Holt Victoria - Tajemnica jeziora św Branoka
Szczegóły |
Tytuł |
Holt Victoria - Tajemnica jeziora św Branoka |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Holt Victoria - Tajemnica jeziora św Branoka PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Holt Victoria - Tajemnica jeziora św Branoka PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Holt Victoria - Tajemnica jeziora św Branoka - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Holt Victoria
Tajemnica Jeziora Św Branoka
Spotkanie nad jeziorem
Od samego początku Benedykt i
ja przypadliśmy sobie do serca.
Zdałam sobie z tego sprawę już
wtedy, gdy w dramatyczny sposób
pojawił się w kręgu naszej
rodziny. Pokochaliśmy się, zanim
wydarzyła się owa tragedia nad
Jeziorem Świętego Branoka,
której skutki nas potem przez
długie lata prześladowały i
wywarły znamienny wpływ na nasze
losy.
Wszystko zaczęło się w tysiąc
osiemset pięćdziesiątym
pierwszym roku, gdy rodzice
zabrali mnie i mojego młodszego
braciszka, Jacka, do Londynu na
uroczyste otwarcie Wielkiej
Wystawy. Miałam wówczas dziewięć
lat, a Benedykt siedemnaście.
Różnica ośmiu lat może się komuś
wydać niewielka, lecz w pojęciu
dziewięcioletniej dziewczynki
była ogromna.
Już sama podróż z Kornwalii do
Londynu stanowiła dla mnie nie
lada przeżycie. Zatrzymaliśmy
się w rezydencji przy placu
Westminster, należącej do wuja
Petera i ciotki Amaryllis. Może
nie powinnam ich tak nazywać, bo
tak naprawdę nie byli moim
wujostwem, ale w skomplikowanych
stosunkach naszej rodziny
niełatwo się połapać. W każdym
razie zawsze do nich mówiłam
wuju i ciociu.
Wuj Peter, wżeniwszy się w
naszą rodzinę, całkiem ją
zawojował, jednak to nie jego,
lecz ciotkę łączyło z nami
pokrewieństwo. Choć niewiele
młodsza od mojej babki, była jej
siostrzenicą. Moja mama szczerze
podziwiała wuja Petera, odnosiła
się do niego zawsze z pewnym
onieśmieleniem, na skutek czego
wydawał mi się dziwnie
tajemniczy. Z usposobienia
impulsywny i obdarzony dużym
wdziękiem, wuj miał w sobie coś
zaskakująco grzesznego i może
dlatego był niezwykle
fascynującym mężczyzną. Nieraz
mnie to zastanawiało, myślałam
nawet, że warto by zbadać, co
się za tym kryje...
Ciotka Amaryllis była całkiem
inna: łagodna i uprzejma
stanowiła uosobienie
niewinności. Wszyscy ją kochali
i nie dostrzegali w niej niczego
tajemniczego.
Wuj i ciotka bardzo często
przyjmowali u siebie różne ważne
osobistości. Chociaż z powodu
młodego wieku nie brałam udziału
w przyjęciach, znałam nazwiska
niektórych sławnych gości.
Wujostwo mieli dwoje dorosłych
dzieci. Syn i córka założyli już
własne rodziny, mieszkali w
eleganckich domach i prowadzili
interesujący tryb życia. Helena
wyszła za mąż za MatĂthew Hume'a,
polityka rokującego duże
nadzieje. Zauważyłam, że MatĂthew
wielokrotnie odwiedzał wuja,
również bez żony, i wiele czasu
spędzał w jego towarzystwie. Wuj
zaś do tego stopnia interesował
się polityczną karierą zięcia,
że moja mama uznała, iż jest
"szarą eminencją, działającą
skrycie za plecami Matthew
Hume'a". Syn wujostwa nosił
takie samo imię jak ojciec i dla
odróżnienia nazywano go
Peterkin. Razem z żoną, Frances,
prowadzili misję charytatywną w
East End, robotniczej dzielnicy
Londynu, i jak słyszałam,
czynili tam wiele dobrego.
Do tej pory znałam ich
wszystkich jedynie z opowiadań
matki, która lubiła mówić o
rodzinie i chętnie wspominała
dawne dzieje. Mama przyszła na
świat w zamku Cador, od setek
lat należącym do rodu
Cadorsonów. Gdy wyszła za mąż za
mego ojca, Rolfa Hansona, w
posagu wniosła mu ten zamek,
który odtąd stał się rezydencją
Hansonów. Ojciec kochał zamek
równie mocno, a może jeszcze
mocniej niż poprzedni
właściciele. Powszechnie
uważano, że posiadłość nigdy nie
była tak dobrze zarządzana jak
teraz, gdy ojciec przejął nad
nią pieczę. Nigdy też nie była
tak wielka jak obecnie, gdyż
żeniąc się z matką, ojciec
przyłączył do Cadoru swoje
rodzinne włości.
Mój tata nie był rodowitym
Kornwalijczykiem i wśród
miejscowych uchodził za
cudzoziemca. Urodził się niezbyt
daleko stąd, tyle że po drugiej
stronie rzeki Tamar, w Anglii,
którą tu uważano za obcy kraj.
Bardzo to ojca bawiło. Myślę, że
stanowiliśmy szczęśliwą rodzinę.
Tata był nadzwyczaj mądrym
człowiekiem. Radził sobie z
każdym problemem, każdy potrafił
spokojnie i bez wielkich
trudności rozwiązać. Tak mi się
przynajmniej wydawało. Nigdy nie
widziałam, żeby się denerwował
czy tracił cierpliwość. Uważałam
go za najwspanialszego mężczyznę
na świecie. Lubiłam jeździć z
nim konno, gdy objeżdżał naszą
posiadłość. Mój brat, Jack, trzy
lata ode mnie młodszy, też już
zaczynał się do tego
przymierzać. Przez pewien czas
rodzice sądzili, że będę jedynym
ich dzieckiem i że to mnie
przypadnie w udziale zamek i
posiadłość. Ale potem urodził
się Jack...
Moja mama bardzo wysoko ceniła
Cador. Nie dlatego, podkreślała,
że zamek ma wieże i kamienne
mury, ale dlatego, że mieszkali
tu ludzie, których kochała. To
dzięki nim Cador stał się jej
prawdziwym domem.
- Nigdy, przenigdy, nie
wmawiaj sobie, że dom jest sam w
sobie ważny. Liczą się w nim
tylko ludzie: ci, których
kochasz i którzy ciebie kochają.
Sporo cennego czasu, jaki
mogłabym spędzić z twoim ojcem,
zmitrężyłam - zwierzyła mi się
kiedyś - bo nie miałam pewności,
czy jemu nie zależy na zamku
bardziej niż na mnie. Na
szczęście w porę się
opamiętałam, choć nastąpiło to
dopiero po jakimś czasie, ale
kilka lat wspólnego życia
zostało bezpowrotnie straconych.
Ty, Angelet - mówiła - unikniesz
tej sytuacji dzięki temu, że
pewnego dnia Cador stanie się
własnością Jacka. A więc
wychodząc za mąż, nie będziesz
miała wątpliwości, czy twój mąż
pragnie cię dla ciebie samej,
czy dlatego, że jesteś
właścicielką tego wielkiego
domu.
Wypowiadała te słowa z wielką
pasją, bo mama, zupełnie inaczej
niż ojciec, lubiła mówić i była
dobrą mówczynią. Z przyjemnością
patrzyłam, jak tata uśmiecha się
do niej z pobłażaniem i
miłością, podczas gdy ona
perorowała z ożywieniem.
Z natury przypominałam chyba
bardziej matkę niż ojca. Ale nie
z wyglądu. Jasne włosy, duże,
marzące zielone oczy i dość
szerokie usta na pewno
odziedziczyłam po tacie.
Wyglądałabym na poważną i
myślącą osobę, gdyby nie mój
perkaty nos. Był zupełnie
niepodobny do arystokratycznego
długiego nosa ojca i stanowił
zaprzeczenie wszelkiej powagi.
Nieraz, gdy wypowiadałam jakieś
zuchwałe opinie, tata dawał mi
prztyczka w nos, jakby to on był
winien mojej bezczelności.
W tamtych dniach nie zdawałam
sobie sprawy, jakim szczęściem
było posiadanie takich jak moi
rodziców. Niestety, do tego
rodzaju wniosków dochodzi się
znacznie później.
Miałam wspaniałe, beztroskie
dzieciństwo. Tę prawdę
uprzytomniłam sobie nagle owego
dnia nad Jeziorem Świętego
Branoka, gdy się przekonałam, że
świat może być także zgoła
upiorny. Pamiętam dobrze jasne
dni sprzed dramatu nad jeziorem,
gdy słońce zdawało się świecić
bez końca, a czas jakby stał w
miejscu...
Moja guwernantka, panna
Prentiss, rozpaczliwie starała
się zrobić ze mnie małą damę,
godną mieszkania na zamku Cador.
Byłam jednak dzieckiem o dużym i
nieposkromionym temperamencie, a
że rodzice wcale mnie za tę
żywiołowość nie potępiali,
biedna bona nie bardzo mogła
sobie ze mną poradzić. Nieraz
wyżalała się na mnie przed
kucharką, panią Penlock, i przed
naszym kamerdynerem, Watsonem,
co jednak zdarzało się tylko
wówczas, gdy łaskawie raczyła
zejść do kuchni. Nieczęsto się
do tego zniżała. Była widać
przeczulona na punkcie swojej
zawodowej pozycji, która
stawiała ją na wyższym szczeblu
drabiny społecznej niż służbę.
Na próżno usiłowała wynosić
się nad innych. Pani Penlock
pracowała w zamku Cador już
wtedy, gdy moja mama była małą
dziewczynką. Nic dziwnego, że
teraz, poruszając się
majestatycznie w czarnej
okazałej sukni z krepy,
despotycznie rządziła w
podległej sobie kuchni i
traktowała pannę Prentiss jak
równą... Watson zachowywał się
podobnie, odnosząc się do reszty
personelu z godnością, a nawet
wyniośle, z wyjątkiem może
okazji, gdy się zalecał do
którejś z ładniejszych
pokojówek, choć i wówczas jego
umizgi trąciły
protekcjonalnością.
Z przyjemnością wracam myślą
do szczęśliwych dni dzieciństwa.
Przypuszczam, że rodzice
świadomie pozwalali mi "szaleć",
jak mówiła panna Prentiss. Moja
matka w młodości cieszyła się
stosunkowo dużą swobodą i
widocznie chciała, żebym ja
również miała prawo korzystać z
tego przywileju. Muszę przyznać,
że ani ojciec, ani matka nie
mieli w sobie nic z
rodzicielskiej surowości.
- Małe dzieci miło jest
oglądać, ale nie powinno się ich
słyszeć - mawiała stara pani
Fenny, mieszkająca w jednym z
wiekowych domków zgrupowanych w
pobliżu portu we wschodnim
Poldorey. Potrząsała przy tym
groźnie głową, jakby chciała
potępić te dzieci, które dawały
się nie tylko widzieć, ale i
słyszeć. Należała do tego typu
starych kobiet, które wszędzie
doszukują się grzechu i
najczęściej go znajdują...
Długie godziny sterczała przy
niewielkim oknie w swoim domku,
obserwując, co się dzieje na
nabrzeżu. Przesiadywali tam
zwykle rybacy, którzy naprawiali
sieci lub ważyli złowione ryby.
Pani Fenny nie spuszczała z nich
oka. Latem siadywała w otwartych
drzwiach, by jeszcze lepiej
dojrzeć, czy ludzie robią coś
nie tak, jak - jej zdaniem -
powinni. Najmniejszy nawet
skandal, jaki wydarzył się w jej
polu widzenia, natychmiast
wychwytywała i pocztą pantoflową
puszczała w obieg.
- Wszędzie trafiają się tacy
ludzie! - broniła jej moja mama.
- Postępują tak dlatego, że ich
własne życie jest straszliwie
nudne. Na skutek tego stają się
niezdrowo ciekawi życia innych
ludzi, bo im się wydaje, że u
tamtych dzieje się coś
interesującego. To z kolei budzi
w nich zazdrość, szukają więc
okazji, by innych oczernić.
Chciałabym wierzyć - zakończyła
z emfazą moja mama - że nikt z
nas takim się na starość nie
stanie.
Miałam okazję się przekonać,
że mamy uwagi były słuszne.
Zarówno we wschodnim, jak i
zachodnim Poldorey można było
znaleźć wiele osób podobnych do
pani Fenny. Mieszkańcy
wschodniej części miasta uważali
tych z zachodu za obcych, choć
może nie tak obcych jak
przybyszy z drugiej strony rzeki
Tamar. Pani Fenny mówiła o
mieszkańcach zachodniego
Poldorey z odcieniem pogardy.
Zawsze brał mnie śmiech, ilekroć
słyszałam, jak ci z zachodniej
części miasta wyrażali się o
swoich wschodnich sąsiadach.
Czynili to z takim samym
lekceważeniem i poczuciem
wyższości jak tamci.
Jakże ja kochałam ten port...
Lubiłam patrzeć na małe rybackie
łodzie kołyszące się na falach.
Przycumowywano je do wielkich
żelaznych pierścieni, na które
musiałam uważać i starać się je
wymijać, gdy biegłam wybrzeżem.
Zawsze chętnie zatrzymywałam się
na molo, by przypatrywać się
pracy rybaków.
- Dzień dobry, panienko Angel!
- witali mnie głośno.
Angel (ang. - anioł)... - to
brzmiało nieco dziwacznie.
Naprawdę nazywałam się Angelet.
Moja matka, żywo interesująca
się historią naszej rodziny,
nadała mi to imię na pamiątkę
jednej z krewnych, która żyła w
okresie Wojny Domowej. Miałam
poważne obawy, czy skrótowa
forma tego imienia na pewno do
mnie pasuje. Chyba że ludzie,
używając jej, chcieli mnie
nakłonić, abym swoim życiem
zasłużyła na owo anielskie
miano.
Wszyscy tu wiedzieli, kim
jestem...
- To ta z Cadoru, panienka
Angel - mówili o mnie za
plecami. - Odziedziczyłaby
zamek, gdyby nie to, że urodził
się panicz Jack.
Mogłam sobie wyobrazić, jak
komentowali to wydarzenie:
"Dobrze się stało - cieszyli się
pewnie - bo jest rzeczą słuszną
i właściwą, żeby chłopak został
panem Cadoru... Dziewczyny nie
nadają się do tej roli..."
Znałam tutejszych ludzi na
wylot. Czasem się domyślałam, co
chcą powiedzieć, zanim jeszcze
otworzyli usta. Wiedziałam,
czego można się spodziewać po
starej pani Fenny z wścibskimi
oczami i nosem węszącym w
cudzych sekretach, a czego po
pannach Poldrew, które mieszkały
na skraju wschodniego Poldorey w
małym domku, tak czystym i
zadbanym jak one same.
Opowiadano mi, że obie panny
każdej nocy przed pójściem spać
zaglądają pod łóżko, by
sprawdzić, czy nie ukrywa się
pod nim jakiś mężczyzna. Tak im
zależało na upilnowaniu cnoty,
której - jak dotąd nikt nie miał
ochoty ich pozbawić. Znałam
także Toma Fisha. Gdy rybacy
wyładowywali złowione ryby, Tom
zawsze znajdował się w pobliżu,
pakował je do ręcznego wózka, a
potem rozwoził po okolicy.
- Ryby, świeże ryby z rannego
połowu! - wołał. - Wychodźcie,
panie! Tom Fish stoi u waszych
drzwi. Melduję, że jestem, moje
kochaniutkie!...
Pamiętam również pannę Grant,
właścicielkę sklepu z włóczkami;
siedząc za ladą i czekając na
klientki, zawsze pilnie
szydełkowała. Mile wspominam
piekarnie, nęcące cudownym
zapachem gorącego chleba, i
firmę Pengelly, w której można
było nabyć wszystko, począwszy
od naparstka, a skończywszy na
narzędziach rolniczych. Rybacy
chętnie odwiedzali karczmę
"Fisherman's Rest". Zbierali się
tam po pracy, gdy już udało im
się rozprzedać złowione ryby, i
przy piwku spotykali się z
górnikami.
- Tracą w karczmie to, co
ciężkim trudem zdołali wydobyć z
morza czy wykopać z ziemi! -
pomstowała na nich pani Fenny,
obserwując ze swego miejsca przy
oknie, jak goście chwiejnym
krokiem wytaczali się z gospody.
Stary Pennyleg mógłby sobie
znaleźć coś lepszego do roboty
niż obsługiwać tych głupców... -
dodała. Już dawno skazała
Pennylega na smażenie się w
ogniu piekielnym.
Kiedyś patrzyłam zafrapowana,
jak pani Fenny trzyma na
kolanach Biblię i poruszając
wargami, palcem przebiega
linijki druku. Zastanawiałam
się, po co to robi, skoro, jak
wiedziałam, nie umie czytać.
Lubiłam siedzieć na stercie
lin pachnących morskimi
porostami i wsłuchiwać się w
szum fal. Patrząc na morze,
myślałam o ludziach, którzy
opuścili nasze strony i
wyjechali w daleki świat, by
eksplorować nieznane lądy.
Często przywodziłam na pamięć
słynnych żeglarzy, takich jak
Drake i Raleigh. Oczami duszy
widziałam żagle trzepoczące na
wietrze i bosonogich marynarzy,
skwapliwie krzątających się na
statku, podczas gdy ja na
szeroko rozstawionych nogach
przemierzałam pochyły pokład i
rzucałam im rozkazy.
Wyczarowywałam w myśli
hiszpańskie galeony pełne
skarbów. Swoim korsarzom kazałam
na nie napadać i ograbiać. Ze
zrabowanymi skarbami wracali na
statek i potem łupy zawoziliśmy
do Anglii. Często oddawałam się
takim marzeniom. Wyobrażałam
sobie nawet, że to ja jestem
Raleighem lub Drakiem. Niełatwo
mi było przyoblekać się w
postacie odmiennej płci. Wolałam
stawać się dobrą królową
Elżbietą i bohaterom nadawać
szlachectwo. To było mniej
skomplikowane. Chętnie widziałam
się w roli wielkiej królowej:
trzy tysiące sukien, ruda peruka
i władza... ogromna władza.
Nieraz bywałam Marią, królową
Szkotów, udającą się na
stracenie. Na szafocie
wygłosiłam tak wzruszające
przemówienie, że nie było ani
jednej osoby, w której oczach
nie pojawiłyby się łzy. Kat
mocno się przejął i odmówił
ścięcia mi głowy. Jedna z pań
dworu, bardzo mi oddana, uparła
się, że zajmie moje miejsce na
szafocie. Próbowaliśmy ją
powstrzymać, lecz nadaremnie. Z
kolei udawałam, że jestem
właśnie nią, ową dwórką, mającą
za chwilę za mnie, królową
zginąć. Byłam dwórką dopóty,
dopóki nie zjawił się pewien
zakochany w monarchini rycerz,
który ocalił mi życie.
Szczęśliwie i bez zagrożeń
dożyliśmy sędziwego wieku. Nikt
się nigdy nie domyślił, że
jestem królową. Wszyscy sądzili,
że zostałam ścięta w zamku
Fotheringay...
Rojenia i fantazje wydawały mi
się zawsze realniejsze od
rzeczywistości. Skończyłam z
nimi jednak po tragedii, jaką
przeżyłam owego strasznego dnia
nad Jeziorem Świętego Branoka.
Od tej pory nie ważyłam się już
śnić na jawie. Bałam się, żebym,
pogrążona w marzeniach, nie
znalazła się znowu nad jeziorem.
Zamek Cador dzieliło od miasta
nie więcej niż pół kilometra.
Stał na wzgórzu, z którego
roztaczał się wspaniały widok na
morze. Wieże, baszty i mury z
szarego kamienia sprawiały, że
nasz dom przypominał bastion.
Przez setki lat opierał się
morskim falom i złym pogodom i
trwał zwycięsko niczym prawdziwa
forteca. Nieraz nocą, leżąc w
łóżku, słuchałam, jak wiatr gra
wśród kamiennych murów. Czasem
obłąkańczo wył, innym razem
jęczał jak przerażone zwierzę -
to przeraźliwie, to znów
melancholijnie. Dawniej, zanim
przeżyłam ową tragiczną przygodę
nad jeziorem, wiatr mnie
fascynował, ale od tamtej pory
znienawidziłam jego zawodzenie:
brzmiało dla mnie jak groźna
przestroga.
Życie w tamtych odległych
czasach było barwne i bogate.
Interesowałam się wszystkim, co
mnie otaczało.
- Nie można powiedzieć, żeby
panienka Angel miała duży nosek,
ale i tak wszędzie go wtyka... -
mówiła o mnie pani Penlock.
Lubiłam wiejskie chaty z
pobielonymi, ulepionymi z gliny
i słomy ścianami. Sporo takich
chat stało na nabrzeżu. Ilekroć
miałam okazję do którejś wejść,
zawsze z niej korzystałam. W
okresie świąt Bożego Narodzenia
odwiedzałyśmy z matką tutejszych
mieszkańców i, zgodnie z dawnym
obyczajem, przynosiłyśmy im
świąteczne prezenty.
Uboższe domy składały się z
dwóch ciemnych izb
przedzielonych ścianką nie
sięgającą dachu, co - jak się
domyślałam - umożliwiało
przepływ powietrza. W niektórych
chatach widziałam półkę pod
sufitem, rodzaj zapiecka, na
którym spali młodzi. Wchodzili
na górę po sznurowej drabinie.
Jedynym źródłem światła była
gliniana lampa w kształcie
kaganka. Do wgłębienia na
spodzie wlewało się olej i
umieszczało w nim knot.
W każdym domu, zanim moja
matka usiadła na krześle,
gospodyni najpierw wycierała je
ścierką z kurzu. Stawałam zwykle
z boku obok mamy i szeroko
otwartymi oczami notowałam w
pamięci wszystkie szczegóły.
Przysłuchiwałam się rozmowom,
które przeważnie dotyczyły
zwyczajnych wydarzeń z życia
odwiedzanej rodziny. Mówiono na
przykład, że "Jenny nieźle sobie
radzi jako służąca na
probostwie", albo wspominano, iż
"oczekują Jima, bo lada dzień ma
powrócić z morza". Mama wszystko
o tych ludziach wiedziała.
Uważała, że jest to jej
obowiązkiem, jako pani na zamku.
W chatach, które
odwiedzałyśmy, w powietrzu
zawsze unosił się zapach
jedzenia. Ogień na palenisku
podtrzymywano kawałkami drewna
zbieranymi na plaży. Podobało mi
się, że ogień pali się pięknym
niebieskim płomieniem. Ktoś mi
wyjaśnił, skąd to się bierze:
drewno na opał było przesycone
solą, gdyż pochodziło z wraków
wydobytych z morza lub
wyrzuconych na brzeg.
W większości chat widziałam
ulepione z gliny kuchenne piece
z piekarnikami, w których
gospodynie piekły ciasta;
wszędzie wisiał nad ogniem
kociołek czarny od sadzy.
Tutejsi ludzie mówili językiem
trochę różniącym się od naszego,
lecz szybko nauczyłam się ich
rozumieć. Potrawy wiejskie też
były inne niż nasze. Jedna z
nich, o nazwie quillet, to
grochowe piure, choć wyglądem
przypominała owsiankę. Natomiast
prawdziwą owsiankę nazywano tu
|gurts. W ubiegłym wieku
mieszkańcy tej ziemi cierpieli
straszną nędzę. Mama mi
opowiadała, że z głodu jedli
trawę. Dodawali ją do placków
jęczmiennych, które piekli w
popiele.
Teraz lepiej im się powodziło.
Mama zawsze podkreślała, że w
dużej mierze przyczynił się do
tego mój ojciec.
- Twój tata - mówiła - który
jest bardzo dobrym człowiekiem,
uważa za swój obowiązek
troszczyć się o to, by nikt w
sąsiedztwie nie przymierał
głodem.
Los tutejszych rybaków był
ściśle związany z pogodą.
Niestety, wiatry na naszym
wybrzeżu bywają niekiedy bardzo
gwałtowne. Czasem ludzie znający
się na pogodzie zapowiadali, że
nadchodzą silne wichury i
sztormy. Łodzie stały wówczas
bezczynnie i mieszkańcy Poldorey
przeżywali trudne chwile.
Zdarzało się jednak i tak, że
wiatr zrywał się bez zapowiedzi
i tego właśnie najwięcej
obawiali się miejscowi rybacy i
ich rodziny. Kiedyś słyszałam,
jak żona rybaka żaliła się, że
nigdy nie wie, czy mąż, który
wyszedł w morze, jeszcze do niej
wróci. Jakie to smutne -
pomyślałam. Przypuszczam, że
właśnie dlatego rybacy są tacy
zabobonni. We wszystkim
dopatrują się znaków, które coś
zapowiadają, zwykle coś złego...
Pod tym względem górnicy
niewiele się od nich różnili. O
trzy kilometry od miasta
zaczynały się wrzosowiska, a tuż
obok znajdowała się kopalnia
cyny. Nazywano ją pogardliwie
|scat |bal, co miało znaczyć, że
jest stara, zużyta i do
niczego... Wcale tak jednak nie
było. Przeciwnie - mieszkańcy
miasteczka właśnie kopalni
zawdzięczali swój dobrobyt.
Właścicielami jej byli nasi
dobrzy znajomi, państwo
Pencarronowie. Często
składaliśmy sobie wizyty.
Mieszkali w sympatycznym dworku
niedaleko kopalni. Dwór nazwali
Pencarron Manor. Kupili go, gdy
przybyli w nasze strony przed
kilkoma laty, i wkrótce po
osiedleniu się uruchomili w
szybie produkcję.
Zabobonni górnicy mieli
zwyczaj pozostawiania na dole
odrobiny jedzenia. Była to
ofiara na rzecz kopalnianych
duszków; nazywała się |didjan.
Górnicy chcieli tym zjednać
sobie gnomy i wprawić je w dobry
humor, by nie przyszło im czasem
do głowy psocić lub wyrządzać
szkody, o co w kopalni nie było
trudno.
Pod ziemią dochodziło nieraz
do strasznych wypadków, w
których ginęli ludzie.
Pozostawały po nich wdowy i
sieroty opłakujące utratę
jedynych żywicieli. Nic
dziwnego, że górnicy, podobnie
jak rybacy, we wszystkim
doszukiwali się tajemniczych
znaków. Nie mogli sobie pozwolić
na ich ignorowanie.
- To zrozumiałe, że się boją -
mówiła moja matka. Jeśli oddają
duszkom tylko niewielką cząstkę
swego obiadu i wierzą, że w ten
sposób kupią sobie
bezpieczeństwo, to chyba nie
płacą wygórowanej ceny.
Bardzo byłam ciekawa tych
kopalnianych duszków i chciałam
się o nich jak najwięcej
dowiedzieć. Słyszałam, jak
mówiono, że są to karły i że
wcieliły się w nie dusze Żydów,
którzy ukrzyżowali Pana Jezusa.
Mama w to nie wierzyła. No cóż,
łatwo jej było nie wierzyć, bo
nie musiała schodzić na dół do
kopalni. Niemniej mama także
interesowała się zabobonami.
- W Londynie pewnie by się z
nich śmiano - mówiła - ale nie w
Kornwalii. Tutaj takie rzeczy są
przyjęte. Historie o duchach i
niezwykłych wydarzeniach pasują
do tej ziemi. Ileż tu krąży
przeróżnych legend... o starych
kopalniach, o złośliwych
gnomach, dziwnych i nie
wyjaśnionych tajemnicach, no i
oczywiście o Jeziorze Świętego
Branoka.
- Opowiedz mi o jeziorze!
Proszę cię, mamo! - nalegałam.
- Zacznę od ostrzeżenia, żebyś
zawsze była bardzo ostrożna, gdy
się wybierzesz nad jezioro. Nie
możesz tam chodzić sama, lecz
tylko w towarzystwie panny
Prentiss lub innej dorosłej
osoby. Teren wokół jeziora jest
bagnisty i grząski... tam
naprawdę może być
niebezpiecznie.
- A teraz opowiedz legendę o
powstaniu jeziora! - prosiłam.
- To bardzo stara historia,
niemniej niektórzy tutejsi
ludzie wciąż w nią wierzą. Myślę
jednak, że skłonni byliby we
wszystko uwierzyć...
- A w co właściwie?
- Wydaje im się, że słyszą
bicie dzwonów...
- Jakich dzwonów?
- Tych rzekomo zatopionych w
jeziorze.
- To znaczy, że są pod wodą?
Mama potaknęła.
- Ta historia jest bez sensu -
powiedziała. - Wiele osób sądzi,
że jezioro w ogóle nie ma dna,
gdzie by się w takim razie miały
znajdować dzwony? Sama widzisz,
że to jakaś niedorzeczna
legenda...
- Niech sobie będzie, ale mnie
bardzo interesuje.
- Uparciuch z ciebie. Wszystko
chcesz wiedzieć...
- Przecież mówiłaś, że trzeba
się starać wiedzieć jak
najwięcej...
- Miałam na myśli pogłębianie
prawdziwej wiedzy...
- A czyż ta legenda nie jest
jej cząstką? Wszak to historia!
- Nie sądzę, by można ją
nazwać historią... - Mama
zaśmiała się i włożyła mi za
ucho niesforny lok, który wciąż
wypadał spod wstążki
przytrzymującej włosy. - Otóż
legenda głosi, że dawno, dawno
temu w tym miejscu znajdowało
się opactwo.
- Co ty?... W wodzie?
- Nie! Wtedy jeszcze nie było
tam wody. Zjawiła się później.
Początkowo, gdy zbudowano
opactwo, mieszkali w nim dobrzy
i pobożni mnisi. Całe dnie
spędzali na modlitwie i
spełnianiu dobrych uczynków.
Rzecz działa się w czasach, gdy
św. Augustyn wprowadził do
Anglii chrześcijaństwo.
- No i co...? - ponaglałam,
bojąc się, żeby opowiadanie nie
zamieniło się w lekcję historii.
- Z najdalszych stron
przychodzili ludzie pragnący
zwiedzić klasztor i przynosili
ze sobą dary: złoto, srebro,
wino i różne drogie wiktuały.
Zakonnicy żyjący dotąd w
ubóstwie wkrótce stali się
bogaci i zaczęli źle się
sprawować...
- Co takiego robili?
- Dogadzali sobie w jedzeniu,
pili dużo alkoholu, urządzali
orgie i tańce. Dopuszczali się
też różnych niegodnych czynów,
jakich nigdy przedtem nie
popełniali. I oto pewnego dnia w
opactwie zjawił się jakiś
przybysz. Nie przyniósł żadnych
cennych darów. Udał się prosto
do kościoła i wygłosił kazanie.
Powiedział mnichom, że Bóg nie
jest z nich zadowolony, gniewa
się na nich, bo swoje piękne
opactwo, zbudowane na chwałę
bożą, zamienili w siedlisko zła.
Kazał im żałować za grzechy i
odbyć pokutę. Ale zakonnicy tak
się przywiązali do obecnego
trybu życia, że nie mieli ochoty
zeń zrezygnować. Znienawidzili
przybysza za to, że ich
ostrzegał. Zażądali, by
niezwłocznie odszedł,
zapowiadając, że jeśli sam nie
pójdzie, to go wypędzą. A że
obcy nie chciał się oddalić,
sięgnęli po baty i kije...
Dawniej sami się chłostali i
biczowali dla pokuty i
zbawienia... Prawdę mówiąc -
dodała mama - nigdy nie mogłam
zrozumieć, po co to robili...
Teraz jednak zwrócili się
przeciwko obcemu i zaczęli go
bić. Lecz uderzenia nie czyniły
mu żadnej krzywdy. Nagle wielka
jasność otoczyła przybysza,
który uniósł ręce i zawołał
wielkim głosem, przeklinając
Opactwo Świętego Branoka: "To
miejsce, dawniej święte, niech
teraz będzie przeklęte! Niech
zginie bez śladu, jakby nigdy
nie istniało! Niech zniesie je
powódź, a dzwony niech zamilkną
i odezwą się jedynie wtedy, gdy
ludziom zagrozi jakieś
nieszczęście!" - To
powiedziawszy, tajemniczy
przybysz zniknął.
- Myślisz, że poszedł do
nieba? - spytałam.
- Może...
- Założę się, że tu chodzi o
świętego Pawła. To do niego
podobne... takie właśnie rzeczy
robił...
- Nie wiem, czy to był Paweł -
odparła mama. - Kimkolwiek był,
przepowiedział prawdę... tak
przynajmniej mówi legenda. Na
próżno zakonnicy bili w dzwony -
nie wydały z siebie żadnego
dźwięku. Wtedy się
przestraszyli, padli na kolana,
lecz dzwony nadal milczały.
Wkrótce lunął deszcz. Padał
przez czterdzieści dni i
czterdzieści nocy, aż zalał
Opactwo Świętego Branoka; na
jego miejscu powstało jezioro.
- Ciekawe, na jakiej
głębokości leży opactwo?
Mama spojrzała na mnie z
uśmiechem.
- Mówisz, jakbyś to, co ci
powiedziałam, uważała za prawdę,
a nie wytwór ludzkiej fantazji.
Słyszałam, że gdy w tutejszej
kopalni wydarzyła się kiedyś
katastrofa, górnicy twierdzili,
iż poprzedzało ją bicie dzwonów
w jeziorze. Ale to nieprawda. Za
każdym razem, gdy się coś
strasznego dzieje, ludzie potem
utrzymują, że słyszeli dzwony.
Nigdy tego jednak nie mówią
przed wypadkiem, lecz zawsze po
nim. Po prostu przytaczają to,
co głosi jedna z kornwalijskich
legend.
- Niemniej jezioro naprawdę
istnieje - upierałam się.
- Tak - zgodziła się mama -
ale to zwykłe śródlądowe
jezioro, jakich wiele.
- Czy rzeczywiście jest bez
dna?
- Bardzo w to wątpię.
- Czy ktoś próbował się o tym
przekonać?
- Nie wiem, po co miałby to
robić...
- Aby stwierdzić, czy na dnie
jeziora istotnie znajduje się
opactwo.
- Powtarzam ci, Angelet, że to
tylko jedna z kornwalijskich
legend. Nikt nigdy nie badał
jeziora, podobnie jak nikt nie
sprawdzał wody w źródełku Nun's
Well w Alternun, by się
dowiedzieć, co takiego zawiera,
że potrafi zapobiec obłąkaniu.
Nikt również nie dociekał, czy
rzeczywiście woda ze źródeł św.
Uny w Redruth może uchronić od
stryczka... Zawsze znajdą się
ludzie, którzy w takie rzeczy
uwierzą, ale większość odnosi
się do nich sceptycznie.
Dokładnie tak samo jest z
Jeziorem Świętego Branoka...
- A ja bym chciała usłyszeć te
dzwony...
- Daj spokój, dziecinko! One
nie istnieją. Wątpię nawet, czy
kiedykolwiek było tu jakieś
opactwo. Czy wiesz, w jaki
sposób powstają legendy? Otóż
ludziom nieraz się wydaje, że
widzą lub słyszą jakieś dziwne
rzeczy, nie umieją sobie jednak
wytłumaczyć, na czym to zjawisko
polega. Puszczają więc wodze
fantazji, zmyślają jakieś
historie i po pewnym czasie
zaczynają krążyć różne legendy.
To wszystko... Niemniej nie
powinnaś podchodzić do jeziora
zbyt blisko. Jest to miejsce
niezdrowe, jak zresztą każda
stojąca woda... Już ci
wspominałam, że tamtejszy teren
obfituje w bagna.
Wkrótce przestałam myśleć o
jeziorze. Zainteresowały mnie
inne historie, także dotyczące
niesamowitych zjawisk.
Opowiadano mi na przykład, że
żyją wśród nas niegodziwcy,
którzy źle życzą innym i mają
moc szkodzenia ludziom. Podobno
lepią z wosku figurki
przedstawiające znienawidzone
osoby, a następnie wbijają
szpilki w miejsca odpowiadające
żywotnym organom w naszym ciele.
Słyszałam też inną niesamowitą
opowieść: gdy pewien młody
jeszcze mężczyzna nagle umarł,
jego matka oskarżyła o zabójstwo
synową. Twierdziła, że ta
umyślnie rozsypała sól wokół
krzesła swego męża, by
sprowadzić na niego śmierć. W
sądzie nikt by takiego
postępowania nie uznał za
morderstwo, ale tu jest
inaczej... Albo historia Maddy
Craig. Dziewczyna uchodziła za
czarownicę tylko dlatego, że
podobno któryś z jej przodków
spotkał kiedyś wodną rusałkę
unieruchomioną na mieliźnie i
pomógł jej powrócić do morza. To
wystarczyło, by podejrzewano
Maddy o nieczystą siłę. Wierzono
bowiem, że i rodziny tych,
którzy udzielili pomocy
rusałkom, są przez nie w
podzięce obdarzane nadzwyczajną
mocą.
Moja mama, która - jak mówiłam
- z upodobaniem bada dzieje
naszej rodziny, sporo już o niej
wie. Okazało się, że wielu
naszych przodków prowadziło
pamiętniki czy dzienniki i
opisywało w nich swoje losy.
Większość tych zapisków
oprawiono i przechowywano w
Eversleigh, najstarszej
siedzibie naszego rodu.
Stopniowo, poprzez małżeństwa
zawierane w ciągu lat,
członkowie naszej rodziny
przenosili się do innych
miejscowości w kraju. W końcu w
Eversleigh znaleźli się ludzie
stanowiący zupełnie inną gałąź
rodziny. Rzadko ich
odwiedzaliśmy, ponieważ
miasteczko to położone jest na
dalekim południowo_wschodnim
krańcu Anglii, podczas gdy Cador
leży na południowym zachodzie.
W młodości mama miała okazję
zapoznać się z niektórymi tomami
pamiętników z Eversleigh i
trochę mi o nich opowiedziała.
Byłam ciekawa losów mojej
imienniczki, Angelet.
Dowiedziałam się, że ona i jej
siostra bliźniaczka o imieniu
Bersaba wyszły za mąż za tego
samego mężczyznę. Pierwsza
poślubiła go Angelet, a gdy
zmarła, jej miejsce u boku
wdowca zajęła Bersaba.
W zamku Cador znajdowała się
galeria naszych rodzinnych
portretów. Najbardziej
intrygował mnie obraz
przedstawiający mego dziadka ze
strony mamy. Miałam dziwne
uczucie, że dziadek spogląda na
mnie z portretu i gdy przechodzę
galerią, jego oczy idą za mną.
Wydawało mi się także, że jego
twarz zmienia się, gdy na mnie
patrzy. To był niesamowity
portret. Miało się wrażenie, że
za chwilę dziadek wyjdzie z
ramy. Ojciec mojej matki miał
ciemne włosy i rysy znamionujące
dużą siłę. Kiedy mu się
przyglądałam, nie mogłam się
oprzeć złudzeniu, że unosi
kąciki ust, a w jego oczach
pojawia się wesoły błysk.
Wyglądał na człowieka, który
życie traktuje jak wielki żart.
Mama zauważyła, że interesuję
się portretem dziadka.
- Zawsze się w niego
wpatrujesz - powiedziała kiedyś.
- Bo dziadek wygląda jak żywy,
jakby był tu z nami, a tamci to
po prostu zwykłe obrazy.
Mama się odwróciła. Nie
chciała, żebym zobaczyła, jak
bardzo jest wzruszona.
- Twój dziadek był wspaniałym
człowiekiem - szepnęła po
chwili. - Bardzo go kochałam...
W młodości uważałam go za
najw
ażniejszą
osobę w moim
życiu. Jaka szkoda, Angel, że
nie dane ci było go poznać. Ale
nie jesteśmy panami naszego
losu. Tam na górze ktoś dawno
już ułożył i zaplanował naszą
przyszłość. Jemu pisane było nie
doczekać starości. Miał jednak
bardzo ciekawe życie: za młodu
obfitowało w przygody, nawet
dość burzliwe; potem dziadek się
ustatkował i założył rodzinę,
którą bardzo kochał. Oprócz
żony, Jessiki, miał jeszcze nas
dwoje, mnie i mego brata Jacco.
Zamilkła, zbyt się wzruszyła,
by mówić dalej. Wsunęłam jej
rękę pod ramię.
- Chodź, mamo! Nie patrzmy na
niego, jeśli ci to sprawia ból.
Potrząsnęła głową.
- Ojciec na pewno nie
chciałby, żebym po nim
rozpaczała, ale matka i Jacco
odeszli razem z nim i zostawili
mnie samą. Tyle lat minęło, a ja
wciąż jeszcze mam żywo w pamięci
ten dzień, w którym oni wszyscy
zniknęli z mego życia i więcej
ich nie ujrzałam... To była
potworna tragedia, nigdy jej nie
zapomnę...
Mama opowiedziała mi historię
dziadka.
- Nazywał się Jake Cadorson.
Urodził się i wychował na zamku
Cador, lecz nie on, tylko jego
starszy brat odziedziczył
posiadłość. Nie żyli ze sobą w
zgodzie, więc Jake odszedł z
domu i przyłączył się do
cygańskiego taboru.
- On nawet trochę wygląda na
Cygana - zauważyłam.
- Miał cygańską naturę, to
pewne... Nie bał się życia.
Rzucił całemu światu wyzwanie i
świat je przyjął. Ale i tak Jake
w końcu wygrał... Gdy przebywał
w obozie cygańskim, rozegrał się
tam straszny dramat. Jake zabił
w bójce człowieka. Wystąpił w
obronie młodej Cyganki, którą
napastował jakiś rozochocony
arystokrata. Doszło do walki
wręcz, podczas której napastnik
zginął. Jake'a aresztowano i
skazano na siedem lat zesłania
do Australii. Groziła mu
surowsza kara, mógł być
powieszony za morderstwo. Na
szczęście Jessika, dziewczyna,
która miała potem zostać jego
żoną, wymogła na swoim ojcu,
bardzo wpływowym człowieku, by
uratował Jake'owi życie.
Złagodzono karę, ograniczając ją
do zesłania przestępcy na siedem
lat ciężkich robót w odległej
angielskiej kolonii.
Jake, już po odbyciu kary, ale
jeszcze w Australii, dowiedział
się, że zmarł jego starszy brat.
I tak twój dziadek odziedziczył
Cador. Powrócił więc do Anglii i
ożenił się z Jessiką. Potem
urodził im się syn, Jacco, no i
ja... Stanowiliśmy bardzo
szczęśliwą rodzinę. Po jakimś
czasie wyjechaliśmy wszyscy do
Australii, gdyż się okazało, że
ojciec, mieszkając tam wiele
lat, zdołał dorobić się sporego
majątku. I właśnie w Australii
moi najbliżsi udali się któregoś
dnia na przejażdżkę żaglówką po
morzu... i nigdy z niej nie
wrócili. Zginęli wszyscy troje:
ojciec, mama i brat. Zostałam
sama.
- Nie wracaj do tego, mamo,
proszę...
- Masz rację, ta bolesna rana
wciąż pozostaje nie zagojona.
- Nie myśl o tym, mamo! -
Otoczyłam ją ramieniem. - Masz
teraz nas: tatę, Jacka i mnie.
- Tak, miałam szczęście, że
spotkałam twego ojca i mogłam
założyć rodzinę... -
powiedziała, przytulając mnie do
siebie. - Ale o tamtej tragedii,
mimo upływu lat, nie mogę
zapomnieć. Nagle jednego dnia
straciłam wszystkie najbliższe
mi osoby. Lecz tak się nieraz w
życiu zdarza. I trzeba być na
wszystko przygotowanym. -
Ucałowała mnie i dodała: - Nie
powinnam się smucić, dane mi
było przeżyć z rodzicami i
bratem wiele pięknych lat i
jestem za to wdzięczna losowi. A
teraz mam przecież twego ojca,
ciebie i Jacka...
Gdy poznałam historię życia
mego dziadka, częściej niż
dawniej przychodziłam do
galerii, by na niego popatrzyć.
Włączyłam go też do bohaterów
pojawiających się w moich snach
na jawie. Nie przeszkadzało mi,
że żył w dość odległym czasie,
na długo przed moim urodzeniem.
Snując marzenia, widziałam się
to jako Cygankę podróżującą wraz
z dziadkiem taborem, to znów
jako pasażerkę na statku
uwożącym nas oboje za morze.
Czasem towarzyszyłam dziadkowi w
przejażdżce żaglówką w ów
feralny dzień, gdy wraz z
rodziną zatonął. Oczywiście
udało mi się ich wszystkich
uratować. I cała historia
zakończyła się pomyślnie. W
bogatym repertuarze moich marzeń
dziadek zawsze zajmował czołowe
miejsce.
Znamienne wydarzenie, które
zaważyło potem na moim losie,
miało miejsce na wiosnę. Był
początek marca. Pod opieką niani
bawiłam się z bratem w ogrodzie.
W pewnej chwili do ogrodu weszli
rodzice. Jack podbiegł do mamy i
złapał się jej spódnicy. Wzięła
go na ręce, a zwracając się do
mnie, powiedziała z uśmiechem:
- Przyszedł list od ciotki
Amaryllis.
Ciotka z upodobaniem
utrzymywała kontakt z rodziną i
często do nas pisała. A odkąd
mama po owym tragicznym wypadku
na morzu została sierotą, ciotka
uważała, że powinna się nią
opiekować. Jak już wspomniałam,
Amaryllis była siostrzenicą
mojej babki, Jessiki, ale że
dzieliła je niewielka różnica
wieku, bardzo się ze sobą
przyjaźniły.
- Ciocia z entuzjazmem pisze o
Wielkiej Wystawie, która wkrótce
odbędzie się w Londynie -
oznajmiła mama. - Pierwszego
maja królowa ma dokonać jej
otwarcia. Ciotka sugeruje,
żebyśmy na tę okazję przyjechali
do stolicy. Faktem jest, że
dawnośmy już wujostwa nie
odwiedzali...
Podskoczyłam z radości, bo
bardzo lubiłam Londyn.
- Myślę, że moglibyśmy się do
nich wybrać... nie widzę
przeszkód... - zauważył ojciec.
- Ja też pojadę, prawda? -
dopominał się Jack.
- Oczywiście, że pojedziesz,
kochanie! - zapewniła mama. -
Ani nam się śni zostawiać cię tu
samego.
- Pewnie, że nie... - potulnie
zgodził się Jack.
- Będzie to wspaniałe
widowisko - gorączkowała się
mama. - Przygotowania trwają od
wielu miesięcy. Królowa
szczególnie interesuje się tą
imprezą, bo inicjatorem pomysłu
był książę Albert i on cały czas
patronuje wystawie.
- Kiedy wyjedziemy? -
spytałam.
- Za kilka tygodni -
odpowiedziała mama.
- Nie później, jeśli chcemy
być obecni na otwarciu - dodał
tata.
- Nie mogę się wprost doczekać
tego momentu, kiedy królowa
otworzy wystawę... - szepnęłam
przejęta.
- A ja, nie zwlekając, napiszę
list do ciotki Amaryllis -
oznajmiła mama.
Od tej chwili u nas w domu nie
mówiło się o niczym innym, tylko
o Wielkiej Wystawie.
Ciotka zgotowała nam w
Londynie serdeczne powitanie, a
przebywanie w rezydencji
wujostwa okazało się
niesłychanie podniecające. Dom
był usytuowany w eleganckiej
dzielnicy, na pięknym placu,
pośrodku którego znajdował się
wspaniały ogród. Oprócz nas
mogli z niego korzystać także
mieszkańcy sąsiadujących domów.
Każdy miał własny klucz do
bramy. Ogród był pięknie
utrzymany, rosły w nim dorodne
drzewa i krzewy, a na ścieżkach
co chwila spotykało się ławki.
Mnie wydał się zaczarowanym
miniaturowym lasem. Z górnych
okien domu wujostwa widać było
Tamizę. Z przyjęmnością
patrzyłam na rzekę, wspominając
jej niegdysiejszą sławę, gdy
stanowiła główną arterię
stolicy. W marzeniach wcielałam
się teraz w nieszczęsną Annę
Boleyn, która tędy udawała się
najpierw na swoją koronację, a
potem do więzienia w Tower.
Innym razem znajdowałam się w
królewskim audytorium i
słuchałam concerto grosso
Haendla "Muzyka na wodzie".
Puszczając wodze wyobraźni,
uczestniczyłam też w wielu
innych wydarzeniach. Oczywiście
zawsze znajdowałam się w ich
centrum i odgrywałam bohaterską
rolę.
Ciotka Amaryllis dochodziła
chyba do sześćdziesiątki, ale
dzięki gładkiej, niemal
dziecięcej twarzy bez zmarszczek
wyglądała znacznie młodziej. Wuj
Peter wprawdzie się postarzał,
lecz i tak robił wrażenie
człowieka nie do zdarcia.
Witając nas, ciotka ze
szczególną czułością objęła moją
mamę. Zauważyłam, że jej oczy
napełniły się łzami. Zapewne w
tym momencie przypomniała sobie
moją nieżyjącą babkę. Zawsze się
tak wzruszała, ilekroć spotykała
się z mamą po dłuższym
niewidzeniu.
- Jak to miło mieć was u
siebie - powiedziała. - Dawnośmy
się nie widzieli. Ależ ty
urosłaś, Angelet! A mały Jack
już wcale nie jest mały, prawda,
kochanie?
- Jestem duży - przyznał
skromnie Jack, a ciotka
serdecznie go ucałowała.
- Miło mi i ciebie widzieć,
Rolfie - zwróciła się do taty. -
A teraz pokażę wam wasze pokoje.
Te same co zawsze, oczywiście.
Od razu powiem, że jutro będą u
nas na obiedzie Helena i
Matthew. Pewnie MatĂthew zjawi
się u Petera już rano, bo ma z
nim jakieś sprawy do omówienia.
Po chwili znalazłam się na
piętrze w małym gościnnym
pokoju, który ciotka jak zwykle
przeznaczyła dla mnie.
Wiedziała, że uwielbiam patrzyć
z góry na rzekę. Zawsze
pamiętała o takich rzeczach.
"Ciotka całe życie chce sprawiać
ludziom przyjemność" -
pomyślałam.
Pozostałą część dnia
spędziliśmy na rozmowach o
rodzinie: obmówiliśmy po kolei
wszystkich jej członków.
- Musisz zaprowadzić dzieci
do Heleny - powiedziała ciotka.
- Jonnie i Geoffrey z
niecierpliwością oczekują
Angelet.
- Jonnie jest już pewnie dużym
chłopcem...?
- O tak, wkrótce skończy
trzynaście lat.
Bardzo się cieszyłam na to
spotkanie.
Następnego dnia z samego rana
udaliśmy się z wizytą do domu
Heleny i Matthew Hume'ów.
Matthew nie zastaliśmy, gdyż był
u wuja Petera, ale ciocia Helena
bardzo ciepło nas przyjęła. Z
wyglądu i sposobu bycia
przypominała matkę, choć
brakowało jej owej naiwnej wiary
w ludzką dobroć, stanowiącą
szczególną zaletę cioci
Amaryllis. Niemniej Helena też
bardzo kochała swoją rodzinę i
była dumna z osiągnięć męża.
Opowiadała mamie o sukcesach,
jakie Matthew odnosi w Izbie
Gmin. Była przekonana, że jego
partia wkrótce dojdzie do
władzy, a wtedy Matthew na pewno
znajdzie się w rządzie.
Powoływała się przy tym na
opinię wuja Petera:
- Ojciec nie ma wątpliwości,
że tak się niedługo stanie, a on
wie, co w trawie piszczy.
Poszłam z Jonniem obejrzeć
jego kolekcję książek o
archeologii. Pokazywał mi je z
wielką dumą i przejęciem. Co
prawda niewiele mnie obchodziła
stara broń, dawne monety czy
szczątki urn i innych wykopalisk
- i nie było dla mnie ważne, czy
pochodzą jeszcze z epoki
kamiennej czy już z epoki brązu
- ale przebywanie w towarzystwie
Jonniego sprawiało mi dużą
przyjemność. Żywo interesował
się wystawą i powiedział, że
często chodzi do Hyde Parku,
żeby obserwować, jak postępują
prace wykończeniowe. Twierdził,
że ceremonia otwarcia będzie
cudownym wydarzeniem i że przy
okazji będziemy mogli dokładnie
obejrzeć to wspaniałe
osiągnięcie techniki, jakim jest
Kryształowy Pałac, cały ze szkła
i żeliwa.
Geoffrey, starszy ode mnie
zaledwie o dwa lata, zachowywał
się z rezerwą, był bowiem zbyt
młody, by się mną zajmować.
Jonnie, starszy o cztery lata,
postępował już całkiem inaczej i
wydał mi się niezwykle
atrakcyjny.
Kiedy wróciliśmy do domu,
Matthew wciąż jeszcze rozmawiał
z wujem Peterem. Z przyjemnością
stwierdziłam, że wuj traktuje
mnie po przyjacielsku. Doszłam
do wniosku, że darzy mnie
szczególną sympatią.
- Może z urody nie jesteś
podobna do babki, ale masz po
niej wiele dobrych cech
charakteru... - powiedział mi
kiedyś. To był niewątpliwie
komplement. Wuj musiał bardzo
lubić babcię Jessikę.
Mimo że był już starym
człowiekiem, wciąż jeszcze grał
pierwsze skrzypce. Osiwiał, lecz
nadal uchodził za przystojnego
mężczyznę. Ujmował wszystkich, a
zwłaszcza mnie, tajemniczym
uśmiechem, sugerującym, że wuj
znalazł wspaniały sposób na
życie, które traktuje jak
świetną zabawę. Nie miałam co do
tego żadnych wątpliwości.
Mama nazwała kiedyś wuja
"szarą eminencją". Podejrzewała,
że to on kieruje krokami swego
zięcia, i chyba się nie myliła.
Choć Matthew był znanym
politykiem, nie przestawał
uważać swego teścia za mistrza.
Ale sam także dokonywał wielkich
rzeczy. Szczególną sławę
przyniosła mu książka, w której
piętnował transporty więźniów do
Australii. Pojechał i na własne
oczy zobaczył, jak to się
odbywa, a po powrocie swoje
spostrzeżenia zawarł w książce,
która należy już do klasyki,
jest najważniejszym dziełem
traktującym o niedoli więźniów.
Co prawda transporty zesłańców
wciąż jeszcze trwały i nadal
przewożono ich w specjalnych
statkach, w haniebnych i
przerażających warunkach, lecz
zasługą Matthew było to, iż
zwrócił uwagę na ten fatalny
stan rzeczy i że dzięki niemu o
problemie przewozu więźniów
nieustannie teraz dyskutowano.
Matthew zyskał wielu
zwolenników, którzy podzielali
jego pogląd, domagali się, by
wreszcie skończyć z niegodziwymi
praktykami, i wyglądało na to,
że niedługo tak się stanie.
Matthew napisał jeszcze inną
książkę, w której protestował
przeciwko zatrudnianiu dzieci
jako kominiarzy i do prac w
kopalniach. Był chyba
reformatorem z powołania. Jego
postawa zyskała mu duży szacunek
w Izbie Gmin i popularność wśród
wyborców. Był też wysoko ceniony
przez kierownictwo swojej
partii. Nie ulegało kwestii, że
gdy torysi wrócą do władzy,
Matthew otrzyma stanowisko
ministra.
Byłam rada, że pozwolono mi
uczestniczyć w rodzinnym
obiedzie.