż mi się niedobrze robi...nic na to nie poradzę. Do takiej pracy trzeba się urodzić! - Po czym przyjrzał się Sepkinowi i spytał: - Widziałeś kiedy obciętą nogę? Albo kupę kiszek? - Wracam z frontu! - odparł Sepkin pełen złych przeczuć. - Tam widzi się nie jedno! Było tak, jak Sepkin przeczuwał. Piec nr. I miał z krematorium tylko wspólną nazwę i administrację. Znajdował się na zewnątrz w przybudówce budynku, w którym mieściła się również szpitalna pralnia, miał własny komin z filtrem, był połączony z blokiem operacyjnym specjalnym korytarzem wyłożonym białą glazurą. Na murowanych, pokrytych kaflami stołach stały małe i duże kubły oraz emaliowane albo ocynkowane blaszane naczynia. Wszystko lśniło czystością i można było pomyśleć, że to wzorowa masarnia, gdyby zawartości pojemników nie stanowiły ludzkie członki wszelkiego rodzaju i wielkości, oraz mięśnie i wnętrzności. - To z dwóch dni operacji! - powiedział Cyszlow i zatrzymał się w progu. W wyłożonym kaflami pomieszczeniu panował, w porównaniu z gorącą, czarną jak sadza budą Zyszlowa, przyjemny chłód. - Wczoraj nic nie spaliłem. Nie mogłem. Tam dalej, w kuble po lewej stronie...rączka dziecka. Poparzona kwasem. To dziecko musiało być w wieku mojej córeczki. Siedem lat. Mam troje dzieci, Piotrze Mironowiczu. Jak zobaczyłem ten kubeł to uciekłem. Jestem palaczem, specjalistą od kotłów... To że przyszedłeś, to dla mnie prawdziwe wybawienie. Masz mocne nerwy? - Mam nadzieję, towarzyszu. - Sepkin oparł się o białą, kaflową ścianę i nerwowo sapał przez nos. Kochany Łuka Antipowicz, myślał. - Nie zostanę tu długo. Awansuję z pracy przy piecu nr.I w jaśniejsze rejony, jako kierowca karetki pogotowia. Powinienem być w ruchu, muszę poruszać się po ulicach Moskwy, a nie pomiędzy amputowanymi ludzkimi kończynami. Nie masz nawet pojęcia dlaczego... Cyszłow wskazał mu hak. - Tam wiszą gumowe fartuchy i rękawice! - powiedział. - Piec jest pod parą. Rozpala się go z pomieszczenia obok. Tu mieści się tylko elegantsza część, z komorą spalającą. - Codziennie... codziennie przychodzi tego tak dużo? - Jesteśmy największą kliniką urazową w Moskwie. Operuje się w dziesięciu salach operacyjnych. - Cyszłow poklepał Sepkina po ramieniu. - Można się pzyzwyczaić - powiedział. - Tylko ja nie mogę. Tu potrzeba odporniejszych ludzi ode mnie. - A dlaczego to miejsce jest wolne? - Wypadek. Twój poprzednik, milczek nazwiskiem Pozniamkin, kilka razy pracował bez rękawic. Wszyscy go ostrzegali. No i proszę. Dorobił się! Zakażenie krwi. Jego własna ręka leżała tu potem w wannie. Ale już było za późno. Nie do uratowania! To było siedem tygodni temu. Nigdy nie zapominaj o rękawicach, Piotrze Mironowiczu! Cyszłow jeszcze raz poklepał Sepkina po plecach i opuścił pomieszczenie. Sepkin przez chwilę wahał się, po czym sięgnął do haka, założył gumowy fartuch i naciągnął długie, gumowe rękawice. Wielkimi krokami podszedł do wyłożonej białymi kaflami ławy, na której stały kubły, wanienki i pojemniki pełne ludzkich odpadów. Pierwsze co zobaczył, była to poparzona ręka dziecka... Moskiewskie tramwaje słyną z tego, że nawet przy trzykrotnym przeciążeniu nadal sprawnie działają. Kto raz zobaczył oblepiony ludźmi wagon, podobny do poruszającego się po szynach roju pszczół, łatwo zrozumie dlaczego Rosjanie są przekonani, że krajowy przemysł potrafi w każdej dziedzinie produkować rzeczy najlepsze i najwytrzymalsze. Po przeprowadzeniu szczegółowej narady, której towarzyszyły wielokrotnie powtarzane zapewnienia ojczulka Pawła Ignatiewicza, że w czasach wojny biolodzy zajmujący się badaniami nad sztucznym zapładnianiem orchidei nie mają szans wykorzystania swoich umiejętności, rodzina Szarenkowów zdecydowała, że należy przedstawić Boranowa dyrektorowi Moskiewskich Tramwajów. - U mnie, w Centralnym Urzędzie Architektury i Planowania Odbudowy, panuje tłok, ludzie depczą sobie po piętach, najchętniej by wszystkich dookoła zadźgali, żeby tylko zdobyć dla siebie miejsce - po prostu włos się jeży! Wszędzie potrzebna protekcja. Kto tylko ma jakieś nazwisko i właściwe stosunki, ten pcha swoich krewnych do Planowania Odbudowy. Nie ma żadnych szans na ulokowanie tam jeszcze ciebie, Kiryle Siemionowiczu! Może po wojnie! Pokój jest już niemal w zasięgu ręki. Ale do tego czasu...Zobaczymy, co załatwi Łara Pawłowna. Jedno trzeba wiedzieć: zatrudnienie w Moskiewskich Tramwajach uważane jest za wielki zaszczyt. Kto raz zaczął nosić ten mundur, nie zamieni go na żaden inny. Cóż to za wspaniałe uczucie, przewozić codziennie setki tysięcy towarzyszy z jednego krańca Moskwy w drugi i wiedzieć, że wystarczy jeden ruch dźwignią i tramwaj zatrzyma się, a konduktor staje się panem losu najrozmaitszych ludzi. Towarzysz dyrektor Afanasjew, siwowłosy, elegancki mężczyzna z piękną głową Gruzina i manierami arystokraty przyjął Łarę Pawłownę i Boranowa tak serdecznie, jak wita się tylko starych znajonmych. Dzięki wstępnej rozmowie z Łarą był dobrze zorientowany w sytuacji. Uścisnął Boranowowi dłoń i patrząc na niego po ojcowsku powiedział: - Z tą waszą kulą tuż koło tętnicy to dopiero bieda! Właśnie teraz najbardziej przydalibyście się na froncie! Teraz, kiedy maszerujemy do Berlina! Bardzo dużo tracicie! Musi być wam żal! - Serce mi się kraje, towarzyszu - odparł Boranow. Łara Pawłowna zbladła, ale siedzieli zbyt daleko siebie, żeby mogła go kopnąć w kostkę. - Myślami jestem z tymi, którzy idą do szturmu! Chciałbym więc przynajmniej służyć mojej ojczyźnie tu, w Moskwie. - W Tramwajach? - Musiałem zdjąć mundur żołnierza - gdybym więc mógł włożyć mundur tramwajarza... - Boranow przerwał i przełknął ślinę, jak gdyby ze wzruszenia nie był w stanie mówić dalej. - Będę pracował z takim samym zapałem, jak podczas szturmu na niemieckie linie... Towarzysz Afanasjew bardzo się wzruszył i poczuł głęboką sympatię do Boranowa, niedoszłego, za sprawą niemieckiej kuli, bohatera. Poza tym Boranow był, podobnie ja i on sam, naukowcem, a to zbliża. Istniała wprawdzie niewielka przeszkoda, ale była do pokonania: w Moskiewskich Tramwajach nie było ani jednego wolnego miejsca. Podobnie jak w innych instytucjach publicznych i w dyrekcji tramwajów uginano się pod naporem kandydatów przychodzących "z polecenia". Afanasjew, jako szef administracji nie widział innego wyjścia, niż stworzyć stanowisko, którego do tej pory jeszcze nie było: kontrolera gotowości jazdy. Brzmiało to imponująco, w rzeczywistości jednak było ciepłą posadką. Boranow musiał pilnować wyłącznie tego, żeby wagony opuszczały zajezdnię czyste, z zamiecionymi podłogami, umytymi oknami, oczyszczonymi uchwytami i porządnie wyszorowane od zewnątrz. Zajmowała się tym specjalna, składająca się z samych kobiet ekipa, co niezbyt podobało się Łarze Pawłownie, ponieważ kompania wygłodzonych kobiet stanowiła ustawiczne wyzwanie nawet dla tak odpornego mężczyzny, jak Kiryłł Siemionowicz. Brakowało również pełnego umundurowania. Boranow dostał tylko kurtkę, ale tu przyszedł z pomocą architekt Szarenkow; postarał się o ciemne spodnie i białą koszulę. - Kontroler powinien wzbudzać szacunek! - powiedział nie bez racji. - Już z daleka musi być widać: Acha, ten ma tu coś do powiedzenia! Szacunek jest podstawą dobrego współżycia. Szarenkow miał w zapasie wiele jeszcze podobnych sentencji; potrafił się nimi sam upajać. Potem skręcał sobie papierosa i palił z taką miną, jak gdyby spożył właśnie obfity posiłek. Boranow bardzo sobie chwalił nowe stanowisko. Zaraz pierwszego dnia, kiedy przywitał się z brygadą sprzątaczek i zorientował się, że ponad połowę stanowią młode, ładne dziewczyny, co oznaczało, że podczas pracy będzie zmuszony będzie do podejmowania ustawicznych działań obronnych, przejechał Moskwę wzdłuż i wszerz, skontrolował trzy zajezdnie i upajał się niekwestionowaną przez nikogo swobodą, jaką zapewniało mu noszenie munduru. Teraz łatwo mu będzie zjawić się na umówionym spotkaniu u Mildy Iwanowny. Jego - kontrolera, nikt nie kontrolował, nikt go nie obserwował, nikt nie wiedział, gdzie właśnie przeprowadza wyrywkowe sprawdziany czystości. O tym, gdzie się pojawi, decydował sam. - Nawet nie marzyłem o takim szczęściu - powiedział wieczorem po pierwszym dniu pracy w Moskiewskich Tramwajach. Znów siedzieli przy odbiorniku radiowym i jedli wytłoki buraczane okraszone odrobiną pieczonego boczku. Matka, Maria Iwanowna, powiedziała uradowana: - Tak, tak. Nareszcie i do nas zawitało szczęście. Dołóżcie sobie, Kiryle Siemionowiczu! Tu jest jeszcze kawałek boczku. Trudno powiedzieć, kto był bardziej zakochany w Boranowie: mateczka Maria, czy córka Łara Pawłowna. Szpital Botkina jest niczym samodzielne miasto. Kto się w nim nie orientuje, może się kompletnie zagubić w gmatwaninie korytarzy; od góry po piwnice wszędzie kłębi się mrowie ludzi, kursuje nawet opowieść, że pewien głuchoniemy pacjent, chłop z okolic Kuncewa, przez pięć dni błądził po szpitalu, żeby oddać probówkę z moczem do analizy, aż wreszcie zasłabł i kompletnie wyczerpanego znaleziono go w jakimś zakamarku kliniki okulistycznej. Rzecz oczywista, nie chciano tam od niego przyjąć moczu, ponieważ chorób oczu nie diagnozuje się na podstawie siusiek, ale ponieważ człowiek ten wydawał z siebie błagalne, a jednocześnie niezrozumiałe dźwięki, odprowadzono go ostatecznie do laboratorium, którego od pięciu dni poszukiwał. Znając rozmiary szpitala Botkina, łatwiej zrozumieć, jakie to miało znaczenie, że każdy w tym małym mieście chorych znał lekarkę Annę Iwanownę Pleskinę. Jej wspaniała uroda nie była jedynym tego powodem. Była sławna również jako chirurg. Lekarek w Moskwie jest dosyć, podobnie zresztą jak w całej rosyjskiej służbie zdrowia, zdominowanej przez kobiety. Spotyka się je wszędzie tam, gdzie nawet odporni mężczyźni nie wytrzymują nerwowo. W izbach chorych przy obozach jenieckich, w koloniach karnych, obozach pracy, wśród "martwych dusz" na najdalszej Syberii, ale i na przodzie, tuż za linią frontu, w punktach opatrunkowych, w ruchomych lazaretach, w punktach przejściowych, w transportach z rannymi, w lazaretach w głębi kraju - po prostu wszędzie! Czymże byłaby Rosja bez swoich lekarek! Ale na kobietę, o oszałamiającej wręcz urodzie, która potrafiła dziesięć godzin dziennie stać w zakrwawionym fartuchu przy stole operacyjnym, każdy musiał zwrócić uwagę! Tak więc w szpitalu Botkina nie było wśród personelu nikogo, kto nie znałby Anny Iwanowny. Co pewien czas z oddziału chirurgicznego rozchodziła się wiadomość: - Pleskina znów przeprowadziła zupełnie niebywałą operację: dwustronną anastomozę. Szef się wahał, a co ona na to? - Biorę na siebie całą odpowiedzialność! - powiada i kraje! Pacjent żyje! - Tak, to cała nasza Pleskina! Trudno więc się dziwić, że Leonid Germanowicz Duskow natychmiast został zatrudniony w klinice Botkina na stanowisku pomocnika pielęgniarza. I to na bardzo uprzywilejowanym stanowisku: nie musiał pełnić dyżurów na oddziale, ani - co jest zadaniem pomocników pielęgniarzy - wykonywać najniższych posług, ale został skierowany do wypełnienia pewnej luki, którą odkryła Anna Iwanowna. I chociaż działalność Duskowa nie przynosiła szpitalowi najmniejszej korzyści, nikt nie śmiał przeciwstawić się Pleskinie. Przeciwnie, chwalono jej głęboko humanitarną postawę, o której nawet w czasach wojny nie należało zapominać i nazywano jej pomysł wkładem w reformę szpitala. Leonid Germanowicz - jako były pomocnik sprzedawcy trumien, posiadający umiejętność eksponowania zmarłych i opiekowania się ich rodzinami - objął nowoutworzone stanowisko opiekuna zmarłych. Początkowo na oddziale chirurgicznym, ale należało oczekiwać, że do programu przyłączą się trzy następne kliniki, których profesorowie przyszli z wizytą i pełni podziwu obserwowali Duskowa przy pracy. Jedno z pomieszczeń udekorowane zostało krzewami buzkszpanu w wielkich donicach, ustawiono w nim dwa srebrne, wieloramienne świeczniki - pożyczone z cerkwi przy cmentarzu Wagankowskiego - okna przysłonięto zasłonami i - to było najważniejsze - wniesiono fortepian. Kiedy zmarła jakaś towarzyszka, czy też towarzysz, i przybyli już zapłakani krewni, to nie wydawano im zwłok prosto z chłodni, ale ...pomiędzy płonącymi świecami stało już piękne, biało zasłane łóżko, na nim leżała droga zmarła osoba, jak gdyby tylko pogrążona we śnie, a w tyle siedział przy fortepianie Duskow i z wielkim uczuciem grał wzruszające melodie. Najczęściej były to nocturny Chopina, których melodyjny smutek koił serca. Po odegraniu utworu Duskow podchodził do żałobników, rozmawiał z nimi o zmarłym, jak gdyby znał go od najmłodszych lat, wychwalał jego wspaniały charakter, mądrość, energię, miłość do żony, dzieci oraz innych osób wchodzących w danym wypadku w rachubę i mówił słowa zapadające głęboko w serce. Na trzech profesorach z klinik chorób wewnętrznych wszystko to zrobiło ogromne wrażenie. Uważali wprawdzie, że całe to przedstawienie nie ma najmniejszego sensu; kto umarł, ten zostaje wywieziony, jako nie podlegający już szpitalnej administracji. Ale ponieważ Pleskina utrzymywała, że należy medycynę zbliżyć do człowieka, nikt nie protestował. Już drugiego dnia Duskow stał się prawdziwą instytucją. W chwili gdy grupa zapłakanych ludzi wkraczała do szpitala Botkina, na oddział chirurgii, portier o nic nie pytając od razu informował: - Blok II, korytarz 17, ostatnie drzwi na wprost. Niech odpoczywa w pokoju. Wieczorem Duskow wrócił do domu wcześniej niż Anna Iwanowna, która jeszcze odbywała wieczorny obchód i odwiedzała świeżo operowanych. Usmażył bliny z sera, nadział je mielonym mięsem z dużą ilością tartej bułki i nastawił samowar. Kiedy Pleskina przyszła do domu, stół był już nakryty, w wianku z róż zerwanych przez Duskowa w szpitalnym ogrodzie stała płonąca świeca, wspaniale pachniały bliny - prawdziwe święto! - Leonidzie Germanowiczu, jesteście wszechstronnie utalentowanym człowiekiem - powiedziała Anna Iwanowna. - Pięknie to urządziliście. I jeszcze gotować potraficie. Szewc, trumniarz, muzyk, smouk w dziedzinie medycyny, mechanik samochodowy, złodziej i notoryczny kłamca. Jaką teraz historyjkę opowiecie mi o tym, gdzie nauczyliście się gotować?! - Nie uwierzycie, Anno Iwanowno - powiedział Duskow i skupiony złożył ręce na brzuchu. - Sprzedawca trumien z Kazania prowadził także gospodę. Magazyn trumien i gospoda znajdowały się obok siebie. Kiedy już krewni zmarłego wybrali ładną trumnę, otwierał boczne drzwi i oto nagle wszyscy stawali przy dobrze zaopatrzonym bufecie. Wtedy trumniarz mówił: - Wypijmy kieliszek za kochanego zmarłego! Nie będzie miał nam tego za złe. Był przecież wesołym człowiekiem, prawda? - Przestańcie, Duskow! - powiedziało twardo Pleskina. - Natychmiast przestańcie! - Jej czarne jak węgiel oczy rozbłysły niebezpiecznie. Odrzuciła włosy do tyłu i związała je czerwoną tasiemką; wyglądała teraz jeszcze bardziej dziko, władczo, wyzywająco. - Nie potraficie zachowywać się rozsądnie? - Nie chcę - powiedział Duskow i spojrzał w migoczący płomień świecy. - Nie chcecie?! - Patrzyła zdumiona. Światło świecy rzucało na jej twarz tajemnicze refleksy i wydobywało z ciemności jej rysy w coraz to nowych, zapierających dech w piersi, konfiguracjach. Duskowowi wydawało sią rzeczą wręcz nie do pojęcia, że taką urodą obdarzona być może istota ludzka. - Do czego to doprowadzi? - Dziękuję wam za pomoc, Anno Iwanowno. - Duskow wstał i obszedł stół dookoła. - Jutro poszukam sobie jakiejś innej kwatery. Tu nie mogę zostać. - A to dlaczego? - Patrzyła wielkimi oczami, w których malował się lęk. - Co wam się tu nie podoba? - Kocham was...- Duskow porwał ją z krzesła, przycisnął do siebie dziwiąc się, że nie zaczęła go natychmiast bombardować pięściami. - Rozumiecie? - krzyczał ochrypłym głosem. - Kocham was. Wasze oczy mnie palą, kiedy na was patrzę jestem bliski obłędu! Kto byłby w stanie to wytrzymać?! Ja, wielkie nic, zwolniony z wojska żołnierz z dziurą w biodrze, kocham wielką Pleskinę! To szaleństwo! Pozwólcie mi odejść, Anno Iwanowno, teraz, natychmiast...w przeciwnym wypadku nie wiem co zrobię... - Jakie to piękne - zaczęła swym aksamitnym, ciemnym głosem i oplotła mu ramionami szyję - kiedy człowiek nie panuje nad swym uczuciem. Ty moje nic, ty włóczęgo, ty podły oszuście... - Ostrzegam cię...- Duskowa aż dławiło w gardle, serce waliło mu jak młotem. - Ostrzegam cię... - Nie chcę żadnych ostrzeżeń! Każdego dnia zaglądam w oczy śmierci. Tęsknię do życia! Duskow rzęził. Chwycił Pleskinę w talii i uniósł; była lżejsza niż myślał, albo miał w sobie w tej chwili więcej siły, niż sądził, niósł ją właśnie do sypialni, kiedy w progu poczuł, że wpija mu się zębami, jak wampir, w ramię, rozdrapuje mu kark i zaczyna głucho jęczeć... Później, kiedy zjedli już wystygłe bliny, z doleli do zimnej herbaty kilka kropel wódki, siedzieli, trzymając się za ręce, w fotelu i słuchali wiadomości przez radio. - Cóż to za luksus! - powiedziała i delikatnie pogłaskała go. - Tak tu sobie siedzimy nago i wsłuchujemy się w wiadomości o wojnie. - Oparła głowę o jego ramię, a swe czarne włosy, niczym welon, rozpostarła na jego piersi. - Znasz niemiecki? - spytała nagle. - Słucham? - Starał się nadal oddychać normalnie. Radio nadawało dziarską muzykę marszową, skończył się serwis informacyjny. - U nas nie uczyli niemieckiego. A ty rozumiesz po niemiecku? - Niewiele. Uczyliśmy się w szkole. Czasem słucham innych rozgłośni...Potem człowiek nie wie, kto mówi prawdę. - Możesz na swoim aparacie złapać Niemcy? - głos Duskowa był raczej znudzony. - Poszukać? - Jeśli masz ochotę. Ja i tak nic nie rozumiem... - To bardzo interesujące. Będę ci tłumaczyła. - Uwolniła się z jego objęć i nago, niemal płynąc w powietrzu, podeszła do radia i zaczęła szukać innej stacji. W głośniku syczało i piszczało. Odwróciła się, uśmiechnęła do Duskowa i oparła o komodę, na której stał odbiornik. Płonęła tylko jedna świeca i światło jej wędworało po jej matowo połyskującym ciele. Nigdy nie spotkam takiej kobiety, pomyślał Duskow. Nigdy. Chłońmy ten czas, kiedy jesteśmy razem, jak napój oszałamiający. Nie wiesz, Anuszko, że kochasz trupa. O Boże, spraw, żeby nigdy nie dowiedziała się, kim naprawdę jestem... - Zaraz złapię! - powiedziała i podniosła do góry palec, jak nauczycielka na lekcji. - O, to gdzieś tu! Tu! Muzyka taneczna, fokstrot, swing, amerykański jazz wykonywany przez jakąś doskonałą orkiestrę. Duskow wciągnął głęboko powietrze. Sięgnął po małą papierośnicę leżącą na stole i zapalił papierosa. Pleskina miała skądś prawdziwe, pachnące papierosy. - Uważaj! Zaraz... Muzyka urwała się. Rozległ się spokojny, miło brzmiący, męski głos. Po niemiecku. - Tu Radiostacja Wojskowa Zachód. Towarzysze broni na wszystkich frontach, teraz dowiecie się prawdy. Nadajemy wiadomości... - Londyn! - wtrąciła Anna Iwanowna.- To z Londynu. Stacja radiowa aliantów. Duskow odchylił głowę do tyłu i wlepił oczy w sufit. Prawie te same informacje, co w radzieckim radiu. Duże przełamania frontu w rejonie Witebska, czołgi szerokimi klinami atakujące Orszę, ofensywa w kierunku Mogilewa, zajęcie niemieckich pozycji w prypeckich moczarach... Niemieckie linie przerwane, poszarpane, podzielone. Potem, po krótkiej przerwie, głos z Londynu: - Tu mówi wasz towarzysz broni; omówię sytuację... Anna Iwanowna szukała dalej. - Wszyscy mówią, że Niemcy ustępują. Zwyciężamy, kochanie! Cieszysz się? - To wielki triumf! - powiedział głucho Duskow. - Anuszko, nastaw muzykę. Spojrzała na zegar, z pewnością dziedziczny, wielkie rzeźbione, drewniane pudło, w którym poruszało się ogromne wahadło. Wskazówki wyglądały na zrobione ze srebra. - Zaraz znajdę! Nastawię Niemcy. Chcesz? - Nie! - Duskow zamknął oczy. Trzeba całkowicie zmienić plan. Nie można dłużej czekać. Zabicie Stalina straci wszelki sens z chwilą gdy czerwone armie będą wkraczały do Berlina! Mam nadzieję, że inni też słuchają tych wiadomości i myślą tak samo. Inni...Duskow westchnął głęboko. Kogo spotka u Mildy Iwanowny? Wielkoniemieckie Radio. Anna Iwanowna zdawała się być szczęśliwa, że może je zaprezentować. - Posłuchaj. - Nie znam niemieckiego...- powiedział Duskow schrypniętym głosem. Naczelne Dowództwo Wehrmachtu komunikuje: Wszystkie wypady bolszewików w południowej części frontu wschodniego załamały się. Ponownie koncentracje do ataku zostały udaremnione. Sowiecka ofensywa na środkowym odcinku frontu przybrała na sile i rozszerzyła się na dalsze odcinki. Podczas gdy pomiędzy Prypecią a Czaussy nie powiódł się żaden atak, to na wschód od Mogilewa, po obu stronach szosy smoleńskiej i po obu stronach Witebska, silnym oddziałom piechoty i wojsk pancernych wroga udało się przełamać linię naszych przednich pozycji. Bitwa obronna nabiera coraz większej gwałtowności. Na środkowym odcinku frontu wschodniego bolszewicy stracili wczoraj 73 czołgi i 53 samoloty... - Kłamią! - krzyknęła Pleskina i zacisnęła pięści. - Nie rozumiesz co mówią, ale Niemcy to najwięksi kłamcy świata! - Wyłącz radio - powiedział głośno Duskow. - Anuszka, rąbnę nim o ścianę, jeśli nie wyłączysz...- Przestraszona wyłączyła dźwięk. Był 24 czerwca 1944 rok. Duskow zastanawiał się, czy operacja Dzikie gęsi w ogóle ma jeszcze sens. Załamanie niemieckiego frontu postępowało w szybszym tempie, niż rosły szanse na zbliżenie się do Stalina. - Chodź do mnie, Anuszka - powiedział przyglądając się jej lśniącemu w świetle świec ciału. - Chodź! Zapomnijmy na chwilę, w jak barbarzyńskich czasach żyjemy... czerwca 1944 Naczelne Dowództwo Wehrmachtu komunikuje: Na Wschodzie, na całym środkowym odcinku frontu, dywizje nasze toczą ciężkie walki obronne przeciwko prowadzonej z użyciem silnych oddziałów piechoty, jednostek pancernych i lotnictwa ofensywie Sowietów. Wrogowi udało się rozszerzyć przełamanie frontu tylko na wschód od Mogilewa, przy szosie smoleńskiej i szczególnie w okolicach Witebska... czerwca 1944 Na środkowym odcinku frontu wschodniego toczy się niezwykle gwałtowna bitwa obronna. Na większości odcinków frontu Sowieci zostali odrzuceni. Jednakże wrogowi udało się dokonać kilku przełamań na południe i wschód od Bobrujska. Również na wschód od Mogilewa, po krwawych walkach, atakującemu w kierunku zachodnim wrogowi udało się uzyskać zdobycze terenowe. czerwca 1944 Na środkowym odcinku frontu wschodniego, na odcinkach Bobrujska, Mogilewa i Orszy nasze dzielne dywizje prowadzą gwałtowne walki obronne z atakującymi zmasowanymi siłami Sowietów. Na zachód i południowy zachód od Witebska wycofały się w walce na nowe pozycje... czerwca 1944 Na środkowym odcinku frontu wschodniego, w rejonie Bobrujska i Mogilewa, trwają zaciekłe walki. Po opuszczeniu miast Orsza i Witebsk ciężka bitwa obronna przesunęła się w rejon na wschód od środkowej i górnej Berezyny. Piotr Mironowicz Sepkin siedział razem z pomocnikiem operacyjnym Radołowem w małej pakamerze, gdzie gromadzono ludzkie odpadki ze wszystkich sal operacyjnych. Wywożono je stamtąd do pieca nr.I pod opiekę Sepkina. Radołow i Sepkin zaprzyjaźnili się, ponieważ ludzi zmuszonych do wykonywania najgorszej roboty w całym zakładzie, mimo woli łączy wspólnota losów. Ponad to Radołow miał w swojej pakamerze radio, zaprosił więc swego nowego przyjaciela Sepkina, nudzącego się w swej wyłożonej kafelkami pieczarze, do traktu operacyjnego, żeby mógł sobie posłuchać dobrej muzyki i jeszcze lepszych komunikatów z frontu. - Wzięli już Witebsk i Orszę! - entuzjazmował się Radołow i klaskał w dłonie. - I to wszystko w ciągu czterech dni! Niemcy zmykają jak zające! Szukają nowych nor! Co im to pomoże?! Przejedziemy po nich. Rrrr...Piotrze Mironowiczu, zakładam, że jesteś dobrym przyjacielem. Nie zdradzisz mnie. Schowałem coś na taką okazję. Pogmerał w szafce ze szczotkami i proszkami do czyszczenia, wydobył butelkę zawierającą czerwonofioletowy płyn i podniósł do góry. Przez radio znów nadawali marsze wojskowe. - To coś fantastycznego! - zawołał Radołow. Odkorkował butelkę i podsunął Sepkinowi pod nos. - Czysty leczniczy alkohol, trochę rozcieńczony i doprawiony sokiem z dzikiego bzu. Przyjacielu, łyknij pierwszy! - Po czterech dniach nasi bohaterowie są już nad Berezyną... Tego wieczoru Sepkin postanowił, że następnego dnia zamelduje się u Mildy Iwanowny. Przypadek sprawił, że pułkownika Igora Władimirowicza Smolkę, kierownika sekcji kontrwywiadu w NKWD, ogarnął na chwilę lodowaty, paraliżujący strach. Po zdemaskowaniu niemieckiego majora von Labitza, który jako inżynier Paweł Fiodorowicz Sassonow zamierzał przeniknąć do kombinatu stalowego w Pierowie, i który tak bohatersko zmarł, Smolka nie mógł odzyskać dobrego humoru. Nieustannie powracał do czytania zeznań wszystkich świadków, przesłuchwał taśmę nagraną podczas rozmowy z Sassonowem w sąsiednim pokoju, przyglądał się podejrzliwie - jakby to była ukryta bomba - maleńkiemu, ale niezwykle silnemu nadajnikowi, który miał przy sobie Sassonow i nie mógł pozbyć się wrażenia, że ten niemiecki oficer nie był jedynym, który został zrzucony nad Rosją. Cóż miałby do roboty w pierowskim kombinacie stalowym pojedyńczy człowiek? To nie miało najmniejszego sensu. Ale w takim razie dlaczego niemiecki oficer, doskonale udający Rosjanina i legitymujący się najdoskonalszymi papierami, jakie tylko można sobie wyobrazić, próbował dostać się do produkcji? Pułkownik Smolka trzymał jeszcze tę sprawę na swoim biurku i nie przekazał jej szefowi NKWD. Dla niego "sprawa Sassonowa-von Labitza" ciągle nie była zakończona. Wprawdzie w kombinacie stalowym w Pierowie badano teraz wszysktich robotników i pracowników umysłowych, prześwietlano ich i przeprowadzano z nimi krótkie przesłuchania oraz sprawdzano ich dokumenty, ale Smolka był pewien, że niczego podejrzanego już się tam nie znajdzie. Tak więc jak grom z jasnego nieba spadł na niego przysłany do Moskwy z filii NKWD w Kalininie meldunek, do którego zaraz dołączono dwa ciała. Znajdowały się w dwóch cynkowych trumnach, strzeżonych przez czterech umundurowanych milicjantów. Nie dość tego: z dworca towarowego otrzymał pisemny raport, który przeszedł przez siedem różnych niekompetentnych placówek - wskazywały na to pieczęcie i podpisy - aż pewien urzędnik wpadł na pomysł, żeby całą tę sprawą podrzucić NKWD. Z Kalinina przysłano: martwego towarzysza, który za życia nazywał się Iwan Pietrowicz Bunurian - a więc Ormianin lub Gruzin, - którego grupa robotników leśnych z okolic Maksymowo zatłukła kijami. Znaleziono spadochron - radzieckiej produkcji - a potem rzeczonego Bunuriana, który złamał sobie nogę. Drwale znaleźli przy nim tabakierkę, która okazała się mikroskopijnym nadajnikiem. W patriotycznym porywie zatłukli więc Bunuriana, czego potem żałowali. Zwłoki zostały zabrane przez NKWD w Kalininie po tym, jak świadkowie Oleg Wiktorowicz i Paweł Tichonowicz zatelefonowali z Maksymowa. Nie byłby to jednak powód do zawiadamiania Moskwy, ponieważ przypadek ten zamierzano, ze względów ambicjonalnych, wyjaśnić na miejscu. Ale wtedy, ku przerażeniu towarzyszy z Kalinina, nadeszły kolejne zwłoki. Z Wołokołamska. Wydawało się to wręcz nieprawdopodobne - któż bowiem znał Wołokołamsk?! Trzyosobowy patrol milicji natrafił tam na kąpiącego się w rzece nagiego człowieka, który utrzymywał, że szuka wuja Dementiego Rusłanowicza Kozeboczkina mieszkającego rzekomo w Wołokołamsku. Żadnego Kozeboczkina nie znaleziono, natomiast podejrzany, o nazwisku Siergiej Andriejewicz Tarski połknął kapsułkę z kwasem pruskim i w ciągu kilku sekund zmarł w budynku poczty. Znaleziono przy nim komplet dokumentów, bez najmniejszego zarzutu. Ale z wydrążonego obcasa jego lewego buta wydobyto maleńki nadajnik nieznanego pochodzenia. W zwięzłym meldunku napisano: "Zwłoki zostały przekazane oddzielnie". Były już na miejscu; stały w piwnicy na V poziomie, obok innej cynkowej trumny i czekały na reakcję Smolki. - To niesmowite! - powiedział Smolka przeczytawszy meldunek. Wokół niego zgromadzili się jego najbliźsi współpracownicy, którzy po odczytaniu pisma, przejęci, trwali w milczeniu. Na biurku leżały dowody rzeczowe: dowody osobiste, dokumenty dotyczące zwolnienia z Armii Czerwonej, zaświadczenia lekarskie, skierowania do Centralnego Biura Pośrednictwa Pracy w Moskwie, wszystkie jak należy, przekonujące - a jednak wszystkie po mistrzowsku podrobione. Były tam również oba nadajniki: tabakierka, do której, pod pojemniczek z tytoniem wbudowano nadajnik oraz maleńkie pudełeczko z wieczkiem, które można było szybko zamienić w nadajnik radiowy. Tak mały, że mieścił się w obcasie. Był identyczny z aparatem znalezionym u Sassonowa. Urządzenie o nieznanej do tej pory precyzji. Najnowszy model w dziedzinie elektroniki radiowej. W dwóch workach znajdowały się ubrania zmarłych. Smolka zrezygnował z wyjmowania ich. Ufał meldunkowi z Kalinina, że chodzi o zwykłe radzieckie ubrania gorszej jakości. Przy sformułowaniu "gorszej jakości" Smolka uśmiechnął się złośliwie; nie było mu nic wiadomo o możliwości kupienia "lepszej jakości". Przypadek - wspomniany już na początku - który spowodował, że ta niesamowita sprawa znalazła się na biurku Smolki, wydarzył się w Kalininie, przybierając postać zapalenia błony śluzowej żołądka. Szef filii NKWD w Kalininie, towarzysz Łobnonin, był początkowo zdecydowany, również po nadejściu drugich tajemniczych zwłok ze swojego terenu, sam prowadzić dochodzenie, bez obciążania tym wielkiej matuszki w Moskwie. Dwaj zdemaskowani szpiedzy stanowią znakomite, mocne szczeble w drabinie awansów. Ale wtedy właśnie przytrafiło sią nieszczęśnie polegające na tym, że żona Łobnonina przygotowała okroszkę, chłodnik z czerwonych buraków, ryby, kwaszonych ogurków, kopru, kwasu i odrobiny śmietany, znakomity posiłek w gorące dni lata i rozkosz dla rosyjskiego żołądka. Ale Łobnonin nie zaznał jej. Czy to dlatego, że okroszka była za zimna, czy dlatego, że dwa trupy spowodowały nerwicę żołądka i podziałały drażniąco na jego błonę śluzową - musiał się położyć, przestawić na ostrą dietę i rzygać do emaliowanego kubła tak długo i obficie, że wreszcie blady i wyczerpany padł na łóżko. Młody kandydat na komisarza, który właśnie powrócił ze szkolenia, przejął kierownictwo i odkrył w piwnicy dwa świeże trupy oraz świeżo ukończony meldunek. Cóż więc robi świadom rzeczy urzędnik? Myśli logicznie, a logicznie w tym wypadku oznacza: to grubsza sprawa, w sam raz dla Moskwy. Podczas gdy Łobnonin trzymał jeszcze w objęciach kubeł, szybka, mała, milicyjna furgonetka wiozła oba trupy do stolicy, gdzie pozostawiono je w centrali NKWD. W ten sposób pułkownikowi Smolce podłożono bombę trudnego do przewidzenia kalibru. Zanim jeszcze Smolka zdążył zwołać swój sztab, posłaniec z milicji przyniósł niewielką paczkę, w której znajdowały się: umazany krwią dowód osobisty, zwolnienie z wojska, zaświadczenie lekarskie - wszystko to tak pogniecione i przesiąknięte krwią, że prawie nieczytelne - oraz garść drutów i złączy, metalowych odłamków i resztki całkowicie zdeptanego obcasa od męskiego buta. Smolce włosy stanęły dęba na głowie. Podobieństwo do rzeczy znalezionych przy dwóch zmarłych, dostarczonych z Kalinina w cynkowych trumnach, rzucało się w oczy. Smolka chrząknął, zapalił papierosa - nie skręta - ale prawdziwego, płaskiego, tureckiego, słodko pachnącego papierosa, jakich sześć paczek przywiózł mu z Bejrutu agent, który został wezwany do Moskwy celem złożenia raportu - i zaczął czytać milicyjny meldunek. Był krótki. W bydlęcym wagonie, w którym przewożono krowy, brygada sprzątaczek natrafiła podczas czyszczenia na resztki ludzkiego ciała. Trudno to inaczej nazwać; zwierzęta rozdeptały mężczyznę na bezkształtną miazgę. Ponieważ zwierzęta były pojone i karmione po raz ostatni w Stupinie, bystry podporucznik milicji wywnioskował, że nieznany osobnik właśnie tam musiał dostać się do wagonu, aby w ten tani i bezpieczny sposób dotrzeć do Moskwy. Jego śmierć uzano by za zwykły wypadek, gdyby dziwne druty wystające z jego obcasa nie skłaniały do zastanowienia. Nazwisko zmarłego: Aleksander Nikołajewicz Kraskin. To co z Kraskina zostało, leżało w chłodni II Instytutu Medycyny Sądowej. W związku z powyższym Smolka polecił przynieść sobie z archiwum wielką mapę Moskwy i okolic, powiesił ją na ścianie, w którym to celu musiał zrezygnować z portretu Lenina, ponieważ potrzebny był mu hak, i grubym czerwonym ołówkiem pozaznaczał nazwy miejscowości, w których odkryto czterech tajemniczych towarzyszy: Stupino - Wołokołamsk - Pierowo - Maksymowo - To, co zobaczył wystarczyło, żeby oblać się zimnym potem. Poczuł nerwowe swędzenie na całym ciele. W odległości 50 do 80 wiorst wokół Moskwy utworzyło się półkole. Cztery miejsca skoku ze spadochronem zostały tak dokładnie wyznaczone i tak precyzyjnie osiągnięte, że pułkownik Smolka paląc drugiego papierosa powiedział głośno sam do siebie: - Oto pruska dokładność! Potem usiadł przed mapą, wpatrywał się w cztery czerwone kółka i tkwił tam tak długo, aż członkowie jego sztabu zgromadzili się wokół niego lub stanęli pod ścianami. Po odczytaniu przez jednego z majorów protokołów z Kalinina i z moskiewskiego dworca towarowego, Smolka, walcząc z uczuciem mdłości, jakich dostał na widok zmartwionych min swoich współpracowników, wyciągnął rękę w kierunku mapy. - Czego to dowodzi? - spytał głośno. Odpowiem wam: specjalny oddział niemieckich oficerów został pewnej nocy zrzucony na spadochronach w okolicach Moskwy. Widzimy tu półkole. Dlaczego jednak nie miałoby to być pełne koło? Dlaczego na wschód i na północ od Moskwy nie mieliby zeskoczyć inni niemieccy oficerowie? Koło jest zbyt doskonałą figurą geometryczną, żeby zaledwie w połowie zostało wykorzystane przez naszego niemieckiego przeciwnika! Nie ma najmniejszej wątpliwości, że byli to niemieccy oficerowie: takie same doskonałe dokumenty, dzięki którym stali się przeciętnymi Rosjanami i zwolnionymi z wojska żołnierzami, takie same nadajniki, ten sam wyznaczony rozkazem cel: Moskwa! A więc, mamy do czynienia z grupą komandosów, którzy najwyraźniej muszą dokonać a terenie Moskwy poważnego zamachu. Jeśli wyjdziemy z założenia, że tych czterech ujawnionych stanowi tylko część grupy, oznacza to, że innym niemieckim oficerom udało się dotrzeć do Moskwy. Towarzysze! Nieznana liczba zdecydowanych na wszystko sabotażystów żyje między nami! Pułkownik Smolka wstał, podszedł do okna i wyjrzał na szeroką, ruchliwą ulicę. Ruszyła wielka ofensywa, niemiecki front został przerwany, w okolicach Witebska niemieckie dywizje 3 armii pancernej znalazły się już w kotle, życie w Moskwie zaczynało się toczyć normalnie, z każdym dniem wojna oddalała się coraz bardziej - a tymczasem opadając bezszelestnie na spadochronach, przeniknęło do samego serca Rosji niebezpieczeństwo o nieokreślonej jeszcze skali, sabotażyści, udający sympatycznych towarzyszy, przemierzali kraj... - Osobiście poinformuję o tym towarzysza generalissimusa Stalina - wydusił z siebie pułkownik Smolka. - Byłoby zbrodnią przemilczeć to. - Odwrócił się i patrzył na oficerów pytającym wzrokiem. - Od czego zaczniemy? Czego będziemy szukać? Kogo będziemy chronić? Komu lub czemu zagraża niebezpieczeństwo? Milczycie, towarzysze! Ja też milczę. Błądzimy w ciemności, nic nie wiemy, obracamy się we mgle. Wiemy tylko tyle, że grupa niemieckich oficerów przebywa w Moskwie i ma do wykonania jakiś niezwykły rozkaz. Nasza bezsilność przeraża mnie. Dziękuję wam, towarzysze... Zanim pułkownik Smolka, po długiej telefonicznej rozmowie z wojskowym sztabem Stalina, pojechał na Kreml, kazał zwieźć się windą do piwnic i obejrzał dwie cynkowe trumny przysłane z Kalinina. Czterech milicjantów nadał pełniło przy nich wartę i marzło w zimnych podziemiach. Mieli na sobie letnie mundury. - Mamy otworzyć? - spytał jeden z nich, w stopniu sierżanta. Pułkownik Smolka wahał się. Obejrzenie nieboszczyków nic mu nie dawało. Dwóch nagich mężczyzn, jeden torturowany i zatłuczony kijami, drugi z twarzą siną od cyjanku. - Niezbyt przyjemny widok, towarzyszu pułkowniku - powiedział sucho sierżant. Smolka przytaknął, odwrócił się i opuścił piwnicę. Polecił jeszcze odesłać trumny do instytutu patologii medycyny sądowej, gdzie znajdowało się również to, co zostało z zadeptanego przez bydło Niemca, po czym wsiadł do swego wielkiego, czarnego samochodu i ruszył w kierunku Kremla. Podczas tej krótkiej jazdy nawiedziła go myśl tak niesamowita, że sam do siebie powiedział: nie formułuj tego głośno, nie teraz, jeszcze nie teraz. Nie pozostałoby im nic innego, jak uznać mnie za wariata i wyprowadzić... Było tak, jak się Smolka spodziewał i co uważał za rzecz zupełnie oczywistą: nie wpuszczono go do Stalina. Ten, kto mógł na Kremlu stanąć przed obliczem Stalina, musiał mieć do zaoferowania coś więcej, niż tylko wiadomość, że wokół Moskwy została zrzucona ze spadochronami grupa niemieckich oficerów. Ale dowodem uznania dla pułkownika Smolki był fakt, że w drodze wyjątku dopuszczono go w bezpośrednią bliskość Stalina i po czterokrotnej kontroli oraz telefonicznej zapowiedzi poproszono do sztabu dowództwa. Został przyjęty przez generała Jefima Grigoriewicza Radowskiego. Pułkownik Smolka był świadom wyróżnienia, jakie go spotkało. Przebąkiwano, - nic dokładniejszego o otoczeniu Stalina nie było wiadomo - że Radowski jest jedną z niewielu osób, którym Stalin ufa. Znana była podejrzliwość Stalina; strach przez zdrajcami uczynił z niego "kremlowskiego samotnika". Zamknął się w sobie, nawet własnych synów widywał rzadko, a z córką Swietłaną rozmawiał prawie tylko podczas nielicznych godzin spędzanych na daczy. Stalina otaczał pancerz nie tylko ze stali, ale również z lodu. Tym dziwniejszym było, że generał Radowski był mile widziany o każdej porze, więcej, że Stalin miał zwyczaj uśmiechając się klepać go po ramieniu. Było więc oczywiste, że z generałem Radowskim obchodzono się jak z jajkiem; to co mówił zawsze miało podwójne znaczenie: jedno przeznaczone dla słuchającego, a drugie dla ucha Stalina. Generał Radowski był w dobrym humorze. Ofensywa przebiegała lepiej niż tego oczekiwał sztab generalny. Słabość Niemców była widoczna wszędzie. Pod zmasowanym ogniem radzieckich dział i baterii rakiet, w huku gąsiennic brygad pancernych, które miażdżyły na swej drodze wszystko, niemieckie dywizje ostatecznie utraciły sławę niezwyciężonych. - Co ja słyszę! - zawołał Radowski i wyciągnął do Smolki obie ręce. Znali się tylko przelotnie, ale Radowski wprost rozpływał się w uprzejmościach. - Grupa niemieckich oficerów w drodze do Moskwy? Pewno z białą flagą, co? Czas najwyższy. Zna pan ostatnie doniesienia z frontu? Smolka zachowywał się powściągliwie. Zaraz ci ten humor minie, pomyślał. Oczywiście, maszerujemy na Zachód.Ale gdzieś tu w Moskwie szykuje się grubszy numer. I kpiny, nie poprawią sytuacji. - Można zreferować sprawę? - spytał Smolka bezosobowo? Radowski zrobił zachęcający ruch ręką. Usiadł wygodnie w fotelu, założył nogę na nogę i mierzył pułkownika wzrokiem. Radowski był nieco pyszałkowaty, średniego wzrostu, przysadzisty, o byczym karku, szpakowatych, krótko przyciętych włosach i grubych nogach. Miał zwyczaj rozdymania nozdrzy, do czego rozmówcy musieli się najpierw przyzwyczaić. Jeśli je nadął, nos jego stawał się dwukrotnie większy, o wiele szerszy, co zmieniało wygląd całej twarzy. Kto tego nie widział, nie ma pojęcia, co można zrobić z własnym nosem. - Słucham. Radowski rozdął nozdrza. Ale Smolka był zbyt przejęty, żeby zwracać uwagę na takie szczegóły. Powoli, jasno informował o wszystkim, co do tej pory zaprotokółowano: zdemaskowanie niemieckiego majora Bodo von Labitza, jego przesłuchanie i śmierć. Do tego trzech innych nieznanych zmarłych, noszącach nazwiska Bunurian, Kraskin i Tarski, którzy mieli przy sobie jednakowe mininadajniki i po mistrzowsku sfałszowane dokumenty. - Jednakowy charakter pisma - przerwał raport Radowski. - Pochodzą z tego samego źródła. Dziwne, znaczy że stanowią jedną grupę. - Są to niemieccy oficerowie, towarzyszu generale. - Smolka rozłożył przyniesioną z sobą mapę i podał ją Radowskiemu. Czerwone kółka natychmiast rzucały się w oczy. Radowski ponownie rozdął nozdrza. - Tu ich znaleziono? - spytał. - W półkolu dookoła Moskwy! Dlaczego w półkolu? Wejdźmy na chwilę w położenie Niemców. Albo jeszcze lepiej: co zrobilibyśmy, żeby umożliwić jakiejś grupie możliwie bezpieczne przedostanie się do Berlina w celu wykonania wyjątkowego zadania? Zrzucilibyśmy ich dookoła miasta. - To byłoby bez sensu- powiedział dobrodusznie Radowski przyglądając się mapie. - Koło Berlina nie można zeskoczyć w sposób nie zauważony. Tam zawsze by się komuś wylądowało na głowie. - Ale nie w lasach nad Buszą i nie w dolinie rzeki Dubnej. Również teren między Protwą i Desną doskonale nadaje się dla skoczków spadochronowych. W promieniu osiemdziesięciu kilometrów od Moskwy - przyjmijmy jakąś liczbę - może w sposób niezauważalny wylądować trzydziestu do czterdziestu ludzi. Z tymi papierami, które znaleźliśmy, bez przeszkód dotrą do Moskwy i za pośrednictwem Urzędu Zatrudnienia otrzymają tam nawet miejsce pracy. Zwolnieni z wojska bohaterowie. Kto na widok takich dokumentów poweźmie podejrzenie, kto będzie się dopytywał? Radowski pokiwał głową. Odłożył mapę na bok i zamyślił się. - Igorze Władimirowiczu, załóżmy, że macie rację: grupa niemieckich oficerów, tracąc tych czterech zdekonspirowanych, dociera do Moskwy i melinuje się gdzieś. Co możemy zrobić? Nic! Chcecie przesłuchać wszystkich mężczyzn, którzy kilka dni temu zameldowali się w Urzędach Zatrudnienia? Chcecie sprawdzić wszystkich rannych i chorych żołnierzy leżących we wszystkich moskiewskich szpitalach? Ale najważniejsze pytanie brzmi: Co zamierzają robić w Moskwie niemieccy oficerowie?! Ta grupa jest zbyt dobrze przygotowana, by chodziło o drobiazg. Pułkownik Smolka kiwnął głową potakująco. Radowski sam dochodził to tego niesamowitego wniosku.- Ale co można w Moskwie zdziałać, co mimo rozmachu naszej ofensywy, mogłoby nas jeszcze niepokoić? Uszkodzić elektrownię? Filtry? Radiostację? Wszystko to bez sensu: bo bez wpływu na działania frontowe! A zatem co by to było, mój drogi Smolka? Smolka nabrał powietrza. - Śmierć Stalina - powiedział odważnie. Nareszcie zostało to powiedziane. Generał Radowski odparł natychmiast: - Oszaleliście, Igorze Władimirowiczu... - Też mi się tak wydaje! - Smolka skubał nerwowo mundur. - Ale, generale, sami na to wskazaliście: co można jeszcze w Moskwie zrobić, żeby Niemcom opłacało się przysyłać tu starannie dobraną grupę oficerów? Co jeszcze może wpłynąć na losy wojny? Jest tylko jedna odpowiedź... - Trzeba natychmiast podjąć jakieś działania! - powiedział Radowski bardzo poważnie, ale również bardzo spokojnie. W przeciwieństwie do Smolki nie wydawał się być podekscytowany myślą, że ktoś mógłby w jakiś nieprawdopodobny sposób zabić Stalina. - Musimy uczynić Stalina nieosiągalnym dla zamachowca. - Czy to jest w ogóle możliwe? - Przede wszystkim nie powinien niczego zauważyć! Wszyscy znamy jego podejrzliwość. Gdyby dowiedział się, że w Moskwie jest grupa zamachowców - to nie ruszyłby się z Kremla ani na krok. Nikogo by nie przyjmował, bo każdy mógłby się okazać zdrajcą lub mordercą. Nawet ja! To niemożliwe! To działałoby paraliżująco. Szczególnie teraz, kiedy co godzina nadchodzą nowe meldunki o zwycięstwach, Stalin musi być z narodem! Nie wolno mu się separować - Musi się pokazywać jako zwycięzca! - Wykluczone! - Smolka drżącymi rękami przetarł oczy. - Ci nieznani nam ludzie tylko na to czekają! Zaatakują przy pierwszej okazji. Mamy tu do czynienia z zupełnie nowym typem człowieka, wcale nie niemieckim: to ludzie, którzy dla wykonania tego zadania są gotowi poświęcić siebie, którzy od początku wiedzą, że śmierć Stalina oznacza również ich śmierć. - Będziemy wiedzieli, jak ochronić Stalina - powiedział generał Radowski i podniósł się z fotela. - Drogi Igorze Władimirowiczu, Jesteśmy wam ogromnie wdzięczni. - To było moim obowiązkiem, towarzyszu generale. - Nie bądźcie tacy skromni! Do waszych obowiązków wcale nie należy aż tak jasne i logiczne rozumowanie oraz rozszyfrowanie dzięki temu niemieckich planów! Dokonaliście historycznej rzeczy; tylko jeszcze nie zdajecie sobie z tego sprawy! Od waszych przemyśleń zależy być może ostateczne zwycięstwo - kto to wie?! - Radowski uścisnął Smolce rękę, a nawet odprowadził go do klatki schodowej - z taką uprzejmością nie spotkał się jeszcze żaden gość generała, została więc natychmiast zauważona przez otoczenie - i stanął zamyślony. Powoli wrócił do pokoju, usiadł na fotelu, zapadł się w sobie, jakby nagle skurczył się i zapatrzył się w splecione dłonie. Przypomniał mu się stary plan, o którym od początku wojny starał się nie myśleć, ponieważ wydawało się niemożliwe, żeby przedstawić go Stalinowi. To, co już wtedy miało na celu zapewnienie Stalinowi bezpieczeństwa, miało stać się teraz niemal całkowitą gwarancją, że generalissimus przeżyje. Współuczestników tego planu Radowski nigdy nie stracił z oczu, byli zawsze w pogotowiu na wezwanie, po tym, jak wówczas - oczywiście w tajemnicy i poza Moskwą, na daczy należącej do szwagra Radowskiego - z niezwykłą precyzją wykonali wszystkie próby. Wtedy szwagier Radowskiego, znany chemik powiedział: - Jefimie Grigoriewiczu, to może być samobójczy strzał. Chcecie uchronić Stalina, a on was wszystkich zlikwiduje. Nigdy nie zgodzi się na to, co zamierzasz zrobić! Przeciwnie: doszuka się w tym zagrożenia. Dowodu na to, że można go w sposób niewidoczny usunąć! Błagam cię, szwagrze: spalcie wszystkie dokumenty! Jeśli dostałyby się w ręce Berii, byłoby po was. Radowski nie zniszczył planów i wyników prób, ale je starannie ukrył. Od czasu do czasu kontaktował się ze swoimi "partnerami", jak ich nazywał i cieszył się widząc ich w najlepszym zdrowiu. Aż do dziś dnia, kiedy pułkownik Smolka dostarczył najbardziej tajnej informacji, jaka mogła w Rosji istnieć i przedstawił stosowne dowody, Radowski był przekonany, że jego plan nigdy nie zostanie zrealizowany. Teraz jednak wydało mu się to jedynym sposobem na uratowanie Stalinowi życia. Radowski podniósł się, spojrzał na aparat telefoniczny stojący na swoim biurku i zdecydował się. Wybrał numer wewnętrzny, który połączył go bezpośrednio z prywatnymi pokojami Stalina. - Tak? - zapytał głos, w którym z góry słychać było odmowę. Był to jeden z sekretarzy, którzy trzymali na odległość wszystkich i wszystko, co nie należało do prywatnej sfery życia Stalina. - Chciałbym mówić z generalissimusem - powiedział Radowski. - Tu Radowski. - Och, Jefim Grigoriewicz! - odezwał się współczujący głos.- Musicie się uzbroić w cierpliwość. Stalin właśnie wypoczywa. - Muszę z nim mówić teraz. Właśnie dlatego, że ma trochę czasu. - To niemożliwe! - Sekretarz spróbował żartu. - Chyba że chcecie mu zameldować, że właśnie zdobyliśmy Berlin! - Coś w tym rodzaju! - Radowski bębnił palcami po biurku. - Muszę z nim natychmiast mówić, po to, żeby mógł jeszcze zdobyć Berlin... 29 czerwca 1944 Naczelne Dowództwo Wehrmachtu komunikuje: Na środkowym odcinku frontu wschodniego w wyniku zaciętej bitwy obronnej Sowieci zdobyli w niektórych miejscach nowe tereny. Załogi Bobrujska i Mogilewa dały atakującemu przeważającymi siłami wrogowi stanowczy odpór. Na wschód od Berezyny, na jej środkowym i górnym odcinku oraz na południe od Połocka trwają ciężkie walki z posuwającymi się naprzód Sowietami... Milda Iwanowna Kabakowa była kobietą zagadkową. O ile w Eberswalde, mimo swej napiętej na biuście, ale zapiętej na ostatni guzik, jak u zakonnicy, bluzki, traktowała dziesięciu niemieckich oficerów, jak istoty bezpłciowe - czym szczególnie czuł się dotknięty podporucznik Solbreit, który utrzymywał, że " Jak tylko odezwę się do jakiejś kobiety, to ubranie samo z niej spada!" - o tyle w Moskwie Milda żyła tak jak się tego - sądząc po jej wyglądzie - spodziewano Nie chodzi tu o wieczory literackie z udziałem, prawie bez wyjątku chorych na suchoty, artystów, którzy wprawdzie wzniosłymi słowy, w hymnach i lirycznych balladach sławili bohaterskie armie radzieckie, pisali wspaniałe poematy, komponowali bojowe i triumfalne pieśni, malowali porywające plakaty i zgodnie ze starą rosyjską tradycją za każdym nadanym przez radio meldunkiem o zwycięstwie padali sobie w objęcia i całowali się, to jednocześnie przy pomocy wszystkich możliwych chorób trzymali się od frontu z daleka; nie chodzi tu również o teatralną pasję Mildy, która chodziła na każde przedstawienie. Warta uwagi była inna jej namiętność, którą poeta liryczny Matwiej Pietrowicz Pczołkin, wzorcowy egzemplarz gruźlika, określił następująco: - Stała się podobna do kwitnącego krzewu papirusa, który dobrze rozwija się tylko w wilgoci. - Było to sformułowanie poetyckie i sprośne zarazem. Pczołkin nawiązywał tu ciągłej obecności majora Wołnowa. Któż mógłby mieć to za złe eleganckiemu, zakochanemu, pławiącemu się w szczęściu, tracącemu z miłości głowę, szalonemu Iwanowi Michajłowiczowi? Po pierwszej spędzonej w ramionach Mildy nocy, po miłosnych doznaniach i wirtuozerii namiętności, w majorze Wołnowie nastąpiła całkowita przemiana: w rękach Mildy stał się idiotą. O ile do tej pory uważał się za znawcę kobiet, za zwycięskiego kolekcjonera damskiej bielizny, niepohamowanego zdobywcę i pełnego fantazji zawodnika w łóżkowych zapasach, to po pierwszej nocy z Mildą popadł w nieuleczalny kompleks niższości i jednocześnie ogarnął go potworny strach przed utraceniem Mildy, co oznaczałoby dla niego pogrążenie się w otchłani rozpaczy. Krótko mówiąc: major Wołnow tak był od Mildy uzależniony, że swoje obowiązki na Kremlu wypełniał niczym automat, po służbie pędził na Leśną 19 jakby go kto gonił i tam dopiero odżywał. Poeta liryczny Pczołkin utrzymywał, że major już przed drzwiami zdejmuje marynarkę, a kiedy wpada do mieszkania jest już bez spodni. Nie należało dawać temu wiary - sformułowanie to było jedynie wynikiem osobistej urazy. Ale jako przenośnia znakomicie oddawało stan rzeczy. Wszystkie specjalne przydziały, jakie mógł zdobyć, Wołnow przynosił do Mildy. A ponieważ oficerowie na Kremlu otrzymywali specjalne zaopatrzenie, wiadomość o czym nie wychodziła poza wysokie mury Kremla, Milda nie musiała już ustawiać się o piątej w kolejce do piekarza czy rzeźnika; wystarczało, kiedy pojawiał się z pełną teczką lub torbami smakołyków, obsypać spragnionego jej pieszczoty Iwana Michajłowicza namiętnymi pocałunkami. Jest oczywiste, że cała artystyczna banda korzystała z tego i żarła jak zgraja wilków, gdy tylko Wołnow udawał na służbę. Nikt nie prezypuszczał, że Milda, która na przekór swemu wyglądowi "we wszystkich decydujących miejscach była obita blachą" - jak to określił Pczolkin, - Będzie zdolna do takiej namiętności. Nie mogła to być wyłącznie kwestia munduru, nawet jeśli prawdziwym byłoby powiedzienie, że "za mundurem panny sznurem" - ostatecznie Iwan Michajłowicz nie leżał w łóżku z orderami na piersi, ale raczej blady i słabo owłosiony. Musiał więc mieć inne zalety, nad którymi zastanawiano się w gronie mężczyzn. I tak istotnie było: Wołnow miał nad innymi tę przewagę, że należał do otoczenia Stalina i mógł Mildzie opowiadać o tym, co się dzieje na Kremlu. Robił to, po odebraniu od niej przysięgi, że nic z tego nikomu nie powtórzy, a ona przekonała go o swojej uczciwości wślizgując się, po chwili przerwy, pod niego. Wołnow opowiedział jej również o generale Radowskim, eleganckim przyjacielu Stalina, który mimo swego średniego wzrostu i masywnej postury zawsze wyglądał jak z ilustracji w propagandowej książce o radzieckich oficerach. Opowiadał też o radości, która ogarnęła wszystkich, kiedy już po dwóch dniach ofensywy okazało się, że Niemcom nigdzie nie uda się ponownie umocnić. Siła uderzenia, liczebność oddziałów, przewaga materiałowa były przytłaczające. To co Milda usłyszała leżąc pod, nad, lub obok Wołowa, wczesnym rankiem przekazywała łącznikowi za pomocą swego nadajnika. Żelazną zasadą było, że nie znała ani jego nazwiska, ani adresu - znała tylko długość fal i hasło. Musiał to być uparty facet, bo na wszystkie jej sugestie, że w związku z ofensywą plan operacji Dzikie gęsi musi zostać zmodyfikowany, odpowiadał ze stoickim spokojem: - Czekać. Brak nowych instrukcji. I nie mogło ich być. W Naczelnym Dowództwie Wehrmachtu oraz u Canarisa sprawą Dzikich gęsi całkowicie przestano się interesować. Pułkownik von Renneberg rozmawiał na ten temat ze swym wysoko postawionym starym towarzyszem broni Keitlem. Jeszcze raz udał się do głównej kwatery Führera do "Wilczego Szańca", gdzie spotkało go wyróżnienie w postaci wprowadzenia do wewnętrznego kręgu. - Nigdy nie spodziewałem się zbyt wiele po tym planie! - powiedział Keitel. - Ale pan przedstawił go tak, jak gdyby była to ostateczna i najskuteczniejsza tajna broń. Niech pan o tym zapomni, Renneberg. - Tych dziesięciu zostało zrzuconych, panie feldmarszałku - powiedział przygnębiony Renneberg. - Wokół Moskwy. - Co to znaczy? - Że operacja rozpoczęła się! - Dla tych panów wojna już się skończyła - powiedział Keitel sarkastycznym tonem. - Uznano ich za zaginionych? - Oficjalnie tak. Powiadomiono już rodziny. Zostali wchłonięci przez wir działań ofensywnych. Czy wolno mi zadać defetystyczne pytanie? Keitel spojrzał na Renneberga zdumiony. - Tylko dlatego, że to właśnie jest pan. - Czy potrafimy powstrzymać tę ofensywę? - Führer potrafi wszystko! - To przyprawia mnie o bicie serca. - Odpowiedź pana brzmi dwuznacznie, Renneberg. - Proszę wybrać, panie feldmarszałku, najlepsze znaczenie. Niewiele sensu będzie miało zabijanie Stalina w chwili, gdy nad Reichstagiem zawiśnie czerwona flaga. - To zabrzmiało defetystycznie! - Keitel położył Rennebergowi rękę na ramieniu tak, jak robił to w czasach, kiedy Renneberg uczęszczał do Szkoły Wojennej. Postarzał się w ciągu ostatnich kilku miesięcy - pomyślał Renneberg. Któż chciałby się z nim zamienić miejscami? Tylko tak tępy oficer jak Keitel, dla którego posłuszeństwo jest najważniejsze na świecie, może tak długo oddychać atmosferą wokół Hitlera i nie udusić się. Renneberg wrócił do Berlina. Canaris przyjął go natychmiast. - I co? - zagadnął krótko. - Keitel mówi o prawie fizycznym dotyczącym ruchu wahadła. Ponad to - cytuję - Führer potrafi wszystko! - Do tej pory zginęło 140 000 naszych żołnierzy. Liczbę jeńców szacuje się na 46 000. To wszystko w ciągu zaledwie kilku dni! - powiedział spokojnie Canaris. Wstał i obszedł biurko dookoła. - Renneberg, posiadam informacje, zgodnie z którymi na Ukrainie, na krótkim odcinku pomiędzy Kowlem i Kołomyją stoją w gotowości bojowej dwa radzieckie Fronty z siedmioma armiami i tylko czekają, żeby uderzając ze skrzydła dać nam porządnie w dupę! Na północy, w krajach bałtyckich już maszerują. To co przepowiedziałem Führerowi już się sprawdza: cały front wschodni ruszył z posad, jak front atlantycki. Tu i tam jedno wielkie gówno! Ale: Führer potrafi wszystko! Canaris, który do tej pory chodził niespokojnie po pokoju, gwałtownie zatrzymał się i stanął przed Rennebergiem. - W jaki sposób można porozumieć się z tą dziesiątką? - W żaden. - Nie można do nich w żaden sposób dotrzeć? - Nie. - Ale oni mają w Moskwie jakiś punkt kontaktowy, tę, jak jej tam? - Milda Iwanowna, panie admirale. - Czy ta Milda posiada dokładne instrukcje? - I cóż po nich? - Renneberg wzruszył ramionami. - Cała dziesiątka otrzymała polecenie zameldowania się u Mildy dopiero po czterech tygodniach, licząc od dnia lądowania. Dopiero wtedy kiedy na dobre ulokują się w Moskwie. - To byłoby w połowie lipca. - Najwcześniej. - Macie pojęcie, Renneberg, gdzie Sowieci mogą być w połowie lipca? - Nie liczyliśmy się z tak gwałtowną zmianą sytuacji na frontach. Canaris machnął ręką. Podszedł do okna za biurkiem i wyjrzał na zewnątrz. - Zna pan Stauffenberga? - zapytał bez wstępów. - Tylko z nazwiska, panie admirale. - Chciałby go pan poznać? - Jeśli to konieczne, panie admirale. - Powinien pan z nim porozmawiać, Renneberg. Prywatnie, jak mężczyzna z mężczyzną. Mógłby się pan wielu rzeczy dowiedzieć... - W związku z Dzikimi gęśmi? - Nie. Stauffenberg nic o tym nie wie. Nikt o tym nie wie, poza naszym szczupłym gronem i tak pozostanie. Powinien pan nawiązać z nim przyjacielski kontakt. Renneberg wrócił do swego niewielkiego mieszkania w dzielnicy Charlottenburg i najpierw wypił dwa kieliszki francuskiego koniaku. Również i Canaris nic mi nie potrafi doradzić, pomyślał. Tych dziesięciu odpisano na straty, urzędowo uznani zostali za zaginionach, nigdy się już ich nie zobaczy. Jedyna nadzieja w tym, że sami właściwie ocenią nową sytuację i zgłoszą się do Mildy Iwanowny wcześniej niż im polecono. Ale co z tego wyniknie? Stalin nie będzie chciał bez przerwy grać roli tarczy strzelniczej. Żeby do niego dotrzeć, trzeba czasu. A tego właśnie nam brakuje. Nam Niemcom czas umyka; Sowieci pędzą nas przed sobą. W historii świata wybiła wielka godzina Rosjan. Pułkownik von Renneberg tak był zaabsorbowany myślami o swojej dziesiątce, że zapomniał o sugestii Canarisa, żeby skontaktować się ze Stauffenbergiem. Nie wiedział, że fakt ten uratuje mu kiedyś życie. W Moskwie też nikt nie wiedział, że równolegle do siebie toczą się wydarzenia o decydującym wpływie na losy wojny. Milda dbała o to, żeby głowa Wołnowa co noc spoczywała miękko na jej piersi, w tym położeniu bowiem major najchętniej gawędził dostarczając informacji, które w niemieckim wywiadzie wywoływały entuzjastyczne komentarze: - To co dostajemy z Moskwy, to sam miód! - Ale oczywiście nikt nie chciał tym miodem słodzić herbaty. Hitler stanowczo wzbraniał się przed dalszym zapoznawaniem się z meldunkami szaleńca, mając na myśli Canarisa. Konkurencja w czarnych mundurach - Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy SS - zachowywała się neutralnie po to, żeby całe niezadowolenie Führera spadło wyłącznie na Canarisa. Generalicja w "Wilczym Szańcu" zbierała informacje dla własnej wiadomości, dbając jednak o to, żeby nie narażać się zbytnio na niezadowolenie Hitlera. Był wieczór 30 czerwca 1944 roku. Major Wołnow siedział w mieszkaniu Mildy za stołem i jadł mielone klopsiki z młodą kapustą. Poeta Pczołkin nie miał racji: Iwan Michajłowicz był w spodniach, a nawet miał na sobie kompletny mundur i wyglądał tak, że na jego widok serce każdej kobiety musiało topnieć jak wosk. Jadł z apetytem, popijał mocno rozcieńczonym kwasem i był tak szczęśliwy, jak młody żonkoś, któremu żonka podaje kaloryczny posiłek, żeby potem zbierać efekty tego w łóżku. Z radia płynęła cicha muzyka Borodina. Milda miała na sobie azjatyckie, jedwabne kimono w wielkie, barwne kwiaty; Wołnow wiedział, że jest pod nim naga. Świadomość ta tak go podniecała, że wodził za Mildą cielęcym wzrokiem. Nadział klopsika na widelec i włożył do ust. - Stalina trudno wprost rozpoznać - powiedział. - Dziś nawet roześmiał się. Wyobraź to sobie! Głośno się roześmiał! Przeżyłem historyczny moment! Chciał jeszcze opowiedzieć, jak to podczas narady po raz pierwszy znalazł się, jako oficer ordynansowy, w odległości dziesięciu metrów od Stalina, kiedy zapukano do drzwi. Milda, nieco speszona, spojrzała ponad stołem. Wszyscy jej znajomi wiedzieli, że wieczory są nienaruszalne. Zasady tej przestrzegał nawet poeta liryczny Pczołkin po tym, jak trzy razy z rzędu został wyrzucony za drzwi. Udało mu się jednak zobaczyć, że major Wołnow siedział na kanapie w samych spodniach i podkoszulku, i że nie był to wygląd porywający. To natchnęło go do napisania poematu pod tytułem: "Bohaterski podkoszulek". - Kto to? - spytał Wołnow zdziwiony. Był zadowolony, że jeszcze się nie zdążył rozebrać. - Pójdę zobaczyć. Pewnie jakaś pomyłka. Ktoś zapukał do niewłaściwych drzwi. Wstała, popędzana stukaniem, które rozbrzmiewało w ściśle określonym rytmie. Również Wołnow, nie głupi przecież człowiek, zwrócił na to uwagę. Odłożył widelec, odsunął się z krzesłem od stołu i wstał. Zapiął starannie guziki nawet ten ostatni pod szyją i wygładził mundur. Milda uchyliła nieco drzwi, wyjrzała na zewnątrz, zamarło w niej serce, ale wnet się opanowała; jej zimna krew przezwyciężyła pierwszy szok; zamierzała zatrzasnąć drzwi. Ale Wołnow, ogarnięty nagle gwałtowną falą zazdrości, której nie był w stanie pohamować, powstrzymał ją. - Proszę wejść! - zawołał rozkazującym tonem. - Nawet jeśli pomyliliście się - wejdźcie do środka! Twarz Mildy skamieniała. Kobieta cofnęła się robiąc przejście. Wołnow przeciągnął się. Wszedł mężczyzna. Wysoki, silnie zbudowany, wysportowany, w ubogim, cywilnym ubraniu i w przetłuszczonej czapce. To można by mu było jeszcze wybaczyć, ale to że w ręku trzymał bukiet kwiatów i wręczył go Mildzie, która przyjęła go z ociąganiem, wydawało się, zdaniem Wołnowa, przy całej tolerancji (której nie posiadał) przekraczać wszelkie granice przyzwoitości. - Nie wzbraniajcie się! - komenderował. Zamknijcie drzwi! Wejdźcie, wejdźcie! Kto przychodzi z tak pięknymi kwiatami, ma prawo do serdecznego przyjęcia! - Kim jesteście? Gość milcząc powiódł wzrokiem od Mildy do Wołnowa. Potem najzupełniej swobodnie, a nawet, jak się wydało Wołnowowi, niemal prowokacyjnie, powiedział: - Jestem Piotr Mironowicz Sepkin. Pierwszy z dziesiątki zgłosił się do Mildy. Nie można powiedzieć, żeby nazwisko Sepkina zrobiło na Wołnowie szczególnie duże wrażenie. O wiele większe zrobił natomiast bukiet, który leżał teraz na stole pomiędzy Mildą a talerzem Wołnowa, obok salaterki z klopsikami. Rzucony tam od niechcenia, wręcz z lekceważeniem, i właśnie dlatego tak prowokujący, powodował, że Wołnow raz po raz spoglądał na bajecznie kolorowe kwiaty. Sepkin unikał patrzenia na Mildę. Teraz mogą się wydarzyć tylko dwie rzeczy, pomyślał: albo w ciągu godziny zaprzyjaźnimy się, albo jeden z nas zostanie stąd wyniesiony nogami do przodu. - Co was tu sprowadza? - spytał Wołnow protekcjonalnie. - Piotr Mironowicz to mój stary znajomy - rzuciła szybko Milda. - Znaliśmy się jeszcze jako dzieci! - Zaśmiała się i nie brzmiało to bynajmniej wymuszenie. - Strasznie mnie zaskoczyłeś! - zawołała i rozłożyła ręce. - Zjawiłeś się tak nagle! Bez uprzedzenia! Z całym naręczem kwiatów... - Wy, towarzyszu, nie w wojsku? - spytał Wołnow. - Rozmowa zaczyna być nieprzyjemna! - powiedział Sepkin i zdjął z głowy przetłuszczoną czapkę. - A kim wy jesteście? - Chyba widzicie, kim jestem! - odpowiedział Wołnow z zaczepką w głosie. - Majorem. - Nie wystarczy wam to, Piotrze Mironowiczu? - Może i wystarczy. - Sepkin machnął ręką, co Wołnow odczuł jako osobistą zniewagę. Ten ruch ręką był bez wątpienia lekceważący. Dowodził braku poważania. - Jakie znaczenie ma nazwisko, towarzyszu? Mówi się Feliks Nikołajewicz, a myśli się; dobrze, że nie wie, że w rzeczywistości nazywam się Wadim Afanasjewicz? - Żeby uniknąć wszelkich nieporozumień: naprawdę nazywam się Sepkin! A w wojsku już byłem. Właśnie wracam z frontu. - Ranny? - Niestety nie, towarzyszu majorze. Mówiono, że stanowię zagrożenie dla kompanii! Jestem słynnym gruźlikiem 43 dywizji... Wołnow skrzywił się, jak gdyby poczuł odór fekaliów, zrobił trzy kroki do tyłu i zamachał ręką. - Opuśćcie mieszkanie, Piotrze Mironowiczu! - zawołał surowo. - I odsuńcie się od Mildy! Dlaczego wchodzicie z waszą otwartą gruźlicą pomiędzy ludzi i zagrażacie ich zdrowiu? Chyba powinniście być w szpitalu?! Uciekliście stamtąd, przyznajcie się! Jesteście nieodpowiedzialnym, zapowietrzonym ścierwem! Won stąd! Sepkin został. Spojrzał na Mildę, która oczami dawała mu znać, żeby posłuchał wezwania Wołnowa, ale czuł, że nawet gdyby teraz wyszedł, to major stanowiłby ciągłe zagrożenie. W jakich stosunkach pozostawał z Mildą? Gotowała mu, jadał u niej...była jego kochanką? Sepkin postąpił odwrotnie; wszedł głębiej do mieszkania. Decyzja nie zależała od niego. Narzuciła ją ofensywa, która przerwała niemieckie linie na środkowym odcinku frontu wschodniego. Tysiące czołgów zmierzały na Zachód. Było rzeczą śmieszną, żeby pojedyńczy major mógł przeszkodzić w wykonaniu opercji mającej na celu postrzymanie radzieckiej nawały. - O! - powiedział głośno Sepkin i zatarł ręce. - Kapusta z klopsikami! Milda Iwanowna zawsze znakomicie gotowała! Jedliście już kiedyś jej kisiel z żurawin? Jeszcze nie? Albo jej słynny rybny tort? No tak, jest wojna! Ale kiedy już nastanie pokój to, towarzyszu majorze, nie ma nic lepszego niż pieczone przez Mildę w maśle piersi kuropatwy z dodatkiem kandyzowanych korzeni tataraku! Na samą myśl o tym leci mi ślinka! - Lepiej będzie, Piotrze Mironowiczu, jeśli sobie pójdziecie - powiedziała Milda. Jej głos był nieco schrypnięty, jak gdyby miała początki zapalenia gardła. - Przypomnij sobie, co ci zawsze mówiła mamuszka. Mamuszka. Sepkin uśmiechnął się krzywo. Wołnow, nie znając podtekstu, uznał ten uśmiech za idiotyczny. Mamuszka...to był pułkownik von Renneberg. Moja droga Mildo, nawt jeśli wabi cię łóżko i osobisty oręż majora - Rosjanie przełamali front! Nacierają z dwóch stron głównej szosy. Padła Orsza, padł Borysów, koło Bobrujska tysiące znalazły się w kotle...Jakie znaczenie mają pouczenia mamuszki?! Musimy zmienić dyspozycje! Sepkin zasapał, a następnie zmusił się do kaszlu, co jednak wypadło tak naturalnie, że Wołnow cofnął się aż do ściany i niemiłosiernie wykrzywił. Jak wszyscy Rosjanie i on panicznie bał się chorób zakaźnych. Mogą człowieka rozstrzelać - cóż można na to poradzić? Można stracić rękę, lub nogę - czy da się tego uniknąć? Ale połknąć bakcyla czy wirusa... - tego można uniknąć, jeśli postępuje się wystarczająco konsekwentnie! Wołnow uczynił rzecz, której nie powinien był zrobić. Sięgnął do stojącego z tyłu stolika, chwycił swój pas i wyciągnął z kabury służbowy pistolet. Był to Makarow kaliber 9, mniejszy niż standardowy Tokariew, porównywalny z niemieckim Waltherem PP. Sepkin pochylił głowę, rozstawił szeroko nogi, przysunął do siebie salaterkę z jedzeniem i spojrzał na Wołnowa. - Są ludzie, którzy się niczego nie boją - powiedział głosem przyjacielskim, wręcz ciepłym. Towarzyszu, ja należę do nich. - Zaraz zobaczymy! - Wołnow powiedział to tak lodowatym tonem, że bez wątpienia, nie należało spodziewać się po nim litości. - Wstańcie Piotrze Mironowiczu! Sprawdzimy wasze personalia! Będziecie mieli okazję wyjaśnić, skąd to tak nagle przybywacie! - Przyszedł - powiedziała schrypniętym głosem Milda - i jest głodny. Jak tylko się naje, Iwanie Michajłowiczu, zaraz sobie pójdzie. Dlaczego robisz tyle szumu? - Trzeba go odprowadzić tam, skąd przyszedł! Łazi wszędzie z otwartą gruźlicą i zaraża ludzi! Szczęście, że trafił na mnie. Mildusza, nie wtrącaj się! Wyprowadzę tego typa! Sepkin westchnął, jak gdyby zebrał się w nim cały smutek świata i jakby musiał teraz dać upust łzom. - A tak się cieszyłem na klopsiki - powiedział smutno.- Poczułem je jeszcze za drzwiami, aż mi ślinka popłynęła. Milda, gołąbeczko, życie jest strasznie ciężkie. Ujął w obie dłonie malowaną w maki dużą, glinianą miskę, jak gdyby chciał na pożegnanie podnieść ją do ust i przynajmniej wypić sos. Ale nagle zerwał się, miska przeleciała w powietrzu i zanim Wołnow zorientował się, co się dzieje, trafiła go w twarz - zatoczył się, kapusta zakleiła mu oczy, w głowie huczało. Potężnym skokiem, sprężystym, niczym wielki drapieżnik, Sepkin rzucił się w kierunku Wołnowa. Milda Iwanowna odwróciła się do ściany i zatkała uszy dłońmi. Dlatego też nie słyszała suchego trzasku, kiedy Sepkin kantem dłoni zadał straszliwy cios najpierw w nasadę szyi a potem w kark Wołnowa. Padając Wołnow otrzymał jeszcze trzecie uderzenie, w tchawicę, ale tego już nie czuł; miał złamany kark. Z miękkim plaśnięciem osunął się na podłogę. Dźwięk tłuczonej, glinianej miski, na którą upadł ramieniem, był głośniejszy; leżał teraz z głową w kałuży z gotowanej kapusty i mięsa i nawet jego martwe oczy zalepione były tą masą. - Koniec? - spytała bezdźwięcznym głosem Milda Iwanowna? - Koniec! - powiedział Sepkin. Przyglądał się swoim dłoniom. Zrobiły się czerwone na brzegach i zaczynały puchnąć. Mój Boże, ależ uderzyłem, pomyślał. Z taką zimną krwią, tak bez wahania jeszcze nigdy nie celowałem, nawet podczas ćwiczeń. Ale deski i kukły treningowe nie zagrażały mojemu życiu... Milda odwróciła się powoli. Na widok Wołnowa zrobiło się jej niedobrze. Bez słowa, spojrzała pytająco na Sepkina. Sepkin kiwnął głową. - Tak, nie żyje! - Rozejrzał się jakby czegoś szukając, po czym wyszedł do małej kuchenki i podstawił ręce pod kran. Zimna woda dobrze mu zrobiła, dłonie chłonęły ją jak gąbka. Milda poszła za nim i oparła się o futrynę. - Czy ten major był waszym kochankiem? - spytał Sepkin. - Tak - odparła spokojnie. - Nazywał się Iwan Michajłowicz Wołnow. - Czy mamuszka o tym wie? - To nie jej sprawa! - Można by o tym, gołąbeczko, podyskutować! Wasza niechęć do komunizmu zdaje się zaczynać od pępka w górę. - Pożałujecie tych słów, Piotrze Mironowiczu! Wołnow został niedawno oficerem ordynansowym na Kremlu. - Acha! - powiedział głośno Sepkin i zakręcił kran. - Był przy wszystkich naradach z udziałem Stalina. - Brawo, Mildusza... - Tylko bez poufałości, Sepkin! Po co ście tu właściwie przyszli? Rozkaz brzmiał... - Czy wy śpicie śpicie, Mildo Iwanowna? Macie watę w uszach? Radzieckie armie zdobyły już Borysów. Prą naprzód po obu stronach głównej szosy! Nasze skrzydła załamują się...Klęska Napoleona nad Berezyną zdaje się powtarzać w wykonaniu Hitlera, tyle że teraz jest lato! To zmienia cały nasz plan. Musimy szybciej dorzeć do Stalina! - Jak, przemądrzały zabójco? - Powinniście wymyślić dla mnie inne pieszczotliwe imię. - Zabiliście Wołnowa, czy może sam udusił się jarzynowym przecierem? Piotrze Mironowiczu, nareszcie miałam dostęp do najlepszych informacji z otoczenia Stalina. Istniała możliwość uprzedzenia nas o każdym kroku Stalina poza murami Kremla - a wy zabijacie najlepszego informatora! - Czy miałem dać się odprowadzić z pistoletem na karku? - Można było uspokoić Wołnowa. -To było niemożliwe. Był w pełnym gazie; nikt by go nie powstrzymał. - Ja bym potrafiła. Bardzo mnie kochał. - Trudno się dziwić! - Sepkin wrócił do pokoju. Dłonie bolały, jak gdy nadwyrężył sobie kości. - Straciliśmy nasze ucho na Kremlu. - Żaden z nas jeszcze się nie zgłosił? - Jesteście pierwszym, Piotrze Mironowiczu. A i to za wcześnie! - Zawsze byłoby za wcześnie, bo sympatyczny majorek miał tu specjalne prawa! - W nocy! - powiedziała swobodnie Milda. - Do waszych obowiązków nie należało przebywanie nocą moim mieszkaniu. Ale z całą pewnością dzięki temu otrzymywałabym istotne informacje potrzebne za dnia. - Przestańcie narzekać, Mildo, że opróżniłem wasze łóżko! Zgoda, błędem było wyeliminowanie Wołnowa, ale któż to mógł przewidzieć? Ponad to poczułem ukłucie w sercu, widząc jak pewnie zachowuje się w tym domu Iwan Michajłowicz. Acha, pomyślałem, ten facet otrzymał to, o czym ja mogłem tylko marzyć... - Byłoby lepiej, żebyście przestali mówić - powiedziała surowo Milda. - Powiedziałem mogłem marzyć! Czas przeszły! Uczucie gniewu i rozczarowania było jedynie pozostałością tamtych czasów! Kocham czarującą dziewczynę! Przypomina łabędzia z białoruskiej bajki. Nazywa się Jelena Łukanowna... - Gratuluję! - powiedziała obojętnie Milda. To wasza prywatna sprawa. - Mylicie się, Mildo Iwanowno! Mieszkam u jej ojca, szanownego Puszkina. Jest pielęgniarzem. Ja sam pracuję w tej samej co on klinice, przy piecu nr.I i spalam odpady pooperacyjne! Należą do ich również amputowane ludzkie kończyny. Dziś na przykład była to - smutna sprawa - piękna, wąska, długopalca, kobieca dłoń. Niestety, została zmiażdżona. Nie do uratowania. - Wybraliście właściwy zawód - powiedziała Milda niechętnie. - Wspomniałem o piecu nr.I tylko dla zilustrowania sprawy. - Sepkin spojrzał na martwego Wołnowa z umazaną teraz jarzynowym przecierem, tak piękną niegdyś twarzą. - Teraz ważna jest Jelena Łukanowna. Wy mieliście na Kremlu swojego majora, ja mam na Kremlu swoją sekretarkę! Macie mnie za durnia, który czeka na brzegu chodnika, licząc na to, że wypatrzy Stalina? Przyznaję - poznałem Jelenę zupełnie przypadkowo, przy okazji były też dwa trupy... - Czy to wasza specjalność, Piotrze Mironowiczu? - spytała Milda sarkastycznie. - Jeśli tak dalej pójdzie, to drogę do Stalina utorujecie sobie kantem dłoni. - Usiadła przy stole, ale tak, żeby ciało Wołnowa mieć z tyłu. - Czy ta Jelena może wam pomóc? - Mam nadzieję. Wprawdzie nie zagląda Stalinowi przez ramię, tak jak ten wasz Wołnow, ale wewnętrzne mury Kremla są dziurawe, jak szwajcarski ser. Tego i owego można się dowiedzieć. Czy wiecie, że Stalin jest alkoholikiem? - Nie! - Ale jest! Swoją podejrzliwość zalewa alkoholem. Jelena dowiedziała się tego od człowieka, który musi to dobrze wiedzieć: od sekretarza Chruszczowa. W swoich prywatnych apartamentach wlewa w tych, których uważa za swoich przyjaciół, morze alkoholu, żeby potem w długich monologach dowodzić, jakimi są idiotami i durniami. A oni to przełykają to, ze strachu, że mogliby nie dożyć następnego dnia! Bohater narodowy Stalin jest kolosem na glinianych nogach! - Ale jednak wy nie macie do niego dojścia ani osobiście, ani poprzez zamachowca wśród jego najbliższego otoczenia. Wołnow opowiadał, że dzięki ofensywie, dzięki codziennie odnoszonym zwycięstowm, Stalin wyrasta na boga. Jeszcze nigdy żaden naród nie kochał tak swego przywódcy, jak dziś Rosjanie kochają Stalina. Co przyjdzie panu z tego, Sepkin, że za zamkniętymi drzwiami Stalin pije? - Kiedy Sepkin chciał coś odpowiedzieć, zrobiła niechętny ruch ręką i wskazała kciukiem za swoje plecy. - Co z nim zrobimy? Nie mam najmniejszego doświadczenia trupami. - Trzeba go stąd zabrać. - Wasza mądrość, towarzyszu, zapiera dech w piersiach! - powiedziała. - Wy weźmiecie Wołnowa pod pachy, ja za nogi i zaniesiemy go przez całą Moskwę, pod mury Kremla, żeby można by go tam było pochować, pomiędzy nieśmiertelnymi! - Myślałem o czymś w tym rodzaju. - Sepkin ukląkł obok Wołnowa, sprawdził co ma w kieszeniach, a potem wszystko włożył na swoje miejsce. Zapiął nawet pas, włożył pistolet do kabury i ręcznikiem, który zabrał z kuchni wytarł mu twarz. Oczy Wołnowa, nawet po śmierci, wyrażały zdumienie. Sepkin zamknął mu je, po czym wstał z podłogi. - Pewnie potrzebny będzie koc - powiedziała Milda. - Wasze znakomite wyszkolenie jest podziwu godne, Mildo! - To może dla nas oznaczać śmierć. - Na pewno, jeśli go tu zostawimy. Późną nocą Sepkin i Milda Iwanowna ciągnęli przez Bulwar Gruziński niewielki, ręczny wózek. Należał do sąsiada Mildy, stał zawsze w piwnicy, a właściciel, poczciwy Walentyn B. Zaniegin nigdy nie miał się dowiedzieć, że jego wózeczek posłużył do przetransportowania pewnego martwego majora. Dopchali go do Ogrodu Zoologicznego, wyszukali dogodne, gęsto zarośnięte krzakami, miejsce, wyrzucili Wołnowa z koca, wyprostowali gałęzie i dokładnie przyjrzeli się wszystkiemu. Trup nie był widoczny, ale nazajutrz napewno zostanie znaleziony, ponieważ było to miejsce, w którym przez cały dzień bawiły się dzieci. Okrężną drogą, po trzech godzinach, wrócili do mieszkania Mildy. Nikt ich nie zauważył, zmotoryzowany patrol milicyjny przejechał obok nich, nawet nie rzucając na nich okiem. Dwoje towarzyszy i ręczny wózek - to codzienny widok w tych dniach. - Trzeba ich wszystkich wezwać, Mildo! - powiedział Sepkin, kiedy już się starannie umyli, a na podłodze nie pozostał nawet najmniejszy ślad po zupie, jarzynie i mięsie. Szorowali ją kilka razy, a nawet wydłubywali brud spomiędzy desek.- A teraz muszę napić się wódki! Muszę się upić. To jedyne usprawiedliwienie, jakie będzie w stanie przekonać Jelenę. Macie w domu wystarczającą ilość wódki? - Nie mam. Wołnow nie przyniósł dzisiaj wódki. Mam butelkę krymskiego wina. - To zbyt wytworne. Muszę śmierdzieć wódą. Tylko to ją przekona! Sepkin został na ulicy Leśnej 19 do świtu i omawiał z Mildą następne działania. Potem wypił dwa kieliszki wódki, a trzeci wylał sobie na głowę, żeby roztaczać wokół siebie należyty zapach. Kto bowiem z daleka śmierdzi alkoholem, ten nie potrzebuje usprawiedliwiać się. Towarzysze, odbyło się to jak wszędzie, gdzie kobiety czekają na swoich mężczyzn. Dlaczego akurat w Moskwie miałoby być inaczej? Jelena Łukanowna siedziała jeszcze na kanapie, z zaczerwienionymi od płaczu oczami, kiedy Sepkin wtoczył się do mieszkania i wybełkotał: - Gołąbeczko, pozwól mi pogładzić swoje piórka! Zapach jaki się od niego rozchodził, czynił zbędnym każde pytanie Jeleny. Wstała, przyjrzała się Sepkinowi, a uwolniona od bólu oczekiwania i tym bardziej rozzłoszczona, nie przeszkadzała mu, kiedy runął na kanapę, wyciągnął się i ordynarnie bekał; usunęła się kiedy zamachał na nią obiema rąkami. - Co to był dzień! - bełkotał. - Och, co za dzień! Trzydzieści trzy operacje! Siedem kubłów amputowanych rąk i nóg oraz oślizgłych flaków! A wszystko to trafia do mnie! Można to wytrzymać tylko po kielichu...po dwóch, trzech...Jelenko, moja słodka dupeczko, mój piękny cycuszku - nie karz mnie! Mam na to świadka! Kochanego towarzysza, pielęgniarza operacyjnego - Radołowa. To dobry, wrażliwy człowiek. Za każdym razem mówi mi, czyje są te kawałki, które mi przynosi. - Ha! - powiada - Cóż to była za piękna kobieta! Skóra jak jedwab. I ni stąd ni zowąd rzuciła się z okna! - Możliwe, że wypiłen nawet trzy kieliszki, Jelenko... Zostawiła go wrzeszczącego, poszła do ojca, Łuki Antipowicza i potrząsając obudziła go. - Wrócił! - powiedziała i przysiadła na brzegu łóżka. Oczy piekły ją od płaczu. Tak więc miała za sobą pierwszy wielki lęk o swego mężczyznę. - To dobrze! - mruknął Puszkin.- No i sama widzisz. A co mówiłem : nie zgubi się! - Jest pijany, tatuśku! - Acha! - Puszkin usiadł sztywno na łóżku. Słowo wódka zawsze działało na niego orzeźwiająco. Zadarł brodę do góry. W pokoju obok Sepkin śpiewał głosem, który brzmiał, jakby wydobywał się z pustego kotła. - Jest pijany jak bela - powiedziała głośno Jelena. - Obrzydlistwo! - Trzeba to sprawdzić! - Puszkin zsunął się z łóżka i na bosaka podreptał do sąsiedniego pokoju. Miał na sobie, jak większość Rosjan, piżamę w paski, tyle że ta jego była za ciasna w piersiach, musiał więc zostawić ją nie zapiętą. Stanął nad wrzeszczącym Sepkinem, mrugnął do niego, poczuł zazdrość i postanowił wybadać go, gdzie bije to tajne źródło alkoholu. - Musiał wpaść do beczki z wódką! - powiedział Łuka Antipowicz nieomal z szacunkiem. - To nie jest zwykły smród! - Dlaczego płaczesz, córeczko?! - Jak można się tak spić! - Dobry chłopak. - Puszkin wdychał opary wódki, jak gdyby mogły w nim ponownie przybrać płynną postać. - Leży zadowolony i czeka na dobre słowo od ciebie. Czuję, że już całkiem należy do nas... Naczelne dowództwo Wehrmachtu komunikuje: Na środkowym odcinku frontu wschodniego wojska nasze prowadzą ciężkie walki obronne. W Słucku trwają walki uliczne. Także w rejonie Osspowiczi i Borysowa mają miejsce, wspomagane przez czołgi, silne radzieckie ataki. W górnym biegu Berezyny, jak również na zachód i południowy zachód od Połocka, po ciężkich walkach, powstrzymano ataki nieprzyjaciela. Tego dnia w Prawdzie i w Izwiestiach ukazało się małe ogłoszenie rodzinne, którze wprawdzie brzmiało dość niezwykle, ale zostało przeoczone przez większość czytelników. Brzmiało ono: "Mamusia umarła. Przyjdźcie wszyscy, żeby towarzyszyć mi w żałobie". Towarzysz, który przyjmował ogłoszenie w okienu Prawdy był jedynym, który zagadnął o to Mildę.Stała tam w czarnym welonie i robiła wrażenie bardzo smutnej. - Była dobrą mateczką, prawda? - zapytał. - Serdecznie współczuję... - Dziękuję, towarzyszu - wyszeptała Milda. - Ile płacę? - Parę kopiejek. - Mężczyna przeczytał krótki tekst pokręcił głową. - To wszystko? Taka kochana mateczka powinna mieć lepszy nekrolog. Zasłużyła sobie! - Powinna mieć całą stronę, ale kto by za to zapłacił, towarzyszu? Może wy? Jeśli to zrobicie, w podziękowaniu pocałuję was w rękę! Mężczyzna w okienu uśmiechnął się krzywo, spojrzał głęboko w czarne oczy Mildy i pokręcił głową. - To smutne! - powiedział. - Odchodzi porządny człowiek i poświęca mu się dwie linijki. A taki książę Raspin karmił swoje psy świeżymi, kurzymi wątróbkami...to dopiero była banda! Jeszcze raz spojrzał na ogłoszenie i zapytał: - A adres? - Ci, których to dotyczy, wiedzą gdzie mieszkam. To ma być skromna uroczystość. Zapłaciła za dwie linijki dwa ruble, co było dużą kwotą, ale mamuszka warta była tego, żeby wiadomość o jej śmierci ukazała się na całym obszarze kolportażu Prawdy. Kiedy Milda wychodziła, człowiek w okienku z zadumą popatrzył za nią. Wspaniała kobieta, pomyślał z żalem. Rozkosz dla oczu. Gdyby tak znać jej adres, można by złożyć kondolencyjną wizytę. Taki miły gest szybko może się przerodzić w...Podrapał się po spodniach, postemplował ogłoszenie i włożył je do teczki przeznaczonej dla zecerni. Duskow przeczytał ogłoszenie siedząc przy swoim fortepianie między dwoma katafalkami. Pietrowski kupił Prawdę podczas próbnej jazdy traktorem w jednej z podmiejskich dzielnic Moskwy. Mały Plejin studiował Izwiestia przy stole, ubrany w jedwabny tatarski szlafrok, który dostał w prezencie od Czerkaskiej.Iwanow zrobił sobie akurat krótką przerwę na kremlowskiej budowie i dostał Prawdę od brygadzisty, kochanego Umianowa, który właśnie urwał kawałek gazety, żeby zrobić sobie skręta. Wiadomo, że Prawda smakuje najlepiej. Boranow siedział w jednym ze swych wysprzątanych tramwajów, jadąc właśnie do końcowego przystanku numer VI, kiedy wzrok jego padł na małe, ogłoszenie rodzinne. Sepkin, który z utęsknieniem wyczekiwał ogłoszenia, złożył gazetę i zaniósł ją naprzeciwko do swego nowego przyjaciela Radołowa. Szklaneczką rozcieńczonego, leczniczego alkoholu uczcili meldunki o kolejnych zwycięstwach Armii Czerwonej. Tego wieczoru Milda Iwanowna odebrała w krótkich odstępach czasu zgłoszenia obecności. Za każdym razem w jej aparacie świergotała tylko jedna cyfra. Potem cisza. I za każdym razem Milda odpowiadała: 11. Nie potrzebne były żadne dalsze wyjaśnienia. 11 - znaczyło: jutro przed południem, o godzinie 11, u mnie. Czekała do późna w nocy, ale więcej nikt się nie zgłosił. Zamyślona siedziała w ciemnym pokoju w kręgu migotliwego światła świecy i czytała wykaz cyfr. Zgłosiło się sześciu..., a przecież było ich dziesięciu. Co przydarzyło się im poza Moskwą, albo w samej Moskwie? Pochyliła się i nastawiła cicho radio. Nadawano muzykę z "Rusłana i Ludmiły". Burza dźwięków. Milda odchyliła głowę do tyłu i odrętwiała patrzyła w sufit. Paweł Fiedorowicz Sassonow. Właśnie urodził mu się syn. William-Heiko. Spokojny, odważny człowiek. Miał dowodzić Dzikimi gęsiami. Iwan Piotrowicz Bunurian. Zawsze w dobrym humorze, optymista. jego spojrzenie było jak pieszczota. Być może, myślała, doszło by między nami do czegoś więcej, niż tylko do wymiany uśmiechów. Aleksander Nikołajewicz Kraskin. Muzyk. Miłośnik opery. Na pożegnanie w Eberswalde nastawił płytę. Fragmenty "Cyganerii". Podczas duetu Mimi - Rudolf, zimą przed odwachem celnym, jego chłopięce oczy stały się jeszcze większe i jeszcze bardziej błyszczące. Siergiej Andriejewicz Tarski. Wesoły chłopak. Beztroski, chciałby wziąć w ramiona cały świat. Traktował wojnę jak przygodę. Również i on powiedział: - Mildo, kiedy już dotrę do Moskwy, będzie mnie pani musiała pocałować na powitanie! Już choćby dlatego musi mi się udać! Gdzie byli? Co Rosja z nimi zrobiła? Spaliła kartkę z cyframi, roztarła w dłoniach popiół i wsypała do doniczki z kwiatkiem. Potem nastawiła radio na cały regulator i zatopiła się w dźwiękach muzyki. Pułkownik Smolka, po wizycie u generała Radowskiego, nie pozostał bezczynny. Nie czekał, aż ludzie z najbliższego otoczenia Stalina zawiadomią go o podjęciu działań ochronnych - wydobył swój trzymany od dawna w ukryciu i pielęgnowany niczym najdroższa kochanka plan i wezwał swoich partnerów do Moskwy. Pod osłoną nocy wkroczyli do wielkiego gmachu przy ulicy Dzierżyńskiego. Smolka powitał ich osobiście na dole, przy bramie wejściowej, skąd odprawiono nocną wartę. Nie spotykając po drodze nikogo, zaprowadzono mężczyzn na czwarte piętro, gdzie opróżniono dla nich trzy pokoje. Pomieszczenia te leżały na końcu korytarza, za biurem Smolki, które przed kilkoma godzinami oddzielono od wszystkich innych pomieszczeń nowymi drzwiami przegradzającymi korytarz. Do wydzielonej części korytarza można się było dostać tylko z pomocą specjalnego klucza, a ten posiadał wyłącznie pułkownik Smolka. Nowi współpracownicy obejrzeli pokoje i stwierdzili, że są ohydne, jeśli się bowiem z pomieszczenia biurowego usiłuje zrobić sypialnię i pokój mieszkalny, to rzadko wychodzi coś przytulnego. Mimo tego byli we wspaniałych humorach, śmieli się i żartowali, najczęściej z siebie samych, przyglądali się sobe wzajemnie i zwracali się do siebie "braciszku". Pułkownik Smolka zadbał o ich dobry nastrój; polecił wydać ze specjalnych zasobów NKWD kilka butelek wódki, do tego podano im zimną wieprzową pieczeń i duże, kwaszone ogórki. Nowi współpracownicy uznali pierwszą noc za niezwykle miłą. Dopiero teraz, w NKWD poznali się wzajemnie i od razu poczuli się jedną wielką rodziną. Smolka czuł się nieco gorzej - na myśl o jutrzejszym dniu i o chwili, kiedy stanie oko w oko ze Stalinem, żeby mu przedstawić swój plan, dostawał bólów brzucha. Mogło to być jego ostatnie służbowe działanie. - Podczas jazdy tutaj - odezwał się jeden z nowych współpracowników - ha, ha, ha, pewna chłopka zemdlała, jak mnie zobaczyła... Smolka drgnął. - Dopuściliście do tego, żeby was ktoś zobaczył? - zawołał oburzony. - Otrzymaliście rozkaz... - Nic nie można było poradzić! Podróż długa, samochód trzęsie - flaki podchodzą mi do gardła! A pęcherz pełen, towarzyszu pułkowniku! Czy siedzieliście już kiedyś z pełnym pęcherzem w trzęsącym samochodzie? Męki piekielne to przy tym betka! Miałem pęknąć? Co powiedziałby pan na telegram: "Podróż przerwana. Nie mam miejsca na mocz!" Tak więc w jakiejś pustej, zalesionej okolicy zawołałem:-Stać! Stać! Kochani, wypuśćcie mnie w celu oddania moczu! - Ledwo samochód stanął, wyskakuję, pędzę do lasu, rozpinam spodnie - a tu zza krzaka wychodzi wiejska babina, zabierała chrust, biedulka, patrzy na mnie i z otwartymi do krzyku ustami pada bez przytomności. Siła wyższa, musicie to przyznać, towarzyszu pułkowniku. - Nikt poza tym was nie widział, Nikołaju Iljiczu? - zapytał Smolka, na którym kłopoty współpracownika nie zrobiły żadnego wrażenia? - Nikt, nawet polna myszka! Co ja mówię: nawet wesz mnie nie widziała! Zgodnie z rozkazem nocowaliśmy w samochodzie. Smolka przyglądał się dwum innym współpracownikom. Siedzieli nad szklankami z wódką, drewnianymi tackami z mięsem i ogórkami i uśmiechali się do Smolki. Trzeba było mieć mocne nerwy, żeby spokojnie znieść ten widok. Tylko znajomość prawdy uchroniła Smolkę przed atakiem nerwowym. - A wy, towarzysze? - zapytał surowo. - Żadnych spotkań - odparł jeden. - Nie spotkałem nawet muchy! - Trzeci machnął ręką. Był to ruch tak chrakterystyczny, że Smolce krew uderzyła do głowy. Doskonale, pomyślał szczęśliwy i przerażony zarazem. Wprost idealnie! - Każdą muchę, która się do mnie zbliżyła, zabijałem! Nazajutrz, z samego rana Smolka zatelefonował do generała Radowskiego. Głos zaufanego człowieka Stalina brzmiał, jakby jego właściciel był zmęczony. Smolce wydawało się, że nawet przez telefon czuć go było alkoholem. To, o czym nie wiedział naród stanowiło w NKWD tajemnicę poliszynela, o której się jednak nie mówiło głośno: istniało, założone przez Berię, dossier zawierające nazwiska wszystkich ludzi z otoczenia Stalina, przede wszystkim tych, którzy z nim pili, wszystkich tych nieszczęśników, których zniszczył psychicznie pijaństwem, wszystkich tych kukieł, które lizały mu buty, ale które podczas parad ukazywały się ludowi jako sprawiedliwi, poważni, pełni godności i niedostępni mężowie stanu. Elita radzieckiego państwa: zgraja faworytów Stalina drżących o jego względy. Smolka znał zawartość dossier. Były tam nazwiska, które wzbudzały powszechny szacunek: Chruszczow, Bułganin, Mikojan i Malenkow, Żukow, Kosygin, Kalinin i Mołotow. I nawet sam Beria: jak zwykle bez zarzutu, morderca zza biurka, umieścił na liście również i swoje własne nazwisko. Obok Mołotowa postawił nawet krzyżyk...Smolka wiedział, że szczególnie Mołotowa Stalin traktował jak wycieraczkę. Ale wszyscy oni przełykali to, przełykali stawianą przez Stalina wódkę i koniak, przełykali jego obraźliwe drwiny, przełykali to, że nazywał ich durniami, przełykali to, że w swym sadyźmie klaskał z radości, kiedy Mikojan wybuchnął kiedyś płaczem i łkał jak małe dziecko. Wczoraj musiało dostać się także Radowskiemu. Mówił schrypniętym głosem. - Spokojnie, Igorze Władimirowiczu! - powiedział Radowski. - Rosja potrzebowała 1500 lat, żeby stać się Rosją! - Czy rozmawialiście, towarzyszu generale, z towarzyszem Stalinem? - Calutką noc! Aż przestałem słyszeć cokolwiek! - Przedstawiliście mu nasze obawy? - Czy przedstawiłem mu? To on mówił. A nawet tańczył. Potem powiedział, że jest otoczony porzez samych zdrajców! - To byłby dobry punkt zaczepienia. - Wy Smolka mówicie jak dziewica, która ma wyjaśnić co to jest aborcja. Jesteście jednym z tych kretów, które wszędzie ryją i wszystko wiedzą. Mam rację? - Tak! - odpowiedział krótko Smolka. Zawsze to dobrze przyznać się do tego, że ma się trochę informacji o intymnych sprawach innych ludzi. To przysparza przyjaciół i odstrasza wrogów. - Stalin obiecał mi, że mnie jutro - to znaczy dzisiaj - rozstrzela. W pół godziny później chciał mi wręczyć nowe, wysokie odznaczenie. Kiedy - pytam was Igorze Władimirowiczu - miałem znaleźć czas na ostrzeżenie go? Nadrobię to przy następnej okazji. Sztab w każdym razie został już powiadomiony. Będziemy ochraniać Stalina. - Czy mielibyście, towarzyszu generale, czas, żeby przyjść do mnie dziś po obiedzie? - zapytał Smolka przyjaznym tonem. - Nie mogę już patrzyć na wódkę. Tylko nie to. - Radowski westchnął przejmująco. - Chciałbym zaproponować wam coś innego. - Czy NKWD odkryło tajną, dobrze zaopatrzoną piwniczkę? - Radowski zakaszlał; wczoraj palono również ponad miarę. - Którą godzinę proponujecie, Smolka? - Koło trzeciej po południu, towarzyszu generale? - Spróbuję. Ale nie liczcie na to. Wydaje mi się, że mam ul w głowie. Igorze Władimirowiczu, błagam was: przynajmniej dziś dajcie mi spokój, z tymi swoimi niemieckimi oficerami. O trzeciej, punktualnie co do minuty, jak przystało na generała, Radowski zajechał przed budynek NKWD. Nigdy nie należał do ludzi strachliwych, ale duży, dość ponury gmach z klasycystyczną fasadą i w nim wywołał uczucie przygnębienia. Przypomniały mu się nazwiska znanych osobistości, które tam na dole, w piwnicach zostały wykreślone ze świata żywych. Wielcy synowie Rosji, którzy weszli do tego budynku, ale nigdy z niego nie wyszli. Kto to powiedział: - Gdyby zebrać całą krew, która została w tym domu przelana, to w piwnicach nastąpiłaby powódź? Radowski nie pamiętał poszczególnych nazwisk, ale mimo panującego w Moskwie letniego upału, wchodząc do budynku, poczuł dziwny chłód. Czekano na niego. Powitał go major, służbiście zasalutował i poprowadził do windy. Musiał podczas jazdy zaalarmować Smolkę. Ten czekał na Radowskiego u szczytu schodów i uśmiechał się. Radowski podał mu rękę. - Byliście kiedyś na "Fauście"? - zapytał. Smolka kiwnął głową. - Wiele razy, towarzyszu generale. - Kiedy Faust podpisywał cyrograf, Mefisto uśmiechał się dokładnie tak, jak wy teraz! Smolka zrezygnował z dyskutowania z Radowskim na temat "Fausta", ale z zadowoleniem odnotował w myśli, że generał jest podenerwowany. Ruszył przodem, otworzył nowowbudowane drzwi i wpuścił Radowkiego do wydzielonej części budynku. Po czym zaraz je zamknął. - Co to ma znaczyć? - natychmiast zapytał Radowski podejrzliwie. Igorze Władimirowiczu, izolujecie się ? Do kogo chcą się dobrać - do Stalina, czy do was? - Te zabezpieczenia mają związek z ochroną Stalina - powiedział Smolka i pchnął drzwi do swego gabinetu. Pachniało papierosami i aromatyczną herbatą. Radowski, największy smakosz na Kremlu, od razu to poczuł. - Drogi przyjacielu - zaczął nieco swobodniej - żyjecie tu jak na Krymie. Czy może przygotowaliście jeszcze dla mnie przepiękną dziewicę? NKWD słynie z niespodzianek. Smolka poprosił Radowskiego o zajęcie miejsca. Wskazał na fotel stojący naprzeciw drzwi do sąsiedniego pomieszczenia, poczekał aż generał zapali papierosa i założy, jak zwykł to robić, eleganckim gestem nogę na nogę. Następnie podszedł do okna i zasunął firanki, jak gdyby mógł ich ktoś podejrzeć. Radowski wydął wargi. - Igorze Władimirowiczu, macie w sobie żyłkę aktorską. Nikt dotychczas nie poznał się na was: powinniście zostać reżyserem w teatrze "Bolszoj". Co dziś wystawicie? - Ocalenie Stalina. - Trudna sztuka! - Trzeba ją tylko dobrze opanować! - Kurtyna w górę, mój drogi! - Potrzebne są jeszcze pewne wyjaśnienia, towarzyszu generale. Radowski machnął ręką. - Jeśli przed przedstawieniem trzeba jeszcze coś objaśniać, to znaczy, Igorze Władimirowiczu, że sztuka jest zła! - powiedział Radowski. - Natychmiast po podniesieniu kurtyny, widz musi zacząć przeżywać akcję. - Tylko proszę później nie narzekać, że zbytnio was przestraszyłem. - Nie wpuścicie tu przecież smoka! - zaśmiał się Radowski. Smolka stał z poważną miną. - To zależy od osobistego nastawienia - powiedział krótko. Nacisnął klamkę, pchnął drzwi do sąsiedniego pokoju i skinął głową. Następnie odsunął się, zrobił przejście i z założonymi rękoma oparł się o ścianę. Wszedł mężczyzna. Radowski, który już zamierzał krzyknąć : - Błąd, Smolka,powinniście zacząć baletem! - zdumiony wlepił oczy we wchodzącego, ale tylko na chwilę, bo potem z widocznym zakłopotaniem zerwał się z miejsca, stanął na baczność i stał tak, jak skamieniały. Ponieważ przybysz milczał, Radowski odezwał się: - Towarzyszu generalissimusie... Pułkownikowi Smolce udało się mnie zaskoczyć. Naprawdę, cóż za niespodzianka. Przerażony zamilkł. Zaczerwienił się, opadła mu szczęka. Pot wystąpił mu na całym ciele tak obficie, że miał wrażenie jakby siedział w kąpieli, a woda spływała po oczach i policzkach zbierając się w uchylonych kącikach ust. W głębi oczodołu czuł pieczenie. Wszedł następny mężczyzna i stanął obok pierwszego. Uśmiechnął się do Radowskiego i pokiwał do niego ręką w ten niepowtarzalny sposób. Smolka skinął głową. Do pokoju wszedł trzeci mężczyzna, stanął obok dwóch poprzednich i pomachał ręką do generała, uśmiechając się do niego promiennie. Radowski był bliski nerwowego załamania. Wysadzonymi z orbit oczami wpatrywał sią w trzech mężczyzn, głośno dyszał, po czym padł na fotel i trzęsącymi się rękami zapalił papierosa. Zaciągnął się i natychmiast zamknął oczy, jak gdyby zatruł się dymem. - To niesamowite! Igorze Władimirowiczu, to niesamowite! Kogoś mniej wytrzymałego ode mnie moglibyście w ten sposób doprowadzić do śmierci. Jesteście wprost szaleńcem! - Chciałem was uprzedzić, towarzyszu generale - powiedział Smolka, ciągle jeszcze stojąc oparty o ścianę. - Kto by się czegoś takiego spodziewał? - Radowski otworzył oczy. Niewiarygodny, obłędny, niepojęty widok trwał: ze słynnym uśmieszkiem pod nastroszonymi wąsami, stało przed nim trzech Stalinów. Ta sama masywna, przysadzista, toporna sylwetka. Ta sama ziemista twarz z zadatkami podwójnego podbródka. Te same siwe, ostrzyżone na jeża włosy. Te same krzaczaste brwi, gruby nos, gęste wąsy, szeroka broda. Ten sam prosty, zwykły mundur z szerokimi pagonami i jednym tylko odznaczeniem: Orderem Lenina. Jeden i ten sam człowiek w trzech egzemplarzach. Radowski przełknął ślinę i spojrzał na Smolkę. - Mefisto - powiedział zachrypniętym głosem. - Jesteście skończonym diabłem, Smolka! To wprost niepojęte! - Obywamy się bez szminek i peruk. Wszystko jest prawdziwe. - Smolka robił wrażenie rozbawionego. - Naturalne. - To nie do pojęcia! - Radowski podniósł się z trudem, jak gdyby miał, w wyniku przebytego szoku, nogi z ołowiu i szedł od jednego Stalina do drugiego. Wpatrywał się w ich twarze, mierzył wzrokiem od góry do dołu, po czym kręcąc głową wrócił na swój fotel. - Niewiarygodne! Igorze Władimirowiczu, kto codzień widuje Stalina, musi przywyknąć do tego widoku. Smolka oderwał się od ściany, podszedł do samowara i napełnił pięć filiżanek jasnozieloną, słodkawo pachnącą herbatą. Rozstawiając filiżanki przedstawiał kolejno trzech Stalinów. - To Władimir Leontiejewicz Plesikowski. Stolarz z Temir-Tau w Kazachstanie. Wszystkie pomniki we wsiach i miastach nad rzeką Nurą mają jego rysy, ponieważ to on pozował rzeźbiarzom. Radowski skinął głową. Plesikowski uśmiechnął się do niego życzliwie i wsunął kciuk prawej ręki za brzeg munduru. Nawet ten ruch jest identyczny, pomyślał Radowski. Ten uśmiech pod wąsem...codzień go widzę. I te szerokie usta, które potrafią się nagle otworzyć i ryczeć z wściekłości, a wtedy blada twarz robi się czerwona i zdaje się, że pęknie, by wreszcie zapaść się w sobie, stężeć i zamienić się w żywy pomnik. - Nikołaj Iljicz Tabun - przedstawił Smolka następnego. - Woźnica. Mieszka w miejscowości Oza nad Kamą, na południe od Permu. To jego zdjęcie zostało wykorzystane do plakatu z okazji obchodów rocznicy Rewolucji Październikowej w 1943 roku, ponieważ nie istniało żadne zdjęcie Stalina, na którym obiema rękami pozdrawiałby naród. Zwykle podnosi do czoła tylko jedną, prawą rękę. - Zgadza się - powiedział Radowski, wyczerpany. - Obie ręce Stalin podnosi do góry tylko wtedy, kiedy bawi się ze swoją córką Swietłaną Allilujewą. - Numer trzy, to Anton Wasiliewicz Nuraszwili... - Acha! - Radowski poklepał się po udach. - Dalekie pokrewieństwo. - Tylko pod względem miejsca zamieszkania. Nuraszwili pochodzi z Achałkańska, na południe od Tyflisu. Jest lekarzem. Uważa, że połowę swoich sukcesów w leczeniu zawdzięcza temu, że jego pacjenci wyobrażają sobie, że to Stalin ich leczy. Wszyscy oczywiście wiedzą, że to bzdura, ale wrażenie, że "Stalin" pochyla się nad nimi i obmacuje im brzuchy, jest niesamowite. Radowski wziął do ręki filiżankę z herbatą, upił trochę, stwierdził, że jest za słodka i odstawił na bok. Trzej "Stalinowie" na dany przez Smolkę znak oddalili się, zabierając swoje filiżanki. Kiedy drzwi zatrzasnęły się za nimi Radowski rozpiął kołnierz munduru. - Czy zdajecie sobie sprawę z tego, Igorze Władimirowiczu, co wy tu macie? Najpierw negatywy: możecie - teoretycznie - zastąpić Stalina jednym z waszych sobowtórów i w ten sposób zmienić całą radziecką politykę! Możecie zmienić bieg historii świata! Mord dokonany na Stalinie mógłby pozostać nie zauważony, nigdy nie zostać ujawniony...bo przecież Stalin jest! Wy, Smolka, zawsze macie jakiegoś Stalina w zanadrzu! Sama ta myśl - a Stalin natychmiast na nią wpadnie, kiedy tylko zobaczy swoje sobowtóry - wystarczy, żeby was i tę trójkę natychmiast zlikwidować. Zdajecie sobie z tego sprawę? Zakładam, że dobrze przeszkoliliście te sobowtóry. - Oni puruszają się jak Stalin, mówią jak Stalin, piją jak Stalin, krzyczą jak Stalin, są równie dobrymi aktorami jak Stalin, śpią jak Stalin, palą papierosy jak Stalin, kochają jak Stalin...wszystko robią w sposób równie niepohamowany jak Stalin. Są absolutnie doskonali. Wasza wyliczanka zawiera przynajmniej cztery wyroki śmierci, Igorze Władimirowiczu. - Jesteśmy tu tylko we dwóch, towarzyszu generale. Radowski wypił jeszcze jeden łyk słodkiej herbaty i włożył do ust papierosa. - Należy podziwiać waszą odwagę. Kiedy Stalin dowie się o tej trójce... - Po to ich tu sprowadziłem. - Istnieją mniej skomplikowane rodzaje śmierci. - Chciałbym prosić was, towarzyszu generale, o stworzenie mi okazji do przedstawienia Stalinowi jego trzech sobowtórów. - To niemożliwe! - Radowski spojrzał na Smolkę, jakby nagle zobaczył, że jest bez spodni. - Smolka, zastanówcie się, co wy za głupstwa opowiadacie! Człowiekowi opętanemu patologiczną podejrzliwością wobec wszystkich, pożeranemu strachem, że ma wokół siebie samych spiskowców i zdrajców, myślącemu tylko o tym, jak przy pomocy nowej, wielkiej czystki zniszczyć wszystkich swoich wewnętrznych wrogów, temu człowiekowi, który nie ma żadnych przyjaciół, ale tylko podwładnych, który dzień i noc nie myśli o niczym więcej, jak tylko o dniu kiedy będzie mógł zdemaskować kolejną wielką uknutą przeciwko sobie intrygę. - i takiemu człowiekowi chcecie przedstawić trzech idealnie podobnych sobowtórów, co dowodzi, że można go, bez zwracania niczyjej uwagi, wymienić?! Smolka, tego żaden z nas nie przeżyje! - Te sobowtóry są najlepszą ochroną przed zamachem na Stalina ze strony grupy niemieckich oficerów. - Smolka usiadł naprzeciw Radowskiego. Gdziekolwiek w ciągu najbliższych tygodni i miesięcy będzie miał wystąpić publicznie, zrobi to jeden z jego sobowtórów. Bardzo prosty plan, towarzyszu generale, ale skuteczny jak żaden inny. Tylko w ten sposób możemy uchronić Stalina! Pozwólcie mi przedstawić go generalissimusowi. - Stalin zrozumie to inaczej. - Również i ten argument można zbić! - Smolka dopił herbatę i przez chwilę kręcił palcami młynka. Lubił tę aromatyczną chińską herbatę, którą dodatkowo słodził miodem. - Spiskowcy na Kremlu - gdyby tacy byli -też nie będą wiedzieli, którego Stalina mają przed sobą! Zawsze mogą trafić na fałszywego, a wtedy prawdziwy weźmie odwet. - Czy może być lepsza ochrona? - Jak powiedziałem: Mefisto przy was to kompletny dureń, Igorze Władimirowiczu! - Radowski wstał. Smolka natychmiast zerwał się z fotela. - Możecie mi poradzić, jak mam przygotować Stalina na to spotkanie? - Powiedzcie mu po prostu prawdę. - Coś równie niezwykłego można wymyśleć tylko w NKWD! - odparł Radowski sarkastycznie. - Pułkowniku Smolka, nie czekajcie na wiadomość ode mnie. I nie wpadajcie w histerię na myśl o tych kilku niemieckich oficerach, którzy być może przebywają w Moskwie. To beznadziejni głupcy - tyle, że pewnie przeżyją wojnę. Smolka odprowadził generała Radowskiego do windy, a potem wrócił do wydzielonej części swojego biura. W pokoju Nikołaja Iljicza Tabuna zasłony były zaciągnięte, w półmroku, przed rozpiętym ekranem, siedziało tam trzech "Stalinów" i czekało. Aparat do wyświetlania filmów 16 mm. stał gotowy na wysokim taborecie. Duża rolka z filmem była już założona. Stalinowie palili, popijali herbatę i umilkli natychmiast, kiedy wszedł pułownik Smolka. - Pierwszy wytęp był udany - powiedział Smolka z uznaniem w głosie. - Generał Radowski jest dobrym przyjacielem towarzysza Stalina. Sądzę, że udało nam się go przekonać. - Podszedł do aparatu nacisnął guzik. Na ekranie pojawiły się cyfry. 5 - 4 - 3 - 2 - 1 . Potem ukazał się pierwszy obraz: wiwatujący żołnierze. - Stalin z wizytą u żołnierzy zwycięskiej armii. Jeden z niewielu dokumentów, gdzie widać Stalina wśród ludzi. Przyjrzyjcie się jego ruchom, wyrazowi jego twarzy, a przede wszystkim temu jak chodzi i jak pozdrawia żołnierzy. Potem na zwolnionych klatkach zobaczycie to wszystko jeszcze raz, rozłożone na pojedyńcze fazy. Ważny jest każdy, najmniejszy szczegół! Teraz było widać na filmie Stalina w długim płaszczu, w wojskowej czapce na kanciastej głowie. Smolka spojrzał w bok, na swoich trzech sobowtórów. Radowski ma rację, pomyślał i sam sobie pogratulował. To niesamowite, żeby być tak idealnie podobnym do Stalina. Do diabła, to niesamowite! lipca 1944 Naczelne Dowództwo Wehrmachtu komunikuje: Na środkowym odcinku frontu wschodniego nasze dzielne dywizje nadal stawiają zacięty opór przeważającym siłom atakujących Sowietów. W rejonie Słucka dopiero po ciężkich walkach udało się Rosjanom zająć nowe tereny. Miejscowość została oddana. Koło Ossipowicz nasze oddziały obroniły własne pozycje przed atakami wroga. Grupy bojowe z rejonu Bobrujska przebiły się do naszych głównych sił. Nad środkową Berezyną trwają ciężkie walki z nieprzerwanie nacierającymi wojskami radzieckimi. W rejomie na zachód od Połocka napór wroga utrzymuje się. Na południowym zachodzie i na południu od Połocka silne ataki wroga zostały odparte albo powstrzymane na pozycjach ryglowych... Był to dobry pomysł - jak się teraz okazało - żeby Milda Iwanowna wynajęła mieszkanie właśnie przy Leśnej 19. Na tej ruchliwej ulicy niczyjej uwagi nie zwrócił fakt, że kilku mężczyzn weszło do budynku, lub też najpierw idąc spacerem minęło go, przyjrzało mu się dokładnie, zajrzało do bramy i dopiero potem zdecydowało się wejść. Pewna babuszka - jak zwykło się tu pieszczotliwie nazywać stare kobiety - wielką miotłą zamiatała właśnie chodnik i wsypywała kupki brudu do blaszanego, otwieranego pojemnika, który, umocowany na długim kiju, pchała obok siebie. Iwanow, jak zawsze przyjacielski, zanim wszedł do domu Nr.19, pozdrowił ją jak własną matkę. Ale na klatce schodowej zatrzymał się, nadsłuchiwał przez chwilę, zachowując się jak węszący wilk. Z góry dochodziła cicha, ale wyraźna muzyka. Iwanow nie był szczególnym znawcą muzyki klasycznej; jeśli ktoś posiada tak piękne jasne kędziory jak on, porozumiewa się z osobami płci żeńskiej w inny sposób. Domyślał się jednak, że jest to utwór Czajkowskiego, a ponieważ były tam dłuższe partie wykonywane na fortepianie, musiał to być koncert fortepianowy. Znów otwarły się drzwi. Iwanow udawał, że zawiązuje sobie sznurowadła i czekał. Kiedy mężczyzna zatrzymał sią koło niego, podniósł wzrok. Był to Sepkin. Iwanowowi serce skoczyło do gardła. Rozłożył ręce i rzucił się Sepkinowi na szyję. - Peter! - wykrzyknął. Sepkin położył mu palec na ustach. - Stul pysk! - Piotrze Mironowiczu - wyjąkał Iwanow. - Udało ci się! Boże, jak ja się cieszę. - Chodźmy do Mildy - powiedział Sepkin. - Jesteśmy dziesięć minut za wcześnie, ale to nie szkodzi. - Przyjrzał się Iwanowowi i kiwnął gową z uznaniem. - Dobrze wyglądasz. Opaliłeś się. - Pracuję na świeżym powietrzu. Brygada cieśli do budowania rusztowań. Stawiamy je właśnie przy jednej ze ścian Wielkiego Pałacu Kremlowskiego. - Moje gratulacje, Fiodorze Pantelejewiczu. - Objęli się wzajemnie i razem ruszyli schodami do góry, w kierunku muzyki Czajkowskiego. Milda, która natychmiast otworzyła drzwi, powitała Iwanowa promiennym uśmiechem. - Nasz złotowłosy! - powiedziała i wciągnęła Iwanowa do mieszkania. - Wygląda tak, jakby leniuchował nad Morzem Czarnym! Jesteście pierwsi. Przyjdzie jeszcze czterech... - Czterech? - Sepkin spojrzał na Mildę pytająco. Wzruszyła ramionami i pokiwała głową. - A inni, Milduszka? - Nic. Żadnego znaku życia. - Kto? - spytał Sepkin. Jego głos brzmiał chropawo. - Potem. Jak przyjdzie reszta. Do jedenastej przyszli wszyscy. Ściskali się, klepali po ramionach i plecach, całowali w policzki; byli szczęśliwi, że znów się widzą. Ciążące na nich nieznośne napięcie ustąpiło. Jako ostatni wpadł do mieszkania Pietrowski. Zgodnie z panującą o sobie opinią, z gębą niewyparzoną jak u kołchozowej przekupki, rozłożył szeroko ręce, wydał z siebie radosny okrzyk i pomachał dwiema ciemnobrązowymi, papierowymi torbami. - Towarzysze, - zawołał - serce skacze mi ze szczęścia jak kangur! Znów was zobaczyć, cóż to za radość! Wiecie co jest w tych torbach? Kiełbasa, chleb, masło, ser, ogórki i kurczak. Do tego butelka osobiście pędzonego w piwnicy samogonu! Kopniakiem zatrzasnął za sobą drzwi i krzyczał dalej: - A skąd wasz kochany Pietrowski ma to wszystko? Odbywam właśnie traktorem próbną jazdę, a tu widzę, przed warsztatem samochodowym stoi jakiś smutny facet. Zatrzymuję się i wołam do niego:- A czemu żeś to, braciszku, taki zapłakany? - A on na to: - Jak można zreperować samochód bez narzędzi? - I dalej zalewa się łzami. Wiecie towarzysze, że mam miękkie serce! Więc mu daję skrzynkę narzędziową która należy do wyposażenia traktora, a on mi daje torby pełne smakołyków. Całujemy się na pożegnanie, wracam do fabryki i zgłaszam: traktor w porządku, ale brakuje skrzynki z narzędziami! Odbiór możliwy dopiero po dostarczeniu narzędzi z fabryki! - Braciszkowie, w dzisiejszych czasach trzeba być geniuszem... - Na litość boską, zamknij się! - powiedział Boranow, zabrał od Pietrowskiego torby, uściskał go i popchnął ku następnym. Żywiołowa radość Pietrowskiego opadła, pękła jak mydlana bańka. Opuścił głowę, rozpiął kołnierzyk u koszuli, jakby go nagle zaczął dusić i odezwał się cicho: - Wybaczcie, proszę. Ja... byłem pewien, że cała nasza dziesiątka... Przerwał, przygryzł dolną wargę i stanął obok Boranowa. Mały Plejin, pobladły i wychudzony w służbie u Czerkaskiej, szarpał złoty łańcuszek z podkówką, który mu w ostatnią niedzielę podarowała Ludmiła Dragomirowna. Duskow, zgodnie z wolą pułkownika von Renneberga, po wypadnięciu Sassonowa, nowy szef grupy podniósł głowę. Mówił tylko na tyle głośno, żeby można go było zrozumieć na tle muzyki Czajkowskiego. - Towarzysze broni - powiedział po niemiecku - należy przyjąć, że naszych pozostałych czterech kolegów już nie zobaczymy. Uczcimy ich, na zawsze zachowując w naszych sercach pamięć o nich. Milda Iwanowna drgnęła. W mieszkaniu rozległ się głośny trzask. Sześciu mężczyzn strzeliło obcasami i stało teraz na baczność. Patrzyła na swych przyjaciół, nie dowierzając własnym oczom, niemal z oburzeniem obserwując niesamowitą, trudną wręcz do zrozumienia, scenę. Sześciu niemieckich oficerów zachowywało się w samym centrum Moskwy, jak na żałobnej wojskowej paradzie. A przy tym mieli na sobie pogniecione, tandetne ubrania i wyglądali jak jedni z wielu, wśród szarej masy szeregowych robotników. - Oddajemy cześć - powiedział Duskow ze ściśniętym gardłem - maszym towarzyszom broni: - Majorowi Bodo von Labitzowi - Porucznikowi Berno von Ranowskiemu - Porucznikowi Detlevowi Adlerowi i - Podporucznikowi Dietrichowi Semperowi. Wierni złożonej przysiędze, polegli na pierwszej linii frontu... - Skończyliście? - spytała głośno Milda Iwanowna. Duskow drgnął, jak wyrwany nagle ze snu. - Tak! - To dobrze. - Głos Kabakowej brzmiał twardo. - Jesteście tu nie po to, żeby stać na baczność, tylko żeby zabić Stalina. Boranow przyjął postawę spocznij, po czym usiadł na stojącym za sobą krześle. Mały Plejin zakrztusił się własną śliną i zaczął kaszleć. Pietrowski był pierwszym, który całkowicie otrząsnął się z nastroju tej chwili. Powiedział: - Ale z was zimny drań, Mildo Iwanowno. Z wami w łóżku można by zamarznąć. - Również lód wytwarza parę, prawda Milduszko? - zapytał lekkim tonem Sepkin. - Zjawisko fizyczne - można się sparzyć lodem! - Była to aluzja do Wołnowa, ale Kabakowa nie zareagowała. Duskow, który objął dowództwo ciągle mając nadzieję, że Sassonow jednak się pojawi, usiadł przy stole i postukał pięścią w blat. Jak w gospodzie, kiedy wali się pięścią stół, żeby móc dojść do głosu. Iwanow usiadł na kanapie, gdzie Wołnow zwykł kłaść się i obserwować Mildę przy domowych zajęciach, albo gdzie razem, najczęściej spleceni w miłosnym uścisku, przy dźwiękach nadawanej przez radio muzyki, używali swych ciał, jak gdyby były to nowe, zagłuszające wszystko inne instrumenty. - O tym, co każdy z nas porabiał do tej pory, porozmawiamy później - powiedział Duskow pełen wewnętrznego napięcia. - Sepkin miał rację, że zmienił plan działania i przyspieszył nasze spotkanie. - Najpóźniej jutro sam bym tu przyszedł - powiedział Iwanow. - Potrzebny mi jest pistolet i kilka granatów ręcznych. Bardzo prawdopodobne, że spotkam Stalina gdzieś na Kremlu. Jako członek brygady budowlanej mogę wszędzie, nawet po terenie zamkniętym, swobodnie się poruszać. Podczas pracy nosimy w klapach znaczki identyfikacyjne, które stanowią przepustkę. - Sytuacja na froncie jest alarmująca. - Duskow spojrzał na swoje dłonie. - Codziennie słucham czterech staci radiowych: Moskwy, Berlina, Londynu i tutejszej radiostacji "Wolne Niemcy". Londyn i "Wolne Niemcy" po wiadomościach nadają komentarze niemieckich generałów, dających obiektywną ocenę sytuacji. Obraz jaki się z tego wyłania jest ponury. Sowieci atakują szerokim frontem, ich jednostki pancerne zamykają nasze oddziały w kotłach, po obu stronach głównej trasy komunikacyjnej wbili się klinami w nasze pozycje. Na całym środkowym odcinku niemieckie dywizje znajdują się w odwrocie. Na froncie inwazyjnym we Francji sytuacja wygląda dokładnie tak samo.Rommlowi nie udało się zapobiec rozszerzeniu alianckich przyczółków. Wszędzie brakuje nam ludzi i sprzętu. Uzupełnienia, w porównaniu do potrzeb, są znikome. Krótko mówiąc: sytuacja jest do dupy! - "Nawówcz" ( "Największy wódz wszechczasów") da sobie radę! - powiedział sartastycznie Pietrowski. - Geniusze nie ulegają tak drobnym przeciwnościom. - Podczas gdy Milda nalewała przyniesione przez niego wino, przyglądał się jej krągłym, smakowicie rysującym się pod wąską spódnicą, pośladkom. - Jak to teraz zorganizujemy? Nie możemy wywabić Stalina z Kremla zastawiając przynętę. Musimy czekać aż sam wyjdzie ze swej twierdzy - udając się na paradę, na daczę, albo na jakąś uroczystość, gdzie ma publicznie przemawiać. To on musi wyjść nam naprzeciw. My możemy tylko czekać. - Ja mam szansę go zobaczyć! - Iwanow powąchał napój w kieliczku. Była to jakaś cuchnąca sfermentowanymi jagodami kwasota. - W ciągu najbliższych trzech tygodni będę miał okazję znalieźć się tak blisko niego, że zamach musi się udać. Iwanow powiedział to tak zwyczajnie, nie kładąc na to żadnego nacisku, jakby prowadził swobodną rozmowę licząc na pewne zainteresowanie obecnych. Duskow i Boranow jednocześnie pokręcili głowami. - O co chodzi? - spytał Sepkin. - Iwanow ma naprawdę największą szansę. - Nie sam! - Boranow odstawił kieliszek nie upiwszy zeń ani łyka. - - Byłoby to zbyt niepewne. Jeśli Fiodor Pantelejewicz nie trafi Stalina, to nie zobaczymy go już nigdy więcej. Nie ruszy się z Kremla ani na krok! - Albo będą go przewozić samochodem pancernym - powiedział mały Plejin. - Robiliby to już teraz, gdyby nie fakt, że Stalin, jak twierdzi Ludmiła, cierpi na klaustrofobię. - Kto to jest Ludmiła? - spytał Sepkin. - Kochamy się. Jest podporucznikiem milicji. - Ale się do niej trzęsiesz - zawołał Pietrowski. - Nasz beniaminek! Dorwał się do służbowego łóżka! Duskow spojrzał na Pietrowskiego karcącym wzrokiem. Łuka Iwanowicz machnął ręką, odgryzł kawałek suchej kiełbysy i żuł powoli. - Kiryłł Siemionowicz poruszył ważną sprawę - powiedział Duskow. - Jeszcze dwóch z nas musi się dostać na Kreml. Fiodorze Pantelejewiczu, czy byłbyś w stanie zaprotegować do swojej brygady budowlanej jeszcze dwóch swoich przyjaciół? Iwanow wzruszył ramionami. Nie był aż tak zaprzyjaźniony z towarzyszem kierownikiem brygady budowlanej Skamiejkinem, żeby mógł sądzić, że jego wstawiennictwo odniesie skutek. Mały, cherlawy, cierpiący na kompleks mniejszości i uganiający się za spódniczkami Wiktor Leontiejewicz dałby posłuch raczej prośbie Wandy Siemionowny, ale Iwanow czuł, że lepiej będzie nie przedstawiać chwilowo Wandzie żadnych nowych przyjaciół. - Byłby to nieco dziwny zbieg okoliczności, gdyby dopiero co zwolniony z wojska żołnierz w tej ogromnej Moskwie spotkał naraz dwóch podobnie jak on zwolnionych kolegów; to musiałoby nawet w Hallerach wzbudzić pewne podejrzenia. Dlatego też odpowiedział: - Za wcześnie. To już i tak wielkie wyróżnienie, że mogę pracować w tak uprzywilejowanej brygadzie. Zawdzięczam to wyłącznie Wandzie Siemionownie. - Bóg stworzył mężczyznę, a wraz znim kilka centymetrów ciała, któremu nie może się oprzeć żadna kobieta! - zawołał Pietrowski. - Proszę, niech wstaną ci z nas, którym udało się ulokować w Moskwie, nie przechodząc przez łóżko! Nikt się nie zrywa? Kochani, wynika z tego, że wszyscy mamy uregulowane życie rodzinne. I nagle spoważniał; tak poważnego widziano go tylko raz: kiedy w Eberswalde poinformowano ich o operacji mającej na celu zamordowanie Stalina. - Kocham Larysę. naprawdę ją kocham...rozejrzał się dookoła - czy jest wśród nas choć jeden, który może powiedzieć, że śpi ze swoją dziewczyną, tylko dlatego, że ta, niczego nie świadoma, ukrywa go? - Przestań pleść bzdury! - powiedział głośno Duskow.- Mamy tu własne zadanie do wypełnienia, wszystko inne jest nieważne. Ty, cudowna Anno, nieważna? - pomyślał jednocześnie. Jakie cudowne byłoby życie z tobą w czasie pokoju. Pozwól pomarzyć...Mieszkalibyśmy w naszym majątku Neu-Nomme, i gdybyś koniecznie chciała pracować jako lekarka, mogłabyś znaleźć sobie miejsce w szpitalu, mogłabyś operować i kierować własnym oddziałem, a ja co wieczór przyjeżdżałbym po ciebie i jechalibyśmy przez tę piękną krainę, przez złociste pola pszenicy, brzozowe lasy, rozległe łąki, z malowniczymi jeziorkami. Estonia podobałaby ci się, Anno Iwanowno, a Neu-Nomme to skrawek ziemi, gdzie łatwo zrozumieć, że ktoś kto się tam urodził potrafi uklęknąć i ucałować tę ziemię, jak rodzoną matkę. Cóż to by było za życie! Jednego się tylko boję: chwili, w której ci powiem, że jestem niemieckim oficerem... - Potrzebna mi jest broń i granaty ręczne! - usłyszał mówiącego głośno Iwanowa. Duskow przeraził się. Marzenie o Neu- Nomme położyło mu się kamieniem na sercu. Tallin... Estonia...Radzieckie wojska stoją już także nad jeziorem Pejpus, szerokim frontem atakując niemiecką grupę armii Północ, by ją okrążyć lub zepchnąć do morza. Szesnaście rosyjskich armii tylko na niewielkim odcinku od Litwy do Estonii, między Narwą i na południe od Dźwińska, czeka na rozkaz: Zniszczyć wszystko, co niemieckie, co nosi niemieckie nazwy, co pachnie niemczyzną! Nigdy już nie będzie Neu-Nomme... - Kiedy sobie pomyślę - ciągnął Iwanow, - że mogę jutro stanąć oko w oko ze Stalinem - ale z pustymi rękami, to...! Milda Iwanowna, która do tej pory tylko wszystkich obsługiwała, ale nie zabierała głosu, podeszła do ściennej szafy i otworzyła ją. Wisiało tak kilka sukienek, dwa płaszcze, futro, fufajka -rodzaj kurtki, w której Rosjanie są w stanie przetrwać z łatwością najsroższą zimę - i kiedy wszystko to odsunęła na bok ukazała się tylna ściana mebla. Oparte o nią stały tam trzy radzieckie pistolety maszynowe, dwa karabinki szybkostrzelne, dwa karabiny dla strzelców wyborowych z wmontowanymi celownikami, obok - trzy pudła amunicji. W zwykłych torbach leżały pistolety, granaty ręczne i ładunki wybuchowe. Duskow nabrał głęboko powietrza. - Chyba oszaleliście, Mildo Iwanowno? - powiedział Sepkin schrypniętym głosem. - Kładziecie to tak zwyczajnie pod ścianą w szafie? W najzwyczajniejszej ubraniowej szafie? - Pokażcie mi lepszą kryjówkę, Piotrze Mironowiczu, niż taka zwyczajna szafa. - Gdyby ktoś otworzył te drzwi... - A któż miałby je otwierać? - Iwan Michajłowicz. - On interesował się mną, a nie moimi sukienkami! Nie obchodziło go co na siebie wkładam, ale co z siebie zdejmuję. - Na miłość boską, kto to jest Iwan Michajłowicz? - zawołał Pietrowski. - Radziecki major - powiedział spokojnie Sepkin. Ze sztabu dowodzenia Stalina. Zabiłem go przedwczoraj w tym pokoju, tam, gdzie teraz stoi Plejin. Wszyscy wlepili w niego nieprzytomny wzrok, tylko mały Plejin skoczył do przodu, jak gdyby nagle zaczęła się palić podłoga. Jak było do przewidzenia: martwego Wołnowa znalazły bawiące się dzieci. Piłka potoczyła się im między krzewy. Najpierw stanęły zdumione, jedna z dziewczynek, zakłopotana, włożyła do buzi palec, bo chociaż w ZOO można zobaczyć wiele zwierząt, a i tu na zewnątrz ogrodzenia dochodziło z ogrodu warczenie, porykiwanie i ćwierkanie, to jednak wydało im się dziwne, że człowiek w tak pięknym mundurze leży tak po prostu na ziemi. Ostrożnie wydobyły piłkę spod kolan obcego mężczyzny i pobiegły do swoich babuszek. Kobiety siedziały na ławce grzejąc się w słońcu, z resztek wełny robiły na drutach skarpetki i rozmawiały o dawnych czasach. Były to smutne wspomnienia: marsz Rosji ku świetlanej przyszłości narazie odbywał się we mgle. Tym razem milicja zareagowała bardzo szybko. Po wykonaniu obowiązkowych zdjęć Wołnowa zabrano. Dzieci i babuszki miały okazję zapoznać się z komisariatem milicji i srogim oficerem, który im zagroził, że je natychmiast każe deportować, jeśli tylko pisną słowo o tym, co znalazły. Potem kobieciny musiały podpisać coś, czego nie rozumiały, ale co musiało byś bardzo ważne i niebezpieczne, ponieważ towarzysz oficer włożył ten dokument do czerwonej teczki. Potem pozwolono im iść, ale na ulicy przysięgły sobie, że już nigdy nie będą siedziały na słońcu w pobliżu ZOO. Ostatecznie, kochani, w Moskwie jest wystarczająco dużo ławek... Pułkowniuk Smolka poczuł ukłucie w sercu, kiedy usłyszał, że w gmachu NKWD pojawiły się nowe zwłoki. Tym razem jednak nie niemieckiego, ale radzieckiego oficera. W sposób oczywisty - mord. Złamany kark, pęknięcie tętnicy szyjnej. Pierwsze spowodowało natychmiastową śmierć, drugie - powolny wewnętrzny krwotok. Smolka natychmiast zjechał windą do piwnicy. Zmarły wyglądał jakby spał. Nie pasował do tego tylko zaschnięty przecier jarzynowy we włosach i na mundurze. - Major Iwan Michajłowicz Wołnow - powiedział milicjant w stopniu podporucznika, który dostarczył zwłoki. Wręczył Smolce meldunek. Pułkownik włożył go do kieszeni munduru i obszedł zmarłego dookoła. Następnie pokiwał głową i skierował sią do wyjścia. - Niech tu zostanie! - powiedział. Powróciwszy do pokoju zatelefonował do generała Radowskiego. Jefim Grigoriewicz westchnął, słysząc w aparacie głos Smolki. - Przyczepiliście się do mnie, jak rzep do psiego ogona, Igorze Władimirowiczu. Dziś jeszcze nie widziałem Stalina! - Niemcy zaatakowali, towarzyszu generale. - Gdzie? Właśnie słyszę, że nasza 3 armia wkroczyła do Mińska... - W Moskwie! - Ach! Ta wasza tajemnicza grupa niemieckich oficerów! Mogę was zapewnić: Stalin żyje! - Major Wołnow został zabity ciosem ręki. Towarzysza Wołnowa przed trzema tygodniami przydzielono do sztabu generalnego na stanowisko oficera ordynansowego ... - Smolka to niesamowite! - Radowski aż zachłystnął się z wrażenia. - Kto o tym wie? - Tylko bardzo mała grupa osób. - Gdzie go zabito? - Został znaleziony w krzakach koło ZOO. Przez bawiące się tam dzieci. Ale to nie jest miejsce zbrodni, tylko miejsce, gdzie go przeniesiono. Jarzynowy przecier nie kapie z krzaków! - Och, wódeczko, skutki znajomości z tobą są straszliwe... - powiedział Radowski. - Do tej chwili nie wypiłem ani kropli, towarzyszu generale- powiedział przekonująco Smolka. - Nawet nie powąchałem...Major Wołnow został zabity tam, gdzie się jada kapustę z klopsami, a więc w zamkniętym pomieszczeniu. Stamtąd zabrano Wołnowa i przeniesiono w krzaki koło ZOO. Coś takiego można było zrobić tylko w nocy. - Wyrażacie się bardzo zagadkowo, Igorze Władimirowiczu. Wyjaśnijcie mi, o co chodzi z tą jarzyną! - Twarz Wołnowa i przód jego munduru były ubrudzone przecierem z jarzyn. - Zdumiewające! Jadł jak świnia z koryta? Smolka nie był w nastroju do makabrycznych żartów. Ton Radowskiego uraził go. - Należy przypuszczać, że ktoś rzucił mu w twarz miskę, albo talerz z jedzeniem. Na skórze są dwa zadraśnięcia. - Smolka, wyobrażacie sobie, że radziecki oficer rzuca talerzami z jarzyną?! Co wiecie o tym majorze Wołnowie? - Niewiele. Właśnie sprawdzamy jego życie prywatne. Mieszkał samotnie u pewnej wdowy. Spokojny, uprzejmy człowiek. Żadnych afer, żadnych damskich wizyt. Był wielkim miłośnikiem teatru. O żadnym romansie nic nie wiadomo. Ale ostatnio rzadko sypiał w domu. - Taki spokojniutki! - powiedział Radowski i zaśmiał się sucho. - Wilk, chodzący za dnia w owczej skórze. Zacznijcie od tego, Smolka! Wasz kompleks niemiecki zaćmiewa wam wzrok. Okaże się jeszcze, że to tylko z powodu zazdrości. Najpierw talerzem w twarz, potem niefortunne uderzenie... - I w efekcie złamanie karku? - powiedział Smolka przeciągle. - Kobiecą rączką? - Znam kobiece rączki, Igorze Wałdimirowiczu, podobne do imadła! - Co zamierzacie robić? Opublikować zdjęcie Wołnowa we wszystkich gazetach? - Będziemy milczeć - powiedział Smolka. - Duży szum tylko spłoszy sprawców. Natomiast brak reakcji wywoła u nich niepewność. Nie będą wiedzieli, co my wiemy. - A co wiecie? - Nic! - To dobry punkt wyjścia - powiedział Radowski sarkastycznie. Dlaczego to akurat wasi niemieccy oficerowie mieliby zabić majora Wołnowa? - Przypadek, towarzyszu generale. Wołnow natrafił przypadkowo na ślad, który go wzbudził jego niepokój. Poszedł tym tropem, wkroczył do mieszkania i stanął oko w oko ze swoim mordercą. - Jak wy wszystko potraficie skomplikować, Smolka! - powiedział generał Radowski. - Nie popadajcie w panikę. Nie każde psie gówno na moskiewskiej ulicy zostało podłożone przez Niemców po to, żebyśmy się poślizgnęli... Pułkownik Smolka podziękował generałowi Radowskiemu za to, że go tak cierpliwie wysłuchał i odłożył słuchawkę. Rozmowa z Radowskim o kłopotach nie miała sensu. On sam nie mógł sobie poradzić z własnym kłopotem: z przyjaźnią Stalina. Jak cię niedźwiedź obejmie, to musisz z nim tańczyć - powiada stare rosyjskie przysłowie. Czy Radowski czasem się nad tym zastanawiał? Kiedy się już uściskali na pożegnanie, po kolei, w parominutowych odstępach, pojedyńczo, opuścili dom. Milda Iwanowna wzięła swój kosz na zakupy i stanęła w kolejce do sklepu rybnego, gdzie właśnie nadeszła świeża dostawa dorsza. Tymczasem Sepkin poszedł na spacer, koło Ogrodu Zoologicznego usiadł na ławce razem z babuszkami zajadającymi kanapki i zerkał w kierunku krzaków. W mężczyźnie, który stojąc oparty o ogrodzenia czytał Prawdę, rozpoznał pracownika tajnej milicji i od razu wiedział, że zwłoki Wołnowa zostały już znalezione. Wstał, ruszył dalej, zatrzymał się na chwilę przy wejściu do ZOO i z daleka przyglądał się wspaniałemu pawiowi, który kroczył po łące i na zaczepki dzieci odpowiadał rozkładaniem ogona. Potem wszedł na stację metra Krasnopriesnieńska i pojechał spowrotem do Kliniki Urazowej Sklifossowskiego, do pieca nr.I. Pierwsze spotkanie dało niewiele. Iwanow, jako jedyny, otrzymał pistolet i trzy granaty, pozostali przejrzeli zgromadzoną broń. Umówili się, że pozostaną w stałym kontakcie, z Mildą jako centralą. Codziennie wieczorem miał być nadawany sygnał wywoławczy, wyłącznie jako potwierdzenie obecności. Tylko w wypadku gdyby Milda powtórzyła trzykrotnie ten sam sygnał, oznaczałoby to, że należy się natychmiast spotkać. Wieczorem znów siedzieli ze swymi "kobietkami", słuchali wiadomości radiowych i cieszyli się ze zwycięstw dzielnych kolegów na froncie. Siemionowi Tichonowiczowi udało sią w swojej walcowni dokonać korzystnej zamiany: wrócił do domu z wielkim kawałem pieczeni. Jego żona, Antonina Nikitajewna, rzuciła mu się na szyję, a Wanda Siemionowna powiedziała z dumą: - Nasz tatuś to zawsze coś znajdzie! - Wprawdzie to tylko kawałek starej wołowiny i to z krowy, która sama padła, ale Daniło Arturowicz zapewnił mnie, że była zdrowa. Nie martw się, powiedział, nie miała nic ani w płucach, ani w wątrobie, ani na nic nie chorowała. Na moich oczach po prostu się przewróciła, spojrzała na mnie i wydała ostatnie tchnienie. Poleciałem do sąsiada, który jest weterynarzem, obejrzał martwe, poczciwe zwierzę, otworzył mu pysk, zajrzał do gardła, kopnął w brzuch, brutal, i stwierdził:- To napewno z nerwów! - Pobiegł do domu, wsiadł na rower i przyprowadził sekretarza do spraw rolnych. Czy ja wiem, co mu powiedział? Tamten obszedł krowę dookoła, zauważył, że ma pianę na pysku - wytoczyła ją, kiedy ostatni raz westchnęła - i otarł sobie czoło chusteczką do nosa. - Natychmiast zakopać, Daniło Arturowiczu - powiedział do mnie surowo. Wsiadł na motorower i tyle go widziałem. - No i jak poszło? - spytał mój sąsiad bardzo z siebie dumny. - Powiedziałem mu, że to napewno rodzaj azjatyckiej dżumy zwierzęcej. - Tak szybko nikt jeszcze nie rozebrał żadnej krowy. Mięso było w porządku, podroby w porządku, nigdzie ani śladu choroby! Prawdziwy dar niebios! - Siemion Tichonowicz nabrał powietrza, przyjrzał się swojej rodzinie, do której teraz prawie już należał Iwanow, jakby spodziewając się oklasków. - Porządny człowiek, ten Daniło Arturowicz! Prawdziwy przyjaciel. Ale kochani, Hallera nie tak łatwo przekonać.- A co będzie - spytałem Daniłę - jeśli gdzieś tam tkwi zalążek jakiejś choroby? Zrazki chętnie się chowają! Dlaczego taka dorodna krowa nagle się przewraca i wyciąga nogi? Warto się nad tym zastanowić! - A Daniło odpowiedział: - Braciszku, czy to jest mięso, czy nie? Spadło nam jak z nieba, czy nie? Mamy go w nadmiarze, czy tylko o nim marzymy? Kto tam będzie robił dochodzenie? Usmaż je dobrze, żeby było chrupkie, jędrne, a wysmażysz każdą chorobę! - Haller rozejrzał się dookoła. - Kogo by to nie przekonało? - Piękny kawałek - powiedziała Hallerowa i podniosła mięso w obu rękach do góry, jak kiedyś pop podnosił monstrancję. - Prawdziwa świąteczna pieczeń! - Trzeba ją od razu upiec! - zawołał Siemion Tichonowicz. - Zaraz! Do niedzieli może się rozwinąć cała armia różnych zarazków! Mateczko, darowanego mięsa nie godzi się odkładać na zapas... Był to bardzo udany wieczór. Antonina doprawiła pieczeń octowym sosem i przybrała podduszonymi, ususzonymi kiedyś przez siebie plasterkami ziemniaków. Siemion jadł jak smok, szeroki w barach, w samej koszuli, z rozstawionymi szeroko nogami, siłacz, którego rozpierała duma, że zdobył dla swojej rodziny takie wspaniałe jedzenie. Przy okazji przemilczał fakt, że dla Daniły Arturowicza ukradł z zakładowego magazynu nożyce do cięcia drutu, czego w najbliższym czasie i tak nikt nie zauważy. Nie trzeba mówić kobietom wszystkiego, w szczególności rzeczy, które mogłyby obniżyć wysoką pozycję mężczyzny w rodzinie... Po kolacji Wanda i Iwanow siedzieli, trzymając się za ręce, na kanapie, dumie Hallerów, która jak we wszystkich porządnych rosyjskich rodzinach należała do podstawowego wyposaażenia mieszkania. Początkowo Siemion Tichonowicz krzywo patrzył na swoją córkę, kiedy mocno przytulała się do Fiodora Pantelejewicza i wprost pożerała go wzrokiem. Ale łagodniał w miarę jak Hallerowie stopniowo godzili się z taktem, że córeczka Wandusza przyprowadziła im do domu syna i widać było, że jest szczęśliwa. Teraz zdarzało się, że Fiedia całował ją w obecności rodziców, a wtedy Siemion wydymał wargi, spoglądał w drugi koniec pokoju i mówił sobie, jak każdy ojciec, że jednak trochę boli, kiedy rodzona córeczka zaczyna obdarzać zupełnie obcego człowieka większym uczuciem, niż własnego ojca. - Dobrze - powiedział Siemion do Antoniny pewnego dnia, kiedy oboje byli akurat w kuchni. - Dobrze! Dobrze! Mieszka u nas, je z nami, pije z nami, gra ze mną w szachy, oddaje swoją pensję do rodzinnej kasy, Wanda pożera go oczami, a kiedy nie patrzę, całują się i pieszczą...Ale do łóżka ich nie wpuszczę. Ojcowska miłość też ma swoje granice! U Szarenkowów nie dyskutowano na ten temat. Paweł Ignatiewicz, architekt, był z racji wychowania i wykształcenia człowiekiem zbyt wyniosłym, żeby rozmawiać o takich sprawach. Łara Iwanowna kochała Kiryłła Siemionowicza Boranowa i tylko raz rodzice wzięli córeczkę na spytki, kiedy Boranow musiał zostać wieczorem w pracy, ponieważ trzy tramwaje, z powodu awarii silników, wypadły z rozkładu i zostały ściągnięte do zajezdni. Kontrolerzy czystości, świadomi swoich obowiązków, czekali na nadejście wagonów. - Zamierzacie się pobrać? - zapytał Szarenkow tonem sędziego śledczego. - Tak! - odpowiedziała Łara Pawłowna. - Dlaczego? - Nie wyobrażam sobie życia bez Kiryłła. - Słuszna odpowiedź - rzuciła matka, Maria Iwanowna. - To samo powiedziałam mojemu ojcu równo dwadzieścia lat temu. - To były inne czasy - powiedział Szarenkow. - Zupełnie inne czasy. - Ale miłość jest zawsze taka sama. Szarenkow, którego architektoniczne pomysły i plany były tak gigantyczne, że nawet moskiewscy planiści byli nimi przerażeni i błagali Szarenkowa o zachowanie pewnego umiaru, zamyślił się, skręcił sobie papierosa i powiedział: - Trzeba przyznać: Boranow to porządny człowiek. Czego w tych ciężkich czasach można jeszcze chcieć? Bierzcie ślub! Miejmy nadzieję, że po wojnie znów będzie mógł pracować jako biolog i znów będzie mógł dokonywać tych sztucznych zapłodnień. Kiedy przez radio zaczęto nadawać meldunki o zwycięstwach wojsk radzieckich, Szarenkow powiesił na ścianie wielką mapę Rosji, z Miejskiego Biura Budowy i Planowania przyniósł maleńkie chorągiewki do wpinania. Czerwone - dla Armii Czerwonej, żółte - dla Niemców. Każdego wieczora zasiadali przed mapą i oznaczali chorągiewkami tereny świeżo zajęte przez Rosjan, okrążali Niemców, zdobywali miasta, przerywali linie obrony tak, jak to podawano przez radio. Dla Boranowa była to istna męczarnia. Musiał stać przy mapie i wpinać chorągiewki, podczas gdy Szarenkow rozentuzjazmowany wołał: - Bliżej, Kiryłł, mój drogi, bliżej Mińska! Dlaczego zawchaliście się przy Bobrujsku? Tam już ci przeklęci Niemcy zostali otoczeni i zostaną w krótce zmiażdżeni w kotle! Co za wspaniały widok! Trzeba mieć do tego nerwy! Wszędzie nasze, czerwone chorągiewki! Kiryle Siemionowiczu, jeszcze dwie czerwone w kierunku Połocka! Tam się coś szykuje, dowiemy się o tym jutro rano. Czuję to... Boranow milcząc wykonywał polecenia, wpinał chorągiewki a potem jeszcze zasiadał z Pawłem Ignatowiczem do herbaty. Najczęściej wybierał się jeszcze z Łarą na spacer dookoła kwartału ulic i dopiero wtedy mogli się całować, zatrzymywali się w ciemnych bramach budynków albo jechali do Małego Ogrodu Botanicznego, gdzie stały ławki pełne zakochanych par, które miały ten sam kłopot ze znalezieniem w przeludnionej Moskwie malowniczego, przytulnego miejsca. Tu na ławce stojącej wśród krzewów, Łara Iwanowna powiedziała do Boranowa: - Sama nie wiem dlaczego, ale kocham cię! Jak można kochać kogoś takiego jak ty? - To rzeczywiście trudno zrozumieć. - Całowali się, a kiedy Boranow dotknął ręką piersi Łary, dziewczyna zaczęła drżeć i wpiła mu się paznokciami w kark. Miała dwadzieścia lat i nigdy nie doszło między nią a mężczyzną do większego zbliżenia niż podczas tańca. A i to rzadko miało miejsce; kiedy Niemcy wkroczyli do Związku Radzieckiego, w Domu Komsomolca natychmiast odwołano wszelkie tańce. Rozpoczęto natomiast ćwiczenia z bronią, uczono się strzelać, rzucać granatami i obsługiwać lekkie granatniki. Łara skończyła z tym, kiedy dostała zaczęła pracować w Moskiewskich Tramwajach, ale i tu każdy mężczyzna, który próbował się do niej dobrać, dostawał po łapach. - Och, jak ja cię kocham - powtórzyła i nagle zesztywniała. Patrzyła gdzieś w dal, przepełniona lękiem i jednocześnie tęsknotą za czymś nieznanym, ledwo przeczuwanym. - Kiryłł, wszyscy nas tu widzą... - Pozostaje nam tylko położyć się w trawie. Łaruszko, zostało nam tak niewiele czasu... Kiwnęła głową, przytuliła się do niego, oplotła go ramionami i aż zadrgały jej nozdrza, kiedy ręka Kiryła wślizgnęła się pod jej bluzkę; pod tą pieszczotą ciało Łary zaczęło drgać jak porażone elektrycznym prądem. Słyszała kiedyś, jak Paweł Ignatiewicz mówił, że ich życie jest zbyt krótkie. Czasem tatusia ogarniał dziwny nastrój, siedział wtedy smutny, tępo patrzył w ścianę i wygłaszał pouczające maksymy. Maria Iwanowna pozostawiała wtedy swego mąża w spokoju, robiła na drutach szalik i odgrywała rolę ściany płaczu, przy której, pogrążony w melancholii Szarenkow, wylewał swoje żale. Życie jest zbyt krótkie...ale przerażająco krótkie wydaje się wtedy, kiedy ludzie kochają się tak, jak Łara i Boranow. - Poszukaj sobie pokoju - szeptała dysząc. Łono paliło ją, zaczęło się dziać z nią coś dziwnego, dotychczas nieznanego. - Musimy, musimy mieć pokój, Kiryłł... - Tysiące ludzi szukają pokoju. W urzędach wyśmieją mnie. - To co zrobimy? Och, mój skarbie, co z nami będzie? Zadrżała, wyrwała rękę Boranowa spod swojej spódniczki i zaczęła pokrywać jego twarz pocałunkami, co wyglądało jak prośba o wybaczenie. - Kiedy się pobierzemy - powiedziała - dostaniemy własny pokój. Tatuś się o to postara. W Komisji Planowania pracuje wielu wpływowych towarzyszy. Bo przecież się pobierzemy? - Tak! - powiedział Boranow. Przytulił głowę Łary do swojej piersi i patrzył ponad nią w cichy o tej porze park. Wszystkie ławki zajęte były przez mocno splecione pary. - Tak, pobierzemy się - jeśli los będzie dla nas łaskawy. Szansa na to zmniejszyła się ostatnio. Iwanow obiecał, że spróbuje wprowadzić Boranowa do brygady stawiającej rusztowania. Lepiej było spotkać się ze Stalinem we dwóch. Sepkin miał tego dnia szczęście. Na stacji metra Kołchoznaja zdażył się tragiczny wypadek: jakaś młoda kobieta potknęła się, spadła na tory; spadając usiłowała się czegoś złapać, chwyciła jakąś starą kobietę i brodatego mężczyznę, pociągnęła ich za sobą, a kiedy dwóch odważnych zeskoczyło na szyny, żeby ich wyciągnąć, nadjechał pociąg. Nie było mowy żeby zahamować w porę! Niewiele z tej piątki pozostało do uratowania. Lekarze z Kliniki Urazowej próbowali wszystkiego, amputowali zmiażdżone ręce i nogi, zszywali rozpłatane ciała... Przeżyło tylko dwóch biedaków, a i to kaleki na resztę życia. Sepkin miał przy piecu nr.I dużo pracy. Pielęgniarz operacyjny Radołow przywiózł swojemu nowemu przyjacielowi kubeł pełen pooperacyjnych resztek i uciął sobie z nim pogawędkę. Opowiadał o wypadku i zastanawiał się, jak będą w stanie żyć ludzie tak ciężko poturbowani przez wagon metra. - Miła kobietka - powiedział. - Była w trzecim miesiącu ciąży. Pewnie dlatego nagle zakręciło się jej w głowie.. To straszne, Piotrze Mironowiczu, co na sali operacyjnej trafia pod nóż. Sepkin założył gumowe rękawice, przypasał fartuch i przysunął kubeł do pieca. Był już rozpalony; resztki z poprzedniego dnia Sepkin wywiózł przed godziną do pomieszczenia, gdzie składano popioły. Zupełnie przypadkowo, podczas napełniania paleniska, zauważył rękę mężczyzny. Coś na niej błysnęło, a że nie jest rzeczą normalną, żeby amputowana ręka wydzielała z siebie promienie, Sepkin żelaznym drągiem przyciągnął rękę bliżej siebie. Był to pierścionek. W pośpiechu, podczas operacji, nikt go nie zauważył, wraz z amputowaną kończyną znalazł się w kuble i tak zawędrował do Sepkina. Był to piękny pierścień. Złoty z ciemnoniebieskim kamieniem. Szlifowanym jak szafir. Sepkin najpierw musiał pokonać atak naturalnych w takiej sytuacji mdłości, chwycił rękę obcęgami i zaniósł do wyłożonej kaflami wanny. Wrzucił ją tam i powrócił do pieca, zaryglował metalowe drzwi i otworzył zawór. Palący żar wypełnił wnętrze pieca, wysuszył to co w nim było i co w tej temperaturze rozsypało się w proch. Minęło sporo czasu zanim Sepkinowi udało się odszukać Łukę Antipowicza. Znaleziono go w pokoju 317, który wcale nie znajdował się na jego oddziale. Ale w pokoju 317 leżał wysoki funkcjonariusz Centralnej Kontroli Paliw. Złamał sobie rękę, kiedy będąc na daczy zrywał czereśnie. To znaczy... Wtajemniczeni mówią, że po prostu był pijany jak świnia i uderzył głową o ścianę. Nikt nie wiedział z jakiego powodu. Tak czy owak, taki funkcjonariusz to ważna osobistość, przede wszystkim, kiedy się pomyśli o następnej zimie. I tak oto Puszkin, pełen współczucia, siedział obok niego, krajał mu kanapkę z serem na małe kawałki i podawał do ust. Siostry szpitalne były bezradne. Puszkin ryczał na nie, jak gdyby był władcą wszystkich moskiewskich klinik. - O co chodzi, Piotrze, syneczku? - zapytał. Miłość Jeleny do Sepkina ogrzała i jego serce. Wprawdzie ogarniał go smutek, na myśl, że Jelenuszka leży w objęciach Sepkina, ponieważ z ojcowskiego punktu widzenia była to właściwie zasługująca na karę śmierci profanacja, ale widział, jak bardzo są oboje szczęśliwi i że najprawdopodobniej niebo zesłało im do domu właściwego mężczyznę. - Chodź na dół - powiedział Sepkin. - Mam coś. - Ja też - odpowiedział Puszkin. - Koniec z marznięciem podczas najbliższej zimy. - Coś cennego, Łuka Antipowicz. Musisz to zobaczyć! Puszkin obiecał, że zaraz przyjdzie do pieca nr.I, nakarmił do końca swojego działacza i dopiero wtedy zszedł do Sepkina. Piotr Mironowicz bez słowa przyprowadził zaciekawionego Puszkina do wykafelkowanej wanny i pokazał coś w środku. - Ojej - zawołał bardzo przejęty Puszkin.- Dobrze żeś tego nie spalił. - Dlatego cię zawołałem. - To cenny pierścionek, nie uważasz? - Złoto i jeśli się nie mylę... szafir. - To pewnie tego mężczyzny z brodą. Nie przeżył, biedak. Taki piękny pierścionek! Zamierzał chwycić rękę, ale Sepkin powstrzymał go. - Jesteś bez rękawiczek, Łuka! - powiedział. - Ha! - Puszkin otrząsnął się. - Co mi tam! Co mi tam! Co mi tam! Ile lat jestem pielęgniarzem, co? Nosiłem zmarłych na rękach, kiedy ty jeszcze nosiłeś pieluchy! I najmniejszej infekcji, syneczku! Żadnej sepsy! Powinieneś wiedzieć, że jestem całkowicie uodporniony! Sięgnął do wanny, wydobył z niej amputowaną rękę, zciągnął z palca pierścionek i podniósł go do światła. Kamień w złotej oprawie zalśnił niebiesko. - Szafir- powiedział Sepkin. - Nie ma wątpliwości. Wspaniały! Ma dużą wartość. Dalszy ciąg tego szczęśliwego wydarzenia opiszemy krótko: Puszkin zaczekał na wezwanych do szpitala krewnych, złożył im wyrazy współczucia, uronił wraz z nimi łzę nad trumną brodatego, zmarłego mężczyzny, któremu nie można było złożyć rąk, ponieważ jednej brakowało, i przy okazji ku własnemu zadowoleniu dowiedział się, że szanowny ojczulek był emerytowanym dyrektorem fabryki konserw "Postęp". Z jego rad i doświadczenia następcy korzystali aż do dzisiejszego dnia; zapowiadał się imponujący pogrzeb. Puszkin tak współczuł rodzinie, że zaczekał aż do chwili, kiedy wdowa i najstarszy syn znaleźli się sami przy trumnie. Wtedy opowiedział im o akcji ratowniczej; pierścionek - mówił Sepkin dramatycznym głosem -uratował z narażeniem życia jego zięć. Pokazał klejnot, który wdowa i syn natychmiast rozpoznali, po czym wraz w Puszkinem ponownie wybuchnęli płaczem. - Szczęśliwy dzień! - ocenił Puszkin po zakończeniu dyżuru. Sepkin czekał na niego w holu wejściowym. - Przyznaję, Jelena trafiła w dobre ręce. Potrafisz wyżywić rodzinę. Niczego nam nie zabraknie, synku! Co miesiąc będziemy dostawać karton konserw, gwarantowane! Przysięgli mi to w obliczu brodatego ojczulka! Już następnego ranka Puszkin wybrał się, żeby odebrać pierwsze konserwy. Czerkaska dotrzymała słowa: z milicyjnej szatni zabrała mundur. Przyniosła łup do domu, rozpostarła na łóżku, objęła małego Plejina, nazwała jak zwykle "swoim sokolikiem", niemal zerwała z siebie ubranie, po czym kochali się obok munduru. Jej niebiański, śpiewny głos mógłby strącać z firmamentu gwiazdy, tak jak podobno są głosy, od których pęka szkło. Mały Plejin pławił się w rozkoszy. Tak jak wprost niepojęte było, że udało mu się uniknąć śmiertelnego niebezpieczeństwa ze strony milicyjnego patrolu, tak samo z dnia na dzień coraz bardziej niepojęte wydawało mu się to, że żyje z kobietą, której dzika piękność może istnieć na ziemi tylko w jednym egzemplarzu. Nie mógł się do syta napatrzyć jej aksamitnej skóry, jej ciała, którego okrągłości zaskakiwały przewyższającą wszelkie oczekiwania jędrnością, a kiedy spoglądał w jej skośne, płonące żarem oczy, kiedy rozchylała usta, a w nich błyskał równy rząd drobnych, białych zębów, wtedy otwierał ramiona i gotów był bez oporu oddać swoje ciało na pożarcie temu wspaniałemu drapieżnikowi. Trudne do opisania uczucie ogarnęło go w chwili, kiedy po raz pierwszy założył mundur. Na pagonach znajdowały się naszywki sierżanta, kurtka była trochę za duża, ale przy pomocy kilku drobnych zaszewek można ją było zwęzić. Ubranie zmieniło Plejina nie do poznania. Czas jakiś wpatrywał się w lustro, i wybuchnął spazmatycznym śmiechem, kiedy nagle pojawiło się w nim nagie ciało Czerkaskiej, która objęła go ramionami. I tak spoglądali na siebie w lustrze: piękność i żywy trup. - Nikt cię nie zatrzyma, nikt nie odważy się o cokolwiek pytać! - powiedziała swym przenikającym do szpiku kości głosem. - W tym mundurze możesz pójść dokąd zechcesz. Jesteś zadowolony, mój sokoliku? Plejin tylko kiwnął głową. Słowa uwięzły mu w gardle. Co za możliwości, pomyślał. Trudno to sobie jeszcze wyobrazić! Kiedy Stalin będzie wyjeżdżał z Kremla, on, Plejin będzie mógł się wmieszać pomiędzy strażników, wysunąć do przodu jako ochrona wielkiego towarzysza, będzie mógł podejść do niego tak blisko, że nikt nie zdoła go powstrzymać w chwili, kiedy zacznie strzelać. Czerkaska całowała go w kark, gładziła nagi tors i uśmiechała się do jego odbicia w lustrze. - Chcesz już w nim zostać? - spytała. - A może zrobimy próbę? Próbę śmierci, pomyślał Plejin i znów poczuł narastający w sobie dziedzinny wręcz strach. Ludmiło Dragomirowno, jakaś ty szczęśliwa. Gdybyś wiedziała, co wraz z tym numdurem sprowadziłaś do swego domu. Pojechali na Prospekt Ormiański tam gdzie o tej porze panuje największy ruch, zatrzymali się na skrzyżowaniu z Prospektem Tritiakowskim i uśmiechali się do siebie. Plejin był w podłym nastroju; czuł się w mundurze jak w stalowym pancerzu. - Spróbuj! - powiedziała Ludmiła Dragomirowna i ukradkiem ścisnęła Plejinowi rękę. - Jesteś sierżantem. Możesz wszystkim rozkazywać... Plejin kiwnął głową, wyszedł na środek skrzyżowania, stanął i podniósł rękę do góry. Samochody zahamowały i czekały cierpliwie, utworzyła się kolejka aż do trawnika przed Teatrem Wielkim, ale nikt nie trąbił, nikt o nic nie pytał...Sierżant milicji zamknął ulicę, musiał istnieć jakiś powód. Plejin opuścił rękę i odwrócił się. Czekał wśród pędzących pojazdów czekał, aż ruch się nieco zmniejszy, po czym wrócił do Czerkaskiej. Jej skośne oczy lśniły. - Bałeś się? - spytała. - Nie. Było wspaniale! - Przełknął ślinę. Wsiedli do służbowego samochodu Ludmiły i gdyby teraz ktoś obserwujący ich z daleka chciał o coś zapytać, zrezygnowałby z tego doszedłszy do wniosku, że na świecie dzieją się rzeczy, których wyjaśnianie na nic się nie zda. Wrócili do domu, rozebrali się i chodzili nago, co stało się już ich zwyczajem. Potem leżeli obok siebie w łóżku, słuchali muzyki, czytali gazety i od czasu do czasu na nowo zaczynali się pieścić. Ogarniało ich szczęście tak nieprawdopodobne, że chcieli je zatrzymać, wczepiając się w siebie. Tego wieczoru Pietrowski był w kiepskim nastroju. On, pyskacz, który każdą sytucję potrafił rozładować swoim gadaniem, czuł się ogromnie przygnębiony, czego Larysa Aleksandrowa w żaden sposób nie mogła zrozumieć. Z pracy w fabryce traktorów wrócili do domu jak zawsze razem, ale Pietrowski był przygnębiony. Przez całe popołudnie myślał tylko o tym, że czterech z ich dziesiątki nie dotarło do Moskwy. Stała się rzecz, o którą nikt by go nie podejrzewał: pogrążył się w smutku, wspominał dni spędzone w Eberswalde, wesołe wieczory, rozmowy z opętanym muzyką Kraskinem i młodzieńczym Tarskim, pożegnanie przed odjazdem do bazy lotniczej, gdzie już na nich czekały spadochrony. Każdy zdawał sobie jasno sprawę, że nie ma dla nich powrotu - ale ze świadomością, że przydarzyło się to przyjaciołom, trzeba było dopiero przetrawić w sobie. - Pójdziemy dziś z wizytą - powiedział Pietrowski, kiedy czekali na przesiadkowej stacji. - Larysa, pojedźmy do dr Spiesznikowa. - Jesteś chory? - spytała i w jej oczach pojawił się lęk. - Łuka. o Boże, nie, dokucza ci ulcus? Pokręcił głową. - Bardzo go potrzebuję, gołąbeczku. - To znaczy, że jesteś chory? Nie przecz! Wy mężczyźni nigdy nie chcecie przyjąć do wiadomości, że zachorowaliście. Nie chcecie położyć się do łóżka, jeśli nie ma w nim kobiety! I żadnych lekarstw! Och, kochanie, boli cię ? - Jestem zupełnie zdrów - powiedział Pietrowski. - Wierz mi, Laryso. - Ty jesteś ulcus... - Wszystko się zagoiło. Czuć mi z ust gnojówką? - Nie. - Czy to nie najlepszy dowód? - Pietrowski objął Larysę. Drży, pomyślał szczęśliwy. Robi już wielkie plany na czas po wojnie. Drewniany domek z ogródkiem, żeby w niedzielę dzieci nie musiały bawić się na wybetonowanym podwórzu kamienicy? Chce hodować warzywa, posadzić wiśnie i owocowe krzewy. Słoneczniki wielkie jak młyńskie koła. Och, Laryso, gdyby nie było Stalina... - Dr Spiesznikow to mój dobry przyjaciel. Jest bardzo samotny...Trzeba go od czasu do czasu rozerwać. Dlaczego nie dziś? - powiedział. - Powinnaś mu być wdzięczna. Bez niego nie spotkałbym ciebie. W Szpitalu Pietrowskiego, w II nocnym ambulatoruium drzwi były już zamknięte. Portier w 13 pawilonie szpitala, znany gbur człowiek z krzywym nosem, co niektórzy traktowali jako ostrzeżenie ze strony natury, dobrze pamiętał chorego na żołądek Łukę Iwanowicza i nie zamierzał ponownie wdawać się z tym wariatem w awanturę. Puścił gości do dr Spiesznikowa i patrząc z ponurą miną na Pierowskiego oraz na apetyczną kobietkę u jego boku zaczął się zastanawiać w jaki sposób tak wyjątkowy wariat mógł zdobyć względy tak miłej dziewczyny. Pietrowski długo musiał stukać do drzwi i szarpać klamką, zanim wreszcie rozległ się głos Spiesznikowa. - Spokój! - wrzasnął. - Wynocha do I ambulatorium! Nie przeszkadzać! - Proszę otworzyć, towarzyszu doktorze! - zawołał Pietrowski przez drzwi. - Ja do was z osobistą wizytą. - Kto tam? - Rozległ się dźwięk upadającego krzesła. Pietrowski uśmiechnął się szeroko. Doktór znów pije. Kochany Spiesznikow, to samooszukiwanie się, otumanianie, ale dziś, niech mnie diabli, dziś mógłbym wychlać beczkę wódki i jeszcze ciągle chciałoby mi się płakać... - Jak nazwisko? - ryknął dr Spiesznikow. Stał teraz przy drzwiach... - Ulcus ventriculi... - Cudownie! - Spiesznikow gwałtownie szarpnął drzwi i otworzył ramiona. Zataczał się niebezpiecznie; zestarzał się jakby, skurczył.- Niech cię przytulę, wstrętny smarkaczu! Ileż to ja razy o tobie myślałem... lipca 1944 Naczelne Dowództwo Wehrmachtu komunikuje: Na środkowym odcinku frontu wschodniego, na zachód od Słucka po ciężkich walkach zostały odparte ataki bolszewików. W rejonie Osipowicz i nad środkową Berezyną nasze dywizje w zaciętym boju z napierającym wrogiem wycofały się w rejon Mińska. Na południowy zachód od Połocka koło Głubokoje wspomagane czołgami i samolotami szturmowymi ataki Sowietów załamały się. Trwają zacięte walki o miasto Połock... Duskow siedział w fotelu i pochylony do przodu słuchał nadawanych po niemiecku wiadomości. W kuchni Anna Iwanowna stukała naczyniami, pachniało duszonymi ogórkami, jedną z potraw, którą robiła szczególnie dobrze, a przy duszeniu ogórków trzeba uważać, żeby nie były za twarde, ale i nie zbyt miękkie. Od nadzienia też wiele zależy! Nie każdy tak potrafił doprawić mielone mięso jak Pleskina. - Co tam mówią? - zawołała z kuchni. Duskow uniósł głowę. - Nic nie rozumiem! - odkrzyknął. - To po niemiecku! Znowu nastawiłaś to przeklęte nazistowskie radio! Wyszła z kuchni, potrząsnęła swą wspaniałą czarną grzywę i oblizała łyżkę, którą mieszała ogórki. Zawsze tak robiła - podczas gotwania tak często próbowała przygotowywane potrawy, że potem przy stole była już prawie najedzona, dzięki czemu miała więcej czasu, żeby przyglądać się Leonidowi Germanowiczowi jak je z apetytem i cieszyć się, że tak mu smakuje. Z Berlina rozległ się czyjś przyjemny głos, który natychmiast przyciągnął uwagę Duskowa. Jego właściciel czytał artykuł przedstawiający ogólną sytuację, wyjaśniający konieczność taktycznego skracania frontu i zapewniający o niewzruszonej woli Führera przekształcenia tego ciężkiego doświadczenia we wspaniałe zwycięstwo. - Nasz naród nigdy nie był silniejszy niż teraz i nigdy silniejsza nie była jego wiara w Führera, ponieważ i człowiek za pługiem i ten przy warsztacie mogą być pewni, że czerwona nawałnica załamie się a nasi dzielni żołnierze zadadzą bolszewizmowi śmiertelny cios. To Hans Fritsche, pomyślał Duskow. Co niedziela słuchaliśmy go, jak czytał całemu narodowi artykuły wstępne Goebbelsa w tygodniku Das Reich. Miliony ludzi siedziały wtedy przy głośnikach, a po zakończeniu audycji ogarniało ich błogie zadowolenie. Co niedziela naród dowiadywał się, w jak ważnej hitorycznie epoce żyje i że opatrzność obarczyła go zadaniem zmienienia świata. Wprawdzie wielu nazywało te programy "bajdurzeniem kuternogi"- mając na myśli koślawą stopę Goebbelsa - ale mówiono to po cichu, traktując raczej jako żart, a nie jako poważną krytykę. Ludzie siedzieli, słuchali, przyjmowali ze zrozumieniem i podziwiali elokwencję małego doktora. Masy tkwiły w politycznym letargu; Führer myślał za nich wszystkich. Duskow demonstrował znudzenie. Przeglądał gazetę, jednocześnie z napięciem wsłuchując się w głos Hansa Fritsche, to znów błagalnie spoglądał na Annę Iwanownę, która stała trzymając drewnianą łyżkę przy ustach, wreszcie zawołał: - Potworne! Aż mnie uszy bolą! Ten niemiecki to barbarzyński język! - A jakbyś jeszcze rozumiał, co mówią...Pleskina usiadła obok Duskowa na oparciu fotela i wskazała łyżką radio. - Teraz mówi, że Niemcy prawie zwyciężyły Rosję! Warto posłuchać! Właściwie trzeba by tym Niemcom współczuć. - Dlaczego? - Duskow przekrzywił głową. Zakończono czytanie komentarza. Inny lektor powiedział: - Mówił Hans Fritzsche. - Więc jednak, pomyślał Duskow, nie pomyliłem się. Co za uczucie, jako nieznany niemiecki oficer siedzieć w Moskwie u boku najpiękniejszej kobiety świata i słuchać czegoś takiego. - Bo Niemcy w to wszystko wierzą! - powiedziała Pleskina. - Słuchają tego i mocno wierzą, że są jeszcze w stanie pokonać Rosję. - Masz rację! - powiedział Duskow. Pochylił się do przodu, przełączył radio na Moskwę i sciszył nieco. Znowu muzyka marszowa. - Będą musieli to odpokutować. Duskow westchnął głęboko. Spojrzał na Annę Iwanownę i stuknął palcem w jej drewnianą łyżkę. - Co nas to obchodzi? - zapytał. - Czy warto myśleć o Niemcach? Idź do swoich ogórków! Nie przypalają się? To jest o wiele ważniejsze... Po jedzeniu słuchali z płyt Wagnera. "Lohengrina", "Tannhäusera", "Śpiewaków norymberskich". Nagrania Furtwänglera i Toskaniniego. Duskow złożył ręce, oparł na nich brodę i zsunął się na brzeg fotela. Oczy miał zamknięte, na jego twarzy, prawie zbyt ładnej, jak na mężczyznę, w kącikach ust zaznaczyły się głębokie bruzdy. Krwawiło mu serce. Moje piękne Niemcy, myślał. Co się z wami stanie? Co z wami zrobią? Święty Boże, co się teraz stanie? Anna Iwanowna usiadła na podłodze u jego stóp i położyła mu głowę kolanach. Cały dzień marzyła o tej wieczornej, przechodzącej w noc godzinie, kiedy pokój oświetla tylko płomień świecy, a całe mieszkanie wypełnia muzyka. Cieszyła się na to, żyła myślą o tym: być z Leonidem Germanowiczem sam na sam, czuć go przy sobie, patrzyć jak oddycha, słyszeć jego głos, przeczuwać pieszczotę jego rąk i jego lędźwi, czekać na noc, która przyniesie dar spełnienia, a ją ogarnie fala upojnych dźwięków i wszystko pomyślane, przeczuwane, niewypowiedziane stanie się rzeczywistością. - Dlaczego akurat Wagner? - spytał Duskow. Pleskina podniosła na niego wzrok. Był to obcy głos, pełen skargi, pełen łez. - Jego muzyka odurza mnie - odparła. - Jest Niemcem. - Beethoven i Bach również. - Objęła ramionami jego nogi i położyła mu głowę na kolanach. - Cóż stało się z Niemcami, narodem, który potrafił stworzyć taką muzykę... Duskow milczał. Kąciki jego ust drgały nerwowo, ale Anna Iwanowna nie widziała tego. Chce mi się płakać, pomyślał. Najchętniej bym się zerwał i wszystko porozbijał. Pozbyłbym się tego, co mnie dławi. W dalekiej stronie, nieświadom waszych kroków zamek stoi, o nazwie Montsalvat... Lohengrin. Opowieść Graala. Głos Franza Völkera. Wyprawa rodziny barona von Baldenowa do Berlina. Mieszkało się, stosownie do zajmowanej pozycji społecznej, w hotelu Adlon. Obowiązkowa wizyta: Berlińska Opera Państwowa. Mama w długiej jedwabnej sukni, papa z baretkami odznaczeń w klapie. 1914-1918. Awansował do stopnia pułkownika i wtedy rewolucja przerwała jego wojskową karierę. " Komunistyczne chamy, bez czci i wiary! Socjalistyczny motłoch! - oryginalne sformułowania barona von Baldenowa podczas politycznych dyskusji z dziećmi. Wtedy był to "Fidelio" Beethovena, dziś jest "Lohengrin"... - Wyłącz to! - powiedział schrypniętym głosem. - Anuszka, proszę, wyłącz to! Nastaw jakiegoś walca, operetkę, pijacką piosenkę, wszystko...tylko nie to. Nie dziś...Anuszka, proszę! Zerwała się, wyłączyła gramofon, podbiegła do Duskowa i pochyliła się nad nim. - Jesteś zmęczony - powiedziała czule i pogłaskała go po policzku. - Chodźmy spać. - Zwilżyła językiem koniuszki palców i wodziła nimi po głębokich bruzdach w kącikach jego ust. - Wygładzę je. Czego te zmarszczki u ciebie szukają? - Ustami wodziła po jego oczach i ustach. - Jak ja cię kocham - mówiła dysząc. - Nie starcza mi na to słów, nie starcza mowy... - Gdybym tak mógł już nigdy nie słyszeć o wojnie, ani o niej nie myśleć! - Ujął jej głowę w obie dłonie i przytulił do piersi. - Anuszko, Jak by to było wspaniale... Nocą w odbiorniku Mildy Iwanowny zaświergotało. Żadnych słów, żadnych liter, tylko numery rozpoznawcze. Zgłoszenia obecności. Duskow, Plejin i Sepkin nadawali meldunki siedząc w toaletach. Odkręcili od butów obcasy, w których umieszczone były nadajniki. Boranow wziął nocny dyżur, doczekał w zajezdni do ostatniego tramwaju i nie niepokojony nadawał z pustego wagonu. Pietrowski i Iwanow zameldowali się jako pierwsi, zaraz po zakończeniu pracy. Iwanow przycupnął za stosem desek szalunkowych i podziwiał własną bezczelność polegającą na nadawaniu z Kremla. Pietrowski znalazł sobie miejsce w magazynie części zamiennych w hali nr.III fabryki traktorów. Wśród regałów z częściami do silników czuł się całkiem bezpiecznie. Za każdym razem Milda Iwanowna odpowiadała szybkim "zero". Zero...znaczy 0...czyli nic...Oznaczało: czekać...Czekać na Stalina. lipca 1944 Naczelne Dowództwo Wehrmachtu komunikuje: Na środkowym odcinku frontu wschodniego doszło do dalszego nasilenia walk. Na zachód od Słucka ataki wroga napotkały nasze kontrataki. Wróg po przebiciu się do linii kolejowej Baranowicze - Mińsk został odparty błyskawicznym atakiem naszych dywizji pancernych, ponosząc wysokie, krwawe straty w ludziach. Bolszewickie oddziały pancerne wtargnęły do Mińska i atakują w kierunku zachodnim. Na południowy wschód od miasta nasze jednostki stawiają zacięty opór nacierającym ze wszystkich stron Sowietom i przebijają się na zachód. Koło Mołodeczna kontratakiem odparto ataki czołowych jednostek wroga. W rejonie na zachód od Połocka nasze oddziały odparły ponowne ataki bolszewików. Po prowadzonych ze zmiennym szczęściem walkach miasto zostało oddane... Tak zręcznie, tak poetycko, tak górnolotnie można opisać ogromne straty terytorialne, okrążenia, rozpaczliwe próby przebicia się, zagładę całych dywizji, śmierć setek tysięcy żołnierzy i świadomość końca! Rosyjska nawała przetaczała się przez kraj. Była niczym klęska żywiołowa - niepowstrzymana jak rozszalałe morze. Zaszczytu rozmawiania ze Stalinem prywatnie, inaczej mówiąc - jak człowiek z człowiekiem - dostąpiło tylko niewielu. Któż znał Stalina - zwykłego człowieka, który od czasu do czasu wyjeżdżał na daczę, siadywał tam na ławce z brzozowych bierwion, palił fajkę, bawił się z córką Swietłaną , albo siedząc przy lampie czytał książkę? Mit Stalina - człowieka, którego życie związane było z Kremlem, który serce swe oddał Rosji, myśli poświęcił socjalizmowi, i którego miłością był lud, tak zakorzenił się w świadomości Rosjan, że stanęliby z otwartymi ustami, gdyby kiedykolwiek zobaczyli innego Stalina. Ujrzeliby, jak w niesamowitej, ponurej bajce, otoczone murem ogrody, a w nich człowieka tak przepełnionego nieufnością, że nawet promienie słońca podejrzewał o zdradę. Jak generałowi Radowskiemu udało się dotrzeć do tego nienawidzącego wszystko i wszystkich człowieka i powiadomić go o niesamowitej tajemnicy pułkownika Smolki, na zawsze pozostanie tajemnicą - podobnie jak wiele innych niewytłumaczalnych rzeczy, skrywających prawdziwe wnętrze Stalina. W każdym razie pułkownikowi Smolce natychmiast spociły się dłonie, kiedy Radowski zatelefonował do niego do gmachu NKWD i nienaturalnie obojętnym tonem powiedział: - Jutro o godzinie 23-ej. Będę czekał na zewnątrz i zaprowadzę was do specjalnego bocznego wejścia. - O godzinie 23-ej? - powtórzył Smolka. Przeciągnął ręką po swych krótko ostrzyżonych włosach i stwierdził, że spocił się również na głowie. - Niezwykła pora, towarzyszu generale. - To zjawisko charakterystyczne dla panujących geniuszów. Tak jak Cezarowi i Napoleonowi, tak też Hitlerowi i Stalinowi wystarczają dwie trzy godziny snu na dobę. O to, Wiktorze Władimirowiczu, dlaczego natura darowała im na sprawowanie władzy również noc, zapytajcie w niebie, albo w piekle. - Nazwaliście Hitlera geniuszem? - Czemuż by nie? Wszystko, co wykracza poza ludzką wyobraźnię jest genialne. Niszczycielska żądza władzy też może być genialna. Powinniście o to zapytać wziętych do niewoli niemieckich generałów. Zaledwie wczoraj rozmawiałem z pewnym generałem, którego schwytaliśmy w kotle pod Mogilewem. Zachowują się jak dzieci, którym odebrano gwiazdkowe prezenty. Führer był ich jedyną ostoją. Czy to nie genialne? - Przyjadę punktualnie o 23-ej - powiedział Smolka. Wytarł ręce w spodnie. - A co z wartownikiem przy bramie? - Dostał rozkaz przepuszczenia dwóch samochodów NKWD. Tylko wy jeden będziecie się musieli wylegitymować, to wystarczy. Służbę bądzie pełnił kapitan Soliakow. - A jak zobaczy trzech sobowtórów? - Kapitan Soliakow zostanie pojutrze rano odkomenderowany na front. Obejmie dowództwo oddziału specjalnego... Pułkownik Smolka odłożył słuchawkę. Nie znał Soliankowa, ale zrobiło mu się go ogromnie żal. Milczenie jest rzeczą bardzo uciążliwą; wymaga ofiar. Wieczorem Smolka jeszcze raz zatelefonował do generała Radowskiego. - Co Stalin będzie miał na sobie? - zapytał. - To dla mnie ważne. - Będzie nosił, jak zwykle, kurtkę mundurową. - I jest uprzedzony o wszystkim? - Chciałbym spędzić spokojną starość gdzieś na wsi- powiedział kwaśno Radowski. - Mówiąc o wsi, nie mam na myśli Syberii... Wszystko zostało perfekcyjnie zorganizowane, poczynając od chwili kiedy Smolka, na piętnaście minut przed swym wielkim występem, zatrzymał się przed wieżą Spasską i kapitan Soliakow podszedł do pierwszego, czarnego samochodu. Obok kierowcy, młodego podporucznika NKWD, siedział w nim nieco blady Smolka i podał przez okienko swoją specjalną legitymację. Jednocześnie przyjrzał się Soliakowowi, który stał w jasno oświetlonej bramie i niezwykle starannie sprawdzał dokument. Jutro rano będziesz już w drodze do niebytu, pomyślał Smolka! Masz żonę i dzieci, dumnego z ciebie ojca i kochającą matkę? Obejmij ich jutro po raz ostatni, przytul do piersi. Będzie to pożegnanie na długo... Liczny zawsze posterunek przy wieży Spasskiej został wycofany i czekał w wartowni. Za wszystko odpowiadał sam Soliakow. Oddał Smolce dokument w sposób demonstracyjnie obojętny, jak mu doradzono, rzucił okiem na drugi samochód i dał znak ręką, że można jechać dalej. Okna drugiego samochodu były zasłonięte. W głębi siedziało trzech rosłych mężczyzn, wszyscy w mundurach marszałków. Pomiędzy przednim a tylnym siedzeniem umieszczono drewnianą ściankę tak, że przez przednią szybę nie padało na nich światło. Również kierowca drugiego samochodu nie widział, kto ciśnie się na siedzeniu za nim i kogo wiezie. Pozwolono mu usiąść za kierownicą dopiero wtedy, kiedy pasażerowie dawno już wsiedli i otrzymał rozkaz, żeby oddalił się natychmiast, gdy tylko zatrzyma się przed gmachem Rady Ministrów. Samochody przejechały powoli przed Radą Ministrów, wzdłuż skweru przed głównym wejściem z obeliskiem ku czci komendanta Kremla i zatrzymały się na podjeździe. Tam, zupełnie sam, jak gdyby czekał na ostatni tramwaj, stał generał Radowski. Zupełnie samotny przed wielkim gmachem, wyglądał wręcz żałośnie, jak gdyby przygnieciony mrokiem nocy i otaczającym go morzem kamieni, w których zaklęte były - historia Rosji i jej los. Radowski wsiadł do pierwszego samochodu, wiozącego Smolkę, poklepał pułkownika po ramieniu i powiedział do kierowcy: - Jedźcie do wieży Nikolskiej. Dookoła budynku, a potem wzdłuż kremlowskiego muru. Powiem wam, kiedy stanąć! Smolka kiwnął głową. Uważał się za twardszego, za człowieka o żelaznych nerwach, zimnego faceta, którego nic nie mogło wyprowadzić z równowagi. Teraz, w chwili gdy okrążyli gmach Rady Ministrów i zatrzymali się przed niewielkimi drzwiami naprzeciwko kremlowskiego muru, pod którym znajdowały się groby "nieśmiertelnych," poczuł, że ciarki przechodzą mu po plecach, a serce wali jak młotem. - Jesteśmy na miejscu- powiedział Radowski z piekielnym spokojem. Za nim zapiszczały hamulce drugiego samochodu. Podporucznik wyskoczył z auta, stanął na baczność i wyjąkał słowa przeproszenia. Smolka bez słowa kiwnął głową. Jeśli ja nerwowo nie wytrzymuję...pomyślał. Machnął ręką, a młody oficer zrobił w tył zwrot i ruszył wzdłuż kremlowskiego muru, aż zniknął w ciemności. Zatrzymał sią dopiero przy Wieży Senackiej; tam natknął się na wartowników, którzy dzień i noc patrolowali teren Kremla. Im również wyznaczono dziś dokładnie teren do kontroli. Najdalszym punktem była wieża Senacka. Podporucznik usiadł na ławce i zdjął czapkę. Pot spływał mu po twarzy. - Legitymacja specjalna L - powiedział, kiedy dwaj żołnierze zaczęli mu się krytycznie przyglądać. - Mogę tu zostać? - Aż się zamienicie w pomnik, towarzyszu - powiedział sierżant. - Ale wtedy napewno was przestawią... Roześmieli się, podporucznik poczęstował ich papierosami i dopiero paląc poczuł, jak opada z niego napięcie. Radowski miał klucz do małego, bocznego wejścia. Otworzył je i dał znak Smolce. Pułkownik otworzył drzwi drugiego samochodu i powiedział w panującą w nim kompletną ciemność: - Towarzyszu Stalin, możecie wysiadać. Również z drugiej strony samochodu raptownie otwarły się inne. I z obu stron auta wysiadło trzech marszałków. Trzech Stalinów. Zmrużonymi oczami rozejrzeli się dookoła, wygładzili mundury, wskazującymi palcami przeciągnęli szybko po gęstych wąsach, po czym mocno stawiając grube nogi ruszyli w stronę Radowskiego. Widok był tak upiorny, że Radowskiemu ponownie zaschło w gardle. Trzech Stalinów zatrzymało się i czekało, aż podejdzie do nich Smolka. - Tego nie są w stanie wytrzymać nerwy żadnego Rosjanina! - powiedział Radowski zdławionym głosem.- Igorze Władimirowiczu, jak wy to wytrzymujecie? - Przyzwyczaiłem się, towarzyszu generale. - To dlatego, że macie do czynienia tylko z fasadą. Gdybyście z nim mieli do czynienia na codzień... - Radowski nie dokończył zdania. - Macie szczęście, Smolka. - Dlatego jestem taki odważny. - Stalin wypił dwa kieliszki, może trochę więcej. Ma wspaniały humor. Opowiedział kilka dowcipów i nazwał Mołotowa dynią w okularach. Najlepszy dowód jego łaskawości. - Numer 4 ! - powiedział spokojnie Smolka. Radowski zatrzymał się. Szli właśnie dość stromymi, wysokimi schodami. - Co to znaczy? - Podczas ćwiczeń podzieliliśmy sposoby zachowania Stalina na różne grupy. Stalin jako wódz, Stalin na paradzie, Stalin prywatnie, ale dostępny dla cudzego oka, Stalin przemawiający, Stalin na oficjalnych przyjęciach...Numer 4, to Stalin w niewielkim gronie po spożyciu alkoholu. Niewielkiej ilości alkoholu... - Z was, Igorze Władimirowiczu, jest bardzo niebezpieczny człowiek... Weszli do dużego holu, ruszyli w głąb długiego korytarza, by wreszcie wkroczyć do średniej wielkości pomieszczenia, urządzonego w sposób niezwykle mieszczański. Oświetlony był różnej wielkości lampami z jedwabnymi, marszczonymi abażurami, okna były szczelnie zasłonięte. Na co Smolka natchmiast zwrócił uwagę, to utrzymujący się w pokoju zapach tabaki. Stalin - palacz fajki. Trzech sobowtórów rozejrzało spokojnie po pokoju; przyzwyczajeni do swych ról zatrzymali się na środku pokoju. Smolka przygryzł dolną wargę, kiedy Radowski podszedł do telefonu i podniósł słuchawkę. Wykręcił tylko jedną cyfrę. Gdzieś rozległ się dźwięk dzwonka. Znak, na który Stalin czekał. Trzech sobowtórów zdjęło czapki. Ich siwe, masywne głowy znajdowały się w centrum oświetlonego łagodnym światłem pokoju. Ze zmarszczonymi brwiami wpatrywali się w drzwi. Niesamowite, pomyślał Radowski. Po prostu niesamowite. Dokładnie tak samo patrzy na swoich gości, kiedy jest zły. Ale potrafi też być niezwykle uprzejmy, wręcz czarujący, swobodny i niezwykle troskliwy jako gospodarz, jak w czasie tej idiotycznej konferencji podczas podpisywania paktu, kiedy niemiecki minister spraw zagranicznych von Ribbentrop ściskał mu rękę, a odznaka partii nazistowskiej połyskiwała w klapie Ribbentropa... Na ogół jednak jego spojrzenie jest twarde i nieubłagane... Dwoje oczu o hipnotycznej sile. Gdyby spytano kiedyś Smolkę, czy zdażyło mu się kiedyś osiągnąć granicę wytrzymałości nerwowej, odpowiedziałby: - Było to pięć minut mojego życia. 4 lipca 1944. Stałem w przytulnym pomieszczeniu i czekałem na Stalina. Miałem uczucie, że kurczę się do rozmiarów karła... Gdzieś z tyłu raptownie otwarły się drzwi. Musiał je ktoś bardzo mocno pchnąć. W wejściu stał Stalin, ubrany w mundur - jak zapowiedział Radowski - ręce na plecach, w kąciku ust - fajka. Oczy miał większe niż to sobie Smolka wyobrażał, duża, ziemista twarz wyglądała jak ulepiona z gliny. Przycisnął podbródek do piersi, spojrzał na Smolkę i nie zmienił wyrazu twarzy, kiedy ten stanął na baczność i przerażony stwierdził, że napewno w całym pokoju słychać dziki łomot jego serca. Trzech sobowtórów zareagowało natychmiast, tak jak to wcześniej przećwiczyli. Wyciągnęli z kieszeni fajki i wetknęli w kąciki ust. Radowski ledwo powstrzymał się od głośnego westchnienia. Stał za wielką lampą, jak za wałem obronnym. Stalin postąpił dwa kroki w głąb pokoju i bez słowa powiódł dookoła wzrokiem. Przy lewym oknie stał Stalin z fajką w ustach i spoglądał odpychającym wzrokiem. W środku, przy okrągły, stoliku stał Stalin z fajką w ustach, a jego wzrok nie zapowiadał niczego dobrego. Na prawo od skamieniałego pułkownika, przy fotelu, stał Stalin z fajką w ustach i spoglądał, jak gdyby obrzydł mu cały świat. - Ten po środku jest za gruby! - powiedział Stalin i wskazał fajką na Plesikowskiego. - Pięć kilo mniej! Plesikowski wyjął fajkę z ust, wskazał jej końcem na Stalina: - Obwód w talii zgadza się! - powiedział tym samym tonem i tym samym głosem. - Pięć kilo za dużo! - warknął Stalin. - Chyba wiem! - Odwrócił się, podszedł do lewego Stalina i przyglądał mu się, jak gdyby była to rzeźba w muzeum. Dużym palcem ugniatał tytoń w fajce i natychmiast ten drugi Stalin wetknął kciuk do cybucha. - Ma cielęce oczy! - powiedział głośno Stalin. - Zupełnie cielęce oczy! Smolka poczuł, że piersi i głowę wypełnia mu żar. Nadal stał sztywno, bez ruchu, podczas gdy Radowski dawał mu po kryjomu jakieś znaki, których nie był w stanie zrozumieć. Zachowanie generała uznał za wręcz dziecinne. Stalin, głośno tupiąc, szedł dalej, nie zwracał wcale uwagi na Smolkę, jak gdyby ten był filarem podtrzymującym strop, po czym zatrzymał się przed trzecim Stalinem. Znów zatkał fajkę kciukiem i znów jego sobowtór odpowiedział tym samym ruchem. Podniósł krzaczaste brwi - jego vis a vis w tej samej chwili zrobił to samo. - A ten ma okropny nos! - powiedział Stalin. - Z dziurek wystają mu włosy! Czy ja mam włosy w nosie? - Tak - odpowiedział trzeci Stalin. - Podczas ostatniej parady ku czci Rewolucji Październikowej...wisiała nawet na nich kapka. Radowski poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg. Smolka, stojąc na baczność, zamknął oczy. Ma rację, powiedział w duchu. Na ogromnym powiększeniu zdjęcia, które kazał sobie sporządzić jako materiał szkoleniowy, było to wyraźnie widać. Ale czy trzeba o tym mówić? Tak prosto w twarz?! - Było zimno! - powiedział Stalin po chwili osłupienia. - Jeszcze jak zimno! Ty byś się usmarkał do pasa - a mnie skapnęła tylko jedna kropla! - Dotknął palcem dziurki w nosie, poczuł włoski i znów włożył fajkę do kącika ust. Trzech sobowtórów naśladowało go. W pokoju stało czterech Stalinów, przyglądało się sobie i milczało. Radowski wyszedł zza lampy. - Towarzyszu generalissimusie - powiedział z doskonale udanym spokojem - to jest pułkownik Smolka z NKWD. - Acha! - Stalin zmrużonymi oczami przyglądał się Smolce. - To wasz pomysł? - Tak - odpowiedział Smolka schrypniętym głosem. - Dlaczego Beria nic mi o tym nie powiedział? - Towarzysz Beria nic o tym nie wie... Przez chwilę wydawało się, jak gdyby Smolka opluł "ojca Rosji". Potem jednak oblicze Stalina rozjaśniło się, otworzył usta, śmiał się, ryczał ze śmiechu, machał fajką i stukał Smolkę w pierś. - Nie wie! - krzyczał zachwycony. - Beria mój szczurek, nie wie! Istnieję w trzech egzemplarzach, a Beria śpi! Znowu uderzył Smolkę pięścią w pierś i śmiał się dalej. - Igorze - jak dalej...? - Władimirowicz... - Igorze Władimirowiczu, podobacie mi się! Rzadko trafiają się ludzie z pomysłami! Gdzie nie spojrzeć wszędzie psy, które tylko aportują, co się im rzuci. Bezmyślne oczy, w które trzeba napluć, żeby przynajmniej miały na co patrzeć! Jakże brakuje nam pomysłów! Stajemy się bagnem, Igorze Władimirowiczu, kiedyś byliśmy jak rwąca rzeka, ale bezwład powoduje, że zamieniamy się w bagno! Czy dojdzie do tego, że kiedyś będę musiał powiedzieć Malenkowowi: - Ściskasz tyłek, drogi przyjacielu, wyjdź na zewnątrz i wysraj się!? - Wy o tym nie wiecie, ale ja tu muszę wszystko robić sam! Wszystko zupełnie sam! Tylko ja tu jeszcze myślę! Kiedy stukam w ich głowy - odpowiada pustka! Za plecami Stalina Radowski dawał Smolce znaki oczami. Nie odpowiadać! Słuchać z uprzejmą miną! Jak mówiłem, wypił kilka kieliszków. Wtedy lubi wygłaszać monologi. Upaja się własnymi słowami. Niech mówi, przyjacielu. Dajmy mu wrzeszczeć i miotać się, ponieważ sam będzie się podniecał swoją pogardą dla ludzi. To ich wszystkich łączy, tych wielkich samowładców: Na szczytach władzy żyją w wiecznym zimnie. Lodowacieją... Niespodziewanie Stalin przerwał. Oddychał gwałtownie, brzmiało to jak gdyby rzęził. Ponownie postukał fajką w pierś Smolki i powiedział łagodnym głosem: - Zobaczymy, Igorze Władimirowiczu. Zobaczymy! Pomysły są tylko na tyle dobre, na ile nadają się do zastosowania. Sprawdzimy to. Podszedł do drzwi, energicznym ruchem ręki dał znak trzem Stalinom, żeby poszli za nim i wraz z nimi opuścił pokój. Smolka odprężył się. Radowski wycierał nos, jak gdyby nagle dostał potężnego kataru. - Chyba się udało - powiedział, chowając do kieszeni chusteczkę do nosa. - Gdzie on może teraz być z tymi sobowtórami- spytał Smolka. - Jak myślicie, towarzyszu generale? - W tych pomieszczeniach nie należy myśleć, Smolka. Tylko czekać. Robić to na co przed chwilą narzekał: tu są tylko psy, które aportują kości! Co za genialne porównanie! Drzwi otwarły się tak gwałtownie, że aż uderzyły w ścianę. Stalinowie wrócili. Z szerokim uśmiechem, który zjednał Stalinowi miano człowieka o złotym sercu i którym uśmiechał się z plakatów z napisem: Stalin - dzieci - to wasz przyjaciel! - z uśmiechem, określanym przez niektórych jako sataniczny i na widok którego Mołotow drętwiał, wszyscy czterej stanęli obok siebie. Radowski nigdy nie cierpiał na oczopląs, uchodził za zdrowego jak koń, ale teraz zaczął wątpić, czy jego nerwy oczne rzeczywiście nie są uszkodzone. Pułkownik Smolka badał wzrokiem całą czwórkę, po czym skapitulował. - Który jest prawdziwy? - spytał jeden z czterech Stalinów.- Jefimie Grigoriewiczu, wy nie powinniście z tym mieć trudności! Bez wątpienia jego głos, pomyślał z ulgą Radowski. Mnie nie zwiodą! To brzmienie, ten ton, są nie do podrobienia. Najłatwiej zdradzić się drobiazgami, towarzyszu przewodniczący. Trzeba było kazać odezwać się innemu... Wystąpił do przodu, kiwnął głową do mówiącego i z ulgą powiedział: - To wy osobiście, towarzyszu generalissimusie. - Igorze Władimirowiczu? - Stalin spojrzał na Smolkę. - A co wy myślicie? Smolka nie był tak pewny jak Radowski. Przyglądał się każdemu z osobna, szukał różnic, znalazł je, ale nie umiał powiedzieć, co było oryginałem, a co kopią. Zdecydował się na Stalina stojącego po lewej stronie. Kpiący uśmiech w kącikach ust wydawał się przemawiać za taką decyzją. Stalin Radowskiego wsadził ręce do kieszeni kurtki, jak gdyby był to szlafrok. To on, ucieszył sią w duchu Radowski. Tyle razy razem piliśmy - znam cię! - Jestem Nikołaj Iljicz Tabun... - powiedział Stalin. Radowski podniósł ręce do góry. - Poddaję się - powiedział przejęty. Smolka spojrzał na swojego Stalina. - Jestem Anton Wasiliewicz Nuraszwili - powiedział ten Stalin. Smolka zrobił dwa kroki do tyłu. Zaniemówił na widok własnej perfekcji. Machając ręką wystąpił Stalin stojący na prawym końcu szeregu. Energicznym krokiem podszedł do fotela i usiadł. - Zgadzam się! - powiedział. Jeśli nawet wy mnie nie rozpoznaliście, a przede wszystkim ty, Jefimie Grigoriewiczu, to jak mogą mnie rozpoznać inni? Pułkowniku Smolka, wasz plan jest znakomity. - Ogromnie się cieszę. - Smolka był zły na siebie, że zachowywał sią jak pochwalony przez nauczyciela uczeń, ale przychylność Stalina można było przyjmować tylko szczerym sercem dziecka. - Od tej chwili nikt z zewnątrz nie będzie mógł wam zagrozić... - Haha, haha! - wykrzyknął drugi Stalin od prawej i aż skręcał się ze śmiechu. - Kolejna wpadka! To była podwójna próba! Prawdziwy Stalin to ja! Wyciągnął fajkę z kieszeni, zapalił zapałką i zatoczył ręką koło. - Siądźmy! O co chodzi, Radowski? - Skąd pewność, czy to wy jesteście prawdziwym Stalinem? - Spytał Radowski. - Bo nim jestem. Spytaj innych. - Będą kiwać głowami, a jeśli ten prawdziwy znajdzie się między nimi, to on też będzie kiwał. Bardzo, bardzo niebezpieczna gra, jeśli nie można się zorientować... - Zaraz o tym porozmawiamy - powiedział Stalin. - Smolka, udowodniliście mi, że można mnie po cichu wymienić. Naprawdę sądzicie, że to zaakceptuję? Radowski wiedział już, że to jest prawdziwy Stalin. Człowiek drżący ze strachu przed zdradą, który w swych trzech sobowtórach znalazł potwierdzenie tego, że nawet za wysokimi murami Kremla nie może się czuć zbyt pewnie. Szarenkow dowiedział o tym trzy dni wcześniej, zanim jeszcze w gazecie pojawiły się apele i zanim przez radio, po napawającej entuzjazmem muzyce marszowej, odczytane zostało przemówienie Stalina, które wygłosił na Kremlu wobec swoich współpracowników i które było teraz nadawane na cały świat. W Biurze Planowania Odbudowy prawie o wszystkim dowiadywano się z wyprzedzeniem, ponieważ o tym, że często gotowe budowle odbiegały od początkowych planów, decydowali towarzysze z kierownictwa partii, którzy chcieli, żeby ich pomysły zostały uwiecznione w jakiejś kupie kamieni. Decyzje w sprawie zasadniczych koncepcji i tak zapadały w otoczeniu Stalina, jakkolwiek nawet w urzędach nikt nie wierzył, że Stalin informowany jest o budowie każdego wychodka. W każdym razie Szarenkow wrócił do domu bardzo podniecony i później niż zwykle, co stało się dla Marii Iwanowny powodem do lamentu: - Chyba ten straszny człowiek nie zaczął znowu zajmować się swoim łukiem triumfalnym! Nie ma zamiaru ustąpić! Co my biedni zrobimy, jak go wsadzą do szpitala wariatów? Boranow i Łara Pawłowna usiłowali uspokoić Szarenkową, kręcącą się wkoło jak kura, której ktoś nasypał do dzioba pieprzu. Boranow poszedł nawet do budki telefonicznej i zatelefonował do Biura Planowania, gdzie zapewniono go, że towarzysz Paweł Ignatowicz cieszy się znakomitym zdrowiem i nie ma najmniejszych powodów do niepokoju. A jednak: niepunktualność martwiła i była trudna do wytłumaczenia. Dopiero kiedy Szarenkow stanął w drzwiach, rzucił teczkę, i jak gdyby wszczepiono mu hormony młodości ucałował swoją żonę z dawno nie spotykaną czułością, a nawet Boranowa przycisnął do piersi, jakkolwiek tego rodzaju serdeczności między mężczyznami uważał za niemęskie - tak rzeczywiście powiedział- niemęskie - dopiero teraz troska przekształciła się w ogromne zdumienie. - Co za wiadomość! - powiedział Szarenkow, usiadł za stołem i uderzał łyżką w kant mebla. - Jeśli to się zgadza, a musi się zgadzać, ponieważ na naszym mężu zaufania można polegać - więc jeśli to się zgadza, to 17 lipca przeżyjemy dzień, o którym pamięć wryje się w nasze serca, i którego będą nam zazdrościły wszystkie następne pokolenia. Maria Iwanowna, która właśnie wnosiła zupę zmieszała się. Pawła nie było czuć wódką, ale mówił dość nieskładnie. Usiadła i nie nalewając jeszcze zupy zapytała cicho, jak to było w jej zwyczaju: - Czyżby mieli budować twój łuk triumfalny? - W porównaniu z tym mój łuk to drobiazg! - krzyknął Szarenkow.- Na myśl o tym, co niedługo zobaczymy, mogę na niego machnąć ręką! Och, jak wali mi serce! - Wbił wzrok w Boranowa, który właśnie krajał chleb na cztery części. - Kiryle Siemionowiczu, dla ciebie, wojennego bohatera, to dopiero będzie przeżycie: 17 lipca - przez cały dzień - tysiące niemieckich jeńców będą maszerowały przez Moskwę! Cała armada wagonów towarowych zbliża się ku miastu, już dziś zapchany jest cały Dworzec Towarowy. Ze wszystkich stron jadą ciężarówki z jeńcami. Przebywają w ogromnych obozach w lasach koło Boronek i Chimek. W nocy 16 lipca wszstkich ich przewiozą do Moskwy, a 17, moi kochani - i tu jego głos załamał się ze wzruszenia - przemaszerują ulicami! - Wlepił wzrok w łyżkę, którą Maria Iwanowna rozlewała właśnie zupę - pachnący kapuśniak z dużą ilością cebuli - i zauważył, że jej ręka drży. - Tak, wszyscy drżymy na tę myśl! - zawołał Szarenkow w patriotycznym uniesieniu. Nie ukrywajcie swego poruszenia na wieść o tym wspaniałym dniu: mówi się o czterdziestu tysiącach Niemców! Zobaczymy czterdzieści tysięcy tych przeklętych Szwabów! To niewyobrażalne! Niewyobrażalne! Zjadł zupę, wyciągnął włókienka kapusty z pomiędzy zębów, napił się kwasu, przepłukał nim jamę ustną i bardzo zadowolony zacierał ręce. - Obejrzymy to sobie, ojczulku! - powiedziała Łara Pawłowna. - Oczywiście! Tak! Musimy to zobaczyć! Sklepy mają być zamknięte, fabryki nie będą pracowały, wszystkie dzieci wyjdą na ulice. Cały świat będzie w tym uczestniczył. Będzie się to filmować. Wyjdą na jaw wszystkie nazistowskie kłamstwa. Udowodnimy im je przy pomocy tych zdjęć! Oczywiście, że to obejrzymy! W domach zostaną tylko sami podlece! Informacje Szarenkowa potwierdziły się. 16 lutego w Moskwie nie mówiono o niczym innym, jak tylko o przemarszu przez Moskwę niemieckich jeńców. Gazety wzywały ludność do wzięcia udziału, w radio odczytywano mowę Stalina. Rozprawiał się z niemieckimi kłamstwami zgodnie z którymi impet uderzeniowy radzieckiej ofensywy miał być bliski załamania, a straty rosyjskie miały osiągnąć takie rozmiary, że żołnierze z wielkim ociąganiem przystępowali do ataku, że dywizje niemieckie są jeszcze w pełnej gotowości bojowej i znajdują się w przededniu kontrofensywy, i że Rosja znajduje się w przededniu niemieckiego kontrataku, który zniweczy wszystkie jej plany. - Pokażemy im, po czyjej stronie leży prawda! - pisano w gazetach. - Mówi się, że kłamstwa mają krótkie nogi. To się już nie zgadza: kłamstwa mają pięćdziesiąt siedem tysięcy nóg! Bo jutro pięćdziesiąt siedem tysięcy razy zostanie udowodnione, że hitlerowskie Niemcy znikną z mapy Europy. Tak, liczymy się już z pięćdziesięcioma siedmioma tysiącami... Sepkin dostał gazetę od przodownika w krematorium, wiecznie niezadowolonego ze swego losu Gawryły Kuzmanowicza Cyszlowa. Czytał ten artykuł czując narastającą wściekłość, zaczekał aż Cyszlow pójdzie do domu, zamknął za nim drzwi na klucz i odkręcił obcas. Cztery razy nadawał meldunek do Mildy Iwanowny, ale Kabakowa nie zgłaszała się. Również wieczorem nic nie osiągnął. Milda przyjęła wprawdzie jego zgłoszenie, ale odpowiedziała jak zawsze: "zero"-- - Ty głupia krowo! - warknął Sepkin, blady z wściekłości. Po pracy, spotkał się ze swym przyszłym teściem Puszkinem, który zachowywał się, jak tańczący derwisz. Czekał, jak zwykle, w holu wejściowym i ledwo zobaczył Sepkina zaczął podskakiwać i już z daleka krzyczał: - Czytałeś? Słyszałeś? Przepędzą przez Moskwę całą niemiecką armię! Ustawimy się w pierwszym rzędzie i będziemy na nich pluli! Jelena Łukanowna też nie zareagowała inaczej, kiedy Puszkin i Sepkin weszli do mieszkania. Siedziała przy aparacie radiowym i wręcz chłonęła patriotyczne przemówienia. - Piotrze! - zawołała i rzuciła się Sepkinowi na szyję. - Kochany, drogi Pietia... Czy te niemieckie potwory zostaną później rozstrzelane? Sepkin pochylił głowę, pocałował w czoło to słodkie stworzenie, które kochał ponad wszelką miarę i zamknął się w łazience. Tam wsadził głowę pod strumień zimnej wody, a potem jeszcze napełnił wodą emaliowaną umywalkę i zanurzył w niej głowę aż do samego dna. Był to jedyny sposób, by pozbyć się uczucia, że zaraz coś rozsadzi mu czaszkę... lipca Moskwa robiła wrażenie wymarłego miasta. Większość sklepów była zamknięta, w fabrykach pozostało tylko pogotowie awaryjne, trzy pułki czerwonogwardzistów odgrodziły ulice, którymi miał przechodzić pochód niemieckich jeńców. Ruch kołowy całkowicie zamarł; poza licznymi, przebudowanymi dla potrzeb filmowców ciężarówkami, na których stały kamery i tłum fotoreporterów z całego świata, wszystkie inne samochody milicja skierowała do dzielnic peryferyjnych. Ludmiła Dragomirowna dowodziła jednostką milicji, która odgradzała plac przed Dworcem Kurskim. Mały Plejin, który w swym mundurze sierżanta nie mógł się pokazać oddziałom milicji, pojechał metrem na ulicę Leśną i wślizgnął się do domu numer 19. U Mildy Iwanowny napotkał czterech chorych na suchoty poetów i jednookiego kompozytora, którzy ukradkiem zerknęli na niego, ponieważ odwiedziny milicji w domu należały do najbardziej nieprzyjemnych wydarzeń. Milda zachowała się tak, jak gdyby była to pomyłka i wyprowadziwszy Plejina na klatkę schodową syknęła: - Czyście zwariowali? Kolka, skąd wzięliście ten mundur? Ludmiła wam się postarała, prawda? Jeśli traficie na kontrolę, to od razu możecie połknąć swoją kapsułkę z cyjankiem! - Mnie nikt nie będzie kontrolował - powiedział Plejin bardzo pewny siebie. - Gdzie jest reszta? - Czego tu chcecie? - Milda popychała go ku schodom. - My też zaraz wychodzimy na ulicę... - To potworne, Mildo Iwanowno! - Plejin był blady, postarzał się o wiele lat. - Pięćdziesiąt siedem tysięcy towarzyszy broni...Pędzonych jak wielkie stado bydła. - Boli was to, Kolka? - Milda Iwanowna spojrzała na niego kręcąc głową i popchnęła go lekko w plecy, żeby już wreszcie poszedł. - Czyż nie jesteście radzieckim obywatelem, Nikołajem Antonowiczem Plejinem? Plejin głęboko westchnął, kiwnął głową i zbiegł na dół, aż na ulicę. Przed Dworcem Białoruskim widzowie stali w zbitej masie, na grubość dziesięciu rzędów. Łańcuch utworzony z gwardzistów odgradzał ich od jezdni. Kozacy jeździli na swych szybkich konikach, stukających podkowami o bruk i wołali do tłumu: - Zaraz tu będą! Cierpliwości! Już się ustawili! Zdziwicie się sami... Z wielkich głośników umieszczonych na ciężarówkach niosła się nad tłumem głośna, marszowa muzyka. Inny ciężarowy samochód jechał wzdłuż tłumu, a dwie kamery stojące na zmontowanycm na jego dachu podeście filmowały oczekujących. Również Plejin znalazł się na zdjęciu, kiedy kamera znalazła się na jego wysokości. Wreszcie zaczęło się. Z głębi ulicy Russakowskiej, od strony Sokolnik, toczyła się szara, ogromna, nie kończąca się masa głów, ciał i nóg. Na początku jechała kolumna samochodów. Auta filmowców, ciężarówki z wojskowymi, limuzyny z wysokimi radzieckimi oficerami, na których cześć wiwatowano zupełnie bez powodu, ponieważ byli to generałowie sztabowi, a nie bohaterowie, którzy uczestniczyli w braniu Niemców do niewoli. Za nimi jechał oddział kawalerii. Kozacy o piorunującym spojrzeniu na swych tańczących konikach. Szarenkowowie z Boranowem, którego Łara Pawłowna obejmowała w pół, zachowywali się, jak gdyby chodziło o obejrzenie pochodu tresowanych słoni. Stali w pierwszym rzędzie na placu przed Dworcem Jarosławskim. Niemcy powinni przechodzić tędy w bezpośredniej bliskości, ponieważ ustawiono tu dwa samochody z kamerami, aby sfilmować imponujący widok, jak szare kolumny maszerują przed kolorowo, letnio ubranymi mieszkańcami Moskwy i podobnym do pałacu dworcem. Gwardziści utworzyli łańcuch, chwycili się pod łokcie i odpychali ludzi, którzy wysunęli się do przodu, kiedy już można było dostrzec wzięte do niewoli niemieckie armie. O miejsce na placu była cała awantura. Szarenkow, człowiek zawsze spokojny i uprzejmy, który jak przystoi urzędnikowi trzymał się z daleka od wszelkich kłótni i tylko w swoich czterech ścianach grał rolę patriarchy, zaczął, zachłystując się, wykrzykiwać najbardziej ordynarne wyrazy, kiedy jakaś babuszka ze stołeczkiem przepchnęła się przez tłum aż do pierwszego rzędu i usiadła tuż przed Szarenkowem. - Słuchajcie ludzie! - wrzasnęła babuszka w odpowiedzi. Była to przysadzista jejmość, która mimo upału miała głowę ściśle obwiązaną ręcznikiem i spódnicę do samej ziemi. - Tylko posłuchajcie! Krzyczy na biedną kobietę! Aż się zrobił na twarzy czerwony jak tokujący indyk. Chce mnie przepędzić, mnie, która straciła na wojnie dwóch synów! Tak właśnie, Niemcy zabili mi dwóch rosłych, dzielnych chłopców. A on jeszcze, towarzysze, zabrania mi tu siedzieć! Przeszkadza mi oglądać morderców moich dzieci! Nikt nie przyjdzie mi z pomocą przeciwko temu awanturnikowi? Szarenkow zdenerwował się tak, że łapał powietrze, jak wyciągnięta z wody ryba. Dopiero kiedy nadjechali Kozacy i zapowiedzieli nadejście Niemców, pogodził się z roztrzęsioną babuszką, nazwał ją poczciwą mateczką i triumfująco spojrzał na Boranowa. - Tam są! - krzyknął i wyciągnął rękę. - Co za widok! Co za widok! Niezapomniany! Niekończąca się kolumna nadchodziła. Szli po trzydziestu w jednym rzędzie: z gołymi głowami albo w furażerkach lub czapkach polowych, w rozpiętych, brudnych, pokrytych kurzem mundurach, z zapadniętymi, zarośniętymi twarzami. Menażki, poobtłukiwane garnki, puszki po konserwach brzęczały zawieszone przy pomocy sznurków lub drutów na guzikach albo na kieszeniach, ponieważ zabrano im pasy. W tej zbitej masie jeńców uwidocznił się cały tragizm ich losu, był to dowód na zmierzch ich zachodniego świata, klęska Niemiec stawała się oczywista. Ale oni, wzięci do niewoli żołnierze, plenni, nie przemykali się niczym pokutnicy. Trzydziestoosobowe szeregi szły niemal wyprostowane, tyle, że nie w nogę. Maszerowali przez Moskwę z podniesionymi głowami i krokiem na tyle pewnym, na ile pozwalało im na to zmęczenie, głód, poczucie beznadziei. Ciało przy ciele, tworząc mur, składający się z pięćdziesięciu siedmiu tysięcy ciał, z odsłoniętymi twarzami i czujnymi oczami, wyzbyci frontowego lęku, a nawet raczej z zapiekłą we frontowym brudzie dumą, maszerowali ulicami. Pod stopami pięćdziesieąciu siedmiu tysięcy jeńców drżała ziemia; obok kolumny, w dziesięciometrowych odstępach szli czerwonogwardziści uzbrojeni w karabiny szybkostrzelne i pistolety maszynowe. Była to tylko symboliczna ochrona, na pokaz, dla kamer, podobnie jak Kozacy na spienionych koniach, którzy uganiali się tam i spowrotem, jak psy, które pilnują gigantycznego stada owiec, wiedzieli jaki wywołają efekt na zdjęciach, które jutro obiegną cały świat. Nie miał końca, nie miał końca ten marsz. Głowa przy głowie, ciało przy ciele. Pot i pył pokrywały mundury, krok pięćdziesięciu siedmiu tysięcy par nóg wprawiał Moskwę w drżenie, jego dźwięk unosił w gorącym powietrzu, odbijał się od ścian domów, walił o bruk, wpadał do mieszkań, w których otwarto okna, wprawiał w drżenie serca wszystkich, którzy to widzieli i słyszeli. Twarz przy twarzy przeciągali obok, to patrząc wprost przed siebie, to zerkając na boki, przeżywali własną hańbą, a jednocześnie przyglądali się miastu: Moskwie, nigdy nie osiągniętemu celowi tej wojny, myśleli o nie spełnionemu marzeniu, by przemaszerować kiedyś przed Kremlem nie z brzęczącymi menażkami, ale...Spoglądali na milczącą, lub wydającą groźny pomruk masę ludzką, zaglądali w twarze zniszczone, zdziwione, nieczułe, zaciekawione, współczujące, pełne nienawiści, szyderczo roześmiane, ale nigdy obojętne...odwracali wzrok, wlepiali go w kark idącego z przodu i maszerowali... maszerowali...maszerowali. Kilkuset spośród tych pięćdziesięciu siedmiu tysięcy uśmiechało się nieśmiało, próbując złowić trochę ludzkiego ciepła, w nagrodę za to, że są tacy odważni i że uśmiechają się...kierowali twarze w stronę szumiących kamer i fotografujących ich reporterów, śmieli się do nich, z tym żołnierskim, zaciętym poczuciem humoru, który dowodzi, że dopóki człowiek sra, dopóty żyje...lub też uśmiechali się zakłopotani, z lęku o swoje o życie, przestraszeni własnym strachem. I maszerowali...maszerowali...Po trzydziestu obok siebie. Ciasno jeden przy drugim. Pot spływał im po ciałach, chlupał w butach, przeciekał na wylot przez mundury. Roztapiający asfalt moskiewski upał pochłaniał tę resztkę siły, jaka jeszcze w nich tkwiła...ale maszerowali...maszerowali...nie spuszczali głów, patrzyli w tłum, trzymali odstęp, równali do szeregu...Pamiętaj, kolego, że to występ przed całym światem: chcą zobaczyć pokonaną armię. Zwyciężone Niemcy. Zdemaskowanych niemieckich żołnierzy. Głowa do góry, kolego! Patrz prosto! Tak, jest 35 stopni w słońcu, maszerujemy już cztery godziny, nie mamy nic do żarcia, żołądek aż się skręca czekając na okrusznę chleba, chce ci się pić, język zrobił ci się twardy jak deska, zaschło ci w gardle, z każdym oddechem masz wrażenie jakbyś łykał ogień...Zbierz gnaty do kupy, kolego! Maszeruj! Głowa do góry! Nie zostawaj w tyle! Nie padaj! Weźmiemy cię między siebie i jeśli tylko będziesz przebierał nogami, to każdy pomyśli, że sam maszerujesz... Kolego, a co by było, gdyby ktoś zawołał: Śpieeewać? Wisielczy humor. I maszerowali...maszerowali...Oficerowie, podoficerowie i zwykli żołnierze. Osiemnastoletnie ubrane w mundury dzieci, które wielkimi chłopięcymi oczami w postarzałych twarzach podziwiali wspaniałą Moskwę i od czasu do czasu zapominali, naprzeciw jakiemu losowi maszerują...i ojcowie rodzin, mężczyźni z pobrużdżonymi twarzami, w których na zawsze wyryły się ślady Rosji; ubijali tę ziemię, machali rękami, zadzierali brody do góry i patrzyli na wprost. Każdy krok był słowem, każdy wymach ręki był jego echem. Wytrwać - gówno...Wytrwać - gówno...wytrwać - gówno...kilometr za kilometrem, godzina za godziną, wzdłuż i wszerz Moskwy...Maszerowali podzieleni na bloki. Pomiędzy każdą kolumną w sile batalionu jechali rzędem Kozacy, paradowali czerwonogwardziści z opuszczonymi karabinami. Zwycięzcy stanowili imponujący widok. Po nich następował szereg niemieckich oficerów. Zostawiono im pagony oraz wstążeczki odznaczeń w dziurkach od guzików, zabrano im jedynie błyszczące ordery. Dla nich wojna była przegrana, skończona, iluzja została rozbita...ale sposób w jaki maszerowali na czele swoich żołnierzy, postawa jaką zachowywali pod rozpalonym niebem Moskwy, były niczym niewidoczny sztandar, za którym maszerowali następni. Ulica drżała, łomot kroków odbijał się od ścian domów, uderzał w ludzi stojących na skraju ulicy. Paweł Ignatiewicz Szarenkow wychodził z siebie. Podniósł obie ręce do góry, zacisnął pięści, klął przeraźliwie, przeskakiwał z jednej nogi na drugą, krzyczał do swej córeczki Łary, swej żony Marii i do swego przyszłego zięcia - Boranowa, że powinni pluć na tych diabłów w ludzkiej skórze. I kiedy jedna z kolumn z posiwiałym pułkownikiem na czele przechodziła obok maszerując prawie w nogę, stracił panowanie nad sobą. - Świnie! - krzyczał - Mordercy! Wściekłe psy! Spójrzcie na nich! Śmieją się! Ci mordercy jeszcze się śmieją! Trzeba im porozwalać łby! - Odpechnął odgradzających ulicę gwardzistów, przeskoczył obok nich, podbiegł do szarej masy jeńców, napluł pierwszemu z brzegu w twarz, groził pięściami i nie pozwalał się odepchnąć gwardzistom. - Zabierz go...- powiedział Boranow głuchym głosem. Usta drżały mu od wewnętrznego napięcia. - Łaruszka, zabierz go stamtąd... - Nie uda mi się go pohamować, Kiryłł. - Zabierz go!- krzyknął nagle Boranow. - Albo go zatłukę! Łara Pawłowna zadrżała, podbiegła do ojca i wczepiła się w niego. Szalejący Szarenkow chciał ją odepchnąć, ale w tym momencie pochwycili go dwaj gwardziści, wepchnęli na powrót do szeregu i przekazali Boranowowi. Szarenkow zachowywał się jak obłąkany, jak w stanie odurzenia, w który potrafią się wprawić tylko dzicy...śmiał się histerycznie, uchwycił się Boranowa i krzyczał mu prosto w twarz: - Co za dzień! Co za przeżycie! Umieram z radości! Boranow nie odpowiadał. Szybkim ruchem wcisnął swoją głowę pod brodę Szarenkowa, obezwładniony Paweł Ignatiewicz powiódł cielęcym wzrokiem dookoła, opuściły go siły i oparł się bezwładnie o Kiryłła Siemionowicza. Niedaleko od nich też miało miejsce jakieś zajście. Pewna tęga kobieta rzuciła się na ulicę, rozwarła ramiona i skomlała jak sto bitych kundli. Potem padła na kolana, złożyła dłonie, podniosła je do nieba i zaczęła się modlić. A pięćdziesiąt siedem tysięcy Niemców, tych brudnych, zakurzonych, zdradzonych plennych maszerowało...maszerowało...rozglądało się na boki, patrzyło przed siebie, na wielkie budowle Moskwy, na Moskwiczan, na Kozaków, w oczy kamer. Na tysiącach twarzy rysował się wyraz zadowolenia, że przetrwali wojnę, podobnie jak przetrwają również ten marsz przez Moskwę. Nad tym co ich czeka nie zastanawiali się. Kto maszeruje w letnim upale, nie myśli o lodach Syberii... Koło Dworca Białoruskiego stał drobny sierżant milicji - Plejin i pomagał odgradzać ulicę. Również Sepkin, Pietrowski, Duskow i Iwanow stali ze swymi najbliższymi na skraju chodnika i przyglądali się szarej masie. Łuka Antipowicz Puszkin zgrzytał zębami i przewracał oczami, ale nie ruszał się z miejsca. - Rozwalę ci łeb - zapowiedział mu Sepkin. - Nie będziesz na nich pluł! To jest poniżej godności radzieckiego obywatela, żeby tak się podniecać z powodu niemieckich żołnierzy! Puszkin uznał, że ma rację, obiecał zachowywać się spokojnie i wyładowywał się teraz maltretując swoje uzębienie. Mniej więcej w połowie przemarszu jeńców, kiedy Kozacy ponownie przedzielili bloki jeńców i pojawiła się kolejna kolumna z oficerami na czele, mały Plejin opuścił swój posterunek, przecisnął się przez tłum i zniknął na terenie Dworca Białoruskiego. Pobiegł do pustej toalety, zamknął się w kabinie, usiadł na brudnym sedesie i rozpłakał się. Płakał niepowstrzymanie jak zbite dziecko, przytulił się twarzą do ściany, bił w nią dłońmi na płask, wypłakując swój ból, całą rozpacz swego dwudziestoletniego życia, porażający bezsens swej obecnej egzystencji. Wreszcie jakby zapadł się w sobie i obiema rękami chwycił się za głowę. Odgłos marszowego kroku pięćdziesięciu siedmiu tysięcy wypełniał sobą cały Dworzec Białoruski. lipca 1944 Naczelne dowództwo Wehrmachtu komunikuje: Na południowym odcinku frontu wschodniego bitwa obronna na wschód od górnego biegu Bugu przybrała na sile. W ciężkich prowadzonych ze zmiennym szczęściem walkach powstrzymano nacierające z rejonu Tarnopola i Łucka jednostki pancerne. W ciągu ostatnich dni zniszczono tu 125 czołgów wroga. Ciężkie walki toczyły się na szerokim froncie pomiędzy Prypecią i Dźwiną. Nad Niemnem nasze dywizje udremniły liczne próby przerwania frontu przez bolszewików. Koło Grodna nasze wojska przeprawiły się, po opuszczeniu miasta, na zachodni brzeg Niemna. Na pojezierzu, na południe od Dźwiny załamały się ataki ponawiane przez nieprzyjaciela, który poniósł ciężkie straty. Między Dźwiną a jeziorem Pejpus nie powiodły się również wczoraj liczne ataki Sowietów.Tylko w rejonie przełamania na południe od Opoczki wrogowi, po zmiennych walkach, udało się osiągnąć zdobycze terenowe... lipca Iwanow po raz pierwszy zobaczył Stalina z bliska. Fiodor Pantelejewicz pchał właśnie wózek pełen drewnianych klinów przez most Świętej Trójcy do wieży Świętej Trójcy, kiedy spostrzegł Stalina spacerującego po odgrodzonej części Ogrodu Aleksandryjskiego. Było tak gorąco, jak gdyby Pan Bóg chciał upiec z Moskwy dziwaczny tort. Stalin zdjął mundurową kurtkę, przechadzał się pod rzucającymi cień drzewami i rozmawiał z jakiś generałem. Iwanow zatrzymał się na mościeu i spoglądał w dół. Bez wątpienia - był to Stalin. Człowiek taki jak on jest niepowtarzalny. Za daleko, pomyślał Iwanow. O wiele za daleko. Tu trzeba by mieć karabin z optycznym celownikiem. Zwyczajnym pistoletem nic się nie da zrobić. A ręcznym granatem jeszcze mniej. Z bijącym sercem rozglądał się dookoła. Nie istniała możliwość przedostania się z mostu do ogrodu. Co innego, gdyby było nas tu dwóch albo trzech. Ale towarzysz kierownik budowy, odrażający Skamiejkin, powiedział do Iwanowa: - Jeszcze dwóch zwolnionych żołnierzy? Czy ja mam sanatorium? Brygady są zapchane jak latryna po rocznym używaniu! Co z nimi robić? A co oni umieją, ha? Drapać się po rozporku. Fiedia, przyjacielu, jestem zmuszony odrzucić twoją propozycję. Cóż było robić. Nawet kiedy Skamiejkin, ten chełpliwy skurwysyn, przyjął do mieszania betonu trzy młode robotnice, nie można mu było zarzucić braku klasowej solidarności. Odwrotnie, Skamiejkin udowodnił silną więź z masami ludowymi, biorąc wszystkie trzy nowe robotnice po kolei do składu części zamiennych i kładąc je tam na warsztacie, celem przyjęcia oznak wdzięczności. Czegoś podobnego Iwanow nie mógł mu zaoferować... Stalin zatrzymał się kilka razy, spojrzał nawet na most, ale oczywiście nie zauważył Iwanowa, który stał obok wózka i wpatrywał się z góry w swoją ofiarę. Tego samego dnia Iwanow zobaczył Stalina po raz drugi. Teraz był bliżej. Stalin przejechał obok niego z gmachu Rady Ministrów do siedziby Rady Najwyższej. Opuścił szybę samochodu po swojej stronie i przez sekundę bez, najmniejszego zainteresowania, patrzał na Iwanowa. Iwanow, z pistoletem w kieszeni, był całowicie zaskoczony i zareagował dopiero, kiedy samochód już go minął. Poczuł nawet słaby pęd powietrza. Postawił deskę, którą właśnie niósł, oparł się o nią i postanowił nie mówić o tym drugim spotkaniu. Duskow i inni zasypaliby go wymówkami. A kto mógł przypuszczać, że nagle zza rogu wyjedzie samochód, a przy otwartym oknie będzie siedział Stalin?! Otwarte okno, przez które można by wrzucić granat... Tego dnia Iwanow pracował bardzo powoli. Łaził dookoła z ponurą miną, klął na każdy gwóźdź, który mu się skrzywił, nazywał go parszywą świnią i pokłócił się z poczciwym brygadzistą, któremu nawymyślał od wykastrowanych buhajów... krótko mówiąc, wszyscy schodzili mu z drogi, przede wszystkim dlatego, że był protegowanym tego okropnego Skamiejkina. Tak mówiono, aczkolwiek nie było to prawdą. Wieczorem Iwanow razem z Wandą Siemionowną i swoimi przyszłymi teściami poszedł do kina. Siemion Tichonowicz słyszał, że film przedstawia robotnika w stalowni, który podczas rewolucji awansował na komisarza obwodu i kazał powiesić dwudziestu carskich oficerów. - Koniecznie trzeba to obejrzeć! - powiedział. - Zawsze mówię: z przemysłu stalowego pochodzą najlepsi ludzie! Antonina Nikitajewna nie sprzeciwiała się, wiedząc z doświadczenia, że Haller potrafi zakrzyczeć każde odmienne zdanie. Cieszyła się, że główną rolę gra Iwan Pietrowicz Jedemski, mężczyzna tak piękny i silny, że na pogrążonej w mroku widowni rozlegały się westchnienia, ilekroć najeżdzająca kamera pokazywała jego spodnie. - Taki dziś jesteś milczący - szepnąła Wanda, kiedy zgasło światło i wzięła Iwanowa za rękę. - Coś cię rozgniewało? Wyglądasz, jakbyś był zły, jak pies na łańcuchu! Uraziłam cię czymś? - To nic - Wandusza - powiedział Iwanow i głębiej wsunął się w fotel. Położył rękę na udzie Wandy i pogłaskał je. Siemion Tichonowicz, który siedział po drugiej stronie, akurat w tym momencie musiał zerknąć w ich stronę i warknął rozeźlony. - Opanuj się! - powiedział głucho. - To przybytek kultury, a nie klatka dla psów w czasie rui! Zabierz rękę! To nie do pomyślenia... Podczas gdy na ekranie piękny Jedemski wygłaszał w walcowni płomienne przemówienie, któremu Siemion aprobował cichym aplauzem, Iwanow, w którego dłoni Wanda kurczowo zacisnęła swoją piąstkę, zdecydował, że od tej pory będzie chodził po Kremlu tylko z odbezpieczonym granatem w kieszeni. Tego wieczoru pułkownik Smolka ponownie zatelefonował do generała Radowskiego. Codziennie dowiadywał się o swoich Stalinów. Mieszkali teraz w wydzielonej części prywatnych apartamentów Stalina i zostali przedstawieni w najbliższym kręgu jego przyjaciół. Zaskoczenie było całkowite. Ani Chruszczow, ani Malenkow, ani Bułganin ani Kosygin nie byli teraz pewni, czy Stalin, z którym właśnie rozmawiają jest prawdziwym Stalinem. Mołotow dostawał oczopląsu za każdym razem, kiedy stawał naprzeciwko wielkiego, napawającego lękiem towarzysza, a zdenerwowanie Berii przybrało takie rozmiary, że wywołało u niego bezsenność, w rezultacie czego, szczególnie nocą, stopniowo narastała w nim wyniszczająca mania prześladowcza. Oczywiście, Beria natychmiast zatelefonował do Smolki i robił mu wyrzuty. Umiarkowane wyrzuty. Smolka miał teraz u Stalina silną pozycję, tak pewne miejsce w prywatnej sferze jego życia, że ostrożność nakazywała, wyrażać krytykę tej piekielnej gry z sobowtórami w sposób wyważony i starannie dozowany. Smolka uzasadniał swoje działanie najwyższym stopniem tajności, czym Beria, jako szef NKWD odpowiedzialny za tego rodzaje tajne działania, poczuł się jeszcze bardziej urażony. Wynikiem tego wszystkiego była piekielna niepewność w kręgu najbliższych przyjaciół Stalina. - Mam nowy pomysł - powiedział tego wieczoru Smolka. - O nie! - krzyknął przerażony Radowski. - Żeby was diabli wzięli! To byłby najlepszy pomysł, Igorze Władimirowiczu! - Nie zapominajcie, że niemieccy oficerowie nadal przebywają w Moskwie! - Chwała naszej biurokracji, przyjacielu! Wczoraj przemaszerowało przez Moskwę dokładnie pięćdziesiąt siedem tysięcy jeńców, a wśród nich było cztery tysiące dziewięciuset sześćdziesięciu sześciu oficerów! Myślicie, że strasznie mnie to niepokoi, że garstka nie znanych Niemców włóczy się po mieście? - Ale oni mają do wykonania zadanie, które w związku ze zwycięstwami naszych armii nabrało aktualności. - A my - dzięki Smolce - mamy czterech Stalinów! Jak długo nasza mateczka Rosja pozostanie taka płodna, będzie nie do pokonania. - Ale Niemcy o tym nie wiedzą. - Igorze Władimirowiczu, czy zamierzacie przedstawić Niemcom naszych czterech Stalinów? - Musimy to zrobić! Tylko dzięki temu poznają bezużyteczność swego planu, tylko w ten sposób uwolnimy od nich towarzysza Stalina. Czy znajdziemy lepszą okazję od tej? Pięćdziesiąt siedem tysięcy jeńców przemaszerowało przez Moskwę. Wspaniały pokaz zwycięstwa, policzek wymierzony Niemcom! Chcieli zdobyć Moskwę, przemaszerować przed Kremlem, paradować po bulwarach...Zrobili to: całą armią nędznie ubranych, wygłodzonych, wyzbytych wszelkich iluzji, oszukanych przez swego Führera, wyszydzanych i znienawidzonych jeńców wojennych. Niech Bóg pobłogosławi temu triumfowi! Teraz, towarzyszu generale, naród byłby gotów paść przed Stalinem na kolana, jak kiedyś padał w cerkwi przed Bogiem - gdyby tylko pokazał się masom. I to nie na murach Kremla, ale na stadionie! - To niemożliwe! Smolka, wsadźcie głowę pod zimny prysznic, a zobaczycie jak paruje! Zapomnijcie lepiej o waszyn nowym pomyśleI I nie żałujcie go - był to poroniony pomysł. - Czterech Stalinów, towarzyszu generale. Czy możecie sobie wyobrazić zamachowca, który na ten widok nie rzuci broni i nie wybuchnie płaczem? Stalin powinien się tak pokazać tylko raz. Błagam was, jak najbliższego przyjaciela, Jefimie Grigoriewiczu: Umożliwcie to! Byłoby to drugie zwycięstwo Stalina, ciche, okryte tajemnicą, ale jego rezultat miałby decydujący wpływ na historię. Miałby wymiary historyczne. Dlaczego nie dajecie się przekonać? - Boicie się tych niemieckich oficerów? - Boję się o Stalina. Ofiarą zamachu mógłby przypadkowo paść prawdziwy Stalin... Radowski zdawał się zastanawiać. Nie był w stanie wyobrazić sobie, jak w ogóle można by dokonać takiego zamachu. Wał ochronny wokół Stalina był nie do pokonania. Ale zdaniem Smolki, specjalisty od kontrwywiadu, nie było rzeczy niemożliwych. - Porozmawiam o tym z Żukowem - powiedział wreszcie Radowski. I z Chruszczowem. Przestańcie marzyć o waszym pomyśle, Igorze Władimirowiczu. Szkoda energii. Smolka odłożył słuchawkę, usiadł w fotelu i nastawił radio. Przemarsz niemieckich jeńców stanowił nadal główny, dominujący temat. Przeprowadzano wywiady z niemieckimi generałami. Szeregowi żołnierze opowiadali o swoich cierpieniach. Pewien kapitan powiedział: - Przeklęta wojna. Trzeba było dotrzeć aż do Moskwy, żeby przekonać się, jak wszystkich nas okłamywano! Nie chciałem w to wierzyć, podobnie jak miliony Niemców zawierzyłem Führerowi. Teraz tkwimy w gównie. Czy mam jakieś życzenia? Modlę się do Boga, żebym mógł zobaczyć swoją żonę i swoich rodziców w Wuppertalu. - I potem cichutko, z tłumionym łkaniem: - Mam nadzieję, że kiedy wrócę do domu, Wuppertal będzie jeszcze istniał. Pułkownik Smolka rozsiadł się wygodnie w fotelu i przyglądał się dymowi unoszącemu się z tureckiego papierosa. Wielki dzień...Warto napić się z tej okazji czerwonego, krymskiego wina...i zrobił to. Z czterdziestu niemieckich dywizji na środkowym odcinku frontu wschodniego dwadzieścia osiem zostało okrążonych i dostało się w ręce Sowietów. Również Duskow słuchał wiadomości przez radio. Anna Iwanowna odebrała w stołówce Szpitala Botkina swój dodatkowy przydział dla chirurgów: kilo mąki, trzy jajka, osełkę masła zmieszanego z margaryną i puszkę gulaszu. Teraz przygotowywała z tego królewski posiłek: bliny nadziewane gulaszem i zapiekane w piecyku. Kiedy wrócę do domu... Duskow wstał, wszedł do kuchni i porwał Annę Iwanownę w ramiona. - Co się stało? - krzyknęła przerażona. - Leonidzie, zgnieciesz mnie! Wszystko co trzymała w rękach, a były to przykrywka i nóż, rzuciła na podłogę i wiła się w ramionach Duskowa. - Kochanie, co się z tobą dzieje? Ojej, moje serce...Udusisz mnie, i to ma być miłość...Ty mój skarbie jedyny... Duskow westchnął. Zabrzmiało to tak, jakby wydychał z siebie całe płuca. Przycisnął twarz do włosów Anny zadowolony, że nie widziała jego wykrzywionych płaczem ust. Wuppertal jeszcze będzie istniał, kolego... I wtedy wróciło dręczące go przeświadczenie: Neu-Nomme już nie ma... - Bliny się przypalą - powiedziała Anna Iwanowna. Duskow kiwnął głową, puścił ją, lekko zataczając się wszedł do sypialni, rzucił się na łóżko i zakrył twarz dłońmi. Wieczorem 26 lipca 1944 r. Jelena Łukanowna wróciła do domu rozpromieniona, z policzkami zarumienionymi z przejęcia. Puszkin i Sepkin siedzieli nad szachownicą, zawzięci, jak gdyby dowodzili całymi armiami, wydawali z siebie nieartykułowane dźwięki, kiedy Jelena zawołała: - Kochani, wielka nowina z Kremla! - Będzie mniej chleba - burknął Puszkin. - Wiadomo. Jedzenie stoi na kuchni, Jelenuszka. Nie przeszkadzaj Piotrowi; jeszcze dwa ruchy i dostanie mata, albo możecie mnie zamarynować! - Stalin pokaże się Moskwiczanom! Dziewczyna aż drgnęła, kiedy Sepkin przewrócił nagle stojące najbliżej siebie stojące figury i wlepił oczy w Puszkina, jak gdyby to on je zdmuchnął. Zacisnął dłonie a nawet wstrzymał oddech. - Ha, ha - ryknął Łuka Antipowicz, niczyn zwycięska fanfara - Tak też można! Udaje niezręcznego, chytry chłopak! Przyznaj: zostałeś pokonany! - Kto to powiedział? - spytał Sepkin powoli. - Ja! - triumfował Puszkin. - Ja wygrałem tę partię! - A co ze Stalinem? - Pojedzie na stadion. Będzie przemawiał do pułków gwardyjskich, które w przyszłym tygodniu wyruszają na front! Jelena Łukanowna krążyła dookoła jak ptaszek, a jej wielkie okrągłe oczy błyszczały jak dwa oświetlone promieniami słonecznymi jeziorka. Na ten widok aż serce rosło. - Jeszcze partyjkę, Piotrze Mironowiczu? - zapytał Puszkin, któremu nareszcie udało się podczas gry w szachy wyprowadzić Sepkina z równowagi. Jakie przy tym znaczenie ma wiadomość, że Stalin dokądś tam jedzie? - Kiedy? - Sepkin odchylił się do tyłu. Teraz, po pierwszym szoku, krew uderzyła mu do głowy. Złość z powodu nie kontrolowanej reakcji. Był to sygnał ostrzegawczy, ukazujący jak ukradkiem, w sposób niedostrzegalny zaszły już w jego życiu zmiany. Kiedy wieczorami wracał od swego pieca nr.I i amputowanych kończyn, z chwilą gdy wchodził na schody zaczynał czuć się jak u siebie w domu. Spieszył się do powitalnych pocałunków Jeleny, a kiedy Puszkin musiał zostać dłużej w pracy, albo wyznaczono mu nocną zmianę, całe jego ciało płonęło pragnieniem posiadania Jeleny; rzucali się sobie w ramiona, zamykali drzwi na klucz i wykorzystywali te rzadkie chwile kiedy byli sami we dwoje, by zażywać rozkoszy. W Sepkinie niepostrzeżenie zachodziły zmiany. Już samo uznanie za rzecz oczywistą, że w mieszkaniu Puszkina czuł się " jak u siebie w domu", że stał się członkiem rodziny Łuki Antipowicza i Jeleny Łukanowny, jak gdyby to było jego ostatecznym przeznaczeniem, zmieniło pogląd Sepkina na zadanie, jakie miał do wykonania. Po przemaszu pięćdziesięciu siedmiu tysięcy jeńców naszła go straszna myśl: jest wojna, cenny czas ucieka, zabicie Stalina być może straciło już wszelki sens. Sam się tym przeraził, ale myśl ta nie opuszczała go, uczepiła się go jak pijawka, wysysająca z ciała krew. - Stalin wyjdzie poza mury Kremla! Sepkin chwycił Jelenę za ręce i uszczęśliwioną posadził sobie na kolanach. Zarzuciła mu ręce na szyję i śmiała się rozpromieniona. - 28 lipca. Pojutrze! - zawołała. Godzina X nadeszła. Jelenuszko, najdroższa na świecie, nasz czas dobiegł końca. Wybacz mi, jeśli możesz. To, co przemilczałem, tysiąckrotnie wynagrodziło nam nasze krótkie szczęście. Wielki Boże, jak banalnie to wszystko brzmi! Ucałował jej promieniejące radością oczy i starał uwolnić się z ogarniającej go strasznej i nieznanej dotąd czułości.yją tylko po to, żeby wykonać wyznaczone im zadania, mówił Renneberg. W ich rękach znalazła się teraz szansa, by nadać historii świata inny bieg. Po przemarszu jeńców, o którym Pietrowski, właśnie Pietrowski, opowiadał, jak to stał na skraju chodnika, łkając i krzycząc w duchu, gdy tymczasem Larysa Aleksandrowna niczym bojaźliwe jagnię przywarła do niego i wlepiała oczy w tych straszliwych Niemców, jak w istoty z innej planety, otóż trzy dni później sześcioma spiskowcami wstrząsnąło wydarzenie o trudnych do przewidzenia skutkach: w Kwaterze Głównej, w "Wilczym Szańcu" Hitler został wysadzony w powietrze. Tego wieczoru znów wszyscy spotkali się u Mildy. Kto spodziewałby się po nich przerażenia, głębokiego bólu, oburzenia z powodu tego zdradzieckiego aktu, a może również bezradności - które w całych Niemczech sparaliżowały wszelką działalność - ten rozczarowałby się, okazało się bowiem, że cała szóstka zareagowała zupełnie inaczej. Duskow powiedział: - Wraz ze śmiercią Hitlera skończyło się również nasze zadanie. Najbliższe dni pokażą, jak ułożymy sobie dalsze życie. Najbliższe dni skurczyły się do kilku zaledwie godzin. Wieczorem radio moskiewskie nadało wiadomość, że spisek przeciw Hitlerowi został udaremniony, że Hitler żyje, że jeszcze tego samego dnia zamachowcy wraz z najbliższym gronem spiskowców zostali na podstawie wyroku sądu doraźnego rozstrzelani, a przez korpus oficerski oraz wśród arystokracji przetoczyła się wielka fala aresztowań. - Cholera! -zaklął Pietrowski. - Co za gówno! Przez cztery godziny cieszyłem się, że będę mógł się ożenić z Larysą. Żyje - napewno żyje? Hitler żył. Milda nastawiła Radio Rzeszy. Nadawało informacje, reportaże, rozmowę z majorem Remerem, dowódcą batalionu wartowniczego, który po zasięgnięciu bezpośredniej informacji w głównej kwaterze Führera, gdzie rozmawiał osobiście z Hitlerem przekonując się, że wódz przeżył, natychmiast wyruszył przeciwko spiskowcom. Goebbels wygłosił krótką mowę. Dziękował Wszechmocnemu za uratowanie Führera. Wydano odezwy. Himmler został mianowany szefem niemieckiego bezpieczeństwa wewnętrznego. Upiór zagrażający Niemcom od lat zmaterializował się: SS przejęło władzę. - Dla nas nic się nie zmieniło! - powiedział Duskow, kiedy rozchodzili się późnym wieczorem. - Nasze zadanie jest nadal aktualne! Teraz najważniejsze, jak wytłumaczć naszym kobietom, skąd wracamy o tak późnej porze... Przez trzy dni Milda Iwanowna próbowała nawiązać łączność z rezydującym gdzieś pod Moskwą nieznanym łącznikiem. Jej krótkie wezwania pozostały bez odpowiedzi, łącznik nigdy więcej się nie zgłosił. Tajemnicza, pośrednia łączność z Berlinem została przerwana. Odcięto pępowinę łączącą ich z macierzą. Milda powiedziała do Sepkina, który przy swoim piecu nr.I jako jedyny mógł z nią bez przeszkód nawiązać kontakt radiowy: - Teraz jesteście zdani tylko na siebie. Wszystkie decyzje zależą od was. Pozostawiono nas samych... Misja nie została odwołana. Śmierć Stalina była nadal aktualna. lipca. Sepkin wstał, wyszedł do toalety, odkręcił obcas i nawiązał łączność z Mildą. Wiedział: teraz w jej aparacie radiowym zapalił się maleńki, czerwony punkcik, tak niepozorny, że nawet obecni tam goście nie zauważyliby go. Milda Iwanowna zgłosiła się krótko swoim numerem rozpoznawczym. " - nadał Sepkin. I natychmiast otrzymał odpowiedź: .- Z tą chwilą akcja została rozpoczęta. Sepkin wrócił do stołowego pokoju, usiadł przy stole naprzeciw Puszkina i podczas gdy Jelena mieszała parującą kaszę, ponownie ustawił figury na szachownicy. Łuka Antipowicz pociągając z malowanego, glinianego kubka kwas mruczał zadowolony. Spojrzał na Sepkina i szeroko uśmiechnął się. - Spójrz tylko, gołąbeczko - zawołał do Jeleny - jak go to poruszyło, naszego silnego Piotra Mironowicza. Jest blady jak papier! Przegrał partię, którą ja dawno uznałem za straconą dla siebie. Ha, ha, nigdy byś się nie domyśliła, prawda? Niech się teraz namyśla, powiedziałem sobie, przegrane to przegrane. Tylko nie wolno dać tego po sobie poznać. Sepkin uśmiechnął się kwaśno, zrobił pierwszy ruch, który nastroił Puszkina nieufnie, ponieważ był tak fatalny i pomyślał: przynajmniej trzech z nas powinno mieć go na muszce, a strzelać trzeba tylko wtedy, kiedy będzie się miało całkowitą pewność trafienia. Następnego dnia o godzinie 12-ej w południe spotkali się, przychodząc w dziesięciominutowych odstępach czasu, w mieszkaniu Mildy. Jako ostatni przyszedł mały Plejin w mundurze sierżanta milicji; był niezwykle blady, z podkrążonymi oczami. Duskow przyjrzał mu się bacznie. - Nie spałem - powiedział Plejin. - Nie, nie z powodu Ludmiły! Nie śmiej się głupio! Myślałem o tym, że zostało nam jeszcze tylko kilka godzin życia. - Przyrzekliśmy sobie, że nigdy nie będziemy na ten temat rozmawiaćT - powiedział twardo Duskow. - Potrafisz ? - zapytał Iwanow. Siedział na krześle w brudnym ubraniu robotnika budowlanego, z rękami pokrytymi jeszcze cementowym pyłem, tak jak podczas przerwy obiadowej wyszedł z budowy. - Ja dziś w nocy usiadłem w łóżku, a potem na czworakach zakradłem się do Wanduszy. Ona śpi u rodziców. Przysiadłem obok niej, po lewej stronie chrapał Siemion Tichonowicz niczym śpiący lew, po prawej charczała Antonina Nikitajewna, mlaskając przez sen. Patrzyłem na Wandę dobrą godzinę. Noc była jasna, jej włosy połyskiwały rudawo, spływając od ramion aż na piersi. - Iwanow przełknął ślinę. - To było nasze pożegnanie - powiedział szorstko. - Dlaczego, do cholery, nie mamy o tym mówić? - Spojrzał na pozostałych, którzy siedzieli z oczami wbitymi w ziemię. - Może zaczęliście z radości tańczyć? - Powinniśmy jeszcze raz przećwiczyć użycie precyzyjnych karabinków! - powiedział Boranow bezdźwięcznym głosem. I on też pożegnał się. Z Łarą Pawłowną. Znów poszli do kina, ponieważ i on tak jak Iwanow poza placem budowy mógł być sam z Wandą Siemionowną tylko wychodząc na spacer albo zanurzając się w ciemności sali kinowej. Obejrzeli dość głupi, propagandowy film przedstawiający rozpustne życie bojara, które zakończyło się tak, że bojar, wyjątkowo obrzydliwy typ, został podczas obfitego posiłku zasztyletowany przez służącego, którego córkę uwiódł i zrobił jej dziecko Siedzieli na samym końcu, w ostatnim rzędzie, gdzie nikt nie mógł ich widzieć, całowali się i pieścili, wzdychali i drżeli z rozkoszy, a po seansie niemal biegiem dotarli do zajezdni tramwajowej, do której Boranow miał klucze, rzucili się w wagonie na drewnianą ławkę i kochali się tak, jakby w miłości ich więcej było rozpaczy niż błogości. Noc z 27 na 28 lipca, wiedzieli to wszyscy, wyłączała ich z życia. Nie istniały już dla nich żadne prywatne sprawy; żadnych wspomnień, żadnych marzeń. Jedno tylko powinno ich bez reszty pochłaniać: śmierć Stalina! Tej nocy powinni wewnętrznie skamienieć, powinny pozostać tylko wycelowane na Stalina oczy, pociągające za spust palce, beznamiętne reakcje. Milda Iwanowna - na żądanie Duskowa - wyjęła z szafy broń: trzy specjalne karabinki szybkostrzelne z celownikami, możliwe do złożenia w ciągu kilku chwil. Osiemnaście granatów o czasie eksplozji skróconym tak, że nie można było odrzucić ich szybko spowrotem. Sześć pistoletów z przedłużonymi magazynkami. Trzy małe składane pistolety maszynowe. Do każdego - czterdzieści sztuk specjalnej amunicji: stalowe pociski wybuchające z chwilą uderzenia, pociski wyrywające w ciele dziury wielkości pięści. Konstruktorzy zademonstrowali to na zwierzętach: psie głowy pękały niczym surowe jajka, torsy byków rozrywały się jak dziwaczne fajerwerki. Największe wrażenie zrobiła próba przeprowadzona na słoniu: głowa zwierzęcia, po trafieniu pociskiem, przypominała krater, z którego wypływała czerwona lawa. Na fachowcach zrobiło to wielkie wrażenie. Czegoś takiego i Stalin nie przeżyłby. Pod warunkiem, że się w niego trafi... Duskow, Boranow i Sepkin jeszcze raz przećwiczyli błyskawiczne składanie karabinków. Pietrowski udawał Stalina. Wyszedł nieoczekiwanie z pokoju obok, pchnął drzwi - i równie szybko broń została poderwana do góry, Plejin i Iwanow szarpnęli za zawleczki granatów i rzucili je. Teraz zamiast granatów mieli w rękach tenisowe piłki. - Opóźnienie wyniosło dwie sekundy! - powiedziała Milda. Zatrzymała stoper i odczytała wynik. Za dużo. Nie może być większe niż jedna sekunda... Ćwiczyli prawie do godziny 2 po południu. Wyniku jednej sekundy nie osiągnęli. Pozostali przy sekundzie i czterdziestu dwóch dziesiątych. - Powinno wystarczyć! - powiedziała Milda Iwanowna. - Trzeba wliczyć moment zaskoczenia. - Mówiła chłodno, normalnym głosem, jak gdyby spotkali się tu na pogawędkę. Sepkin podziwiał ją - mimo uczucia do Jeleny Łukanowny nie zrezygnował. Kochał Jelenę, ale Milda była wspaniałym, groźnym, nieobliczalnym zwierzęciem, które trzeba było pojmać, okiełznać i oswoić. Dziwny, niszczycielski urok... - Parada odbędzie się o godzinie jedenastej, podano już to do publicznej wiadomości. - Podczas wyjazdu Stalina z Kremla Plac Czerwony będzie do połowy odgrodzony - powiedział Plejin. - Ludmiła tak powiedziała. Wyjedzie przez wieżę Spasską, skręci w prawo, w kierunku rzeki Moskwy, przejedzie obok soboru św. Bazylego i wzdłuż Moskwy w kierunku Parku Gorkiego! - Wspaniale, Kolka! - Duskow pochylił się nad rozłożonym na stole planem miasta. Pozostali otoczyli go, podczas gdy Milda Iwanowna częstowała wodą mineralną przyprawioną owocowym octem. Było gorąco i parno, pot ciekł z nich wszystkimi porami, jak z gąbki. Przez radio podano, że jest już dziewiętnaście ofiar upałów. Po prostu padli, jak gdyby nagle wyschły im mózgi. - Plejin, ty staniesz mając dokładnie w polu widzenia wieżę Spasską, albo niedaleko Mauzoleum Lenina, albo przy domu towarowym GUM. Przekażesz informację o wyjeździe Stalina. - A co potem? - spytał Plejin. - A potem nic! - Duskow nie podnosił głowy, nie chciał patrzyć na małego. Wiem, co chcesz powiedzieć, pomyślał: - W ten sposób przeżyję -. Masz rację, beniaminku. Żyj dalej ze swą wspaniałą tygrysicą Ludmiłą Dragomirowną. A teraz stul pysk! - Chyba, - dodał - że Stalin znajdzie się tak blisko ciebie, że będziesz mógł rzucić w niego swoim jajkiem, albo będziesz w sposób absolutnie pewny - powiedziałem, Plejin, pewny - trafić go z pistoletu maszynowego. Duskow postukał palcem w mapę. - Iwanow, ty staniesz przy soborze św. Bazylego, naprzeciw kremlowskiej wieży Nabat. Tędy Stalin musi koniecznie przejechać, jeśli zamierza dotrzeć do brzegu Moskwy. Jeśli będzie jechał za szybko, albo za daleko, przepuść go, Fiedia, po prostu przepuść, nie ryzykuj! Kiedy Stalin cię minie, zamelduj. Duskow spojrzał na Pietrowskiego. W ten sposób uratuje się także Iwanow, drugi z kolei najmłodszy. Kiedy już nastanie pokój, zapuść sobie znowu włosy, pomyślał Duskow. Ale ucieszy się ta twoja Wanda Siemionowna cieszyła, kiedy będzie cię mogła chwycić za loki. - Piotrowski - powiedział Duskow tym chrakterystycznym dla odpraw wojskowych, obojętnym tonem, który jednak brzmiał rozkazująco i nie dopuszczał najmniejszego sprzeciwu. - Co z motocyklem? - Pożyczę go. Towarzysz Kurkurin z magazynu części zamiennych obiecał mi. Niemiecki Zündapp. Zabawne, co? Zasuwa na pewniaka, jak facet ze sraczką do klozetu. Nikomu jednak nie było do śmiechu. Pietrowski wzruszył ramionami. - Kiepski dowcip, co? Wybaczcie... - Pojedziesz na motocyklu za kolumną Stalina i będziesz utrzymywał z nami stałą łączność radiową - kontynuował Duskow. - Kiedy Stalin zakręci koło wieży Belkemieńskiej i dojedzie do ulicy Nabrzeżnej, między Bulwarem Kremlowskim a Bulwarem Moskoworieckim, będzie tam już na tyle szeroko, że będziesz mógł ich na motocyklu wyprzedzić. Ale o tym zadecydujesz sam, w zależności od sytuacji. Musisz być pewien, że uda ci się wcisnąć do kolumny ochrony, wykorzystać zamieszanie i natychmiast oburącz rzucić granaty. Jeśli będzie to niemożliwe, lub niepewne, przepuść Stalina i przekaż meldunek. Pietrowski przytaknął. Laryso Aleksandrowna, mój skarbie, pomyślał, ale na zewnątrz pozostał całkowicie obojętny. Moja mała blondyneczko z zadartym noskiem i zabawnymi piegami - nie przeklinaj życia...Na nic się to nie zda... - Sepkin, Boranow i ja będziemy stanowili jednostkę uderzeniową! - powiedział Duskow. Tak rzeczywiście powiedział: jednostką uderzeniową, słowo, którego Boranow nigdy nie zapomniał. Typowo niemieckie słowo, na wskroś pruskie, ponure, wspaniałe i idiotyczne zarazem, wymówione teraz po rosyjsku nie brzmiało śmiesznie, ale przerażająco. - Weźmiemy Stalina w skoncentrowany ogień z trzech stron, kiedy jadąc od Bulwaru Kropotkina będzie wjeżdżał na most Krymski. Na rogu, gdzie samochód będzie musiał skręcić i w związku z tym bardzo ograniczyć szybkość jest najlepsze miejsce, bo można go tu dosięgnąć jednocześnie z trzech stron. - Duskow podniósł wzrok. - Jeszcze jakieś pytania, towarzysze? - Żadnych - powiedział ponuro Sepkin. - Zajęcie pozycji o godzinie 10. - Duskow uśmiechnął się trochę smutno. - Życzę wam szczęścia, chłopcy. Potem - potem spotkamy się znowu u Mildy Iwanowny... Był to raczej kiepski dowcip; nikt się czegoś takiego po Duskowie nie spodziewał. Uśmiechali się z goryczą rysującą się w kącikach ust, trącali się szklankami z kwasem doprawionymi owocowym octem i obejmowali się wzajemnie. W drzwiach Milda Iwanowna obdarzyła każdego z nich pocałunkiem - nie siostrzanym, ale palącym wargi, burzącym krew, przenikającym w głąb ciała. Jeśli nic innego wskazywałoby, że nie ma szans na powrót, to ten pocałunek był tego dowodem. Było to pożegnanie na zawsze. Dwie minuty po godzinie 10-ej, 28 lipca 1944, w dzień tak upalny, że parował uliczny asfalt, Plejin, Iwanow i Pietrowski zameldowali się ze swoich stanowisk. Duskow, Boranow i Sepkin odebrali broń. Nie było lepszego schowka niż piec nr.I i Sepkin tu właśnie, gdzie zawsze spalał na popiół amputowane części ludzkiego ciała, schował karabinki. Nikt nie ruszał tego pieca, ani brygadzista w krematorium - Cyszlow, ani pomocnicy z sali operacyjnej, którzy przywozili tu pełne pojemniki. Zostawiali je pod drzwiami. W wyłożonym kaflami pomieszczeniu Sepkin był udzielnym władcą. Plejina i Iwanowa zaopatrzył Pietrowski. W fabryce traktorów pełno było zakamarków, w których można było schować granaty rączne, pistolety i specjalne, małe pistolety maszynowe. Na pożyczonym motocyklu z hukiem popędził przez Moskwę, spotkał się z Plejinem i Iwanowem przy bocznym skrzydle Muzeum Historycznego i wręczył im broń. O godzinie 10 pułkownik Smolka bardzo przejęty stanął przed generałem Radowskim; czuł się fatalnie. Słyszeli obaj, jak w sąsiednim pokoju Stalin rozmawia przez telefon, jego głos o ciemnej barwie przenikał przez drewniane drzwi. Rozmawiał z marszałkiem Koniewem dowódcą 1 Frontu Ukraińskiego, który ze swymi dwiema armiami 13 i 60 przebił się wielkim manewrem oskrzydlającym daleko w kierunku Lwowa i na wschód od tego miasta okrążył kilka niemieckich dywizji. Tak był pewien siły swojego uderzenia, że nawet daleko na wschód od Tarnopola pozostawił stojące w rezerwie dwie wypoczęte armie i zarządził im ćwiczenie musztry. W głosie Stalina słychać było radość. Nazywał Koniewa swym kochanym bratem i obsypywał go pochwałami. - Mamy szczęście - powiedział Radowski. - Igorze Władimirowiczu, jestem gotów znów uwierzyć w istnienie Boga! Stalin przejedzie przez Moskwę w znakomitym nastroju. Piszecie pamiętnik? Jeśli tak, to powinniście zapisać: "28. lipca 1944. Jestem pierwszym człowiekim na świecie, któremu udało się zaangażować Stalina, jako aktora." Trudno sobie wyobrazić, co to będzie, jeśli wasza szaleńcza gra nie powiedzie się... O w pół do jedenastej wyszły warty spod wieży Spasskiej. Łańcuch milicjantów i gwardzistów odgradzających plac wyprężył się. Za metalowymi barierkami tłoczyli się ludzie. Było zaledwie kilkaset osób. Większość udała się do Parku Gorkiego, żeby tam przyglądać się paradzie. W bramie wyjazdowej pojawiło się wielu oficerów, którzy utworzyli szpaler. Mały Plejin przycisnął nadajnik do ust. Przełączyli się na okrężny odbiór; cała szóstka jednocześnie słuchała meldunków. Plejin stał przy Mauzoleum Lenina i dokładnie widział wnętrze bramy. Wyjeżdżający z niej Stalin byłby bardzo dobrze widoczny, ale znajdowałby się zbyt daleko, żeby trafić go granatem, albo z pistoletu maszynowego. - Warta na miejscu! - powiedział cicho Plejin. Miał oczywiście na sobie swój mundur i jeśli zobaczył go ktoś mówiącego do mikrofonu mógł przypuszczać, że utrzymuje łączność z innymi milicjantami. Stał na najbezpieczniejszej pozycji całej operacji. On by przeżył. - Iwanow? - zapytał Duskow. - Gotów. - Pietrowski? - Siedzę na siodełku gotowy do startu. - Łuka, tylko nie ryzykuj. - Uważasz mnie za smarkacza? - Pietrowski poczuł się dotknięty. Zameldował się mały Plejin. - Trzy przednie ekipy ochrony! Otwarte samochody ze strzelcami wyborowymi. Sześciu motocyklistów... - Zrozumiałem! - powiedział Pietrowski. - Wpadnę między nich jak szerszeń! - Najpierw rozpoznaj sytuację! - przerwał mu Duskow. Stał z Boranowem i Sepkinem na Moście Krymskim, ukryty za drewnianym ekranem do wiesznia propagandowych haseł, na którym widniało wielkie zdjęcie Stalina i jedna z mądrych maksym "ojca wszystkich Rosjan". Absurdalna sytuacja: kiedy Stalin w zwolnionym tempie będzie przejeżdżał koło swego własnego zdjęcia, dostanie się pod ogień trzech specjalnych karabinków. Jego wizerunek na plakacie stanie się świadkiem jego własnej śmierci. Nie można powiedzieć, że przeznaczenie jest pozbawione humoru. - Nadjeżdża. - Mały Plejin powiedział to tonem tak obojętnym, że Duskow zaskoczony spojrzał na Boranowa, a ten dał mu znak głową. Sepkin, okaz spokoju i koncentracji, jeszcze raz sprawdził zamek swego pistoletu. Żeby się tylko nie zaciął! Ostrzał musi nastąpić błyskawicznie, zanim tamci zorientują się, co się dzieje. - Siedzi w samochodzie przy otwartym oknie! - powiedział Plejin. - Widzę go bardzo wyraźnie. Uśmiecha się! Okno otwarte! - Rozumiem! - Duskow pokręcił głową. - Sam robi z siebie tarczę strzelniczą. - Samochód skręca w prawo, w kierunku soboru. - Widzę, że nadjeżdża! - zameldował Iwanow. - Na przedzie samochód ochrony. - Moje pudło rusza! - wtrącił Pietrowski. I wtedy rozległ cichy krzyk, zupełnie nieoczekiwany, jak nóż, który nagle rozcina napiętą sieć. Głos Plejina - drżący, bezradny, roztrzęsiony, niemal dziecinny. - To niemożliwe...to niemożliwe...o Boże...! - Co się stało, Plejin? - warknął Duskow. - Plejin, Kolka...co się dzieje? Spod Bramy Spasskiej wytoczył się drugi samochód ze Stalinem i skręcił w prawo. Czarna, masywna limuzyna, tylna szyba opuszczona. A na siedzeniu, życzliwie spoglądający i machający do ludzi za barierkami jeszcze jeden Stalin. - Drugi Stalin...- wymamrotał Plejin. - Kolka! - Duskow otworzył usta, jak gdyby chciał ochłodzić rozpalone nagle płuca. - Kolka, weź się w kupę! Trzeci samochód! Ten sam model! Oficerowie salutują. Przy otwartym oknie szeroko uśmiechnięty Stalin, charakterystycznym gestem podnosi rękę na wysokość twarzy. Kiedy wychylił się nieco, jego siwa głowa znalazła się w pełnym słońcu. - Trzeci Stalin - krzyknął rozpaczliwie mały Plejin. - Nie strzelać! Nie strzelać! W drodze jest już trzech Stalinów! - Ty pijany skurwysynu! - ryknął Pietrowski siedzący na swoim motocyklu. - Duskow, mały sra ze strachu w portki! - Trzeci Stalin skręca w lewo! - Głos Plejina drżał, w sposób godny politowania. - Zbliża się do mnie...teraz przejeżdża koło mnie...macha do mnie ręką... - Ognia, Kolka! - krzyczy Pietrowski. -...trzeci... trzeci Stalin...a z bramy wyjeżdża czwarty! Jeszcze jeden Stalin! Skręca w moim kierunku...Mamy... mamy czterech Stalinów! - To koniec! - powiedział Pietrowski. - Facet zwariował. Zanim Duskow zdążył zareagować rozległ się głos Iwanowa: - Posterunek - sobór. Oddział ochrony - potem samochód ze Stalinem - dwa samochody, blisko jeden za drugim - są na mojej wysokości. Za daleko, żeby atakować. O Boże, Kolka ma rację: obok mnie przejeżdża dwóch Stalinów! Duskow, rzeczywiście jest ich dwóch... I znów żałosny głos Plejina z Placu Czerwonego: - Dwóch ostatnich Stalinów skręca w ulicę Gorkiego! Nie strzelać! nie strzelać. Który jest prawdziwy? Duskow wlepił zaczerwienione oczy w Duskowa i Boranowa. Sepkin siedział za ekranem z plakatami i ociekał potem jak topniejąca góra lodowa. Boranow odchylił głowę daleko do tyłu i wpatrywał się w bezchmurne, bladoniebieskie, zionące żarem niebo. Spod wieży Belkemieńskiej zgłosił się Piotrowski. - Gówno! Gówno! Gówno! - wrzeszczał. Przez aparat słychać było wściekły huk jego motocykla. - Nadjeżdżają...rzeczywiście jest ich dwóch. Duskow, w twoim kierunku jedzie dwóch Stalinów...Co za gówno! - Dwaj Stalinowie rozdzielają się...jeden jedzie w prawo, dookoła Muzeum, drugi skręca w kierunku wieży Arsenału. - Głos Plejina brzmiał jak głos dziecka. - Ja - ja odmeldowuję się. Nie mam już nic do roboty... Duskow spuścił głowę. Jeden z najważniejszych momentów w dziejach świata zamienił się w farsę. Z Dzikich gęsi zrobiły się pospolite wróble. Śmieszność pokonała historię. Stalin odjeżdżał w czterech różnych kierunkach... - Koniec - powiedział matowym głosem Duskow. - Niech Bóg ma w opiece nasz kraj...Bo my już nie możemy. Kiedy kolumna przejeżdżała obok nich i samochody ochrony, motocykliści, obie czarne limuzyny musiały zmniejszyć szybkość, żeby skręcić na most Krymski, Duskow, Sepkin i Boranow stali na skraju chodnika. Pozdrawiali Stalina...A z obu samochodów, siedząc przy otwartym oknie, machał do nich ręką Stalin, w znakomitym humorze i życzliwy jak rzadko. W dwóch egzemplarzach, jeden za drugim...Upiorne, a jednak prawdziwe. Wszyscy trzej odprowadzili samochody wzrokiem aż do mostu Krymskiego, wydobyli zza ekranu z plakatami swoje teczki i szli wolno, niczym zażywający letniego słońca weseli spacerowicze, Bulwarem Kropotkina w kierunku Kremla. Pietrowski wyjechał im na przeciw, zahamował i zeskoczył z maszyny. - Co teraz? - krzyczał. Jego wykrzywiona twarz wyglądała obco. - Duskow, powiedz coś! - Kiedy dziś wieczorem wrócimy do domu, powinniśmy naszym paniom przynieść kwiaty. To one wygrały... października Iwanow stanął nagle oko w oko ze Stalinem. Znowu było to w Ogrodzie Aleksandryjskim, nieopodal wieży Arsenału. Tyle tylko, że tym razem Iwanow nie wiózł na taczkach przez most Świętej Trójcy drewnianych klinów, ale zbijał rusztowanie, żeby poprawić kawałek ściany na tym budynku. Zbliżało się południe, Iwanow był sam z jednym tylko robotnikiem o nazwisku Bielajew, który siedział w cieniu jedząc kwaszony ogórek i właśnie opowiadał o pewnej dziewczynie, która nad wzgórkiem łonowym miała duże znamię. Bielajew chciał się dowiedzieć od wykształconego towarzysza Iwanowa, czy coś takiego można usunąć. I nagle stanął przed nimi Stalin. Dobroduszny, pykający fajeczką, w jasnym obszernym, letnim płaszczu, bynajmniej nie posępny, ojczulek, taki, jakiego widywało się na wielkich plakatach. Biednemu Bielajewowi, nieco słabemu na umyśle, oczy wyszły na wierzch, przycisnął się do ściany, stanął na baczność i z bijącym sercem czekał na to, że umrze z przerażenia. Tymczasem Iwanow runął do przodu. Nie zastanawiał się, działał zupełnie automatycznie, w sposób tysiąc razy przećwiczony...był kawałkiem materii, która musiała zareagować na bodziec w ściśle określony sposób. Stalin wlepił w niego zdumiony wzrok, ale było za późno, żeby się usunąć. Kiedy Iwanow i Stalin zwarli się ze sobą, Fiodor Pantelejewicz pociągnął w swojej kieszeni zawleczkę. Zawleczkę granatu z natychmiastowyn zapłonem... Przez ułamek sekundy byli tak blisko siebie, jak gdyby mieli się ze sobą stopić, przerażone oczy Stalina wpiły się w pozbawiony wyrazu, nieobecny już wzrok Iwanowa...Nagła eksplozja przerwała pełną słońca południową ciszę. Bielajew padł na ziemię, nie mógł złapać tchu, ale zdążył zobaczyć, jak oba ciała najpierw rozprysnęły się niczym czerwone szkło, a potem zmieszały się z sobą. - Całkowita błokada informacyjna! - powiedział pół godziny później pułkownik Smolka. W dwóch cynkowych trumnach wynoszono właśnie resztki tego, co pozostało ze Stalina i Iwanowa. Elegancki Radowski stał nieco na uboczu i trzymał przy ustach chusteczkę do nosa...Dwa rozszarpane ciała, ale dwie nietknięte głowy. Młody człowiek ze złocistymi kędziorami i kanciasta, siwa głowa Stalina. - Uwierzyliście nareszcie w moich niemieckich oficerów? - spytał Smolka. - Chcecie, żebym tu na miejscu odśpiewał na waszą cześć hymn pochwalny? - Radowski ze zgrozą oglądał się za trumnami.- Kto to był? - Nikołaj Iljicz Tabun... - Stalin natychmiast przestanie pokazywać się publicznie - powiedział przygnębiony Radowski. - Wiecie, Igorze Władimirowiczu, co to oznacza? Jeszcze więcej nienawiści, jeszcze więcej intryg, jeszcze więcej nawoływań do zemsty! Wam to dobrze...Siedzicie z daleka od niego, na bardzo pewnym stołku. Pewnym, bo anonimowym. My, z jego otoczenia, dowiemy się co oznacza słowo "przemijanie". - Radowski machnął ręką. - Smolka, bądźcie przyjacielem i zapomnijcie o tym co powiedziałem. A więc ani słowa o wypadku? - Ani słóweczka, towarzyszu generale. - A świadek, ten cieśla? Jest tylko lekko ranny. - Zostanie przeniesiony do dobrej kliniki specjalnej - powiedział Smolka lekkim tonem. - Do Omska. Omsk leży po drugiej stronie Uralu. Na Syberii... Radowski spojrzał na Smolkę, zobaczył jego wesołe oczy, wydął dolną wargę i ruszył ku wyjściu. Przez cztery tygodnie Wanda Siemionowna pogrążona w rozpaczy biegała po całej Moskwie, pytała w szpitalach, zaalarmowała milicję, błagała o pomoc różne władze - wszędzie odpowiadano jej wzruszeniem ramion. Antonina Nikitajewna, matka, z sercem złamanym z powodu cierpienia córki, wyjęła spod łóżka skrzynię i mimo protestów Siemiona Tichonowicza urządziła w jednym z rogów pokoju ołtarzyk, powiesiła na ścianie obraz Chrystusa, przystroiła go kwiatami, zapaliła świecę, uklękła i zaczęła się modlić. Po powrocie do domu Wanda upadła na kolana obok matki, podniosła w górę złożone dłonie i błagała: - Chryste, zwróć mi go! Pomóż mi, Jezu! Gdzie on jest? Co się z nim stało? Czy człowiek może tak nagle zniknąć? Chryste, pomóż nam... Siemion Tichonowicz nie wytrzymywał tego. Wychodził z domu i cztery razy upił się tak straszliwie, że potem urządzał awantury, pluł na ołtarzyk, nazywał Iwanowa zasranym skurwysynem, rozbił kufel do kwasu, który Wanda kupiła niedawno Fiodorowi Pantelejewiczowi, rozdeptał skorupy i groził, że każe zabrać kobiety do domu wariatów. Kiedy jednak był sam, poza domem, w stalowni, stawał często przy walcarkach, patrzył na rozpalony metal i nie znajdując odpowiedzi na żadne z dręczących go pytań bezradnie kręcił głową. Kochał Iwanowa jak syna. Tylko nigdy o tym nie mówił. Haller nie należał do ludzi, którzy mają serce na dłoni. Wojna została wygrana - lub przegrana. Zależy z której strony na nią się patrzyło. Uroczystości z okazji zwycięstwa trwały w Moskwie przez tydzień. Jedyny w swoim rodzaju pokaz ogni sztucznych rozjaśnił moskiewskie niebo kaskadami świateł. Ze zdobycznych niemieckich flag i sztandarów utworzono wielki stos; na Placu Czerwonym odbyła się parada o niespotykanej dotąd skali. Na trybunie, pod murami Kremla stał Stalin w otoczeniu najbliżych mu, zaufanych ludzi i pobłyskujących orderami generałów, których nazwiska wszyscy znali i wymawiali z taki szacunkiem, jak niegdyś imiona świętych. Unosił rękę, pozdrawiał nią tłumy, uśmiechał się, jeszcze za życia jeden z pomników, które będą stały dopóty, dopóki będzie istniała świadomość historii, ściskał dłonie marszałkom i dziesiątki tysięcy, które to widziały, wzruszał tym do łez. Tego dnia Boranow i Łara Pawłowna byli sami. Paweł Ignatiewicz Szarenkow z żoną Marią Iwanowną poszli z wizytą. Nie pozwolono wprawdzie Szarenkowowi zbudować jego gigantycznego łuku triumfalnego, ale awansowano go na kierownika wydziału. Kierował teraz planowaniem nowego systemu kanalizacyjnego - zaszczytne zadanie, jeśli nawet z jego fantastycznymi planami architektonicznymi miało niewielki związek. Towarzysz naczelny dyrektor zaprosił ich na święto zwycięstwa, wobec czego zostawili Łarę i Kiryłła samych; Szarenkow, człowiek surowych obyczajów musiał przyznaĆ, że miłość bez świadectwa ślubu konsumowano już za jego czasów. Maria Iwanowna delikatnie mu o tym przypomniała i na wspomnienie czego Pawłowowi rozbłysły oczy. - Muszę ci coś wyznać - powiedział Boranow. Siedział z Łarą na kanapie, całowali się, Łara zdjęła bluzkę, a kiedy zaczął ją pieścić, jej ciało napięło się jak stalowa sprężyna. - Dlaczego teraz mówisz ? - spytała półgłosem. - Powiada się, że to my, kobiety gadamy za dużo. A wy, mężczyźni?! Trajkoczecie bez przerwy jak katarynki... - To konieczne. - Boranow zdjął lewy but, pomajstrował przy obcasie, odsunął go na bok i pokazał Łarze. - To nadajnik radiowy - powiedział. - Amarykański wynalazek. Już mi nie jest potrzebny. Wojna się skończyła. Łaruszka, jestem Niemcem. Niemieckim oficerem. Nazywam się Asgard Kuehenberg... Popatrzyła na niego wielkimi, błyszczącymi oczami, przeciągnęła się i objęła go ramionami. - Co ty pleciesz, Kiryłł - powiedziała dziecinnym głosikiem. - Jak człowiek tak mądry jak ty może pleść takie głupstwa? - Łaro, jestem Niemcem... - Jesteś Boranowem. Kiryłłem Siemionowiczem Boranowem. I nikim innym...tylko moim kochanym mężem, Kiryłłem. Czy twoja żona to nie Łara Pawłowna? Czy nie chciałbyś mieć dzieci, które by nosiły twoje nazwisko - Boranow? Któż pragnąłby to zmienić? - Uśmiechnęła się do niego, chwyciła jego dłoń i położyła na swych piersiach. - Tu jest twoje życie - powiedziała. Nie przecz, skarbie. Nie nadawaj mu żadnego innego imienia...Wszystko inne ukryj głęboko i na zawsze na dnie swego serca...Spójrz na zegarek, Kiryłł! Czas pędzi jak wicher. Za dwie godziny oni wrócą. A my tu gadamy i gadamy i zapominamy się... Szarenkow cofnął się gwałtownie, kiedy dobrze po północy wrócił do domu. Jego córeczka, Łara, leżała z Kiryłłem Siemonowiczem w łóżku, pod kołdrą i po ramionach - co tu dużo mówić - poznał, że oboje byli nadzy. - Hańba! - wołał, kiedy Maria Iwanowna wyciągała go z pokoju. - Och, co za hańba! Szczyt bezwstydu! Pod moim dachem! Chyba ich zabiję? - Pozwól im raczej wziąć ślub - powiedziała rozsądna matka, Maria Iwanowna. - Od razu jutro chodźmy zarejestrować się w Pałacu Ślubów... Milda Iwanowna nadal mieszkała przy Leśnej nr.19. Przyjęła posadę sekretarki w Centralnym Biurze Kontroli Tekstyliów. Miała dostęp do wspaniałych materiałów, a nawet do gotowej konfekcji, mogła postarać się o płaszcze, pończochy, buty i bieliznę i żyła z człowiekiem, który był dokładnym przeciwieństwem Wołnowa oraz innych mężczyzn, którzy się jej podobali. Towarzysz Iwan Iwanowicz Wołodin - miał przynajmniej w nazwisku litery "w" i dwa "o"- był człowiekiem uduchowionym, mówił pięcioma językami, w tym również niemieckim, i wykładał na uniwersytecie historię sztuki europejskiej. Kochał Mildę do szaleństwa, czego nikt nie mógł mu brać za złe, wielkodusznie tolerował jej licznych przyjaciół, dyskutował z Sepkinem, Duskowem, Plejinem i Boranowem oraz z ich żonami na wszystkie tematy, poczynając od zawodowych doświadczeń Boranowa jako hodowcy orchidei, aż po kwestię, czy rozszczepienie atomu rzeczywiście można będzie wykorzystać w gospodarce na przykład do wytwarzania energii; podziwiał drapieżność Ludmiły Dragomirowny Plejiny, nieziemską urodę Anny Iwanowny Duskowej, promieniejącą młodzieńczość Jeleny Łukanowny Sepkiny, zawadiackie usposobienie Larysy Aleksandrowny Pietrowskiej z zadartym noskiem oraz porywającą wesołość Łary Pawłowny Boranowej. Ciągle zastanawiał się, dlaczego Milda Iwanowna, prawdziwa perła w tym gronie, poślubiła właśnie jego. Posada Mildy w pierwszym roku po zakończeniu wojny była niezwykle cenna. Zaopatrywała żony swoich przyjaciół w ubrania i materiały, zdobywała dla nich kartki zaopatrzeniowe na buty, przyniosła nawet trzy legitymacje upoważniejące do dokonywania zakupów w specjalnych sklepach dla wysokich funkcjonariuszy partyjnych. Życie unormowało się, wiadomości z Niemiec były skąpe, ludzie tam głodowali i marźli, próbowali szczęścia na czarnym rynku, albo jeździli z plecakami na wieś, żeby wymienić coś na kawałek tłuszczu. Kiedy Milda nastawiała radio na Berlin, brzmiał stamtąd amerykański jazz i rozlegały się śpiewy, które Ludmiła Dragomirowna nazywała wyciem wilków. Pewnego dnia, we wrześniu 1946 roku, Milda przerażonym głosem wezwała wszystkich do siebie. Kiedy Duskow, Boranow i Pietrowski zjawili się u niej, zapłakana siedziała na kanapie.Iwan Iwanowicz Wołodin usiłował pocieszyć ją winem, a potem gruzińskim koniakiem, ale ona kręciła głową, podobna do zepsutej lalki i tylko powtarzała: - To straszne! To potworne! Sepkin przed godziną telefonował z kliniki. Przynieśli ich ...w trzech workach, ponieważ nie chcieli czekać i nie należało robić wokół tej sprawy hałasu...Kiedy ją wyciągali z worka ona jeszcze żyła, oddychała głęboko i miała otwarte oczy, a potem też umarła. Sepkin mówił, że rozpoznała go... - Kto? Na miłość boską, kto? - krzyknął Duskow. - Ludmiła Dragomirowna... Wszyscy zdrętwieli. Nie od razu pojęli o co chodzi. Bo jak można to było zrozumieć? - To - to nie może być prawda - powiedział Boranow głucho. Jeszcze miał przed oczami Ludmiłę, która ukazała mu nowy wymiar kobiecej urody. - Co się stało? Kim są dwa pozostałe trupy? - Kolka... - Nasz mały? - wyjąkał Pietrowski. Opadł na krzesło. - Czy to był wypadek? Milda Iwanowna nerwowo piła koniak. A więc trunek Wołodina jednak się na coś przydał. Wzięła łyk do ust i obiema rękami otarła łzy. - To ona go zastrzeliła - czterema strzałami. A tę drugą dwoma. Ostatnią kulę wpakowała sobie w serce... - Ta - ta druga? - zapytał bezdźwięcznym głosem Boranow. - Jaka druga? - Kelnerka. Ludmiła Dragomirowna zaskoczyła ich w drewnianej chacie nad Moskwą. Musiała go już obserwować dłuższy czas i śledziła go. Natychmiast zaczęła strzelać... - To nieprawdopodobne! - Duskow chwycił butelkę wina i przytknął sobie do ust. Kiedy pił, drżała mu grdyka. - Mały musiał zwariować! - powiedział wreszcie. - Zdradzać Ludmiłę! Gdzie szukać drugiej takiej jak ona? - Była o dziewięć lat starsza od Kolki - powiedziała cicho Milda. - Kelnerka była o rok od niego młodsza. To potworne...nie do pojęcia...Ale potrafię zrozumieć Ludmiłę... Pogrzeb był cichy, nad dwiema trumnami zebrało się zaledwie kilku towarzyszy z milicji. Zmarła kelnerka została pochowana w innej dzielnicy, gdzie jej ojciec w swym niepohamowanym bólu zachowywał się nad grobem wręcz nieprzyzwoicie, Plejina, kochanka swej córki, nazywał skurwysynem, a o Ludmile mówił tylko jako o morderczyni. Duskow, Pietrowski, Sepkin, Boranow i ich żony przeszli przed otwartymi trumnami. Plejin leżąc na poduszce wyglądał jak śpiący chłopiec z nieco konwulsyjnym, a jednocześnie przekornym uśmiechem na ustach. Nie włożono mu w dłonie krzyża, tylko pojedyńczą różę. Róże to kwiaty, które tak bardzo kochała Ludmiła. Ludmiła Dragomirowna w trumnie - widok, który na zawsze utkwił w pamięci. Za życia była niezwykle piękna, a po śmierci stała się jeszcze piękniejsza. Wystające kości policzkowe rysowały się pod lśniącą skórą o delikatnym oliwkowym odcieniu, pięknie wykrojone wargi zdawały się jeszcze w krainie śmierci być pełne zmysłowości i nieziemskiej namiętności. Twarz tę otaczały nieposłuszne śmierci włosy, czarne jak laka, podobne do jedwabistej chmury, której brzegi poruszały się na wietrze, wiejącym nad cmentarzem. Przeszli przed Plejinem i Ludmiłą, położyli przy ich ciałach kwiaty, stali chwilę ze złożonymi dłońmi, raz jeszcze popatrzyli na nich nadal nie rozumiejąc, jak do tego doszło. Kiedy zamknięto trumny, spuszczono je do podwójnego grobu, a na wieka spadły pierwsze grudy ziemi, Duskow przerwał panującą ciszę: - Mały zawsze marzył o powrocie do Niemiec. Często mi o tym mówił... Nie było stypy, która w Rosji należy do obyczaju. Poszli na spacer po cmentarzu, stanęli w cieniu kasztanów i spoglądali co chwila w kierunku świeżego grobu. Grabarze zdjęli kurtki i energicznie machali łopatami. Był piękny, jesienny dzień, drzewa i krzewy stały w pełnej krasie barw, natura, zanim ją zmrozi lód, szczodrze obdarzała je kolorami. Jesień...Na Syberii mówi się "płonąca tajga". - Leonidzie Germanowiczu, powiedziałeś przed chwilą - odezwał się Boranow - że mały tęsknił, że chciał wrócić do Niemiec... Objął Łarę Pawłownę tak, że jego ręka spoczęła na jej wydatnym łonie. Nie powinna się przestraszyć, powinna wiedzieć, że w tym krótkim życiu ważna jest dla niego tylko ona. - Jeszcze nie za późno o tym mówić - ciągnął Boranow.- Jest jednak, moi mili, pewne pytanie. Powinniśmy się nad nim zastanowić, ponieważ nurtuje nas ono : Czy chcemy wrócić do Niemiec? - Obawiałem się tego pytania! - powiedział Sepkin. - Jesteśmy niemieckimi oficerami... - Byliśmy nimi. Teraz jesteśmy należącymi do tego społeczeństwa towarzyszami! - Duskow sięgnął do kieszeni, poczęstował wszystkich papierosami i nawet Anna Pawłowna zapaliła jednego, nerwowo wciągając dym i szybko go wypuszczając. - Anna złożyła wniosek o przyjęcie mnie do partii. To dla mnie zaszczyt! Jestem kandydatem, towarzysze. - A ja wydostałem się z moich podziemi na górę! - powiedział Sepkin. - Opuściłem piec nr.I. Od tygodnia jestem pomocnikiem na sali operacyjnej. Nie palę już amputowanych ludzkich kończyn - wolno mi je podczas obcinania trzymać! Daje to sporo dodatkowych rubeli. Jelenuszka chce sobie kupić futro, na czarnym rynku. Mam już dobrą ofertę... - Mnie zaproponowano stanowisko kierownika oddziału końcowej kontroli traktorów. - Pietrowski pogłaskał Larysę po jasnych włosach. Na jej wesołej twarzy nadal pełno było wyraźnych latem piegów, ale pozostawały tam również jesienią i zimą. - Uczę się całymi nocami...Wzruszył ramionami, była to niema prośba o wyrozumiałość. - A co z tobą, Kiryle Siemionowiczu? - Jeżdżę teraz linią nr.3. - Boranow patrzył na dym ulatujący z papierosa i nadal trzymał rękę na nabrzmiałym łonie Larysy. - Za pół roku - solennie mi to obiecano - zostanę kontrolerem. Spójrzcie na moją gołąbeczkę. Za trzy miesiące Łara urodzi nasze pierwsze dziecko... - I ty się jeszcze pytasz? - powiedział Duskow. - Może za kilka lat, towarzysze? - Boranow zdeptał niedopałek papierosa, ale nie należało traktować tego jako symbolu. - Świat ciągle się zmienia...i my też! Czy nie może się zdarzyć, że kiedyś powiemy sobie: Chłopaki, a jednak chciałbym znów zobaczyć Niemcy! Mimo wszystkiego, co się wydarzyło?! A wtedy zabierzemy nasze żony i dzieci i wrócimy do kraju. To tylko taka przelotna myśl, przyjaciele...można chyba trochę pomarzyć? Było ich dziesięciu... jeden z nich wrócił i opowiedział. O operacji, która była równie szalona, jak epoka, którą miała ocalić. Żyją jeszcze trzej pozostali - gdzieś w Moskwie, z żonami, z dziećmi i wnukami. Leonid Germanowicz Duskow. Piotr Mironowicz Sepkin. Łuka Iwanowicz Pietrowski. Nie trzeba ich szukać. KONIEC ) Admira3 Wilhelm Canaris (1887-1945) od 1935 r. szef niemieckiego wywiadu i kontrwywiadu wojskowego - "Abwehr" w min. Wojny, póYniej podleg3y Naczelnemu Dowództwu Si3 Zbrojnych (Wehrmachtu) - OKW i osobiocie feldmarsza3kowi W. Keitlowi. Inicjator wielu akcji dywersyjnych i szpiegowskich, tak?e przeciw Polsce. W miare pora?ek Hitlera nawi1zywa3 kontakty z aliantami, co wywo3a3o podejrzenia s3u?b konkurencyjnych z SS i Gestapo. W lutym 1944 Abwehra zosta3a w31czona jako wywiad wojskowy do G3ównego Urzedu Bezpieczenstwa Rzeszy (RSHA). Po nieudanym zamachu na Hitlera (20.7.1944) Canarisa aresztowano, chocia? nie udowodniono mu wspó3pracy ze spiskowcami p3k. von Stauffenberga. Tu? przed wyzwoleniem przez wojska amerykanskie obozu koncentracyjnego Flössenburg, Canaris zosta3 skazany na omiera i 9.4.1945 r. powieszony przez SS. Po wojnie zasoby szpiegowskie Canarisa, zw3aszcza wydzia3u "Obce Armie Wschód" gen. Reinharda Gehlena, zosta3y przekazane Amerykanom. W 1956 r. Gehlen stan13 na czele wywiadu RFN - Federalnej S3u?by Wywiadowczej (BND) - przyp.t3um. ) Inflanty - Niemiecka nazwa Livland - obszar obejmuj1cy dzio Lotwe i Estonie, teren ekspansji Zakonu Krzy?ackiego, przez wiele lat lenno Polski, Danii, Szwecji, Rosji i Prus. Po pierwszym rozbiorze Polski w 1772 r. - czeoa Rosji. Po pierwszej wojnie owiatowej utworzenie niezale?nych panstw Lotwy i Estonii, wcielonych w 1940 r. do ZSRR. Po rozpadzie ZSRR w 1991 r. ponownie niepodleg3e panstwa. W Inflantach ?y3a bardzo liczna i wp3ywowa kolonia niemiecka posiadaj1ca latyfundia junkierskie, wielkie wp3ywy w rolnictwie i gospodarce. W okresie wspó3pracy Hitlera ze Stalinem, w latach 1940-1941, "repatriacja" do Rzeszy kilkudziesieciu tysiecy "Niemców Ba3tyckich" ("Baltendeutsche"). W czasie niemieckiej agresji na ZSRR tysi1ce z nich wst1pi3y do Wehrmachtu. W wiekszooci wraz z rodzinami ewakuowa3y sie na Zachód, pozostali zostali deportowani na Wschód. Czeoa z nich w latach odpre?enia wróci3a do Niemic Zachodnich - przyp.t3um. ) OKW - skrót "Oberkommando der Wehrmacht" Naczelnego Dowództwa Si3 Zbrojnych, którym kierowa3 feldmarsza3ek Wilhelm Keitel bezpoorednio podporz1dkowany Adolfowi Hitlerowi, Führerowi (Wodzowi) III Rzeszy i naczelnemu dowódcy - przyp.t3um.