Jeffery Deaver - Rozbite okno
Szczegóły |
Tytuł |
Jeffery Deaver - Rozbite okno |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Jeffery Deaver - Rozbite okno PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Jeffery Deaver - Rozbite okno PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Jeffery Deaver - Rozbite okno - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
JEFFERY DEAVER
ROZBITE OKNO
(The Broken Window)
Przełożyl Łukasz Praski
Wydanie polskie: 2009
Wydanie oryginalne: 2008
Strona 3
DEDYKACJA
Dla drogiego przyjaciela, pisanego słowa
Strona 4
I
COŚ WSPÓLNEGO
CZWARTEK, 12 MAJA
Przyczyną naruszenia prywatności nie jest na ogół odkrywanie
wielkich tajemnic osobistych, lecz ujawnianie wielu drobnych faktów…
Podobnie jak z pszczołami afrykańskimi – jedna jest zaledwie
utrapieniem, ale rój może stanowić śmiertelne zagrożenie.
ROBERT O'HARROW JUNIOR, „NO PLACE TO HIDE"
Strona 5
Rozdział 1
Coś ją dręczyło, nie potrafiła jednak odgadnąć, co to jest. Jak lekki,
uporczywy ból pulsujący gdzieś w głębi ciała. Albo jakiś człowiek idący
za tobą, gdy zbliżasz się do domu… Czy to ten sam typ, który zerkał na
ciebie w metrze?
Albo ciemna kropka przesuwająca się w kierunku łóżka, która nagle
znika. Pająk czarna wdowa?
W tym momencie jej gość siedzący na kanapie w salonie spojrzał na
nią i uśmiechnął się, a Alice Sanderson zapomniała o swoim niepokoju –
jeśli to w ogóle był niepokój. Owszem, Arthur był inteligentny i dobrze
zbudowany, ale przede wszystkim miał wspaniały uśmiech, który
znaczył o wiele więcej. – Może wina? – spytała, idąc do małej kuchni. –
No pewnie. Wszystko jedno, jakie masz.
– Całkiem przyjemne takie wagary w środku tygodnia. Dwoje
dorosłych – fajnie.
– Szaleństwo mam we krwi – zażartował.
Okno wychodziło na rząd fasad z naturalnego i malowanego
piaskowca po drugiej stronie ulicy. Widać stąd było także zarys dachów
Manhattanu, tego dnia zasnuty mgiełką na wiosennym niebie. Do
pokoju wpadało świeże jak na Nowy Jork powietrze, niosąc woń
czosnku i oregano z pobliskiej włoskiej restauracji. To była ulubiona
kuchnia ich obojga – jedno ze wspólnych upodobań, jakie zdążyli
odkryć już na pierwszym spotkaniu na degustacji wina w SoHo przed
kilkoma tygodniami, pod koniec kwietnia. W trakcie wykładu someliera
na temat europejskich win, którego Alice słuchała wraz z grupą około
czterdziestu osób, jakiś męski głos spytał o pewien rodzaj hiszpańskiego
czerwonego wina.
Zaśmiała się cicho. Tak się składało, że miała skrzynkę właśnie tej
marki (ściślej mówiąc, już niecałą skrzynkę). Wino pochodziło z mało
Strona 6
znanej winnicy. Może nie była to najlepsza rioja na świecie, lecz jej
bukiet krył miłe wspomnienia. Alice wypiła jej mnóstwo ze swoim
francuskim kochankiem podczas tygodnia spędzonego w Hiszpanii –
cudownej przygody, idealnej dla kobiety tuż przed trzydziestką, która
niedawno zerwała ze swoim chłopakiem. Wakacyjny romans, namiętny
i intensywny, był oczywiście z góry skazany na klęskę, co jeszcze
dodawało mu powabu.
Alice wychyliła się wtedy, chcąc zobaczyć, kto pyta o wino: ujrzała
nijakiego mężczyznę w garniturze. Po kilku kieliszkach degustowanych
gatunków nabrała odwagi i z talerzem przekąsek w ręku, lawirując
wśród gości, podeszła do niego i spytała, dlaczego interesuje go akurat
to wino.
Odrzekł, że przed kilkoma laty pojechał do Hiszpanii ze swoją byłą
dziewczyną i rioja bardzo przypadła mu do gustu. Usiedli przy stoliku,
rozmawiając jeszcze przez chwilę. Okazało się, że Arthur ma takie same
upodobania kulinarne i sportowe jak ona. Oboje uprawiali jogging i
codziennie rano spędzali godzinę w klubach fitness, które kazały sobie
słono płacić.
– Ale zwykle ubieram się w najtańsze szorty i T-shirty z JCPenney –
dodał. – Nie przepadam za markowymi ciuchami… – Nagle zarumienił
się, uświadamiając sobie, że być może ją obraził.
Ale odpowiedziała śmiechem. Ubiór do ćwiczeń traktowała
podobnie (rzeczy kupowała w Target, odwiedzając rodzinę w Jersey).
Ugryzła się jednak w język i nie powiedziała mu o tym w obawie, by nie
pomyślał, że chce mu się narzucać. Zaczęli popularną miejską grę
randkową: co mamy ze sobą wspólnego. Oceniali restauracje,
porównywali odcinki serialu „Pohamuj entuzjazm" i narzekali na
swoich psychoanalityków.
Umówili się raz, potem drugi. Art był zabawny i uprzejmy.
Chwilami wydawał się nieco sztywny, sprawiając wrażenie nieśmiałego
odludka, lecz Alice przypisywała to przeżyciom po – jak to określił –
„koszmarnym rozpadzie" długiego związku z dziewczyną pracującą w
świecie mody. Poza tym napięty rozkład dnia – biznesmena z
Strona 7
Manhattanu – nie pozostawiał mu zbyt dużo wolnego czasu. Czy coś z
tego wyjdzie?
Jeszcze nie został oficjalnie jej chłopakiem. Ale mogła trafić znacznie
gorzej. A gdy na ostatniej randce doszło do pocałunku, poczuła lekkie
ukłucie, które oznaczało jedno: chemię. Dziś być może będzie miała
okazję się przekonać, w jakim stopniu ona zadziała. Zauważyła, że
Arthur ukradkiem – jak mu się zdawało – zerka na obcisły różowy
ciuszek, który Alice kupiła w Bergdorfie specjalnie na tę randkę.
Przygotowała też sypialnię na wypadek, gdyby pocałunek miał mieć
ciąg dalszy.
Nagle powrócił tamten cień niepokoju, lęk przed pająkiem. Czego
się obawiała?
Alice sądziła, że to tylko echo nieprzyjemnego spotkania z kurierem,
który przywiózł jej przesyłkę. Mężczyzna miał ogoloną głowę i
krzaczaste brwi, cuchnął papierosami i mówił z silnym akcentem ze
wschodniej Europy. Kiedy podpisywała dokumenty, zmierzył ją
wyraźnie pożądliwym spojrzeniem i poprosił o szklankę wody.
Niechętnie skierowała się do kuchni, a chwilę później zobaczyła go
stojącego pośrodku salonu i oglądającego jej wieżę audio.
Poinformowała go, że na kogoś czeka, więc wyszedł, krzywiąc się ze
złości, jak gdyby spotkał go afront. Patrząc przez okno, Alice
zauważyła, że zanim wsiadł do swojej furgonetki, którą zablokował
zaparkowane przed domem samochody, minęło prawie dziesięć minut.
Co robił przez ten czas w budynku? Czyżby sprawdzał… – Halo,
Ziemia do Alice…
– Przepraszam. – Zaśmiała się, podeszła w końcu do kanapy i
usiadła obok Arthura. Musnęli się kolanami. Myśli o kurierze ulotniły
się w jednej chwili. Stuknęli się kieliszkami – dwoje ludzi, którzy
zgadzali się ze sobą co do najważniejszych spraw: polityki (wpłacali
prawie taką samą kwotę na fundusz Demokratów i odpowiadali na
cykliczne apele radia publicznego o składki słuchaczy), filmów,
jedzenia, podróży. Oboje byli niepraktykującymi protestantami. Gdy ich
kolana ponownie się zetknęły, Arthur uwodzicielsko otarł się nogą o jej
Strona 8
nogę, po czym spytał:
– Ach, co z tym Prescottem, którego miałaś kupić? Udało ci się go
zdobyć?
Rozpromieniła się i skinęła głową.
– Tak. Jestem już właścicielką Harveya Prescotta.
Alice Sanderson nie była bogatą osobą według standardów
manhattańskich, ale dzięki dobrym inwestycjom mogła się oddawać
swojej prawdziwej pasji. Od dawna śledziła karierę Prescotta, malarza z
Oregonu, specjalizującego się w hiperrealistycznych portretach rodzin –
nie rzeczywistych, lecz wymyślonych. Malował rodziny tradycyjne i
nieco mniej – takie, w których byli samotni rodzice, mieszane rasowo
pary albo osoby homoseksualne. Na rynku nie było prawie żadnego
obrazu Prescotta, którego cena mieściłaby się w jej możliwościach, lecz
mimo to Alice wpisała się na listę potencjalnych kupców w kilku
galeriach, które od czasu do czasu sprzedawały jego dzieła. W zeszłym
miesiącu dostała wiadomość od jednej z galerii na zachodzie, że być
może pojawi się okazja kupna jednego z wczesnych płócien Prescotta za
sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Rzeczywiście, właściciel postanowił je
sprzedać, więc Alice sięgnęła do swojego rachunku inwestycyjnego.
Właśnie tę przesyłkę dziś otrzymała. Jednak powracająca myśl o
kurierze zakłóciła przyjemność z posiadania obrazu. Alice
przypomniała sobie zapach mężczyzny, jego lubieżny wzrok. Wstała i
udając, że chce szerzej odsłonić zasłony, wyjrzała na ulicę. Nie
zauważyła żadnej furgonetki, żadnego skinheada stojącego na rogu i
obserwującego jej mieszkanie. Miała ochotę zamknąć okno, ale uznała,
że byłby to przejaw paranoi, poza tym musiałaby się tłumaczyć przed
Arthurem.
Wróciła do niego i obrzucając wzrokiem ściany pokoju, powiedziała
mu, że nie wie jeszcze, gdzie powiesić obraz w swoim małym
mieszkaniu. W wyobraźni przemknęła scena: pewnej soboty Arthur
zostaje na noc, a w niedzielę, po późnym śniadaniu, pomaga jej znaleźć
idealne miejsce dla płótna Prescotta. Z nutą radości i dumy w głosie
spytała:
Strona 9
– Chcesz zobaczyć?
– Pewnie.
Wstali i Alice ruszyła w stronę sypialni. Zdawało się jej, że słyszy
kroki w korytarzu. O tej porze wszyscy pozostali lokatorzy powinni być
w pracy.
Czyżby to był ten kurier?
Przynajmniej nie była sama.
Dotarli do drzwi sypialni.
I w tym momencie czarny pająk zaatakował.
Alice nagle uświadomiła sobie, że to, co ją niepokoiło, nie miało nic
wspólnego z kurierem. Nie – tu chodziło o Arthura. W trakcie
wczorajszej rozmowy spytał ją, kiedy przywiozą jej Prescotta. Mówiła
mu, że czeka na obraz, lecz ani razu nie wspomniała nazwiska malarza.
Przed drzwiami sypialni zwolniła kroku. Miała wilgotne ręce. Skoro
dowiedział się o obrazie, mimo że nic mu nie powiedziała, być może
poznał inne fakty z jej życia. A jeżeli wszystko, co rzekomo mieli ze sobą
wspólnego, to same kłamstwa? Jeśli wcześniej dowiedział się o jej
zamiłowaniu do hiszpańskiego wina? Jeśli zjawił się na degustacji tylko
po to, żeby znaleźć się blisko niej? Wszystkie restauracje, jakie znali,
pasja do podróży, ulubione seriale…
Boże, prowadziła do sypialni mężczyznę, którego znała zaledwie od
kilku tygodni. Zupełnie bezbronna… Miała przyspieszony oddech…
Zadygotała.
– Och, obraz – szepnął Arthur, spoglądając ponad jej ramieniem. –
Piękny.
Słysząc jego spokojny, miły głos, Alice zaśmiała się w duchu.
Oszalałaś? Na pewno wspomniała Arthurowi nazwisko Prescotta.
Stłumiła obawy. Uspokój się. Za długo mieszkasz sama. Przypomnij
sobie jego uśmiech, jego żarty. Arthur odbiera na tych samych falach.
Odpręż się.
Cichy śmiech. Alice patrzyła na płótno o wymiarach pół na pół
metra, na utrzymaną w zgaszonej tonacji scenę przedstawiającą
sześcioro ludzi spoglądających zza stołu – niektórzy mieli rozbawione
Strona 10
miny, inni zamyślone lub zatroskane. – Niewiarygodne – powiedział
Arthur.
– Wspaniała kompozycja, ale przede wszystkim doskonale oddaje
ich uczucia. Nie sądzisz? – Alice odwróciła się do niego. Uśmiech
zamarł na jej twarzy.
– Arthur, o co chodzi? Co ty robisz?
Nałożył beżowe płócienne rękawiczki i sięgał do kieszeni. Patrząc
mu w oczy, w ciemne, nieruchome punkciki pod zmarszczonymi
brwiami, Alice zobaczyła zupełnie obcą twarz.
Strona 11
II
TRANSAKCJE
NIEDZIELA, 22 MAJA
Często powtarza się mit, że nasze ciało rozebrane na części jest
warte cztery i pół dolara. Nasza cyfrowa tożsamość jest warta znacznie
więcej.
ROBERT O'HARROW JUNIOR, „NO PLACE TO HIDE"
Strona 12
Rozdział 2
Trop prowadził ze Scottsdale przez San Antonio i ruchliwy parking
przy autostradzie międzystanowej 95 w Delaware, pełen kierowców
ciężarówek i podróżujących rodzin, aż do zupełnie
nieprawdopodobnego miejsca – Londynu.
Tak wyglądała droga ucieczki zawodowego mordercy, którego od
pewnego czasu ścigał Lincoln Rhyme i choć zdołał go powstrzymać
przed popełnieniem strasznej zbrodni, bandycie w ostatniej chwili udało
się umknąć policji i „spokojnie, jak gdyby nigdy nic ulotnić się z miasta
jak jakiemuś cholernemu turyście, który w poniedziałek rano musi
wrócić do pracy" – z goryczą podsumował jego wyczyn Rhyme.
Trop urywał się nagle i ani policja, ani FBI nie potrafiły ustalić
kryjówki zbiega ani przewidzieć jego następnego kroku. Ale kilka
tygodni wcześniej Rhyme dowiedział się od znajomych z Arizony, że
właśnie ten człowiek jest podejrzany o zamordowanie żołnierza armii
amerykańskiej w Scottsdale. Zebrane informacje wskazywały, że
skierował się na wschód – do Teksasu, a potem do Delaware. Imię i
nazwisko sprawcy – prawdziwe albo fałszywe – brzmiało Richard
Logan. Najprawdopodobniej pochodził z zachodniej części Stanów
Zjednoczonych albo z Kanady. W wyniku intensywnych poszukiwań
odnaleziono wielu Richardów Loganów, lecz żaden z nich nie pasował
do profilu mordercy.
Dzięki nadzwyczajnemu zbiegowi okoliczności (sam nigdy nie
użyłby słowa „szczęście") Lincoln Rhyme dowiedział się od Interpolu,
europejskiego banku informacji kryminalnych, że w Anglii ktoś wynajął
płatnego zabójcę z Ameryki. Człowiek ten dokonał zabójstwa w
Arizonie, by uzyskać dostęp do jakichś wojskowych tajemnic i zdobyć
fałszywą tożsamość, spotkał się ze wspólnikami w Teksasie, a potem
otrzymał zaliczkę na parkingu dla ciężarówek gdzieś na Wschodnim
Strona 13
Wybrzeżu. Odleciał na Heathrow i teraz ukrywał się na terenie Wielkiej
Brytanii, w niewiadomym miejscu.
Richard Logan był motorem „suto opłaconego spisku, zawiązanego
na wysokich szczeblach" – czytając finezyjne sformułowanie Interpolu,
Rhyme nie mógł się powstrzymać od uśmiechu – myśląc o pewnym
protestanckim duchownym z Afryki. Pastor prowadził obóz dla
uchodźców i przypadkowo odkrył gigantyczny przekręt, którego
organizatorzy kradli leki dla chorych na AIDS i sprzedawali je, a za
uzyskane pieniądze kupowali broń. Zanim służby bezpieczeństwa
ewakuowały go do Londynu, przeżył trzy zamachy na swoje życie: w
Nigerii i Liberii oraz w hali tranzytowej lotniska Malpensa w
Mediolanie, gdzie niewiele umykało uwagi Polizii di Stato, uzbrojonej w
krótką broń maszynową.
Wielebny Samuel G. Goodlight (Rhyme nie potrafiłby sobie
wyobrazić lepszego nazwiska dla przedstawiciela duchowieństwa1)
przebywał obecnie w chronionym domu pod czujnym okiem
funkcjonariuszy ze Scotland Yardu, siedziby londyńskiej policji
metropolitalnej, gdzie pomagał brytyjskim i zagranicznym
wywiadowcom rozwiązać łamigłówkę afery „broń za leki".
Za pośrednictwem szyfrowanych rozmów i e-maili przesyłanych
między kilkoma kontynentami Rhyme i niejaka inspektor Longhurst z
policji stołecznej zastawili na przestępcę pułapkę. Ich plan, dorównujący
wyrafinowaniem spiskom Logana, przewidywał udział sobowtórów i w
dużej mierze opierał się na pomocy wpływowego byłego handlarza
broni z RPA, który oddał im do dyspozycji sieć doświadczonych
informatorów. Danny Krueger dorobił się setek tysięcy dolarów na
obrocie bronią, którą sprzedawał z równą sprawnością i obojętnością, z
jaką inni biznesmeni sprzedawali klimatyzatory i syrop na kaszel. Ale
gdy w zeszłym roku pojechał do Darfuru, wstrząsnął nim widok rzezi
dokonanej za pomocą jego zabawek. Bez namysłu porzucił handel
bronią i osiedlił się w Anglii. W skład grupy specjalnej weszli
1 Good light – dobre światło (przyp. tłum.).
Strona 14
funkcjonariusze MI5, a także personel londyńskiego biura FBI oraz
agent francuskiego odpowiednika CIA, La Direction Générale de la
Sécurité Extérieure. Planując akcję, nie mieli pojęcia nawet o tym, w
jakiej części Wielkiej Brytanii ukrywa się Logan, lecz Krueger
dowiedział się, że morderca da o sobie znać w ciągu kilku najbliższych
dni. Energiczny Południowoafrykańczyk, nadal utrzymujący wiele
kontaktów w międzynarodowym podziemiu, rozpuścił swoimi
kanałami pogłoski o „tajnym" punkcie, w którym miało dojść do
spotkania Goodlighta z przedstawicielami władzy. Był to budynek z
otwartym dziedzińcem, wymarzonym miejscem dla zabójcy do
dokonania zamachu na pastora.
Nie było też lepszego miejsca, by namierzyć i zatrzymać Logana.
Rozpoczęto obserwację obiektu, a uzbrojeni policjanci i agenci MI5 i FBI
byli w pogotowiu dwadzieścia cztery godziny na dobę. Rhyme siedział
na swoim wózku akumulatorowym na parterze domu przy Central
Park West – w pokoju, który dawno przestał pełnić funkcję
staroświeckiego wiktoriańskiego salonu, zmieniając się w świetnie
wyposażone laboratorium kryminalistyczne, większe od wielu
podobnych pracowni w średniej wielkości miastach. Robił to, co w ciągu
ostatnich kilku dni często zajmowało mu czas: wpatrywał się w telefon,
pod którego klawiszem szybkiego wybierania z dwójką zapisano
pewien numer w Anglii.
– Telefon chyba działa, co? – spytał Rhyme.
– Są powody, żeby nie działał? – Thom, jego opiekun, zadał pytanie
opanowanym tonem, który w uszach Rhyme'a zabrzmiał jak znużone
westchnienie.
– Nie wiem. Czasem dochodzi do przeciążenia obwodów. Albo
piorun trafia w linie telefoniczne. Może się zdarzyć mnóstwo rzeczy. –
No to sprawdź. Żeby mieć pewność.
– Polecenie – rzekł Rhyme, uruchamiając system rozpoznawania
głosu podłączony do USO – elektronicznego układu sterowania
otoczeniem, który pod wieloma względami zastępował mu
funkcjonowanie fizyczne. Lincoln Rhyme był tetraplegikiem; nie potrafił
Strona 15
poruszać prawie żadną częścią ciała poniżej miejsca, w którym przed
laty złamał kręgosłup w wypadku podczas oględzin miejsca zbrodni –
poniżej czwartego kręgu szyjnego, blisko podstawy czaszki. – Zadzwoń
do informacji – rozkazał.
W głośnikach rozległ się sygnał wybierania numeru, po którym
nastąpiło pip, pip, pip. Ten dźwięk zirytował Rhyme'a bardziej, niż
gdyby się okazało, że telefon nie działa. Dlaczego inspektor Longhurst
nie dzwoniła? – Polecenie – rzucił ze złością. – Rozłącz.
– Wygląda na to, że wszystko w porządku. – Thom umieścił kubek
w uchwycie przy wózku Rhyme'a, a kryminalistyk pociągnął przez
słomkę łyk mocnej kawy. Spojrzał na stojącą na półce butelkę
Glenmorangie, osiemnastoletniej jednosłodowej whisky – była
niedaleko, ale naturalnie zawsze poza zasięgiem Rhyme'a. – Jest rano –
zauważył Thom.
– Jasne, że jest rano. Przecież widzę. Wcale nie chcę… tylko po
prostu… – Czekał na okazję, żeby dokuczyć młodemu człowiekowi z
tego powodu. – Przypominam sobie, że wczoraj dość wcześnie
odstawiłeś mi whisky. Wypiłem dwie szklaneczki. Tyle co nic.
– Trzy.
– Gdyby zliczyć całą zawartość, to znaczy tych parę nędznych
centymetrów sześciennych, wyszłyby dwie małe. – Małostkowość sama
w sobie mogła być równie odurzająca jak trunek.
– W każdym razie rano nie ma mowy o szkockiej.
– Pomaga mi jaśniej myśleć.
– Wcale nie.
– Ależ tak. Przychodzi mi do głowy więcej pomysłów. – Też nie.
Thom miał na sobie nieskazitelnie wyprasowaną koszulę, krawat i
spodnie. Jego ubranie gniotło się mniej niż kiedyś. Znaczna część
obowiązków opiekuna tetraplegika polega na pracy fizycznej. Nowy,
„rajdowy" wózek Rhyme'a Invacare TDX można było rozłożyć jak
łóżko, co znacznie ułatwiało Thomowi pracę. Wózek potrafił nawet
pokonywać niewysokie stopnie i rozwijać prędkość porównywalną z
prędkością biegnącego mężczyzny w średnim wieku.
Strona 16
– Mówię, że chcę się napić szkockiej. Słyszałeś. Wyraziłem
pragnienie. Co ty na to?
– Nie.
Rhyme prychnął drwiąco i ponownie utkwił wzrok w telefonie. –
Jeżeli ucieknie… – Głos mu zamarł. – No, nie zamierzasz mi powiedzieć
tego co wszyscy?
– Co masz na myśli, Lincoln? – Szczupły młody człowiek od wielu
lat pracował u Rhyme'a. Od czasu do czasu pryncypał go zwalniał,
czasem Thom sam składał wymówienie. Mimo to nadal opiekował się
Rhyme'em, co stanowiło świadectwo wytrwałości albo przekory
obydwu.
– Gdy mówię „Jeżeli ucieknie", powinieneś powiedzieć „Och, na
pewno nie ucieknie. Nie martw się". Masz mi dodać otuchy. Tak robią
ludzie: kiedy nie mają pojęcia, o czym mówią, dodają sobie nawzajem
otuchy.
– Niczego takiego nie powiedziałem. Będziemy się kłócić o coś, co
mogłem powiedzieć, ale nie powiedziałem? Nie sądzisz, że zachowujesz
się jak żona, która wkurza się na męża, bo zobaczyła na ulicy ładną
dziewczynę i pomyślała, że gapiłby się na nią, gdyby tam był? – Nie
wiem, jak się zachowuję – odrzekł w roztargnieniu Rhyme; jego uwagę
niemal bez reszty pochłaniał plan schwytania Logana w Wielkiej
Brytanii. Przecież nie było w nim żadnych dziur? Czy dobrze się
zabezpieczyli? Czy mógł ufać, że nie nastąpi żaden przeciek od
informatorów i morderca niczego się nie domyśli? Zadzwonił telefon, a
monitor obok Rhyme'a wyświetlił numer. Kryminalistyk z
rozczarowaniem skonstatował, że to nie Londyn, lecz ktoś z okolicy – z
Centrali, jak nowojorscy gliniarze nazywali komendę główną na
dolnym Manhattanie. – Polecenie, odbierz. – Klik. – Co jest?
Głos osoby znajdującej się dziesięć kilometrów od niego mruknął:
– Mamy kiepski nastrój?
– Nie odezwał się jeszcze nikt z Anglii.
– A ty co, dyżurujesz pod telefonem? – zapytał detektyw Lon
Sellitto.
Strona 17
– Logan zniknął. W każdej chwili może wykonać jakiś ruch.
– Z tobą jak z dzieckiem – odparł Sellitto.
– Może. Czego chcesz? Lepiej nie blokuj mi linii.
– Przy tej furze elektroniki nie masz funkcji rozmowy oczekującej?
– Lon.
– W porządku. Powinieneś o czymś wiedzieć. W zeszły czwartek
doszło do morderstwa i kradzieży. Ofiarą była kobieta z Village. Alice
Sanderson. Gość zakłuł ją nożem i ukradł jakiś obraz. Już go
zgarnęliśmy.
Po co dzwonił? Zwykłe przestępstwo, sprawca pod kluczem.
– Problemy z dowodami?
– Nie.
– No więc dlaczego ma mnie to interesować?
– Pół godziny temu ktoś zadzwonił do detektywa prowadzącego
sprawę.
– Pościg, Lon. Prowadzę pościg. – Rhyme patrzył na tablicę ze
szczegółami akcji schwytania mordercy w Londynie. Był to misterny
plan.
I oparty na bardzo kruchych podstawach.
Sellitto przerwał mu rozmyślania.
– Słuchaj, przykro mi, Linc, ale muszę ci powiedzieć, że sprawcą jest
twój kuzyn, Arthur Rhyme. Chodzi o morderstwo pierwszego stopnia.
Grozi mu dwadzieścia pięć lat, a prokurator twierdzi, że ma niezbite
dowody.
Strona 18
Rozdział 3
Dawno się nie widzieliśmy.
W laboratorium siedziała Judy Rhyme. Miała poszarzałą twarz,
splecione dłonie i z uporem unikała wzroku Lincolna.
Rhyme'a doprowadzały do szału dwa rodzaje reakcji na jego stan
fizyczny: gdy goście rozpaczliwie usiłowali udawać, że nie zauważają
jego niepełnosprawności albo gdy uznawali ją za powód, by odgrywać
jego najlepszych przyjaciół, sypiąc żartami i nie przebierając w słowach,
jak gdyby razem przeżyli wojnę. Judy należała do pierwszej kategorii –
zanim ośmieliła się odezwać, ostrożnie ważyła każde słowo. Bądź co
bądź była w pewnym sensie jego rodziną, Rhyme starał się więc
zachować cierpliwość i nie spoglądać co chwilę na telefon. –
Rzeczywiście dość dawno – przytaknął.
O formy towarzyskie, na które Rhyme nigdy nie zważał, dbał Thom.
Podał Judy kawę, która jak rekwizyt stała nietknięta na stoliku. Rhyme
jeszcze raz tęsknie zerknął w kierunku whisky, co Thom bez trudu
zignorował. Atrakcyjna, ciemnowłosa kobieta wyglądała bardziej
zdrowo i wydawało się, że jest w lepszej formie, niż gdy Rhyme widział
ją po raz ostatni – dwa lata przed wypadkiem. Judy zdobyła się na
odwagę i spojrzała mu w oczy.
– Przykro mi, że nie zaglądaliśmy do ciebie. Naprawdę. Chciałam tu
przyjść.
Nie miała na myśli odwiedzin, kiedy jeszcze był sprawny, ale wizytę
z litości po tragedii. Ludzie, którzy ocaleli z katastrofy, potrafią czytać
między wierszami.
– Dostałeś kwiaty?
Tuż po wypadku Rhyme był niemal nieprzytomny – oszołomiony
lekami, cierpieniem fizycznym i psychiczną walką z niewyobrażalną per
spektywą, że już nigdy nie będzie chodził. Nie pamiętał, by dostał
Strona 19
wtedy od nich kwiaty, lecz był pewien, że przysłano je od rodziny. Od
wielu osób. Wysłanie bukietu to prosta rzecz, wizyty są trudniejsze.
– Tak, dziękuję.
Cisza. Mimowolny rzut oka na jego nogi. Ludzie zwykle
przypuszczają, że jeśli nie możesz chodzić, coś jest nie tak z twoimi
nogami. Nie, nogi są w porządku. Problem polega na tym, że nie można
ich zmusić do funkcjonowania.
– Dobrze wyglądasz – powiedziała Judy.
Rhyme nie wiedział, jak wygląda. Właściwie nigdy się nad tym nie
zastanawiał.
– No i słyszałam, że się rozwiodłeś.
– Zgadza się.
– Przykro mi.
Ciekawe dlaczego? Ale była to cyniczna myśl, więc podziękował za
współczucie skinieniem głowy.
– Co porabia Blaine?
– Mieszka na Long Island. Wyszła drugi raz za mąż. Niezbyt często
kontaktujemy się ze sobą. Tak to zwykle jest, kiedy się nie ma dzieci.
– Pamiętam, jak fajnie było w Bostonie, kiedy przyjechaliście na
długi weekend. – Uśmiechnęła się, ale w istocie to nie był uśmiech tylko
namalowana maska.
– Tak, było miło.
Weekend w Nowej Anglii. Zakupy, podróż na Cape Cod, piknik nad
wodą. Rhyme przypomniał sobie, jak tam było pięknie. Widząc zielone
skały na brzegu, doznał olśnienia i postanowił rozpocząć zbieranie
glonów w okolicy Nowego Jorku do bazy danych laboratorium
kryminalistycznego nowojorskiej policji. Przez cały tydzień jeździł
wokół miasta w poszukiwaniu próbek.
Poza tym podczas wyjazdu na spotkanie z Arthurem i Judy ani razu
nie pokłócił się z Blaine. Nawet droga powrotna z noclegiem w hoteliku
w Connecticut upłynęła sympatycznie. Przypomniał sobie, jak się
kochali na tarasie swojego pokoju, oszołomieni zapachem kapryfolium.
Podczas tamtej wizyty ostatni raz widział kuzyna. Później tylko raz
Strona 20
odbyli krótką rozmowę telefoniczną. A potem zdarzył się wypadek i
nastąpiła cisza.
– Arthur jakby zapadł się pod ziemię. – Zaśmiała się z
zakłopotaniem. – Wiesz, że przeprowadziliśmy się do New Jersey?
– Naprawdę?
– Uczył na Princeton. Ale go zwolnili.
– Co się stało?
– Był adiunktem i pracownikiem naukowym. Postanowili nie
proponować mu kontraktu profesorskiego. Art twierdzi, że stała za tym
polityka. Wiesz, jak to jest w college'ach.
Henry Rhyme, ojciec Arta, był renomowanym profesorem fizyki na
Uniwersytecie Chicago; w tej gałęzi rodziny Rhyme'ów niezwykle
ceniono karierę uniwersytecką. W szkole średniej Arthur i Lincoln
często dyskutowali nad zaletami zawodu badacza i wykładowcy,
porównując ją z pracą w sektorze prywatnym. „Na uczelni robisz coś
ważnego dla społeczeństwa", powiedział pewnego razu Art, gdy jeszcze
niezbyt legalnie popijali piwo. I udało mu się zachować powagę, kiedy
Lincoln dorzucił jeszcze jeden niezbity argument: „Fakt, no i nie
zapominaj o fajnych asystentkach".
Rhyme nie dziwił się, że Art wybrał pracę na uniwersytecie.
– Mógł dalej być adiunktem, ale zrezygnował. Był bardzo zły.
Przypuszczał, że od razu znajdzie nową pracę, ale tak się nie stało.
Przez jakiś czas nic nie robił. W końcu trafił do prywatnej firmy.
Producenta sprzętu medycznego. – Znów machinalnie spojrzała – tym
razem na skomplikowany wózek. Zarumieniła się, jak gdyby właśnie
palnęła rasistowski dowcip. – To nie była jego wymarzona praca i nie
bardzo się cieszył. Jestem pewna, że chciał cię odwiedzić. Ale pewnie się
wstydził, że tak mu się nie poszczęściło, a ty stałeś się taki sławny.
Wreszcie spróbowała kawy.
– Mieliście ze sobą tyle wspólnego. Jak bracia. Pamiętam te
wszystkie historie, które opowiadałeś w Bostonie. Śmialiśmy się przez
pół nocy. Dowiedziałam się o nim tylu nowych rzeczy. A mój teść,
Henry – kiedy żył, ciągle o tobie mówił.