Hoffman Nina Kiriki - Obłoczki oddechu

Szczegóły
Tytuł Hoffman Nina Kiriki - Obłoczki oddechu
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Hoffman Nina Kiriki - Obłoczki oddechu PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Hoffman Nina Kiriki - Obłoczki oddechu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Hoffman Nina Kiriki - Obłoczki oddechu - podejrzyj 20 pierwszych stron:

NINA KIRIKI HOFFMAN obłoczki oddechu Wydawało się, że tylko ja jedna ją widzę. Była pierwsza sobota zimowych ferii, tuż przed Bożym Narodzeniem. Siedziałam na ławce w parku i obserwowałam ludzi, którzy uganiając się za świątecznymi zakupami brnęli w rozmiękłym śniegu przed Domem Towarowym Arlingtona. Wszystkim unosiły się z ust obłoczki oddechu, jakby cały świat dymił. Powietrze pachniało zimnem i wilgocią. Nos mi pomału zamarzał. W uszy było mi niemal ciepło pod włóczkową czapką. Myślałam o tym, co kupiłabym na Gwiazdkę Rogerowi, mojemu młodszemu bratu, gdyby jeszcze żył. Miał dwanaście lat i łatwo było wybierać dla niego prezenty. Podobały mu się właściwie wszystkie figurki z komiksów Marvela. Wypuszczali wciąż nowych Spidermanów. Ale Rogera już nie było. Musiałam tylko znaleźć coś dla mamy i Billa, mojego ojczyma. Mamie kupiłam szalik. Billowi nie miałam ochoty robić prezentów. Wiedziałam, że mama złościłaby się, gdybym nic dla niego nie kupiła. Już i tak atmosfera w domu była dostatecznie napięta. Roger umarł zaraz po Święcie Dziękczynienia. Nie chciałam denerwować mamy, jeśli tylko mogłam tego uniknąć. Tylko że po prostu nie potrafiłam zmusić się do wejścia do sklepu i szukania czegoś dla Billa. Więc siedziałam tak w parku i czekałam, aż dostatecznie zmarznę, żeby chcieć już tylko wejść do środka i ogrzać się. Wtedy kupię pierwszą rzecz za pięć dolarów, która będzie nadawała się dla mężczyzny. Taki miałam zamiar, dopóki nie zobaczyłam kobiety w czerwieni. Ludzie w pośpiechu, sapiąc, biegali po chodnikach. W objęciach nieśli pełno toreb z zakupami. Tylko dwie kobiety ubrane jak urzędniczki siedziały na ławce niedaleko ode mnie. Piły coś parującego z kubeczków od termosu i rozmawiały. Tuż za ich ławką stała pani ubrana zupełnie nieodpowiednio na mróz. Miała na sobie suknię ze szkarłatnego aksamitu, która okrywała ją od szyi po nadgarstki i w dół aż do stóp, oraz białe rękawiczki. W prawej dłoni trzymała czerwoną torebkę(sakiewkę z aksamitu. Jej twarz była biała jak opłatek. Włosy miała jak anioł; falujące brązowe kędziory z jaśniejszymi pasmami spływały jej aż do talii. Głowę kobiety okrywała miękka czapka, też ze szkarłatnego aksamitu, taka, co to opada na bok po jednej stronie głowy. Podczas gdy urzędniczki rozmawiały sobie, dama w czerwieni nachyliła się między nimi. Obserwowała obłoczki oddechu unoszące się z ich ust. Co pewien czas wysuwała lewą dłoń i chwytała taki obłoczek. Potem wsuwała ją do torebki. No właśnie. Nachylała się między nimi, a one patrzyły przez nią i rozmawiały sobie dalej, podczas gdy ona zgarniała im oddech sprzed ust. Byłam całkowicie pewna, że jej nie widzą. To wydawało się wręcz niesamowite. Jakie jest prawdopodobieństwo, żeby ktoś taki jak ja, Tracy Kirby, przeciętna czternastoletnia dziewczyna, był w stanie zobaczyć coś, czego inni nie widzą? Kobiety skończyły pić, pozbierały swoje rzeczy i poszły sobie. Ja zostałam na miejscu. Obserwowałam damę w czerwonej sukni, a kiedy skierowała się w stronę chodnika, powędrowałam za nią. Wślizgiwała się między idących ludzi. Przystawała obok wystaw lub przy wejściach. Ludzie mijali ją i nikt nie odwrócił się, żeby na nią spojrzeć. Coś przedziwnego. Dla mnie wyglądała jak płomień wśród popiołów; wszyscy inni wydawali się nieciekawi, skłopotani i zmęczeni, a ona przypominała wielką orchideę. Ignorowała ludzi, którzy mijali ją samotnie, ze spuszczonymi głowami, za to wyprostowywała się, gdy przechodziło rozmawiając dwoje lub więcej. Czasem szła za nimi. Sięgała po obłoczki ich oddechów, chwytała w dłoń pobielałe od pary powietrze, a potem wsuwała rękę do torebki. Przez jakiś czas stałam oparta o latarnię i obserwowałam dziwną kobietę. Ulokowała się za dwoma sprzedawcami, którzy wyszli sobie na papierosa. Łapała obłoczki ich oddechów i wąchała je. Czasem otwierała dłoń i pozwalała się ulotnić obłoczkowi. Unosiły się wtedy okrągłe i zwarte jak białawe bąbelki. Gdy sprzedawcy wrócili do wnętrza sklepu, podeszłam do niej. Nawet na mnie nie spojrzała; byłam sama, a jej nie interesowali ludzie, którzy nic nie mówili. - Przepraszam, co pani robi? - zapytałam. Wtedy mnie zauważyła. Jej oczy były bladofiołkowe na tle bardzo białej twarzy. Wargi też miała blade. Sprawiała wrażenie wygłodzonej. Przyjrzała mi się. Gdybym była mądra, odwróciłabym się wtedy i odeszła, udała, że nic do niej nie mówiłam. Nikt inny jej nie widział. A ona pojedynczych ludzi zostawiała w spokoju. Ale mnie nie chciało się wracać do domu. Nie miałam ochoty robić zakupów. Nie chciałam robić nic, dzięki czemu ten dzień byłby taki sam jak inne. Miałam dosyć zwyczajnych dni. - Co pani robi? - zapytałam znowu. Przechyliła głowę i przypatrywała mi się w milczeniu. Może była niemową. - Halo? - spróbowałam. Mogła przecież chociaż kiwnąć głową, no nie? Wysunęła rękę i chwyciła obłoczek mojego oddechu. Poczułam, jak odrobinę ścisnęło mnie w gardle. Wsunęła dłoń do swojej czerwonej torebki. Zakaszlałam i poczułam, że przenika mnie zimno. Uśmiechnęła się do mnie bardzo bladymi wargami, odwróciła się i powędrowała dalej. Cała dygocząc weszłam do sklepu. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam, która nadawała się dla mężczyzny i kosztowała pięć dolarów, był szeroki czarny krawat w żółte śmieszki. Kupiłam go, chociaż wiedziałam, że Billowi będzie się bardzo, ale to bardzo nie podobał. W domu zupełnie nie mogłam się rozgrzać. Na obiad były paluszki rybne i nieco przypalone ziemniaczane Tater Tots. Przy stole nikt się nie odzywał. Mama i Bill nawet nie rozmawiali o tym, jak upłynął im dzień. Zachowywali się tak już dawniej, zanim umarł Roger. Gdyby tu pojawiła się dama w czerwonej sukni, nie zgarnęłaby wielu słów do swojej torebki. Następnego dnia była niedziela, drugi dzień ferii. Nie miałam nic do roboty. Nie chciałam siedzieć w domu, chociaż mama i Bill wyszli. Żadne pomieszczenie nie zachęcało do zaszycia się w nim. Wciąż myślałam o Rogerze, jak to zawsze zajmował swoje ulubione miejsce na kanapie. Ja musiałam siadać pośrodku - on umiejscawiał się przy jednym bocznym oparciu, mama przy drugim, a Bill miał cały wyściełany fotel bujany dla siebie. I chociaż Rogera już nie było, nie chciałam siadać na jego miejscu, mimo że zawsze miałam ochotę je zająć, zwłaszcza wtedy gdy on tu jeszcze był. Poszłam do śródmieścia i chodziłam sobie, szukając damy w czerwonej sukni. Zobaczyłam ją wreszcie, tym razem niedaleko kiosku z pieczonymi kasztanami. Dzień znowu był zimny, z kiosku unosiła się para i zapach gorących kasztanów. Żałowałam, że nie mam ze dwóch dolarów, żeby kupić sobie kilka, ale wydałam wszystkie pieniądze na oba prezenty. Więc tylko patrzyłam, jak inni ludzie kupują kasztany i jedzą je, i udawałam, że ja też to robię. Wtedy spostrzegłam damę w czerwonej sukni. Nadal krążyła wokół rozmawiających ludzi. I wciąż chwytała obłoczki ich oddechów. Tym razem nie była już tak bardzo blada. Policzki miała odrobinę zaróżowione, a wargi nieco ciemniejsze. Rozmowa pomiędzy młodym chłopakiem i dziewczyną zatrzymała ją na dłużej. Dużo łapała do torebki. Pewnie podoba jej się to, co mówią, pomyślałam. I przypomniałam sobie, jak zimno i dziwnie poczułam się, kiedy poprzedniego dnia złapała jedno moje słowo. Czy oni też tak to odczuwają? Czy marzną bardziej z każdym zdaniem? Jeżeli tak było, to nie widząc jej nawet nie domyślali się, czemu czują się coraz gorzej. Podkradłam się bliżej. Tamtych dwoje rozmawiało z ożywieniem. Odeszli już od kiosku i jedli razem kasztany z papierowej tutki. Dama w czerwonej sukni po cichu wędrowała za nimi. Wydawało się, że nie czują, jak łapie obłoczki ich oddechów. Dlaczego ze mną było inaczej? Szłam za tą trójką, aż chłopak i dziewczyna weszli do budynku mieszkalnego, a dama w czerwieni została na ulicy. Aksamitna torebka spęczniała, a ona uśmiechała się szeroko, dopóki nie odwróciła się i nie zobaczyła mnie. Pobiegłam z powrotem. Nie chciałam, żeby odbierała mi oddech, tak jak poprzedniego dnia. Pędziłam chodnikiem wymijając ludzi i skręciłam w najbliższy zaułek. Tam schowałam się za pojemnikiem na śmieci. Dyszałam ciężko. Para unosiła mi się z ust, chociaż zakryłam je dłońmi w rękawiczkach. Czułam się, jakbym nadawała dymne sygnały. Ale i tak wszystko na nic, bo kiedy odwróciłam się, ona stała za mną. Nie słyszałam, jak się zbliżała. Nie wiem, w jaki sposób udało jej się tak szybko mnie dogonić. Stałam tam i gapiłam się na nią. Sapałam ze świstem, a ona wpatrywała się we mnie. Nie chciałam nic mówić, żeby nie dać jej szansy porwania mojego oddechu. Kim ona jest, jakimś oddechowym wampirem? Fuj. Czekała, aż przestanę dyszeć i uspokoję się trochę. Po prostu stała i wpatrywała się we mnie. Zapędziła mnie w miejsce bez wyjścia. Żeby się wydostać z tego kąta, musiałabym ją zmusić do odejścia na bok. Była wysoka i bałam się jej. Pomyślałam, że może jeśli poczekam, to ona sobie pójdzie. Czekałyśmy tak obie. Było mi coraz zimniej. Kiedy spojrzałam w jej fiołkowe oczy, poczułam się, jakbym w nie wpadała, więc odwróciłam wzrok. Zerknęłam na zegarek. Była dopiero druga po południu. Nikt by nie zauważył mojej nieobecności. Nikt by mnie nie szukał. Mogłabym tu sobie zamarznąć na śmierć i przez wiele godzin nikt by o tym nie wiedział. - Przepraszam - powiedziałam wreszcie, ruszając ku niej. Pozwoliła tym słowom ulecieć. Nawet nie próbowała ich łapać. Ale kiedy zbliżyłam się do niej, nie zeszła mi z drogi. Dotknęła mojego gardła. Miała dziwny wyraz twarzy, jak ktoś, kto skupia się nad trudnym zadaniem matematycznym. Odrobinę zmarszczyła brwi, jej spojrzenie na chwilę straciło wyrazistość, usta zaś zacisnęła w prostą linię z małą zmarszczką po jednej stronie. Dotknięcie palców kobiety na moim gardle parzyło mrozem. Przez chwilę czułam się, jakbym wskoczyła do stawu i odkryła, że zamiast wody jest w nim tylko lód. Byłam wstrząśnięta i gwałtownie chwytałam powietrze. Próbowałam odepchnąć ją, ale nie mogłam się ruszyć. Wtedy puściła mnie i odstąpiła na bok. Uciekłam bardzo szybko. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, co mi zrobiła, aż do obiadu wieczorem (mielonka z puszki i odmrożona zielona fasolka). Mama powiedziała coś na temat świątecznych zakupów i chciałam zakomunikować, że ja już swoje zrobiłam. Otworzyłam usta i nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Czułam, jak moje wargi poruszają się, dotykają jedna drugiej i zębów, jak język muska podniebienie, a powietrze wydobywa się. Ale bez dźwięku. Próbowałam powiedzieć coś innego. Nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Wpadłam w panikę. Próbowałam krzyczeć. Nic z tego nie wyszło. Moje gardło nadawało się do oddychania, ale nie było w nim głosu. Postanowiłam machać rękami, żeby przyciągnąć uwagę mamy i Billa. Chciałam pobiec po bloczek papieru leżący koło telefonu i napisać im kartkę, żeby zabrali mnie do doktora. Musiałam coś z tym zrobić! Wtedy zauważyłam, że chociaż otwieram i zamykam usta i kręcę głową, mama i Bill w ogóle nie patrzą na mnie. Patrzą tylko na siebie nawzajem. Takie to było dziwne. I dziwne było też, że nigdy tego nie zauważyłam, dopóki nie straciłam głosu, i dziwne, że oni oboje rozmawiali sobie, jakby nic się nie stało. Nie zauważali mnie. Kiedy jedno odzywało się, drugie mu odpowiadało. Siedziałam tak w przymusowym milczeniu. Uprzytomniłam sobie, że od dłuższego czasu prawie nie zabierałam głosu w dyskusjach podczas obiadów. Nawet kiedy Roger jeszcze żył. Roger przy obiedzie zwykle opowiadał, kto go bije w szkole i czego dokonał w sporcie. Bill udzielał mu głupawych rad, jak nie dawać się zabijakom i gratulował mu bezsensownych osiągnięć sportowych. Ja wtedy siedziałam i gapiłam się ponuro w talerz. Nigdy nie lubiłam Billa. Mieszkał z nami już od dwóch lat. Roger nauczył się żyć z nim pod jednym dachem, ale ja nadal go nienawidziłam. Nie odzywałam się do niego, jeśli tylko mogłam. W ogóle nie zwracałam na niego uwagi. Starannie ignorowałam jego obecność, jak tylko się dało. Tak samo, jak on i mama ignorowali mnie. No cóż, teraz sprawę mieli ułatwioną. Kto zresztą potrzebował wydawać z siebie głos w tym domu? Skończyłam jeść, a kiedy oni też skończyli, sprzątnęłam naczynia ze stołu i pozmywałam je. Cały czas myślałam o tym, że nie mogę mówić. Czy będzie to dla mnie duży problem? W szkole zwykle siedziałam w samym środku klasy i nie odzywałam się wiele, chyba że na początku albo pod koniec lekcji szeptałam coś do siedzących blisko mnie. Podawałam dalej kartki, ale przy tym nie potrzeba nic mówić. Wiedziałam, że jest kilkoro takich w mojej ósmej klasie, którzy na wszystkich lekcjach siedzą na końcu klasy i w ogóle się nie odzywają. Czasami nauczyciele wzywali ich do odpowiedzi tylko po to, żeby upewnić się, że nie śpią. Wtedy musieli coś powiedzieć. Z tym mogłabym mieć problem. Jednak nie musiałam martwić się o szkołę aż do Nowego Roku, czyli przez najbliższe dwa tygodnie. Nieco później tego wieczoru oglądaliśmy telewizję. Mój ulubiony program dawali na kanale ósmym, ale mama nastawiła telewizor na siódemkę. Pociągnęłam ją za rękaw i wyciągnęłam rękę po pilota. - Oglądamy to - powiedziała. Leciał program przyrodniczy o społeczeństwach owadów. Zerknęłam na Billa. Półleżał w swoim fotelisku. Uniósł brwi i wzruszył ramionami. Przez chwilę naprawdę chciałam oglądać swój program, pragnęłam tego jak niczego innego na świecie. Byłam przekonana, że na tamtym kanale dzieje się coś naprawdę ważnego i jeśli tego nie zobaczę, będę głupia już do końca życia. Omal nie podeszłam do telewizora i nie zmieniłam kanału ręcznie. Ale wtedy uprzytomniłam sobie, że to nic nie da. Mama trzymała pilota. Po prostu zmieniłaby kanał na poprzedni. Nie mogłam nawet kłócić się z nią o to. Więc opadłam z powrotem na kanapę i siedziałam tak przez jakiś czas, patrząc na ten program przyrodniczy i wcale go nie widząc. Potem poszłam na górę, wlazłam do łóżka w ubraniu i zasnęłam. Minęły dwa dni, zanim znowu poszłam szukać kobiety w czerwonej sukni. Najpierw próbowałam eksperymentować. Jak długo to potrwa, zanim mama i Bill zauważą, że nic nie mówię? Rezultat: nikt nic nie zauważył. Wniosek: mogłabym tak czekać bardzo długo i nie doczekać się zadowalającego efektu. Okazało się, że mogę robić praktycznie wszystko jak zawsze i w ogóle się nie odzywać. Robiłam zakupy w sklepie spożywczym, uśmiechałam się do kasjerki, kiedy pytała mnie, jak tam w domu, i to jej chyba wystarczało. Robiłam pranie w pralni w bloku i czytałam przy tym książkę. Nikt nie próbował zagadać do mnie. Włóczyłam się po ulicach, patrzyłam na ludzi. Stwierdziłam, że nie rozmawiam z nikim podczas takich wędrówek. Poszłam w stronę szkoły i patrzyłam na inne dzieciaki bawiące się na boisku. Nie potrzebowałam słów, żeby im cokolwiek powiedzieć. Nigdy nie zauważały mnie, kiedy jeszcze miałam głos, i teraz z pewnością nie zamierzały się zmienić. Nie było Rogera. To jemu opowiadałam o wszystkim, ale on już nie wróci. Ze dwa razy naprawdę chciałam się o coś kłócić. Mama powiedziała, że kiedy ona i Bill będą w pracy jutro rano, mam odkurzyć całe mieszkanie. Normalnie wrzeszczałabym, wykłócała się i jęczała. I tak bym musiała odwalić tę robotę, ale przynajmniej mama wiedziałaby, jaka jestem z tego powodu nieszczęśliwa. Otworzyłam usta, chociaż wiedziałam, że nie wydobędzie się z nich żaden dźwięk. Mama patrzyła ze znużeniem, ale spodziewała się, że coś powiem. Zamknęłam usta i odwróciłam się. Następnego ranka siedziałam dłuższą chwilę na kanapie i zastanawiałam się, czy wziąć się za odkurzanie. Nie znosiłam tego całego kurzu, jaki się wtedy wzbijał. Kaszlałam od niego. Jeśli nie odwalę tej roboty, mama mnie uziemi. Co za różnica? Właściwie i tak nie miałam lepszego zajęcia. Więc odkurzyłam. Nie przesuwałam mebli i omijałam kąty, które były czymś zagrodzone. Ale przeszłam się z odkurzaczem po wszystkich pomieszczeniach z wyjątkiem kuchni, gdzie podłoga jest wyłożona linoleum. Tą drugą rzeczą, o którą naprawdę chciałam się sprzeczać, był film w telewizji. O dziewczynce, która wypowiedziała życzenie i dostała na Gwiazdkę jedyny prezent, na jakim jej zależało. Mama nie pozwoliła mi go oglądać. Nie chciała oddać mi pilota. Tym razem wstałam i przełączyłam kanał na swój, ale mama z powrotem go zmieniła. A nawet nie oglądała niczego ważnego. Powiedziała po prostu: - Święty Mikołaj będzie wiedział, że jesteś niegrzeczna. I wróciła do powtórki programu, który już widzieliśmy. Mając głos, mogłabym się z nią kłócić i może nakłoniłabym ją do zmiany zdania. Czasami to się zdarzało. Ale ja tylko siedziałam sobie pośrodku kanapy, obok pustego miejsca po Rogerze, i gapiłam się w telewizor. Gniew, frustracja i smutek zbierały się we mnie, aż miałam ochotę wrzeszczeć. Ale nie mogłam. Tylko po twarzy spłynęła mi łza. Zanim ją otarłam, mama chyba ją zobaczyła, bo zmieniła kanał. Opuściłyśmy pierwsze piętnaście minut filmu, a tam właśnie dzieje się zwykle mnóstwo ważnych rzeczy, ale i tak domyśliłam się wszystkiego z ciągu dalszego. Naprawdę z przyjemnością to oglądałam. Nie byłam pewna, czy w ogóle potrzebuję głosu do czegokolwiek. Przyzwyczajałam się już do obywania się bez głosu, ale brakowało mi go. Czasami, nie mogąc się odezwać, czułam się jak idiotka. Bill mówił rzeczy bez sensu i ponieważ nie mogłam zaprzeczyć, uważał, że zgadzam się z nim. Byłam wściekła! Doszło do tego, że miałam nawet ochotę pogadać na głupie tematy. Na przykład o tenisówkach, które widziałam na drzewie, kiedy wędrowałam po mieście. Jak się tam znalazły i dlaczego? Nie mogłam opowiedzieć nawet o tym. Postanowiłam, że muszę odzyskać głos. Następnego ranka była Wigilia Bożego Narodzenia. Znowu było mroźno. Doszłam do wniosku, że dama w czerwonej sukni będzie chodziła i zbierała obłoczki oddechu rozmaitych ludzi. Zastanawiałam się, co mogłabym zrobić, żeby oddała mi głos. Nie mogłam błagać i prosić. Nie miałam czym. Może wymyślę coś, kiedy już ją znajdę. Jeżeli mi się uda. Nie było to trudne. Udałam się do śródmiejskiego pasażu handlowego. Tłumy ludzi robiły jeszcze zakupy w ostatniej chwili. Wielu wyglądało na wściekłych i sfrustrowanych, zabieganych i zdeterminowanych. Ale tuż obok fontanny, którą wyłączono z powodu mrozu, stała gromada ludzi ubranych jak na świątecznej pocztówce: mężczyźni nosili wysokie kapelusze i staromodne ubrania z marynarkami o szerokich klapach i spodniami w paseczki, kobiety miały czepki i suknie o rozłożystych spódnicach. Śpiewali kolędy. Dama w czerwieni była wśród nich. Uśmiechała się radośnie i zgarniała obłoczki oddechu tak szybko, jak tylko kolędnicy nadążali śpiewać. Śpiewający nie wyglądali na zmęczonych i nie przestawali kolędować, chociaż dama w czerwonej sukni kradła im całe chmury oddechu. Nie mogłam zrozumieć, czemu mnie szkodziła, a innym nie. Czy tylko dlatego, że ją widziałam? Nie wydawało się to sprawiedliwe ani nawet logiczne. Wreszcie kolęda się skończyła, ludzie dookoła zaczęli klaskać, a kolędnicy uśmiechali się. Ruszyli zaraz dalej, wszyscy razem, zupełnie jakby to było ich ulubione zajęcie. Patrzyłam, czy dama w czerwonej sukni pójdzie za nimi. Jej aksamitna torebka tak była wydęta kradzionymi obłoczkami oddechu, że wyglądała jak plażowa piłka. Dama uśmiechnęła się i poszła ulicą oddalając się od śpiewaków. Poszłam za nią. Nie oglądała się w ogóle za siebie. Może bez głosu stałam się niezauważalna! Przez ostatnie dwa dni rzeczywiście czułam się jak najbardziej niewidzialna. A gdyby tak...? Jedyne, co przyszło mi do głowy, to drobne kradzieże w sklepach. Nie byłam zachwycona tym pomysłem. Najpierw muszę spróbować odzyskać głos. Dopiero potem, jeśli okaże się, że jestem niewidzialna i nic nie da się na to poradzić, zobaczymy, co mogłabym zdziałać. Dama w czerwonej sukni sunęła chodnikiem. Nie potrafiłam określić, czy jej stopy, jeżeli je ma, dotykają w ogóle ziemi. Ledwie za nią nadążałam, ale nie sposób było zgubić ją w tłumie, tak bardzo odznaczała się wszystkimi odcieniami czerwieni. Ostatecznie weszła w jakieś drzwi. Pobiegłam z nadzieją, że zamek się nie zatrzaśnie, zanim do nich dotrę. Okazało się, że nie są zamknięte na klucz. W ich górnej części znajdowało się spore okienko, przez które zajrzałam do środka. Nie widziałam mojej damy, więc weszłam. Trafiłam wprost na zatęchłe wyziębione schody, gdzie pachniało tanim kadzidłem. Na ścianie po lewej wisiały trzy skrzynki na listy. Stałam tam przez chwilę i przyglądałam im się. Na wszystkich były guziczki od dzwonka i ręcznie wypisane nalepki z nazwiskami. Gaffney - mieszkanie numer jeden. Driscoll - numer dwa. Parole - numer trzy. Parole brzmiało jak zwolnienie z więzienia. Postanowiłam spróbować właśnie tam. Nie nacisnęłam dzwonka, tylko pobiegłam prosto na górę. U szczytu schodów podłoga była z drewna pomalowanego na czarno. Po lewej miałam czarne drzwi z umieszczoną na nich srebrną jedynką, przed sobą - zielone ze srebrną dwójką. Po prawej brązowe drzwi z witrażowym okienkiem były oznaczone złotą trójką. Witraż przedstawiał odległy zamek na zielonym wzgórzu, z drzewem na pierwszym planie z prawej strony, składającym się wyłącznie z czarnych konarów bez liści. Podeszłam do drzwi oznaczonych trójką i zapukałam. Co tam, gdyby otworzył ktoś inny, zawsze mogę po prostu odejść. Otworzyła dama w czerwonej sukni. Spojrzała na mnie z góry. Przechyliła głowę na bok, jakby pytała o coś i uśmiechnęła się blado. I co teraz? Nie miałam nawet ołówka ani papieru, żeby coś napisać. Chciałam powiedzieć: - Proszę oddać mi głos! Ale przecież nie miałam jak. Zmarszczyłam brwi i położyłam rękę na gardle. Uniosła brwi i otworzyła usta. Wtedy ocknęła się we mnie cała uzbierana wściekłość. Jak mogła, jak ktokolwiek mógł tak po prostu ukraść mi głos? A później nawet mnie nie poznać? To było nie w porządku, tak jak śmierć Rogera była nie w porządku, a ja miałam już dosyć rzeczy, które mnie spotykały bez żadnej winy z mojej strony. Chwyciłam ją za ramię i potrząsnęłam, nawet nie myśląc o tym, że to ona wtedy dotknęła mnie i ukradła mi głos, a teraz może dotknąć mnie gdziekolwiek indziej i ukraść coś jeszcze. Ramię kobiety zesztywniało pod moją ręką. Chociaż szarpałam je z całej siły, nie mogłam go poruszyć. - Wejdź - odezwała się. Głos miała niski, gładki jak ciepłe mleko. Usłyszawszy ją nie pragnęłam już niczego innego, jak tylko wejść tam. Więc tak zrobiłam. W salonie ujrzałam mnóstwo roślin. Miały długie pędy, które wiły się po suficie i zarastały okna. Światło było tam zielonkawe, przesączone przez ich liście. Pod ścianami stało kilka wiklinowych mebli. Oparcia niektórych krzeseł porastał bluszcz. Pachniało ziemią. Zastanawiałam się, czy gospodyni siada czasem na tych krzesłach. Pociągnęłam ją za ramię i poklepałam palcami swoje gardło. - Być może - powiedziała. Jej głos miał piękne brzmienie, słodkie jak dojrzały melon. Nadal uśmiechała się tym swoim bladym, roztargnionym uśmiechem, jakby próbowała ułagodzić idiotę lub małe dziecko. Miałam ochotę ją uderzyć. - Ale najpierw musisz mi obiecać, że pierwsze słowa, jakie wydostaną się z twoich ust, będą należeć do mnie - oznajmiła. Wreszcie skupiła na mnie uwagę. Ile ma być tych słów? Co chce, żebym powiedziała? Czy będzie boleć, kiedy je zabierze, tak jak bolało, gdy pochwyciła moje "halo"? Żałowałam, że nie uważałam bardziej, gdy nasza profesorka od nauk społecznych, pani Winterberry, przyprowadziła raz panią, która przez całe popołudnie uczyła naszą klasę języka migowego. Miałam mnóstwo pytań. - Obiecujesz? - spytała dama w czerwonym aksamicie. Uniosłam wolną rękę i pomachałam palcami. Ile ma być tych słów? Przynajmniej tyle musiałam wiedzieć. Bo co, jeśli będzie zabierać mi wszystkie słowa aż do końca mojego życia? Czy nie byłoby to tak, jakbym nadal nie miała głosu? - Możesz po prostu odejść. - Wysunęła się z mojego chwytu i odwróciła ode mnie. Mogłam odejść bez głosu lub zostać i stracić coś innego. No cóż. Chciałam dostać z powrotem swój głos. Ostatnio nie za często go potrzebowałam, ale nie podobało mi się życie bez niego. Znów pociągnęłam ją za rękaw. Aksamit okazał się jeszcze bardziej miękki, niż na to wyglądał. Była taka wysoka. Spoglądała na mnie z góry. Anielskie włosy, fiołkowe oczy, blada cera bez najmniejszej skazy. Może jest aniołem. Choć z pewnością nie zachowuje się jak anioł. - Obiecujesz? - zapytała ponownie wibrującym głosem. Kiwnęłam głową. Ujęła moją dłoń w swoją, bladą i długopalcą, i pociągnęła mnie w stronę drzwi, na pół ukrytych pod pędami pnączy. Drzwi wyglądały na stare i były rzeźbione w różne rzeczy, ale nie zdążyłam zorientować się w jakie, bo otworzyła je i pociągnęła mnie przez próg do całkiem innego pomieszczenia. Kąty były tam mroczne. W samym środku stał okrągły stół, przykryty ciemnym aksamitem, a wokół niego ustawiono parę krzeseł. Pośrodku stołu umieszczono kulę z przejrzystego szkła czy może raczej kuliste akwarium. Rozkwitały w nim i gasły kwiaty z wielobarwnego światła. Błyski tańczyły po aksamicie, przemykały po półkach, którymi zapełnione były ściany. Nie spostrzegłam ani jednego okna, ale w tym dziwnym migotliwym świetle widziałam mnóstwo buteleczek, skrzyneczek i rzeczy poowijanych w papier. Drzwi zamknęły się za nami. Czułam się, jakby zwyczajny świat całkiem zniknął. Powietrze pachniało kurzem i przyprawami. Dama w czerwieni pociągnęła mnie w stronę krzesła stojącego przy okrągłym stole i przycisnęła moje ramię, żebym usiadła. Podeszła do półki, wybrała z niej małą okrągłą buteleczkę o długiej wąskiej szyjce. Coś lśniło złociście przez zielone szkło, migocząc przy potrząśnięciu. Dama uśmiechnęła się i wróciła do mnie. Włożyła mi buteleczkę do ręki. Szkło było chłodne i nierówne, nie takie gładkie jak kupowane w sklepie. W szyjce tkwił korek, zakończony szklaną gałką. Przez chłodną powierzchnię buteleczki wyczuwałam coś ciepłego. Uniosłam naczynko i zapatrzyłam się w wirujący, migoczący złociście obłoczek. - Kiedy wyjmę korek, musisz szybko wypić zawartość, bo inaczej nigdy nie odzyskasz głosu - usłyszałam. Wypić? Te złote błyski? O czym ona mówi? Czy to coś miało atest Państwowej Komisji Leków? A może próbuje mnie otruć? Albo może to narkotyk? Co ja właściwie robię sama w mieszkaniu obcej osoby? Dlaczego słucham poleceń pozbawionych sensu? Pociągnęła uchwyt korka, a ja przechyliłam buteleczkę i wypiłam złociste błyski. A może właśnie popełniałam samobójstwo? Od niewidzialności do śmierci nie tak chyba znowu daleko? Cokolwiek to było, spłynęło mi po języku jak ciepła lemoniada, sycząc cichutko, kiedy przechodziło przez gardło. Ale nie dotarło do żołądka. Zakaszlałam. - Co... Trzymała rękę w pogotowiu. Pochwyciła moje "co", zanim skończyłam zdanie. Ale zaczęłam je. Odzyskałam głos. Dłoń miała wciąż zamkniętą wokół tego, co pochwyciła. Podeszła do innej półki i zdjęła z niej drewnianą ośmiokątną, rzeźbioną skrzyneczkę. Wróciła i postawiła ją na stole, po czym usiadła na drugim krześle, dokładnie naprzeciwko mnie. Uchyliła wieko, wsunęła dłoń do skrzyneczki i zaraz wyjęła z powrotem. - Ile słów? - zapytałam. Jej dłonie poruszały się błyskawicznie, chwytając powietrze przed moimi ustami, ale nie dawało się dostrzec obłoczków oddechu. Pokój był chłodny, ale niewystarczająco zimny. - Aż powiem, że dość - odparła. Wepchnęła coś do skrzyneczki i zatrzasnęła pokrywkę, zanim mogło umknąć. - Co pani z nimi robi? Ojej, mój własny głos, wychodzący z mojego własnego gardła. Czułam się dziwnie, jakby to było coś całkiem nowego. Nigdy nie zwracałam uwagi, jak od dźwięku wibruje mi skóra, ale teraz dotknęłam szyi i czułam każde słowo, gdy przechodziło przeze mnie. Tym razem dwoma palcami, kciukiem i palcem wskazującym, zdjęła z powietrza całe zdanie. Mogłam niemal zobaczyć coś w rodzaju błękitnozielonego skręcającego się robaka. Jego ogon zwijał się, kiedy kobieta trzymała robala w palcach. Wrzuciła go do skrzyneczki. - Buduję różne rzeczy - odpowiedziała. - Jakie rzeczy? - Cokolwiek zechcę, jak tylko zdobędę właściwe składniki. Jak się nazywasz? Prawie jej odpowiedziałam, tak jak zwykle odpowiada się na to pytanie, bez zastanowienia. Ale wtedy pomyślałam sobie: powiem swoje imię i nazwisko, a wtedy staną się własnością tej kobiety. I co będzie ze mną? Nie potrafiłam sobie tego nawet wyobrazić. Więc powiedziałam: - Jenny Adams. Było to nazwisko dziewczyny z lekcji francuskiego, której nie lubiłam. Dama w czerwieni pochwyciła je z powietrza, potrzymała na otwartej dłoni i przyjrzała mu się uważnie. Nic nie widziałam, ale ona najwyraźniej tak. - Kłamstwo! - stwierdziła. Zamknęła dłoń wokół tego czegoś i wpuściła je do zielonej buteleczki, którą zakorkowała. - Może się przyda. A teraz podaj mi swoje imię. - Nie. - Podaj je - powiedziała łapiąc moje "nie". - Mmm! Nie mogłam wydobyć z siebie drugiego "nie". Moje usta nie chciały go uformować. Schwytała też "mmm". Skrzywiła wargi. - Co pani robi? - szepnęłam, a ona złapała całe pytanie i wsunęła moje słowa do skrzyneczki. Co będzie, jeśli nigdy już nie zdołam zadać pytań, tych które ona dopadnie? Czy będę mogła jeszcze kiedykolwiek powiedzieć "nie"? - Imię - zażądała cichym, władczym głosem, który naparł na moją twarz. Pokręciłam głową. - Gdybyś mogła sobie czegoś życzyć, co by to było? Powiedz prawdę. To pytanie wydawało się aż nazbyt łatwe; próbowałam być ostrożna, ale wypaliłam: - Roger! Mój głos nie był aż tak donośny, ale w dziwnej ciszy przytłumionego mrocznego pokoju usłyszałam, jak imię wydobywa się ze mnie niby dźwięk wielkiego dzwonu, jak wydmuchiwana bańka mydlana, która rośnie tak długo, aż przestaje się wierzyć, że jeszcze dotąd nie pękła. Wyciągnęła obie ręce. Pochwyciła nimi coś tak szerokiego, jak moje ramiona, a jej oczy rozbłysły od wewnątrz srebrzystym blaskiem. - Nie może pani dostać Rogera! - krzyknęłam. - Nie może pani! - Co byś mi dała, żeby mieć go z powrotem? Mogłam prawie zobaczyć pomiędzy szczupłymi białymi dłońmi jego ramiona, ponad nimi ciemną głowę z włosami wygolonymi z jednej strony, szczupłą twarz odwracającą się, by na mnie spojrzeć. Było tak, jakby tamten samochód nigdy nie pędził naszą ulicą właśnie w chwili, gdy Roger wybiegł za piłką do koszykówki. Ponad dłońmi damy w czerwieni zabłysnął w powietrzu lekki, trochę krzywy uśmieszek. Roger. - Nie mam nic. - Ledwie stłumiłam płacz. - Twoje imię - szepnęła. Znów pokręciłam głową. Nie wiedziałam, co może się stać, gdybym powiedziała jej, jak się nazywam. Nie wiedziałam nawet, co miała zamiar zrobić z Rogerem. Jeśli włoży go do jakiejś skrzyneczki, czy wtedy zapomnę, że kiedykolwiek go znałam? Moje wspomnienia o nim stopnieją? Czy też po prostu będę żyła jak dotąd, czując w piersi bolesną pustkę, kiedy tylko pomyślę o nim i o tym, że już nigdy nie wróci. - Podaj mi swoje imię, a ja oddam ci Rogera. Nie potrafiłaby czegoś takiego dokonać. Zdusiłam w sobie to marzenie, zanim zaczęłam nim żyć. - Roger umarł. - Mogłabyś go odbudować. Nauczę cię tego. - Nnn - wydusiłam z siebie. Nie poruszyła się. Zadałam sobie pytanie, czy gdyby zabrała moją odpowiedź , straciłabym umiejętność wymawiania "en". - Czego pani ode mnie chce? - zapytałam. Gorący lęk i żal ulokowały się w moim gardle tuż pod obojczykiem. - Jeszcze nie całkiem zdecydowałam. Patrzyłam na cień, który prawie był Rogerem, jak stoi spokojnie pomiędzy jej dłońmi. Narastała we mnie tęsknota, uczucie w głębi gardła podobne do palonego karmelu, kłucie pod powiekami. - Tracy - powiedziałam. Puściła Rogera i chwyciła moje imię. Było jak zakrzywiona złota rurka długości jakichś trzydziestu centymetrów; trzepotały wokół niego fioletowe, różowe, błękitne, zielone, czerwone i szare wstążki. - Gdzie reszta? - zapytała. Uśmiech rozjaśnił jej twarz. Wyglądała na jeszcze bardziej uszczęśliwioną, niż kiedy porywała kolędy śpiewającym przy fontannie. - Tracy - powtórzyłam zaskoczona, że mogę wymówić coś, co ona już zabrała - Parole. - Ach! Ten okrzyk wyrwał jej się, gdy sięgnęła drugą ręką i podłożyła dłoń pod migotliwy bąbel, srebrzysty z tęczowymi smugami. Był wielkości ludzkiej głowy. W środku znajdował się szary wirujący obłok. - Ooo! - Otworzyła szeroko oczy. Odchyliła się do tyłu na krześle. W jednej ręce trzymała złotą rurkę, w drugiej bąbel. Czy tak wygląda kłamstwo? Tamto na temat Jenny Adams było o wiele mniejsze. Po dłuższej chwili, podczas której jedynym dźwiękiem rozlegającym się w pokoju były nasze nieco przyspieszone oddechy, uniosła złotą rurkę i dotknęła nią srebrzystego bąbla. Coś chwyciło mój kręgosłup, wyprostowało go gwałtownie, a potem wyrzuciło mnie z krzesła i ciskało mną po podłodze, jakby wszędzie wyrastały ze mnie sprężyny. Bolało i bałam się, ale nic nie mogłam na to poradzić. Przebijały mnie kolce z ognia i lodu, paliły mnie i zmrażały. Szczękały mi zęby. Słyszałam i czułam uderzenia, kiedy rzucało mną po podłodze. Moja głowa waliła w drewno. Pomyślałam, że mogę umrzeć. Po chwili drgawki zwolniły tempo i ustały. Leżałam tak, przytłoczona zmęczeniem, usta miałam jak wypełnione watą i pełno siniaków w rozmaitych miejscach. Dama w czerwonej sukni odeszła na chwilę i zaraz wróciła. Pomogła mi usiąść i podała kubek z czymś ciepłym, ale nie za gorącym. Smakowało tak, jak pachnie jaśmin, i pomogło mi się uspokoić. - Co się stało? - szepnęłam. Nie złapała tego pytania. Może zabrała już wystarczająco dużo moich słów. Taką miałam nadzieję. Odgarnęła mi włosy z twarzy i popatrzyła na mnie łagodnie. - Powiedziałaś coś, co mogło być prawdziwe, więc zrobiłam z tego prawdę - powiedziała. - Teraz jesteś moja. Och, nie. Nie! Co to miało znaczyć? Pocałowała mnie w czoło. Jej wargi były ciepłe i miękkie. Przeszedł mnie przyjemny dreszcz. Delikatnie pomogła mi wrócić na krzesło. Wpatrując się we mnie dotknęła mojego policzka, a potem ramienia, jakby nie mogła uwierzyć, że jestem tu naprawdę. Palce miała ciepłe. Pachniała cynamonem. Co będzie, jeśli ona chce ode mnie tych rzeczy, przed którymi ostrzegano nas w szkole? Będzie mnie "molestować"? "Nigdy nie rozmawiaj z nieznajomymi". Myślałam, że to przed obcymi mężczyznami trzeba się pilnować. Wiedziałam, że cokolwiek ona zechce ze mną zrobić, nie będę mogła jej powstrzymać. Zabrała mi głos, a potem go oddała. Zmusiła mnie do padnięcia na podłogę w jakimś ataku. Teraz do niej należałam i nie mogłam temu zaradzić: sama się w to wpakowałam. - Tracy Parole - odezwała się swoim niskim, wibrującym głosem. Czułam się tak, jakbym miała dziurkę od klucza w klatce piersiowej, a te słowa stanowiły klucz, który otworzył... coś. Co? Czekałam i zastanawiałam się, czy znowu upadnę na podłogę i dostanę drgawek, ale nic takiego się nie stało. Co właściwie otworzył ten klucz? Co? - Pomyślałam, że to może ty. - Jej ciepła dłoń uniosła mój podbródek tak, że patrzyłyśmy sobie w oczy. - Dotąd nikt inny nigdy mnie nie widział, kiedy byłam zasłonięta. - Opuściła rękę i wyprostowała się. Westchnęła. - Teraz dotrzymam obietnicy. - Ujęła moje palce. - Roger - powiedziała. Roger! Cień, który widziałam wcześniej, stał przed nami; miał dokładnie ten sam wzrost i sylwetkę, co mój brat. Pogłaskała kciukiem wierzch mojej dłoni. - Mów o nim - nakazała. Zaczęłam go opisywać. Z moich ust wydobywały się słowa i formowały go przed nami. Czarne włosy, wygolone nad prawym uchem, a wszędzie indziej długie. Trochę krzywy uśmiech, błękitne oczy, wytarte na kolanach dżinsy popisane długopisem, czarny T-shirt z czaszką ozdobioną wielkimi rogami i długimi kłami. Poczucie humoru, serdeczność, przekomarzanie się, czerwone buty z posupłanymi sznurowadłami. Nawet zapach jego potu. Był tam, dokładnie taki, jakim go pamiętałam. Wyszarpnęłam jej rękę i poszłam uściskać braciszka. Przez może sekundę też mnie obejmował, a później rozwiał się w nicość. - Hej! - wrzasnęłam i popatrzyłam ze złością na damę w czerwonej sukni. - To twój pierwszy raz. - Uśmiechnęła się. - Nauczysz się robić to lepiej. Pokażę ci jak. A potem odesłała mnie do domu. Tego wieczoru po wigilijnej wieczerzy, na którą złożyły się wymyślne dania zamawiane przez telefon, siedziałam na swoim miejscu na kanapie, a w telewizji nadawano coś, na co nie zwracałam uwagi. Myślałam już tylko o tym, jak obejmowałam Rogera. Jak stał tuż przede mną. Było słodko i szybko przestało być. To nie był prawdziwy Roger. Obok mnie mama wyszywała krzyżykami obrazek przedstawiający wazon z kwiatami. Bill pociągał piwo z puszki, patrzył w telewizor i ziewał. Puste miejsce Rogera znajdowało się obok mnie. - Roger - wyszeptałam i zobaczyłam jego cień między mną a lampą stojącą na stole. Odwrócił się w moją stronę. Mogłam zbudować go ze słów. Odtworzyć go dokładnie takim, jakim był dawniej. Gdybym wzięła fotografię, mogłabym uczynić go realniejszym. Ale to wszystko w środku - to nie byłby Roger, prawda? Sięgnęłam w stronę jego cienia, a on też wyciągnął do mnie rękę. Dłoń cienia dotknęła mojej. Zniknął. Nie był realny, ale lepsze to niż nic. A te wszystkie skrzyneczki i buteleczki, które dama w czerwonej sukni trzyma na półkach w pokoju, gdzie światło rozkwita w wielkiej kuli. Wszystkie te słowa, które porywała. Co mogła z nich zbudować? Nawet jeśli tylko obrazy, zawsze to coś. Zdaje się, że i ja teraz potrafię to samo. Drugiego dnia świąt zapukałam do drzwi z witrażowym okienkiem. Dama w czerwonym aksamicie uśmiechnęła się i zaprosiła mnie do środka. Przełożyła Izabela Miksza NINA KIRIKI HOFFMAN Pisze od dwudziestu lat i ma na swoim koncie ponad dwieście sprzedanych opowiadań, dwa zbiory, cztery powieści plus dwie napisane z innymi autorami (znane w Polsce "Dziecko starożytnego miasta" i "Star Trek Voyager 15: Echoes") oraz cztery książeczki dla starszych dzieci (w tym trzy w cyklu R. L. Stine'a "Ulica strachu"). Za swą pierwszą powieść, "The Thread That Binds the Bones", otrzymała nagrodę im. Brama Stokera dla najlepszej debiutanckiej powieści grozy roku. W naszym miesięczniku przedstawiliśmy już kilka opowiadań Hoffman; ostatnie, "Bogowie życzeń", w "NF" 7/2001. "Obłoczki oddechu" pochodzi z antologii "Wizard Fantastic" (1997, red. Martin H. Greenberg). MSN 27