Inglot Jacek - Śmierć Tristana
Szczegóły |
Tytuł |
Inglot Jacek - Śmierć Tristana |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Inglot Jacek - Śmierć Tristana PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Inglot Jacek - Śmierć Tristana PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Inglot Jacek - Śmierć Tristana - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jacek Inglot
Śmierć Tristana
Panowie miłościwi, czy wola wasza usłyszeć piękną opowieść o miłości
i śmierci? To rzecz o Tristanie i Izoldzie królowej. Słuchajcie, w jaki
sposób w wielkiej radości, w wielkiej żałobie miłowali się, później
zasię pomarli w tym samym dniu, on przez nią, ona przez niego".
Ten dzień Anna miała zapamiętać do końca życia. Koło południa pogoda
załamała się nagle, pociemniało i z nieba lunął prawdziwy potop - strugi
deszczu smagały ziemię z wściekłą furią, tak jakby rozgniewane niebiosa
naprawdę chciały zatopić miasto. Ulice i chodniki zamieniły się w rwące
strumienie, spłoszeni przechodnie pędem wbiegali do najbliższych bram, w
iglicę Pałacu Kultury bez przerwy biły oślepiające pioruny,
rozczapierzone jak szpony czarownicy.
Annę ulewa złapała w jednym z domów towarowych na Ścianie
Wschodniej, tuż obok McDonalda. Schroniła się w obszernym hallu, i
czekała tam wraz z gromadą uwięzionych przez ulewę klientów. "Larry'ego"
wysłała na dół, do podziemnego stoiska, aby dokończył zakupów. Brakowało
jej jeszcze szynki, a Robert bardzo ją lubił na śniadanie. Resztę
sprawunków zdążyła już załatwić - czekała teraz na "Larry'ego", który
najwidoczniej ugrzązł z kolejce. Sklep powoli zapełniał się uciekającymi
przed deszczem ludźmi, część z nich rozchodziła się po stoiskach, nie
chcąc tracić czasu. Inni, tak jak ona, patrzyli w milczeniu na ukośne
strugi wody, rytmicznie chlaszczące o szyby. Grzmiało i błyskało coraz
intensywniej.
Wtedy poczuła na sobie wzrok tego mężczyzny - stał niedbale oparty o
poręcz wiodących do podziemi schodów i obserwował ją uważnie spod
zmrużonych powiek. Mógł mieć nie więcej jak dwadzieścia pięć-trzydzieści
lat, wysoki, szczupły, o pociągłej, nawet interesującej twarzy. Długie
włosy miał ściągniete z tyłu w modny kok, ręce trzymał w kieszeniach
skórzanej kurtki. Patrzył na nią z natężąną uwagą, wcale nie speszony,
że to zauważyła. Twarz ściągał mu grymas ni to zastanowienia, ni to
rozterki, tak jakby walczył z jakimiś wyjątkowo gwałtownymi myślami.
Anna pomyślała wówczas, że to jeszcze jeden zgrywający się nowoczesny
artysta i straciła dla niego wszelkie zainteresowanie. Spojrzała
niecierpliwe na schody - "Larry" nadal się spóźniał, przypomniała sobie,
że poleciła mu kupić też butelkę czerwonego wina. Przeniosła wzrok na
szybę oddzielającą hall od ulicy: deszcz wciąż padał, dudniąc posępnie o
beton chodników.
- Proszę się nie ruszać i broń Boże nie krzyczeć - usłyszała za sobą
cichy szept. Młodzieniec od poręczy stał tuż przy niej, nieco z tyłu,
nadal z rękoma w kieszeniach kurtki. Dopiero teraz zauważyła, że lewą
kieszeń wypycha mu jakiś kanciasty przedmiot.
- Jeśli zachowa pani spokój, nikomu nic się nie stanie.
Wreszcie ktoś to zrobił, przemknęło jej przez głowę i cała
zdrętwiała ze zgrozy. "Larry'ego" nadal nie było; bała się zerknąć w
kierunku schodów, aby nie wzbudzać podejrzeń człowieka w kurtce.
"Larry", jeśli zdąży, sam powinien wiedzieć, co zrobić.
- Proszę wziąć swoje rzeczy i powoli iść w kierunku wyjścia - mówił
dalej tamten. - Będę szedł tuż za panią, więc nie radzę niczego
próbować. Po wyjściu proszę skręcić w lewo, samochód stoi tuż za rogiem.
Za szybą nagle przejaśniło się i deszcz z gwałtownej ulewy przeszedł
w rzadki kapuśniaczek. Kilka osób ruszyło do wyjścia.
- Teraz! - syknął jej prosto do ucha. - Do przodu!
Starała się iść tak wolno, jak to było możliwe, modląc się w duchu,
aby "Larry" wreszcie się zjawił. Czuła na karku oddech mężczyzny, a pod
żebrem dotknięcie czegoś twardego.
- Szybciej! - syknął znowu.
Wyszli na chodnik - deszcz już prawie nie padał, ale niebo było
wciąż jeszcze zasnute ciemnymi chmurami. Skręcili w lewo, róg budynku
znajdował się w odległości nie więcej jak trzydziestu metrów. Nie miała
żadnych szans ucieczki - gdyby mężczyzna szedł z boku, mogłaby spróbować
go odepchnąć i uskoczyć w tłum, który właśnie wyległ na chodnik spod
daszków i okapów. Porywacz był jednak za sprytny, ani razu jej nie
wyprzedził, cały czas trzymał się z tyłu, dotykając jej co chwila tym
czymś twardym i kanciastym.
Za węgłem skręcili znowu, poszli parę kroków w głąb ulicy i
zatrzymali się przy jednym z zaparkowanych aut, starym modelem skody
favorit. Mężczyzna wyjął kluczyki, otworzył drzwi i gestem nakazał jej
wsiąść do środka. Obszedł potem wóz, cały czas mierząc do niej z
ukrytego w kieszeni kurtki pistoletu. Wsiadł z drugiej strony i kazał
jej zapiąć pasy. Włożył kluczyki do stacyjki i uruchomił silnik. Cofnął
nieco i nagłym zrywem wyjechał na środek jezdni. Zagrzmiało i o dach
samochodu zabębnił deszcz. Mężczyzna włączył wycieraczki i stanął przed
skrzyżowaniem, czekając, aż będzie mógł włączyć się do ruchu na
Marszałkowskiej. Wtedy zobaczyła "Larry'ego", jak przedzierał się przez
gromadę pierzchających przed deszczem ludzi. Pomachała do niego zza
szyby, nie widział jej jednak, wyraźnie spanikowany rozglądał się wokół
grączkowo, lustrując przemykających chodnikiem ludzi. Chciała krzyknąć,
ale w tym momencie samochód z rykiem otwartej do końca przepustnicy
wjechał w Marszałkowską. Twarz "Larry'ego" znikła w tłumie i strugach
deszczu.
Jechali, jak się zdążyła zorientować, w stronę Mokotowa. Porywacz
prowadził dobrze, bardzo dobrze nawet, jeśli się uwzględniło, że lewą
rekę trzymał cały czas schowaną w kieszeni. W czasie zmiany biegów
puszczał po prostu kierownicę. Milczał, pilnie obserwując drogę i
rzucając w jej kierunku szybkie, kontrolne spojrzenia. Po raz pierwszy
wówczas zdziwiła się, że jest sam - sądziła, że zwykle porywaczy jest
więcej, przynajmniej dwóch. Chociaż może ten nie chciał dzielić się ze
wspólnikami? Tak czy owak nie mógł wybrać dogodniejszego momentu -
kobieta w ciąży jest bardziej uległa i mniej skłonna do ryzyka. Sukinsyn
z pewnością doskonale o tym wiedział.
- Ile chcesz? - zapytała, nie chcąc tracić czasu. Gdyby porywacz
szybko nawiązał kontakt z Robertem, może już wieczorem byłaby w domu.
- Porozmawiamy o tym później - mruknął i skręcił w jakąś boczną
uliczkę. Zatrzymali się przed wysoką, odrapaną kamienicą, tuż przed lub
powojenną. Mężczyzna zaparkował obok dużego krzaka jaśminu i wysiadł,
zabierając z tylnego siedzenia parasol. Rozpiął go i szarmancko otworzył
drzwi po jej stronie. Wyszła, zabierając ze sobą pakunki. Poprowadził ją
do środkowej bramy; nie skorzystał z domofonu, tylko otworzył drzwi
kluczem. Zaczęli wchodzić po schodach.
- Niestety, nie ma windy - powiedział przepraszającym tonem. - Ale
to tylko pięć pięter.
Kamienica wyglądała na wymarłą. Mijali pogrążone w mroku klatki; z
mieszkań nie dobiegały żadne odgłosy. Wreszcie dotarli na ostatnie
piętro - Anna zatrzymała się, lekko zdyszana. Mężczyzna wskazał na
prowadzącą do góry wąską galeryjkę.
- To będzie tam - oznajmił.
Galeryjka kończyła się solidnymi drzwiami, wykonanymi z jasnego,
sosnowego drewna. Porywacz kazał Annie odwrócić się do ściany -
słyszała, jak wsadził w zamek klucz i przekręcił trzy razy. Potem pchnął
ją lekko do środka.
Pomieszczenie wyglądało jej na strych zadaptowany kiedyś na
mieszkanie-pracownię. Część dachówek została usunięta i zastąpiona
szkłem, na którym cieknąca bez przerwy woda malowała fantazyjne
esy-floresy. W głębi stało ogromne, starannie zasłane łóżko, obok niego,
po prawej, biurko z komputerem i telefonem, a po lewej dostrzegła
wejście do mikroskopijnej kuchni. Pod spadzistym oknem zauważyła zakryte
płótnem sztalugi.
- Oto moje królestwo, pani - oświadczył porywacz i zamknął drzwi.
- Jestem zmęczona i chciałabym gdzieś usiąść - powiedziała
opryskliwym tonem, nie zważając na jego nagłą galanterię. Mężczyzna
uśmiechnął się i przyciągnął z kąta bujany fotel, nowoczesną konstrukcję
z chromowanej stali i czarnej dermy. - Jeśli nie ma pani życzenia się
kołysać, proszę go zablokować tą dźwignią - wkazał mały pręt wystający z
poręczy. - Wezmę te torby.
Usiadła ciężko i przymknęła oczy; musiała przyznać, że fotel był
wręcz zabójczo wygodny, wyciągnęła się na nim i wreszcie pozwoliła sobie
na odrobinę relaksu. Odetchnęła głęboko kilka razy - serce, do tej pory
pracujące w nerwowym, pulsującym staccato, powoli zaczęło się uspokajać.
- 755-48-93 - powiedziała, wciąż nie otwierając oczu.
- Słucham? - głos dobiegał z oddali, chyba z kuchni. - Czego się
pani napije, kawy czy herbaty?
- Nie chcę żadnej herbaty! - krzyknęła głośno, zirytowana. - Chcę,
aby pan zadzwonił do mojego męża i podał wysokość okupu. Bo przecież
chodzi panu o pieniądze? - zawiesiła głos, niepewna, jaką otrzyma
odpowiedź.
- W tym stanie powinna pani dbać o siebie. Ostatecznie nie jest pani
sama - stwierdził. Musiał wyjść z kuchni, słyszała go wyraźniej. - To
czwarty miesiąc, jeśli się nie mylę?
- Jest pan lekarzem? - spytała. Jakoś nie wyglądał jej na medyka.
- Malarzem. Znam się trochę na kobiecym ciele, wystarczy mi rzut
oka. I proszę mi mówić po imieniu, to uprości sprawę. Piotr, jeśli już o
to chodzi.
Nie należy się, w miarę możliwości, sprzeciwiać, przypomniała sobie.
Gdzieś o tym całkiem niedawno czytała. Czy nie były to przypadkiem
wspomnienia porwanego przez terrorystów angielskiego polityka? Trzymali
go prawie rok - zrobiło jej się naraz zimno.
- Dobrze, Piotrze - zgodziła się pokornie. - Ale, proszę, zadzwoń do
mojego męża. Musi się o mnie niepokoić.
Mężczyzna milczał - powoli otworzyła oczy. Stał przed nią ze
skupionym wyrazem twarzy; nie zdjął kurtki, z prawą rękę trzymał
zaciśniętą na ukrytym w kieszeni pistolecie. W kuchni zaczął gwizdać
czajnik.
- Zrobisz to sama, za godzinę - oświadczył, z namysłem cedząc słowa.
- Pod jednym warunkiem: musisz mi przyrzec, że cokolwiek się stanie,
przez najbliższą godzinę nie opuścisz tego mieszkania.
Tym ją zaskoczył. O co mu może chodzić, rozmyślała gorączkowo. Po co
mu to przyrzeczenie, i tak przecież wszystkie atuty są po jego stronie?
Chyba że był...
- Jesteś może... tym... "innym"? - spytała z wahaniem, w ostatniej
chwili unikając słowa "zboczeniec". - Ekshibicjonistą, tak? To ma być
jakieś przedstawienie?
- Nic o tym nie wiem - wzruszył ramionami. - Po prostu przyrzeknij
mi, że przez godzinę stąd nie wyjdziesz, potem możesz dzwonić gdzie
chcesz i robić co ci się podoba. Chodzi mi tylko o rozmowę. Chcę tylko
porozmawiać.
To jakiś wariat, tak jej wtedy przyszło do głowy. Stał wciąż przed
nią, wyprostowany jak struna, z ręką w kieszeni. W kuchni czajnik gwidał
jak opętany.
- Dobrze, niech tak będzie - zgodziła się, zrezygnowana. - Nie wyjdę.
- Bez wględu na wszystko?
- Bez względu na wszystko - potwierdziła, mając nadzieję, że to
"wszystko" nie okaże się jednak ekshibicjonistycznym spektaklem
niewyżytego zboczeńca.
Piotr wyciągnął rękę z kieszeni. Rozwarł dłoń i zobaczyła duży,
płaski klucz do zasuwy. Schowany w kieszeni mógł sprawiać wrażenie
pistoletu.
- Ty łajdaku - powiedziała, powoli cedząc słowa. Piotr zagryzł wargi
i wsunął klucz z powrotem do kieszeni. - Ty cholerny łajdaku! -
powtórzyła z wściekłością.
Spuścił głowę i patrzył na czubki swoich butów, niczym karcony
uczniak. Wstała gwałtownie i podeszła do drzwi. Zdecydowanym ruchem
odciągnęła zasuwę. Drzwi uchyliły się z lekkim skrzypnięciem.
- Dałaś mi słowo - odezwał się głucho; nie podnosił głowy, nadal
wgapiony w swoje buty. - Bez względu na wszystko. O co temu wariatowi
chodziło? Anna odwróciła się od drzwi i popatrzyła na niego z
zastanowieniem.
- Tu nie chodzi o pieniądze? - spytała. Potwierdził krótkim
skinieniem głowy. - A więc o co?
- O miłość.
W pierwszej chwili sądziła, że się przesłyszała.
- O co?
- O miłość - podniósł wreszcie głowę i spojrzał na nią ponuro. -
Zakochałem się w tobie od pierwszego wejrzenia.
Annie wydawało się, że śni w biały dzień. Stał oto przed nią
człowiek, przez którego o mało nie umarła ze strachu, który porwał ją w
środku milionowego miasta, a teraz ni stąd, ni zowąd wyznaje jej miłość.
Nie, tak zwariowanego snu jeszcze nie miała.
- I to całe porwanie...?
- Nic innego nie przyszło mi do głowy. Gdybym próbował cię ot tak
sobie zaczepić, na pewno nie chciałabyś ze mną rozmawiać, poza tym ten
facet... a propos, czy to był mąż?
Słuchała tych rewelacji z coraz większym niedowierzaniem.
- Chcesz mi powiedzieć, że wtedy, w markecie, zobaczyłeś mnie po raz
pierwszy? I że nie wiesz, kim jest mój mąż?
- Całkowita improwizacja, madame. Zdecydowałem się w ciągu minuty,
taki nieodparty impuls. A dlaczego? To temat na dłuższą opowieść. Po to
potrzebuję tej godziny.
- To jest tak głupie, że aż zaczyna być intrygujące - stwierdziła.
Zamknęła drzwi i podeszła z powrotem do fotela. - Zrób tej herbaty, póki
się woda nie wygotuje.
- Zostajesz? - spytał, z nadzieją i zarazem niedowierzaniem.
- Przecież ci obiecałam. Przez godzinę.
Poleciał do kuchni jak na skrzydłach, ona zaś znowu wyciągnęła się
wygodnie w fotelu. Przesunęła dźwignię i zaczęła się lekko bujać. Jak na
nieobliczalnego szaleńca ten Piotr wydawał się w gruncie rzeczy
sympatyczny. Poza tym była ciekawa, co też miał jej do powiedzenia. Co
prawda Robert do tej pory dostanie białej gorączki, ale może dobrze mu
to zrobi. Kiedy ostatni raz mówił jej o miłości? Pięć czy sześć lat
temu? Chyba jeszcze przed tym pierwszym mercedesem. Potem już chyba ani
razu.
Piotr przytoczył elegancki wózek z zastawą. Herbata smakowała
doskonale, musiał być to znakomity gatunek. Wypiła kilka łyków i zrobiło
jej się raptem błogo i całkiem przyjemnie. Miała ochotę na papierosa,
ale zwalczyła ją natychmiast. Rzuciła palenie natychmiast, gdy
dowiedziała się o ciąży. Odstawiła filiżankę na stolik i zaczęła się
znowu bujać.
- Słucham, co masz mi do powiedzenia?
Piotr, zamiast odpowiedzieć, podszedł do ustawionych przy oknie
sztalug i ściągnął z nich płótno. Chwilę patrzył na obraz, potem ustawił
go tak, aby światło padało pod lepszym kątem. Pokręcił z niezadowoleniem
głową i włączył przytwierdzoną do ściany lampę.
- Możesz tu na chwilę podejść? - spytał.
Zablokowała fotel i zeskoczyła na podłogę. Podeszła bliżej i
spojrzała mu przez ramię. Obraz, o powierzchni może metr na półtora,
akryl, przedstawiał dwie obnażone ludzkie sylwetki, spoczywające na
trawie pod krzakiem głogu. Mężczyzna i kobieta leżeli na boku, twarzami
zwróceni do siebie, z dłońmi pod policzkami i przymkniętymi powiekami.
Wydawali się spać. Między nimi, rzucony na płask na trawę, leżał długi
miecz, nagi i błyszczący. Kochanków osłaniał krzak głogu, przechodzący w
górnej partii obrazu w splątany, dziki gąszcz. Między postrzępionymi
liśćmi widać było zarysy czyjejś ponurej i chmurnej twarzy, patrzącej z
napięciem na leżącą na trawie parę.
- Wiem, to niedobre - powiedział Piotr. - Zbyt konwencjonalne,
nieprawdziwe. Nie mogę znaleźć klucza do tej historii, mimo że ten motyw
męczy mnie od wielu lat.
- Tristan i Izolda? - zapytała. - Co to ma wspólnego z nami?
- Bardzo wiele. Czy wierzysz w pośmiertną wędrówkę dusz, w
reinkarnację?
- A czy wierzysz w zielone ludziki? - westchnęła ciężko i wróciła na
fotel. - Miałeś mi wszystko wyjaśnić, a nie opowiadać bajki.
- To prawda - Piotr zakrył z powrotem obraz i zgasił światło. -
Zawsze wierzyłem, że to kiedyś się zdarzy. Tam, wtedy, w sklepie, gdy
zmęczona przystanęłaś i zapatrzyłaś się w okno, w deszcz, zrozumiałem,
że ta chwila jest jedyną w swoim rodzaju. To było jak olśnienie - to, co
zobaczyłem w twojej twarzy!
Poczuła nagły niepokój. Nie wiedziała, czy chce słuchać dalej. Być
może nie powinna.
- Jestem Tristanem, rycerzem króla Marka, nieszczęsnym kochankiem
jego żony, Izoldy o złotych włosach.
Z pewnością oszalał, pomyślała wtedy. Siedzę tu zamknięta sam na sam
z wariatem! Piotr przyglądał jej się z nieznacznym uśmiechem. Pokręcił
przecząco głową.
- Nie, nie zwariowałem. Chociaż może tak byłoby lepiej... Bo,
widzisz, ja pamiętam rzeczy, których normalny człowiek nie może
pamiętać. Pamiętam moją śmierć. To znaczy śmierć Tristana. I pewną
rzecz, o której milczą legendy. Kiedy umierałem, pogrążony w skrajnej
rozpaczy, w przekonaniu, że utraciłem cię na wieki, w ostatnim błysku
świadomości zobaczyłem Morganę Le Fay, siostrę króla Artura - poznałem
ją kiedyś, gdy byłem młodym jeszcze chłopcem. Chyba mnie polubiła, może
nawet żałowała... W każdym razie w tym przedśmiertnym widzeniu obiecała
mi, że kiedyś się odrodzę, ponownie ci spotkam i jeszcze raz przeżyjemy
naszą miłość. Ona mogła tego dokonać, jej magiczna siła dorównywała mocy
Merlina. Uczynek ten świadczy, że nie była tak złośliwą wiedźmą, jak o
niej powiadali.
Zamilkł i chwilę namyślał się, jakby nie bardzo wiedział, co jeszcze
powinien powiedzieć.
- Zawsze miałem wrażenie, że jestem kimś innym, że nie tyle żyję, co
śnię na jawie życie innego człowieka. Myślę, że Piotr to jedynie maska,
forma, w której ukrył się Tristan. Tak naprawdę sobą byłem jedynie w w
owym rzeczywistym śnie, gdy opętany miłością goniłem między drzewami za
swą ukochaną. To stąd ten obraz. Tak trwało wiele lat, aż dzisiaj, kiedy
w czasie burzy nastąpiło przebudzenie, dokładnie tak jak mi obiecała
Morgana. Powiedziała, że nastąpi to w chwili, gdy spotkam inkarnację
Izoldy. Ty nią jesteś.
Anna poczuła, jak ze strachu potnieją jej ręce - chciała stąd wyjść
jak najprędzej.
- Wielokrotnie zastanawiałem się, jaki wyraz twarzy mogła mieć
Izolda, gdy patrzyła na morze, tęskniąc za Tristanem. Wtedy musiała
kochać najbardziej, bo przecież miłość to nic innego jak poczucie
nieustannego braku. To drugie jest jakby połową duszy - nie ma większej
radości, gdy się je odzyska, nie ma większego żalu, gdy się je utraci.
Życie to pragnienie pełni, Izoldo, a tylko w miłości można się spełnić.
Nie wiedziała, co zrobić, aby wreszcie przestał mówić. Nie chciała
słuchać nic więcej.
- Wtedy, w czasie burzy, uświadomiłem sobie, że jestem twoim
Tristanem - w ciągu sekundy przypomniałem sobie wszystko, całe życie z
poprzedniego wcielenia. W tobie zaś ujrzałem moją Izoldą, którą tak
dawno, przed wiekami, utraciłem. Morgana dotrzymała obietnicy i
wróciłem, ale wciąż rozdarty i niepełny. Na to przecież czekałem przez
wieczność, na tę właśnie chwilę, na to spotkanie, na obiecane mi
spełnienie! Jak inaczej mam to tłumaczyć, jeśli nie tym, że człowiek
jest jak jętka-jednodniówka, żyjącą dla paru godzin rzeczywistej pełni.
Więcej nie ma nic.
Zrozumiała, że musi natychmiast przerwać te obłąkane wyznania - o
ile sama ma nie oszaleć. Z trudem zdobyła się na resztki stanowczości.
- Nie wolno porywać ludzi. To niegodziwe!
- Miłość nie zna moralności - powiedział zapalczywie. - Cóż może być
ważniejsze od pragnień kochającego człowieka? Czekałem na to tysiąc lat.
Nie mów mi o winie.
Patrzyła na niego spod oka, wytrzymał to spojrzenie bez drgnienia
powieki: chyba naprawdę tak uważał.
- Jesteś szalony - oświadczyła.
- Miłość nie zna rozsądku. Tam, wtedy, pierwszy raz, między
"tamtymi" Tristanem i Izoldą, to był błysk, piorun, chwila olśnienia.
Nie było żadnych miłosnych napojów, to późniejszy dodatek, wynik
wczesnochrześcijańskiej pruderii, mającej usprawiedliwić bezgraniczny
szał kochanków, że niby działo się to poza ich wolą. A przecież oni tak
właśnie chcieli, bo byli sobie przeznaczeni.
- To tylko baśń - wyszeptała Anna. - W życiu tak się nie dzieje,
chyba że w urojeniach wariata.
- Dlaczego nie chcesz mi uwierzyć? - przypadł do fotela i przycisnął
rozpalone czoło do dłoni, którymi oplotła kolana. Naprawdę jestem
Tristanem i nic tego nie zmieni!
Pomyślała wtedy o Robercie; że on nigdy nie będzie wspaniałomyślnym
królem Markiem. Gładziła głowę Piotra i zastanawiała się, jak ją ocalić.
- Mój ty biedaku - szepnęła. - Czy naprawdę warto? Zadzwoń lepiej po
taksówkę. Wyjdę stąd i nikomu nic się nie stanie. A ty zapomnisz...
Każdy kiedyś zapomina.
Od kiedy ona sama zaczęła zapominać? Od dnia ślubu? Od momentu,
kiedy przekonała się, kim naprawdę jest Robert? Przez ostatnie lata
stała się w tym mistrzynią. Tak naprawdę żyła dzięki niepamięci.
Podniósł się klęczek, podszedł do okna i patrzył na płynącą po
szybie wodę. Na zewnątrz szarzało coraz bardziej - powinna natychmiast
wracać do domu. Stanęła przy Piotrze i dotknęła jego ramienia.
- Mam męża i oczekuję dziecka. Czy to rozsądne?
- "Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada
nadzieję, wszystko przetrzyma" - tyle święty Paweł. Nie mów mi o
rozsądku. Mów o miłości.
Zrozumiała, że dalsze perswazje nie mają sensu. Podeszła do stolika
z telefonem i podniosła słuchawkę. Dłuższą chwilę słuchała buczącego
sygnału. Powinna natychmiast zadzwonić, wynieść się stąd i zapomnieć o
tym obłąkanym malarzu. Robertowi zawsze będzie można jakoś to
wytłumaczyć - na przykład że spotkała dawną znajomą i poszły na kawę, a
"Larry" gdzieś się zawieruszył. Oczywiście nie uwierzy, ale do diabła z
tym! Wykręciła dwie pierwsze cyfry radiotaxi i gwałtownie odłożyła
słuchawkę.
- A gdybym została? Co będziemy robić dalej?
Piotr uśmiechnął się i zatoczył ręką koło, pokazując całe poddasze.
- To będzie nasz Las Moreński. Niestety, nie mogę ci dać pałacu, ale
to przecież właśnie tam, w szałasie, na posłaniu z mchu i liści, byliśmy
najszczęśliwsi.
Podeszła do niego, bardzo blisko, patrząc mu uważnie w oczy.
- A gdybym ci powiedziała, że za to szczęście, za tę swoją, jak
mówisz, miłość, zapłacisz cenę najwyższą, nawet... życiem?
Podniósł rękę i zaczął łagodnie gładzić ją po policzku.
- Do licha, jeśli nie żyjemy dla t e g o, to po co w ogóle żyjemy?
Pociągnął ją w kierunku łóżka - usiedli tuż przy sobie, trzymając
się za ręce. Deszcz z gwałtownej łomotaniny przeszedł w jednostajne,
senne dudnienie. Było już późne popołudnie i pokój powoli pogrążał się w
mroku. Piotr zaczął rozpinać górną część jej kostiumu.
- Wolałabym, abyś się jednak bał. On...
Dłoń Piotra zamknęła jej usta, druga dotykała piersi, gładząc je
delikatnie.
- Nie ma nic poza tym lasem, Izoldo. Naprawdę nic.
Chciało jej się płakać.
Rano świeciło słońce. Anna obudziła się w łóżku sama, przesycona
zapachem Piotra. Nie było to wstrętne uczucie. Otworzyła oczy i
zobaczyła go, siedzącego przy sztalugach na stołku i wpatrującego się w
nią z natężoną uwagą. Trzymał w ręku paletę i poprawiał coś na swoim
obrazie. Po chwili odsunął się nieco i spojrzał krytycznie na płótno.
Zauważył, że już nie śpi i skinął zachęcająco, zapraszając pod okno.
Owinęła się prześcieradłem i podeszła do sztalug.
Rozdzielający leżącą parę miecz zniknął - prawie w całości zakrywała
go bujna trawa, ledwo przez nią prześwitywał tu i ówdzie kawałek klingi.
Były też inne zmiany: brzuch Izoldy zaokrąglił się nieznacznie, także
jej twarz wydawała się inna, dziwnie znajoma.
- To ja? - zapytała.
Piotr przytaknął bez słowa. Kochankowie, nadal uśpieni, wydawali się
połączeni niewidzialną magnetyczną nicią. Tristan także, choć w dużo
mniejszym stopniu, był podobny do Piotra. Tylko patrzący z gąszczu król
Marek wydawał się niezmieniony. Nie - jego ponure, zacięte rysy i zimne
oczy zdumiewająco przypominały Roberta. Wzdrygnęła się, uderzona w serce
zimnym soplem strachu. Ogarnięta paniką zaczęła się natychmiast ubierać.
Piotr przyglądał się jej ze zdziwieniem.
- Co się stało? - spytał.
- Jeśli stąd zaraz wyjdę, masz jeszcze szansę. Nic mu nie powiem...
- wciągnęła przez głowę spódnicę, pończochy zwinęła w kłębek i wcisnęła
do torebki. - Powiem, że zostałam porwana, ale porywacze się wystraszyli
i...
- Nie możesz teraz odejść! - przerwał Piotr. - Nasza historia
dopiero się rozpoczęła.
- Dzieciaku, ja muszę... - umilkła raptownie, nasłuchując.
Od strony drzwi dobiegło ciche, ledwo słyszalne skrzypnięcie, potem
drugie. Ktoś manipulował przy zamku. - Za późno.
Piotr chciał podejść do drzwi, ale gestem nakazała mu pozostać na
miejscu. Sama na palcach pobiegła do kuchni, porwała z półki duży nóż do
krojenia chleba i wróciła do pokoju.
- Jeśli chcesz żyć, przyłóż mi go do szyi - powiedziała twardo.
- Nie rozumiem...
- Jeśli tego nie zrobisz, natychmiast cię zastrzelą! - ton jej głosu
spowodował, że wreszcie się zaniepokoił. Wziął nóż, stanął za nią i
przyłożył ostrze do jej gardła, ale tą drugą, tępą stroną.
- Odwróć go - zażądała. - Wykorzystają każdy twój błąd czy wahanie.
Zasuwa przy drzwiach szczęknęła cicho i płynnie odskoczyła do tyłu.
Drzwi uchyliły się prawie bezszelestnie. W ciemnej szparze pokazała się
najpierw lufa pistoletu, potem oko i fragment twarzy "Larry'ego".
Zobaczył ją z nożem przy szyi i znieruchomiał.
- Jeżeli spróbujecie jakichkolwiek sztuczek, zabije mnie -
powiedziała Anna głośno i wyraźnie. "Larry" patrzył jeszcze przez
chwilę, potem drzwi się zamknęły.
- Czy jest tu jakieś drugie wyjście? - spytała szeptem. - Zatrzymam
ich przez kilka munut.
Piotr milczał chwilę, blady i zamyślony. Poruszyła się niecierpliwie
i dopiero wtedy się odezwał.
- Nie ma. A poza tym ja nie chcę uciekać. Myślę, że moglibyśmy z
twoim mężem dojść do porozumienia.
- Oszalałeś?! - syknęła. - Rozerwie cię na strzępy! Jeśli nie
uciekniesz...
Drzwi uchyliły się znowu.
- Chcę wejść i negocjować - głos Roberta brzmiał jak zwykle: niski,
chropowaty, pełen wystudiowanego spokoju profesjonalisty. Nim zdążyła
zareagować, Piotr powiedział:
- Zgoda, niech pan wejdzie.
Drzwi otworzyły się na pełną szerokość; pod ścianą, po drugiej
stronie korytarza, stali "Bob" i "Larry", obaj z pistoleta- mi w
dłoniach. Po chwili pokazał się Robert, w szarym garniturze, jeszcze
bardziej niż zwykle kanciasty, o zimnym, zmrużonych z tłumionej
wściekłości oczach. Zauważyła, że przybyło mu od wczoraj srebrnych nitek
na skroniach. Wszedł do środka, starannie zamykając za sobą drzwi.
Jednym rzutem oka ocenił sytuację.
Przyjrzał się bacznie Piotrowi.
- Jesteś trupem - oznajmił bez wstępów. - Cokolwiek jej się stało...
- Sama z nim poszłam - powiedziała szybko, modląc się w duchu, aby
jakimś cudem w to uwierzył. - Mam już dość i ciebie, i twoich,
powiedzmy, interesów. Chcę, aby moje dziecko...
- N a s z e dziecko - poprawił ją beznamiętnie. - Właśnie, najwyższy
czas, abyśmy wrócili do domu. A co do pierwszego: dlaczego chcesz go
uratować?
Anna odwróciła się w stronę Piotra - stał pod ścianą, z twarzą
ściągniętą bolesnym grymasem i bezwładnie opuszczonymi rękoma. W prawej
nieporadnie trzymał nóż, najwyraźniej nie wiedząc, co z nim dalej zrobić.
- Bo go kocham - powiedziała wolno. Oczy Piotra na moment się
rozjaśniły. - Jestem jego zagubioną połową.
- Czym? - Robert patrzył na nią podejrzliwie.
- To z "Uczty" Platona - wyjaśnił Piotr. - Według niego ludzie
składali się z dwóch połówek, żeńskich i męskich. W czasach
mitologicznych stanowili jedność, androgyne, i byli wtedy
najszczęśliwsi. Potem bogowie porozdzielali ich i osobne połówki
porozrzucali na cztery strony świata. Od tej pory mężczyźni i kobiety
szukają w sobie tych zagubionych połówek, aby znowu stanowić jedność.
Robert słuchał z uprzejmym, cynicznym uśmieszkiem.
- Znakomicie - powiedział. - Moja połówka to Anna.
- Mylisz się - pokręciła przecząco głową. - Kiedyś już byliśmy
razem, jako Tristan i Izolda. Teraz spotkaliśmy się po raz drugi.
Stał nieruchomo i słuchał. Twarz mu zdrętwiała, widziała, że z
trudem nad sobą panuje.
- Zwariowaliście oboje - stwierdził wreszcie. - To naprawdę
porywająca historia, chętnie bym jej posłuchał, gdyby nie chroniczny
brak czasu. Dość jednak żartów, Tristanie - zwrócił się do Piotra. -
Widzę tu dwa proste rozwiązania: Anna wychodzi stąd, a my staczamy o nią
walkę, jak mężczyźni. Ty masz masz nóż, ja mam nóż - szybkim jak
śmignięcie grzechotnika ruchem sięgnął do kieszeni i błysnął ostrzem
sprężynowca. - Oczywiście cię zabiję. Drugie rozwiązanie prowadzi na
skróty do tego samego: wyjdziesz stąd sam, a moi chłopcy załatwią sprawę
szybko, cicho i w miarę bezboleśnie. Co wybierasz?
- Jest jeszcze trzeci wariant - rzuciła szybko Anna. - Ty stąd
wyjdziesz i nigdy więcej nie wrócisz.
Robert podniósł od oczu sprężynowiec i spojrzał na nich znad ostrza.
Zimny i nieruchomy wzrok gada czającego się na ofiarę. Anna znała go
doskonale - chciał krwi, jak każdy poniżony macho.
- Tertium non datur. Trzeciego wyjścia nie ma. Też jestem wykształcony.
Anna zamierzała coś jeszcze mówić, ale Piotr podjął już decyzję.
Rozwarł kurczowo zaciśniętą pięść i nóż głucho stuknął o podłogę.
Ogarnęło ją zimne przerażenie.
- Nie rób tego - poprosiła. - To kabotyn, mocny w gębie, możesz
walczyć i zabić go, potrafisz!
Uśmiechnął się smutno i pogładził ją po policzku. Lubiła jeo miękki,
delikatny dotyk.
- On ma rację. Ale nie żałuję, nawet jeśli cena jest tak wysoka.
Taka jest widocznie moja Dharma. Jednodniówki zawsze giną o zmierzchu.
- Zawsze? Człowieku, o czym ty mówisz?! - Anna chciała krzyczeć; on,
przeciwnie, był dziwnie spokojny. Wydawał się jej pogrążony w transie,
już nieobecny.
- Taka jest ich cena. Po co bogowie rozdarli androgyne? Abyśmy im
płacili bez końca. Nawet za jeden dzień.
- Czas już - przerwał mu obcesowo Rober. - Idziesz czy nie?
Piotr zdawał się go nie słyszeć.
- Kiedyś wrócę, Izoldo, za lat sto albo tysiąc znowu będziemy razem.
Czekaj na mnie. Wieczność to tylko chwila.
Nie dla mnie, pomyślała Anna.
- Czas - powiedział Robert, podszedł do Piotra i chwycił go za
ramię, popychając w stronę drzwi. - Wieczność jest niecierpliwa. Gdy
byli tuż przed progiem, Piotr przystanął na chwilę i obejrzał się - Anna
pochwyciła jego spojrzenie, pełne żalu i smutku - było coś jeszcze,
jakby iskierka nieskończenie dalekiej nadziei. Z mroku korytarza
wynurzyła się mięsista łapa, "Larry'ego" albo "Boba", chwyciła go za
szyję i szarpiąc pociągnęła za sobą w ciemność. Drzwi zatrzasnęły się z
hukiem.
Zachwiała się na nogach i oparła o ścianę - znowu mogła zobaczyć
obraz. Dlaczego przedtem nie dostrzegała, że rysy schowanego w głogu
mężczyzny wykrzywia zły, triumfalny uśmieszek? Taki sam jak na twarzy
Roberta, gdy składał i chował do kieszeni swój nóż.
Szamotanina za drzwiami ucichła. Właściwie usłyszała jedynie
pojedyncze stuknięcie, potem szurgot, jakby coś ciężkiego wleczono po
podłodze. Robert wziął ją za rękę.
- Już po kłopocie - powiedział. - Możemy wracać do domu. Postaramy
się, aby było jak dawniej...
- Nie - zaprzeczyła. - Nie będzie jak dawniej... Marku.
Widziała przed sobą te wszystkie lata, które upłyną im w milczeniu i
nienawiści. Tak, nienawiść trzyma przy życiu lepiej niż miłość - chyba
czytała o tym u któregoś z klasyków. Teraz będzie się mogła sama
przekonać. Ma na to całą wieczność. Tristanie, czy naprawdę sądziłeś, że
Morgana pozwoli nam być razem?
- Chodź, Izoldo - szepnął miękko Robert. - To tylko parę stopni.
Zamknij oczy, lepiej, żebyś tego nie widziała.
Zaczął ją prowadzić w kierunku drzwi. Kiedy je otworzył, zacisnęła
mocno powieki. Poczuła na twarzy zimny powiew. Ciemność i chłód,
pomyślała, jak w grobie.
Robert prowadził ją w dół, ku ziemi.
/"Panowie miłościwi, dobrzy rybałtowie dawnych czasów, Beroul, Thomas
i przewielebny Eilhart, i mistrz Gotfryd opowiedzieli tę opowieść dla
tych, którzy miłują, nie dla innych. Przekazują wam przeze mnie
pozdrowienie. Pozdrawiają tych, którzy tkwią w zadumie, i tych, którzy
są szczęśliwi, nienasyconych i pragnących, tych, co są radośni, i tych,
co są stroskani, słowem - wszystkich miłośników. Oby mogli znaleźć tu
pociechę przeciw odmienności, przeciw niesprawiedliwości, przeciw
urazie, przeciw cierpieniu, przeciw wszystkim niedolom miłowania!..." /
<abc.htm> powrót