Kaczmarski Jacek - Napój Ananków

Szczegóły
Tytuł Kaczmarski Jacek - Napój Ananków
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Kaczmarski Jacek - Napój Ananków PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Kaczmarski Jacek - Napój Ananków PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Kaczmarski Jacek - Napój Ananków - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jacek Kaczmarski NAPÓJ ANANKÓW Adamowi Szostkiewiczowi ANANKOWIE Autor czuje się w obowiązku ostrzec, że - pomimo licznych odniesień do postaci i wydarzeń znanych z nieodległej przeszłości - powieść ta jest fikcją literacką. Co więcej, fikcja właśnie stanowi główny jej temat. Skrupulatne poszukiwanie jakiegokolwiek klucza, personalnego czy faktograficznego, prowadzi na manowce czytelniczej satysfakcji. J. K. O, to jest zwierze, które nie istnieje. Nie wiedząc o tym, jednak je kochano. Rainer Maria Rilke, Sonety do Orfeusza 11/4 Przeł Leopold Lewin Najdoskonalszą definicją ojczyzny jest biblioteka. Elias Canetti Auto da fe Przeł. Edyta Sicińska DOZNANIA Wybuch jest tak silny, że aż stęka solidna, dziewiętnastowieczna kamienica. Coś im świetliście miga przed oczami. Grad szklanych okruchów z eksplodujących okien sypie się w dół na ulicę, na dachy samochodów seriami suchych trzasków. Tak. Taktaktak. Taktak. Co za świat! Siedzą sobie w balkonowej wnęce na czwartym piętrze Kliniki Hoffmanna. Ciepłe, lipcowe przedpołudnie; szczodra, mokra i zimna butelka musującego MM w zasięgu ręki (prawie takie dobre jak Mumm, twierdzi Bozio); oddają się najprzyjemniejszemu z możliwych zajęć - obserwowaniu kolegów idących do pracy A tu taki numer! Obrzydliwie brudnobrązowa chmura wrasta w czyste, alpejskie niebo. - Matkoboskajezusienazareński - wzdycha płaczliwie Lodzio i sięga po kieliszek. - Czekaj, nie pij. W tym może być szkło! Bozio chwyta oba kieliszki i znika w pokoju. Lodzio sięga po butelkę. Jej szybki, ciemnozielony błysk i pienisty bulgot trunku uświadamiają mi, że tam w dole wszystko zastygło w bezruchu. Bezpośrednio pod nami, na rudych kortach okolonych równiutkim żywopłotem białe figurki tenisistów z opuszczonymi rakietami. Każda na własnym, niewielkim cieniu, jak na wycieraczce. Nic im się nie stało. Korty zbudowano w naturalnej niecce po wyschniętym stawie. Podmuch poszedł górą, nad ich głowami. Cytrynowe piłeczki leżą to tu, to tam, bez sensu. Jedna jeszcze się toczy Za kortami zasłonięty żywopłotem parking. Teraz po wybuchu pewnie złomowisko, o tej porze pełno tam samochodów i rowerów. Proszę, jak dobrze, że nie mam samochodu. W tym mieście to tylko kłopot. A dalej budynek Wolności. Na tle wysokich drzew parku długi, poziomy i wygięty jak pociąg zatrzymany na zakręcie. Jasnoszary pociąg z poszarpaną wyrwą w środku. Chmura, która się z niej wydobyła, też znieruchomiała. Nie ma wiatru. Pogoda do tenisa. Bozio wraca na balkon z wymytymi kieliszkami i nową butelką. - Biedne skurwysyny - kręci głową. - To chyba u Czechów - mówi Lodzio, wskazując butelką ziejącą wyrwę. - Daj spokój, nie chciałbym tam teraz być. Bozio nerwowymi ruchami nadgarstka odkręca drucik z szyjki świeżej butelki. Klask korka odzywa się w ciszy jak kpiące echo wybuchu. Siwy dymek sączy się w górę i znika. Jeżeli u Czechów, to znaczy u Lidy Widzieli ją rano, jak wysiadała z autobusu. Kremowe pantofle na wysokich obcasach, szczupłe, ale silne nogi, kremowa, obcisła spódnica do kolan i błękitna, jedwabna bluzka luźno spływająca z wysuniętych piersi. Złocistorude włosy spięte z tylu głowy w pozornie niedbały kok. Uch, kobieta, powiedział Bozio. Sam nie Herkules, lubił duże kobiety. W ogóle kobiety, ale duże w szczególności. Aktualnie lubił Lidę. Jego małe, kpiące oczka poruszały się w rytmie jej pośladków, gdy szła od przystanku do głównego wejścia budynku Wolności krótkim krokiem wzorowej sekretarki. Jego spiczaste uszy chłonęły stukot obcasów, nawet kiedy zniknęła i słychać już było tylko pykanie piłeczek tenisowych o rakiety. Bozio poszedł do Kliniki Hoffmana, żeby wyciąć sobie wyrostek robaczkowy. I śmiać się z wysokości balkonu z kolegów idących do pracy Jego wyrostek robaczkowy byt w porządku. Ale Bozio odwiedzał Klinikę Hoffmanna regularnie, żeby wyciąć sobie to i owo, co nie miało większego znaczenia dla funkcjonowania organizmu. Migdałki. Żylaki. Guzek pod łopatką. Wrzodzik, jeśli się jakiś znalazł. Zaprzyjaźniony z nim doktor Plotz, specjalizujący się w leczeniu pracowników Wolności, potrafił zawsze, mimo zaawansowanego alkoholizmu, wyszukać kolejną niepotrzebną część ciała. Dzięki temu Bozio mógł od czasu do czasu podreperować swój budżet obciążony upodobaniem do dużych kobiet i musującego wina oraz kawioru i łososia, bez których ani duże kobiety, ani musujące wino nie smakują jak trzeba. Jako obywatelowi amerykańskiemu, Boziowi przysługiwało podwójne ubezpieczenie. Niemieckie i amerykańskie. Ubezpieczenie amerykańskie akceptowało kopie rachunków. Oprócz tego za każdy dzień spędzony w szpitalu otrzymywał odszkodowanie, ponieważ nie mógł wykonywać pracy radiowca. W ten sposób dwa tygodnie w drogiej prywatnej klinice przynosiły mu równowartość małego samochodu. Klinika Hoffmanna należała do najdroższych. Lodzio potępiał przebiegłość Bozia, ale zazdrościł mu jej. Podziwiał też praktyczny stosunek kolegi do własnego ciała. Sam nigdy by się nie odważył wyciąć sobie coś dobrowolnie. Bardzo lubił swoje ciało i dbał o nie, ale traktował jak powierzone mu cudowne i tajemnicze stworzenie. Nie śmiałby na nim zarabiać, nawet jeśli system Bozia był legalny Tak jak ukochanego kota, gdyby go miał, nie uczyłby sztuczek dla zysku. Wydaje mu się, że wie, dlaczego Bozio milczy Gdyby nie to warszawskie cwaniactwo, nie siedziałby teraz w płaszczu kąpielowym frotee na rozsłonecznionym balkonie. Byłby w pracy. A że przed południem pracy jest niewiele, zawracałby pewnie Lidzie jej złocistorudą głowę. I może by już nie żył albo wybuch wyszarpałby mu jakieś całkiem potrzebne dla zdrowia organy. Więc Bozio przeżuwa ironicznie myśl, jak to opatrzność nagradza egoizm. Bozio (skrót od Bożysław) nie wierzy w Boga ani Go nie stawi. - Szkoda, że to nie u nas - odzywa się nagle i mściwie. - Zrobiłoby się trochę powietrza. - Daj spokój, co ty gadasz! - Lodzio wprawdzie też nie przepada za większością kolegów, bo jak można przepadać za kimś, kogo się zna i wi- dzi dzień w dzień od dziesięciu, dwudziestu lat, ale nigdy głośno by się do tego nie przyznał. Jeszcze kto usłyszy. Poplotkować, czasem złośliwie, czemu nie, ale życzyć śmierci? Lodzio aż się spocił. Tak, paru życzyłby śmierci. Niewątpliwie. Tam, w dole robi się tymczasem bardzo ruchliwie i głośno. Wyją syreny, migają światła, zajeżdża straż pożarna i policja, rozstawiane w pośpiechu barierki powstrzymują gęstniejący tłum gapiów. Korty są puste. Tenisiści wyleźli na górę popatrzeć; przepychają się rakietami. Ambulanse grzęzną w ścisku. - Idź, dowiedz się czegoś - kropelki potu na głowie Bozia błyszczą jak kawałki szkła. -1 tak tam powinieneś być. - No, coś ty! Przecież się nie przecisnę! Zresztą coś jeszcze może gruchnąć, zawalić się. - Idź, mówię ci! Palancie, klucho ty! Idź! Lodzio, który nigdy nie użyłby brzydkiego słowa w stosunku do drugiego człowieka, patrzy na posiniałą twarz, zaciśniętą jak pięść wokół wytrzeszczonych, łzawiących oczu. Jest w szoku, tłumaczy sobie, wypił za dużo przed południem. Ale tak naprawdę zdaje sobie sprawę, że ten drugi człowiek po prostu za coś go nie lubi. Toleruje jego wizyty z zimną flaszką pod pachą, może nie lubi pić sam, może potrzebuje słuchacza dla swoich ulepionych z żółci kalamburów, ale przede wszystkim głęboko go nienawidzi. ETER Uderzył piorun i Ananka otworzył oczy. Przeraził się. Zobaczył drzewo i niebo. Drzewo było wysokie, a niebo ogromne i puste. Skąd się wziął Ananka pod drzewem i niebem? Czy był synem pioruna? Możliwe. Nie wiadomo. Opowiadajmy o tym, co wiemy Ananka chwycił w przerażeniu to, co miał pod ręką. Swój członek. Ten się naturalnie podniósł. Skąd przerażenie Ananki? Kto pyta, niech otworzy oczy i spojrzy w górę. Sam chwyci za włócznię. Dlatego mężczyzna zawsze ma ją w gotowości, kiedy się budzi. Ananka ścisnął i szarpnął swoją broń. Raz. Potem drugi. I trzeci. Coraz szybciej, aż zerwał się wiatr. Z włóczni trysnęła biała żywica. Wiatr poniósł ją w niebo. Tak powstały gwiazdy A Ananka przestał się bać. Było mu nawet przyjemnie. Wiatr ustal i niektóre gwiazdy zaczęły spadać. Jedna z nich spadła na drzewo. Trafiła w dziuplę, tak jakby wiedziała, gdzie trafić. I z dziupli wyrosła huba. Drzewo żyło z hubą, a huba z drzewem. Czy było im dobrze? Trudno powiedzieć. Chyba po prostu tak musiało być. Aż w końcu z huby wysypały się nasiona. Wnuki przerażenia Ananki. Było ich straszne mnóstwo i wszystkie głodne. Pozjadałyby się nawzajem, gdyby nie dziadek. Niemal nie wypuszczał z ręki swojej włóczni, więc wiał wiatr, powstawały i spadały nowe gwiazdy, na drzewach wyrastały huby, a z hub sypały się nasiona. Niektóre unosiły się z wiatrem i zamieniały w ptaki, inne okazały się zwierzętami. Każdy wie, że są różne drzewa i żadna huba nie przypomina innej. Więc i nasiona musiały być rozmaite. Ptaki i zwierzęta nie znały lęku, łatwo było je zabić i zjeść. Wnukom Ananki bardzo się to spodobało. Ci, którzy jedli mięso, stali się mężczyznami. A ci, którym zostały serca, mózgi i reszta wnętrzności, stali się kobietami. Dlatego mężczyźni są silniejsi, a kobiety mają więcej rozumu i krwawią. Ale w ten sposób wnukowie Ananki wynaleźli śmierć. Kobiety zrozumiały, że dziadek bardzo się będzie o to gniewał, więc powiedziały mężczyznom, że trzeba go zabić, skoro już wiedzą, jak to się robi. Mężczyźni bardzo się przerazili i przy okazji odkryli związaną z tym przyjemność Kobietom też się ona spodobała. Kiedy zobaczyli, że sami mogą wywoływać wiatr i tworzyć gwiazdy, przestali się bać i zabili dziadka. Bardzo już osłabł od ciągłego wyciskania żywicy, a przecież nie zabijał i nie jadł zwierząt. I do końca nie znał śmierci. Zjadając go, mężczyźni płakali. W końcu byt ich dziadkiem. W ten sposób powstały rzeki. A kobiety, spożywszy serce i mózg dziadka, powiedziały im, że to jest właśnie miłość. Dlatego płynąca woda niesie i smutek, i radość. Anankowie nie wiedzieli, co zrobić z czaszką dziadka, więc umieścili ją na razie pod drzewem. Wtedy uderzył piorun. Drzewo stanęło w ogniu, huba spadła do wody, która zaczęła wrzeć, a czaszka dziadka stała się twarda i przezroczysta. Przerazili się tak, że zapomnieli o przyjemności. Ale ogień dawał im miłe ciepło, a rozpuszczona w wodzie huba miała kuszący smak. Po jednym łyku przywracała spokój i siły Odtąd Anankowie nazywają ogień ojcem, a hubę matką. I picie matki rozpuszczonej w łzach jest ich ulubioną czynnością. Przechowują pieczołowicie kryształ - głowę rodu, pamięć o dziadku, którego zjedli. Rozumieją też, że wszystko, co w życiu dobre i przyjemne, pojawia się zazwyczaj czyimś kosztem. 10 Ale póki istnieją drzewa, gwiazdy, huba i wiatr - nie zadręczają się tym nadmiernie. Mówił do was Jura Mosur. Tu Rozgłośnia Ananków Radia Wolność. RYCERZE OKRĄGŁEGO STOLIKA - To, co zwykle, Herr Stanisław, to, co zwykle, Herr Julian, twoje lekarstwo, mein Schatz - kelnerka energicznie rozstawiała talerze, miseczki i szklanki - to, co zwykle, du Hubscher, zaraz przyniosę resztę, meine Herren. - Heidi ma nowy girtel - nie wiadomo jak zauważył pan Stanisław. Oprócz rzadkich chwil uznania dla kogoś poza sobą oczy miał zawsze przymknięte, jakby nasłuchiwał odległej muzyki. - Mhm, mhm - pokiwał głową pan Marian. - Zapewne znów zmienia męża - w głosie Eleganckiego Eugeniusza podziw mieszał się z przyganą. - Ileż ona może mieć lat? - Trzydzieści lat temu miała zwyczaj siadać nam na kolanach - rozmarzył się Graf, ścinając czubek jajka na twardo złoconą gilotynką, którą nosił u paska spodni. - Urkowicz, to naprawdę pomaga? Pan Marian uporał się z nakrętką Jagermeistra i z wyrazem niesmaku w ustach przelewał świństwo z miniaturki do szklanki z herbatą. - Mhm, mhm. - Kobieta ma tyle lat, do ilu się przyznaje - mimo przymkniętych oczu pan Stanisław nie miał kłopotów z dokładnym rozprowadzeniem masła po ziarnistej kromce czarnego chleba. - Czemu odmawiać je] prawa do poszukiwania szczęścia, skoro najwyraźniej nie znalazła go przez trzydzieści lat obcowania z naszym dostojnym gronem - odchylił swój szlachetny profil do tylu, czekali w milczeniu, aż odzyska zagubioną melodię -jeśli nie liczyć oczywiście chwil spędzonych na kolanach naszego przyjaciela Grafa. Musiał to być pocieszny widok. Jak Wołodyjowski u pasa Podbipięty. - Wiatraczek - mruknął tajemniczo Graf, poprawiając swoje zwaliste kształty na krześle. - Heidi! Das selbe fur mich! - wskazał nadchodzącej niezmordowanej poszukiwaczce szczęścia buteleczkę po Jagermeisterze. - Zuzanna i starcy - odezwał się z nieśmiałą złośliwością pan Julian. Posilał się z namaszczeniem dietetycznym jogurtem z małego, plastikowego kubeczka. Po każdej łyżeczce starannie zlizywał białawe resztki z górnej wargi. Pan Stanisław uchylił jedną powiekę. - Nasz kolega jest chodzącym, bo nie śmiem powiedzieć - żywym -dowodem na to, jakim dobrodziejstwem byłaby legalizacja eutanazji. 11 Spójrzcie na jego wiecznie przygnębioną twarz. Czy to jest twarz człowieka, który spędził burzliwą młodość na śródziemnomorskich frontach, siejąc postrach wśród gościnnych cór Lewantu. Pomyśleć, że niejeden dorosły już dzisiaj Turek czy Grek przegląda się w lustrze i z rozpaczą zapytuje swoich bogów, skąd u niego te ponure i banalne rysy? Quo vadis, Hellado? A gdyby tak jeszcze wiedzieli, jakie im przysługuje rodowe nazwisko! Pępek zarechotał i umilkł. Duży, okrągły stół w odległym od kuchni rogu kantyny był nieformalnym miejscem rytualnych śniadań elity polskiej sekcji Radia Wolność. Redaktorzy weterani zasiadywali przy nim do żartów, jajek na miękko i na twardo, złośliwości, herbat i płatków owsianych, świeżych plotek i czerstwych pretensji. Pan Stanisław brylował od niechcenia, czego głęboko zazdrościł mu Elegancki Eugeniusz. Pan Marian zamawiał Jagermeistra jako lekarstwo na wrzody żołądka, a Graf nieodmiennie pytał, czy to pomaga, i po chwili wahania wołał o to samo. Przygnębiony dietetyk znosił bez słowa naigrywanie się z jego nazwiska. Na antenie używał pseudonimu, bowiem zajmował się ruchem związkowym i prawami pracowniczymi, a podpisując się pod audycją swoim prawdziwym imieniem i nazwiskiem - Julian Marchlewski - wystawiałby się na niewybredne żarty peerelow-skiej propagandy Koledzy wyręczali ją w wystarczającym stopniu. Jak przystało na amerykańską instytucję, panowała tu pełna demokracja. To oznaczało, że do stołu mogli się przysiąść, jeśli znalazło się miejsce, pośledniejsi giermkowie Wolności - reżyserzy, spikerzy, archiwiści. Znali swoje miejsce i nie zabierali głosu, chyba że zapytani. Stanowili wdzięczną publiczność, zapamiętywali filipiki i plotki i przekazywali je dalej. Byli rozgłośnią w Rozgłośni, heroldami chwały wybranych. Spiker Pępek wielbił bywalców stołu, kadził im gęsto, słuchał ich z nabożną pokorą, po czym jako były aktor parodiował przy innych stolikach z całą zjadliwością z zemsty za samoponiżenie. Z tym rechotem jednak przesadził. Lodzio nie cierpiał Pępka. - U Czechów jakoś pusto - zmienił temat Graf. Inne sekcje też miały swoje Stammtische. Rosjanie, Węgrzy, Estończycy, Litwini. Pod przeciwległą ścianą Ukraińcy namiętnie grali w domino. O tej porze najwięcej było Azjatów. Ze względu na różnicę czasu między Europą a egzotycznymi koloniami komunistycznego imperium zaczynali pracę wcześniej. - Oni wszyscy są do siebie podobni - oświadczył jak co dzień Elegancki Eugeniusz z powściągliwym, brytyjskim, jak mu się zdawało, zdziwieniem. - Czy ktoś wie, jak jest “wolność" po tadżycku? - Konfucjanizm i komunizm świetnie się uzupełniają - zawyrokował pan Stanisław z głębi swego zasłuchania - to tłumaczy fenomen Chin. 12 - Mhm, mhm. Z rogu sali mieli widok na całą kantynę, umieszczoną w podziemiach budynku. Między stolikami krążył niepozorny facecik w samej koszuli z podwiniętymi rękawami, ale w krawacie, wodząc zapalonym papierosem w wyciągniętej ręce pod niskim stropem. - U nich zresztą latem zawsze jest pusto - ciągnął swój temat Graf. -Niedawno przyjechał tu z Pragi kurier Karty 77. Z narażeniem życia, a przynajmniej wolności, przywiózł jakieś ważne dokumenty Nie mógł się dodzwonić do czeskiej sekcji. Nikt nie odbierał telefonu. - Musiał im od razu podkładać bombę? To niepodobne do Czechów. Nikt się nie zaśmiał. - Zadzwonił do nas. Mariolka mu powiedziała, że pewnie są pod Chińską Wieżą, bo lato. Na piwie. I byli. Wszyscy, co do jednego. Elegancki Eugeniusz nie dawał za wygraną. - Nie myślę, żeby Tadżycy czy Uzbecy znali Konfucjusza. - Szkoda, że tym razem nie wszyscy poszli na piwo - niespodziewanie zabrał głos pan Marian. - Co z tą biedną, jak jej było. Lida? Lodzio uznał, że pytanie skierowane zostało do niego. - Źle. Wybuch wbił jej maszynę do pisania w twarz. - Uch - skrzywił się Przygnębiony Dietetyk. - Symbolizm jak z Magritta - zawołał z emfazą Eugeniusz, zapominając o Tadżykach. - Nie przypuszczam, żeby Bozio chciał się żenić - słowa pana Stanisława brzmiały jak stwierdzenie, nie pytanie - odwiedził ją przynajmniej? - Nie - Lodzio pozwolił sobie na ton satysfakcji - mówi, że chce zachować ją w pamięci taką, jak przedtem. - Mh, mhm. Graf skrzywił się. - Chyba się jeszcze napiję. Twarz pana Juliana stała się, o ile to było możliwe, jeszcze bardziej przygnębiona. - Przynajmniej z ubezpieczenia i odszkodowania pożyje sobie lepiej niż przy Boziu, choćby sobie wszystko powycinał. Pan Stanisław ściągnął wargi, jakby znalazł na końcu języka coś wyjątkowo smakowitego. Oznaczało to u niego uśmiech. - Organizm Bozia przypomina jako żywo komunistyczny system. Z zewnątrz jeszcze pozory zdrowia, niektórym może się nawet wydawać atrakcyjny, rzecz gustu i upodobań, za to w środku pustka. Co jeszcze działało - wycięte albo zadłużone. Organy nie używane uległy obumarciu, nadużywane - nadmiernemu rozdęciu. Trudno mi sądzić, czy brak serca na przykład wynika z nieużywania, czy Bozio wyciął je w pierwszej kolejności, jako absolutnie zbędne. Nienaturalne powiększenie wątroby natomiast nie ulega najmniejszej wątpliwości. To w końcu organ bezpie- 13 czeństwa. Oczyszcza krew. Obarczony ponad wytrzymałość zatruwa organizm. Usypia go, co mówię ku pocieszeniu kolegów spożywających alkohol na śniadanie. Zastukał chudymi palcami w blat, w rytm przez siebie tylko słyszanej melodii. - Chciałem jednak o czym innym. Zamach na Ojca Świętego, zamach na naszą rozgłośnię, wojna w Afganistanie, robotniczo-katolicki karnawał w kraju, to są syndromy końca, panowie. Przedśmiertne drgawki chorego potwora, desperackie delirium tremens. Oczy moje - zacisnął po- wieki jeszcze mocniej - widzą już kres tego kolosa, a co za tym idzie, kres naszej misji, sączenia przez dziesięciolecia trucizny wolności w jego zwyrodniałe tkanki. Przyjdzie nam, niektórym w każdym razie, wziąć udział w historycznym pogrzebie i rzucić grudę ziemi na tę ponurą trumnę. I za- cząć się rozglądać za normalną pracą. Przy ostatnich słowach głos pana Stanisława załamał się w coś pomiędzy wstrzymywanym szlochem a chichotem. Mężczyzna w koszuli i krawacie okrążył ich stół, wciąż unosząc ku sufitowi papieros w wyciągniętej dłoni. - Trochę za wcześnie na mowę pogrzebową. Stasiu - pokręcił głową pan Marian. - Ta hydra niejednego jeszcze pożre, zanim zdechnie. No i dlaczego akurat Czechów, a nie nas? Czesi są cisi. Urkowicz znany był z nieprzejednanej wrogości do Sowietów. Miał po temu osobiste powody Z tego względu nazywano go często pojazdem jednośladowym, za plecami oczywiście. - Co on robi? - Elegancki Eugeniusz zainteresował się mężczyzną z papierosem. Mowa pogrzebowa pana Stanisława nie zrobiła na nim wrażenia. Pan Stanisław z jednakowym przejęciem przemawiał na pogrzebach tych, których tolerował, i tych, którymi gardził. Jedne i drugie zdarzały się coraz częściej. Mówiono, że ma w biurku przygotowane wystąpienia dla każdego z żyjących jeszcze pracowników Wolności, nie wyłączając siebie samego. - To się nazywa ograniczanie szkód, mój drogi. Izolowanie ogniska choroby Zęby Czechom nie przyszło do głowy naśladowanie Polaków. Graf pochylił się ku Eleganckiemu Eugeniuszowi. - Zarabia więcej niż my wszyscy razem wzięci. Dyrektor techniczny. Nowy, więc osobiście sprawdza działanie klimatyzacji. - Amerykanin? - Irlandczyk. - To powinien sprawdzać lej po bombie - wtrącił pan Stanisław, który miał zdolność wsłuchiwania się w kilka rozmów równocześnie. - Ja bym tam Rosjanom nie ufał - Urkowicz nie zsiadał ze swojego motocykla - im z nimi gorzej, tym groźniejsi. O - żachnął się, jakby zamiast Jagermeistra Heidi podała mu mleko - żywy przykład. 14 - No, no - potwierdził Graf - klacz. Pan Stanisław uchylił obie powieki. Przy pustym stole Czechów usiadła uderzająco efektowna kobieta w towarzystwie niepozornie ubranego, kudłatego młodzieńca. Patrzyła na niego wzrokiem, w którym doświadczenie Grafa odczytywało jednocześnie miłość i kokieteryjną świadomość własnej urody - Interesująca osóbka - mruknął pan Stanisław. - A on kto? - Technik - pośpieszył z informacją Lodzio - bardzo sprawny przy montażu. Tatar czy Baszkir. Ma słuch. - Ma też i wzrok - chrząknął Graf. - Julka Ehrenzweig czy Ehrenblum - mówił Urkowicz głosem, jakiego używał w audycjach demaskujących przewrotność Kremla. - Jej mąż jest tym sławnym dysydentem, profesorem biologii, którego przez dziesięć lat więzili, zsyłali, sadzali po psychuszkach. Wreszcie wypuścili go z żoną do Izraela. Zbyt dużo szumu było na świecie albo za coś przehandlowali. Jak zwykle. Przyjechał z nią tutaj, żeby nagrać cykl audycji o sowieckim systemie represji. No i na jakiejś popijawie u Rosjan poznała tego Mosura. Technika. Wyszła razem z nim tak, jak stała. Nie wróciła do hotelu. Nawet po kosmetyki i szczoteczkę do zębów. A ten profesor ma katedrę w Jaffie i musiał jechać. Bez niej. - “Nigdy jeszcze mi tak nie zmroczyła zmysłów namiętność" - pan Stanisław opuścił powieki i odchylił się z krzesłem tak, by światło korzystnie obrysowało mu profil. - “Nawet wtedy przed laty, gdy z miłej porwawszy cię Sparty, płynąłem z tobą do Troi i na wyspie Kranai posiadłem cię w lubej rozkoszy"*. Nic nowego od czasów Homera. Zawsze podejrzewałem, że musiał mieć choćby domieszkę żydowskiej krwi. - Jak on ją utrzyma z pensji technika? - zastanowił się Pępek. - Wygląda na kosztowną kobietę. - Chciałbym mieć ten kłopot - przyznał Graf bez większego przekonania. - Albo jej nie utrzyma, albo nie długo będzie technikiem. Wymagające panie stanowią silną motywację dla mężczyzn. Obserwowana para spożywała małymi kęsami kiełbaski debreczyńskie, patrząc sobie w oczy. - Ani ona Żydówka, ani on muzułmanin - skwitował z lekceważeniem Elegancki Eugeniusz. Dyskutowanie miłosnych afer kłóciło się z jego pojęciem elegancji. - A propos motywacji. Wiecie, że po tym wybuchu będą nas ogradzać? Stawiają mur wokół radia. To już pewne. W milczeniu przeżuwali nowinę. - Już widzę tytuły w polskiej prasie - zadrwił bez uśmiechu Przygnębiony Dietetyk Julian Marchlewski - “Wolność za murami". “Wolność uwięziona w wolnym kraju". Homer - Iliada. Przeł L. Siemieński 15 - Wyobrażacie sobie, jakie pieniądze weźmie nasz Irlandczyk za przetarg? - Graf, podobnie jak Bozio, miał stałe kłopoty z utrzymaniem równowagi na koncie i lubił wyobrażać sobie cudze zarobki. - Tylko patrzeć, jak będzie sprawdzał klimatyzację najgrubszym kubańskim cygarem. - Mhm, mhm. Fidel Castro się uśmieje. Zamknięcie tematu sentencją należało jak zwykle do pana Stanisława. - Największym zagrożeniem dla wolności jest ona sama - obwieścił, podnosząc się z krzesła. - Przeto udaję się na posterunek. Życzę panom miłego dnia. Jego odejście oznaczało dla Eleganckiego Eugeniusza możliwość przejęcia stolikowej prezesury. - Mają postawić bramki magnetyczne. Jak na lotniskach - podjął hiobowe wieści. - Starzeje się nam - pokiwał głową Urkowicz, odprowadzając wzrokiem dostojnego weterana. - Dawniej zacytowałby nam całą księgę z Iliady. Na mnie też już pora. - I na mnie - stęknął Graf, odsuwając się od stołu ze zgrzytem udręczonych nóżek krzesła. - Trzeba będzie zapomnieć o metalowych piersiówkach. ETER Mosur był pierwszym Ananką zrodzonym z przyjemności mężczyzny i kobiety Anankowie nie wiedzieli, co z nim począć. Nigdy czegoś takiego nie widzieli. Dlatego nazwali go Mosur, co oznacza “nie wiadomo co" albo po prostu “dziecko". Po jakimś czasie zauważyli, że z robienia wiatru biorą się dzieci, chociaż nie zawsze. Wtedy imię Mosur, odpowiednio wypowiedziane, zaczęło oznaczać “wiatr niosący ból". Nie nazywali wszystkiego, co ich otaczało. Wszystko - to zawsze za dużo. Nazywali tylko to, co ich ciekawiło albo dręczyło. Posadzili Mosura pod drzewem, napoili wywarem z huby i zostawili samemu sobie. Był za mały, żeby się do czegoś przydać. Przypominał im dziadka, dali mu więc do zabawy kryształ czaszki. I odeszli do swoich zajęć. Anankowie starali się stale czymś zajmować. Kiedy nie robili nic - zasypiali. A wtedy śniło im się zjadanie dziadka. Tak ich to dręczyło, że wreszcie nazwali się Anankami, co oznacza “dziadkożercy" albo “ludzie". Wtedy zrobiło im się trochę lżej. Zawsze dobrze jest nazwać to, co dręczy. 16 Mosur rósł razem z drzewem. Widział wszystko i słyszał wszystko, a wszystko - to zawsze za dużo. Mówiliśmy już o tym. Za dużo barw i kształtów, za dużo szumu i dźwięku. Za dużo ruchu. Wirowało wokół niego albo w nim. Trudno powiedzieć. Nauczył się płakać. My już wiemy, że nie należy próbować patrzeć na wszystko i słuchać wszystkiego. Wtedy kręci się w głowie i można upaść. Dlaczego tak jest? Nie wiadomo. Opowiadajmy o tym, co było. Mosur płakał: Huu, huu, huu... Jeśli ktoś był w pobliżu, dawał mu pić. Ale często nikogo nie było. Odtąd w języku Ananków Hu oznacza matkę, tęsknotę, pragnienie i smutek. Huba też oznacza matkę, ale tylko tę pierwszą, sypiącą nasiona. Kiedy Mosur podrósł na tyle, że mógł już się bawić kryształem, najchętniej podnosił go do oczu. Tak było lepiej. Kryształ decydował za niego, na co patrzeć. Wybierał to, co jasne i proste. Mosur patrzył kryształem. Uśmiechał się. Odkrył, że jeśli patrzy w kryształ bardzo uważnie, nie słyszy zgiełku, który tak go dręczył. A jeśli zamknie oczy, to zgiełk zamienia się w gąszcz przyjemnych i ciekawych dźwięków. To już było coś. Jedna z kobiet opowiedziała mu, skąd się wziął kryształ. Jak? Nie wiadomo. Nie wszystko przecież miało swoje nazwy. Ale nie trzeba wielu słów, żeby powiedzieć to, co najważniejsze. Mosur milczał. Kobieta dała mu pić i poszła. A on mówił do siebie: piorun, drzewo, gwiazdy. Huba, ogień, dziadek. Śmierć, czaszka, kryształ. Aż sobie poukładał te słowa we właściwy sposób. Milczenie to jak patrzenie przez kryształ. Sprawy stają się jasne i proste. Wziął głowę dziadka pod pachę i opuścił Ananków. Zniknął w lesie. Nie można powiedzieć, że się tym przejęli. W końcu nie było z niego wielkiego pożytku. Wędrując przez las, Mosur widział mnóstwo rzeczy, których nie znał. Przyglądał się im uważnie, a potem patrzył na nie przez kryształ. I już wiedział, jak je nazwać. Wieczorami układał nowe słowa pomiędzy tymi najważniejszymi, które już znał. Pojął, że dźwięk należy do rzeczy, która go wydaje. Podobnie jak barwa, kształt, zapach i smak. Ale musiał je po- oddzielać, żeby je nazwać. W ten sposób rzeczy zaczęty istnieć razem i osobno jednocześnie. Mosur bardzo skomplikował świat. Lecz dzięki niemu możemy teraz o tym opowiadać. Dotarł do góry. W górze była jaskinia. Zamieszkał w niej. Wylot jaskinia miała niewielki. Siedząc w środku, Mosur widział tyle, co trzeba, nawet bez pomocy kryształu. Kryształ łykał światło i rzucał blaski na ściany jaskini. W nocy w jej wylocie świeciły gwiazdy Mosur powiedział sobie, że dziadek wiedział wszystko. Ale kiedy wywołał wiatr i stworzył gwiazdy, każda z nich miała już tylko odrobinę tej 17 wiedzy. A przecież tylko z jednej gwiazdy urodziła się huba, z której wysypali się Anankowie. I zjedli dziadków, zanim zdążył im powiedzieć, co i jak. Dlatego muszą się wszystkiego uczyć od początku. Słońcem i księżycem Mosur nie zawracał sobie głowy, chociaż też je nazwał. Uznał, że to kryształy czaszek innych dziadków i nic go z nimi nie łączy Nie da się pojąć wszystkiego tak, jak nie da się patrzeć w słońce. To siedzenie w jaskini, patrzenie i nazywanie trwało bardzo długo. Któregoś dnia Mosur odkrył, że potrafi wywoływać wiatr. Nie chciał tworzyć nowych gwiazd. Jego zdaniem było ich już i tak za dużo. W okolicy jaskini nie natrafił też na żadną kobietę. Połączył się więc z niedźwiedziem, orłem i borsukiem. Synowi niedźwiedzia nadał imię Hań. Hań okazał się zręcznym myśliwym. Syn orla - Horesz miał doskonały wzrok i dar opowiadania o tym, co widzi. A Hesz, syn borsuka, był skrzętny i pracowity Kiedy Mosur nauczył ich już wszystkiego, co sam wiedział, postanowił wrócić do Ananków. Kryształ zostawił w jaskini. Jeśli ktoś bardzo zapragnie spojrzeć na świat we właściwy sposób, zawsze może się tam wybrać. Wracali przez las bardzo długo. Wiele rzeczy ich ciekawiło, wszystkiego chcieli spróbować, jak smakuje. Żeby się nie pogubili, Mosur dal każdemu róg koziorożca. Wystarczyło weń zadąć i już jeden wiedział, gdzie znajdują się pozostali. Przywoływali się chętnie, jak tylko któryś natrafił na coś godnego uwagi. Mosur szybko zrozumiał, co oznacza jego własne imię. Wiatr niosący ból. Kiedy odnaleźli Ananków, bardzo się zdziwili, jaki wśród nich panował bałagan. Wszyscy robili wszystko albo nie robili nic, a więc nic nie było do końca zrobione. Kłócili się ze sobą, ich dźwiękiem byt zgiełk. Dzień zaczynali od obarczania się winą za śmierć dziadka i od wywoływania wiatru. Przybywało więc dzieci, które płakały Nie miały kryształu do zabawy. Mosur i jego synowie zaprowadzili porządek. Hań wybrał najsilniejszych mężczyzn i najsprytniejsze kobiety i nauczył ich myślistwa. Zauważył, że kobiety okazywały się zazwyczaj pojętniejsze. Hesz zapędził leniwych do urządzania schronień. Pokazał, jak je kopać i gdzie, żeby były ciepłe i suche. A Horesz mówił wszystkim to, co powinni wiedzieć. Wszyscy szybko polubili jego opowieści. Zwłaszcza kobiety Co wieczór, głosem podobnym do krzyku orła mówił im, kim są. A Mosur nauczył Ananków porozumiewania się za pomocą rogów koziorożca. W ten sposób ukrócił gadatliwość i kłótnie ustały Odtąd słowa miały służyć tylko pięknym opowieściom o dziejach potomków drzewa i huby Dźwięki rogu byty miłe dla ucha i wystarczały w zupełności, żeby się dogadać w codziennych sprawach. 18 Nie wszystkim to się podobało. Ale w zamian Mosur oznajmił, że bierze na siebie śmierć dziadka. Anankowie uznali, że tak będzie najlepiej. W końcu to on na niej najwięcej skorzystał. A oni ucieszyli się, że wreszcie przyśni im się coś przyjemnego. I po pierwszej spokojnie przespanej nocy obwołali Mosura Hanakiem, czyli wodzem. Hanak w języku Ananków to “ten, który bierze na siebie śmierć". Mówił do was Jura Mosur. Tu Rozgłośnia Ananków Radia Wolność. DOZNANIA Lodzio łaknie bohaterów. W reżyserce panuje przedwieczorny, przejrzysty mrok. Biurowe lampy na łamanych statywach wycinają z niego tylko ostre zarysy kształtów, fragmenty sugerujące całość. Połyskują krawędzie przedpotopowych magnetofonów. Wąski pasek światła faluje na przewijającej się miarowo taśmie. Mrok ukrywa to, co powszednie, przygnębiające swoją banalnością. Bezbarwny sufit czerniejący po rogach, obłażącą z lakieru boazerię z drewnianych listewek, bezużyteczne świadectwo miernego gustu dekoratora wnętrz sprzed trzydziestu lat, burą wykładzinę podłogową, pokornego spowiednika stóp chodzących w kółko. Światło uchyla rąbek tajemnicy - postrzępiony obłok włosów Mosura, jego ostry, trochę dziki profil, śmiały szkic dużych dłoni na konsolecie panujących nad suwakami potencjometrów tak, jak panowały nad karabinem i granatem; wesołe loczki kudłów w rozchylonej pod szyją sztruksowej koszuli. I własna ręka Lodzia, z pulsującą żyłką nad wskazującym palcem, delikatna i czujna, gotowa odnotować każde potknięcie, przejęzyczenie, przydługą ciszę w nagrywanej rozmowie, niemal bez udziału świadomości, by potem wyciąć z taśmy te wstydliwe ślady ludzkiej niedoskonało- ści, nadać dziełu płynność i sens. Za pochyłą, dźwiękoszczelną szybą dyskutanci poruszają się w rytmie własnych argumentów. Ich napięcie, odbijające sytuację w kraju, zdaje się wypełniać niewielkie studio szlachetnym, przyprawiającym o dreszcz gazem wzniosłości. Mówiący walczą z ciśnieniem własnych, trafnych i mocnych sformułowań, z coraz większym wysiłkiem powstrzymują emocje. Ich głowy skupiają się coraz bliżej mikrofonu, ich dłonie tworzą na stole ruchliwy krąg, jakby wywoływali duchy które przepowiedzą przyszłość. Sami najlepsi. Pan Stanisław, Marian Urkowicz, Elegancki Eugeniusz, pani Elwira, która przerwała urlop, żeby wziąć udział w dyskusji. Dziś wszyscy są niezwykli. Są inni. Lodzio nie poznaje tych ludzi, choć niby 19 zna ich do mdłości. Nawet Mosur słucha, mimo że nie zna polskiego. Nasycona przejęciem melodia egzotycznych dlań fraz i zdań wydaje się rezonować w jego nieruchomej sylwetce. Nie do wiary. Nawet dyrektor zdradza objawy tej tajemniczej gorączki. Zdystansowany, rozluźniony arystokrata, którego ponoć nikt nigdy nie widział inaczej jak rozciągniętego swobodnie w fotelu, z nogami wysuniętymi przed siebie, jakby zaraz miał się ześliznąć, a raczej miękko spłynąć na podłogę, z dłońmi zetkniętymi czubkami smukłych palców dokładnie dziesięć centymetrów nad klamrą paska od spodni, czym, zdawało się, wyznaczał sobie nieprzekraczalną granicę zaangażowania w rzeczywistość. Teraz ciśnie się wraz z pozostałymi do srebrnej monstrancji lampowego mikrofonu, niepomny strasznej wyroczni swego ulubionego autora: “Słowa, słowa, słowa". Lodzio łaknie bohaterów. Padają pięknie zdania. Ludzie stali się z dnia na dzień lepsi. Posłanie do narodów Europy Wschodniej. Poczuliśmy się u siebie w domu. Nie lękajcie się. To pan Stanisław przytacza słowa Papieża, z naturalną swobodą zacierając ich autorstwo, tak że ma się wrażenie, jakby je głosił na- tchniony Duchem Świętym. W co zapewne sam w tym momencie wierzy Padają wielkie, mityczne już nazwiska: Wałęsa, Frasyniuk, Bujak, Michnik. Sponiewierani, bezkształtni pariasi systemu prostują plecy, wyrastają ponad siebie samych, zyskują formę, stają się nie żołnierzami Sprawy, kolejnego beznadziejnego powstania, ale świadomymi obywatelami. “Jaki antysemityzm? - mówi Michnik ustami pani Elwiry. -Mnie tu na Zjeździe Solidarności traktują jak jakiegoś ko... ko... Kościuszkę!" Czy możliwy jest taki cud? Lodzio zapomina, że jego zadaniem nie jest słuchanie tego, co tamci mówią, ale jak mówią. Śledzenie formy. Ale forma jest doskonała, emocja daje formę -jak w kraju. Czyżby był Bóg na niebie i to w dodatku tak przychylny Polakom? Bozio wyśmiałby takie myśli. Ale Bozio ma w sobie pustkę, więc widzi ją i wokół siebie. Czy ludzie mogą się aż tak zmienić? Lodzio nakłada to, co słyszy, na to, co widzi. A widzi swoje rodzinne Kielce, Klerykowo przyklejone do Gór Świętokrzyskich, lepką ciasnotę, Syndykat Ręcznego Paskudztwa. Wąskie uliczki prowadzące do Rynku, który musiał być placem Partyzantów. Przymus legendy Batalionów Chłopskich. Zabawy rówieśników wojny w przesiąkniętych mgłą lasach. Wówczas też łaknął bohaterów. Jego bohaterem był Fredek, żylasty wyrośnięty czternastolatek, który miał zardzewiałą parabelkę i sypiał z dorosłymi kobietami. Żeby wstąpić do jego bandy, trzeba się było przy chłopcach, w jodłowej puszczy, wybranzlować. Fredek z wyższością pokazywał jak. Lodzio czuł przerażenie i podziw, ale sam tak nie potrafił. Trochę się bal, a trochę bolało. Poza tym miał, zdaniem Fredka, pedalskie 20 imię. Francuskie, a Francuzi to pedały Fredek chwytał go twardą ręką za kark i przyginał z całej siły do ziemi, wyzywając: Lui - chuj, Lui - chuj. Ale nawet taki kontakt z Fredkiem przejmował Lodzia upokorzoną rozkoszą. Tak łaknął bohaterów. To przez ojca. Zanim go zamknęli za szpiegostwo na rzecz imperialistów, pracował na poczcie. Po całym dniu sortowania listów i przybijania pieczątek przenosił się do swojej ukochanej Francji, w której nigdy nie był. Godzinami czytał Łodziowi Pieśń o Rolandzie, Tristana i Izoldę, a także Cyda i Horacjusza. Po francusku, potem po polsku. Ludwik to imię królów - powtarzał ku rozpaczy matki. Dzieliła swój czas między kuchnię a kościół. Uważała, że ich marny los jest karą za grzeszne podróże męża po bezdrożach literackiej herezji. Nie uznawała Francuzów za chrześcijan. Nie chciała słyszeć o Ludwiku Świętym i śmierci Rolanda w walce z Saracenami. Chrześcijaństwo kończyło się dla niej zaraz za Kielcami w Oblęgorku. Sienkiewicz był katolik! Ale pisanie książek uważała za bluźnierstwo. Uzurpację boskiej mocy tworzenia. “Od żydostwa i głodu chroń nas Panie" napisała na ścianie kamienicy, w której mieszkali. W dzień po pogromie. Ojciec złapał się za głowę. Najpierw nie mógł znaleźć słów. Potem prowadzili zaciekłą kłótnię niedosłyszalnym niemal szeptem. Matka kazała się Łodziowi modlić przed Świętym Obrazem. Klęczał tyłem do pokoju. Matkę Boską przykrywało szkło. Odbijały się w nim głowy i ręce rodziców, wściekłe migotanie nie dających się wyrazić uczuć. Twarz Madonny była zupełnie obojętna. Ojca wzięli i już nie wrócił. Podczas rewizji okazało się, że szpieg udostępniał synowi tylko cząstkę niebezpiecznej, antyludowej propagandy Odziany w skórzany płaszcz ubek, brodząc po kostki w rozrzuconych po podłodze książkach, czytał na głos zapracowanym kolegom fragmenty Żywotów pań swawolnych. Z lubieżnym mlaskiem powtarzał smakowite sformułowania, te wszystkie “tameczne usta", “zadnie wrota", “rzadkim porośnięte włosem". Koledzy rechotali, matka żegnała się raz po raz. Łodziowi kręciło się w głowie ze wstydu. Na podłodze twarz Madonny za pękniętym szkłem była zupełnie obojętna. Matka modliła się za ojca, ale uważała, że sam sprowadził na siebie nieszczęście. Sąsiadki kiwały głowami. Zadawał się z Żydami, czytał świństwa, nawet w obcych językach, pracował na poczcie, wiadomo -szpieg. Wróg ludu. I chłopaka pewnie zdążył plugastwem zarazić. “Ludek - wróg ludu. Ludek - wróg ludu" zmienił repertuar upokorzeń Fredek, chwytając go za kark i przygniatając głowę do ziemi. A teraz Solidarność Fabryki Łożysk Tocznych “Iskra", “Solidarność Zakładów Autobusowych" i Fredek wpatrzony w Michnika jak w Kościuszkę. Cud! - Ludwik? - Mosur wskazuje głową zegar. - Time. 21 Lodzio sięga ręką do przycisku. Nad mikrofonem, przed oczami wywołujących duchy, migocze czerwona lampka. Budzą się z transu. - Nie możemy ich tam w kraju straszyć ani dawać nadmiernych nadziei - mówi, wychodząc ze studia dyrektor, już swoim zwykłym, jakby nieobecnym głosem. - Panie Ludwiku, proszę to uważnie przesłuchać i wyciąć zbyt radykalne sformułowania. Zdaje się, że wymknęło mi się gdzieś tam słowo “wróg". Powinno być “przeciwnik". Niech pan zobaczy, co się z tym da zrobić. Gdyby miał pan jakieś wątpliwości, jestem u siebie. Za dyrektorem idą pozostali. Odczarowani. Przywróceni swojej codzienności. Lodzio sprawnie przesłuchuje nagranie. Ma wynotowane wszystkie czasy miejsc wątpliwych, zabrudzonych, zakłócających płynność dyskusji. Mosur wycina brudy i cisze. Ma ucho. Słyszy obcą mowę jak muzykę i wyłapuje zgrzyty Jest wyjątkowy. Małomówny Inni technicy gadają o bzdurach. Po pięć, sześć razy szukają miejsca montażu, które trzeba im kilkakrotnie wskazywać. Mają gdzieś to, co robią, i demonstrują to. Nawet Niemcy Zwłaszcza Niemcy. Praca nad czyjąś wolnością, gdzieś tam na wschodzie, mimo że pozwala zarobić, zajmuje tak niskie miejsce w ich hierarchii spraw godnych uwagi, że nawet nie uruchamia instynktownej etyki solidności. Lodzio szybko wypełnia raport. Nazwiska uczestników nagrania. Własne nazwisko. Nazwisko Mosura. Czas, data, data emisji. Taśma w tekturowym pudełku ląduje na stosie podobnych sobie. Osiem godzin pracy Trzy godziny innej Polski, innych ludzi; Symfonia Fantastyczna. Mosur zaniesie te pudełka, te krążki do Master Roomu. Stamtąd muzyka słów popłynie do nadajnika, a z nadajnika do kraju, tam, skąd przybyła we fragmentach, w strzępach losów, w relacjach o czynach i wydarzeniach. Przejrzyste odbicie, jak w szybie, nie w lustrze. Rodzice w szkle chroniącym obojętną twarz Madonny Lodzio wciąż łaknie bohaterów. Jest jak nakręcona sprężyna, noc dopiero się zaczyna. Nie pamięta, ile kaw wypił podczas dyżuru. Nie pójdzie przecież spać do swojego mieszkanka pełnego książek i kryształowych figurek. Nie usnąłby zresztą. Książki gadają mocnym głosem, ale kłócą się nieustannie. Jedna przeczy drugiej. Figurki odbijają w milczeniu fosforyzujące, błędne światło telewizora. Iluzję niemieckiego życia. Ogniki Świętego Elma nasuwające myśli o katastrofie. W zapamiętaniu mija kolejne korytarze, zmierzając ku wyjściu. Kolejne drzwi i pozamykane w nich głosy Hali główny ze znudzonymi strażnikami i bramką magnetyczną. Jeszcze główne wejście, które także jest wyjściem, schody i Lodzio stoi przed murem. Świeżym, wysokim, solidnym, fioletowym w świetle łukowych lamp. Jeszcze się do niego nie przy 22 zwyczaił, tak szybko pojawił się między Wolnością a miastem. W stawianiu murów są dobrzy Strażnik w dyżurce naciska guzik i ciężka żeliwna brama przesuwa się akurat na tyle, by człowiek mógł wyjść. Dzisiaj niech co chce się dzieje. Lodzio idzie do Betiehem. W dyskotece tłum. Tłum i łomot. Nadmiar rozmigotanych świateł. Dużo spazmatycznie ruchliwych, ostrych cieni, ale żadnej tajemnicy. Chyba że tajemnica chaosu. Wokół pijącego wino Lodzia pojawiają się i znikają twarze. Stopklatki głów wyrwane na mgnienie reflektora, na uderzenie bębna, z prymitywnego misterium o wyraźnie erotycznym charakterze. Oczy, usta, włosy w różnych stadiach oślepienia, odurzenia, zapamiętania. W sugestywnym rytmie mechanicznej kopulacji. Na ile może się zorientować, jest tu najstarszy Nie przeszkadza mu to. Wie, na co czeka. Powtarza sobie, chcąc nie chcąc w takt rocka to, co musi powiedzieć. “Du bist wunderbar. Mein name ist Ludwig. Du bist wun-derbar. Mein name ist Ludwig..." Nie wie, co dalej. Zimny kieliszek chłodzi spoconą dłoń. To Bozio go tu kiedyś przyprowadził. W Betiehem bywa dużo wysokich, czarnowłosych dziewczyn o dużych piersiach. Na śniadych, wilgotnych dekoltach noszą złote gwiazdki Dawida. Są wyniosłe, prowokacyjne, ostentacyjnie kapryśne i bezczelne. Przyciągają rosłych, białozębych i jasnowłosych młodych Niemców. Bezradnych i niewinnych. No i Bozia, który chciałby mieć sabrę. Nigdy nie miał sabry chociaż specjalnie jeździł do Izraela. Ale tam same Amerykanki. Jest w tym jakaś perwersja. Kilometr od Adzika, Biestuby, gdzie Hitler przejmował władzę. A także wyzwanie. Nazwać żydowską dyskotekę w katolickiej Bawarii Betiehem. To pomysł właściciela, poety i pieśniarza o imieniu Aaron. Aaron, brat Mojżesza i apostata, czciciel Złotego Cielca. Odpowiednie imię! “Du bist wunderbar. Mein name ist Ludwig..." Sala cichnie. Wytrąceni z transu rozglądają się w oszołomieniu, cisną się do baru, siadają przy stolikach, na podłodze. Reflektory kierują się na małe podwyższenie pod najdalszą ścianą. W kręgu światła pojawia się idol. Nie patrzy na publiczność, nie wita się. Siada na rzymskim zydlu, opiera gitarę na udzie i zaczyna grać. Cisza jest zupełna. To się nie zdarza co dzień. Wszyscy wiedzą, że Aaron gra, kiedy mu się zachce. Może jest kapryśny i bezczelny, jak jego wyznawczynie. A może to jeszcze jeden chwyt reklamowy. Wielu przychodzi, licząc na to, że akurat mu się zachce. “Byłem w Betiehem i wyobraź sobie, Aaron grał!" Śpiewa po hebrajsku. Trochę niechętnie, bez zaangażowania, niemal nieświadomie. Jakby był tylko mimowolnym przekazicielem pieśni z innego świata. Z Egiptu, z Góry Synaj, z Kanaanu. Pieśni narzuconej 23 mu tak, jak on teraz narzuca ją swoim wyznawcom. Nie tłumaczy stów. Jakże mogliby cokolwiek zrozumieć, skoro on sam nie rozumie do końca7 Wykonuje tylko czyjąś wyższą wolę. Niech sobie wyobrażają, co chcą, W chrapliwym głosie, w gwałtownych kontrastach melodycznych prawie nie ma ludzkich uczuć. Są ścierające się moce; wywołują wrażenie wzniosłości. Tyle, że jest to wzniosłość pozbawiona patosu, wzniosłość, która przerasta samego Aarona. Groźna tajemnica budząca dresz- cze, ale dreszcze radości z obcowania z nią. Jakaś para u stóp Lodzia trzyma się za ręce. Kostki dłoni są białe od napięcia mięśni. Dziewczyna ma łzy uniesienia w oczach. Łodziowi sucho w gardle. Aaron nie śpiewa długo. Skoro skończył, to znaczy, że przekazał wszystko, co jemu zostało przekazane. Bisów nie będzie. To nie koncert życzeń. Odkłada gitarę i schodzi między śmiertelników, którzy wstają i cisną się do niego. Lokal jest za mały na ten bezmiar napięcia. Emocje można kroić nożem. Aaron celebruje jednak swój wpływ na tłum. Ściska dłonie, całuje policzki, uśmiecha się łaskawie. Sięga między piersi którejś z dziewczyn. Trzyma na dłoni jej gwiazdkę. Kiwa głową. Zachwycona odgina się do tyłu, jakby miała zemdleć albo oddać mu się tu, na miejscu, przy wszystkich. Ale on już jest gdzie indziej. Przesuwa się przez ścisk bez wysiłku. Niemcy rozstępują się przed nim jak fale Morza Czerwonego. Nie idzie, powściągliwie kroczy wysoki, naładowany oszczędnie demonstrowaną siłą, z kręconymi włosami spadającymi na wysoki kark i szerokie czoło. Czarna wersja Dawida Michała Anioła. Zaprzeczenie Żyda z potocznych wyobrażeń. Ani tłusty bankier z cygarem, ani wynędzniały chasyd. Idzie wprost na Lodzia. Wyciąga rękę, wiedząc, że napotka spotniałą dłoń. Odchyla głowę z pięknie zarysowanym, niebieskim od wieczornego zarostu podbródkiem. - Du kommst hier oft, nicht war? - Du bist wunderbar - mówi Lodzio z pamięci. - Mein Name ist Ludwig... - Der Name der Konige - stwierdza Aaron