Kaczmarski Jacek - Napój Ananków
Szczegóły |
Tytuł |
Kaczmarski Jacek - Napój Ananków |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Kaczmarski Jacek - Napój Ananków PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Kaczmarski Jacek - Napój Ananków PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Kaczmarski Jacek - Napój Ananków - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jacek Kaczmarski
NAPÓJ ANANKÓW
Adamowi Szostkiewiczowi
ANANKOWIE
Autor czuje się w obowiązku ostrzec, że - pomimo
licznych odniesień do postaci i wydarzeń znanych z nieodległej
przeszłości - powieść ta jest fikcją literacką. Co więcej, fikcja
właśnie stanowi główny jej temat.
Skrupulatne poszukiwanie jakiegokolwiek klucza,
personalnego czy faktograficznego, prowadzi na manowce
czytelniczej satysfakcji.
J. K.
O, to jest zwierze, które nie
istnieje. Nie wiedząc o tym, jednak
je kochano.
Rainer Maria Rilke, Sonety
do Orfeusza 11/4
Przeł Leopold Lewin
Najdoskonalszą definicją
ojczyzny jest biblioteka.
Elias Canetti Auto da fe Przeł.
Edyta Sicińska
DOZNANIA
Wybuch jest tak silny, że aż stęka solidna, dziewiętnastowieczna kamienica. Coś
im
świetliście miga przed oczami. Grad szklanych okruchów z eksplodujących okien
sypie się w dół na
ulicę, na dachy samochodów seriami suchych trzasków. Tak. Taktaktak. Taktak.
Co za świat! Siedzą sobie w balkonowej wnęce na czwartym piętrze Kliniki
Hoffmanna.
Ciepłe, lipcowe przedpołudnie; szczodra, mokra i zimna butelka musującego MM w
zasięgu ręki
(prawie takie dobre jak Mumm, twierdzi Bozio); oddają się najprzyjemniejszemu z
możliwych zajęć
- obserwowaniu kolegów idących do pracy A tu taki numer! Obrzydliwie
brudnobrązowa chmura
wrasta w czyste, alpejskie niebo.
- Matkoboskajezusienazareński - wzdycha płaczliwie Lodzio i sięga po kieliszek.
- Czekaj, nie pij. W tym może być szkło!
Bozio chwyta oba kieliszki i znika w pokoju. Lodzio sięga po butelkę.
Jej szybki, ciemnozielony błysk i pienisty bulgot trunku uświadamiają mi, że tam
w dole
wszystko zastygło w bezruchu. Bezpośrednio pod nami, na rudych kortach okolonych
równiutkim
żywopłotem białe figurki tenisistów z opuszczonymi rakietami. Każda na własnym,
niewielkim cieniu,
jak na wycieraczce. Nic im się nie stało. Korty zbudowano w naturalnej niecce po
wyschniętym
stawie. Podmuch poszedł górą, nad ich głowami. Cytrynowe piłeczki leżą to tu, to
tam, bez sensu.
Jedna jeszcze się toczy
Za kortami zasłonięty żywopłotem parking. Teraz po wybuchu pewnie złomowisko, o
tej
porze pełno tam samochodów i rowerów. Proszę, jak dobrze, że nie mam samochodu.
W tym
mieście to tylko kłopot.
A dalej budynek Wolności. Na tle wysokich drzew parku długi, poziomy i wygięty
jak
pociąg zatrzymany na zakręcie. Jasnoszary pociąg z poszarpaną wyrwą w środku.
Chmura, która
się z niej wydobyła, też znieruchomiała. Nie ma wiatru. Pogoda do tenisa.
Bozio wraca na balkon z wymytymi kieliszkami i nową butelką.
- Biedne skurwysyny - kręci głową.
- To chyba u Czechów - mówi Lodzio, wskazując butelką ziejącą wyrwę. - Daj
spokój, nie
chciałbym tam teraz być.
Bozio nerwowymi ruchami nadgarstka odkręca drucik z szyjki świeżej butelki.
Klask korka
odzywa się w ciszy jak kpiące echo wybuchu. Siwy dymek sączy się w górę i znika.
Jeżeli u Czechów, to znaczy u Lidy Widzieli ją rano, jak wysiadała z autobusu.
Kremowe
pantofle na wysokich obcasach, szczupłe, ale silne nogi, kremowa, obcisła
spódnica do kolan i
błękitna, jedwabna bluzka luźno spływająca z wysuniętych piersi. Złocistorude
włosy spięte z tylu
głowy w pozornie niedbały kok. Uch, kobieta, powiedział Bozio. Sam nie
Herkules, lubił duże kobiety. W ogóle kobiety, ale duże w szczególności.
Aktualnie lubił
Lidę. Jego małe, kpiące oczka poruszały się w rytmie jej pośladków, gdy szła od
przystanku do
głównego wejścia budynku Wolności krótkim krokiem wzorowej sekretarki. Jego
spiczaste uszy
chłonęły stukot obcasów, nawet kiedy zniknęła i słychać już było tylko pykanie
piłeczek tenisowych
o rakiety.
Bozio poszedł do Kliniki Hoffmana, żeby wyciąć sobie wyrostek robaczkowy. I
śmiać się z
wysokości balkonu z kolegów idących do pracy Jego wyrostek robaczkowy byt w
porządku. Ale
Bozio odwiedzał Klinikę Hoffmanna regularnie, żeby wyciąć sobie to i owo, co nie
miało większego
znaczenia dla funkcjonowania organizmu. Migdałki. Żylaki. Guzek pod łopatką.
Wrzodzik, jeśli się
jakiś znalazł. Zaprzyjaźniony z nim doktor Plotz, specjalizujący się w leczeniu
pracowników
Wolności, potrafił zawsze, mimo zaawansowanego alkoholizmu, wyszukać kolejną
niepotrzebną
część ciała. Dzięki temu Bozio mógł od czasu do czasu podreperować swój budżet
obciążony
upodobaniem do dużych kobiet i musującego wina oraz kawioru i łososia, bez
których ani duże
kobiety, ani musujące wino nie smakują jak trzeba.
Jako obywatelowi amerykańskiemu, Boziowi przysługiwało podwójne ubezpieczenie.
Niemieckie i amerykańskie. Ubezpieczenie amerykańskie akceptowało kopie
rachunków. Oprócz
tego za każdy dzień spędzony w szpitalu otrzymywał odszkodowanie, ponieważ nie
mógł
wykonywać pracy radiowca. W ten sposób dwa tygodnie w drogiej prywatnej klinice
przynosiły mu
równowartość małego samochodu. Klinika Hoffmanna należała do najdroższych.
Lodzio potępiał przebiegłość Bozia, ale zazdrościł mu jej. Podziwiał też
praktyczny stosunek
kolegi do własnego ciała. Sam nigdy by się nie odważył wyciąć sobie coś
dobrowolnie. Bardzo lubił
swoje ciało i dbał o nie, ale traktował jak powierzone mu cudowne i tajemnicze
stworzenie. Nie
śmiałby na nim zarabiać, nawet jeśli system Bozia był legalny Tak jak ukochanego
kota, gdyby go
miał, nie uczyłby sztuczek dla zysku.
Wydaje mu się, że wie, dlaczego Bozio milczy Gdyby nie to warszawskie
cwaniactwo, nie
siedziałby teraz w płaszczu kąpielowym frotee na rozsłonecznionym balkonie.
Byłby w pracy. A że
przed południem pracy jest niewiele, zawracałby pewnie Lidzie jej złocistorudą
głowę. I może by już
nie żył albo wybuch wyszarpałby mu jakieś całkiem potrzebne dla zdrowia organy.
Więc Bozio
przeżuwa ironicznie myśl, jak to opatrzność nagradza egoizm. Bozio (skrót od
Bożysław) nie wierzy
w Boga ani Go nie stawi.
- Szkoda, że to nie u nas - odzywa się nagle i mściwie. - Zrobiłoby się trochę
powietrza.
- Daj spokój, co ty gadasz! - Lodzio wprawdzie też nie przepada za większością
kolegów,
bo jak można przepadać za kimś, kogo się zna i wi-
dzi dzień w dzień od dziesięciu, dwudziestu lat, ale nigdy głośno by się do tego
nie przyznał.
Jeszcze kto usłyszy. Poplotkować, czasem złośliwie, czemu nie, ale życzyć
śmierci? Lodzio aż się
spocił. Tak, paru życzyłby śmierci. Niewątpliwie.
Tam, w dole robi się tymczasem bardzo ruchliwie i głośno. Wyją syreny, migają
światła,
zajeżdża straż pożarna i policja, rozstawiane w pośpiechu barierki powstrzymują
gęstniejący tłum
gapiów. Korty są puste. Tenisiści wyleźli na górę popatrzeć; przepychają się
rakietami. Ambulanse
grzęzną w ścisku.
- Idź, dowiedz się czegoś - kropelki potu na głowie Bozia błyszczą jak kawałki
szkła. -1 tak
tam powinieneś być.
- No, coś ty! Przecież się nie przecisnę! Zresztą coś jeszcze może gruchnąć,
zawalić się.
- Idź, mówię ci! Palancie, klucho ty! Idź!
Lodzio, który nigdy nie użyłby brzydkiego słowa w stosunku do drugiego
człowieka, patrzy
na posiniałą twarz, zaciśniętą jak pięść wokół wytrzeszczonych, łzawiących oczu.
Jest w szoku,
tłumaczy sobie, wypił za dużo przed południem. Ale tak naprawdę zdaje sobie
sprawę, że ten drugi
człowiek po prostu za coś go nie lubi. Toleruje jego wizyty z zimną flaszką pod
pachą, może nie lubi
pić sam, może potrzebuje słuchacza dla swoich ulepionych z żółci kalamburów, ale
przede
wszystkim głęboko go nienawidzi.
ETER
Uderzył piorun i Ananka otworzył oczy.
Przeraził się.
Zobaczył drzewo i niebo.
Drzewo było wysokie, a niebo ogromne i puste.
Skąd się wziął Ananka pod drzewem i niebem? Czy był synem pioruna? Możliwe. Nie
wiadomo. Opowiadajmy o tym, co wiemy
Ananka chwycił w przerażeniu to, co miał pod ręką. Swój członek.
Ten się naturalnie podniósł.
Skąd przerażenie Ananki? Kto pyta, niech otworzy oczy i spojrzy w górę. Sam
chwyci za
włócznię.
Dlatego mężczyzna zawsze ma ją w gotowości, kiedy się budzi. Ananka ścisnął i
szarpnął
swoją broń. Raz. Potem drugi. I trzeci. Coraz szybciej, aż zerwał się wiatr. Z
włóczni trysnęła biała
żywica. Wiatr poniósł ją w niebo.
Tak powstały gwiazdy A Ananka przestał się bać. Było mu nawet przyjemnie.
Wiatr ustal i niektóre gwiazdy zaczęły spadać. Jedna z nich spadła na
drzewo. Trafiła w dziuplę, tak jakby wiedziała, gdzie trafić. I z dziupli
wyrosła huba. Drzewo
żyło z hubą, a huba z drzewem. Czy było im dobrze? Trudno powiedzieć. Chyba po
prostu tak
musiało być.
Aż w końcu z huby wysypały się nasiona. Wnuki przerażenia Ananki. Było ich
straszne
mnóstwo i wszystkie głodne. Pozjadałyby się nawzajem, gdyby nie dziadek. Niemal
nie wypuszczał
z ręki swojej włóczni, więc wiał wiatr, powstawały i spadały nowe gwiazdy, na
drzewach wyrastały
huby, a z hub sypały się nasiona. Niektóre unosiły się z wiatrem i zamieniały w
ptaki, inne okazały się
zwierzętami.
Każdy wie, że są różne drzewa i żadna huba nie przypomina innej. Więc i nasiona
musiały
być rozmaite.
Ptaki i zwierzęta nie znały lęku, łatwo było je zabić i zjeść. Wnukom Ananki
bardzo się to
spodobało. Ci, którzy jedli mięso, stali się mężczyznami. A ci, którym zostały
serca, mózgi i reszta
wnętrzności, stali się kobietami. Dlatego mężczyźni są silniejsi, a kobiety mają
więcej rozumu i
krwawią.
Ale w ten sposób wnukowie Ananki wynaleźli śmierć. Kobiety zrozumiały, że
dziadek
bardzo się będzie o to gniewał, więc powiedziały mężczyznom, że trzeba go zabić,
skoro już wiedzą,
jak to się robi. Mężczyźni bardzo się przerazili i przy okazji odkryli związaną
z tym przyjemność
Kobietom też się ona spodobała.
Kiedy zobaczyli, że sami mogą wywoływać wiatr i tworzyć gwiazdy, przestali się
bać i zabili
dziadka. Bardzo już osłabł od ciągłego wyciskania żywicy, a przecież nie zabijał
i nie jadł zwierząt. I
do końca nie znał śmierci.
Zjadając go, mężczyźni płakali. W końcu byt ich dziadkiem. W ten sposób powstały
rzeki.
A kobiety, spożywszy serce i mózg dziadka, powiedziały im, że to jest właśnie
miłość.
Dlatego płynąca woda niesie i smutek, i radość. Anankowie nie wiedzieli, co
zrobić z
czaszką dziadka, więc umieścili ją na razie pod drzewem. Wtedy uderzył piorun.
Drzewo stanęło w
ogniu, huba spadła do wody, która zaczęła wrzeć, a czaszka dziadka stała się
twarda i
przezroczysta.
Przerazili się tak, że zapomnieli o przyjemności. Ale ogień dawał im miłe
ciepło, a
rozpuszczona w wodzie huba miała kuszący smak. Po jednym łyku przywracała spokój
i siły
Odtąd Anankowie nazywają ogień ojcem, a hubę matką. I picie matki rozpuszczonej
w
łzach jest ich ulubioną czynnością. Przechowują pieczołowicie kryształ - głowę
rodu, pamięć o
dziadku, którego zjedli.
Rozumieją też, że wszystko, co w życiu dobre i przyjemne, pojawia się zazwyczaj
czyimś
kosztem.
10
Ale póki istnieją drzewa, gwiazdy, huba i wiatr - nie zadręczają się tym
nadmiernie.
Mówił do was Jura Mosur. Tu Rozgłośnia Ananków Radia Wolność.
RYCERZE OKRĄGŁEGO STOLIKA
- To, co zwykle, Herr Stanisław, to, co zwykle, Herr Julian, twoje lekarstwo,
mein Schatz -
kelnerka energicznie rozstawiała talerze, miseczki i szklanki - to, co zwykle,
du Hubscher, zaraz
przyniosę resztę, meine Herren.
- Heidi ma nowy girtel - nie wiadomo jak zauważył pan Stanisław. Oprócz rzadkich
chwil
uznania dla kogoś poza sobą oczy miał zawsze przymknięte, jakby nasłuchiwał
odległej muzyki.
- Mhm, mhm - pokiwał głową pan Marian.
- Zapewne znów zmienia męża - w głosie Eleganckiego Eugeniusza podziw mieszał
się z
przyganą. - Ileż ona może mieć lat?
- Trzydzieści lat temu miała zwyczaj siadać nam na kolanach - rozmarzył się
Graf, ścinając
czubek jajka na twardo złoconą gilotynką, którą nosił u paska spodni. -
Urkowicz, to naprawdę
pomaga?
Pan Marian uporał się z nakrętką Jagermeistra i z wyrazem niesmaku w ustach
przelewał
świństwo z miniaturki do szklanki z herbatą.
- Mhm, mhm.
- Kobieta ma tyle lat, do ilu się przyznaje - mimo przymkniętych oczu pan
Stanisław nie miał
kłopotów z dokładnym rozprowadzeniem masła po ziarnistej kromce czarnego chleba.
- Czemu
odmawiać je] prawa do poszukiwania szczęścia, skoro najwyraźniej nie znalazła go
przez trzydzieści
lat obcowania z naszym dostojnym gronem - odchylił swój szlachetny profil do
tylu, czekali w
milczeniu, aż odzyska zagubioną melodię -jeśli nie liczyć oczywiście chwil
spędzonych na kolanach
naszego przyjaciela Grafa. Musiał to być pocieszny widok. Jak Wołodyjowski u
pasa Podbipięty.
- Wiatraczek - mruknął tajemniczo Graf, poprawiając swoje zwaliste kształty na
krześle. -
Heidi! Das selbe fur mich! - wskazał nadchodzącej niezmordowanej poszukiwaczce
szczęścia
buteleczkę po Jagermeisterze.
- Zuzanna i starcy - odezwał się z nieśmiałą złośliwością pan Julian. Posilał
się z
namaszczeniem dietetycznym jogurtem z małego, plastikowego kubeczka. Po każdej
łyżeczce
starannie zlizywał białawe resztki z górnej wargi.
Pan Stanisław uchylił jedną powiekę.
- Nasz kolega jest chodzącym, bo nie śmiem powiedzieć - żywym -dowodem na to,
jakim
dobrodziejstwem byłaby legalizacja eutanazji.
11
Spójrzcie na jego wiecznie przygnębioną twarz. Czy to jest twarz człowieka,
który spędził
burzliwą młodość na śródziemnomorskich frontach, siejąc postrach wśród
gościnnych cór Lewantu.
Pomyśleć, że niejeden dorosły już dzisiaj Turek czy Grek przegląda się w lustrze
i z rozpaczą
zapytuje swoich bogów, skąd u niego te ponure i banalne rysy? Quo vadis,
Hellado? A gdyby tak
jeszcze wiedzieli, jakie im przysługuje rodowe nazwisko!
Pępek zarechotał i umilkł.
Duży, okrągły stół w odległym od kuchni rogu kantyny był nieformalnym miejscem
rytualnych śniadań elity polskiej sekcji Radia Wolność. Redaktorzy weterani
zasiadywali przy nim
do żartów, jajek na miękko i na twardo, złośliwości, herbat i płatków owsianych,
świeżych plotek i
czerstwych pretensji. Pan Stanisław brylował od niechcenia, czego głęboko
zazdrościł mu Elegancki
Eugeniusz. Pan Marian zamawiał Jagermeistra jako lekarstwo na wrzody żołądka, a
Graf
nieodmiennie pytał, czy to pomaga, i po chwili wahania wołał o to samo.
Przygnębiony dietetyk
znosił bez słowa naigrywanie się z jego nazwiska. Na antenie używał pseudonimu,
bowiem zajmował
się ruchem związkowym i prawami pracowniczymi, a podpisując się pod audycją
swoim
prawdziwym imieniem i nazwiskiem - Julian Marchlewski - wystawiałby się na
niewybredne żarty
peerelow-skiej propagandy Koledzy wyręczali ją w wystarczającym stopniu.
Jak przystało na amerykańską instytucję, panowała tu pełna demokracja. To
oznaczało, że
do stołu mogli się przysiąść, jeśli znalazło się miejsce, pośledniejsi
giermkowie Wolności - reżyserzy,
spikerzy, archiwiści. Znali swoje miejsce i nie zabierali głosu, chyba że
zapytani. Stanowili wdzięczną
publiczność, zapamiętywali filipiki i plotki i przekazywali je dalej. Byli
rozgłośnią w Rozgłośni,
heroldami chwały wybranych.
Spiker Pępek wielbił bywalców stołu, kadził im gęsto, słuchał ich z nabożną
pokorą, po
czym jako były aktor parodiował przy innych stolikach z całą zjadliwością z
zemsty za
samoponiżenie. Z tym rechotem jednak przesadził.
Lodzio nie cierpiał Pępka.
- U Czechów jakoś pusto - zmienił temat Graf.
Inne sekcje też miały swoje Stammtische. Rosjanie, Węgrzy, Estończycy, Litwini.
Pod
przeciwległą ścianą Ukraińcy namiętnie grali w domino. O tej porze najwięcej
było Azjatów. Ze
względu na różnicę czasu między Europą a egzotycznymi koloniami komunistycznego
imperium
zaczynali pracę wcześniej.
- Oni wszyscy są do siebie podobni - oświadczył jak co dzień Elegancki Eugeniusz
z
powściągliwym, brytyjskim, jak mu się zdawało, zdziwieniem. - Czy ktoś wie, jak
jest “wolność" po
tadżycku?
- Konfucjanizm i komunizm świetnie się uzupełniają - zawyrokował pan Stanisław z
głębi
swego zasłuchania - to tłumaczy fenomen Chin.
12
- Mhm, mhm.
Z rogu sali mieli widok na całą kantynę, umieszczoną w podziemiach budynku.
Między
stolikami krążył niepozorny facecik w samej koszuli z podwiniętymi rękawami, ale
w krawacie,
wodząc zapalonym papierosem w wyciągniętej ręce pod niskim stropem.
- U nich zresztą latem zawsze jest pusto - ciągnął swój temat Graf. -Niedawno
przyjechał tu
z Pragi kurier Karty 77. Z narażeniem życia, a przynajmniej wolności, przywiózł
jakieś ważne
dokumenty Nie mógł się dodzwonić do czeskiej sekcji. Nikt nie odbierał telefonu.
- Musiał im od razu podkładać bombę? To niepodobne do Czechów. Nikt się nie
zaśmiał.
- Zadzwonił do nas. Mariolka mu powiedziała, że pewnie są pod Chińską Wieżą, bo
lato.
Na piwie. I byli. Wszyscy, co do jednego. Elegancki Eugeniusz nie dawał za
wygraną.
- Nie myślę, żeby Tadżycy czy Uzbecy znali Konfucjusza.
- Szkoda, że tym razem nie wszyscy poszli na piwo - niespodziewanie zabrał głos
pan
Marian. - Co z tą biedną, jak jej było. Lida? Lodzio uznał, że pytanie
skierowane zostało do niego.
- Źle. Wybuch wbił jej maszynę do pisania w twarz.
- Uch - skrzywił się Przygnębiony Dietetyk.
- Symbolizm jak z Magritta - zawołał z emfazą Eugeniusz, zapominając o
Tadżykach.
- Nie przypuszczam, żeby Bozio chciał się żenić - słowa pana Stanisława brzmiały
jak
stwierdzenie, nie pytanie - odwiedził ją przynajmniej?
- Nie - Lodzio pozwolił sobie na ton satysfakcji - mówi, że chce zachować ją w
pamięci
taką, jak przedtem.
- Mh, mhm. Graf skrzywił się.
- Chyba się jeszcze napiję.
Twarz pana Juliana stała się, o ile to było możliwe, jeszcze bardziej
przygnębiona.
- Przynajmniej z ubezpieczenia i odszkodowania pożyje sobie lepiej niż przy
Boziu, choćby
sobie wszystko powycinał.
Pan Stanisław ściągnął wargi, jakby znalazł na końcu języka coś wyjątkowo
smakowitego.
Oznaczało to u niego uśmiech.
- Organizm Bozia przypomina jako żywo komunistyczny system. Z zewnątrz jeszcze
pozory
zdrowia, niektórym może się nawet wydawać atrakcyjny, rzecz gustu i upodobań, za
to w środku
pustka. Co jeszcze działało - wycięte albo zadłużone. Organy nie używane uległy
obumarciu,
nadużywane - nadmiernemu rozdęciu. Trudno mi sądzić, czy brak serca na przykład
wynika z
nieużywania, czy Bozio wyciął je w pierwszej kolejności, jako absolutnie zbędne.
Nienaturalne
powiększenie wątroby natomiast nie ulega najmniejszej wątpliwości. To w końcu
organ bezpie-
13
czeństwa. Oczyszcza krew. Obarczony ponad wytrzymałość zatruwa organizm. Usypia
go,
co mówię ku pocieszeniu kolegów spożywających alkohol na śniadanie.
Zastukał chudymi palcami w blat, w rytm przez siebie tylko słyszanej melodii.
- Chciałem jednak o czym innym. Zamach na Ojca Świętego, zamach na naszą
rozgłośnię,
wojna w Afganistanie, robotniczo-katolicki karnawał w kraju, to są syndromy
końca, panowie.
Przedśmiertne drgawki chorego potwora, desperackie delirium tremens. Oczy moje -
zacisnął po-
wieki jeszcze mocniej - widzą już kres tego kolosa, a co za tym idzie, kres
naszej misji, sączenia
przez dziesięciolecia trucizny wolności w jego zwyrodniałe tkanki. Przyjdzie
nam, niektórym w
każdym razie, wziąć udział w historycznym pogrzebie i rzucić grudę ziemi na tę
ponurą trumnę. I za-
cząć się rozglądać za normalną pracą.
Przy ostatnich słowach głos pana Stanisława załamał się w coś pomiędzy
wstrzymywanym
szlochem a chichotem.
Mężczyzna w koszuli i krawacie okrążył ich stół, wciąż unosząc ku sufitowi
papieros w
wyciągniętej dłoni.
- Trochę za wcześnie na mowę pogrzebową. Stasiu - pokręcił głową pan Marian. -
Ta
hydra niejednego jeszcze pożre, zanim zdechnie. No i dlaczego akurat Czechów, a
nie nas? Czesi są
cisi.
Urkowicz znany był z nieprzejednanej wrogości do Sowietów. Miał po temu osobiste
powody Z tego względu nazywano go często pojazdem jednośladowym, za plecami
oczywiście.
- Co on robi? - Elegancki Eugeniusz zainteresował się mężczyzną z papierosem.
Mowa
pogrzebowa pana Stanisława nie zrobiła na nim wrażenia. Pan Stanisław z
jednakowym przejęciem
przemawiał na pogrzebach tych, których tolerował, i tych, którymi gardził. Jedne
i drugie zdarzały się
coraz częściej. Mówiono, że ma w biurku przygotowane wystąpienia dla każdego z
żyjących jeszcze
pracowników Wolności, nie wyłączając siebie samego.
- To się nazywa ograniczanie szkód, mój drogi. Izolowanie ogniska choroby Zęby
Czechom
nie przyszło do głowy naśladowanie Polaków. Graf pochylił się ku Eleganckiemu
Eugeniuszowi.
- Zarabia więcej niż my wszyscy razem wzięci. Dyrektor techniczny. Nowy, więc
osobiście
sprawdza działanie klimatyzacji.
- Amerykanin?
- Irlandczyk.
- To powinien sprawdzać lej po bombie - wtrącił pan Stanisław, który miał
zdolność
wsłuchiwania się w kilka rozmów równocześnie.
- Ja bym tam Rosjanom nie ufał - Urkowicz nie zsiadał ze swojego motocykla - im
z nimi
gorzej, tym groźniejsi. O - żachnął się, jakby zamiast Jagermeistra Heidi podała
mu mleko - żywy
przykład.
14
- No, no - potwierdził Graf - klacz.
Pan Stanisław uchylił obie powieki.
Przy pustym stole Czechów usiadła uderzająco efektowna kobieta w towarzystwie
niepozornie ubranego, kudłatego młodzieńca. Patrzyła na niego wzrokiem, w którym
doświadczenie
Grafa odczytywało jednocześnie miłość i kokieteryjną świadomość własnej urody
- Interesująca osóbka - mruknął pan Stanisław. - A on kto?
- Technik - pośpieszył z informacją Lodzio - bardzo sprawny przy montażu. Tatar
czy
Baszkir. Ma słuch.
- Ma też i wzrok - chrząknął Graf.
- Julka Ehrenzweig czy Ehrenblum - mówił Urkowicz głosem, jakiego używał w
audycjach
demaskujących przewrotność Kremla. - Jej mąż jest tym sławnym dysydentem,
profesorem biologii,
którego przez dziesięć lat więzili, zsyłali, sadzali po psychuszkach. Wreszcie
wypuścili go z żoną do
Izraela. Zbyt dużo szumu było na świecie albo za coś przehandlowali. Jak zwykle.
Przyjechał z nią
tutaj, żeby nagrać cykl audycji o sowieckim systemie represji. No i na jakiejś
popijawie u Rosjan
poznała tego Mosura. Technika. Wyszła razem z nim tak, jak stała. Nie wróciła do
hotelu. Nawet
po kosmetyki i szczoteczkę do zębów. A ten profesor ma katedrę w Jaffie i musiał
jechać. Bez niej.
- “Nigdy jeszcze mi tak nie zmroczyła zmysłów namiętność" - pan Stanisław
opuścił powieki
i odchylił się z krzesłem tak, by światło korzystnie obrysowało mu profil. -
“Nawet wtedy przed laty,
gdy z miłej porwawszy cię Sparty, płynąłem z tobą do Troi i na wyspie Kranai
posiadłem cię w lubej
rozkoszy"*. Nic nowego od czasów Homera. Zawsze podejrzewałem, że musiał mieć
choćby
domieszkę żydowskiej krwi.
- Jak on ją utrzyma z pensji technika? - zastanowił się Pępek. - Wygląda na
kosztowną
kobietę.
- Chciałbym mieć ten kłopot - przyznał Graf bez większego przekonania.
- Albo jej nie utrzyma, albo nie długo będzie technikiem. Wymagające panie
stanowią silną
motywację dla mężczyzn.
Obserwowana para spożywała małymi kęsami kiełbaski debreczyńskie, patrząc sobie
w
oczy.
- Ani ona Żydówka, ani on muzułmanin - skwitował z lekceważeniem Elegancki
Eugeniusz.
Dyskutowanie miłosnych afer kłóciło się z jego pojęciem elegancji. - A propos
motywacji. Wiecie,
że po tym wybuchu będą nas ogradzać? Stawiają mur wokół radia. To już pewne.
W milczeniu przeżuwali nowinę.
- Już widzę tytuły w polskiej prasie - zadrwił bez uśmiechu Przygnębiony
Dietetyk Julian
Marchlewski - “Wolność za murami". “Wolność uwięziona w wolnym kraju".
Homer - Iliada. Przeł L. Siemieński
15
- Wyobrażacie sobie, jakie pieniądze weźmie nasz Irlandczyk za przetarg? - Graf,
podobnie
jak Bozio, miał stałe kłopoty z utrzymaniem równowagi na koncie i lubił
wyobrażać sobie cudze
zarobki. - Tylko patrzeć, jak będzie sprawdzał klimatyzację najgrubszym
kubańskim cygarem.
- Mhm, mhm. Fidel Castro się uśmieje.
Zamknięcie tematu sentencją należało jak zwykle do pana Stanisława.
- Największym zagrożeniem dla wolności jest ona sama - obwieścił, podnosząc się
z
krzesła. - Przeto udaję się na posterunek. Życzę panom miłego dnia.
Jego odejście oznaczało dla Eleganckiego Eugeniusza możliwość przejęcia
stolikowej
prezesury.
- Mają postawić bramki magnetyczne. Jak na lotniskach - podjął hiobowe wieści.
- Starzeje się nam - pokiwał głową Urkowicz, odprowadzając wzrokiem dostojnego
weterana. - Dawniej zacytowałby nam całą księgę z Iliady. Na mnie też już pora.
- I na mnie - stęknął Graf, odsuwając się od stołu ze zgrzytem udręczonych nóżek
krzesła.
- Trzeba będzie zapomnieć o metalowych piersiówkach.
ETER
Mosur był pierwszym Ananką zrodzonym z przyjemności mężczyzny i kobiety
Anankowie nie wiedzieli, co z nim począć. Nigdy czegoś takiego nie widzieli.
Dlatego nazwali go Mosur, co oznacza “nie wiadomo co" albo po prostu “dziecko".
Po jakimś czasie zauważyli, że z robienia wiatru biorą się dzieci, chociaż nie
zawsze. Wtedy
imię Mosur, odpowiednio wypowiedziane, zaczęło oznaczać “wiatr niosący ból".
Nie nazywali wszystkiego, co ich otaczało. Wszystko - to zawsze za dużo.
Nazywali tylko
to, co ich ciekawiło albo dręczyło.
Posadzili Mosura pod drzewem, napoili wywarem z huby i zostawili samemu sobie.
Był za
mały, żeby się do czegoś przydać.
Przypominał im dziadka, dali mu więc do zabawy kryształ czaszki. I odeszli do
swoich zajęć.
Anankowie starali się stale czymś zajmować. Kiedy nie robili nic - zasypiali. A
wtedy śniło
im się zjadanie dziadka. Tak ich to dręczyło, że wreszcie nazwali się Anankami,
co oznacza
“dziadkożercy" albo “ludzie". Wtedy zrobiło im się trochę lżej.
Zawsze dobrze jest nazwać to, co dręczy.
16
Mosur rósł razem z drzewem. Widział wszystko i słyszał wszystko, a wszystko - to
zawsze
za dużo. Mówiliśmy już o tym. Za dużo barw i kształtów, za dużo szumu i dźwięku.
Za dużo ruchu.
Wirowało wokół niego albo w nim. Trudno powiedzieć.
Nauczył się płakać.
My już wiemy, że nie należy próbować patrzeć na wszystko i słuchać wszystkiego.
Wtedy
kręci się w głowie i można upaść. Dlaczego tak jest? Nie wiadomo. Opowiadajmy o
tym, co było.
Mosur płakał: Huu, huu, huu...
Jeśli ktoś był w pobliżu, dawał mu pić. Ale często nikogo nie było. Odtąd w
języku
Ananków Hu oznacza matkę, tęsknotę, pragnienie i smutek. Huba też oznacza matkę,
ale tylko tę
pierwszą, sypiącą nasiona.
Kiedy Mosur podrósł na tyle, że mógł już się bawić kryształem, najchętniej
podnosił go do
oczu. Tak było lepiej. Kryształ decydował za niego, na co patrzeć. Wybierał to,
co jasne i proste.
Mosur patrzył kryształem. Uśmiechał się. Odkrył, że jeśli patrzy w kryształ
bardzo uważnie, nie
słyszy zgiełku, który tak go dręczył. A jeśli zamknie oczy, to zgiełk zamienia
się w gąszcz
przyjemnych i ciekawych dźwięków. To już było coś.
Jedna z kobiet opowiedziała mu, skąd się wziął kryształ. Jak? Nie wiadomo. Nie
wszystko
przecież miało swoje nazwy. Ale nie trzeba wielu słów, żeby powiedzieć to, co
najważniejsze.
Mosur milczał. Kobieta dała mu pić i poszła. A on mówił do siebie:
piorun, drzewo, gwiazdy. Huba, ogień, dziadek. Śmierć, czaszka, kryształ. Aż
sobie
poukładał te słowa we właściwy sposób. Milczenie to jak patrzenie przez
kryształ. Sprawy stają się
jasne i proste.
Wziął głowę dziadka pod pachę i opuścił Ananków. Zniknął w lesie. Nie można
powiedzieć,
że się tym przejęli. W końcu nie było z niego wielkiego pożytku.
Wędrując przez las, Mosur widział mnóstwo rzeczy, których nie znał. Przyglądał
się im
uważnie, a potem patrzył na nie przez kryształ. I już wiedział, jak je nazwać.
Wieczorami układał
nowe słowa pomiędzy tymi najważniejszymi, które już znał. Pojął, że dźwięk
należy do rzeczy, która
go wydaje. Podobnie jak barwa, kształt, zapach i smak. Ale musiał je po-
oddzielać, żeby je
nazwać. W ten sposób rzeczy zaczęty istnieć razem i osobno jednocześnie.
Mosur bardzo skomplikował świat. Lecz dzięki niemu możemy teraz o tym opowiadać.
Dotarł do góry. W górze była jaskinia. Zamieszkał w niej. Wylot jaskinia miała
niewielki.
Siedząc w środku, Mosur widział tyle, co trzeba, nawet bez pomocy kryształu.
Kryształ łykał
światło i rzucał blaski na ściany jaskini. W nocy w jej wylocie świeciły gwiazdy
Mosur powiedział sobie, że dziadek wiedział wszystko. Ale kiedy wywołał wiatr i
stworzył
gwiazdy, każda z nich miała już tylko odrobinę tej
17
wiedzy. A przecież tylko z jednej gwiazdy urodziła się huba, z której wysypali
się
Anankowie. I zjedli dziadków, zanim zdążył im powiedzieć, co i jak.
Dlatego muszą się wszystkiego uczyć od początku.
Słońcem i księżycem Mosur nie zawracał sobie głowy, chociaż też je nazwał.
Uznał, że to
kryształy czaszek innych dziadków i nic go z nimi nie łączy
Nie da się pojąć wszystkiego tak, jak nie da się patrzeć w słońce.
To siedzenie w jaskini, patrzenie i nazywanie trwało bardzo długo. Któregoś dnia
Mosur
odkrył, że potrafi wywoływać wiatr.
Nie chciał tworzyć nowych gwiazd. Jego zdaniem było ich już i tak za dużo. W
okolicy
jaskini nie natrafił też na żadną kobietę.
Połączył się więc z niedźwiedziem, orłem i borsukiem.
Synowi niedźwiedzia nadał imię Hań. Hań okazał się zręcznym myśliwym. Syn orla -
Horesz
miał doskonały wzrok i dar opowiadania o tym, co widzi. A Hesz, syn borsuka, był
skrzętny i
pracowity
Kiedy Mosur nauczył ich już wszystkiego, co sam wiedział, postanowił wrócić do
Ananków.
Kryształ zostawił w jaskini. Jeśli ktoś bardzo zapragnie spojrzeć na świat we
właściwy sposób,
zawsze może się tam wybrać.
Wracali przez las bardzo długo. Wiele rzeczy ich ciekawiło, wszystkiego chcieli
spróbować,
jak smakuje. Żeby się nie pogubili, Mosur dal każdemu róg koziorożca.
Wystarczyło weń zadąć i
już jeden wiedział, gdzie znajdują się pozostali. Przywoływali się chętnie, jak
tylko któryś natrafił na
coś godnego uwagi.
Mosur szybko zrozumiał, co oznacza jego własne imię. Wiatr niosący ból.
Kiedy odnaleźli Ananków, bardzo się zdziwili, jaki wśród nich panował bałagan.
Wszyscy
robili wszystko albo nie robili nic, a więc nic nie było do końca zrobione.
Kłócili się ze sobą, ich
dźwiękiem byt zgiełk. Dzień zaczynali od obarczania się winą za śmierć dziadka i
od wywoływania
wiatru. Przybywało więc dzieci, które płakały Nie miały kryształu do zabawy.
Mosur i jego synowie zaprowadzili porządek. Hań wybrał najsilniejszych mężczyzn
i
najsprytniejsze kobiety i nauczył ich myślistwa. Zauważył, że kobiety okazywały
się zazwyczaj
pojętniejsze. Hesz zapędził leniwych do urządzania schronień. Pokazał, jak je
kopać i gdzie, żeby
były ciepłe i suche. A Horesz mówił wszystkim to, co powinni wiedzieć.
Wszyscy szybko polubili jego opowieści. Zwłaszcza kobiety Co wieczór, głosem
podobnym
do krzyku orła mówił im, kim są.
A Mosur nauczył Ananków porozumiewania się za pomocą rogów koziorożca. W ten
sposób ukrócił gadatliwość i kłótnie ustały Odtąd słowa miały służyć tylko
pięknym opowieściom o
dziejach potomków drzewa i huby
Dźwięki rogu byty miłe dla ucha i wystarczały w zupełności, żeby się dogadać w
codziennych sprawach.
18
Nie wszystkim to się podobało. Ale w zamian Mosur oznajmił, że bierze na siebie
śmierć
dziadka. Anankowie uznali, że tak będzie najlepiej. W końcu to on na niej
najwięcej skorzystał. A
oni ucieszyli się, że wreszcie przyśni im się coś przyjemnego.
I po pierwszej spokojnie przespanej nocy obwołali Mosura Hanakiem, czyli wodzem.
Hanak w języku Ananków to “ten, który bierze na siebie śmierć".
Mówił do was Jura Mosur. Tu Rozgłośnia Ananków Radia Wolność.
DOZNANIA
Lodzio łaknie bohaterów.
W reżyserce panuje przedwieczorny, przejrzysty mrok. Biurowe lampy na łamanych
statywach wycinają z niego tylko ostre zarysy kształtów, fragmenty sugerujące
całość. Połyskują
krawędzie przedpotopowych magnetofonów. Wąski pasek światła faluje na
przewijającej się
miarowo taśmie.
Mrok ukrywa to, co powszednie, przygnębiające swoją banalnością. Bezbarwny sufit
czerniejący po rogach, obłażącą z lakieru boazerię z drewnianych listewek,
bezużyteczne
świadectwo miernego gustu dekoratora wnętrz sprzed trzydziestu lat, burą
wykładzinę podłogową,
pokornego spowiednika stóp chodzących w kółko. Światło uchyla rąbek tajemnicy -
postrzępiony
obłok włosów Mosura, jego ostry, trochę dziki profil, śmiały szkic dużych dłoni
na konsolecie
panujących nad suwakami potencjometrów tak, jak panowały nad karabinem i
granatem; wesołe
loczki kudłów w rozchylonej pod szyją sztruksowej koszuli.
I własna ręka Lodzia, z pulsującą żyłką nad wskazującym palcem, delikatna i
czujna,
gotowa odnotować każde potknięcie, przejęzyczenie, przydługą ciszę w nagrywanej
rozmowie,
niemal bez udziału świadomości, by potem wyciąć z taśmy te wstydliwe ślady
ludzkiej niedoskonało-
ści, nadać dziełu płynność i sens.
Za pochyłą, dźwiękoszczelną szybą dyskutanci poruszają się w rytmie własnych
argumentów. Ich napięcie, odbijające sytuację w kraju, zdaje się wypełniać
niewielkie studio
szlachetnym, przyprawiającym o dreszcz gazem wzniosłości. Mówiący walczą z
ciśnieniem
własnych, trafnych i mocnych sformułowań, z coraz większym wysiłkiem
powstrzymują emocje. Ich
głowy skupiają się coraz bliżej mikrofonu, ich dłonie tworzą na stole ruchliwy
krąg, jakby
wywoływali duchy które przepowiedzą przyszłość.
Sami najlepsi. Pan Stanisław, Marian Urkowicz, Elegancki Eugeniusz, pani Elwira,
która
przerwała urlop, żeby wziąć udział w dyskusji. Dziś wszyscy są niezwykli. Są
inni. Lodzio nie
poznaje tych ludzi, choć niby
19
zna ich do mdłości. Nawet Mosur słucha, mimo że nie zna polskiego. Nasycona
przejęciem
melodia egzotycznych dlań fraz i zdań wydaje się rezonować w jego nieruchomej
sylwetce. Nie do
wiary.
Nawet dyrektor zdradza objawy tej tajemniczej gorączki. Zdystansowany,
rozluźniony
arystokrata, którego ponoć nikt nigdy nie widział inaczej jak rozciągniętego
swobodnie w fotelu, z
nogami wysuniętymi przed siebie, jakby zaraz miał się ześliznąć, a raczej miękko
spłynąć na
podłogę, z dłońmi zetkniętymi czubkami smukłych palców dokładnie dziesięć
centymetrów nad
klamrą paska od spodni, czym, zdawało się, wyznaczał sobie nieprzekraczalną
granicę
zaangażowania w rzeczywistość. Teraz ciśnie się wraz z pozostałymi do srebrnej
monstrancji
lampowego mikrofonu, niepomny strasznej wyroczni swego ulubionego autora:
“Słowa, słowa,
słowa".
Lodzio łaknie bohaterów.
Padają pięknie zdania. Ludzie stali się z dnia na dzień lepsi. Posłanie do
narodów Europy
Wschodniej. Poczuliśmy się u siebie w domu. Nie lękajcie się. To pan Stanisław
przytacza słowa
Papieża, z naturalną swobodą zacierając ich autorstwo, tak że ma się wrażenie,
jakby je głosił na-
tchniony Duchem Świętym. W co zapewne sam w tym momencie wierzy Padają wielkie,
mityczne
już nazwiska: Wałęsa, Frasyniuk, Bujak, Michnik. Sponiewierani, bezkształtni
pariasi systemu
prostują plecy, wyrastają ponad siebie samych, zyskują formę, stają się nie
żołnierzami Sprawy,
kolejnego beznadziejnego powstania, ale świadomymi obywatelami. “Jaki
antysemityzm? - mówi
Michnik ustami pani Elwiry. -Mnie tu na Zjeździe Solidarności traktują jak
jakiegoś ko... ko...
Kościuszkę!"
Czy możliwy jest taki cud? Lodzio zapomina, że jego zadaniem nie jest słuchanie
tego, co
tamci mówią, ale jak mówią. Śledzenie formy. Ale forma jest doskonała, emocja
daje formę -jak w
kraju. Czyżby był Bóg na niebie i to w dodatku tak przychylny Polakom? Bozio
wyśmiałby takie
myśli. Ale Bozio ma w sobie pustkę, więc widzi ją i wokół siebie. Czy ludzie
mogą się aż tak
zmienić?
Lodzio nakłada to, co słyszy, na to, co widzi. A widzi swoje rodzinne Kielce,
Klerykowo
przyklejone do Gór Świętokrzyskich, lepką ciasnotę, Syndykat Ręcznego
Paskudztwa. Wąskie
uliczki prowadzące do Rynku, który musiał być placem Partyzantów. Przymus
legendy Batalionów
Chłopskich. Zabawy rówieśników wojny w przesiąkniętych mgłą lasach. Wówczas też
łaknął
bohaterów. Jego bohaterem był Fredek, żylasty wyrośnięty czternastolatek, który
miał zardzewiałą
parabelkę i sypiał z dorosłymi kobietami. Żeby wstąpić do jego bandy, trzeba się
było przy
chłopcach, w jodłowej puszczy, wybranzlować. Fredek z wyższością pokazywał jak.
Lodzio czuł
przerażenie i podziw, ale sam tak nie potrafił. Trochę się bal, a trochę bolało.
Poza tym miał,
zdaniem Fredka, pedalskie
20
imię. Francuskie, a Francuzi to pedały Fredek chwytał go twardą ręką za kark i
przyginał z
całej siły do ziemi, wyzywając: Lui - chuj, Lui - chuj. Ale nawet taki kontakt z
Fredkiem przejmował
Lodzia upokorzoną rozkoszą. Tak łaknął bohaterów.
To przez ojca. Zanim go zamknęli za szpiegostwo na rzecz imperialistów, pracował
na
poczcie. Po całym dniu sortowania listów i przybijania pieczątek przenosił się
do swojej ukochanej
Francji, w której nigdy nie był. Godzinami czytał Łodziowi Pieśń o Rolandzie,
Tristana i Izoldę, a
także Cyda i Horacjusza. Po francusku, potem po polsku. Ludwik to imię królów -
powtarzał ku
rozpaczy matki. Dzieliła swój czas między kuchnię a kościół. Uważała, że ich
marny los jest karą za
grzeszne podróże męża po bezdrożach literackiej herezji. Nie uznawała Francuzów
za chrześcijan.
Nie chciała słyszeć o Ludwiku Świętym i śmierci Rolanda w walce z Saracenami.
Chrześcijaństwo
kończyło się dla niej zaraz za Kielcami w Oblęgorku. Sienkiewicz był katolik!
Ale pisanie książek
uważała za bluźnierstwo. Uzurpację boskiej mocy tworzenia.
“Od żydostwa i głodu chroń nas Panie" napisała na ścianie kamienicy, w której
mieszkali. W
dzień po pogromie. Ojciec złapał się za głowę. Najpierw nie mógł znaleźć słów.
Potem prowadzili
zaciekłą kłótnię niedosłyszalnym niemal szeptem. Matka kazała się Łodziowi
modlić przed Świętym
Obrazem. Klęczał tyłem do pokoju. Matkę Boską przykrywało szkło. Odbijały się w
nim głowy i
ręce rodziców, wściekłe migotanie nie dających się wyrazić uczuć. Twarz Madonny
była zupełnie
obojętna.
Ojca wzięli i już nie wrócił. Podczas rewizji okazało się, że szpieg udostępniał
synowi tylko
cząstkę niebezpiecznej, antyludowej propagandy Odziany w skórzany płaszcz ubek,
brodząc po
kostki w rozrzuconych po podłodze książkach, czytał na głos zapracowanym kolegom
fragmenty
Żywotów pań swawolnych. Z lubieżnym mlaskiem powtarzał smakowite sformułowania,
te
wszystkie “tameczne usta", “zadnie wrota", “rzadkim porośnięte włosem". Koledzy
rechotali, matka
żegnała się raz po raz. Łodziowi kręciło się w głowie ze wstydu. Na podłodze
twarz Madonny za
pękniętym szkłem była zupełnie obojętna.
Matka modliła się za ojca, ale uważała, że sam sprowadził na siebie
nieszczęście. Sąsiadki
kiwały głowami. Zadawał się z Żydami, czytał świństwa, nawet w obcych językach,
pracował na
poczcie, wiadomo -szpieg. Wróg ludu. I chłopaka pewnie zdążył plugastwem
zarazić.
“Ludek - wróg ludu. Ludek - wróg ludu" zmienił repertuar upokorzeń Fredek,
chwytając go
za kark i przygniatając głowę do ziemi.
A teraz Solidarność Fabryki Łożysk Tocznych “Iskra", “Solidarność Zakładów
Autobusowych" i Fredek wpatrzony w Michnika jak w Kościuszkę. Cud!
- Ludwik? - Mosur wskazuje głową zegar. - Time.
21
Lodzio sięga ręką do przycisku. Nad mikrofonem, przed oczami wywołujących duchy,
migocze czerwona lampka. Budzą się z transu.
- Nie możemy ich tam w kraju straszyć ani dawać nadmiernych nadziei - mówi,
wychodząc
ze studia dyrektor, już swoim zwykłym, jakby nieobecnym głosem. - Panie Ludwiku,
proszę to
uważnie przesłuchać i wyciąć zbyt radykalne sformułowania. Zdaje się, że
wymknęło mi się gdzieś
tam słowo “wróg". Powinno być “przeciwnik". Niech pan zobaczy, co się z tym da
zrobić. Gdyby
miał pan jakieś wątpliwości, jestem u siebie.
Za dyrektorem idą pozostali. Odczarowani. Przywróceni swojej codzienności.
Lodzio sprawnie przesłuchuje nagranie. Ma wynotowane wszystkie czasy miejsc
wątpliwych, zabrudzonych, zakłócających płynność dyskusji. Mosur wycina brudy i
cisze. Ma ucho.
Słyszy obcą mowę jak muzykę i wyłapuje zgrzyty Jest wyjątkowy. Małomówny Inni
technicy gadają
o bzdurach. Po pięć, sześć razy szukają miejsca montażu, które trzeba im
kilkakrotnie wskazywać.
Mają gdzieś to, co robią, i demonstrują to. Nawet Niemcy Zwłaszcza Niemcy.
Praca nad czyjąś wolnością, gdzieś tam na wschodzie, mimo że pozwala zarobić,
zajmuje
tak niskie miejsce w ich hierarchii spraw godnych uwagi, że nawet nie uruchamia
instynktownej etyki
solidności.
Lodzio szybko wypełnia raport. Nazwiska uczestników nagrania. Własne nazwisko.
Nazwisko Mosura. Czas, data, data emisji. Taśma w tekturowym pudełku ląduje na
stosie
podobnych sobie. Osiem godzin pracy Trzy godziny innej Polski, innych ludzi;
Symfonia
Fantastyczna. Mosur zaniesie te pudełka, te krążki do Master Roomu. Stamtąd
muzyka słów
popłynie do nadajnika, a z nadajnika do kraju, tam, skąd przybyła we
fragmentach, w strzępach
losów, w relacjach o czynach i wydarzeniach. Przejrzyste odbicie, jak w szybie,
nie w lustrze.
Rodzice w szkle chroniącym obojętną twarz Madonny
Lodzio wciąż łaknie bohaterów. Jest jak nakręcona sprężyna, noc dopiero się
zaczyna. Nie
pamięta, ile kaw wypił podczas dyżuru. Nie pójdzie przecież spać do swojego
mieszkanka pełnego
książek i kryształowych figurek. Nie usnąłby zresztą. Książki gadają mocnym
głosem, ale kłócą się
nieustannie. Jedna przeczy drugiej. Figurki odbijają w milczeniu fosforyzujące,
błędne światło
telewizora. Iluzję niemieckiego życia. Ogniki Świętego Elma nasuwające myśli o
katastrofie.
W zapamiętaniu mija kolejne korytarze, zmierzając ku wyjściu. Kolejne drzwi i
pozamykane
w nich głosy Hali główny ze znudzonymi strażnikami i bramką magnetyczną. Jeszcze
główne wejście,
które także jest wyjściem, schody i Lodzio stoi przed murem. Świeżym, wysokim,
solidnym,
fioletowym w świetle łukowych lamp. Jeszcze się do niego nie przy
22
zwyczaił, tak szybko pojawił się między Wolnością a miastem. W stawianiu murów
są
dobrzy
Strażnik w dyżurce naciska guzik i ciężka żeliwna brama przesuwa się akurat na
tyle, by
człowiek mógł wyjść.
Dzisiaj niech co chce się dzieje. Lodzio idzie do Betiehem.
W dyskotece tłum. Tłum i łomot. Nadmiar rozmigotanych świateł. Dużo
spazmatycznie
ruchliwych, ostrych cieni, ale żadnej tajemnicy. Chyba że tajemnica chaosu.
Wokół pijącego wino
Lodzia pojawiają się i znikają twarze. Stopklatki głów wyrwane na mgnienie
reflektora, na uderzenie
bębna, z prymitywnego misterium o wyraźnie erotycznym charakterze. Oczy, usta,
włosy w różnych
stadiach oślepienia, odurzenia, zapamiętania. W sugestywnym rytmie mechanicznej
kopulacji.
Na ile może się zorientować, jest tu najstarszy Nie przeszkadza mu to. Wie, na
co czeka.
Powtarza sobie, chcąc nie chcąc w takt rocka to, co musi powiedzieć. “Du bist
wunderbar. Mein
name ist Ludwig. Du bist wun-derbar. Mein name ist Ludwig..." Nie wie, co dalej.
Zimny kieliszek
chłodzi spoconą dłoń.
To Bozio go tu kiedyś przyprowadził. W Betiehem bywa dużo wysokich,
czarnowłosych
dziewczyn o dużych piersiach. Na śniadych, wilgotnych dekoltach noszą złote
gwiazdki Dawida. Są
wyniosłe, prowokacyjne, ostentacyjnie kapryśne i bezczelne. Przyciągają rosłych,
białozębych i
jasnowłosych młodych Niemców. Bezradnych i niewinnych. No i Bozia, który
chciałby mieć sabrę.
Nigdy nie miał sabry chociaż specjalnie jeździł do Izraela. Ale tam same
Amerykanki.
Jest w tym jakaś perwersja. Kilometr od Adzika, Biestuby, gdzie Hitler
przejmował władzę.
A także wyzwanie. Nazwać żydowską dyskotekę w katolickiej Bawarii Betiehem. To
pomysł
właściciela, poety i pieśniarza o imieniu Aaron. Aaron, brat Mojżesza i
apostata, czciciel Złotego
Cielca. Odpowiednie imię!
“Du bist wunderbar. Mein name ist Ludwig..."
Sala cichnie. Wytrąceni z transu rozglądają się w oszołomieniu, cisną się do
baru, siadają
przy stolikach, na podłodze. Reflektory kierują się na małe podwyższenie pod
najdalszą ścianą. W
kręgu światła pojawia się idol. Nie patrzy na publiczność, nie wita się. Siada
na rzymskim zydlu,
opiera gitarę na udzie i zaczyna grać.
Cisza jest zupełna. To się nie zdarza co dzień. Wszyscy wiedzą, że Aaron gra,
kiedy mu się
zachce. Może jest kapryśny i bezczelny, jak jego wyznawczynie. A może to jeszcze
jeden chwyt
reklamowy. Wielu przychodzi, licząc na to, że akurat mu się zachce. “Byłem w
Betiehem i wyobraź
sobie, Aaron grał!"
Śpiewa po hebrajsku. Trochę niechętnie, bez zaangażowania, niemal nieświadomie.
Jakby
był tylko mimowolnym przekazicielem pieśni z innego świata. Z Egiptu, z Góry
Synaj, z Kanaanu.
Pieśni narzuconej
23
mu tak, jak on teraz narzuca ją swoim wyznawcom. Nie tłumaczy stów. Jakże
mogliby
cokolwiek zrozumieć, skoro on sam nie rozumie do końca7 Wykonuje tylko czyjąś
wyższą wolę.
Niech sobie wyobrażają, co chcą,
W chrapliwym głosie, w gwałtownych kontrastach melodycznych prawie nie ma
ludzkich
uczuć. Są ścierające się moce; wywołują wrażenie wzniosłości. Tyle, że jest to
wzniosłość
pozbawiona patosu, wzniosłość, która przerasta samego Aarona. Groźna tajemnica
budząca dresz-
cze, ale dreszcze radości z obcowania z nią. Jakaś para u stóp Lodzia trzyma się
za ręce. Kostki
dłoni są białe od napięcia mięśni. Dziewczyna ma łzy uniesienia w oczach.
Łodziowi sucho w gardle.
Aaron nie śpiewa długo. Skoro skończył, to znaczy, że przekazał wszystko, co
jemu zostało
przekazane. Bisów nie będzie. To nie koncert życzeń. Odkłada gitarę i schodzi
między
śmiertelników, którzy wstają i cisną się do niego. Lokal jest za mały na ten
bezmiar napięcia. Emocje
można kroić nożem. Aaron celebruje jednak swój wpływ na tłum. Ściska dłonie,
całuje policzki,
uśmiecha się łaskawie. Sięga między piersi którejś z dziewczyn. Trzyma na dłoni
jej gwiazdkę. Kiwa
głową. Zachwycona odgina się do tyłu, jakby miała zemdleć albo oddać mu się tu,
na miejscu, przy
wszystkich. Ale on już jest gdzie indziej.
Przesuwa się przez ścisk bez wysiłku. Niemcy rozstępują się przed nim jak fale
Morza
Czerwonego. Nie idzie, powściągliwie kroczy wysoki, naładowany oszczędnie
demonstrowaną siłą,
z kręconymi włosami spadającymi na wysoki kark i szerokie czoło. Czarna wersja
Dawida Michała
Anioła. Zaprzeczenie Żyda z potocznych wyobrażeń. Ani tłusty bankier z cygarem,
ani wynędzniały
chasyd.
Idzie wprost na Lodzia. Wyciąga rękę, wiedząc, że napotka spotniałą dłoń.
Odchyla głowę
z pięknie zarysowanym, niebieskim od wieczornego zarostu podbródkiem.
- Du kommst hier oft, nicht war?
- Du bist wunderbar - mówi Lodzio z pamięci. - Mein Name ist Ludwig...
- Der Name der Konige - stwierdza Aaron