Goszczurny Stanisław - A żyć trzeba dalej
Szczegóły |
Tytuł |
Goszczurny Stanisław - A żyć trzeba dalej |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Goszczurny Stanisław - A żyć trzeba dalej PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Goszczurny Stanisław - A żyć trzeba dalej PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Goszczurny Stanisław - A żyć trzeba dalej - podejrzyj 20 pierwszych stron:
STANISŁAW GOSZCZURNY
A żyć trzeba dalej...
Tym, co na morzu i ich Rodzinom –
autor.
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
Książka ta jest kontynuacją powieści „Morze nie odda ofiar”. Choć jej główny
wątek został
zaczerpnięty z autentycznego wydarzenia, jednak losów bohaterów nie należy
utożsamiać
z losami rybaków i ich rodzin, których dotknęła przed laty opisywana tu tragedia
– są one
wyłącznie tworem wyobraźni autora.
Rozdział pierwszy
– Odwiozę panią – delikatnie ujął ją pod ramię i chciał skierować do samochodu
stojącego
przy krawężniku.
Oswobodziła łokieć i odsunęła się nieco.
– Dziękuję, mieszkam niezbyt daleko. Wrócę pieszo.
– W taką pogodę? – nie ustępował. – Niechże pani wsiada – wyciągnął kluczyki i
otworzył
drzwiczki. Stała obok i patrzyła na niego z lekko ironicznym uśmiechem. Podniósł
głowę i
czekał, gestem zapraszając ją do wnętrza.
Był już późny wieczór, minęła dziesiąta. Chodnik pokrywała mokra bryja, ostry
wiatr w
wąwozie wąskiej ulicy sprawiał wrażenie silnego przeciągu, niósł lekką,
nieprzyjemną
mżawkę. Uliczka była pusta, słabo oświetlona, drzewa przy chodnikach wyglądały
smutno,
jak miotły odwrócone witkami ku górze, rzadkie latarnie rozjaśniały małe kręgi
przestrzeni w
ich pobliżu, od krańca do krańca panowała pustka, nie widać było ani jednego
przechodnia.
Joanna pomyślała, że rzeczywiście wędrówka pieszo w taką pogodę nie będzie
przyjemna.
Mieszkała dosyć blisko, jednak musiałaby przejść kilkanaście uliczek, i to
bocznych, pod
górkę do osiedla, w którym znajdował się jej dom. Mimo wszystko wahała się. Nad
niechęcią
do wędrówki wieczorem samotnie przez ciemne uliczki podczas tej fatalnej pogody
przeważał
opór wobec tego człowieka, który tak uparcie zapraszał ją do samochodu. Nie
czuła do
niego sympatii od początku. Okazywał jej względy większe niż innym kobietom,
przez cały
wieczór dosyć dyskretnie, ale konsekwentnie emablował ją, niedwuznacznie dawał
jej do
zrozumienia, że mu się podoba. Nie uczynił nic takiego, co by usprawiedliwiało
jej niechęć,
był uprzejmy, rozmawiał swobodnie, nie narzucał się specjalnie, a jednak czuła,
że wystarczyłby
jeden gest z jej strony odwzajemniający sympatię, a zwykła towarzyska uprzejmość
zmieniłaby się w próby poufałości i zabiegi zmierzające do zbliżenia.
Była kobietą doświadczoną, znała ten typ ludzi. Kulturalny, uprzejmy, dobrze
wychowany,
umiejący zachować się w towarzystwie, chwilami nadskakujący, rzucający
komplementami,
ale w gruncie rzeczy szukający okazji, by posunąć się o krok dalej, nawiązać
kontakt, który
mógłby doprowadzić do dalszych spotkań, sympatii, a w końcu może i czegoś
więcej. Była na
to wyczulona. Nie raz spotykała się z takimi objawami zainteresowania ze strony
mężczyzn.
Zdawała sobie sprawę, że choć zbliża się do czterdziestu lat życia, to jest
atrakcyjna i mężczyźni
odprowadzają ją wiele mówiącym wzrokiem, a niejeden bardziej natarczywie niż ten
dawał do zrozumienia, że chętnie by nawiązał romans. Unikała tego. Nie potępiała
koleżanek,
które korzystały z takich okazji i przyjmowały propozycje. Uważała, że każdy
powinien sam
kierować swoim losem i odpowiadać za swoje postępowanie. Ale nie należała do
takich, którym
z łatwością przychodzą przelotne kontakty, romanse, spotkania, umizgi – ta gra,
która
często kończyła się niczym, ale niekiedy prowadziła do komplikacji, których nie
pragnęła.
Niektóre koleżanki – kiedy o tym rozmawiały między sobą – wyśmiewały ją,
nazywały nawet
zakonnicą. Nie obrażała się. Zbywała takie docinki żartem, czasem odpowiadała,
że jako żona
rybaka widocznie jest zimna jak ryba i nie potrzebuje żadnych ,,ciepłych” panów.
Ale te, któ-
re znały ją bliżej, wiedziały, że to nie chłód i brak zainteresowania
mężczyznami sprawiały, iż
tak się zachowywała. Wiedziały, jak bardzo jest przywiązana do męża, który
większość życia
spędzał na morzu, a do niej pisał długie, serdeczne, pełne miłości i tęsknoty
listy, takie jakby
ją dopiero poznał i ciągle jeszcze odczuwał potrzebę powiedzenia, jak bardzo
jest szczęśliwy,
że jest z nim, że na niego czeka, utwierdzenia jej w przekonaniu, że jest dla
niego wszystkim.
Odwzajemniała to uczucie, odpowiadała listami może nie aż tak przepełnionymi
słowami o
miłości i tęsknocie, ale jednak ciepłymi, pełnymi serdeczności, mówiącymi mu, że
czeka i
zawsze czekać będzie. Dlatego wszystkie okazje, jakie się jej zdarzały podczas
gdy on był na
morzu, traktowała pobłażliwie. Na zabiegających o jej względy mężczyzn patrzyła
z pewnym
dystansem. Bez potępienia, ale i bez życzliwości. Po prostu ze spokojem kobiety,
której życie,
choć wypełnione przeważnie oczekiwaniem, nie jest puste i która w tym życiu
niczego zmieniać
nie pragnie.
Nie stroniła od towarzystwa, jednak dzisiejsze zaproszenie przyjęła z oporami.
Kiedy Elżbieta
zadzwoniła, w pierwszej chwili odmówiła.
– Wpadnij – namawiała Elżbieta. – Zrobimy sobie babski wieczór.
– Nie bardzo mam ochotę – usiłowała się wykręcić.
– A cóż masz innego do roboty? – Elżbieta była energiczna, dosyć
bezceremonialna. –
Przecież zanudzisz się w domu.
– W domu zawsze znajdzie się coś do zrobienia – odparła.
– Nie wyszukuj sobie zajęć – zaśmiała się Elżbieta. – Powinnaś zostać zakonnicą,
skoro
tak lubisz samotność.
– Daj spokój – opędzała się. – Sama wiesz, że to nieprawda.
– No, to przyjdź. Pogadamy, poplotkujemy, jakoś czas zleci.
– A kto jeszcze będzie? – chciała wiedzieć.
– Dwie, trzy nasze, przecież musimy się razem trzymać.
Znały się dobrze, na ogół spotykały się, wymieniały informacje o statkach, a
jeśli któraś
odbyła z mężem rozmowę telefoniczną albo dostała list – dzieliła się
wiadomościami z koleżankami.
Telefonowały do siebie często, spotykały się tak, jak to teraz proponowała
Elżbieta,
która była żoną starszego mechanika pływającego na trawlerze-przetwórni. Znały
się od dawna,
od czasu kiedy ich mężowie pływali razem jeszcze jako młodzi oficerowie, i od
tej pory
pozostała ta przyjaźń mężów i żon. Elżbieta, żona chiefa mechanika uważała, że
powinna z
Joanną żyć szczególnie blisko jako z żoną chiefa pokładowego. Joanna nie miała
nic przeciwko
temu, nawet lubiła Elżbietę za jej pogodę, humor, bezpośredniość, a pewna
beztroska czy
może nawet swoboda towarzyska sprawiały, że także inne żony rybaków chętnie z
nią przestawały
i korzystały z zaproszeń na „babskie wieczory”, które urządzała od czasu do
czasu.
Zresztą nie tylko Elżbieta – niektóre także uważały, że powinny przyjmować
koleżanki, żony
rybaków. Stanowiły więc grono dosyć zżyte, wiedziały o sobie wszystko, potrafiły
przymykać
oczy na wzajemne słabostki i pomijać w rozmowach tematy drażliwe, a były nimi
sprawy
intymne, o których na ogół nie mówiły. Tylko o mężach, ich zaletach, przywarach,
o domach,
dzieciach, codziennych kłopotach i perypetiach mogły gadać godzinami. Czasem
opróżniły
przy tych rozmowach butelkę wina lub winiaku, zawsze wypijały niezmierne ilości
kawy i
herbaty, popisywały się domowymi wypiekami, a bywało, że niektóra z okazji
imienin lub
jakiejś innej większej uroczystości urządzała wystawniejsze przyjęcie z obficie
zastawionym
stołem.
Dziś okazji specjalnej nie było, ale Elżbieta widocznie miała ogromną ochotę
pogadać z
koleżankami, bo nie ustąpiła. W końcu Joanna uległa i późnym popołudniem poszła
na to
spotkanie. Wkrótce jednak okazało się, że nie tylko same żony rybaków spotkały
się u Elżbiety.
Królem wieczoru był jej kuzyn, inżynier, przystojny mężczyzna w średnim wieku,
który
od czasu do czasu ją odwiedzał. Joanna znała go przelotnie, gdyż już kiedyś
spotkali się u
Elżbiety na większym przyjęciu, w którym uczestniczyli także mężowie, bo ich
statki właśnie
stały w Gdyni, i Elżbieta – zawsze skora do przyjmowania gości – właśnie to
uczyniła. Inżynier
wówczas zatańczył z nią raz czy dwa, ale nie zwróciła na niego większej uwagi.
Wszystko
odbywało się jak zwykle przy takich okazjach: w gwarze, przy toastach, wzajemnym
przekrzykiwaniu
się i piciu trochę zbyt dużej ilości alkoholu. Oboje z mężem nie bardzo to
lubili,
pili umiarkowanie, a przyjęcie opuścili zanim rozeszła się reszta gości.
Teraz widok inżyniera u Elżbiety trochę ją zaskoczył, bo liczyła na czysto
żeńskie spotkanie,
ale specjalnie się tym nie przejęła.
Wkrótce jednak zauważyła, że inżynier zwraca na nią większą uwagę niż na
pozostałe panie.
Z nią najchętniej rozmawiał, a w pewnym momencie nawet poczuła, że gdy pochylił
się
nad oparciem zajmowanego przez nią fotela, by podać szklankę z wodą sodową,
nieco za
mocno oparł się o jej ramię.
Nie było zbyt późno, kiedy postanowiła opuścić towarzystwo. Jakoś dziś nie
kleiła się
rozmowa, czuła się trochę nieswojo i nie wiedziała, czy to z powodu nieco zbyt
wyraźnego
nadskakiwania inżyniera, czy po prostu przestało ją bawić „babskie gadanie”.
Elżbieta oczywiście
zaprotestowała.
– Siedź, dokąd się wyrywasz! Przecież dopiero minęła dziewiąta!
– Pójdę – odpowiedziała – chcę dziś zamówić rozmowę.
– Stęskniłaś się? – Elżbieta roześmiała się. – Wytrzymasz, już niedługo wróci,
sama mówiłaś,
że po tym rejsie zejdzie ze statku i dostanie urlop.
– Tak, ale pisał ostatnio, że nie czuje się zbyt dobrze.
– Nawet jeśli trochę choruje, to co, chcesz mu pomóc przez telefon? – Elżbieta
wypiła
więcej od niej i oczy jej trochę błyszczały. W takich chwilach robiła się
jeszcze bardziej swobodna
niż zazwyczaj i umiała nawet nieco złośliwie docinać.
Joanna nie chciała się zbytnio upierać, żeby nie wywołać wrażenia, że chce
uciec. Wypiła
jeszcze pół kieliszka wina, skwapliwie nalanego przez inżyniera, ale coraz
gorzej czuła się w
towarzystwie. Sama nie wiedziała dlaczego, ale odczuwała dziwny niepokój, coś ją
korciło,
żeby stąd uciec, wracać do domu, zadzwonić, porozmawiać, uspokoić się. Nie
zastanawiała
się, skąd w niej te uczucia, ale wkrótce ostatecznie postanowiła wracać. Wstała.
– Pójdę już – oświadczyła. – Jednak chcę porozmawiać, a wiesz, że na połączenie
trzeba
czekać.
– Zamów sobie rozmowę ode mnie – zaproponowała Elżbieta. Joanna skwitowała to
uśmiechem i tamta więcej nie nalegała. Rozumiała, że taka rozmowa z mężem
przebywającym
na statku daleko na łowisku nie może się odbywać w obecności innych ludzi, w
gwarze,
w tym swobodnym nastroju, jaki panował na przyjęciu.
Inżynier podniósł się także.
– To ja też pójdę – oświadczył.
– A ty dlaczego? – zdziwiła się gospodyni. – Przecież nie będziesz dzwonił do
męża na
statku. – Wszystkie skwitowały żart głośnym śmiechem, ale on odpowiedział:
– Nie zapominaj, że na siódmą idę do pracy. Dziesiąta minie zanim dojadę do
domu, a rano
nie chce się wstawać...
– Rozumiem – domyślnie powiedziała Elżbieta i lekko zmrużyła oczy.
Joanna nie była zadowolona z tego, że wychodzą razem z inżynierem. Postanowiła
pozbyć
się go zaraz na dole. Irytowało ją to zmrużenie oczu Elżbiety, pomyślała, że
będą może miały
okazję, by wziąć ją na języki i snuć różne domysły. Toteż w nienajlepszym
humorze zeszła z
inżynierem po schodach na dół. Stał teraz i czekał. Już chciała ruszyć w swoją
stronę, kiedy
zapytał:
– Pani mnie się boi?
– Pana? – popatrzyła drwiąco. – A czemuż to miałabym się bać?
– No więc, jeśli pani się nie boi, to jedziemy – znów zrobił zapraszający gest.
Nagle podjęła
decyzję.
– Dobrze – wsiadła. Zatrzasnął drzwiczki, uruchomił silnik i ruszył.
– Pan wie, gdzie mieszkam? – zapytała zdziwiona, że nie zapytał, dokąd ją
odwieźć.
– Powie mi pani. Później.
– Co to znaczy? – odwróciła twarz ku niemu. Nie patrzył na nią, tylko prowadził
uważnie
samochód. – Dokąd pan jedzie? – zapytała ostrzej.
– Proszę się nie obawiać, nie zrobię pani nic złego – zapewnił.
– Nie obawiam się, ale niech pan jedzie na Wzgórze.
– Nie chce pani zobaczyć morza? – już skręcał ze Świętojańskiej w Czołgistów.
W pierwszej chwili chciała zareagować gwałtownie, nakazać mu, by ją odwiózł do
domu
lub natychmiast zatrzymał się, ale nagle poczuła, że cała ta sytuacja zaczyna ją
bawić. Milczała,
dopóki nie dojechał do końca ulicy i nie wprowadził wozu na parking przy
nadmorskim
bulwarze za Domem Marynarza.
Reflektory skierowane ku morzu wydobywały z mroku beton bulwaru, pustego,
pokrytego
nieprzyjemną wilgocią. Od morza wiał silny wiatr, fale atakowały brzeg, wzbijały
się wysoko,
strzelały pianą ponad betonową ścianę odgradzającą bulwar od zatoki. Wytryski
piany
wiatr niósł nad brzegiem, drobne kropelki osiadały na szybie samochodu. Mimo
woli wstrząsnął
nią dreszcz. Widok był ponury, fala huczała głośno, dalej poza bulwarem
czerniała noc i
tylko rzadkie rozkołysane światełka statków na redzie Gdyni świadczyły, że nie
jest to groźna
wodna pustynia, ale znajdują się niemal w samym środku miasta, za nimi są
oświetlone ulice,
domy pełne ludzi, rozjarzone okna mieszkań i wystawy sklepów.
Otrząsnęła się z przykrego wrażenia i powiedziała:
– No, napatrzył się pan? Jedźmy.
Odwrócił się ku niej, ramię przełożył za oparcie jej fotela, dłoń położył na
ramieniu i delikatnie
usiłował przyciągnąć do siebie. Stawiła opór. Nadal ją to bawiło, choć czuła już
narastającą
irytację. Usłyszała niegłośne pytanie:
– Czemu pani jest taka?
– Jaka? – patrzyła przed siebie, w mrok, na wytryski piany i gęstą czerń nocy
nad zatoką.
– Nieprzystępna.
– A pan chciałby, żebym była inna?
– Chciałbym.
– Jaka? – zapytała powtórnie.
– Przecież nie zrobię pani nic złego... – nagle mocniej przygarnął ją ramieniem,
drugą ręką
ujął pod brodę, przyciągnął do siebie, usiłował pocałować. Bez trudu
wyswobodziła się z
uścisku.
– Jedźmy – zażądała.
Przez chwilę trwał nieruchomo pochylony nad kierownicą, potem zawarczał silnik.
Podała
mu adres. Skinął głową nadal nic nie mówiąc. Przed jej domem, kiedy już
zamierzała wysiąść,
położył dłoń na jej ręce i zapytał:
– Nie zaprosi mnie pani do siebie?
– Żartuje pan? – nie wiedziała, czy się roześmiać, czy rozgniewać. Miał jednak
minę poważną,
nie patrząc na nią mówił:
– Przecież pani wie, że nie od dziś mi się pani podoba...
– Nie wiem, ale to nie ma znaczenia.
– Więc?
– Nie.
– To może pójdziemy gdzieś? Nie jest jeszcze późno.
– Dokąd?
– No, do lokalu, albo...
– Do pana? – wpadła mu w słowo.
Nie odpowiedział. Czekał. A ona zastanawiała się, co mu powiedzieć. Już jej nie
śmieszyło
jego zachowanie. Nie była też zirytowana. Po prostu chciała jak najprędzej wyjść
z samochodu,
wrócić do mieszkania, być sama.
– Czy pan nie rozumie, że ja kocham męża? – zapytała wreszcie po długim
milczeniu.
Odwrócił do niej twarz. W niezbyt jasnym świetle jarzeniowej lampy widziała
błyszczące
oczy, lekko zaciśnięte usta, pomyślała, że powie jej coś przykrego, wybuchnie
drwiną albo
rzuci obelżywe słowo. On jednak popatrzył na nią przez dłuższą chwilę, potem
pochylił się,
ponad jej kolanami otworzył drzwiczki samochodu i powiedział miękko:
– Przepraszam.
Poczuła ulgę, że jednak nie okazał się taki, jak pomyślała.
– Dobranoc – rzuciła. Odeszła szybko i zaraz znikła w drzwiach. Stał przez
dłuższą chwilę
i dopiero kiedy już była przed swoim mieszkaniem, usłyszała warkot ruszającego
samochodu.
W mieszkaniu pozapalała wszystkie światła od przedpokoju po łazienkę. Zawsze
lubiła
dużo światła, nie znosiła mroku, a tym bardziej ciemności. Dziś czuła specjalną
potrzebę, by
wokół było jasno, miała wrażenie, że dzięki temu nie jest tu sama, za chwilę z
drugiego pokoju
lub kuchni wyjdzie Ziutek i zapyta, gdzie tak długo była, a ona zacznie mu się
tłumaczyć,
ukrywając oczywiście przygodę z inżynierem. Albo nie – pomyślała – opowiem mu
wszystko, niech wie, że niczego nie ukrywam. Oboje pośmiejemy się z nieudanych
zalotów
amatora łatwej zdobyczy.
Gdy zdjęła wierzchnie okrycie, podeszła do telefonu i wykręciła numer. Po chwili
zgłosiła
się centrala.
– Halo – powiedziała podając swój numer. – Zamawiam rozmowę ze statkiem
„Prosna”.
– Przyjęłam – usłyszała w odpowiedzi.
– Długo będę czekała? – chciała wiedzieć.
– Trudno powiedzieć, ale chyba nie – wyjaśniła telefonistka. – A może połączyć
błyskawicznie?
– Och, nie – zaprotestowała. – Nie jestem milionerką. Sama pani mówi, że to nie
powinno
trwać zbyt długo.
– Jak pani chce, zamówienie przyjęłam – telefonistka wyłączyła się.
Przez chwilę trzymała słuchawkę w ręce i nawet pomyślała, że szkoda, iż nie
zamówiła
„błyskawicznej”, ale zaraz uświadomiła sobie, że to nie było potrzebne. Znała
jego rozkład
zajęć. Do północy miał wachtę, a do tej pory z pewnością zdążą połączyć. Telefon
od niej nie
obudzi go.
Weszła do kuchni, nastawiła wodę na herbatę. Chciało jej się pić po słodyczach,
które zjadła
u Elżbiety. Czuła też niemiły posmak wina wypitego podczas wieczoru. Wypłukała
zimną
wodą usta, zaparzyła herbatę i postawiła, żeby przestygła.
Poszła do łazienki i zaczęła się rozbierać. Pomyślała, że zdąży wziąć prysznic,
zanim nastąpi
połączenie ze statkiem, a potem zaraz pójdzie spać. Myślała trochę o inżynierze
i jego
zalotach. Była tym nieco rozbawiona. Przywykła, że mężczyźni zwracają na nią
uwagę, ale
nic sobie z tego nie robiła i nigdy tych zalotów nie brała poważnie. Zachowanie
kuzyna Elżbiety
potraktowała jako typowe zabiegi mężczyzny, który myślał, że ma w samotnej żonie
rybaka przebywającego na morzu łatwą zdobycz, spragnioną kontaktu z mężczyzną.
Nawet
nie miała mu tego za złe. W końcu pomyślała, że męską sprawą jest zdobywać
kobietę, a kobiecą
zgodzić się lub nie. Ona wolała nie...
Stanęła całkiem naga przed dużym lustrem w przedpokoju. Zapaliła dodatkową
lampkę
nad głową i przyglądała się sobie długo, uważnie. Lubiła swoje ciało, była dumna
ze swej
urody. Wiedziała, że jej gęste czarne włosy bardzo się podobają i budzą nawet
zazdrość u
kobiet. Grube, niemal zrośnięte brwi były poczytywane za oznakę namiętności.
Uśmiechnęła
się do siebie, bo przypomniało się jej, jak nieraz Elżbieta nazywała ją bryłą
lodu. Niech tak
myśli. Zresztą na pewno tak nie myśli, tylko mówi, prowokuje, chce ją zmusić, by
coś powiedziała
o sobie na ten temat, ale ona nie lubiła nadmiernych wynurzeń. Sprawy te uważała
za
tak intymne i osobiste, że nie miała zamiaru dzielić się z nikim swymi myślami,
mówić o
tym, co czuje, czego pragnie i co przeżywa w stosunku do mężczyzn. A właściwie
do mężczyzny,
bo nie brała pod uwagę poważniej nigdy nikogo innego prócz męża.
Podniosła ręce w górę, przez co jej postać stała się bardziej wysmukła. Miała
dobrą figurę,
choć wydało się jej, że w talii i na biodrach zbiera się nieco za dużo tłuszczu.
Wolno przejechała
dłońmi po ramionach, piersiach, lekko wypukłym brzuchu, udach i stała tak,
patrząc na
siebie jak na nieruchomą rzeźbę w muzeum. Jeszcze dotknęła piersi. Były jędrne,
niezbyt
duże; o wiele młodsze od niej kobiety mogłyby jej ich pozazdrościć. Westchnęła i
przeszła do
kuchni. Pociągnęła długi łyk, lekko już wystygłej herbaty. Dosłodziła ją i
jeszcze się napiła,
po czym weszła do łazienki.
Brała prysznic nie zamknąwszy drzwi, bo obawiała się, że szum wody może
zagłuszyć
dzwonek. Kiedy telefon zadzwonił, nie wycierając się przebiegła przez przedpokój
i chwyciła
słuchawkę.
– Słucham – zgłosiła się zadyszana. Głos, który ją dobiegł sprawił, że nagle
zesztywniała.
– Halo, to ja, poznaje mnie pani?
– Kto mówi? – rzuciła ze złością, choć już wiedziała, czyj to głos.
– Kuzyn Elżbiety, nie poznała pani?
– O co chodzi? – Była zła, mówiła oschle, ale jeszcze się hamowała. On zaś
starał się być
uprzejmy, jakby czuł się winny, że zadzwonił o tej porze.
– Chciałem pani jeszcze raz powiedzieć dobranoc – oznajmił.
– I po to pan dzwoni? – nie ukrywała ironii. – Przecież nie tak dawno
powiedzieliśmy sobie...
– Tak, ale odniosłam wrażenie, że pani się na mnie gniewa, a nie chciałbym...
– Nie gniewam się, ale właśnie biorę prysznic.
– To proszę się czymś okryć, zmarznie pani.
– Nie zamierzam dłużej prowadzić tej rozmowy...
– Ależ dlaczego? Czemu pani mnie tak traktuje?
– A jak pan mnie traktuje?
– Czy byłem nieuprzejmy? Natarczywy? Czemu pani opędza się ode mnie jak od psa?
– Niech pan nie przesadza – roześmiała się. – Po prostu chcę, żeby pan
zrozumiał, że jest
bez szans.
– Ja przecież niczego od pani nie chcę.
– Więc czemu pan dzwoni, nie daje mi spokoju?
– Bo mi się pani podoba. Bardzo – zniżył głos, powiedział to niemal szeptem
jakby się
obawiał, że ktoś może usłyszeć to wyznanie. Roześmiała się.
– Często pan to mówi?
– Nieczęsto. Ale pani mówię.
– No więc powiedział pan i dobranoc.
– Ależ proszę...
– Przepraszam pana, ale zamówiłam rozmowę z mężem na statku. W każdej chwili
może
być połączenie, więc musimy kończyć. Dobranoc.
– Dobranoc... Proszę się nie gniewać i... pani pozwoli, że jeszcze zadzwonię?
– Dziś? Pan nie przesadza?
– Nie dziś. Kiedyś.
– Po co? Szkoda pańskiego czasu.
– A jednak zadzwonię.
– Dobranoc – powiedziała oschle i odłożyła słuchawkę.
Zrobiło się jej nieco chłodno w czasie tej rozmowy, więc szybko wróciła do
łazienki i
mocno wytarła ciało grubym włochatym ręcznikiem. Włożyła ciepły szlafrok, nalała
sobie
drugą szklankę herbaty i przeszła do pokoju.
Co chwila spoglądała na czarny aparat telefoniczny widoczny na stoliku w
przedpokoju,
jakby chciała siłą woli zmusić go, by się wreszcie odezwał. Milczał jednak, a
wiedziała, że
ponaglanie nic nie pomoże.
Pościeliła sobie tapczan, położyła się, wzięła książkę, ale po chwili przyłapała
się na tym,
że nie rozumie ani słowa z tego, co czyta. Wstała więc ponownie, z szuflady
wyjęła sporą
drewnianą skrzyneczkę. Była pełna listów z zagranicznymi znaczkami. Rozłożyła je
na stole,
sięgnęła po ten z najświeższą datą i wyjąwszy z koperty poczęła czytać.
„Najdroższa Moja!
Wiesz, jak bardzo lubię pisać do Ciebie w każdej wolnej chwili, jaką mam na
statku. Tęsknię
do Ciebie. Chwilami zdaje mi się, że nie ma we mnie nic poza tęsknotą,
pragnieniem,
aby stale być z Tobą. Kiedy ciągniemy rybę, ciężko pracuję i na jakiś czas
jestem, zajęty
czymś innym, ale na wachcie, podczas odpoczynku, w czasie posiłków – wszędzie i
zawsze
jesteś ze mną. Czasem myślę, że może Cię nudzić to moje pisanie w kółko ciągle
tego samego
o mojej wielkiej miłości, tęsknocie, pragnieniu przebywania razem. Ale cóż
poradzę? Taka
jest prawda. Wiesz o tym i wdzięczny Ci jestem, że to rozumiesz, odwzajemniasz,
czekasz...
Bywają momenty, że przeklinam tę chwilę, w której zdecydowałem się na pływanie.
Ale
kiedy to robiłem, nie było Ciebie. A teraz jesteś Ty i poza Tobą nie istnieje
nic. Otaczają mnie
ludzie, którzy mi są obcy, doszło do tego, że nienawidzę morza, zapachu ryb,
tych naszych
ubogich rozmów w mesie, całego tego życia na statku. Nienawidzę, bo przez to
jestem oddalony
od Ciebie. Ale wiesz, że już niedługo. Zejdę ze statku. Pozostanę na lądzie,
znajdę pracę,
będę przy Tobie, żyć będziemy razem już bez tych trudnych do zniesienia tygodni
i miesięcy
rozłąki...
Pociesza mnie myśl, że wkrótce Cię zobaczę. Jeszcze ten rejs i schodzę. Czuję
się nie najlepiej,
ale to nieważne. Wróci mi dobre samopoczucie, wróci radość życia, kiedy znajdę
się w
domu przy Tobie. Czekamy na wyjście w morze. Nasz kapitan uległ wypadkowi i na
jego
miejsce mają przysłać nowego. Znam go trochę, ale nie za bardzo. Zobaczymy, jaki
będzie.
Ale właściwie jest mi wszystko jedno, przecież po tym rejsie urlop, więc nie
będę z nim długo
pływał. A potem... może już podejmiemy ostateczną decyzję i w ogóle nie wrócę na
morze?
Napiszę jeszcze przed wyjściem na morze. Chcę, żebyś wiedziała o mnie wszystko,
żebyś
znała każdą godzinę mojego życia tutaj i żebyś wiedziała, że w każdej godzinie
jestem z Tobą
i o Tobie tylko myślę...”
Złożyła list starannie, wsunęła do koperty i sięgnęła po inny. Był tak samo jak
poprzedni
przepojony tęsknotą, pełen miłości, wyznań, jakby pochodził od kochanka, z
którym łączyły
ją najświeższe, jeszcze nie stonowane przez czas uczucia. Pomyślała, że powinna
na ostatni
list odpisać, ale zaraz uprzytomniła sobie, że to nie ma sensu, bo zapowiadał,
że wkrótce wróci,
więc zanimby list doszedł, już by go nie zastał w porcie.
Złożyła listy i schowała do skrzynki. Na stole pozostał tylko ten jeden,
ostatni. Oglądała go
przez jakiś czas, znów wyjęła i ponownie przeczytała.
Ostry dźwięk telefonu przywrócił ją do rzeczywistości. Odruchowo spojrzała na
zegar i
stwierdziła, że dochodzi północ. Przekonana, że to nareszcie zamówiona rozmowa
podbiegła
do aparatu i podniosła słuchawkę.
– Halo – usłyszała głos telefonistki. – Pani zamawiała rozmowę z „Prosną”.
– Tak, czekam już blisko dwie godziny – odpowiedziała z nutą pretensji. – Proszę
łączyć.
– Przepraszam – mówiła telefonistka jakby z poczuciem winy. – Nie mogliśmy i
nadal nie
możemy uzyskać połączenia z tym statkiem.
– Ale dlaczego? Przecież oni nie są zbyt daleko! To nie Labrador, tylko Morze
Północne,
więc...
– Tak – przyznała telefonistka. – Próbujemy od dłuższego czasu, ale nic z tego
nie wychodzi.
– Czy coś się stało? – Joanna nagle poczuła przyspieszone bicie serca i
odruchowo położyła
dłoń na piersiach.
– Nie, proszę się nie martwić – telefonistka nie była zaniepokojona. – Oni chyba
już weszli
do portu i dlatego nie można się połączyć, bo w porcie radiostacja statkowa nie
działa.
– Tak, wiem – odparła. – Ale przecież parę dni temu wyszli w morze, to dlaczego
mieliby
już wrócić?
– Nie wiem – odpowiedziała telefonistka. – Ale połączenia nie ma i chyba jednak
już są w
porcie.
– Niech pani jednak nadal próbuje mnie połączyć – upierała się. – Wydaje mi się,
że to
niemożliwe, aby już wrócili.
– Dlaczego, mogli mieć dobre połowy i zejść wcześniej z łowiska – telefonistka
była wyraźnie
obeznana ze sprawami statków.
– Jednak niech pani próbuje. Proszę mnie połączyć, obojętne o jakiej porze.
– Dobrze. Ale jeśli są w porcie, to nic z tego nie będzie.
– Jednak proszę.
– Dobrze – telefonistka rozłączyła się, a ona stała przez dłuższy czas ze
słuchawką w ręce.
Nie rozumiała dlaczego, ale czuła, że wypełnia ją coraz silniejszy niepokój.
Sama sobie usiłowała
wytłumaczyć, że telefonistka pewnie ma rację. Nie raz połączenie nie dochodziło
do
skutku. Jednak teraz zrodził się ów niezrozumiały lęk, którego nie mogła
opanować.
Odłożyła wreszcie słuchawkę i pomyślała, że jeśli nie uzyska w nocy połączenia,
rano zadzwoni
do dyrekcji, aby się dowiedzieć, co się dzieje ze statkiem, na którym jest jej
mąż.
Zgasiła światło i położyła się. Jednak nie mogła się uspokoić. Nie pomagało
tłumaczenie
sobie, że nic się nie stało, tysiąc drobnych zdarzeń mogło przeszkodzić w
uzyskaniu połączenia
radiotelefonicznego z „Prosną” – od uszkodzenia anteny na statku aż po owo
sugerowane
przez telefonistkę wejście do portu. Rozum mówił jej, że nic złego stać się nie
powinno było,
ale mimo wszystko lęk nie ustępował.
W końcu zażyła proszek nasenny i wreszcie, sporo po północy zasnęła.
W głowie czuła szum, działał jeszcze środek nasenny i z trudem wracała do
świadomości.
Za wszelką cenę pragnęła jeszcze spać, ale uparty, ostry dźwięk telefonu wyrwał
ją ze snu.
Podniosła się, siadła na tapczanie. Pomyślała, że jednak wreszcie udało się
połączyć ze statkiem.
Spojrzała w okno i dostrzegła szarość wczesnego zimowego poranka. Z wysiłkiem
otrząsnęła się z resztek snu i wyskoczywszy z pościeli pobiegła boso do
przedpokoju.
– Halo, słucham – zgłosiła się.
Głos, który usłyszała, wprawił ją w rozczarowanie, bo nie była to telefonistka.
Mówiła
Elżbieta. Nie zwróciła uwagi na to, że przyjaciółka była jakaś przestraszona,
słowa wypowiadała
ostrożnie, jakby z trudem.
– Spałaś jeszcze?
– Tak, długo czekałam na rozmowę i nie dostałam, więc wzięłam środek nasenny, bo
potem
nie mogłam zasnąć – wyjaśniła ziewając. Nie była zbyt zadowolona, że Elżbieta ją
zbudziła,
w duchu miała jej trochę za złe wczorajsze przyjęcie, na które sprowadziła
kuzyna.
Tamta jednak pytała dalej.
– To nie słuchałaś radia?
– Jak mogłam słuchać, skoro spałam – roześmiała się, ale zaraz coś ją ukłuło w
sercu. Zrozumiała,
że to pytanie miało ukryty sens. – A co się stało? – teraz już w jej głosie
brzmiał
niepokój.
– Słuchaj – Elżbieta była ostrożna, wahała się, jakby chciała jak najdłużej
odwlec to, co
miała do powiedzenia.
– Mówże wreszcie, co się stało! – krzyknęła Joanna teraz już pewna, że usłyszy
niedobrą
nowinę.
– Tylko się nie denerwuj – uspokajała Elżbieta. – Nic jeszcze dokładnie nie
wiadomo.
– Mów!
– W porannym dzienniku podali, że „Prosna” zatonęła podczas wchodzenia do
portu...
– Co? To niemożliwe!
– Uspokój się, mówiłam, że nic właściwie jeszcze nie wiadomo.
– Powtórz dokładnie, co mówili!
– Niewiele. Powołali się na doniesienia rozgłośni zagranicznych. „Prosna”
wchodząc z łowiska
do portu zatonęła dziś w nocy.
– A ludzie? Co z załogą?
– Podali, że są ofiary – z ociąganiem odparła Elżbieta. – Ale żadnych
szczegółów. Sami
widocznie nic nie wiedzą, tyle co usłyszeli z zachodnich rozgłośni. W gazetach
jeszcze nic o
tym nie ma...
– Chryste Panie, Chryste Panie – powtarzała Joanna z trudem łapiąc oddech. –
Więc dlatego
mnie nie połączyli. Co się stało? Skąd się dowiedzieć? Co robić?
– Słuchaj, uspokój się – próbowała jej dodać otuchy Elżbieta. – Z początku takie
rzeczy
zawsze brzmią tragicznie, a potem okazuje się, że sprawy wyglądają nie tak
źle...
– Ale ludzie, załoga, potopili się. Kto? Ilu?
– Nic jeszcze nie wiadomo. Trzeba poczekać, aż nadejdą pełne, sprawdzone
wiadomości.
Nic przecież innego zrobić nie możesz.
– Czekać? Nic nie robić? A może on też tam... Nie, nie! – ostatnie słowa
wykrzyczała do
słuchawki.
Elżbieta przeczekała jakiś czas w milczeniu, potem jej poradziła:
– Nie wpadaj w panikę. Nawet jeśli to prawda, że ktoś utonął, to przecież nie
musiało to
spotkać Ziutka. Musisz być dzielna i poczekać, aż wszystko będzie wiadomo...
– Nie! Nie mogę czekać! Muszę wiedzieć!
Co chcesz zrobić? Poczekaj na mnie, zaraz do ciebie przyjadę, nic nie rób, nie
wychodź z
domu!
– Czekać? Siedzieć tu bezczynnie? Nie! – rzuciła słuchawkę nie czekając, co
jeszcze powie
przyjaciółka. Zakręciła się bezradnie po przedpokoju, pobiegła do kuchni, wypiła
duszkiem
szklankę wody i natychmiast zaczęła się ubierać. Nie zwracała uwagi, co wkłada
na
siebie, ledwo, ledwo przyczesała włosy i porwawszy torebkę wybiegła z
mieszkania.
Na dworze było mroźno, w nocy temperatura obniżyła się, padał drobny śnieg,
pobielały
dachy domów, na ulicach jeszcze było pustawo. Poczęła się rozglądać za taksówką,
ale nie
dostrzegła jej w pobliżu, więc pobiegła dalej, w stronę głównej arterii miasta.
Dopiero tu
udało jej się zatrzymać taksówkę.
– Pani, w którym kierunku? – zapytał niezbyt uprzejmie kierowca wychylając się
przez
siedzenie w jej stronę.
– Do portu rybackiego.
– Nie jadę.
– Ale panie!...
– Zjeżdżam po nocy do garażu. Mogę panią zabrać w stronę Orłowa.
– Płacę podwójnie, potrójnie! – krzyknęła wsiadając do samochodu. Obrzucił ją
krytycznym
spojrzeniem i mruknął:
– Jak tak, to co innego.
– Jedź pan wreszcie, na litość Boską!
Już nic nie odpowiedział. Po jej wyglądzie i wyrazie twarzy musiał zrozumieć, że
nie powinien
się dłużej droczyć. Ruszył ostro, aż koła zabuksowały na świeżo zamarzniętym
śniegu.
Przed bramą portu rybackiego podała mu banknot i bez słowa pospiesznie
wyskoczyła na
chodnik. Taksówkarz natychmiast odjechał, bo dostał za kurs więcej niż
trzykrotnie.
Chciała biec przed siebie, ale strażnik w długim do ziemi kożuchu zastąpił jej
drogę.
– Dokąd pani? Przepustka jest?
– Do dyrekcji Dalmoru.
– Wszystko jedno, trzeba przepustkę, niech pani idzie tam – wskazał niski
barakowy budynek,
w którym mieściło się biuro przepustek.
– Jestem żoną chiefa z „Prosny” – krzyknęła.
Od razu usunął się robiąc przejście i tylko mruknął:
– To co innego. Niech pani idzie...
Biegiem przebyła przestrzeń od bramy do budynku dyrekcji. Nie zwracała uwagi na
to, że
ludzie się za nią oglądają, omal nie wpadła pod ciężarówkę wypełnioną skrzynkami
na ryby,
wreszcie znalazła się we wnętrzu. Tu od razu poszła do Działu Załogowego.
Pod drzwiami stało już kilka kobiet. Niektóre płakały, inne stały milczące,
wszystkie były
wystraszone, zdenerwowane, niepewne, jaki los spotkał mężów. Znała kilka z nich,
one na jej
widok ożywiły się.
– Dobrze, że pani przyszła – powiedziała jedna z nich, niska, korpulentna, w
futrzanej
czapce i trzyćwierciowym. kożuszku. – Nic nam tu nie chcą powiedzieć, może
pani...
– Jak to: nic nie chcą powiedzieć? – czuła teraz w sobie gniew i siłę zdolną
pokonać
wszelkie przeciwności. Już się otrząsnęła z odrętwienia, które odczuwała po
przebudzeniu.
Była gotowa do walki, uważała, że wszyscy tu muszą teraz być na usługi jej i
tych kobiet
stojących pod drzwiami. Poczuła się ich przywódczynią, energia rozpierała ją,
postanowiła,
że za wszelką cenę musi się dowiedzieć prawdy, choćby ta prawda była dla niej
najgorsza. A
zarazem zrodziło się w niej nieznane dotychczas uczucie. Była to mieszanina
pretensji do
całego świata i żądza zemsty. Jeszcze nie rozumiała dobrze tych uczuć, nie
zastanawiała się,
na kim i za co pragnie się mścić, ale zachowywała się jak wilczyca, której
zabrano małe i
gotowa jest za to atakować wszystkich dokoła.
– Przepuśćcie mnie! – kobiety odsunęły się posłusznie, a ona energicznie
otworzyła drzwi.
Kierownik Działu Załogowego, starszy mężczyzna w okularach w grubej oprawie,
podniósł
się zza biurka, spojrzał na nią groźnie i powiedział ostro:
– Pani co? Przecież mówiłem...
– Co pan mówił? Komu? – natarła na niego od progu.
– Mówiłem, że jak będą informacje, to je przekażemy. Teraz proszę nie
przeszkadzać!
– Przeszkadzać! – ruszyła ku niemu z tak groźną miną, że odruchowo cofnął się aż
pod
okno. – Jak pan śmie tak do mnie mówić? Czy pan nie rozumie, co czuję ja i one,
tam! – ręką
wskazała poza siebie na otwarte drzwi, w których tłoczyły się kobiety. – Czy
jest coś ważniejszego
niż nasza sprawa?
– Ależ, proszę pani, ja nie chciałem obrazić, ale... – jąkał przestraszony
kierownik. –
Krzyki nic nie pomogą, jak tylko...
– Niech pan mówi! Wszystko! Co ze statkiem? Co z ludźmi?
– Nie wiem – jąkał teraz już spokorniały, potulny wobec jej agresywnej postawy.
– Jak to, pan nic nie wie? Statek zatonął, ludzie zginęli, a pan nic nie wie?
– Tyle co pani. Tylko tyle. To stało się w nocy, jeszcze nie wiem nic więcej.
– Więc kto coś wie? Kto nam może powiedzieć, co stało się z naszymi mężami?
– Ja nie... Może dyrektor, ale on teraz zajęty, pani rozumie, taki dramat...
– Zajęty! – odwróciła się z furią, rozepchnęła stłoczone kobiety i pobiegła do
sekretariatu
dyrektora naczelnego.
Żony rybaków podążyły za nią, gotowe wesprzeć jej energiczne działanie.
Sekretarka próbowała
ją uspokoić.
– Niech pani poczeka – mówiła starając się, by jej głos brzmiał spokojnie i
łagodnie, choć
była wyraźnie zdenerwowana. – Dyrektor jest bardzo zajęty, dzwoni, porozumiewa
się, nic
teraz jeszcze pani nie powie.
Nie zwracając uwagi na sekretarkę wtargnęła do gabinetu.
Dyrektor, niski mężczyzna ze szczotkowatymi wąsikami i czupryną przystrzyżoną na
jeża,
właśnie odkładał słuchawkę telefonu. Podniósł się, popatrzył na nią, postąpił
krok naprzód i
powiedział:
– Proszę, niech pani wejdzie. Panie też, proszę – jego spokój i uprzejmość nieco
złagodziły
gniew. Weszła, ale nie usiadła mimo zapraszającego gestu. Pozostałe kobiety
stanęły za nią,
drzwi od sekretariatu pozostały otwarte i sekretarka wyciągała szyję, by
usłyszeć i dostrzec,
co się będzie działo wewnątrz gabinetu.
– Co z naszymi mężami? Co ze statkiem? – pytała ostro, ale już bez tej furii,
jak u kierownika
załogowego.
Dyrektor miał minę poważną. Rozłożył ręce, jakby chciał okazać całą swoją
bezradność.
– Niewiele wiem – oświadczył. Obawiam się, że tyle, ile panie już się
dowiedziały.
– Wiemy tylko z radia i pogłosek – odezwała się któraś z kobiet stojących przy
drzwiach.
– Tak – potwierdziła żona chiefa. – Ale pan musi wiedzieć więcej. Proszę nam
powiedzieć.
Wszystko!
– Nie usiłuję niczego ukryć ani wprowadzić pań w błąd – powiedział. – Wiem, że
„Prosna”
zatonęła podczas wchodzenia nocą do portu.
– Jak to się mogło stać?
– Nie wiem. Jest wiele spraw niejasnych. Wchodzenie nocą, sam powrót „Prosny” z
łowiska,
podczas gdy sądziliśmy, że będzie jeszcze łowiła przez kilka dni. Żadnych
szczegółów o
katastrofie jeszcze nie ma.
– Przecież mógł pan zadzwonić tam, zapytać – rzuciła ostro.
– Zamówiłem rozmowę, ale nie dostałem jeszcze połączenia. Jak będą informacje, z
pewnością
je paniom przekażę.
– Ale ludzie? Co z ludźmi! – pytała, starając się opanować drżenie głosu. Bała
się odpowiedzi,
ale równocześnie chciała ją znać. Znów bezradny gest rąk dyrektora.
– Są, niestety, ofiary – powiedział cicho. – Większość uratowana.
– Ilu?
– Kto?
– Nazwiska?
Teraz pytały jedna przez drugą. Dyrektor przeczekał spokojnie ten atak i gdy się
nieco uciszyły,
odparł:
– Proszę mi wierzyć, że ja naprawdę mam bardzo skąpe informacje. Dostałem
depeszę od
naszego agenta w tym porcie. Nie ma w niej nazwisk ofiar tragedii, nie ma zbyt
wielu szczegółów.
– Więc co w niej jest?
– Proszę! – wziął z biurka kartkę, papieru z tekstem depeszy.
„M/t Prosna zatonął koło północy podczas wchodzenia do portu.
Przyczyn nie mogę jeszcze podać. Są ofiary. Większość załogi
uratowana znajduje się pod opieką. Czekam na instrukcję. Dalsze
informacje przekażę”.
– To wszystko, nie wiem dosłownie nic więcej.
– I tak pan czeka, aż agent nadeśle dalsze wiadomości? – teraz w jej głosie
brzmiało oskarżenie.
Równocześnie po usłyszeniu treści depeszy odczuła jakby cień nadziei, że może on
nie,
ale nie chciała w to wierzyć. Bała się, wypełniał ją lęk, że nadzieja potem, gdy
prawda okaże
się straszna, jeszcze bardziej zwiększy ból i rozpacz. Dyrektor, nie tracąc
spokoju i cierpliwości
odpowiedział:
– Nie czekam spokojnie. Proszę mi wierzyć, to dla nas też tragedia. Dyrektor
Wojda, mój
zastępca do spraw połowowych już wyjechał tam, na miejsce. Gdy tylko nadeszła
depesza,
natychmiast, jeszcze w nocy, pojechał samochodem do Warszawy, stamtąd rano miał
samolot.
Przed wieczorem powinien być na miejscu. Jak tylko się tam znajdzie – przekaże
mi informacje.
On też zbada sprawę, spróbuje wyjaśnić, jak do tego doszło... A na razie musimy
czekać. Zresztą agent w ciągu dnia, może nawet lada chwila, nadeśle dalsze
szczegóły...
Zrozumiała, że dyrektor rzeczywiście powiedział wszystko, co wiedział. Cofnęła
się, pozostałe
kobiety także poczęły opuszczać gabinet. Zanim jednak wyszła, zwróciła się
jeszcze
raz do dyrektora.
– Chcemy wszystko wiedzieć. Znać prawdę, choćby najgorszą.
– Niczego przed paniami nie będę ukrywał– zapewnił.
– A jeśli zatonął statek i zginęli nasi mężowie, to ktoś musiał zawinić.
– Ależ proszę pani... – chciał jej przerwać, ale nie dopuściła do tego.
Podniosła głos, mówiła
jakby mu groziła:
– Nic się nie dzieje bez przyczyny! Jeśli utonęli w porcie podczas wchodzenia z
łowiska,
to nie sztorm zawinił...
– Nie można tak mówić – wtrącił, ale mówiła jakby go nie słyszała.
– Jeżeli utonęli, to ktoś do tego dopuścił. Zamordował ich! I choćbyście nie
wiem co robili,
nie ukryjecie tego...
– Mówiłem już, niczego nie będziemy ukrywali – dyrektor podniósł nieco głos, był
urażony
jej słowami. Nie zważała na to.
– Ktoś musi za to odpowiedzieć! Nie darujemy! Ten, kto sprawił, że ludzie
zginęli, także
nie ma prawa żyć!
– Jak pani może! – teraz dyrektor już nie panował nad sobą. – Rozumiem niepokój,
nawet
rozpacz, ale nie wolno nikogo oskarżać, grozić. Przecież jeszcze niczego nie
wiemy! Niech
się pani uspokoi, proszę iść do domów, będziemy informowali.
Nie odpowiedziała. Wyszła z gabinetu ciągle jeszcze czując w sobie gniew i
pragnienie
zemsty, ale nie umiałaby powiedzieć, skąd się w niej wzięły te uczucia, bo
rozumiała, że dyrektor
miał rację mówiąc, iż jeszcze za wcześnie, aby kogokolwiek oskarżać i domagać
się
kary.
Poszła do domu, choć wiedziała, że nie zazna tam spokoju i będzie nieustannie
czekać aż
uzyska pewność, że straszne przeczucie, które ją wypełniało, jest prawdziwe.
Rozdział drugi
Sala była nieduża, podłużna, z wysokim oknem, przez które wdzierało się do
środka szare
światło dnia. Po obu stronach pod ścianami stały po trzy łóżka, środkiem biegł
wąski wolny
pas, stanowiący przejście od drzwi do okna. Na wszystkich łóżkach leżeli
pacjenci. Milczący,
cisi, niektórzy zapatrzeni w sufit, inni z przymkniętymi oczami – nie wiadomo:
śpiący czy
izolujący się w ten sposób od otaczającej ich szpitalnej rzeczywistości. Tylko
ten, który leżał
na ostatnim łóżku pod oknem, nie trwał w bezruchu. Poduszkę podsunął sobie
wysoko pod
plecy, napił się herbaty i cicho zwrócił się do towarzysza z sąsiedniego łóżka:
– Franek... – tamten nie odpowiedział, tylko wolno oderwał wzrok od sufitu i
pytająco
spojrzał na kolegę. – Masz papierosa? – lekki przeczący ruch głową. – Może ty,
Józek? – to
było do drugiego, po przeciwnej stronie sali. Zagadnięty uniósł się nieco na
posłaniu, odpowiedział:
– Skąd? Przecież nic tu nie mamy, zresztą... – nie dokończył, tylko położył się
i zastygł w
pozycji na wznak. Palacz jednak nie rezygnował.
– Może któryś ma? – gdy mu nikt nie odpowiedział, zmartwił się. – Szkoda, dałbym
nie
wiem co za dyma...
– Daj spokój – bezbarwnie powiedział Franek. – Nikt nie ma, a choćby miał, to
przecież ci
tu nie pozwolą palić.
– To bym wyszedł na korytarz albo do sracza. Och, jak mi się chce palić...
– Że też możesz o tym myśleć – w głosie Józka, który mówił nie zmieniając
pozycji ani
nie patrząc na Franka, brzmiała nagana. – Tylko taki masz problem?
– Przestańcie! – nagle podniesionym głosem zawołał palacz. – Słyszycie?
Przestańcie, bo
wszyscy powariujemy! Już minęło, przeszło najgorsze, trzeba zapalić, trzeba coś
zjeść, trzeba
wstać z tego cholernego łóżka, trzeba przestać myśleć, słyszycie! – w miarę jak
mówił coraz
bardziej podnosił głos, aż doszedł do krzyku graniczącego z histerią. Jeszcze
nie skończył,
gdy drzwi się otwarły i pojawiła się siostra, starsza kobieta, nieskazitelnie
biała, promieniująca
ciepłem, spokojem, czymś bliskim, czego im teraz bardzo brakowało.
– Czy coś się stało? – zapytała z troską stając na progu.
– Nic, nic, siostro – odpowiedział Franek, bo tylko on jeden mógł się z nią
porozumieć. –
Tylko chcielibyśmy już stąd wyjść, czujemy się nieźle, po co mamy leżeć w
szpitalu?
– Zaraz będzie wizytacja, lekarze zdecydują – poinformowała.
Jakby na potwierdzenie tych słów zza jej pleców ukazały się białe postacie.
Weszło czterech
mężczyzn: dwóch lekarzy, kapitan portu i przedstawiciel armatora. Wszyscy w
białych,
szpitalnych kitlach, poważni, z tym wyrazem twarzy, który się przybiera, kiedy
się odwiedza
ludzi bardzo chorych lub dotkniętych szczególnie ciężkim nieszczęściem. Leżący,
nawet ci,
którzy dotychczas nie zwracali uwagi na to, co się wokół nich dzieje, poruszyli
się, wszyscy
skierowali wzrok na przybyszów. A ci podeszli do pierwszego z brzegu. Lekarz bez
słowa
pochylił się, odsunął z niego okrycie i przyłożył do piersi stetoskop. Zbadał
puls, kazał się
podnieść, osłuchał plecy, zajrzał do gardła, sprawdził gałki oczne. Zapytał o
coś. Agent natychmiast
przetłumaczył.
– Doktor pyta, jak się pan czuje.
– Dobrze – odparł chmurnie badany.
– Nic nie boli?
– Niespecjalnie.
– Co to znaczy?
– Normalnie. Czuję się obolały, ale nic mi nie jest.
Lekarz skinął głową na znak, że zrozumiał i przeszli wszyscy do następnego.
Badanie powtórzyło
się. Ten był bardziej pokiereszowany. Miał zabandażowane dłonie, zaklejone
plastrem
czoło, na jego twarzy widniał ogromny siniak. Ale i on na pytanie o samopoczucie
odburknął
opryskliwie:
– W porządku, nic mi nie jest.
Lekarze zbadali starannie wszystkich leżących w sali. Powtarzały się pytania i
odpowiedzi.
Niektórzy wzruszali ramionami, ten i ów machnął lekceważąco ręką, jakby w ogóle
troska o
ich stan była nie na miejscu i dziwiła ich. Na koniec wizyty starszy wiekiem
lekarz powiedział,
korzystając z tłumaczenia agenta:
– W porządku. Cieszę się, że nie ma wśród panów nikogo poważniej chorego czy
poszkodowanego
fizycznie. Szok w zasadzie minął. Będziecie mogli opuścić szpital. Dołączycie do
reszty kolegów, którzy są w Domu Rybaka. My nic więcej na szczęście nie musimy
dla panów
robić. A resztę... – zawahał się przez mement, potem dokończył miękko: – resztę
musi
zagoić czas. To najlepszy lekarz.
Milczeli. Żaden nie podziękował, pospuszczali wzrok, a lekarze i towarzyszący im
mężczyźni
ruszyli do wyjścia. Tylko ten spragniony papierosa zdążył dyskretnie pociągnąć
za
rękaw przedstawiciela armatora i poprosił cicho:
– Niech pan zostawi papierosy... – agent ukradkiem wsunął mu pod koc paczkę
chesterfieldów,
chory przytomnie jeszcze poprosił: – Zapałki też, nie mamy nic.
Gdy tylko czwórka wizytujących opuściła salę, od razu wziął papierosa, zapalił,
zaciągnął
się tak łapczywie, jakby zażywał lekarstwo, od którego zależy jego życie.
Zaniósł się kaszlem,
ale miał minę człowieka szczęśliwego.
– Daj też – wyciągnął rękę Franek. Podał mu paczkę, a ten puścił ją dalej, do
pozostałych
kolegów.
Tymczasem tamci czterej opuściwszy salę ogólną skierowali się na koniec
korytarza i weszli
do małej separatki. Tu, ustawione głową do okna, by chorego nie raziło w