Janicki Jerzy,Mularczyk Andrzej - Dom Cz3
Szczegóły |
Tytuł |
Janicki Jerzy,Mularczyk Andrzej - Dom Cz3 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Janicki Jerzy,Mularczyk Andrzej - Dom Cz3 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Janicki Jerzy,Mularczyk Andrzej - Dom Cz3 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Janicki Jerzy,Mularczyk Andrzej - Dom Cz3 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jerzy Janicki Andrzej Mularczyk
Dom
Opowieść filmowa
Część trzecia
Kto dziś tak umie kochać Jedenaste: nie wychylaj się... Talarowej nie było już
piąty dzień. Andrzej i Leszek, każdy na własną rękę, co dzień objeżdżali
szpitale i komisariaty. Bez skutku. Gienek Popiołek bezradnie rozkładał ręce;
nie chciał pozbawiać ich złudzeń, lecz wiedział ze swego doświadczenia, że takie
długie i tajemnicze zniknięcia rzadko kończą się happy endem. Ewa goniła
resztkami sił. Czy naprawdę teraz miałby nadejść kres jej małżeństwa? Jeszcze w
to nie wierzyła, ale uświadamiała sobie coraz wyraźniej, że jeśli przeciągać się
będzie nieobecność teściowej, Andrzej gotów spełnić swą groźbę. Wciąż miała w
uszach jego słowa, kiedy błagała go, by nie odchodził: "... jeśli znajdzie się
matka". Nie odzywał się do niej w ogóle, traktował jak powietrze... Co robić, co
robić? Tuż przed mikołajkami, późnym wieczorem, kiedy leżał już w łóżku w dawnym
pokoju Lawinów, uchyliła drzwi. - Czego chcesz? - burknął. - Andrzej - zaczęła
łagodnie, udając że nie dotarł do niej jego obraźliwy ton - nie pomyślałeś o
prezentach dla chłopców? - Jakich prezentach? - Przecież... święty Mikołaj...
Nie chcesz chyba, żeby twój syn był jedynym dzieckiem, które nie będzie się
cieszyć? Zauważyła nie bez satysfakcji, że zasępiła go ta uwaga. Nie wstając z
łóżka sięgnął dłonią pod poduszkę, gdzie zwyczajem starego Talara upychał z
wieczora portfel, i wyjąwszy pięćdziesięciozłotowy banknot położył go na
kołdrze. - Weź i kup im, co potrzeba. Postanowiła kuć żelazo, póki gorące. -
Tylko ja? A ty? To rodzinne święto. Popatrzył na nią wzrokiem człowieka, do
którego przemówiono nagle w niezrozumiałym języku. - Rodzina? A gdzie ona tu
jest, ta rodzina? Zamordowałaś ją własnymi rękami. Wyjdź teraz, bo spać mi się
chce. Wycofała się do jadalni. Cicho zamknęła za sobą drzwi, a potem podparłszy
je plecami ledwie zdołała zapanować nad łkaniem. Andrzej zaś pomyślał z goryczą,
że oto przed chwilą na Ewę przerzucił wyrok, jaki wydał na niego kilka dni temu
Leszek. To właśnie jemu ten najmłodszy i najbardziej zbuntowany z Talarów
wykrzyknął w uniesieniu: "Ty morderco Talarów! Rozejrzyj się, coś narobił. Przez
ciebie zabił się Niutek. Przez ciebie ojciec zagryzł się na śmierć. Teraz przez
ciebie straciliśmy matkę. Kto ci jeszcze został do wykończenia, ja?" Andrzej
opuścił gmach radia na Myśliwieckiej. Niczego nie załatwił; tutaj mieściły się
tylko redakcja muzyczna i literacka. Skierowano go na Malczewskiego. Po powrocie
do domu, ledwie przywitawszy się z Kajtkiem i w milczeniu wyminąwszy Ewę, od
razu zaszedł do pokoju Langa. Karola zastał nad otwartą walizką: w podnieceniu
szykował się na pięciodniową wyprawę do Londynu, dokąd zabierał go ze sobą
profesor. Jechali na sympozjum traumatologiczne; Karol miał obsługiwać rzutnik
ilustrujący operacyjne dokonania profesora, lecz przejęty był tak, jakby sam
miał być autorem uzdrawiającego zabiegu. Po jego wyjściu Andrzej nastawił radio.
Nagle dłoń Ewy spadła na gałkę aparatu. Strącił ją brutalnie. - Tak dłużej już
trwać nie może... - powiedziała stanąwszy przed odbiornikiem. Ponownie usunął
ją, jakby była przedmiotem, i uruchomił radio, sprawdzając czas na zegarku. -
Dla mnie możesz nie mieć litości, ale chodzi o dzieci! Aleksander to wszystko
widzi i nie rozumie. - On jest Kajtek. - Wszystko jedno! Patrzy i widzi! Spiker
w radio zapowiedział, że przed dziennikiem odczytane będą komunikaty. Andrzej
pokręcił potencjometrem, wzmacniając głos lektora. - Wyszła z domu - usłyszała
Ewa - i dotąd nie powróciła Maria Talar, ubrana w płaszcz koloru granatowego, w
chustce na głowie... Ewa dotknęła dłoni męża. To był szal, Andrzej. Kaszmirowy,
niebieski szal. Dlaczego nie naradziłeś się ze mną układając ten komunikat? W
drzwiach pojawił się Kajtek. Ze zdumieniem patrzył na głośnik. - To o babci? -
upewniał się. - O babci. Malec rozpłakał się głośno. Ewa zawtórowała, a Andrzej,
nie mogąc znieść tego duetu, wybiegł z pokoju trzasnąwszy drzwiami. Karol Lang
powrócił ze swej pierwszej zagranicznej podróży radośnie podniecony. Na pytanie
Ewy, co sobie kupił w Londynie i czy to prawda, że tam teraz do dobrego tonu
należy tańczenie "kazaczoka" spojrzał na nią wzrokiem pilota, którego pytają o
wrażenia z jazdy windą. Od momentu, gdy wylądował na lotnisku w Heathrow, resztę
czasu spędził w instytucie w odległej dzielnicy Shepherds Bush, dzięki
uprzejmości chirurgów Anglików uczestniczył w dziewięciu operacjach i dwóch
zamkniętych seminariach naukowych poświęconych nabytym zmianom stawu kolanowego.
Drugi asystent profesora zdołał w tym samym czasie przegrać trzy funty na
wyścigach chartów, być w gabinecie figur woskowych madame Tissaut i obejrzeć lwy
i małpy chodzące luzem po parku Safari. Lang przywiózł walizkę kolorowych
magazynów ortopedycznych, broszury z wykładami brytyjskich ortopedów, a za
zaoszczędzone diety epidiaskop "Thompsona" do wyświetlania przezroczy. Popiołek,
który pomagał Karolowi wnieść na piętro walizy, spytał, kiedy wobec tego będą
mogli z Józią obejrzeć te przezrocza, osobiście bowiem jest zainteresowany
widokiem Big-Bena, którego zna dotąd tylko ze słuchu. - I to jeszcze - dodał -
jak go nie zagłusza radiostacja imienia Buczka. Niestety - uśmiechnął się
pobłażliwie Lang - nie mam takiego zdjęcia. - Mówi się trudno. A generała
Andersa pan widział? Faktycznie ma białego konia, którym do nas przytupta, czy
to tylko wyłącznie przenośnia, czyli fata mrugana? - Jeszcze głośniej, mów
jeszcze głośniej - strofowała męża Józefina - żeby Jasiński cię usłyszał i
nadał, gdzie trzeba. - Obywatel Jasiński to się musi wpierw dobrze rozpędzić,
żeby mnie wskoczyć tam, gdzie ja na niego czekam - oświadczył pogardliwie
Popiołek. - Na jakim ty jesteś etapie, kobieto? Teraz już wolno, wszyscy
jesteśmy braćmi, nie słyszysz, że rozgłaśnia "Kraj" wzywa wszystkich do powrotu?
Nadszedł Wrotek, również ciekawy wrażeń Langa z podróży i wciąż liczący, że może
usłyszy o jakiejś sprawie, która okaże się tematem jego życia. - Czy to prawda -
spytał - co odkryli angielscy uczeni, że biegun północny przesuwa się z
szybkością piętnastu centymetrów na rok w kierunku Grenlandii? To pytanie,
również jak i poprzednie, było całkowicie obce Langowi. Po wyjściu Popiołków
wepchnął w ręce Wrotka ebonitowe pudło epidiaskopu. - Szukałeś tematu, to go
masz... - Co to jest? - Zobaczysz. Gaś światło? Rajmund przekręcił kontakt
Prawie jednocześnie rozległ się suchy trzask aparatu do przezroczy. Na ścianie
pomiędzy ładowskim regałem pełnym książek a cepeliowskim kilimkiem w krokusy
pojawił się jakiś dziwny metalowy przedmiot - ni to stół, ni to łóżko, uzbrojony
w dźwignie, tuleje lśniące chromem, korby. Aparat szczęknął ponownie i tym razem
Wrotek zobaczył ten sam stół, lecz już z leżącym na nim człowiekiem. Zanim Lang
zdołał wygłosić objaśniający komentarz, do pokoju wraz ze strugą światła
wśliznął się Andrzej, który od Popiołka dowiedział się o powrocie przyjaciela.
Przez chwilę mrużył oczy nieprzywykłe do ciemności. Aparat zatrzeszczał po raz
trzeci i teraz zobaczyli na ścianie, jak lekarz naciskając stopą pedał, zdołał
ustawić stół z przytroczonym pacjentem w pozycji idealnie pionowej. - Co to
jest? - spytał Andrzej. - To stół pionizacyjny - usłyszał przejęty głos Karola.
- Widziałem to tam. Ale z tym trzeba ruszyć i u nas. - Z techniką to do Andrzeja
- powiedział Wrotek. - Mylisz się - podniecając się coraz bardziej, perorował
Lang. - To właśnie temat dla ciebie. Pokaż na ekranie ludzi, którzy na to
czekają. Leżą i będą leżeć do końca życia, dopóki im tego nie damy. To ja im
właśnie powiem: wstań i idź. - Ty chcesz być Chrystusem - zażartował Wrotek - a
wstań i idź, to ja mówię po każdym riki-tiki, tak... - Z ciebie jednak
nieuleczalny przypadek - westchnął Karol. - Mylisz się. Oddam sto narzeczonych
za jeden temat. Ale prawdziwy, aż do kości! Dobiegł ich dźwięk dzwonka w
przedpokoju, a po chwili w szparze uchylonych drzwi pojawiła się zmierzwiona
czupryna Kajtka. - Tatusiu, gość! - Co za gość? Szerzej rozchyliły się drzwi:
stał w nich Wiktor w kraciastej kurcie, ubłoconych butach z cholewami i z czapką
w ręku. Andrzej rzucił się w jego kierunku i chwycił za klapy kurtki. -
Przywiozłeś matkę?! Z Sierpuchowa? - O czyjej ty matce? - był wyraźnie
zaskoczony. Patrzył spode łba, ponuro i podejrzliwie. Andrzej zorientował się
natychmiast, że jego były dowódca, zanim się tu zjawił, odwiedził któryś ze
śródmiejskich barów. Weszli do pokoju. Wiktor, ledwo usiadł, wyjawił cel swej
wizyty: - Byłeś w tym samym oddziale, to teraz główkuj. Opowiadał, że zrobił
tak, jak chciał Andrzej. Odszukał miejsca spoczynku byłych podwładnych; już ich
wszystkich przeniesiono na jedno miejsce pod płaczącą wierzbę na sierpuchowskim
cmentarzu. Odszukał bliższe i dalsze rodziny Babutów, Śnieżnych i Pilarskich z
dawnego plutonu "Konara". Poszperali, ten w pończosze, tamten w bieliźniarce, i
uzbierali w końcu tyle złotówek, że starczy na wystawienie pomnika. Nawet
sołtysa Strzębasza mają za sobą, bo Strzębasz okazał się chrzestnym małego
Babuta, najmłodszego w plutonie, który był łącznikiem i pierwszy poległ, gdy
niemiecka żandarmeria otoczyła ich miejsce koncentracji. Teraz już więc tylko
chodzi o spiż, z którego można by odlać tablicę, a w niej wyryć nazwiska
wszystkich sierpuchowskich chłopaków. - Ale skąd to wziąć? Skąd wziąć? Potrzeba
tego pół tony. Najmarniej pół tony - patrzył na Andrzeja. - Wy tu w Warszawie
bliżej ołtarza. No, Andrzej, rusz się, potrząśnij czaszką. Czy przydział, czy
jakieś dojście. Bo pieniądze rodziny dadzą. - Człowieku! Zginęła mi matka! Gdzie
ja mam teraz głowę do tego... Nagle Wrotek jak wygłodniały, którego nozdrzy
doleciał daleki zapach pieczeni, chwycił Wiktora za ramię. - Powtórz pan
wszystko jeszcze raz - poprosił. - Ale jak w pacierzu. Raz koło razu. Zaczyna mi
to pachnieć... Wiktor obrzucił go niechętnym spojrzeniem. Ten przystojniaczek i
jego słownictwo nie wydawało mu się stosowne do wagi sprawy, z jaką jechał tu
jako emisariusz. Toteż nie spełniając prośby Wrotka, znów zwrócił się do
Andrzeja: - Sam mi nadałeś tę sprawę, a teraz co? Chowasz się? Andrzej nawet nie
starał się odeprzeć zarzutu. - Człowieku - powiedział łagodnie - mnie zginęła
matka... Teraz z kolei Wiktor nie zrozumiał. - Jaka matka? Pani Talarowa? -
upewniał się bezsensownym pytaniem, jakby Andrzej mógł mieć dwie na raz matki. -
Jak to zginęła? Teraz już nie te czasy, żeby ginąć bez wieści... - mówiąc to
miał na myśli lata, które spędził za kratkami. Wciąż do nich wracał i wciąż
odwoływał się do nabytych tam doświadczeń. Patrząc na zatroskaną twarz Andrzeja,
pojął, że nie wybrał dla swojej misji ani najwłaściwszego momentu, ani
najwłaściwszego orędownika. - Szkoda - powiedział nie kryjąc goryczy - bo kiedyś
to byli nasi wspólni koledzy. No, ale my już od dawna nic wspólnego nie mamy -
spojrzał na czapkę, którą z chłopska miął w dłoniach; pora się żegnać, wszystko
już zostało powiedziane. Wtedy przyszedł w sukurs Wrotek. - Robiłem kiedyś temat
o śmietniskach - powiedział nieoczekiwanie. - Spiż to coś takiego, z czego leje
się dzwony, tak? - a kiedy nie rozumiejąc, po co ich o to pyta, przytaknęli
milcząco głowami, uzupełnił: - W takim razie mam coś dla pana - chwycił Wiktora
za guzik. - I żeby sprawa była jasna: nie robię tego dla pana. Robię to
wyłącznie dla siebie. - Dlaczego? - spytał Wiktor. - Bo to jest właśnie coś,
czego szukałem. Nazajutrz operatorskim wozem Kroniki Filmowej zawiózł Wiktora i
Andrzeja na usypisko śmieci, daleko poza granicami Woli. Andrzej w czasie
kolejnej bezsennej nocy postanowił, że nie wolno mu pozostawić Wiktora samego w
walce o pomnik sierpuchowskiego oddziału. Stali w trójkę na obrzeżu tego
niesamowitego zbiorowiska okaleczonych garnków, pordzewiałych nocników,
zaśniedziałych rur, żelaznych piecyków, podziurawionych kadzi, porozgniatanych
karoserii i rozprutych materaców. Stali dłuższą chwilę, jakby bali się wejść do
tego morza rdzy. Wrotek ruszył wreszcie pierwszy. Po jego śmiałym kroku poznali,
że musiał tu być niedawno, bo brnąc przez ten cmentarz aut, palenisk, sedesów i
żyrandoli, co chwila uprzedzał ich, co jeszcze zobaczą. Nagle zatrzymał się,
obrzucił Wiktora i Andrzeja szybkim spojrzeniem i powiedział w natchnieniu: -
Tego mi właśnie było potrzeba! Po raz ostatni wasz pluton wstaje z ziemi.
Powtórzy mi to pan słowo w słowo jak wczoraj - zwrócił się do Wiktora. Cofnął
się kilka kroków, sformował z palców obu dłoni oko obiektywu i patrząc przez nie
ciągnął swoją improwizację: - Apel! Wy dwaj... Już mam was w kadrze... A potem
las. Tam, gdzieście ich zagrzebali po bitwie. To pierwszy apel... - W
czterdziestym piątym - przerwał mu Wiktor - przeniosłem ich nocami na cmentarz w
Sierpuchowie. - Nocami! - ucieszył się Wrotek. - A więc znów w konspiracji!
Drugi apel - apel cieni! - podniecał się coraz bardziej wizją przyszłego dzieła.
Wiktor ponownie chciał wtrącić rzeczową informację, lecz powstrzymał go
zniecierpliwionym gestem dłoni. - Ani słowa! Kim tam byli? Sublokatorami cudzych
grobów - zachwycił się sformułowaniem. - A może to jest właśnie tytuł? -
zastanawiał się głośno. - Leżeć pod obcymi nazwiskami! Nowe pseudonimy, dalszy
ciąg podziemia. Wciąż wierni przysiędze - podniecony podbiegł do Wiktora i
zaczął potrząsać jego ramieniem. - Rozumiesz, co to będzie, kochany? -
Niekoniecznie. Ja się tylko na jednym znałem - uformował palce prawej dłoni w
kształt pistoletu i udał, że strzela. - Nie szkodzi - powiedział Wrotek. - Ten
świat tak już jest urządzony, że musiał się w nim urodzić Szekspir, ale musiał
się urodzić i windziarz. Ty się znasz, jak się robi pif-paf, a ja się znam na
sztuce. Obwiódł ich obu ramionami i poprowadził przez pagóry miednic i garnków,
spoza których dobiegał głuchy łoskot pracującej koparki. Potykając się o
porozginane wanny, zwoje kabli i żelazka do prasowania, doszli do miejsca, gdzie
potężna ładowarka usiłowała poczynić jaki taki ład na tym pobojowisku. Ogromna
łyżka chrzęszcząc i podzwaniając zagłębiała się raz po raz w żelastwie. Wrotek
rozejrzał się. Spomiędzy zwałów pordzewiałych kaloryferów widać było prawie sine
od śniedzi ogromne ucho dzwonu. Rajmund rzucił się w kierunku ładowarki.
Wymachując rękami krzyczał coś do operatora, czego tamten nie mógł usłyszeć.
Dopiero po chwili wyłączył silniki. Nieforemne, szmaciane rękawice pozatykał na
rękojeściach przekładni i sięgnął po podanego mu przez Wrotka papierosa. W
skupieniu wysłuchał dziwnego żądania przybyłych. - Jak to zabrać? Dzwon chcecie
zabrać? - lustrował całą trójkę podejrzliwym spojrzeniem. - A po cholerę? -
Lubimy sobie podzwonić - powiedział Wrotek, a wskazując na Wiktora dodał: - Ten
pan jest - zegarmistrzem, potrzebny mu do budzika. Ładowacz, nie przekonany
żartem, powiedział: - Z tym to nie do mnie, panowie. Jest kierownik składnicy.
Wrotek zatkał uszy dłońmi. - Nie słyszę - powiedział. - Kierownik to podanie,
podanie to załącznik, załącznik to podpis. Spieszy nam się, kolego. A jeśli o
podanie się rozchodzi, to lepszego jak ma ten pan, nigdzie pan nie znajdzie...
Pokaż mu to podanie z podpisem Trąmpczyńskiego - zwrócił się do Wiktora. Ten
sięgnął w zanadrze wydobywając portfel. - Potrzeba nam dla poważnej sprawy -
powiedział wyszukując właściwy banknot. - A na co to niby ma być? - spytał
operator. - Na pomnik - po raz pierwszy odezwał się Andrzej. - Pomnik? Nie, nie!
Cały złom do huty ma iść. Cały. Andrzej poderwał z ziemi ułamany kinkiet i
uderzył w cielsko dzwonu. - To jest spiż, nie widzi pan? Spiż do huty?! - Nie
żal tego zamienić na nocnik? - poparł go Wrotek. Operator dopalał już papierosa.
Odrzucił peta daleko między stertę garnków i powiedział sentencjonalnie: -
Nieraz nocnik lepszy jak pomnik jakiegoś następnego ważnego. Małośmy ich
przerabiali? I co? - Myli się pan - powiedział Andrzej. - To na pomnik chłopców
z lasu. - Z którego lasu? - Z tego, co trzeba - wyjaśnił Wrotek. Andrzej
wypchnął do przodu Wiktora. - On dowodził tym plutonem - powiedział. - To był
oddział AK - uzupełnił Wiktor. Ładowacz przesadził nogę obutą w gumiak przez
burtę kabiny. Długo szukał oparcia na zębach gąsienicy, która spinała osie
ładowarki. Potem odsunął dłoń Wiktora z pięćsetzłotowym banknotem i brnąc w
kierunku dzwonu, powiedział: - To trzeba było tak od razu mówić... - rozejrzał
się jeszcze raz po śmietnisku. - Tylko raz, raz, panowie, póki kierownik z
odprawy nie wróci. Na rozmowę w telewizyjnej redakcji filmowej Wrotek udał się w
eskorcie Andrzeja i Wiktora. Początkowo zamierzał przedstawić projekt filmu we
własnej wytwórni na Chełmskiej. Ale po namyśle zamiar zmienił. W Wytwórni Filmów
Dokumentalnych był na etacie operatora; jeśli mu nawet i pozwolono na nakręcenie
samodzielnego temaciku (tego o Domu Matysiaków), to uczyniono to bardziej dla
świętego spokoju i z koleżeńskiej wyrozumiałości niż z wiary w talent Rajmunda.
W telewizji występował już w innej roli. Wprawdzie również petenta, lecz
jednocześnie jakby i sprzymierzeńca-spiskowca, który nie zawaha się zdradzić
własnych szeregów dla sprawy nadrzędnej, jaką jest dobro sztuki. Wrotek zdołał
już ostatecznie uwierzyć, że "Apel cieni" (bo taki właśnie zdecydował się dać
tytuł) będzie tą właśnie dźwignią, która wyniesie go wysoko na orbitę. -
Poczekajcie na mnie w holu - powiedział - i splunąwszy trzykrotnie przez lewe
ramię, wszedł do gabinetu redaktora Smulskiego. Rogowe okulary Smulskiego
połyskiwały raz po raz znad kartek konspektu i Wrotek starał się bezskutecznie
odgadnąć wyraz oczu czytającego. Kręcił się niecierpliwie na krześle jak
student, usiłujący z gestów profesora odgadnąć stopień, który za chwilę wpisany
ma być do indeksu. Smulski wydawał się być świadom wrażenia, jakie wywiera na
petencie. Był na tyle jeszcze młody i próżny, by nie odmówić sobie przyjemności
znęcania się nad jego nerwami. Toteż, mimo że lekturę zakończył, przedłużał w
nieskończoność moment ogłoszenia wyroku. Naprzód zdjął okulary i długo je
przecierał irchową szmatką, później starannie zajął się nabijaniem fajki
tytoniem, wreszcie uniósł się zza biurka, stanął przy oknie i zapatrzył się w
potok aut sunących Świętokrzyską. - No, konspekt owszem... - odezwał się
wreszcie łaskawie nie odwracając się od okna. - Ciekawy. Potrójne
zmartwychwstanie... Owszem, owszem, jakiś myślowy skrót naszej historii
najnowszej... To ma być pański debiut, prawda? - Tak. - A mogę wiedzieć dlaczego
u nas? - Dlatego, że macie milionową widownię. Redaktor uśmiechnął się kwaśno. -
Utrafił pan w sedno. Milionowa widownia. Właśnie. A nie sądzi pan, że
niekoniecznie o wszystkich zdarzeniach z ewangelii trzeba opowiadać z ambony? -
Nie wiem. Ostatni raz byłem w kościele na własnym chrzcie. Wszystko, co tu
napisane, jest od początku do końca prawdą. - Ale są prawdy, które wymagają
teologicznego przygotowania. Podaje się je nie tłumom, lecz wąskiemu gremium. -
W porządku - Wrotek wstał i skierował się ku drzwiom. - Pan wychodzi? - Jeszcze
nie. Ale w holu zostawiłem dwóch facetów, którzy dziwnym trafem żyją i uniknęli
tego apelu cieni. Chciałbym, żeby im pan to wytłumaczył. - Niech pan wróci. A
nie było tam chociaż jednego innego ugrupowania? Wrotek bezradnym gestem
rozłożył ramiona. - Mnie pan nie musi przekonywać - powiedział Smulski. -
Gorzej, że to ja będę musiał przekonywać innych - westchnął. - Kanciasty temat
wybrał pan sobie na debiut. No nic, ja też byłem kiedyś debiutantem. Kto nie
ryzykuje, ten nic nie ma do powiedzenia... Niech pan to kręci, później będziemy
się martwić. Rajmund osłupiał. Konkluzja rozmowy była tak nieoczekiwana, że
jeszcze przez dobrą chwilę tkwił nieruchomo na krześle, jakby go doń
przyklejono. A kiedy się wreszcie oderwał, rzucił się ku drzwiom, by swoją
radość obwieścić Andrzejowi. Po okrągłym holu jak po cyrkowej arenie krążył
Wiktor. - Nareszcie - powiedział i wymownym gestem wskazał na ścienny zegar. -
Gdzie Andrzej?! Wiktor wzruszył ramionami. - Matkę znalazł. Wyleciał jak
oparzony. - Jak to znalazł? Czyją matkę? Jaką matkę? Przecież jego matka...
Gdzie ją znalazł? Tutaj? - Tutaj. - W telewizji?! Starą Talarową?! - Tam ją
zobaczył - Wiktor wskazał głową uchylone drzwi reżyserki. Na sześciu zespolonych
monitorach widać było, jak kamera panoramuje po wieżowcu na Okopowej, który
właśnie zdobył tytuł "Mister Warszawa 60". Reporter podtykał mikrofon lokatorom
bloku. Grupka gapiów otaczała wóz transmisyjny. Okazało się, że właśnie w tej
gromadzie Andrzej dojrzał matkę. Usłyszał nawet jej głos. Dopadł drzwi
reżyserki. Matka, odpędzając dłonią mikrofon, który jej podsuwał reporter wraz z
pytaniem, co sądzi o wieżowcu na Okopowej, wymawiała się z widocznym
zażenowaniem: - Ja nie wiem... ja nie stąd, ja nie z Warszawy... Andrzej omal
nie przewrócił się zbiegając po żelaznych schodkach do studia. - Skąd wy to
nadajecie?! - wpił palce w gruby sweter realizatora siedzącego przy konsolecie.
- To idzie na żywo. Puść pan, do cholery! - Skąd?! - Z Okopowej... W ułamku
sekundy był już na schodach. Wiktor nie zdążył mu nawet zadać pytania, czy tu ma
na niego czekać, czy na Złotej. Postój taksówek mieścił się tuż przy wyjściu z
gmachu. Andrzej, nie zważając na długą kolejkę oczekujących, dopadł drzwi
pierwszej warszawy, która nadjechała na postój. - Na Okopową! Ale już! Kierowca
spojrzał spode łba. Lecz widać musiało być coś tak desperackiego w zachowaniu
pasażera, że bez słowa skręcił w Świętokrzyską. - Okopowa, który? - spytał,
kiedy wyjeżdżali z Wolskiej. - Jedź pan, jedź pan! - przynaglał Andrzej. Na
skwerku przed utytułowanym blokiem, o czym świadczył transparent rozpięty między
oknami pierwszego piętra, pozostała już tylko gromadka chłopców. Pomagali
elektrykom ekipy telewizyjnej zwijać kable rozciągnięte między blokiem a wozem
transmisyjnym. Robotnicy dźwigali statywy reflektorów. Andrzej rozglądał się
bezradnie. Uczestnicy ceremonii już dawno rozeszli się do domów. Przeskakując
przez kable wbiegł do klatki schodowej. Zapalając raz po raz łamiące się
zapałki, starał się w nikłym blasku płomyczka odcyfrować nazwiska na liście
lokatorów. W pewnej chwili, kiedy już czwarta z kolei zapałka zgasła mu w
rozdygotanych palcach, zdał sobie sprawę z bezsensowności tego, co robi. Wyszedł
przed dom. Zadzierając głowę w górę, lustrował po kolei każde okno i wszystkie
drzwi loggi. Ale spoza zielonych skrzynek na kwiaty, spoza firanek i kolorowych
zasłon nie patrzyły na niego szare, wiecznie zatroskane oczy matki. Wsparty
plecami o kiosk "Ruchu" wodził wzrokiem po okolicznych domach. Bał się postąpić
choćby krok dalej, by nie przeoczyć przechodzącej tędy matki. Kiedy zapaliły się
pierwsze latarnie uliczne, zdecydował się wreszcie na opuszczenie swego
posterunku. W domu Ewa przywitała go promiennym uśmiechem. Wiedziała już
wszystko od Wiktora. Odsunął ją zniecierpliwionym gestem. - Przecież już jest! -
zawołała urażona - Znalazła się! Powiedziałeś, że byleby się znalazła. - A gdzie
ona jest? Gdzie? Znajdź ją. - Znajdę! - wykrzyknęła. - Andrzej, przecież
najważniejsze, że żyje! Wicher poruszał nagimi koronami drzew na sierpuchowskim
cmentarzu. Pod rozłożystymi ramionami wierzby dwóch wyrostków wyrzucało łopatami
grudy twardej ziemi. Andrzej, stojąc od godziny między murarzami, zacierał
zziębnięte dłonie. Widać stąd było, jak u końca głównej alejki Wrotek wraz z
kierowcą kroniki ciągnęli kable i przestawiali z miejsca na miejsce statyw pod
kamerę. Dwa dni temu wyjechali z Warszawy. Andrzej wystąpił w FSO o bezpłatny
tygodniowy urlop, gdy tylko nadszedł od Wiktora list, że ceremonię postawienia
pomnika wyznaczyli na pierwszy tydzień marca. Od tego dnia kiedy Wiktor
odwiedził ich w Warszawie, upłynęły prawie cztery miesiące. Wrotek napisał
scenariusz i przeprowadził potrzebną dokumentację, Wiktor zdołał spiżowy dzwon
przelać w płaskorzeźbę, mającą wieńczyć mogiłę plutonu majora "Konara", tylko w
kłopotach Andrzeja czas nie dokonał zmian. Cud z matką nie powtórzył się już
więcej. Wraz z Leszkiem przeczesywali codziennie uliczki Koła, zaglądali w bramy
i zakamarki domów, nie ominęli żadnego sklepu i żadnego warsztatu. Na Złotej
przez całą zimę panował stan milczącego zawieszenia broni. Ewa po dawnemu na
każdy dźwięk dzwonka reagowała gwałtownym skurczem serca. Biegła do drzwi z
nadzieją, że za progiem zobaczy wreszcie matkę. Lecz choć cud nie chciał się
wydarzyć, Ewa z mniejszym lękiem spoglądała w przyszłość. Już wiedziała, że
Andrzej nie spełni swych pogróżek i nie zostawi ani jej, ani chłopców. Rodzina
była dla niego pojęciem świętym i nietykalnym jak religia, a zasady rodzinnego
współżycia katechizmem tej wiary. Andrzej tak samo myślał o sobie, kiedy
zajechał do miasteczka z ekipą Wrotka. W hotelowym pokoiku, którego ściany
łuszczyły się od obłażących tapet, rzucił na łóżko walizkę nawet jej nie
otwierając i natychmiast wyszedł. Łażąc wieczorem po opustoszałych uliczkach
miasta, przypominał sobie, jak przemierzał te ulice po raz pierwszy z Ewą. Stał
teraz trzymając w dłoni listę, którą poprzedniego wieczora ułożyli z Wiktorem.
Otwierał ją ich dowódca major "Konar". A potem szli już w alfabetycznym porządku
jego dawni koledzy, chłopcy z Sierpuchowa, którym los zezwolił korzystać z życia
tylko przez lat osiemnaście. Ich nazwiska kamieniarz Mądry miał przenieść z
papieru na granitową płytę. Drewniana skrzynia wsparta była jeszcze o żelazne
taczki, na których ją tu przywieziono. Wiktor łyżką do podważania opon oderwał
od niej wierzchnie deski, pod którymi kłębiły się zwoje stolarskich strużyn, w
które opatulona była spiżowa płyta. Widać było na niej płasko wyrzeźbione
profile młodych ludzi z opaskami bandaży na głowach. Niektórzy trzymali w
dłoniach pistolety, a dwóch uzbrojonych było w butelki. Całą tę gromadę spinał
ornament wyobrażający kotwicę - znak Polski Walczącej. Mądry oglądał pod słońce
ostrza dłut i rylców. Nachylił się nad obrotowym kamieniem szlifierki, którym
obracał pomocnik. Z blaszanego garnuszka lała się wąskim strumyczkiem woda,
gasząc skry wypryskujące spod ostrza dłuta. Przyklęknął nad marmurową płytą
wspartą o wywrócony do góry dnem szaflik, przetarł gładką powierzchnię tablicy
brzegiem rękawa kurtki. - "Konar" musi być na samej górze - Andrzej wręczył mu
listę z nazwiskami. - To był dowódca zgrupowania - dodał wyjaśniająco. -
Cichociemny. Zrzutek z Londynu. Kamieniarz przerwał ostrzenie. - Pan mnie
tłumaczy, co to był za człowiek? Mój ojciec za jego ojcem flintę nosił i w
nagonce chodził - przyjrzał się krytycznie Andrzejowi i dodał: - Młody pan jest,
to co pan może wiedzieć. Andrzej poczuł się dotknięty: - Walczyłem pod nim -
powiedział i wskazując palcem wykaz, uzupełnił: - Byłem w tym samym plutonie. -
Chyba że tak - przystał kompromisowo kamieniarz. - Pseudonim "Maczuga" coś panu
mówi? - Zdzisiek Paluch. Jest na tej liście. - Mój chrześniak - wyznał Mądry.
Andrzej pomyślał nie bez zawstydzenia, że nie znalazł dotąd dość czasu, by
odwiedzić ojca i Niutka. Poszedł w tamtą stronę. Żelazny, na czarno wymalowany
krzyż z dwoma owalnymi tabliczkami był już z dala widoczny. Przyklęknął na jedno
kolano. Już wznosił dłoń do czoła, by się przeżegnać, kiedy dojrzał pomiędzy
zeschłymi liśćmi, zaściełającymi mogiłę, wiązankę kwiatów. Wydała mu się
stosunkowo mało zwiędnięta i sięgnął po nią. Jednocześnie poczuł za plecami
czyjąś obecność. Odwrócił się. Za nim stała Jadźka. - Kto u nich był'? - spytał
potrząsając wiązanką. - Jadźka, powiedz. Matka, tak? - Nie - pokręciła głową. -
Nie ona. Leszek tu był. Też jej szukał. - Leszek... Andrzej schylił się, żeby
otrzepać kolana, lecz jeszcze bardziej po to, żeby ukryć zawstydzenie, które
ciepłą falą oblało mu policzki. Pośpiesznie upchnął obie dłonie w kieszenie
kurtki; przykro mu było, że nie trzyma w nich świeżej wiązanki. Uciekał wzrokiem
od spojrzenia Jadźki. Zobaczył, że Wrotek, ustawiwszy księdza Malińskiego na tle
marmurowej tablicy, przymierza się już kamerą. - Już zaczął zdjęcia - ujął
Jadźkę pod ramię. - Nie chcesz posłuchać? Kiedy podeszli, okazało się, że była
to dopiero próba sceny, którą Wrotek obmyślił. Ustawiał teraz właśnie Wiktora na
tle tablicy, księdzu Malińskiemu zaś kazał przechadzać się wzdłuż pryzmy cegieł
aż do świeżo wykopanego dołu pod wierzbą. Ksiądz poprawił koloratkę, odchrząknął
i nie bez przejęcia, choć gestem wyuczonym przez Wrotka, zatoczył ramieniem
koło, jakby nim obrysowywał świeżo wykopaną mogiłę. - To miejsce trzymaliśmy dla
nich piętnaście lat... Teraz już na zawsze będą oddani tej ziemi... W tym
momencie rozległ się klekot zaworków mocno zużytego silnika i wszyscy dostrzegli
gazik, z którego gramolili się dwaj mężczyźni. Obaj w kapeluszach, z teczkami, z
daleka już zaświadczali wyglądem, że są urzędnikami powiatowego szczebla.
Niższy, pękaty brunecik w kraciastej, trochę przykrótkiej kurtce, zatrzymał się
przy samochodzie Kroniki Filmowej i starannie wpisywał do notesu numer
rejestracyjny auta. - Teraz się zacznie - mruknęła stojąca obok Andrzeja Jadźka.
- Znasz ich? - Z powiatu... Starszy wiekiem zbliżył się do miejsca, w którym
pracował Mądry z pomocnikami. Kamieniarze przerwali robotę. Z niepokojem
patrzyli, jak urzędnik zerwał brezent przykrywający cegły i worki z cementem.
Pozdrowił obecnych milczącym przyłożeniem dwóch palców do ronda kapelusza, a
potem wskazując na odrzuconą płachtę brezentu, spytał: - Czyje to cegły? Wiktor
wysunął się do przodu. - Nasze - odpowiedział spokojnie. Wrotek przylgnął
policzkiem do kamery. Nacisnął spust. Usłyszeli terkot przesuwającej się taśmy.
Brunecik w kraciastej koszuli zdążył już powpisywać do notesu skrupulatnie
przeliczone worki cementu. - Skąd macie te cegły? - indagował dalej starszy. -
Nie kradzione! - zawołała Jadźka. - To najgłówniejsze. Wiktor uspokoił siostrę
gestem ręki i podchodząc do cegieł, ułożonych w nierównych pryzmach, zaczął
wyliczać: - Sześćset sztuk dał Kiełpiński, czterysta Komosa. Reszta jest - Z
przydziału? - spytał urzędnik. - Tak. Na oborę. - I to ma być obora? - zaśmiał
się kpiąco, trącając butem marmurową płytę, wciąż jeszcze opartą o drewnianą
skrzynię. Teraz dopiero spostrzegł, że coś żółtego wyłania się spomiędzy
skudłaconych wiórów. Teczkę położył na cegłach i obydwoma rękami wydobył dziwny
przedmiot ukryty w skrzyni. Aż stęknął z wysiłku. - O, mosiądz! - zawołał z
satysfakcją łowcy, któremu udało się wykryć zatajoną kryjówkę. - To deficytowy
surowiec. A skąd to u was, jeśli nie tajemnica? Andrzej zerknął na Wiktora i
powiedział spokojnie: - Klamki przetopiliśmy. - A ja dorzuciłem parę moździerzy
po rodzinie - uzupełnił Wrotek. Ten drugi, w kraciastej koszuli i z notesem,
przejechał palcem po nierównościach płaskorzeźby. - A kto to odlał? - spytał. -
Cyganie - wypaliła bez namysłu Jadźka. - Cyganie? Jacy Cyganie? - Co to, nie
pamięta pan, jak tu jesienią obozem stali? - bez pośpiechu wyjaśnił Wiktor i
wyjmując paczkę "Radomskich" częstował nimi urzędników. Odmówili, a starszy,
chwiejąc głową, podawał w wątpliwość tę wersję o Cyganach. - Tu u nas? Cyganie?
- Tak jest - zapewnił milczący dotąd kamieniarz Mądry - za rzeką stali. - A
gdzie oni teraz są? Wiktor zrobił zatroskaną minę i bezradnie rozłożył ramiona.
- Władza lepiej powinna wiedzieć. - Cyganie jak Cyganie - dorzucił Mądry -
dzisiaj tu, jutro tam... Kraciasty ponownie przejechał palcem po wypukłościach
płaskorzeźby i długo przyglądał się potem opuszkowi własnego palca. - A projekty
kto zrobił? - spytał. - Ja sam - odparł Andrzej. - Pan chyba nietutejszy? -
zainteresował się starszy. - Pańskie nazwisko? - A pańskie? Rozmawiamy już
dłuższy czas, a wcale się pan nie przedstawił. - Ja? - urzędnik uśmiechnął się z
politowaniem, lecz mimo wszystko wydobył z zanadrza oprawną w brązowe płótno
legitymację. - Ci obywatele mnie znają. - Ja nie - stwierdził Andrzej. Mignęła
mu przed oczami okładka legitymacji. - Powiatowa rada. Wystarczy? Obu stronom
jakoś zabrakło dalszego konceptu do słownego pojedynku. W ciszy, która zaległa,
słychać było monotonny terkot przesuwającej się w kamerze taśmy. Teraz dopiero
starszy spostrzegł, że byli filmowani. Zerwanym z głowy kapeluszem począł
wymachiwać w stronę kamery. - Kto wam pozwolił?! Kategorycznie zabraniam!
Widząc, że Wrotek, niezbyt przejęty poleceniem, kręci nadal, a lufę obiektywu
wycelował wprost na twarz kraciastego robiąc zbliżenie, starszy desperackim
ruchem zasadził kapelusz na obiektyw. - Wszystko to jest nielegalne! - zawołał.
- Ani uzgodnienia, ani pozwolenia! Do jutra żeby mi z tego śladu nie było!
Wyciągniętym palcem wskazywał kolejno worki z cementem, cegły i skrzynie z
płytą. Potem porwawszy teczkę oddalił się powiewając połami jesionki. Za nim
kroczył Kraciasty, zdjąwszy przedtem z kamery obiektywu kapelusz kolegi. Kiedy
klekot gazika zamilkł za czerwonym murem cmentarza, Jadźkę pierwszą dopadły
wątpliwości. - Co będzie? - spytała. - Nic - odpowiedział Wiktor. - Jak to nic?
- zaniepokoił się Wrotek. - To odpuszczacie? - Przeciwnie - oświadczył
stanowczym tonem Wiktor. - Postawimy to wszystko przez noc. Da pan radę? -
zwrócił się do Mądrego. Kamieniarz niepewnie obracał w dłoni trzonkiem ogromnego
młota. - Liter będzie tak na oko dwieście pięćdziesiąt, trzysta. Żebym każdą
jedną pół godziny rył, to sam pan oblicz... - A od czego ich pan ma? - Wiktor
wskazał obu pomocników. - Oni młotkiem orzechy tylko tłuką? - Miało być dopiero
w niedzielę otwarcie. - A będzie jutro! - Nie, Wiktor, nie - odezwał się Andrzej
pewny, że "na udry" nic nie zwojują, a przeciwnie, tylko mogą zaszkodzić
sprawie. - Trzeba spróbować załatwić oficjalnie. Zakaz to zakaz. - Partyzantka
też była zakazana! - wybuchnął Wiktor. Ksiądz z nadzieją patrzył na Andrzeja. -
Jestem pańskiego zdania - powiedział. - Ale pomocy trzeba szukać gdzieś wyżej.
Ma pan kogoś takiego? Andrzej niepewnie wzruszył ramionami. - A twój Poznański?
- spytała Jadźka. Nie było potrzeby przypominać mu tego akurat nazwiska. Już od
dłuższej chwili myślał o pułkowniku. Poznański z pewnością mógłby być
orędownikiem ich sprawy, choćby przez wzgląd na swoje okupacyjne dzieje. Sam
pochodził wprawdzie nie z tych stron, ale po likwidacji getta w Lublinie w tej
właśnie okolicy się ukrywał. Z drugiej strony Andrzej zdawał sobie sprawę, że
Poznański nie jest już tym samym Poznańskim sprzed lat piętnastu, który jednym
telefonem był zdolny rozstrzygać najbardziej zawiłe kwestie. Kiedy go widział
ostatnio, nie nosił już munduru; po październiku przeniesiono go do zupełnie
innej pracy - było to jakieś poważne wydawnictwo, ale Andrzej nie bardzo
pamiętał jakie, wiedział tylko, że Poznański pełni tam kierowniczą funkcję.
Rozmyślał o tym wszystkim, kiedy wozem kroniki tłukli się do miasteczka. Tak czy
owak, z szansami czy bez, musiał jeszcze tego samego wieczoru zamówić rozmowę z
Poznańskim. Innych protektorów nie miał. Ledwo weszli do hotelu, zamówił
błyskawiczną. Wyjątkowo krótko czekał na połączenie. - Czy to mieszkanie państwa
Poznańskich? - spytał. Z trudem rozpoznał głos pani Poznańskiej. Bardziej też
domyślił się, niż usłyszał, że zastał męża w domu i że za chwilę podejdzie do
aparatu. Po paru minutach nie bez satysfakcji zakomunikował Wrotkowi: -
Zachwycony nie był, ale powiedział, że zadzwoni, gdzie trzeba. - No to do
roboty! - zawyrokował Rajmund. Po kwadransie auto kroniki znajdowało się znów na
gościńcu prowadzącym do Sierpuchowa. Wiktora i jego ludzi zastali pracujących na
cmentarzu. Wiktor zdołał już przekonać wszystkich, że tylko fakty dokonane się
liczą; aż do wsi niosły się spoza muru cmentarza odgłosy postukiwania młotków i
rzężenia piły. Kiedy nadjechał Wrotek z Andrzejem, cokół przyszłego pomnika
sięgał już połowy wzrostu człowieka. Wrotek obrzucił plac budowy spojrzeniem
generała rozpoznającego teren przed rozpoczęciem bitwy. - Reflektory na pomnik!
Szczeniaki jeden na tę gałąź, drugi na alejkę! Stamtąd nadejdzie ten facet...
jakże on się nazywa?... - Trzonek - podpowiedział Wiktor. - ...a z tej ksiądz
Maliński. Minęła druga po północy, a wciąż jeszcze nie był przekonany, czy
właściwie zorganizował plan zdjęć. Wdrapywał się to na jedno, to na drugie
drzewo próbując kamerą "na sucho" przymierzyć się do właściwego ujęcia. Każda
kolejna zmiana planu pociągała za sobą przestawienie reflektorów i zawieszanie
szczeniaków na coraz to innych gałęziach. I wreszcie ruszyły zdjęcia. Około
ósmej nastąpiła śniadaniowa przerwa. I dla ekipy Wrotka, i Mądrego. Tylko ksiądz
Maliński nic nie jadł. Poszedł do kościoła, by na czas zdążyć do konfesjonału.
Zaczynał się okres przedwielkanocnych spowiedzi. Wtedy właśnie usłyszeli znajomy
klekot gazika. Przyjechali w tym samym dwuosobowym składzie. Tylko starszy
stanowiskiem nie miał już ze sobą teczki, lecz gruby zeszyt w miękkich i
pozaginanych okładkach, do którego co chwila zaglądał, jakby coś w nim
sprawdzając. Kraciasty, gdy zobaczył traktor, który tu nocą służył za
elektrownię, natychmiast wciągnął jego numer do swojego notesu. Ale obaj nie
sprawiali wrażenia zaskoczonych faktem, że nikt tu jakoś nie wziął sobie do
serca ich surowych rozporządzeń. Starszy dość obojętnie obrzucił wzrokiem
szalunki na cokole, którego tu jeszcze wczoraj nie było, i tablicę z wyrytymi
nazwiskami. Zajrzał do wnętrza kociołka z bulgocącym asfaltem, którym zalane
miały być wyżłobione przez Mądrego litery. Przyjrzał się posilającym się ludziom
łagodnym wzrokiem cierpliwego wychowawcy, któremu krnąbrna klasa urządziła mimo
przestróg kolejny kawał. W jego głosie, kiedy się odezwał, nie wyczuwało się
złości, a raczej jakiś żal i zawód. - Macie czas do jutra - powiedział. - Albo
to rozbierzecie... - okrągłym ruchem ramienia objął cokół i wspartą o taczki
marmurową tablicę - albo trzeba będzie inaczej rozmawiać. Kiedy nie usłyszał
żadnej odpowiedzi, podszedł do Wiktora i patrząc mu prosto w oczy spytał: - No
to jak? Rozbierzecie? Wiktor wzruszył ramionami i wskazał na wciąż jeszcze
posilających się ludzi. - Im pan to powiedz. - Mówię temu, kto naruszył przepisy
- urzędnik zajrzał do swego zeszytu. - Tu są różne paragrafy spisane, ale po co
sobie głowę obciążać... Uprzedzę tylko, że możemy spotkać się nie tylko na
kolegium. Trochę wyżej też. Wiktor już zamierzał coś odpowiedzieć, kiedy ich
uszu dobiegł pomruk samochodowego silnika. Po chwili zobaczyli przez uchylone
skrzydło cmentarnej bramy, że obok gazika zaparkowała czarna, połyskująca w
porannym słońcu wołga. Wysiadł z niej tęgi mężczyzna i niespiesznym krokiem
zaczął iść w ich kierunku. Był w szarym dwurzędowym garniturze widocznym spod
rozpiętego skórzanego płaszcza, którego długie poły falowały za nim jak
skrzydła. Kraciasty na jego widok uśmiechnął się domyślnie do szefa. Reszta
patrzyła z niepokojem. - Teraz już wszystko przepadło - szepnęła do Andrzeja
Jadźka. Kraciasty ze swym zwierzchnikiem z minami pełnymi uległości podskoczyli
naprzeciw. Im mężczyzna był bliżej, tym coraz bardziej przypominał kwadratową
bryłę. Wydawało się, że idzie niechętnie, jakby się zapierał i był przez kogoś
popychany. Pozdrowił zebranych nieokreślonym ruchem dłoni, odsunął od siebie
tłumaczącego mu coś wytrwale urzędnika, a potem nachylił się nad płaskorzeźbą i
długo się jej przyglądał. - Czyja to robota? - spytał. Wiktor wysunął się do
przodu. - Cały komitet za to odpowiada. - Ale ja o artystę pytam - Kwadratowy
cofnął się o kilka kroków i teraz już z dalszej perspektywy fachowo oceniał
dzieło. - Udane, bardzo udane - zawyrokował. - No cóż, naród walczył i,
powiedzmy szczerze, w tej walce był zjednoczony. Wszyscy spoglądali nieufnie, a
dwaj urzędnicy wymienili niespokojne spojrzenia, trochę jakby zaskoczeni tą
konkluzją. On zaś zatrzymał wzrok na Andrzeju i spytał: - Który z obywateli
dzwonił do Warszawy? - Ja - odpowiedział Andrzej. Usiłował zgadnąć, czy w oczach
tamtego odczyta naganę czy pochwałę. Jednocześnie z satysfakcją stwierdził, że i
tym razem Poznański go nie zawiódł. Kwadratowy pochylił się nad tabliczką z
nazwiskami, przez chwilę czytał tekst poprzedzający kolumienkę nazwisk. Potem
ponownie odszukał wzrokiem Andrzeja. - Zaproszenie do komitetu chyba
przyślecie...? - uśmiechnął się wyrozumiale nad ich opieszałością, która do tej
pory nie pozwoliła im wykonać tego oczywistego obowiązku. - Myśmy byli w tej
walce, chcemy w niej być i teraz... Na twarzy Kraciastego odmalowało się
osłupienie. Wiktor z trudem powściągając uśmiech, ukradkiem ścisnął dłoń
Andrzeja. Ale Kwadratowy jeszcze nie zakończył swojej misji. Znowu pochylił się
nad tablicą i jakby dopiero teraz dostrzegł na niej jakieś nieważne, lecz jednak
niefortunne sformułowanie, oświadczył: - Z jedną tylko, powiedzmy szczerze,
poprawką - przejechał palcem wzdłuż nazwiska Fabjańskiego - "Konara", jakby
chciał je tym gestem zmieść z marmurowej powierzchni. - Tego nie może być. - Jak
to?! - wykrzyknął Andrzej. - To był dowódca! Kwadratowy ujął pod łokcie Andrzeja
i Wiktora i odszedł z nimi na bok. - To był człowiek sił reakcji - powiedział. -
A w dodatku obcy klasowo. Syn znienawidzonego tutaj dziedzica. I oficer
sanacyjnego wojska... - A jakiego miał być? - spytał Wiktor. - Innego tutaj nie
było. Kwadratowy, jakby ufny w siłę argumentów, które im wyłuszczył, zawrócił w
stronę tablicy. Z szacunkiem i troską zagadnął Mądrego tonem, jakim pyta laik
doświadczonego fachowca: - To chyba łatwo da się skuć? - raz jeszcze przejechał
wzdłuż liter nazwiska Konara. - I nie trzeba się spieszyć, nie trzeba, jeszcze
żadna sztuka nie zyskała na pośpiechu. Nikt tu nie będzie przeszkadzał,
przeciwnie - wszyscy będą pomagać. Odsłonięcie za tydzień, za dwa, trzeba
wydrukować zaproszenia, program... Andrzej przerwał mu. - To niemożliwe! -
zawołał. - Gdyby nie ten człowiek... - Co? Chciał pan powiedzieć, że gdyby nie
ten człowiek, nie byłoby tu konspiracji? Byłaby, byłaby. To nie jednostki tworzą
historię, to historia je tworzy... - To cichociemny! Zrzut. - Ale skąd go
zrzucono? Niech pan dokończy. No, no! Powiedzmy sobie szczerze, że z Londynu. A
po co? Żeby przywrócić ustrój, który znów założyłby obrożę na szyję tych ludzi -
powiódł ramieniem po zasłuchanych kamieniarzach i ekipie Wrotka. Zerknął na
zegarek jak człowiek, który nagle uzmysłowił sobie, że zapomniał o czymś bardzo
ważnym. Podał kolejno rękę Andrzejowi i Wiktorowi, a odchodząc raz jeszcze
podkreślił: - Poza tym idea słuszna... Bardzo słuszna... - znów wykonał dłonią
nieokreślony gest pożegnania i zaczął oddalać się spiesznym krokiem ku bramie,
konwojowany przez obu urzędników z powiatowej rady. Mądry podrzucił młotek na
dłoni. Z wahaniem spoglądał na Andrzeja. - To jak? - spytał. - Mam skuwać? Przed
Andrzeja wysunął się Wiktor. - Nie! Montujemy. Stary kamieniarz niepewnie
zerknął na Andrzeja, oczekując od niego weryfikacji tej decyzji. Z kłopotu
wybawił Talara listonosz Majewski. Ślizgając się po nie uprzątniętych na alejce
liściach, jechał rowerem prosto na nich. - Panie Talar... - z wnętrza narciarki
wydobył zmięty blankiet depeszy. - Dopiero co do ajencji przyszło... Andrzej
pobladł. Drżącymi rękami rozrywał telegram. Pierwszym słowem, jakie odczytał na
pobrudzonym blankiecie, była Matka"... Przymknął oczy jak przed skokiem w
przepaść. Ale następne, wypisane na sierpuchowskiej poczcie kulfonami poczciwej
urzędniczki, brzmiały nieprawdopodobnie: "znalazła się. Jest w domu. Ewa." Nie
dowierzając własnym oczom odczytał jeszcze raz: "Matka znalazła się. Jest w
domu. Ewa." Nie zważając, że Wrotek filmował akurat zbliżenie kamieniarskiego
młotka, który jak znak zapytania zawisł nad nazwiskiem Fabjańskiego - "Konara",
porwał przyjaciela w ramiona. Okręcił nim jak w tańcu powtarzając w kółko: -
Matka! Jest matka! - Spieprzyłeś mi ujęcie, baranie! - wrzasnął Wrotek. Tego
przedpołudnia Ewa wybierała się na plac Unii, bo do Supersamu przyjść miały
cytryny i tunezyjskie pomarańcze. Wielkanoc w tym roku była wczesna, wypadała w
marcu i Ewa już od paru dni zapobiegliwie gromadziła świąteczne produkty. Plotka
o pomarańczach okazała się fałszywa lub przedwczesna, Ewa krążyła więc pomiędzy
półkami zgarniając do koszyka sardynki, figi i rodzynki. Właśnie trzymała w
dłoni puszkę konserwowego groszku i sprawdzała na niej cenę, kiedy poza
piramidką takich puszek dostrzegła znajomą twarz. Talarowa wkładała coś do
koszyka, z drugiej dłoni nie wypuszczając rączki małej dziewczynki. - Nianiu, a
cekolada? - pytało dziecko. - Ja kcem cekolady. - Mama nie kazała... Ewa
błyskawicznie obiegła piramidkę puszek. - Mamo! - zawołała tak głośno, że aż
kilkoro kupujących obejrzało się za nią. - Mamo! W sekundę później Talarowa już
tonęła w objęciach synowej. - Mama wynajęła się na gosposię? - domyśliła się
Ewa, przeszywając chłodnym spojrzeniem dziewczynkę. - Tak. To dobre dziecko. I
ludzie dobrzy... - Mama ma w domu własne dzieci! - nagle, pod wpływem
wspomnienia obu opuszczonych przez babkę chłopców Ewa zrobiła ruch, jakby
chciała się rzucić do nóg tej starej kobiety, wciąż niezmiennie okutanej w
wiejską kraciastą chustę. Talarowa podtrzymała ją ręką. - Więc dobrze -
gwałtownie mówiła Ewa. - Dla mnie może mama tego nie robić. Ale są jeszcze oni:
Andrzej, Leszek... Andrzej odchodził od zmysłów... Kajtek bez babci nie chce
zasypiać... - dostrzegła jakby cień wahania we wzroku matki i zawołała z emfazą:
- Przecież to mamy krew! Mamy krew! Ja błagam, ja błagam... - zaczęła pokrywać
dłoń matki pocałunkami. - W imieniu Kajtka i Krzysia! Ja mogę odejść. Ale bez
mamy nie ma tam domu... - Teraz tak mówisz - Talarowej udało się wyrwać rękę z
dłoni Ewy. - Teraz! Jutro! Zawsze! To, co było, już nigdy się nie powtórzy! Ja
zrozumiałam. Kupujący od dłuższej chwili obserwowali te dwie rozgorączkowane
kobiety. Mała dziewczynka, najbardziej zaintrygowana ze wszystkich, pociągnęła
Talarową za rękaw. - Nianiu, kto to jest? Ewie jeszcze raz udało się pochwycić
dłoń teściowej. - To babcia moich dzieci! - zawołała. - To moja matka! Talarowa
po raz pierwszy poczuła, jak ciepła fala wzruszenia oblewa jej policzki, szyję
piersi... Już mniej nieufnie zerknęła na Ewę. Jakiż ten Kajtek do niej podobny!
Moż