STANISŁAW GOSZCZURNY A żyć trzeba dalej... Tym, co na morzu i ich Rodzinom – autor. Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Książka ta jest kontynuacją powieści „Morze nie odda ofiar”. Choć jej główny wątek został zaczerpnięty z autentycznego wydarzenia, jednak losów bohaterów nie należy utożsamiać z losami rybaków i ich rodzin, których dotknęła przed laty opisywana tu tragedia – są one wyłącznie tworem wyobraźni autora. Rozdział pierwszy – Odwiozę panią – delikatnie ujął ją pod ramię i chciał skierować do samochodu stojącego przy krawężniku. Oswobodziła łokieć i odsunęła się nieco. – Dziękuję, mieszkam niezbyt daleko. Wrócę pieszo. – W taką pogodę? – nie ustępował. – Niechże pani wsiada – wyciągnął kluczyki i otworzył drzwiczki. Stała obok i patrzyła na niego z lekko ironicznym uśmiechem. Podniósł głowę i czekał, gestem zapraszając ją do wnętrza. Był już późny wieczór, minęła dziesiąta. Chodnik pokrywała mokra bryja, ostry wiatr w wąwozie wąskiej ulicy sprawiał wrażenie silnego przeciągu, niósł lekką, nieprzyjemną mżawkę. Uliczka była pusta, słabo oświetlona, drzewa przy chodnikach wyglądały smutno, jak miotły odwrócone witkami ku górze, rzadkie latarnie rozjaśniały małe kręgi przestrzeni w ich pobliżu, od krańca do krańca panowała pustka, nie widać było ani jednego przechodnia. Joanna pomyślała, że rzeczywiście wędrówka pieszo w taką pogodę nie będzie przyjemna. Mieszkała dosyć blisko, jednak musiałaby przejść kilkanaście uliczek, i to bocznych, pod górkę do osiedla, w którym znajdował się jej dom. Mimo wszystko wahała się. Nad niechęcią do wędrówki wieczorem samotnie przez ciemne uliczki podczas tej fatalnej pogody przeważał opór wobec tego człowieka, który tak uparcie zapraszał ją do samochodu. Nie czuła do niego sympatii od początku. Okazywał jej względy większe niż innym kobietom, przez cały wieczór dosyć dyskretnie, ale konsekwentnie emablował ją, niedwuznacznie dawał jej do zrozumienia, że mu się podoba. Nie uczynił nic takiego, co by usprawiedliwiało jej niechęć, był uprzejmy, rozmawiał swobodnie, nie narzucał się specjalnie, a jednak czuła, że wystarczyłby jeden gest z jej strony odwzajemniający sympatię, a zwykła towarzyska uprzejmość zmieniłaby się w próby poufałości i zabiegi zmierzające do zbliżenia. Była kobietą doświadczoną, znała ten typ ludzi. Kulturalny, uprzejmy, dobrze wychowany, umiejący zachować się w towarzystwie, chwilami nadskakujący, rzucający komplementami, ale w gruncie rzeczy szukający okazji, by posunąć się o krok dalej, nawiązać kontakt, który mógłby doprowadzić do dalszych spotkań, sympatii, a w końcu może i czegoś więcej. Była na to wyczulona. Nie raz spotykała się z takimi objawami zainteresowania ze strony mężczyzn. Zdawała sobie sprawę, że choć zbliża się do czterdziestu lat życia, to jest atrakcyjna i mężczyźni odprowadzają ją wiele mówiącym wzrokiem, a niejeden bardziej natarczywie niż ten dawał do zrozumienia, że chętnie by nawiązał romans. Unikała tego. Nie potępiała koleżanek, które korzystały z takich okazji i przyjmowały propozycje. Uważała, że każdy powinien sam kierować swoim losem i odpowiadać za swoje postępowanie. Ale nie należała do takich, którym z łatwością przychodzą przelotne kontakty, romanse, spotkania, umizgi – ta gra, która często kończyła się niczym, ale niekiedy prowadziła do komplikacji, których nie pragnęła. Niektóre koleżanki – kiedy o tym rozmawiały między sobą – wyśmiewały ją, nazywały nawet zakonnicą. Nie obrażała się. Zbywała takie docinki żartem, czasem odpowiadała, że jako żona rybaka widocznie jest zimna jak ryba i nie potrzebuje żadnych ,,ciepłych” panów. Ale te, któ- re znały ją bliżej, wiedziały, że to nie chłód i brak zainteresowania mężczyznami sprawiały, iż tak się zachowywała. Wiedziały, jak bardzo jest przywiązana do męża, który większość życia spędzał na morzu, a do niej pisał długie, serdeczne, pełne miłości i tęsknoty listy, takie jakby ją dopiero poznał i ciągle jeszcze odczuwał potrzebę powiedzenia, jak bardzo jest szczęśliwy, że jest z nim, że na niego czeka, utwierdzenia jej w przekonaniu, że jest dla niego wszystkim. Odwzajemniała to uczucie, odpowiadała listami może nie aż tak przepełnionymi słowami o miłości i tęsknocie, ale jednak ciepłymi, pełnymi serdeczności, mówiącymi mu, że czeka i zawsze czekać będzie. Dlatego wszystkie okazje, jakie się jej zdarzały podczas gdy on był na morzu, traktowała pobłażliwie. Na zabiegających o jej względy mężczyzn patrzyła z pewnym dystansem. Bez potępienia, ale i bez życzliwości. Po prostu ze spokojem kobiety, której życie, choć wypełnione przeważnie oczekiwaniem, nie jest puste i która w tym życiu niczego zmieniać nie pragnie. Nie stroniła od towarzystwa, jednak dzisiejsze zaproszenie przyjęła z oporami. Kiedy Elżbieta zadzwoniła, w pierwszej chwili odmówiła. – Wpadnij – namawiała Elżbieta. – Zrobimy sobie babski wieczór. – Nie bardzo mam ochotę – usiłowała się wykręcić. – A cóż masz innego do roboty? – Elżbieta była energiczna, dosyć bezceremonialna. – Przecież zanudzisz się w domu. – W domu zawsze znajdzie się coś do zrobienia – odparła. – Nie wyszukuj sobie zajęć – zaśmiała się Elżbieta. – Powinnaś zostać zakonnicą, skoro tak lubisz samotność. – Daj spokój – opędzała się. – Sama wiesz, że to nieprawda. – No, to przyjdź. Pogadamy, poplotkujemy, jakoś czas zleci. – A kto jeszcze będzie? – chciała wiedzieć. – Dwie, trzy nasze, przecież musimy się razem trzymać. Znały się dobrze, na ogół spotykały się, wymieniały informacje o statkach, a jeśli któraś odbyła z mężem rozmowę telefoniczną albo dostała list – dzieliła się wiadomościami z koleżankami. Telefonowały do siebie często, spotykały się tak, jak to teraz proponowała Elżbieta, która była żoną starszego mechanika pływającego na trawlerze-przetwórni. Znały się od dawna, od czasu kiedy ich mężowie pływali razem jeszcze jako młodzi oficerowie, i od tej pory pozostała ta przyjaźń mężów i żon. Elżbieta, żona chiefa mechanika uważała, że powinna z Joanną żyć szczególnie blisko jako z żoną chiefa pokładowego. Joanna nie miała nic przeciwko temu, nawet lubiła Elżbietę za jej pogodę, humor, bezpośredniość, a pewna beztroska czy może nawet swoboda towarzyska sprawiały, że także inne żony rybaków chętnie z nią przestawały i korzystały z zaproszeń na „babskie wieczory”, które urządzała od czasu do czasu. Zresztą nie tylko Elżbieta – niektóre także uważały, że powinny przyjmować koleżanki, żony rybaków. Stanowiły więc grono dosyć zżyte, wiedziały o sobie wszystko, potrafiły przymykać oczy na wzajemne słabostki i pomijać w rozmowach tematy drażliwe, a były nimi sprawy intymne, o których na ogół nie mówiły. Tylko o mężach, ich zaletach, przywarach, o domach, dzieciach, codziennych kłopotach i perypetiach mogły gadać godzinami. Czasem opróżniły przy tych rozmowach butelkę wina lub winiaku, zawsze wypijały niezmierne ilości kawy i herbaty, popisywały się domowymi wypiekami, a bywało, że niektóra z okazji imienin lub jakiejś innej większej uroczystości urządzała wystawniejsze przyjęcie z obficie zastawionym stołem. Dziś okazji specjalnej nie było, ale Elżbieta widocznie miała ogromną ochotę pogadać z koleżankami, bo nie ustąpiła. W końcu Joanna uległa i późnym popołudniem poszła na to spotkanie. Wkrótce jednak okazało się, że nie tylko same żony rybaków spotkały się u Elżbiety. Królem wieczoru był jej kuzyn, inżynier, przystojny mężczyzna w średnim wieku, który od czasu do czasu ją odwiedzał. Joanna znała go przelotnie, gdyż już kiedyś spotkali się u Elżbiety na większym przyjęciu, w którym uczestniczyli także mężowie, bo ich statki właśnie stały w Gdyni, i Elżbieta – zawsze skora do przyjmowania gości – właśnie to uczyniła. Inżynier wówczas zatańczył z nią raz czy dwa, ale nie zwróciła na niego większej uwagi. Wszystko odbywało się jak zwykle przy takich okazjach: w gwarze, przy toastach, wzajemnym przekrzykiwaniu się i piciu trochę zbyt dużej ilości alkoholu. Oboje z mężem nie bardzo to lubili, pili umiarkowanie, a przyjęcie opuścili zanim rozeszła się reszta gości. Teraz widok inżyniera u Elżbiety trochę ją zaskoczył, bo liczyła na czysto żeńskie spotkanie, ale specjalnie się tym nie przejęła. Wkrótce jednak zauważyła, że inżynier zwraca na nią większą uwagę niż na pozostałe panie. Z nią najchętniej rozmawiał, a w pewnym momencie nawet poczuła, że gdy pochylił się nad oparciem zajmowanego przez nią fotela, by podać szklankę z wodą sodową, nieco za mocno oparł się o jej ramię. Nie było zbyt późno, kiedy postanowiła opuścić towarzystwo. Jakoś dziś nie kleiła się rozmowa, czuła się trochę nieswojo i nie wiedziała, czy to z powodu nieco zbyt wyraźnego nadskakiwania inżyniera, czy po prostu przestało ją bawić „babskie gadanie”. Elżbieta oczywiście zaprotestowała. – Siedź, dokąd się wyrywasz! Przecież dopiero minęła dziewiąta! – Pójdę – odpowiedziała – chcę dziś zamówić rozmowę. – Stęskniłaś się? – Elżbieta roześmiała się. – Wytrzymasz, już niedługo wróci, sama mówiłaś, że po tym rejsie zejdzie ze statku i dostanie urlop. – Tak, ale pisał ostatnio, że nie czuje się zbyt dobrze. – Nawet jeśli trochę choruje, to co, chcesz mu pomóc przez telefon? – Elżbieta wypiła więcej od niej i oczy jej trochę błyszczały. W takich chwilach robiła się jeszcze bardziej swobodna niż zazwyczaj i umiała nawet nieco złośliwie docinać. Joanna nie chciała się zbytnio upierać, żeby nie wywołać wrażenia, że chce uciec. Wypiła jeszcze pół kieliszka wina, skwapliwie nalanego przez inżyniera, ale coraz gorzej czuła się w towarzystwie. Sama nie wiedziała dlaczego, ale odczuwała dziwny niepokój, coś ją korciło, żeby stąd uciec, wracać do domu, zadzwonić, porozmawiać, uspokoić się. Nie zastanawiała się, skąd w niej te uczucia, ale wkrótce ostatecznie postanowiła wracać. Wstała. – Pójdę już – oświadczyła. – Jednak chcę porozmawiać, a wiesz, że na połączenie trzeba czekać. – Zamów sobie rozmowę ode mnie – zaproponowała Elżbieta. Joanna skwitowała to uśmiechem i tamta więcej nie nalegała. Rozumiała, że taka rozmowa z mężem przebywającym na statku daleko na łowisku nie może się odbywać w obecności innych ludzi, w gwarze, w tym swobodnym nastroju, jaki panował na przyjęciu. Inżynier podniósł się także. – To ja też pójdę – oświadczył. – A ty dlaczego? – zdziwiła się gospodyni. – Przecież nie będziesz dzwonił do męża na statku. – Wszystkie skwitowały żart głośnym śmiechem, ale on odpowiedział: – Nie zapominaj, że na siódmą idę do pracy. Dziesiąta minie zanim dojadę do domu, a rano nie chce się wstawać... – Rozumiem – domyślnie powiedziała Elżbieta i lekko zmrużyła oczy. Joanna nie była zadowolona z tego, że wychodzą razem z inżynierem. Postanowiła pozbyć się go zaraz na dole. Irytowało ją to zmrużenie oczu Elżbiety, pomyślała, że będą może miały okazję, by wziąć ją na języki i snuć różne domysły. Toteż w nienajlepszym humorze zeszła z inżynierem po schodach na dół. Stał teraz i czekał. Już chciała ruszyć w swoją stronę, kiedy zapytał: – Pani mnie się boi? – Pana? – popatrzyła drwiąco. – A czemuż to miałabym się bać? – No więc, jeśli pani się nie boi, to jedziemy – znów zrobił zapraszający gest. Nagle podjęła decyzję. – Dobrze – wsiadła. Zatrzasnął drzwiczki, uruchomił silnik i ruszył. – Pan wie, gdzie mieszkam? – zapytała zdziwiona, że nie zapytał, dokąd ją odwieźć. – Powie mi pani. Później. – Co to znaczy? – odwróciła twarz ku niemu. Nie patrzył na nią, tylko prowadził uważnie samochód. – Dokąd pan jedzie? – zapytała ostrzej. – Proszę się nie obawiać, nie zrobię pani nic złego – zapewnił. – Nie obawiam się, ale niech pan jedzie na Wzgórze. – Nie chce pani zobaczyć morza? – już skręcał ze Świętojańskiej w Czołgistów. W pierwszej chwili chciała zareagować gwałtownie, nakazać mu, by ją odwiózł do domu lub natychmiast zatrzymał się, ale nagle poczuła, że cała ta sytuacja zaczyna ją bawić. Milczała, dopóki nie dojechał do końca ulicy i nie wprowadził wozu na parking przy nadmorskim bulwarze za Domem Marynarza. Reflektory skierowane ku morzu wydobywały z mroku beton bulwaru, pustego, pokrytego nieprzyjemną wilgocią. Od morza wiał silny wiatr, fale atakowały brzeg, wzbijały się wysoko, strzelały pianą ponad betonową ścianę odgradzającą bulwar od zatoki. Wytryski piany wiatr niósł nad brzegiem, drobne kropelki osiadały na szybie samochodu. Mimo woli wstrząsnął nią dreszcz. Widok był ponury, fala huczała głośno, dalej poza bulwarem czerniała noc i tylko rzadkie rozkołysane światełka statków na redzie Gdyni świadczyły, że nie jest to groźna wodna pustynia, ale znajdują się niemal w samym środku miasta, za nimi są oświetlone ulice, domy pełne ludzi, rozjarzone okna mieszkań i wystawy sklepów. Otrząsnęła się z przykrego wrażenia i powiedziała: – No, napatrzył się pan? Jedźmy. Odwrócił się ku niej, ramię przełożył za oparcie jej fotela, dłoń położył na ramieniu i delikatnie usiłował przyciągnąć do siebie. Stawiła opór. Nadal ją to bawiło, choć czuła już narastającą irytację. Usłyszała niegłośne pytanie: – Czemu pani jest taka? – Jaka? – patrzyła przed siebie, w mrok, na wytryski piany i gęstą czerń nocy nad zatoką. – Nieprzystępna. – A pan chciałby, żebym była inna? – Chciałbym. – Jaka? – zapytała powtórnie. – Przecież nie zrobię pani nic złego... – nagle mocniej przygarnął ją ramieniem, drugą ręką ujął pod brodę, przyciągnął do siebie, usiłował pocałować. Bez trudu wyswobodziła się z uścisku. – Jedźmy – zażądała. Przez chwilę trwał nieruchomo pochylony nad kierownicą, potem zawarczał silnik. Podała mu adres. Skinął głową nadal nic nie mówiąc. Przed jej domem, kiedy już zamierzała wysiąść, położył dłoń na jej ręce i zapytał: – Nie zaprosi mnie pani do siebie? – Żartuje pan? – nie wiedziała, czy się roześmiać, czy rozgniewać. Miał jednak minę poważną, nie patrząc na nią mówił: – Przecież pani wie, że nie od dziś mi się pani podoba... – Nie wiem, ale to nie ma znaczenia. – Więc? – Nie. – To może pójdziemy gdzieś? Nie jest jeszcze późno. – Dokąd? – No, do lokalu, albo... – Do pana? – wpadła mu w słowo. Nie odpowiedział. Czekał. A ona zastanawiała się, co mu powiedzieć. Już jej nie śmieszyło jego zachowanie. Nie była też zirytowana. Po prostu chciała jak najprędzej wyjść z samochodu, wrócić do mieszkania, być sama. – Czy pan nie rozumie, że ja kocham męża? – zapytała wreszcie po długim milczeniu. Odwrócił do niej twarz. W niezbyt jasnym świetle jarzeniowej lampy widziała błyszczące oczy, lekko zaciśnięte usta, pomyślała, że powie jej coś przykrego, wybuchnie drwiną albo rzuci obelżywe słowo. On jednak popatrzył na nią przez dłuższą chwilę, potem pochylił się, ponad jej kolanami otworzył drzwiczki samochodu i powiedział miękko: – Przepraszam. Poczuła ulgę, że jednak nie okazał się taki, jak pomyślała. – Dobranoc – rzuciła. Odeszła szybko i zaraz znikła w drzwiach. Stał przez dłuższą chwilę i dopiero kiedy już była przed swoim mieszkaniem, usłyszała warkot ruszającego samochodu. W mieszkaniu pozapalała wszystkie światła od przedpokoju po łazienkę. Zawsze lubiła dużo światła, nie znosiła mroku, a tym bardziej ciemności. Dziś czuła specjalną potrzebę, by wokół było jasno, miała wrażenie, że dzięki temu nie jest tu sama, za chwilę z drugiego pokoju lub kuchni wyjdzie Ziutek i zapyta, gdzie tak długo była, a ona zacznie mu się tłumaczyć, ukrywając oczywiście przygodę z inżynierem. Albo nie – pomyślała – opowiem mu wszystko, niech wie, że niczego nie ukrywam. Oboje pośmiejemy się z nieudanych zalotów amatora łatwej zdobyczy. Gdy zdjęła wierzchnie okrycie, podeszła do telefonu i wykręciła numer. Po chwili zgłosiła się centrala. – Halo – powiedziała podając swój numer. – Zamawiam rozmowę ze statkiem „Prosna”. – Przyjęłam – usłyszała w odpowiedzi. – Długo będę czekała? – chciała wiedzieć. – Trudno powiedzieć, ale chyba nie – wyjaśniła telefonistka. – A może połączyć błyskawicznie? – Och, nie – zaprotestowała. – Nie jestem milionerką. Sama pani mówi, że to nie powinno trwać zbyt długo. – Jak pani chce, zamówienie przyjęłam – telefonistka wyłączyła się. Przez chwilę trzymała słuchawkę w ręce i nawet pomyślała, że szkoda, iż nie zamówiła „błyskawicznej”, ale zaraz uświadomiła sobie, że to nie było potrzebne. Znała jego rozkład zajęć. Do północy miał wachtę, a do tej pory z pewnością zdążą połączyć. Telefon od niej nie obudzi go. Weszła do kuchni, nastawiła wodę na herbatę. Chciało jej się pić po słodyczach, które zjadła u Elżbiety. Czuła też niemiły posmak wina wypitego podczas wieczoru. Wypłukała zimną wodą usta, zaparzyła herbatę i postawiła, żeby przestygła. Poszła do łazienki i zaczęła się rozbierać. Pomyślała, że zdąży wziąć prysznic, zanim nastąpi połączenie ze statkiem, a potem zaraz pójdzie spać. Myślała trochę o inżynierze i jego zalotach. Była tym nieco rozbawiona. Przywykła, że mężczyźni zwracają na nią uwagę, ale nic sobie z tego nie robiła i nigdy tych zalotów nie brała poważnie. Zachowanie kuzyna Elżbiety potraktowała jako typowe zabiegi mężczyzny, który myślał, że ma w samotnej żonie rybaka przebywającego na morzu łatwą zdobycz, spragnioną kontaktu z mężczyzną. Nawet nie miała mu tego za złe. W końcu pomyślała, że męską sprawą jest zdobywać kobietę, a kobiecą zgodzić się lub nie. Ona wolała nie... Stanęła całkiem naga przed dużym lustrem w przedpokoju. Zapaliła dodatkową lampkę nad głową i przyglądała się sobie długo, uważnie. Lubiła swoje ciało, była dumna ze swej urody. Wiedziała, że jej gęste czarne włosy bardzo się podobają i budzą nawet zazdrość u kobiet. Grube, niemal zrośnięte brwi były poczytywane za oznakę namiętności. Uśmiechnęła się do siebie, bo przypomniało się jej, jak nieraz Elżbieta nazywała ją bryłą lodu. Niech tak myśli. Zresztą na pewno tak nie myśli, tylko mówi, prowokuje, chce ją zmusić, by coś powiedziała o sobie na ten temat, ale ona nie lubiła nadmiernych wynurzeń. Sprawy te uważała za tak intymne i osobiste, że nie miała zamiaru dzielić się z nikim swymi myślami, mówić o tym, co czuje, czego pragnie i co przeżywa w stosunku do mężczyzn. A właściwie do mężczyzny, bo nie brała pod uwagę poważniej nigdy nikogo innego prócz męża. Podniosła ręce w górę, przez co jej postać stała się bardziej wysmukła. Miała dobrą figurę, choć wydało się jej, że w talii i na biodrach zbiera się nieco za dużo tłuszczu. Wolno przejechała dłońmi po ramionach, piersiach, lekko wypukłym brzuchu, udach i stała tak, patrząc na siebie jak na nieruchomą rzeźbę w muzeum. Jeszcze dotknęła piersi. Były jędrne, niezbyt duże; o wiele młodsze od niej kobiety mogłyby jej ich pozazdrościć. Westchnęła i przeszła do kuchni. Pociągnęła długi łyk, lekko już wystygłej herbaty. Dosłodziła ją i jeszcze się napiła, po czym weszła do łazienki. Brała prysznic nie zamknąwszy drzwi, bo obawiała się, że szum wody może zagłuszyć dzwonek. Kiedy telefon zadzwonił, nie wycierając się przebiegła przez przedpokój i chwyciła słuchawkę. – Słucham – zgłosiła się zadyszana. Głos, który ją dobiegł sprawił, że nagle zesztywniała. – Halo, to ja, poznaje mnie pani? – Kto mówi? – rzuciła ze złością, choć już wiedziała, czyj to głos. – Kuzyn Elżbiety, nie poznała pani? – O co chodzi? – Była zła, mówiła oschle, ale jeszcze się hamowała. On zaś starał się być uprzejmy, jakby czuł się winny, że zadzwonił o tej porze. – Chciałem pani jeszcze raz powiedzieć dobranoc – oznajmił. – I po to pan dzwoni? – nie ukrywała ironii. – Przecież nie tak dawno powiedzieliśmy sobie... – Tak, ale odniosłam wrażenie, że pani się na mnie gniewa, a nie chciałbym... – Nie gniewam się, ale właśnie biorę prysznic. – To proszę się czymś okryć, zmarznie pani. – Nie zamierzam dłużej prowadzić tej rozmowy... – Ależ dlaczego? Czemu pani mnie tak traktuje? – A jak pan mnie traktuje? – Czy byłem nieuprzejmy? Natarczywy? Czemu pani opędza się ode mnie jak od psa? – Niech pan nie przesadza – roześmiała się. – Po prostu chcę, żeby pan zrozumiał, że jest bez szans. – Ja przecież niczego od pani nie chcę. – Więc czemu pan dzwoni, nie daje mi spokoju? – Bo mi się pani podoba. Bardzo – zniżył głos, powiedział to niemal szeptem jakby się obawiał, że ktoś może usłyszeć to wyznanie. Roześmiała się. – Często pan to mówi? – Nieczęsto. Ale pani mówię. – No więc powiedział pan i dobranoc. – Ależ proszę... – Przepraszam pana, ale zamówiłam rozmowę z mężem na statku. W każdej chwili może być połączenie, więc musimy kończyć. Dobranoc. – Dobranoc... Proszę się nie gniewać i... pani pozwoli, że jeszcze zadzwonię? – Dziś? Pan nie przesadza? – Nie dziś. Kiedyś. – Po co? Szkoda pańskiego czasu. – A jednak zadzwonię. – Dobranoc – powiedziała oschle i odłożyła słuchawkę. Zrobiło się jej nieco chłodno w czasie tej rozmowy, więc szybko wróciła do łazienki i mocno wytarła ciało grubym włochatym ręcznikiem. Włożyła ciepły szlafrok, nalała sobie drugą szklankę herbaty i przeszła do pokoju. Co chwila spoglądała na czarny aparat telefoniczny widoczny na stoliku w przedpokoju, jakby chciała siłą woli zmusić go, by się wreszcie odezwał. Milczał jednak, a wiedziała, że ponaglanie nic nie pomoże. Pościeliła sobie tapczan, położyła się, wzięła książkę, ale po chwili przyłapała się na tym, że nie rozumie ani słowa z tego, co czyta. Wstała więc ponownie, z szuflady wyjęła sporą drewnianą skrzyneczkę. Była pełna listów z zagranicznymi znaczkami. Rozłożyła je na stole, sięgnęła po ten z najświeższą datą i wyjąwszy z koperty poczęła czytać. „Najdroższa Moja! Wiesz, jak bardzo lubię pisać do Ciebie w każdej wolnej chwili, jaką mam na statku. Tęsknię do Ciebie. Chwilami zdaje mi się, że nie ma we mnie nic poza tęsknotą, pragnieniem, aby stale być z Tobą. Kiedy ciągniemy rybę, ciężko pracuję i na jakiś czas jestem, zajęty czymś innym, ale na wachcie, podczas odpoczynku, w czasie posiłków – wszędzie i zawsze jesteś ze mną. Czasem myślę, że może Cię nudzić to moje pisanie w kółko ciągle tego samego o mojej wielkiej miłości, tęsknocie, pragnieniu przebywania razem. Ale cóż poradzę? Taka jest prawda. Wiesz o tym i wdzięczny Ci jestem, że to rozumiesz, odwzajemniasz, czekasz... Bywają momenty, że przeklinam tę chwilę, w której zdecydowałem się na pływanie. Ale kiedy to robiłem, nie było Ciebie. A teraz jesteś Ty i poza Tobą nie istnieje nic. Otaczają mnie ludzie, którzy mi są obcy, doszło do tego, że nienawidzę morza, zapachu ryb, tych naszych ubogich rozmów w mesie, całego tego życia na statku. Nienawidzę, bo przez to jestem oddalony od Ciebie. Ale wiesz, że już niedługo. Zejdę ze statku. Pozostanę na lądzie, znajdę pracę, będę przy Tobie, żyć będziemy razem już bez tych trudnych do zniesienia tygodni i miesięcy rozłąki... Pociesza mnie myśl, że wkrótce Cię zobaczę. Jeszcze ten rejs i schodzę. Czuję się nie najlepiej, ale to nieważne. Wróci mi dobre samopoczucie, wróci radość życia, kiedy znajdę się w domu przy Tobie. Czekamy na wyjście w morze. Nasz kapitan uległ wypadkowi i na jego miejsce mają przysłać nowego. Znam go trochę, ale nie za bardzo. Zobaczymy, jaki będzie. Ale właściwie jest mi wszystko jedno, przecież po tym rejsie urlop, więc nie będę z nim długo pływał. A potem... może już podejmiemy ostateczną decyzję i w ogóle nie wrócę na morze? Napiszę jeszcze przed wyjściem na morze. Chcę, żebyś wiedziała o mnie wszystko, żebyś znała każdą godzinę mojego życia tutaj i żebyś wiedziała, że w każdej godzinie jestem z Tobą i o Tobie tylko myślę...” Złożyła list starannie, wsunęła do koperty i sięgnęła po inny. Był tak samo jak poprzedni przepojony tęsknotą, pełen miłości, wyznań, jakby pochodził od kochanka, z którym łączyły ją najświeższe, jeszcze nie stonowane przez czas uczucia. Pomyślała, że powinna na ostatni list odpisać, ale zaraz uprzytomniła sobie, że to nie ma sensu, bo zapowiadał, że wkrótce wróci, więc zanimby list doszedł, już by go nie zastał w porcie. Złożyła listy i schowała do skrzynki. Na stole pozostał tylko ten jeden, ostatni. Oglądała go przez jakiś czas, znów wyjęła i ponownie przeczytała. Ostry dźwięk telefonu przywrócił ją do rzeczywistości. Odruchowo spojrzała na zegar i stwierdziła, że dochodzi północ. Przekonana, że to nareszcie zamówiona rozmowa podbiegła do aparatu i podniosła słuchawkę. – Halo – usłyszała głos telefonistki. – Pani zamawiała rozmowę z „Prosną”. – Tak, czekam już blisko dwie godziny – odpowiedziała z nutą pretensji. – Proszę łączyć. – Przepraszam – mówiła telefonistka jakby z poczuciem winy. – Nie mogliśmy i nadal nie możemy uzyskać połączenia z tym statkiem. – Ale dlaczego? Przecież oni nie są zbyt daleko! To nie Labrador, tylko Morze Północne, więc... – Tak – przyznała telefonistka. – Próbujemy od dłuższego czasu, ale nic z tego nie wychodzi. – Czy coś się stało? – Joanna nagle poczuła przyspieszone bicie serca i odruchowo położyła dłoń na piersiach. – Nie, proszę się nie martwić – telefonistka nie była zaniepokojona. – Oni chyba już weszli do portu i dlatego nie można się połączyć, bo w porcie radiostacja statkowa nie działa. – Tak, wiem – odparła. – Ale przecież parę dni temu wyszli w morze, to dlaczego mieliby już wrócić? – Nie wiem – odpowiedziała telefonistka. – Ale połączenia nie ma i chyba jednak już są w porcie. – Niech pani jednak nadal próbuje mnie połączyć – upierała się. – Wydaje mi się, że to niemożliwe, aby już wrócili. – Dlaczego, mogli mieć dobre połowy i zejść wcześniej z łowiska – telefonistka była wyraźnie obeznana ze sprawami statków. – Jednak niech pani próbuje. Proszę mnie połączyć, obojętne o jakiej porze. – Dobrze. Ale jeśli są w porcie, to nic z tego nie będzie. – Jednak proszę. – Dobrze – telefonistka rozłączyła się, a ona stała przez dłuższy czas ze słuchawką w ręce. Nie rozumiała dlaczego, ale czuła, że wypełnia ją coraz silniejszy niepokój. Sama sobie usiłowała wytłumaczyć, że telefonistka pewnie ma rację. Nie raz połączenie nie dochodziło do skutku. Jednak teraz zrodził się ów niezrozumiały lęk, którego nie mogła opanować. Odłożyła wreszcie słuchawkę i pomyślała, że jeśli nie uzyska w nocy połączenia, rano zadzwoni do dyrekcji, aby się dowiedzieć, co się dzieje ze statkiem, na którym jest jej mąż. Zgasiła światło i położyła się. Jednak nie mogła się uspokoić. Nie pomagało tłumaczenie sobie, że nic się nie stało, tysiąc drobnych zdarzeń mogło przeszkodzić w uzyskaniu połączenia radiotelefonicznego z „Prosną” – od uszkodzenia anteny na statku aż po owo sugerowane przez telefonistkę wejście do portu. Rozum mówił jej, że nic złego stać się nie powinno było, ale mimo wszystko lęk nie ustępował. W końcu zażyła proszek nasenny i wreszcie, sporo po północy zasnęła. W głowie czuła szum, działał jeszcze środek nasenny i z trudem wracała do świadomości. Za wszelką cenę pragnęła jeszcze spać, ale uparty, ostry dźwięk telefonu wyrwał ją ze snu. Podniosła się, siadła na tapczanie. Pomyślała, że jednak wreszcie udało się połączyć ze statkiem. Spojrzała w okno i dostrzegła szarość wczesnego zimowego poranka. Z wysiłkiem otrząsnęła się z resztek snu i wyskoczywszy z pościeli pobiegła boso do przedpokoju. – Halo, słucham – zgłosiła się. Głos, który usłyszała, wprawił ją w rozczarowanie, bo nie była to telefonistka. Mówiła Elżbieta. Nie zwróciła uwagi na to, że przyjaciółka była jakaś przestraszona, słowa wypowiadała ostrożnie, jakby z trudem. – Spałaś jeszcze? – Tak, długo czekałam na rozmowę i nie dostałam, więc wzięłam środek nasenny, bo potem nie mogłam zasnąć – wyjaśniła ziewając. Nie była zbyt zadowolona, że Elżbieta ją zbudziła, w duchu miała jej trochę za złe wczorajsze przyjęcie, na które sprowadziła kuzyna. Tamta jednak pytała dalej. – To nie słuchałaś radia? – Jak mogłam słuchać, skoro spałam – roześmiała się, ale zaraz coś ją ukłuło w sercu. Zrozumiała, że to pytanie miało ukryty sens. – A co się stało? – teraz już w jej głosie brzmiał niepokój. – Słuchaj – Elżbieta była ostrożna, wahała się, jakby chciała jak najdłużej odwlec to, co miała do powiedzenia. – Mówże wreszcie, co się stało! – krzyknęła Joanna teraz już pewna, że usłyszy niedobrą nowinę. – Tylko się nie denerwuj – uspokajała Elżbieta. – Nic jeszcze dokładnie nie wiadomo. – Mów! – W porannym dzienniku podali, że „Prosna” zatonęła podczas wchodzenia do portu... – Co? To niemożliwe! – Uspokój się, mówiłam, że nic właściwie jeszcze nie wiadomo. – Powtórz dokładnie, co mówili! – Niewiele. Powołali się na doniesienia rozgłośni zagranicznych. „Prosna” wchodząc z łowiska do portu zatonęła dziś w nocy. – A ludzie? Co z załogą? – Podali, że są ofiary – z ociąganiem odparła Elżbieta. – Ale żadnych szczegółów. Sami widocznie nic nie wiedzą, tyle co usłyszeli z zachodnich rozgłośni. W gazetach jeszcze nic o tym nie ma... – Chryste Panie, Chryste Panie – powtarzała Joanna z trudem łapiąc oddech. – Więc dlatego mnie nie połączyli. Co się stało? Skąd się dowiedzieć? Co robić? – Słuchaj, uspokój się – próbowała jej dodać otuchy Elżbieta. – Z początku takie rzeczy zawsze brzmią tragicznie, a potem okazuje się, że sprawy wyglądają nie tak źle... – Ale ludzie, załoga, potopili się. Kto? Ilu? – Nic jeszcze nie wiadomo. Trzeba poczekać, aż nadejdą pełne, sprawdzone wiadomości. Nic przecież innego zrobić nie możesz. – Czekać? Nic nie robić? A może on też tam... Nie, nie! – ostatnie słowa wykrzyczała do słuchawki. Elżbieta przeczekała jakiś czas w milczeniu, potem jej poradziła: – Nie wpadaj w panikę. Nawet jeśli to prawda, że ktoś utonął, to przecież nie musiało to spotkać Ziutka. Musisz być dzielna i poczekać, aż wszystko będzie wiadomo... – Nie! Nie mogę czekać! Muszę wiedzieć! Co chcesz zrobić? Poczekaj na mnie, zaraz do ciebie przyjadę, nic nie rób, nie wychodź z domu! – Czekać? Siedzieć tu bezczynnie? Nie! – rzuciła słuchawkę nie czekając, co jeszcze powie przyjaciółka. Zakręciła się bezradnie po przedpokoju, pobiegła do kuchni, wypiła duszkiem szklankę wody i natychmiast zaczęła się ubierać. Nie zwracała uwagi, co wkłada na siebie, ledwo, ledwo przyczesała włosy i porwawszy torebkę wybiegła z mieszkania. Na dworze było mroźno, w nocy temperatura obniżyła się, padał drobny śnieg, pobielały dachy domów, na ulicach jeszcze było pustawo. Poczęła się rozglądać za taksówką, ale nie dostrzegła jej w pobliżu, więc pobiegła dalej, w stronę głównej arterii miasta. Dopiero tu udało jej się zatrzymać taksówkę. – Pani, w którym kierunku? – zapytał niezbyt uprzejmie kierowca wychylając się przez siedzenie w jej stronę. – Do portu rybackiego. – Nie jadę. – Ale panie!... – Zjeżdżam po nocy do garażu. Mogę panią zabrać w stronę Orłowa. – Płacę podwójnie, potrójnie! – krzyknęła wsiadając do samochodu. Obrzucił ją krytycznym spojrzeniem i mruknął: – Jak tak, to co innego. – Jedź pan wreszcie, na litość Boską! Już nic nie odpowiedział. Po jej wyglądzie i wyrazie twarzy musiał zrozumieć, że nie powinien się dłużej droczyć. Ruszył ostro, aż koła zabuksowały na świeżo zamarzniętym śniegu. Przed bramą portu rybackiego podała mu banknot i bez słowa pospiesznie wyskoczyła na chodnik. Taksówkarz natychmiast odjechał, bo dostał za kurs więcej niż trzykrotnie. Chciała biec przed siebie, ale strażnik w długim do ziemi kożuchu zastąpił jej drogę. – Dokąd pani? Przepustka jest? – Do dyrekcji Dalmoru. – Wszystko jedno, trzeba przepustkę, niech pani idzie tam – wskazał niski barakowy budynek, w którym mieściło się biuro przepustek. – Jestem żoną chiefa z „Prosny” – krzyknęła. Od razu usunął się robiąc przejście i tylko mruknął: – To co innego. Niech pani idzie... Biegiem przebyła przestrzeń od bramy do budynku dyrekcji. Nie zwracała uwagi na to, że ludzie się za nią oglądają, omal nie wpadła pod ciężarówkę wypełnioną skrzynkami na ryby, wreszcie znalazła się we wnętrzu. Tu od razu poszła do Działu Załogowego. Pod drzwiami stało już kilka kobiet. Niektóre płakały, inne stały milczące, wszystkie były wystraszone, zdenerwowane, niepewne, jaki los spotkał mężów. Znała kilka z nich, one na jej widok ożywiły się. – Dobrze, że pani przyszła – powiedziała jedna z nich, niska, korpulentna, w futrzanej czapce i trzyćwierciowym. kożuszku. – Nic nam tu nie chcą powiedzieć, może pani... – Jak to: nic nie chcą powiedzieć? – czuła teraz w sobie gniew i siłę zdolną pokonać wszelkie przeciwności. Już się otrząsnęła z odrętwienia, które odczuwała po przebudzeniu. Była gotowa do walki, uważała, że wszyscy tu muszą teraz być na usługi jej i tych kobiet stojących pod drzwiami. Poczuła się ich przywódczynią, energia rozpierała ją, postanowiła, że za wszelką cenę musi się dowiedzieć prawdy, choćby ta prawda była dla niej najgorsza. A zarazem zrodziło się w niej nieznane dotychczas uczucie. Była to mieszanina pretensji do całego świata i żądza zemsty. Jeszcze nie rozumiała dobrze tych uczuć, nie zastanawiała się, na kim i za co pragnie się mścić, ale zachowywała się jak wilczyca, której zabrano małe i gotowa jest za to atakować wszystkich dokoła. – Przepuśćcie mnie! – kobiety odsunęły się posłusznie, a ona energicznie otworzyła drzwi. Kierownik Działu Załogowego, starszy mężczyzna w okularach w grubej oprawie, podniósł się zza biurka, spojrzał na nią groźnie i powiedział ostro: – Pani co? Przecież mówiłem... – Co pan mówił? Komu? – natarła na niego od progu. – Mówiłem, że jak będą informacje, to je przekażemy. Teraz proszę nie przeszkadzać! – Przeszkadzać! – ruszyła ku niemu z tak groźną miną, że odruchowo cofnął się aż pod okno. – Jak pan śmie tak do mnie mówić? Czy pan nie rozumie, co czuję ja i one, tam! – ręką wskazała poza siebie na otwarte drzwi, w których tłoczyły się kobiety. – Czy jest coś ważniejszego niż nasza sprawa? – Ależ, proszę pani, ja nie chciałem obrazić, ale... – jąkał przestraszony kierownik. – Krzyki nic nie pomogą, jak tylko... – Niech pan mówi! Wszystko! Co ze statkiem? Co z ludźmi? – Nie wiem – jąkał teraz już spokorniały, potulny wobec jej agresywnej postawy. – Jak to, pan nic nie wie? Statek zatonął, ludzie zginęli, a pan nic nie wie? – Tyle co pani. Tylko tyle. To stało się w nocy, jeszcze nie wiem nic więcej. – Więc kto coś wie? Kto nam może powiedzieć, co stało się z naszymi mężami? – Ja nie... Może dyrektor, ale on teraz zajęty, pani rozumie, taki dramat... – Zajęty! – odwróciła się z furią, rozepchnęła stłoczone kobiety i pobiegła do sekretariatu dyrektora naczelnego. Żony rybaków podążyły za nią, gotowe wesprzeć jej energiczne działanie. Sekretarka próbowała ją uspokoić. – Niech pani poczeka – mówiła starając się, by jej głos brzmiał spokojnie i łagodnie, choć była wyraźnie zdenerwowana. – Dyrektor jest bardzo zajęty, dzwoni, porozumiewa się, nic teraz jeszcze pani nie powie. Nie zwracając uwagi na sekretarkę wtargnęła do gabinetu. Dyrektor, niski mężczyzna ze szczotkowatymi wąsikami i czupryną przystrzyżoną na jeża, właśnie odkładał słuchawkę telefonu. Podniósł się, popatrzył na nią, postąpił krok naprzód i powiedział: – Proszę, niech pani wejdzie. Panie też, proszę – jego spokój i uprzejmość nieco złagodziły gniew. Weszła, ale nie usiadła mimo zapraszającego gestu. Pozostałe kobiety stanęły za nią, drzwi od sekretariatu pozostały otwarte i sekretarka wyciągała szyję, by usłyszeć i dostrzec, co się będzie działo wewnątrz gabinetu. – Co z naszymi mężami? Co ze statkiem? – pytała ostro, ale już bez tej furii, jak u kierownika załogowego. Dyrektor miał minę poważną. Rozłożył ręce, jakby chciał okazać całą swoją bezradność. – Niewiele wiem – oświadczył. Obawiam się, że tyle, ile panie już się dowiedziały. – Wiemy tylko z radia i pogłosek – odezwała się któraś z kobiet stojących przy drzwiach. – Tak – potwierdziła żona chiefa. – Ale pan musi wiedzieć więcej. Proszę nam powiedzieć. Wszystko! – Nie usiłuję niczego ukryć ani wprowadzić pań w błąd – powiedział. – Wiem, że „Prosna” zatonęła podczas wchodzenia nocą do portu. – Jak to się mogło stać? – Nie wiem. Jest wiele spraw niejasnych. Wchodzenie nocą, sam powrót „Prosny” z łowiska, podczas gdy sądziliśmy, że będzie jeszcze łowiła przez kilka dni. Żadnych szczegółów o katastrofie jeszcze nie ma. – Przecież mógł pan zadzwonić tam, zapytać – rzuciła ostro. – Zamówiłem rozmowę, ale nie dostałem jeszcze połączenia. Jak będą informacje, z pewnością je paniom przekażę. – Ale ludzie? Co z ludźmi! – pytała, starając się opanować drżenie głosu. Bała się odpowiedzi, ale równocześnie chciała ją znać. Znów bezradny gest rąk dyrektora. – Są, niestety, ofiary – powiedział cicho. – Większość uratowana. – Ilu? – Kto? – Nazwiska? Teraz pytały jedna przez drugą. Dyrektor przeczekał spokojnie ten atak i gdy się nieco uciszyły, odparł: – Proszę mi wierzyć, że ja naprawdę mam bardzo skąpe informacje. Dostałem depeszę od naszego agenta w tym porcie. Nie ma w niej nazwisk ofiar tragedii, nie ma zbyt wielu szczegółów. – Więc co w niej jest? – Proszę! – wziął z biurka kartkę, papieru z tekstem depeszy. „M/t Prosna zatonął koło północy podczas wchodzenia do portu. Przyczyn nie mogę jeszcze podać. Są ofiary. Większość załogi uratowana znajduje się pod opieką. Czekam na instrukcję. Dalsze informacje przekażę”. – To wszystko, nie wiem dosłownie nic więcej. – I tak pan czeka, aż agent nadeśle dalsze wiadomości? – teraz w jej głosie brzmiało oskarżenie. Równocześnie po usłyszeniu treści depeszy odczuła jakby cień nadziei, że może on nie, ale nie chciała w to wierzyć. Bała się, wypełniał ją lęk, że nadzieja potem, gdy prawda okaże się straszna, jeszcze bardziej zwiększy ból i rozpacz. Dyrektor, nie tracąc spokoju i cierpliwości odpowiedział: – Nie czekam spokojnie. Proszę mi wierzyć, to dla nas też tragedia. Dyrektor Wojda, mój zastępca do spraw połowowych już wyjechał tam, na miejsce. Gdy tylko nadeszła depesza, natychmiast, jeszcze w nocy, pojechał samochodem do Warszawy, stamtąd rano miał samolot. Przed wieczorem powinien być na miejscu. Jak tylko się tam znajdzie – przekaże mi informacje. On też zbada sprawę, spróbuje wyjaśnić, jak do tego doszło... A na razie musimy czekać. Zresztą agent w ciągu dnia, może nawet lada chwila, nadeśle dalsze szczegóły... Zrozumiała, że dyrektor rzeczywiście powiedział wszystko, co wiedział. Cofnęła się, pozostałe kobiety także poczęły opuszczać gabinet. Zanim jednak wyszła, zwróciła się jeszcze raz do dyrektora. – Chcemy wszystko wiedzieć. Znać prawdę, choćby najgorszą. – Niczego przed paniami nie będę ukrywał– zapewnił. – A jeśli zatonął statek i zginęli nasi mężowie, to ktoś musiał zawinić. – Ależ proszę pani... – chciał jej przerwać, ale nie dopuściła do tego. Podniosła głos, mówiła jakby mu groziła: – Nic się nie dzieje bez przyczyny! Jeśli utonęli w porcie podczas wchodzenia z łowiska, to nie sztorm zawinił... – Nie można tak mówić – wtrącił, ale mówiła jakby go nie słyszała. – Jeżeli utonęli, to ktoś do tego dopuścił. Zamordował ich! I choćbyście nie wiem co robili, nie ukryjecie tego... – Mówiłem już, niczego nie będziemy ukrywali – dyrektor podniósł nieco głos, był urażony jej słowami. Nie zważała na to. – Ktoś musi za to odpowiedzieć! Nie darujemy! Ten, kto sprawił, że ludzie zginęli, także nie ma prawa żyć! – Jak pani może! – teraz dyrektor już nie panował nad sobą. – Rozumiem niepokój, nawet rozpacz, ale nie wolno nikogo oskarżać, grozić. Przecież jeszcze niczego nie wiemy! Niech się pani uspokoi, proszę iść do domów, będziemy informowali. Nie odpowiedziała. Wyszła z gabinetu ciągle jeszcze czując w sobie gniew i pragnienie zemsty, ale nie umiałaby powiedzieć, skąd się w niej wzięły te uczucia, bo rozumiała, że dyrektor miał rację mówiąc, iż jeszcze za wcześnie, aby kogokolwiek oskarżać i domagać się kary. Poszła do domu, choć wiedziała, że nie zazna tam spokoju i będzie nieustannie czekać aż uzyska pewność, że straszne przeczucie, które ją wypełniało, jest prawdziwe. Rozdział drugi Sala była nieduża, podłużna, z wysokim oknem, przez które wdzierało się do środka szare światło dnia. Po obu stronach pod ścianami stały po trzy łóżka, środkiem biegł wąski wolny pas, stanowiący przejście od drzwi do okna. Na wszystkich łóżkach leżeli pacjenci. Milczący, cisi, niektórzy zapatrzeni w sufit, inni z przymkniętymi oczami – nie wiadomo: śpiący czy izolujący się w ten sposób od otaczającej ich szpitalnej rzeczywistości. Tylko ten, który leżał na ostatnim łóżku pod oknem, nie trwał w bezruchu. Poduszkę podsunął sobie wysoko pod plecy, napił się herbaty i cicho zwrócił się do towarzysza z sąsiedniego łóżka: – Franek... – tamten nie odpowiedział, tylko wolno oderwał wzrok od sufitu i pytająco spojrzał na kolegę. – Masz papierosa? – lekki przeczący ruch głową. – Może ty, Józek? – to było do drugiego, po przeciwnej stronie sali. Zagadnięty uniósł się nieco na posłaniu, odpowiedział: – Skąd? Przecież nic tu nie mamy, zresztą... – nie dokończył, tylko położył się i zastygł w pozycji na wznak. Palacz jednak nie rezygnował. – Może któryś ma? – gdy mu nikt nie odpowiedział, zmartwił się. – Szkoda, dałbym nie wiem co za dyma... – Daj spokój – bezbarwnie powiedział Franek. – Nikt nie ma, a choćby miał, to przecież ci tu nie pozwolą palić. – To bym wyszedł na korytarz albo do sracza. Och, jak mi się chce palić... – Że też możesz o tym myśleć – w głosie Józka, który mówił nie zmieniając pozycji ani nie patrząc na Franka, brzmiała nagana. – Tylko taki masz problem? – Przestańcie! – nagle podniesionym głosem zawołał palacz. – Słyszycie? Przestańcie, bo wszyscy powariujemy! Już minęło, przeszło najgorsze, trzeba zapalić, trzeba coś zjeść, trzeba wstać z tego cholernego łóżka, trzeba przestać myśleć, słyszycie! – w miarę jak mówił coraz bardziej podnosił głos, aż doszedł do krzyku graniczącego z histerią. Jeszcze nie skończył, gdy drzwi się otwarły i pojawiła się siostra, starsza kobieta, nieskazitelnie biała, promieniująca ciepłem, spokojem, czymś bliskim, czego im teraz bardzo brakowało. – Czy coś się stało? – zapytała z troską stając na progu. – Nic, nic, siostro – odpowiedział Franek, bo tylko on jeden mógł się z nią porozumieć. – Tylko chcielibyśmy już stąd wyjść, czujemy się nieźle, po co mamy leżeć w szpitalu? – Zaraz będzie wizytacja, lekarze zdecydują – poinformowała. Jakby na potwierdzenie tych słów zza jej pleców ukazały się białe postacie. Weszło czterech mężczyzn: dwóch lekarzy, kapitan portu i przedstawiciel armatora. Wszyscy w białych, szpitalnych kitlach, poważni, z tym wyrazem twarzy, który się przybiera, kiedy się odwiedza ludzi bardzo chorych lub dotkniętych szczególnie ciężkim nieszczęściem. Leżący, nawet ci, którzy dotychczas nie zwracali uwagi na to, co się wokół nich dzieje, poruszyli się, wszyscy skierowali wzrok na przybyszów. A ci podeszli do pierwszego z brzegu. Lekarz bez słowa pochylił się, odsunął z niego okrycie i przyłożył do piersi stetoskop. Zbadał puls, kazał się podnieść, osłuchał plecy, zajrzał do gardła, sprawdził gałki oczne. Zapytał o coś. Agent natychmiast przetłumaczył. – Doktor pyta, jak się pan czuje. – Dobrze – odparł chmurnie badany. – Nic nie boli? – Niespecjalnie. – Co to znaczy? – Normalnie. Czuję się obolały, ale nic mi nie jest. Lekarz skinął głową na znak, że zrozumiał i przeszli wszyscy do następnego. Badanie powtórzyło się. Ten był bardziej pokiereszowany. Miał zabandażowane dłonie, zaklejone plastrem czoło, na jego twarzy widniał ogromny siniak. Ale i on na pytanie o samopoczucie odburknął opryskliwie: – W porządku, nic mi nie jest. Lekarze zbadali starannie wszystkich leżących w sali. Powtarzały się pytania i odpowiedzi. Niektórzy wzruszali ramionami, ten i ów machnął lekceważąco ręką, jakby w ogóle troska o ich stan była nie na miejscu i dziwiła ich. Na koniec wizyty starszy wiekiem lekarz powiedział, korzystając z tłumaczenia agenta: – W porządku. Cieszę się, że nie ma wśród panów nikogo poważniej chorego czy poszkodowanego fizycznie. Szok w zasadzie minął. Będziecie mogli opuścić szpital. Dołączycie do reszty kolegów, którzy są w Domu Rybaka. My nic więcej na szczęście nie musimy dla panów robić. A resztę... – zawahał się przez mement, potem dokończył miękko: – resztę musi zagoić czas. To najlepszy lekarz. Milczeli. Żaden nie podziękował, pospuszczali wzrok, a lekarze i towarzyszący im mężczyźni ruszyli do wyjścia. Tylko ten spragniony papierosa zdążył dyskretnie pociągnąć za rękaw przedstawiciela armatora i poprosił cicho: – Niech pan zostawi papierosy... – agent ukradkiem wsunął mu pod koc paczkę chesterfieldów, chory przytomnie jeszcze poprosił: – Zapałki też, nie mamy nic. Gdy tylko czwórka wizytujących opuściła salę, od razu wziął papierosa, zapalił, zaciągnął się tak łapczywie, jakby zażywał lekarstwo, od którego zależy jego życie. Zaniósł się kaszlem, ale miał minę człowieka szczęśliwego. – Daj też – wyciągnął rękę Franek. Podał mu paczkę, a ten puścił ją dalej, do pozostałych kolegów. Tymczasem tamci czterej opuściwszy salę ogólną skierowali się na koniec korytarza i weszli do małej separatki. Tu, ustawione głową do okna, by chorego nie raziło w oczy światło, stało tylko jedno łóżko. Leżał na nim nieruchomo Taczała. Był pod namiotem tlenowym, pierś unosiła mu się nierównym, słabo wyczuwalnym oddechem, od czasu do czasu wydawał cichy jęk, ale poza tym był spokojny, leżał równo, wyciągnięty na wznak i nie otwierał oczu. Był blady i policzki miał zapadnięte, a wargi spierzchnięte jakby spalone niezwykłą gorączką. Od razu widać było, że nie znajduje się w stanie apatii, jak tamci w poprzedniej sali, ale jest rzeczywiście słaby, niezdolny do wykonania najmniejszego ruchu. Jednak, gdy czwórka mężczyzn podeszła do łóżka, a lekarz pochylił się nad nim i dotknął jego czoła, otworzył z trudem oczy, a nawet próbował się uśmiechnąć. Był przytomny, choć widać było, że nawet ten słaby grymas imitujący uśmiech sprawia mu wielką trudność. – No, jak się czujemy? – Lekarz starał się być pogodny, głosowi nadał beztroskie brzmienie. Taczała spojrzał na niego i już nie podejmował próby uśmiechu. Było w tym spojrzeniu coś jakby błaganie o litość, niema prośba o ratunek, oczekiwanie na słowo nadziei. Lekarz wziął go za rękę, zbadał puls, potem długo słuchał akcji serca. Nad jego pochyloną głową wzrok chorego spotkał się z oczami kapitana portu. Było w tym spojrzeniu teraz tyle wyrzutu, że kapitan portu nie wytrzymał, opuścił oczy, cofnął się odruchowo krok do tyłu, Lekarz skończył badanie, wyprostował się. Już nie silił się na beztroskę, minę miał poważną. Chory to dostrzegł, bo zdobył się na wysiłek i zapytał cicho: – Jak jest, doktorze? Co ze mną? – Poleży pan jeszcze – odparł lekarz wymijająco. – Musi pan solidnie wypocząć po tym wszystkim. Nie wolno się denerwować, spokój, żadnych wzruszeń, no a my zrobimy, co tylko można – połapał się, że może zabrzmiało to pesymistycznie, bo nagle przyjacielsko poklepał Taczałę po ręce i dokończył cieplej, tonem bardziej optymistycznym: – No, nie ma co robić grobowej miny. Niech pan się nie martwi, to też nie jest wskazane. Wszystko będzie w porządku, nie z takich tarapatów chorzy wychodzili cało. Głowa do góry! – Taczała opuścił powieki, nic nie powiedział, leżał cicho i nieruchomo, nawet nie spojrzał, kiedy wszyscy opuszczali separatkę. Za drzwiami lekarze i obaj towarzyszący im goście zatrzymali się, zapalili papierosy, kapitan portu zapytał wskazując głową dużą salę. – Jak z nimi, doktorze? Naprawdę nieźle, czy tylko pan pocieszał? – Jest lepiej niż się spodziewałem. Są apatyczni, przygnębieni, niektórzy trochę pokiereszowani, ale powierzchownie. Ich stan fizyczny nie budzi żadnych obaw. – Więc naprawdę mogą opuścić szpital? – Oczywiście. To nawet będzie dla nich lepiej, bo leżąc tu stale rozmyślają o tym, co przeżyli, a to pogłębia ich depresję. Potrzebują teraz ruchu, towarzystwa ludzi, pewnie postaracie się, żeby jak najprędzej wrócili do domów? – to było pytanie do agenta. Ten skinął głową. – Naturalnie! Nasze władze wiedzą o wszystkim, dziś jeszcze przyleci dyrektor eksploatacyjny naszego przedsiębiorstwa. Ja organizuję transport, bilety na samolot, chcemy, żeby jak najprędzej znaleźli się wśród rodzin... – To dobrze. Dla nich to najlepsze wyjście. – A ten? – kapitan portu zrobił ruch głową w stronę separatki. Lekarz przez chwilę zwlekał z odpowiedzią. Kiedy się w końcu odezwał, głos jego brzmiał poważnie. Nie ukrywał zatroskania. – Ciężki zawał serca. Właściwie to jeszcze nie minęło. W ogóle uważam, że to był cud, że go żywego zdjęli ze statku i dowieźli tutaj. Z wielkim trudem przywróciliśmy go do życia... – Ale jest lepiej? – agent oczekiwał słów potwierdzających tę jego nadzieję, ale lekarz był ostrożny. – Nic nie mogę powiedzieć. Jesteśmy dorośli, więc musimy sobie zdać sprawę, że to sprawa bardzo poważna i nie można przewidzieć teraz, co z nim będzie za godzinę czy dwie... – przerwał na moment, a potem dokończył nie patrząc im w oczy: – Prawdę mówiąc, z trudem utrzymujemy go przy życiu. A jego stan psychiczny wcale nam w tym nie pomaga. To człowiek nie tylko chory, ale także załamany... – Ale będzie żył? – w głosie agenta brzmiało niemal błaganie. Lekarz lekko wzruszył ramionami, jakby go niecierpliwiły te naiwne i nazbyt natarczywe pytania. Odpowiedział jednak spokojnie i z naciskiem. – Robimy, co możemy, jednak za nic teraz nie mogę ręczyć. Stan jest bardzo ciężki. Jeśli przeżyje dwa, trzy dni, nadzieja wzrośnie. Agent zamilkł zawiedziony, a kapitan portu oparł się o ścianę. Był blady, wymizerowany, sprawiał wrażenie nie mniej chorego niż tamci. Lekarz spojrzał na niego spod oka i mruknął: – Pan powinien teraz iść się przespać, odpocząć. – Ach, nieważne – odparł kapitan portu bezbarwnie. – Dam sobie radę, najważniejsi są teraz oni. – Jak pan uważa – lekarz wzruszył ramionami – ale wolałbym nie mieć jeszcze jednego pacjenta z zawałem. – Nie ma obawy – kapitan wyprostował się, skinął głową lekarzom. – Dziękuję, doktorze i bardzo proszę o wiadomości, gdyby zaszło coś ważnego. – Ja też – dorzucił agent. – Ma się rozumieć. Obaj odeszli, a lekarze palili jeszcze chwilę, potem poszli wizytować innych chorych. Na pukanie do drzwi nie odpowiedział. Nie zważając na to kapitan portu i przedstawiciel armatora weszli. Nie odpowiedział na powitanie. Podniósł się tylko z łóżka, na którym siedział dotychczas, odwrócił plecami i zapatrzył się na placyk przed domem. Dzień był wietrzny, szary i mglisty. Gdzieniegdzie leżało trochę brudnego śniegu, na podjeździe stał samochód, z boku widniało murowane ogrodzenie, przy którym rosło kilka drzew, smutnych teraz, bezlistnych, bezbronnych wobec wiatru. Tamci sprawiali wrażenie, jakby nie wiedzieli, co powiedzieć ani co ze sobą począć. Agent spojrzał na kapitana portu, jakby u niego szukał rady, a ten unikał jego wzroku, tylko postąpił kilka kroków i położył rękę na ramieniu Wenty. Dotychczas nie padło ani jedno słowo. Żaden nie wiedział co robić, atmosfera stała się ciężka, przygnębiająca. Kapitan Wenta początkowo nie zareagował na przyjazny gest kapitana portu, potem nagle, gwałtownym ruchem strącił jego dłoń z ramienia, odwrócił się, siadł ponownie na łóżku i objął głowę dłońmi. – Dziesięciu ludzi... dziesięciu ludzi! – kiwał się w przód i w tył, powtarzał te dwa słowa jak modlitwę, brzmiała w nich rozpacz tak wielka, że tamci poczuli się nieswojo, bo nie wiedzieli, co mu powiedzieć, jak pocieszyć i ulżyć. Przedstawiciel armatora zapalił papierosa i podał go kapitanowi Wencie. Przyjął, zaciągnął się, choć chyba nie wiedział, co robi. Kapitan portu odmówił papierosa, wyciągnął fajkę, wolno ją nabijał, starając się jak najbardziej przedłużyć ten ceremoniał. Uciążliwe milczenie przeciągało się. Nagle Wenta rzucił papierosa na podłogę, nadeptał go z taką wściekłością, jakby rozgniatał żmiję i niespodziewanie zaatakował przedstawiciela armatora. – Jak to się stało? Jak mogło do tego dojść! – krzyczał na cały głos. – Gdzie pan był? Czemu pan nic nie robił? – Ja? Co pan, kapitanie, ja? – agent jąkał się zdumiony i zaskoczony tym gwałtownym atakiem. Sprawiał wrażenie, jakby się bał, że Wenta rzuci się na niego z pięściami, cofnął się odruchowo aż pod drzwi. – Cóż ja mogłem zrobić? – pytał bezradnie. – Nawet znaleźć pana nie mogli, jak się to wszystko zaczęło! – Wenta nie rezygnował z rzucania oskarżeń. Jednak agent już się nieco otrząsnął, przyjął postawę bardziej stanowczą. Widać było, że i jego w końcu ogarnia gniew. – No to co? – zareplikował zaczepnie. – Kto powiedział, że mam obowiązek siedzieć dzień i noc, czuwać, czekać aż statek wejdzie do portu? A pan wchodził nie zapowiedziany, późno, koło północy, kiedy nikt do portu nie wchodzi, tylko każdy czeka na redzie. – Nie pańska sprawa, kiedy i jak wchodziłem! – Wenta nadal był agresywny. – Pański obowiązek czuwać nad naszymi statkami! – I co bym panu pomógł? Co bym poradził? – Mógł pan ratować, organizować, działać!... – Byłem! Robiłem, co mogłem, ale cóż to mogło wam pomóc? – Każda akcja ratunkowa wcześniej podjęta mogła nas uratować! – Nie, panie kapitanie! – teraz agent był już opanowany, w głosie jego zabrzmiała nawet nuta ironii. – Pan szuka winnego i znalazł sobie mnie, ale sam pan wie, że to tylko wybieg. Przecież za statek odpowiadał pan i tylko pan! Ja mam o tym przypominać? – Ale kiedy statek jest bezradny, musi otrzymać pomoc – nie ustępował Wenta. – I tej pomocy nie otrzymałem, chociaż byłem już w porcie! – Zgoda! – odpowiedział agent. – Ale dlaczego do mnie ma pan o to pretensje? Czy dlatego, że akurat jestem pod ręką? Rozumiem pański stan, kapitanie, rozumiem rozpacz, wszystko, ale kozłem ofiarnym nie pozwolę się zrobić! Bo jeśli za statek odpowiadał pan, to za bezpieczeństwo portu – pan! – tu zwrócił głowę do milczącego dotychczas, zda się obojętnego na ostrą wymianę zdań, kapitana portu. Rozumiał on co nieco z dyskusji, ale się nie wtrącał, palił fajkę i z zatroskaną miną przyglądał się obu mężczyznom. Teraz Wenta zaatakował go bezpośrednio. – To fakt! – zawołał. – Port palcem nie kiwnął, żeby nas ratować. – O! – kapitan portu podniósł głowę i popatrzył na nich kolejno, spokojnie, ale takim wzrokiem jakby pytał, czy rzeczywiście do niego są skierowane te słowa. A Wenta, ciągle rozgorączkowany, podniecony, cały gniew zwrócił teraz na niego. – Czemu pan nas nie ratował? – pytał oskarżycielsko. Kapitan portu nadal nie tracąc pozornego spokoju, wyjął fajkę z ust i zapytał z wyrzutem: – Co pan mówi? Jak można... – jednak Wenta nie panujący nad sobą nie pozwolił mu dokończyć. Nie zwracając na nic uwagi rzucał pytania-oskarżenia: – Czemu pan pozwolił, żeby nas zdryfowało na ten cholerny falochron? Czemu potem, jak statek był w największym niebezpieczeństwie, nic pan nie robił? Czemu pan nie postarał się nas wholować do portu? – Nie było czym – lakonicznie, nie podnosząc głosu odparł kapitan. – To wykręt. – Nie. Sam pan wie. Port nie ma własnych holowników. – Są tu inne statki. – Są – zgodził się kapitan portu i już ze ściągniętą gniewem twarzą, ale nadal chłodno i spokojnie dodał bezlitośnie: – Pański kolega stoi przy nabrzeżu. Odmówił holowania... Wenta umilkł. Był czerwony z gniewu i podniecenia. Agent spuścił oczy i przez chwilę panowała żenująca cisza. Wreszcie kapian Wenta, ciągle widocznie nie przekonany, powiedział, ale już bez poprzedniego gniewu, a raczej z goryczą: – Wszystko, absolutnie wszystko można wytłumaczyć i usprawiedliwić. Nie było holowników, nie było czasu na holowanie czy zorganizowanie akcji od strony wody. Ale dlaczego nie ratował nas pan od strony brzegu? Jak to można wytłumaczyć? Czemu pan dopuścił, że dziesięciu ludzi utonęło i nikt ich nie ratował, choć byli przy falochronie, ginęli na oczach gapiów z miasta i bezradnych strażaków! Czemu wszyscy – teraz przeniósł wzrok na przedstawiciela armatora, jakby i od niego oczekiwał odpowiedzi – wszyscy dopuściliście do tego? Jak mogliście? – Nie wiem, nie wiem – bąkał wytrącony z równowagi całym przebiegiem rozmowy i agresywnym zachowaniem Wenty przedstawiciel armatora. Kapitan portu zaś pokiwał głową i popatrzył na Wentę bez wyrzutu, raczej z politowaniem i współczuciem. Powiedział do niego spokojnie, niemal łagodnie, jakby się bał, żeby go jeszcze bardziej nie rozdrażniać: – Jest pan wykończony tym strasznym wypadkiem. Nerwy odmawiają panu posłuszeństwa. Dopóki pan znajduje się w takim stanie, nie możemy spokojnie rozmawiać, kapitanie. To nie ma sensu. Niech pan wreszcie prześpi się trochę, odpocznie, proszę wziąć środki, które panu dał lekarz, to pana uspokoi... – Wykręca się pan, robi pan ze mnie chorego umysłowo – oburzył się Wenta, ale kapitan nie zmieniając tonu zaprzeczył. – Nic podobnego. Stwierdzam tylko, że pańskie przeżycia były tak silne, wstrząs, który pan przeżył tak koszmarny, iż nie może pan teraz chłodno i obiektywnie spojrzeć na tę sprawę. Zresztą chyba nikt z nas nie jest w stanie już teraz tak patrzeć na tę tragedię... Trzeba czasu i spokoju... – Co pan! – usiłował mu ostro przerwać Wenta, ale kapitan portu pokiwał głową po swojemu, wydmuchał dym i dokończył cicho: – Pan oskarża, szuka winnych. A przecież żadne oskarżenia niczego nie zmienią. Tragedii się nie cofnie... – To są tylko piękne słowa – zawołał kapitan Wenta. – Ale kto odpowie za to, co się stało? Kto jest winien, że tych dziesięciu... i statek, mój statek! – znów w rozpaczy chwycił się za głowę. Kapitan portu podszedł bliżej do niego i z powagą zajrzał mu w oczy. Wenta nie wytrzymał tego spojrzenia, opuścił głowę, ramiona mu opadły, wyglądało jakby nagle poczuł się słaby i bezradny. Kapitan portu powiedział wolno, spokojnie, bez cienia agresywności w głosie: – Nadejdzie czas szukania odpowiedzialnych i wskazywania winnych. I pan przecież wie, że nie my to będziemy robić... – Tak, wiem – niespodziewanie potulnie zgodził się Wenta. – Po co więc teraz – ciągnął kapitan portu – oskarżać się, szarpać sobie nawzajem nerwy i szukać rozwiązania, którego my znaleźć nie możemy, bo nie jesteśmy obiektywni. Panu teraz potrzeba spokoju. Mnie też... A reszta – później. – Taaak – westchnął ciężko Wenta i pokiwał głową. Już minął mu gniew, był teraz cichy, zrezygnowany, bezwolny, jakby trochę nieobecny. Przedstawiciel armatora, nie patrząc mu w oczy, powiedział: – Dyrekcja i wszystkie władze w kraju już są dokładnie powiadomione o wypadku. Jeszcze w nocy wysłałem depeszę, potem rozmawiałem telefonicznie z Gdynią... – Mój Boże – Wenta wyglądał teraz na przestraszonego – więc już wiedzą... Dyrekcja, rodziny, żony... Wszyscy... – Tak – potwierdził agent. – Przyjeżdża zastępca dyrektora naczelnego do spraw połowowych. – Jurek Wojda? – odruchowo zapytał kapitan. Agent skinął głową. – Tak, kapitan Wojda. Już wyjechał. Połączenie jest dobre, więc wkrótce powinien tu być. Na pewno jeszcze dzisiaj. Trzeba poczekać na niego. A kapitan portu ma rację, powinien pan odpocząć, przeżył pan wiele, nie spał ani minuty, potrzeba będzie sił. – Tak, tak – Wenta mówił cicho, sprawiał wrażenie nie bardzo przytomnego. Zakręcił się po pokoju, spojrzał w okno, siadł na łóżku. – Trzeba poczekać – mamrotał. – Teraz tylko mogę czekać... – niespodziewanie nadeszło załamanie. Objął głowę rękami i zaszlochał gwałtownie, żałośnie, aż obaj mężczyźni poczuli się zażenowani. Spojrzeli po sobie, potem razem, nic już nie mówiąc, cicho opuścili pokój. Rozdział trzeci W niewielkiej kabinie nawigacyjnej z wolna poczęło się rozwidniać. Najpierw zarysowały się kontury szafki z mapami i przyrządami, potem już wyraźnie widać było wszystkie sprzęty, stół z lampą pochyloną nad mapą Morza Północnego rozłożoną tak, jak ją zostawiono, gdy statek wchodził do portu. Nawet cyrkiel, ekierka i ołówek leżały niedbale porzucone na grubym papierze. Przez dosyć duże prostokątne okno nad głową kapitana Kozyry dostawało się do wnętrza coraz więcej światła. Dzień robił się jednak szary, przymglony, chmury nie przepuszczały zbyt wiele słonecznego blasku, wszystko zdawało się brudne, lepkie i wilgotne. Od pobliskiego falochronu docierał nawet tu szum fal atakujących brzeg. Na statku było ciepło, lecz ta szarość zimowego poranka sprawiała, że nie było na nim przytulnie ani zacisznie. Przetarł oczy, ziewnął i przeciągnął się. Na twarzy czuł zarost, zmęczenie sprawiało, że nie miał ochoty ruszyć się z miejsca. Siedział wciśnięty w róg załamanej pod kątem prostym kanapki, nogi wyciągnął przed siebie, łokieć oparł na stole nawigacyjnym. Obok stała wielka mosiężna popielnica po brzegi wypełniona niedopałkami, w kabinie czuć było dym tak gęsty, iż zdawało się, że nie ma czym oddychać. Sięgnął do dzbanka, żeby nalać sobie kawy, ale kapnęło z niego tylko kilka kropel gęstych zimnych fusów. Mimo wszystko zwilżył spierzchnięte wargi, ale zaraz skrzywił się i splunął. Sięgnął do paczki po papierosa, stwierdził, że jest pusta. Za drzwiami, w sterowni usłyszał głosy, potem trzasnęły tam drugie drzwi wiodące w głąb statku i zapanowała znów cisza. Nie miał siły podnieść się z miejsca. Bolały go wszystkie kości, głowę miał ciężką jak po największym przepiciu, oczy piekły go z niewyspania i od tytoniowego dymu. Przesiedział tak tutaj całą noc. Gdy zakończyła się akcja, pogasły światła na nabrzeżu, odjechały samochody ludzi z miasta, którzy przybyli tu zobaczyć niecodziennne zdarzenie, zniknął także wóz strażacki i na widocznym dobrze falochronie dzielącym port na dwie części zapanował spokój, stał jeszcze długo na mostku swego statku i patrzył w tamtą stronę. Widział zarys leżącej na boku „Prosny”, słyszał uderzenia fali w pochylony pionowo pokład, zdawało mu się, że to, co przeżył, było koszmarnym snem, który zaraz się skończy i wszystko znów wróci do zwykłego, portowego stanu. Ale zarys wraku był tam ciągle, a tylko ruch na nabrzeżu ustał zupełnie i w porcie zapadła cisza, jakby nic się tu nie działo. Czuł za sobą obecność starszego oficera, który miał wachtę portową. Nie odzywali się do siebie. Chief poruszał się cicho, jakby chciał, żeby kapitan zapomniał o jego obecności, ale z mostku zejść nie mógł. On także popatrywał w tamtą stronę, palił niemal bez przerwy, chwilami udawał, że się krząta, ale nie miał nic do roboty, więc tylko starał się trzymać na uboczu, z daleka od kapitana. Potem Kozyra przeszedł do kabiny nawigacyjnej. Wiedział, że wachtowy w porcie tutaj zazwyczaj spędza noc siedząc na kanapce i podrzemując, ale nic go to nie obchodziło. Siadł w rogu, przysunął mosiężną popielnicę i tkwił nieruchomo, pogrążony w myślach. Po jakimś czasie chief, nie proszony, przyniósł dzbanek kawy i filiżankę. Bez słowa postawił na stole, zawahał się, jakby chciał o coś zapytać, ale zrezygnował i wyszedł. Kozyra kopniakiem za- trzasnął za nim drzwi i pozostał samotnie w małej kabince, oświetlonej tylko lampą zwisającą nad stołem z mapą. Nie zmrużył oczu. Chaotyczne, rwące się myśli wypełniały mu głowę, nie był w stanie skupić się, przemyśleć wszystkiego spokojnie, przeanalizować wydarzenia, którego był świadkiem i uczestnikiem. Właściwie odczuwał tylko jakby ogromne zdziwienie, że to się mogło stać. Chwilami nie wierzył w to, ale jednak nie mógł uciec od pytania, które nieustannie wracało: jak to możliwe? Dlaczego? W jaki sposób? I jeszcze jedno nurtowało go przez całą bezsenną noc: co dalej? Co teraz będzie? Co powie? Ludziom, władzom, wszystkim, którzy będą pytać i żądać odpowiedzi. Znów w sterowni rozległ się odgłos otwieranych drzwi, jakieś głosy, wreszcie otwarły się także drzwi do nawigacyjnej. Nie odwracając głowy od okna, w które się zapatrzył, rzucił wrogo: – Co jest? – Panie kapitanie – to był steward. – Przynieść tu śniadanie, czy pan zejdzie do mesy? Popatrzył na stewarda trochę nieprzytomnie. Miał przed sobą niezbyt młodego człowieka, chudego, lekko przygarbionego, jakby stale trwał w usłużnym półukłonie gotów spełnić każde życzenie kapitana. Było w tym coś kelnerskiego. Kozyra nie lubił tej pozy, ale stewarda trzymał na statku, bo obsługiwał go dobrze, troszczył się o wszystko i niczego mu nie mógł zarzucić prócz tej uniżoności, która go tak drażniła. – Śniadanie? – zdziwił się. – Która godzina? – Ósma, panie kapitanie. – Aaa, tak. Dobrze. Nie, niech pan mi tu nie podaje. Nie chce mi się jeść. Może potem... – Ale... – steward chciał zaprotestować, lecz Kozyra zgasił go ostrym ruchem ręki. – Nie! Idź pan do diabła! Muszę się umyć i ogolić – przejechał wierzchem dłoni po szczecinie na brodzie aż zachrzęściło. – Daj mi pan kawy do kabiny, a jak zechcę jeść – powiem panu. – Tak jest, panie kapitanie. – Steward wycofał się zamykając za sobą drzwi. Kozyra podniósł się, popatrzył przez okno na beton nabrzeża i falującą wodę w awanporcie, który miał przed sobą. Niechętnie opuścił nawigacyjną. Aby dostać się do swej kabiny, musiał przejść przez mostek. Tu zobaczył starszego oficera stojącego nieruchomo przed oknem jakby patrzył dokąd statek płynie, choć stal przy nabrzeżu. – Chief! – ostro zawołał kapitan. – Tak, słucham? – odwrócił się, ale nie patrzył w oczy kapitanowi. – Niech pan przyjdzie do mnie za jakieś pół godziny. Razem ze starszym mechanikiem. – Dobrze, panie kapitanie. – Jest coś nowego? – rzucił jeszcze już stojąc w drzwiach wiodących ze sterowni do wnętrza statku. – Nie. – Dobrze, pogadamy, tylko się doprowadzę trochę do porządku. Pierwszy oficer nic nie odpowiedział, a kapitan poszedł do siebie. Ogolił się, wykąpał, włożył mundur kapitański i poczuł się nieco lepiej. W dalszym ciągu jednak nie miał ochoty na jedzenie i gdy steward ponownie zapytał, czy coś przynieść, przepędził go szorstko. Polecił wezwać obydwu chiefów – pokładowego i mechanika. Czekał na nich przechadzając się nerwowo po niezbyt wielkiej kabinie i paląc jednego papierosa po drugim. Wkrótce weszli obaj równocześnie i stanęli wyczekująco na środku kabiny. – Siadajcie – zaprosił ich szorstko. Sam zajął miejsce naprzeciw nich przy prostokątnym stoliku. Przyglądał im się przez jakiś czas badawczo. Pierwszy oficer był wymizerowany, twarz miał ściągniętą, widać było po nim zmęczenie po nieprzespanej nocy i przeżyciach, w których uczestniczył. Był to dosyć młody, liczący niewiele ponad trzydzieści lat mężczyzna, przystojny, szczupły, o oczach bystrych, patrzących czujnie, ale bez uniżoności na kapitana. Starszy mechanik dobiegał do pięćdziesiątki. Niski, otyły, z trudem mieścił się w foteliku. Nie patrzył na kapitana i Kozyra zauważył, że jest zdenerwowany. Twarz miał obrzękłą, oczy podkrążone, cerę niezdrową. – Jak statek? – Kozyra skierował pytanie do pierwszego oficera. – W porządku – odpowiedział krótko chief. – Załoga? – Normalnie. – Naprawdę? – Kozyra zmrużył oczy, patrzył teraz zaczepnie na chiefa. Ten nie speszył się. Wzruszył lekko ramionami: – Naprawdę. Ludzie robią, co do nich należy. – Nikt nie chory, wszystko okay, tak? – Tak jest. – Więc możemy wychodzić w morze? – Ochmistrz jeszcze czeka na dostawę zaopatrzenia. – Czego mu brakuje? – Jeszcze nie przywieźli mięsa i bielizny z pralni. – Dobrze. A maszynownia? Starszy mechanik drgnął, skulił się jakby go zaskoczyło lub przestraszyło pytanie kapitana. Odpowiedział z poczuciem winy: – My też czekamy na dostawę tych części, pan wie... – Wiem, ale to zapasowe, bez nich możemy się obejść. – Nie bardzo. Agregat ledwo zipie. Już podczas tego rejsu bałem się, że wysiądzie. – Ale nie wysiadł. – W każdej chwili może to zrobić. Bez tych części nie mogę zagwarantować, że wytrzyma. – Dobrze, zamówienie złożone i co? – Dziś mają dostarczyć. – Mają dostarczyć, czy dostarczą? – Dostarczą. Tu są solidni. – Kiedy? – Myślę, że koło południa części będą na burcie. – Dobrze. Reszta w porządku? – W porządku. Statek zatankowany, wszystko, co potrzebne jest. – A pańska załoga? – Też w porządku – odparł mechanik bez nadmiernej pewności siebie. Cała rozmowa wyglądała jak ostre przesłuchanie. Kozyra zazwyczaj inaczej, nie tak szorstko rozmawiał ze swymi najwyższymi oficerami, traktował ich po przyjacielsku, przeważnie częstował kieliszkiem dżinu albo chociaż piwem. Tym razem zachowywał się nieprzyjemnie, traktował ich z góry, pytał ostro i oczekiwał krótkich, jasnych odpowiedzi. Rozumieli to. Nie powiedzieli ani jednego zbędnego słowa. A jednak było między tymi ludźmi coś niewypowiedzianego, jakieś słowa i sprawy, których się bali, nie chcieli o nich mówić. Czuło się barierę, która ich teraz dzieliła. Wszyscy trzej zdawali sobie sprawę z tego i dobrze wiedzieli, co to jest, ale żaden nie poruszył tego tematu. Kapitan kończył: – No, jeśli tak, to przygotujcie się. Jak tylko się da, najszybciej wyjdziemy w morze. – Po południu będziemy ze wszystkim gotowi – zapewnił mechanik. – My wcześniej – dodał starszy oficer. – Cieszy mnie – zjadliwie skwitował Kozyra. Zapadło ciężkie, niemiłe milczenie. Tamci nie odchodzili czekając, co jeszcze powie kapitan, a on namyślał się i wahał, czy poruszyć sprawę, która ich wszystkich nurtowała najbardziej. Wreszcie rzucił jeszcze pytanie pod adresem pierwszego oficera. – Niech mi pan powie, chief, czy ochmistrz otwierał kantynę? – Skądże – szybko zaprzeczył pierwszy. – Przecież jest zaplombowana przez celników, jak zwykle w porcie. – Znam sposoby ochmistrza – zauważył ironicznie Kozyra. – Kantyna nie była otwierana, ochmistrz niczego nie sprzedawał załodze. Zresztą bez pańskiego pozwolenia nie odważyłby się – zapewnił chief. – Nie raz się odważał. Myślicie, że nie wiem? Wiem, tylko nie zawsze chciało mi się robić o to awantury. – Tym razem nic takiego nie zrobił – upierał się chief. – No dobrze – Kozyra popatrzył chiefowi prosto w oczy. – To ważne. Pamiętajcie obaj. Na statku mogła być wódka, ktoś kupił w mieście, miał własną jeszcze z kraju, wiem, zdarza się. Ale z kantyny statkowej do załogi nie przedostała się ani butelka, czy tak? – Tak jest! – potwierdził chief. – Chiefowie działów też nie dawali załodze alkoholu, co? – powiódł wzrokiem po ich twarzach. Obaj równocześnie gwałtownie zaprzeczyli. Kozyra skinął głową i zamierzał zakończyć rozmowę, ale po chwili wahania zapytał jeszcze. – Chiefie, a jak tam? – nie dopowiedział, tylko wykonał nieokreślony ruch za siebie, w stronę portu. Tamten jednak zrozumiał, o co pyta kapitan. Odpowiedział spuszczając wzrok, z przymusem. – Dziesięciu zmyło... – A reszta? – Są w szpitalu. – Kapitan? – Uratowany. Jest w Domu Rybaka... Kozyra pochylił głowę. Milczał, jakby przetrawiał to, co usłyszał od oficera. W końcu powiedział cicho: – Nie zazdroszczę mu. – Żaden nie odpowiedział, a on pomyślał, że jemu także nie zazdroszczą. Wstał i rzucił już znów ostrym tonem. – No dobrze. Idźcie do roboty. Obydwaj podnieśli się, mechanik już ruszył do drzwi, ale pierwszy oficer po krótkim wahaniu zapytał: – Czy załogę można puścić do miasta? – W żadnym wypadku! – gwałtownie odpowiedział kapitan. – Ale stoimy krótko, niejeden by chciał coś załatwić, kupić, nie wszyscy są zajęci – argumentował chief. Kozyra jednak błysnął gniewnie oczami i krzyknął: – Powiedziałem: nie! Cała załoga na burcie. Niech nikt nie waży się schodzić na ląd! Obaj mi za to odpowiadacie! – Na koniec jakby chciał nieco złagodzić ostrość tego zakazu, dorzucił: – Czy nie rozumiecie, jaką mamy sytuację? Zresztą w każdej chwili możemy wyjść w morze, nie będę tu stał ani minuty dłużej niż potrzeba, jasne? – Tak – chief nie przekonany skinął głową. Obaj z mechanikiem wyszli. Kozyra stał na środku kabiny i patrzył na zamknięte drzwi. Czuł się fatalnie. Ta rozmowa, pozornie spokojna, kosztowała go jednak wiele wysiłku. Był zły na siebie, że nie poruszył sprawy najważniejszej, nie omówił z nimi tego, co się stało. Jednak zaraz pomyślał, że przyjęliby to jako próbę usprawiedliwienia się, więc machnął ręką i kazał stewardowi zawołać obydwu młodych praktykantów. Weszli nieśmiało, wystraszeni kapitańskim wezwaniem. Byli młodzi, żaden nie przekroczył dwudziestego drugiego roku życia. Ten wyższy był może o rok starszy od kolegi, miał zwichrzoną ciemną czuprynę, której każdy włos sterczał w inną stronę. Drugi, niższy pyzaty blondynek o niebieskich bystrych oczach, nie wiedział, co zrobić z rękami, miętosił uszatą czapkę, przestępował z nogi na nogę i bał się spojrzeć na kapitana. Wyższy też był speszony, ale nie okazywał takiego lęku jak kolega. Kozyra nie kazał im usiąść. Gdy weszli, chodził po przekątnej kabiny, rzucił na nich przelotne spojrzenie i przez długą chwilę nie przerywał tej wędrówki. Wreszcie zatrzymał się przed nimi. Popatrzył surowo na jednego i drugiego. Skulili się pod tym spojrzeniem. – No więc jak, chłopcy? – zabrzmiało to ostro, nieprzyjaźnie. Milczeli nie rozumiejąc, co chce usłyszeć w odpowiedzi. On jednak nie czekał na to, co powiedzą, tylko po chwili kontynuował: – Czy wiecie, jaka jest pierwsza, najważniejsza zasada pracy na morzu? – Odczekał chwilę, a nie usłyszawszy odpowiedzi rzucił twardo: – Posłuszeństwo! Słuchać i bezwzględnie, bez dyskusji i wahania wykonywać polecenia kapitana. Nie wiecie o tym? – Wiemy – odpowiedzieli równocześnie. – Wiecie? A jednak złamaliście tę zasadę! – Ale panie kapitanie... – odezwał się blondynek, lecz Kozyra przerwał mu głośno, gwałtownie. – Milczeć. Nie przerywać, jak mówi kapitan, to druga zasada! Sapnął z gniewem, zakołysał się na stopach i założywszy ręce do tyłu mówił coraz bardziej podnosząc głos: – Zakazałem wam opuszczać statek, czy tak? Nie pozwoliłem tam iść, tak? A wy co? Nie posłuchaliście! Poszliście, choć był mój wyraźny zakaz! No, co mi na to powiecie? Blondynek wyprostował się, podniósł głowę i jakby nagle wstąpiła w niego odwaga, odpowiedział śmiało.: – Tam ludzie ginęli! Nie mogliśmy im nie udzielić pomocy! – Był mój zakaz opuszczania statku? – Nie mogliśmy nie iść, panie kapitanie – teraz i wyższy dołączył się do kolegi. – Ludzie z miasta ratowali, koledzy z bratniego statku tonęli, a my mieliśmy stać i patrzeć? – Milcz, szczeniaku! – Kozyra z najwyższym trudem pohamował się, by nie uderzyć chłopaka. Praktykant zamilkł, ale oczy mu błyszczały zaczepnie, widać było, że krzyk kapitana nie zrobił na nim wielkiego wrażenia. Już obaj otrząsnęli się ze strachu, jaki odczuwali, kiedy tu przyszli. Stali nic nie mówiąc, ale miny mieli chmurne, patrzyli na kapitana z niechęcią, wrogo. On zaś potrzebował dłuższej chwili, żeby się opanować. Przeszedł kilka razy po kabinie, w końcu, już spokojniej, powiedział: – To racja, że trzeba ratować tych, którzy znajdują się w niebezpieczeństwie. W normalnych warunkach dostalibyście za wasze zachowanie pochwałę. Ale tu sytuacja nie była normalna! Myślicie, że ja bym im nie udzielił pomocy, nie ratował nawet narażając własne życie? Tylko zapomnieliście, że nie jesteśmy ratownikami! Tacy jak wy podczas akcji tylko przeszkadzali, pętali się pod nogami, nic pomóc nie mogli, za to sami narażali się na śmiertelne niebezpieczeństwo. A ja odpowiadam za ten statek, za załogę, a więc i za was, za wasze życie, rozumiecie? Nie odpowiedzieli. Czuł, że jego słowa nie trafiły im do przekonania. Dorzucił ze złością: – My nie jesteśmy ratownikami! Mogliśmy zaszkodzić, a nie pomóc! Tu w porcie mieli obowiązek ich ratować, a tacy jak wy tylko w tym przeszkadzali! Znów wyczuł mur niezrozumienia, jaki ich od niego dzielił. Chciał jeszcze coś na ten temat powiedzieć, wyjaśnić tym młodym chłopakom, dlaczego postąpił tak a nie inaczej, ale zreflektował się. Nie chciał, żeby wyglądało na to, że się przed nimi usprawiedliwia. Nie miał zamiaru przed nikim tłumaczyć się z tego postępowania, a najmniej przed tymi chłopcami. Uniósł dłoń do góry i pomachał im przed twarzami. – Pamiętajcie, posłuszeństwo wobec kapitana i każdego przełożonego na statku to pierwszy warunek pracy na morzu. W innej sytuacji za takie zachowanie dostalibyście pochwały, nagrody. Tu za niewykonanie mojego rozkazu powinienem was wpisać do dziennika i natychmiast po powrocie zmustrować. Nie zrobię tego, bo mi was żal i wiem, że kierowaliście się dobrym odruchem. Ale jeśli jeszcze raz okażecie niezdyscyplinowanie, to nie będę się nad wami litował, jasne? Milczeli. Pojął, że nic z tego, co powiedział, nie zostało przez nich przyjęte. Był moment, że miał ochotę krzyczeć, nawet uderzyć któregoś, ale pohamował gniew. Zrozumiał, że chłopców nie przekonał, a sam poczuł się głupio i uznał, że niepotrzebnie ich wzywał na tę rozmowę. – No dobrze – warknął. – Koniec z tym. Idźcie do roboty i dobrze zapamiętajcie, co wam powiedziałem. Odruchowo skłonili głowy, nałożyli czapki i wyszli. Czuł niesmak po tej rozmowie i był z tego powodu zły sam na siebie. Obiad kazał sobie podać w kabinie. Nie chciał iść do mesy, siedzieć przy stole z ludźmi, patrzeć, jak unikają jego wzroku, szybko jedzą i wychodzą byle mu zejść z oczu. Czuł, że nie wytrzymałby spokojnie w takiej atmosferze i albo by wybuchnął wściekłością, albo opuścił statek, na którym załoga odwraca oczy od kapitana i unika z nim kontaktu. Jadł bez apetytu, z trudem przełykał każdy kęs, ale zmuszał się do tego, bo od wczorajszej kolacji nie miał nic w ustach poza kawą i chwilami czuł mdłości z przepalenia. Miał ochotę do obiadu wypić chociaż butelkę piwa, ale powstrzymał się, gdyż pomyślał, że dziś nikt nie powinien od niego poczuć zapachu alkoholu. Kończył, kiedy rozległo się pukanie do drzwi i wszedł przedstawiciel armatora. Kozyra spojrzał na niego bez sympatii, ale nie okazał niechęci. Odsunął talerz i zrobił zapraszający gest. – Proszę, niech pan się rozbierze i siada. Zje pan coś? – Dziękuję – odparł sztywno gość. Powiesił kożuszek, siadł przy stole, przyjął papierosa. Steward w milczeniu zabrał naczynia, chwilę czekał na dyspozycje kapitana. – Napije się pan czegoś? – zaproponował Kozyra. – Whisky, kawy? – Owszem, proszę kawę, za whisky dziękuję. Przez jakiś czas, kiedy po kabinie krzątał się steward, nie rozmawiali. Obaj wyglądali, jakby się czuli nieco skrępowani. Gdy zostali sami, agent, pociągnąwszy łyk gorącej kawy, zapytał: – Co u pana? Jak statek? – W porządku – odparł Kozyra. – Niczego nie brak, wszystko załatwione? – Tak, jeszcze tylko mają przywieźć dla maszyny części do agregatu, ale to sprawa załatwiona. A pan ma dla mnie jakieś polecenia albo instrukcje? – Nie – powiedział z ociąganiem agent. – Wszystko normalnie – umilkł, jakby zdał sobie sprawę z niewłaściwości tego słowa. Kozyra jednak nie zwrócił na to uwagi. Ciągle chciał zapytać o tamtych, korciło go, by się dowiedzieć wszystkiego od człowieka, który musiał być dobrze poinformowany, jednak coś go powstrzymywało, czekał, aż tamten zacznie sam mówić. Ale agent nie kwapił się z tym zbytnio. Powiedział: – To znaczy, że będzie pan mógł normalnie wyjść w morze? – Tak, chyba tak – przyznał, kapitan. – O której pan zamierza wypłynąć? – Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, to koło północy. Będę na łowisku wczesnym rankiem. – Nnno tak – zgodził się agent. – Chyba, że kapitan Wojda zdecyduje inaczej. – Wojda? – zdumiał się Kozyra. – A cóż on może decydować na odległość, z Gdyni? – Dyrektor Wojda jest w drodze do nas – sucho poinformował agent. – Dostałem wiadomość, że jeszcze w nocy wyjechał z Gdyni. – Kiedy go się pan spodziewa? – Połączenie ma dobre. Rano jest samolot z Warszawy. Powinien tu być przed wieczorem. – Taaak, to dobrze – Kozyra sam nie wiedział, czy tak myśli. Jednak wiadomość, że przyjeżdża dyrektor eksploatacyjny „Dalmoru”, jego stary kolega, doświadczony kapitan, uznał za pomyślną. Przyszło mu na myśl, że ten człowiek zrozumie jego sytuację i w razie potrzeby zajmie postawę przychylną. – Dobrze – powtórzył. – Jeśli ma być przed wieczorem, to się zdążymy zobaczyć. – Myślę nawet, że jeśli by przyjechał później – powiedział wolno agent – to pan powinien wstrzymać się z wyjściem i poczekać na niego. – Tak, chyba pan ma rację – przyznał Kozyra. – Muszę koniecznie z nim pogadać. Ale sądzę, że jeśli już w nocy wyjechał z Gdyni, to zdążył na samolot i z pewnością po południu tu go zobaczymy. Wojda to szybki i energiczny facet. Dobrze, że przyjeżdża. – Ja też tak myślę – agent był powściągliwy, obserwował zachowanie kapitana, mówił tylko tyle, ile musiał. Zazwyczaj zachowywał się swobodnie, był pogodny, często wesoły, zżyty z kapitanami, czuł się na statkach jak u siebie, a częściowo nawet jak gospodarz, bo reprezentował tu dyrekcję przedsiębiorstwa. Dziś jednak był sztywny, nie rozkrochmalił się jak zwykle i robił wrażenie, jakby tylko czekał, aby opuścić statek. Kozyra rozumiał to, ale nie miał za złe agentowi. Sam wobec niego także czuł się trochę nieswojo. Obaj jednak wiedzieli, że tamtej sprawy zupełnie przemilczeć nie mogą. Kozyra w końcu nie wytrzymał, uznał, że musi zapytać, jeśli nie chce być posądzony o nieludzką obojętność wobec losu kolegów. – A tamci... – zapytał niepewnie. – Co z nimi? – Są w szpitalu – poinformował agent. – Ich stan jest nienajgorszy. Szoki, drobne obrażenia, ale nic groźnego. Mogą wyjść choćby dzisiaj i pewnie tak będzie. – Odjadą do kraju? – Oczywiście. Właściwie wszystko już załatwione. Zaczarterowałem samolot, wieczorem – jeśli lekarze pozwolą – odwiozę ich autokarem na lotnisko i jutro będą w domach. Zapadła chwila milczenia. Kozyra nie pytał o tych, którzy nie odjadą do domów. Nie wiedział, czy odnaleźli wszystkich, nie znał dokładnie szczegółów śmierci, ale bał się o to pytać. Nie miał odwagi. Tylko los kapitana Wenty jeszcze go zainteresował. – Wenta jest w Domu Rybaka – informował agent. – Trudno z nim mówić, zresztą nie można się dziwić. Przeżył potworny szok: stracił statek i tylu ludzi... – Jego rozpacz nie zwróci im życia – zauważył Kozyra. Agent spojrzał na niego wrogo i odparował: – Ale nie musieli zginąć! Statek może byłby stracony, ale ludzie mogli przeżyć katastrofę! – Kto to może wiedzieć – Kozyra wzruszył ramionami. – Wenta na pewno robił wszystko, żeby ich ratować. Widocznie nie mógł. – Wenta robił wszystko, ale inni nie! – twardo powiedział agent. To już brzmiało jak oskarżenie. Kozyra podniósł głowę, poczuł się jakby go uderzono w twarz, słowa agenta wziął do siebie. – Co pan ma na myśli? – Nic – wykręcił się agent. – Niech pan powie do końca, co pan chciał powiedzieć – nacierał Kozyra. Agent zawahał się, wreszcie powiedział z naciskiem: – Ja nie jestem od sądzenia, badania, wyrokowania. Ale nie uniknie pan odpowiedzi na pewne pytania, sam pan o tym dobrze wie! – Jakie pytania? Kto je będzie zadawał, pan? – Kozyra już niemal krzyczał. Nie wzruszyło to agenta ani nie zachwiało jego spokoju. Odpowiedział: – Mógłbym i ja pytać, bo tu reprezentuję armatora i mam prawo... – Gówno mnie obchodzą pańskie prawa! – huknął Kozyra zrywając się z miejsca. – Pan ma dbać, żeby było wszystko, czego potrzebujemy, ale za statek odpowiada kapitan. Tylko ja, rozumie pan? – Wiem o tym. Ale jeśli się odpowiada, to za wszystko. I za to, co się zrobiło i za to, czego się nie zrobiło. – Nie będzie pan mnie uczył, jakie mam obowiązki ani jak powinienem postępować – Kozyra nie panował nad sobą. Napięcie minionej nocy i całego dnia dopiero teraz znalazło ujście. Był wściekły, zdawało się, że jeszcze chwila, a rzuci się z pięściami na agenta. Ten zaś odsunął filiżankę po kawie, zdusił niedopałek papierosa, wstał i powiedział nie podnosząc głosu: – Nie zamierzam pana pouczać, nie chcę potępiać ani sądzić. Sam pan najlepiej wie, czy postąpił słusznie czy nie. Ale Wojda z pewnością o to zapyta. Inni też. Niech pan się przygotuje na te pytania, kapitanie. Zabrzmiało to jak pogróżka. Kozyra uspokoił się nieco, spojrzał uważniej na agenta. – Pan mnie ostrzega, czy ma pan jakieś polecenia co do mojej osoby i statku? – Ani nie ostrzegam, ani nie mam specjalnych poleceń – odpowiedział agent. – Może pan wychodzić na połowy w każdej chwili, choć sądzę, że lepiej będzie, jeśli pan poczeka na dyrektora Wojdę. – Poczekam, niech pan się nie obawia. – Ja się nie mam czego obawiać. Zresztą nie chodzi o to... – A o co? – Wyjściem w morze nie ucieknie pan od tego wszystkiego. – Nigdzie nie zamierzam uciekać. – Kozyra poczuł, że lada chwila a nerwy go znów poniosą. Denerwował go ten sympatyczny zazwyczaj człowiek, z którym zawsze łączyły go przyjazne stosunki. Dziś był inny, drażniący, prowokujący, oskarżycielski. Nagle kapitan zawołał: – To pan się boi! – Pan przecież też odpowiada za to, co się stało tu, w porcie... – Może tak, może nie – przyznał cicho agent. – Ale przecież pan sam twierdzi, że tylko kapitan odpowiada za statek i załogę. Ja nie jestem kapitanem, tylko przedstawicielem armatora. Nie ja dowodziłem „Prosną”, nie ja jestem kapitanem na „Dunaju”. – Ma pan coś jeszcze do mnie? – Kozyra już chciał skończyć tę rozmowę, nie zważał, że pytanie zabrzmiało niegrzecznie. – Nie. Chciałem tylko uprzedzić o przyjeździe kapitana Wojdy i zapytać, czy panu czegoś nie trzeba przed rejsem. – Za informację dziękuję, i nie trzeba mi niczego. – No to do widzenia, kapitanie. I... powodzenia – zabrzmiało to nieszczerze, ale Kozyra nie zwrócił na to uwagi. Poczuł ulgę, gdy za agentem zamknęły się wreszcie drzwi. Gdy został sam, oparł łokcie o stół, twarz ukrył w dłoniach, palcami nacisnął piekące powieki i trwał tak nieruchomo przez długi czas. Bolał go tył głowy, szorstki język niemal ranił podniebienie, serce trzepotało gwałtownie od nadmiaru wypitej kawy, czuł się rozdrażniony i napięty. Nie słyszał, jak do kabiny wszedł steward, żeby zabrać naczynia po kawie. – Pan kapitan powinien się położyć, odpocząć – powiedział nieśmiało. – Ile można wytrzymać? – Ma pan rację – oderwał dłonie od twarzy. – Która to godzina? Po pierwszej. Położę się. Jeśli sam nie wstanę, niech pan mnie zbudzi o szóstej. – Oczywiście, niech pan śpi spokojnie, panie kapitanie. – Chyba, żeby zdarzyło się coś ważnego... – Oczywiście. Steward wyszedł na palcach jakby kapitan już zasypiał. On zaś czuł, że mimo niezwykłego zmęczenia jednak nie zaśnie. Wstał, podszedł do barku, patrzył chwilę na butelki, potem nalał sobie pełną szklankę wódki, wypił jednym długim haustem. Położył się w ubraniu na koi i wkrótce oszołomiony zapadł w ciężki, nie przynoszący wypoczynku sen. Rozdział czwarty Życie w porcie z wolna zamierało. Zapadł wczesny zmierzch, świat był szary, mokry, zimny i mglisty. W świetle latarni widać było ukośnie lecące ku ziemi wielkie płatki mokrego śniegu, bo mróz zelżał i zrobiło się cieplej. Wszystkie drogi i nabrzeża pokrywała nieprzyjemna gęsta bryja. Zapach ryb, ostry smród z pobliskiej fabryki mączki rybnej, dym z wędzarni, tworzyły ciężką mieszaninę, którą z trudem wdychały płuca. Jeszcze od czasu do czasu nabrzeżem przejechał samochód albo wózek elektryczny, jeszcze na niektórych jednostkach, które właśnie wróciły z morza, trwały ostatnie prace przy wyładunku połowów, ale robiło się coraz spokojniej, jak zwykle przed nadejściem nocy. Taksówka ostro zajechała przed szary budynek. Spod jej kół tryskały fontanny roztopionego śniegu i błota, nieliczni ludzie znajdujący się w pobliżu odskakiwali, by nie pozwolić się ochlapać. Wóz zatrzymał się, pasażer zapłacił i wyszedł trzasnąwszy energicznie za sobą drzwiczkami. Kierowca niezwłocznie odjechał. Przybysz został sam. Rozglądał się w półmroku, oddychał chwilę jakby nabierał tchu przed czekającym go wielkim wysiłkiem. Był to mężczyzna w sile wieku, średnio wysoki, czarniawy, o twarzy szczupłej, bystrych oczach i energicznych ruchach. Miał na sobie brązowy półkożuszek, spod którego wyglądały granatowe marynarskie spodnie, na jego głowie widniała marynarska czapka ze złotymi galonami kapitańskimi. Spojrzał na budynek, a dojrzawszy w oknach światło, nie zwlekając wszedł do środka. Niósł ze sobą tylko niezbyt wielką teczkę, widocznie nie chciał albo nie zdążył obarczyć się zbyt ciężkim bagażem. Szybko, przeskakując po dwa stopnie wbiegł na piętro i stanął przed drzwiami, na których widniała czerwona tablica informująca w dwóch językach, że tu mieści się biuro przedstawiciela polskiego armatora rybackiego. Zapukał ostro, krótko i nie czekając, aż ze środka padnie zaproszenie – wszedł. Przedstawiciel armatora stał przy oknie i patrzył na zamierający, coraz bardziej okrywany przez brudny mrok port. Wejście gościa zaskoczyło go, wyrwało z zadumy, bo popatrzył trochę nieprzytomnie. Dopiero, gdy zobaczył, kto wtargnął do jego biura, otrząsnął się trochę, przywołał na twarzy blady uśmiech i ruszył na spotkanie. Przywitali się bez słów. Przybysz chwilę patrzył w oczy agentowi, potem położył teczkę na biurku, zdjął czapkę, kożuszek, powiesił wszystko na skromnym drewnianym wieszaku. Widać było, że nie czuje się tutaj gościem. Siadł w fotelu przy okrągłym stoliku zajmującym jeden róg obszernego pokoju biurowego, przejechał dłonią po twarzy ścierając z brwi krople wilgoci. Przez cały czas gospodarz patrzył w milczeniu na tę krzątaninę. Nie odzywał się, jakby nie wiedział, co powiedzieć, wolał poczekać, aż tamten zacznie. Znał dobrze tego kapitanadyrektora, wiedział, że jest energiczny, wybuchowy, apodyktyczny, ale doskonale zna się na sprawach rybołówstwa, eksploatacji statków i ma za sobą bogate doświadczenie służby na morzu. Nie było łatwo go zwieść, wykręcić się byle czym, zamydlić oczy. Agent wiedział, że gdy ktoś próbuje takich metod, dyrektor łatwo wpada w gniew, a wtedy nie liczy się ze słowami, potrafi być ostry, zbesztać, rzucić nawet grube słowo i „przenicować” człowieka na wylot. – Niech pan siada, co pan tak stoi , jak na weselu! – niespodziewanie szorstko rzucił dyrektor. Przedstawiciel potulnie usiadł, otworzył drewnianą skrzyneczkę z papierosami, podał przełożonemu ogień, sam zapalił także. – Kawy? – zapytał. Kapitan pokręcił przecząco głową. – Nie trzeba. Piłem w samolocie. – To może whisky? – Daj pan spokój – burknął gniewnie dyrektor. – Nie ma co robić bankietów, są ważniejsze sprawy. – Tak, tak – bąknął speszony agent i umilkł czekając, co nastąpi dalej. A kapitan-dyrektor wstał nagle, podszedł do okna i długo patrzył ma basen, falochron z gwiazdoblokami, u którego końca, mało stąd widoczny, spoczywał wrak statku. Mrok już zgęstniał na tyle, że z okna biura nie można było zobaczyć przewróconego kadłuba. Nagle odwrócił się energicznie, zapytał ostro, aż agent podskoczył w fotelu, jakby ktoś nim potrząsnął: – Jak to się stało? – Nie wiem – bąknął agent; bezradnie. – To znaczy byłem, widziałem, ale nie rozumiem... Sam bez przerwy się zastanawiam, jak do tego doszło... – I co? – Po prostu w głowie mi się to nie może pomieścić. – To niewiele pan wymyślił przez cały dzień – złośliwie skomentował kapitan. – A cóż ja mogę... – agent skulił się, jego głos zabrzmiał żałośnie. Kapitan spojrzał na niego niemal z pogardą, wzruszył ramionami: – Taaak – westchnął ciężko. – Myśmy też w Gdyni nie mogli zrozumieć... Nie chcieliśmy wierzyć, jak nadeszła pańska depesza. Ja jeszcze nie wierzę. Wenta to przecież dobry kapitan, statek też miał dobry, więc co, do najjaśniejszej cholery, się stało? Czasem myślę, że to jakiś głupi kawał... – A jednak to fakt... – No dobra – dyrektor uderzył otwartą dłonią w poręcz fotela. – Daj pan jednak małą whisky, trochę jestem zmachany, chociaż połączenie złapałem od razu i lot miałem nienajgorszy. – Przyjął pospiesznie nalaną szklaneczkę, nie pozwolił rozcieńczyć, wypił jednym haustem, zaprotestował gestem, gdy agent chciał nalać powtórnie. – No cóż – powiedział energicznie, jakby już podjął jakąś decyzję i pałał żądzą przystąpienia do działania. – Żale, rozpacz, załamywanie rąk nic nam nie da! Co pan zrobił dotychczas w tej całej sprawie? – Ja? – agent był nadal wystraszony, trochę się jąkał, widać było, że czuje wielki respekt wobec dyrektora i jest onieśmielony. – No, przygotowałem szczegółowy raport, ma się rozumieć z mojego punktu widzenia... Jestem w stałym kontakcie z kapitanem portu i z Wentą... Byłem w szpitalu, wszyscy, prawie wszyscy uratowani już stamtąd wyszli, został jeden, chory na... – Dobrze – przerwał mu bezceremonialnie dyrektor. – Te wszystkie szczegóły potem, jutro. Dziś mało czasu, trzeba pogadać o tym, co najważniejsze. – Dobrze – dodał prędko, jakby się obawiał, że zostanie posądzony o obojętność wobec losu załogi – że pan się zajął ludźmi, myślę, że tutejsi też ich nie zostawią bez opieki. Wobec tego ja muszę się zająć sprawą katastrofy, bo w tej dziedzinie widzę, że poza pisaniem papierków nic pan nie zrobił. – A co mogłem zrobić? – agent dotknięty tonem dyrektora zdobył się na nieśmiały protest. – Czekałem na pana. – No dobra – dyrektor machnął ręką. – Trzeba się wziąć w garść. Widzę, że pan jest nielicho rozklejony. Wenta pewnie też, co? – Szkoda gadać... – Jak on się czuje? – Trudno określić. Raz dostaje napadu wściekłości, raz popada w apatię, myślę, że jeszcze przeżywa szok. – Rozumiem go, ale to nic nie da. Musi się wziąć w garść. Postaram się mu pomóc. Rozdygotana, histeryczna baba może nam tylko przeszkadzać, a on musi być trzeźwy i opanowany. – Łatwo powiedzieć. – Zobaczę się z nim, pogadamy. Znam go przecież, to nie był mazgaj, a twardy chłop. No, zresztą szkoda czasu, nic tu nie uradzimy. Musimy zacząć działać. Idziemy! – podniósł się, sięgnął do wieszaka. – Do niego? – chciał wiedzieć agent, także zaczynając się ubierać. – Potem. Najpierw do kapitana portu. Muszę mu złożyć oficjalną wizytę, zobaczę, co on ma do powiedzenia. Obaj wyszli z pokoju. Już z nabrzeża zobaczyli, że wchodził do portu spóźniony statek, zapewne ostatni w dniu dzisiejszym. Od morza, z główki wejściowej ostrogi odezwała się syrena przeciwmgłowa, statek zahuczał przeciągle ochrypłą syreną, ten smutny głos wsiąknął w mgłę i coraz gęstszy mrok okrywający port W szpitalu było cicho, spokojnie, pachniało lekami; po wyjściu uratowanych rybaków wszystkim zdawało się, że jest teraz pusto, choć w małych salkach nie brakowało chorych. Lekarz dyżurny po skończonym obchodzie, w czasie którego dłużej zatrzymał się w separatce przy Taczale, teraz mył starannie ręce w kącie swej dyżurki przy małej umywalce. Twarz miał zmęczoną, oczy podkrążone – był to ten sam, który jeszcze w nocy zajmował się przywożonymi do szpitala rozbitkami, potem bez przerwy opiekował się nimi, a teraz musiał dotrwać do nocnej zmiany, kiedy przyjdzie zmienić go kolega, a on wreszcie będzie mógł odpocząć, o czym marzył, bo ledwo trzymał się na nogach. Wszyscy jednak w szpitalu, z nim na czele, odczuwali satysfakcję, że udało się im tak szybko postawić na nogi rybaków. Przybyli tu w strasznym stanie, zdawało się, że w szpitalu odbędzie się dalszy ciąg tragedii: byli brudni, opryskani mazutem, przemarznięci, w resztkach odzieży, niektórzy w stanie skrajnego wyczerpania, inni zaszokowani tak, że nie rozumieli, co się do nich mówiło, pokaleczeni, padający z nóg. Ale szybka pomoc, kąpiel, zabiegi, ciepło i spokój, a nade wszystko serdeczność całego personelu zrobiły swoje. Okaleczenia, a nawet rany okazały się dosyć powierzchowne, silni, zahartowani w morskiej pracy rybackiej ludzie szybko wracali do sił. Trudniej było im otrząsnąć się z szoku, głęboko przeżywali tragedię swoją i śmierć kolegów, na którą patrzyli. Nie mogli przeboleć własnej bezsilności. Ale na te stany lekarze niewiele mogli im pomóc, sami zresztą rybacy widzieli, że tylko czas może ich z tego wyleczyć i chcieli jak najprędzej opuścić to miejsce, rwali się, by wracać do domów. Teraz już ich w szpitalu nie było, pozostał tylko ten jeden, którego stan ciągle bardzo niepokoił wszystkich lekarzy i sprawiał, że dyżurny właściwie bez przerwy nad nim czuwał, a siostrze kazał meldować o najdrobniejszych zmianach w jego zachowaniu i samopoczuciu. Drugi lekarz, młodszy, pełniący raczej funkcję asystenta, jednak tak samo zmęczony, bo również biorący udział w całej akcji od nocy aż do tej chwili, siedział przy pomalowanym na biało metalowym stoliku i palił papierosa. – No – powiedział – dzień mamy za sobą. Niedługo nas zmienią. Chyba noc tym razem będą mieli spokojną. – Starszy lekarz wzruszył ramionami i odpowiedział pesymistycznie: – Któż to może wiedzieć, ale chyba co noc taka historia nie będzie się powtarzać. – Straszne – powiedział młodszy i wzdrygnął się, jakby go przeniknął dreszcz. – Nie mogę o tym myśleć spokojnie. Zresztą całe miasto o tym mówi, prasa, telewizja... – Taaak – westchnął starszy. – Ale to już nie nasza sprawa. My swoje zrobiliśmy. Odeszli w jakim takim stanie. – A ten? Byłeś teraz u niego... – Nie jest najlepiej – starszy lekarz miał minę zatroskaną. – Czyli bez zmian? – raczej stwierdził niż zapytał młody. – Sam wiesz, jak to jest z zawałem. A to ciężki przypadek. Na dobrą sprawę nie powinien żyć. – Odratowaliśmy go jednak. – Nie mów hop, póki nie przeskoczysz – starszy odpukał przesądnie. – Jego życie ciągle wisi na włosku. – Jak myślisz, przeżyje? – Jeśli przetrwa tę noc, to myślę, że go wyciągniemy z tego. Ale kto to może przewidzieć? Miałem przypadek, że chory już właściwie wyszedł z zawału, czuł się zupełnie dobrze, EKG było bardzo zadowalające, już się cieszyliśmy, że będzie zdrów, a w nocy nagle przyszło gwałtowne pogorszenie i nic się nie dało zrobić... – starszy lekarz siadł naprzeciw kolegi, zapalił i podparł brodę pięścią. Był tak znużony, że oczy kleiły mu się i mimo woli powieki opadały. Młodszy kolega, widocznie silniejszy lub bardziej odporny, zresztą mniej wykonujący czynności jako asystent, patrzył ze współczuciem na opadającą nad blatem stołu siwą głowę kolegi. – Połóż się – wskazał wąską kanapkę pokrytą białym prześcieradłem. – Teraz nic się nie dzieje, odsapniesz, możesz nawet się zdrzemnąć z godzinkę, dobrze ci zrobi. – Nie – starszy lekarz otrząsnął się. – Wytrzymam jakoś, już nie warto, jest po czwartej, nie ma co się kłaść. – Do szóstej prawie dwie godziny, odpoczniesz – namawiał młody. W tej chwili dosyć gwałtownie, jak na zwyczaje panujące w szpitalu, otworzyły się drzwi dyżurki i ukazała się w nich głowa siostry przełożonej. Widocznie biegła, bo była lekko zadyszana, a czepek nieco jej się przekrzywił. Zawołała głośno, silnie podniecona: – Doktorze, prędko! – Co się stało? – starszy lekarz już poderwał się od stolika, gasił papierosa, jego kolega także momentalnie wstał gotów do akcji. – Ten rybak... Obaj o nic więcej nie pytali. Wybiegli z dyżurki tak szybko i gwałtownie, że młodszy potrącił pielęgniarkę, która nie zdążyła usunąć się z drogi. Starszy po drodze opuszczał rękawy kitla, które przedtem podwinął do mycia rąk, młodszy w pośpiechu zapinał fartuch, którego poły rozwiewały się w biegu. Drzwi do separatki były otwarte. Obaj weszli do środka, zwalniając jakby się bali zbytnim pośpiechem i ruchem wystraszyć chorego. Przy łóżku stała pochylona druga, młodsza pielęgniarka. Gdy zobaczyła lekarzy, odwróciła głowę i popatrzyła z przestrachem. – Doktorze – zaczęła, ale przerwał jej niecierpliwym ruchem ręki. Obaj pochylili się nad chorym. Leżał nieruchomo, z przymkniętymi oczami, ale był przytomny. Jęczał cicho, a rękę położył na lewej stronie klatki piersiowej. Był tak blady, że kolor jego twarzy nie różnił się od poduszki. Palce tej dłoni były zagięte, jakby chciał wbić je w bolące miejsce, wyrwać ten kamień, którego olbrzymi ciężar czuł w piersiach. W chwili, gdy lekarze pochylili się nad nim, zaczął rzucać głową po poduszce, jęczał już bez przerwy, a twarz z białej zaczynała się robić sina. Otworzył usta i wciągał powietrze krótkimi, urywanymi haustami, wyglądał jakby się dusił. Sekretarka podniosła się na ich widok. Nim się przedstawili, już się domyśliła, kim są i po co przyszli, zresztą znała przedstawiciela armatora, który tu był od dawna i nierzadko pojawiał się u kapitana portu w sprawach służbowych. Uprzedzając ich pytanie o gospodarza, powiedziała powściągliwie: – Proszę, niech panowie się rozbiorą, uprzedzę kapitana, że panowie przyszli – zniknęła w gabinecie nie czekając na odpowiedź. Rozebrali się i chwilę czekali rozglądając się z roztargnieniem po nowoczesnym, niczym nie różniącym się od setek innych wnętrzu sekretariatu. Starsza pani wróciła i nie zamykając za sobą drzwi powiedziała: – Proszę, kapitan portu czeka na panów. – Od razu ruszyli do środka. Gabinet kapitana był obszerny i jego umeblowanie stanowiło całkowite zaprzeczenie sterylnej nowoczesności, jaka panowała w sekretariacie. Tu meble były ciemne; ciężkie, biurko ogromne, boazerie z polakierowanego na czarno dębu okrywały ściany do wysokości ramienia człowieka. Wokół okrągłego stołu dla gości pod oknem stały cztery głębokie pokryte skórą fotele. Model kutra rybackiego, miniaturowe koło sterowe z jakąś plakietką, kopia starej mapy z czasów Vasco da Gamy na ścianie podkreślały morskość tego miejsca. Zresztą morze i cały port były za oknem, bliskie, niemożliwe do pominięcia wzrokiem. Z tego okna widać było wejście z mrugającymi teraz niewyraźnie we mgle światłami na niewysokich latarenkach, awanport, gdzie w nocy rozgrywał się cały dramat, długi falochron z gwiazdoblokami i po jego drugiej stronie spokojną wodę basenu portowego z nabrzeżami, do których przytuliły się na noc statki. Nawet teraz, choć już było niemal zupełnie ciemno, a w dodatku widoczność utrudniała gęstniejąca mgła i mokra śnieżyca, cały port był dość dobrze widoczny w świetle gęsto rozstawionych na nabrzeżach latarni. Goście jednak nie patrzyli tam. Szli wprost do kapitana portu, który na ich widok podniósł się zza biurka i ruszył na powitanie, wyciągając rękę. Nie mówił nic, a i oni nie zaczynali od razu rozmowy, uścisnęli więc sobie dłonie w milczeniu, a tylko agent przedstawił gospodarzowi swego przełożonego. Kapitan portu skinął głową i wskazał fotele. Od razu też zapytał, czy się czegoś napiją. – Chętnie kawy – odpowiedział kapitan Wojda. – Jestem bezpośrednio po podróży, trochę zaczynam to odczuwać. – Może zatem prócz kawy kieliszek? – gospodarz patrzył w oczy dyrektorowi, sprawiał wrażenie czujnego, choć zachowywał się z nienaganną uprzejmością. Na agenta zdawał się nie zwracać uwagi, a tylko gdy proponował kawę czy trunek, lekko odwracał głowę ku niemu, by dać do zrozumienia, że propozycja dotyczy także jego. – Dziękuję – dyrektor Wojda skłonił głowę nieco ceremonialnie. – Kawa postawi mnie na nogi, a alkohol mógłby trochę rozkleić. A myślę, że będę potrzebował trzeźwej głowy i silnych nerwów... – O tak – westchnął ciężko kapitan portu. – Z pewnością... – nie rozwinął jednak tematu, tylko wydał polecenie sekretarce i wszyscy poczekali, aż postawiła przed nimi pachnące aromatycznie filiżanki. Badali się wzajemnie wzrokiem, oceniali się, było w tym coś z zachowania zawodników na ringu, którzy nim rozpoczną starcie najpierw starają się poznać przeciwnika, przeniknąć jego zamiary, rozszyfrować ukryte plany i dopiero uderzyć w najsłabszy punkt. Każdy z nich wiedział, że nie będzie to łatwa rozmowa. Kapitan portu wolał, żeby gość rozpoczął pierwszy, więc też zrobił grzeczną uwagę: – Szybko pan przyjechał, dyrektorze. – Wyruszyłem natychmiast, jak nadeszły wiadomości stąd – na moment zwrócił głowę do swego podwładnego. – Już w nocy byłem w drodze, a komunikacja lotnicza jest dobra. Wszyscy wiedzieli, że to nie są te słowa, które trzeba wypowiadać, że krążą wokół zasadniczego tematu i nie mają odwagi rozpocząć właściwej rozmowy. Kapitan portu po tym wstępie pierwszy uczynił próbę zbliżenia się do głównej sprawy. – Jestem wstrząśnięty – powiedział cicho, ale bez poczucia winy, – My tutaj wszyscy... Proszę mi wierzyć, ogromnie to przeżywamy, współczujemy. To wielka tragedia – zabrzmiało to jak kondolencje, a zarazem wyrazy współczucia dla armatora. – Taaak – kapitan Wojda skinął głową i popatrzył w oczy kapitanowi portu. Uznał, że nadeszła pora, by zbliżyć się do głównego tematu. – Czekają nas teraz trudne chwile – powiedział ostrożnie. – Oczywiście – zgodził się gospodarz. – Doskonale to rozumiem. Rodziny, strata ludzi, strata statku, to wszystko jest straszne. Niełatwo będzie panom przez to przebrnąć. Kapitan Wojda poprawił się w fotelu. Upił łyk kawy, zapalił papierosa, potem wolno powiedział: – Tych, którzy zginęli nie wskrzesimy. To smutne, ale prawdziwe. – Rodziny zostały – Zauważył kapitan portu. – I ci, którzy ocaleli. – Tak – przyznał Wojda. Trochę go denerwowało, że kapitan portu ciągle mówi o sprawach, które uważał za drugorzędne. Odnosił wrażenie, jakby gospodarz chciał uniknąć wkroczenia w sedno sprawy. Postanowił sam to uczynić, nie chciał jednak od razu, na wstępie być zbyt ostry, wolał ostrożnie zbadać grunt, poznać opinię kapitana portu. Toteż ciągle jeszcze spokojnie zauważył: – Musimy sprawę wyjaśnić, zbadać gruntownie wszystkie okoliczności tragedii. Czeka nas sąd, prasa, radio, telewizja. Zresztą pan wie, kapitanie, że to wszystko dotyczy nie tylko nas... – Wiem – krótko stwierdził gospodarz. – I co pan może o tym powiedzieć już teraz, dziś? – Nie wiem – kapitan portu odwrócił twarz do okna. Przez chwilę namyślał się, potem cicho dokończył: – Taka tragedia... Jestem starym marynarzem, tym portem kieruję już niemało lat, ale po raz pierwszy przeżywam coś podobnego. To wszystko jeszcze takie świeże, uwierzyć trudno, że zdarzyło się naprawdę... – Jak do tego doszło, panie kapitanie? – Wojda wreszcie zapytał wprost. Nie podniósł głosu, nie zmienił tonu, ale już w tym pytaniu było coś, co sprawiło, że kapitan portu stał się czujny, napięty i ostrożny. Wyczuł nutę oskarżenia, z którą już dziś spotkał się u kapitana Wenty. Ciągle jednak – przynajmniej pozornie – nie tracił opanowania. Odpowiedział chłodno, ostrożnie: – Dziś naprawdę trudno jeszcze powiedzieć. To pytanie zadaję sobie sam, pytają mnie o to dziennikarze, moje władze. – I co pan? – Wojda pochylił się, bystro patrzył w twarz kapitanowi. – A co by pan odpowiedział? – Mnie tu nie było. I... nie jestem kapitanem tego portu – dorzucił nieco złośliwie po chwili wahania. Kapitan portu wytrzymał spokojnie i te słowa, które były już niedwuznaczną zaczepką. Zauważył: – Trzeba być ostrożnym, bardzo ostrożnym w formułowaniu wniosków i stawianiu zarzutów. Pan nie jest kapitanem tego portu, ja nie byłem kapitanem tego statku – myślę, że nikt dziś, od razu, gdy jeszcze wszystko takie świeże i żadne fakty bezspornie nie zostały ustalone, nie jest w stanie odpowiedzieć na pytanie: jak to się stało. Pochopna odpowiedz może kogoś skrzywdzić. – Rozumiem pańską ostrożność – nie bez lekkiej ironii odparł Wojda – ale zwlekać nie można. Trzeba od razu zacząć wyjaśniać sprawę, szukać przyczyn. Po to tu jestem i nie zamierzam marnować czasu. – Rozumiem pana. – To dobrze. A więc do pana pierwszego przyszedłem, niemal prosto z samolotu. Ma pan przecież jakiś pogląd, choćby wstępny na to, co się stało? – Oczywiście, mam – przyznał kapitan portu. – Ale obawiam się, że to pogląd powierzchowny. – Mimo wszystko – upierał się dyrektor – chciałbym poznać pańskie zdanie, choćby wstępne, powierzchowne, jak pan sam mówi. Od czegoś muszę przecież zacząć. – Więc pan zaczyna oficjalne dochodzenie? – Nie – zaprzeczył Wojda. – Dochodzenie to sprawa władz śledczych, sądowych. Ja reprezentuję armatora. A sam pan wie, że armator musi znać gruntownie sprawę i to możliwie najwcześniej. – Tak, rozumiem – kapitan portu wstał, zapalił górne światło, pokój wypełnił się jaskrawym blaskiem. Podszedł do ściany, na której wisiał plan portu. – Mogę panu z grubsza powiedzieć, jak do tego doszło. Oczywiście, zastrzegam, będą to wyłącznie wyniki moich subiektywnych obserwacji, wnioski, jakie mi się nasunęły po calej akcji na podstawie rozmów w nocy i po wypadku. Sam pan rozumie, że żadnego dochodzenia jeszcze nie prowadziłem. Nawet z kapitanem Wentą trudno było rozmawiać. Zresztą nie ja będę to robił. – Rozumiem wszystkie zastrzeżenia – Wojdę zniecierpliwiła ostrożność kapitana portu. – Ciekaw jednak jestem właśnie pańskich uwag. To są na pewno bezcenne obserwacje i wnioski. – Dobrze, nieoficjalnie panu powiem – zgodził się wreszcie kapitan portu. Wyciągnął rękę ku mapie, palcem wskazał na wejście do portu, gdzie dwie kreski oznaczały ostrogi wejściowe z redy do awanportu. O tu, w samym wejściu statek uderzył dnem o jakąś podwodną przeszkodę. – O co? – Nie wiem. To musi wyjaśnić szczegółowe dochodzenie. Ja mogę się tylko domyślać, że o podwodną część falochronu. Tutaj falochron nie opada stromo, ale ukośnie, kilka metrów ciągnie się jakby płycizna, powiedzmy łagodne zbocze ku środkowi toru wodnego. Kapitanowie o tym wiedzą. Sądzę, że o tę właśnie podwodną część ostrogi wejściowej statek uderzył dnem. – A nie myśli pan, że uderzył o dno między ostrogami? – Nie wiem. – Uważa pan to za niemożliwe? – Niczego nie mogę wykluczyć. Był silny wiatr, duża fala od strony redy, właśnie idąca w samo wejście. Ale szczerze mówiąc, uważam za mało prawdopodobne, żeby statek uderzył o dno morskie. Tam jest dostatecznie głęboko. – Na mapie – zauważył Wojda, który w czasie tej rozmowy także wstał, podszedł do mapy i szczegółowo jej się przyglądał. – A w rzeczywistości różnie bywa. – Co pan ma na myśli? – zjeżył się kapitan portu. – Mogło się na przykład zamulić wejście do portu. Tu często wieją północne wiatry, fala niesie piasek i muł, nie tak dużo trzeba, żeby wejście zrobiło się płytsze niż jest to zaznaczone na mapie. Czy nie uważa pan, że to możliwe? – To sprawa do zbadania – sucho zauważył kapitan portu. Już czuł wyraźnie, do czego zmierza gość. Miał nawet ochotę odpowiedzieć mu nieco ostrzej, bowiem słowa Wojdy, choć uprzejme i spokojne, to mimo wszystko brzmiały oskarżycielsko. Powstrzymał się jednak, nie chciał zadrażniać sytuacji ani stwarzać napięcia. Wojda też poprzestał na tym i zaczął pytać dalej. – I co było potem? – Myślę, że kapitan statku lepiej by to panu wyjaśnił niż ja – odpowiedział kapitan portu. – Sam pan mówił, że na razie trudno z nim jeszcze rozmawiać. Zresztą zaraz po naszym spotkaniu pójdę do niego. Teraz zależy mi na pańskich poglądach i opiniach. – Rozumiem – niechętnie zgodził się kapitan portu. – Proszę jednak pamiętać, że to są obserwacje z brzegu, oparte na wyrywkowych, trochę nerwowych rozmowach, wreszcie na tym, co mogłem zobaczyć z lądu. – Jasne, przecież pan nie był na statku. Więc jak to wyglądało w pańskich oczach? – Zaraz po przejściu kanału wejściowego, a właściwie jeszcze w nim – kapitan pokazywał palcem początek awanportu – zaczęli robić cyrkulację, o tu, w tę stronę, w kierunku głównego falochronu. – Tak, rozumiem – Wojda słuchał uważnie i obserwował ruch palca kapitana, wskazującego kierunek cyrkulacji, potem dalszej drogi statku. Ten zaś objaśniał wolno, starannie dobierając słowa. – Ster mieli zablokowany. To w wyniku tego uderzenia. – Najprawdopodobniej – wtrącił Wojda, – Nie widzę innej przyczyny, trudno dopuścić, że akurat tutaj zepsuł się jakiś mechanizm. – Wszystko możliwe. – Oczywiście, to też jest sprawa do zbadania. Tak czy owak z niesprawnym sterem statek cyrkulował w prawo, na falochron. O, tutaj rzucili kotwicę, bo już im groziło uderzenie dziobem w falochron. – Tak, tak, rozumiem... – Kotwica nie utrzymała statku. Wiatr był bardzo silny stąd – palec wskazywał kierunek północno-wschodni. – Dryf nie ustawał i mimo kotwicy zniosło ich aż tutaj, pod ten poprzeczny falochron. – Przez cały awanport? – zdziwił się Wojda. – Prawie. W każdym razie nie zdołali się zatrzymać na całej tej przestrzeni. Wiatr i fala dopchnęły ich do tego falochronu. Jak pan wie, są tu betonowe gwiazdobloki. Statek uderzył o nie, dno puściło, wylał się mazut. Potem statek położył się na burtę, o tak, dnem do falochronu, pokładem w stronę awanportu, pod wiatr i falę. Ludzie ze statku wyszli na burtę. Kogo było można, zdjęliśmy helikopterem. Tych dziesięciu zmyła duża fala, która niespodziewanie uderzyła w pokład, przeskoczyła przez statek i poszła aż na drugą stronę, pod falochron. To wszystko, w wielkim oczywiście skrócie – zakończył kapitan portu. Sprawiał wrażenie ogromnie znużonego i widać było, że mimo całej powściągliwości i opanowania jednak silnie przeżywa całą tragedię opowiadając ją pozornie beznamiętnie. Wojda milczał długą chwilę wpatrzony w plan portu, jakby chciał dobrze zapamiętać całą ostatnią drogę statku. Nie okazywał, jak bardzo czuł się wstrząśnięty. Twarz miał skupioną, rozważał każdy szczegół tego, co usłyszał. W końcu zapytał: – Ratowaliście helikopterem. A z brzegu nie było można? – Próbowaliśmy. Nie udało się – cicho, jakby z poczuciem winy odpowiedział kapitan portu. Zapadło ciężkie milczenie. Obaj mężczyźni wrócili do stołu, zajęli miejsca w fotelach. Wojda napił się wystygłej kawy i pokręcił głową. Widocznie nie mógł się pogodzić z tym, co usłyszał. – Dziwne to wszystko, dziwne – powiedział w zamyśleniu. – Utonęli przy samym nabrzeżu. Sam pan pokazywał, zresztą znam ten port, więc wiem, choć jeszcze nie widziałem wraku i miejsca wypadku. Jak to było możliwe? Tuż przy brzegu... Kapitan portu wyprostował się. Teraz już nie zamierzał udawać, że nie rozumie aluzji Wojdy. Spojrzał mu w oczy, powiedział twardo, podejmując wyraźnie rękawicę: – Co pan przez to rozumie, kapitanie? – Nic – wycofał się Wojda. – Po prostu myślę, chcę poznać i zrozumieć wszystkie okoliczności tej przedziwnej historii. – Ja też. – Pan był świadkiem. – Nie tylko, także uczestnikiem. – Więc powinien pan umieć odpowiedzieć na pytanie, jak to się stało. – Mówiłem: nie chcę być pochopny. To łatwo kogoś oskarżyć, a choćby rzucić podejrzenie. Przy tej odpowiedzialności żadna ostrożność nie jest przesadzona. – Co innego ostrożność, a co innego uniki. – Pan sugeruje, że ja robię uniki? – Nie – Wojda nie patrzył na kapitana, zapalał papierosa, trochę za długo. – Więc do czego pan zmierza? Już teraz, w godzinę po przyjeździe, chce pan mieć całkowitą jasność, pełne wyjaśnienie przyczyn, a może nawet wskazać winnego? – Och, niech pan nie przesadza, panie kapitanie – Wojda teraz łagodził. – Nie jestem dzieckiem ani nowicjuszem w tym zawodzie. Wiem, że trzeba czasu, by wszystko dobrze poznać i zrozumieć. I właśnie chcę poznać wszystkie okoliczności. – Ja też – słowa kapitana portu zabrzmiały twardo. – Zależy mi na tym nie mniej niż panu. Pan jest armatorem, kolegą kapitana, człowiekiem, któremu bliscy byli członkowie załogi, to wszystko rozumiem. – Jestem też odpowiedzialny przed moimi władzami – dodał Wojda. – A ja przed swoimi. I przed opinią publiczną, jak pan. – Więc? – Cel mamy jeden – kapitan portu nadal był sztywny, mówił surowo, bez uśmiechu, ale też już bez tej nutki poczucia winy, która poprzednio się pojawiała w jego słowach. – Dlatego trzeba zbadać każdy szczegół tragedii, odtworzyć każdy manewr statku, każdy fragment ich drogi, każde polecenie kapitana... – Ma się rozumieć – przytaknął Wojda. – Ale też trzeba poznać każdy krok, jaki uczyniono na lądzie, by im pomóc, ratować ich... – Właśnie – zgodził się kapitan portu. – A na wnioski przyjdzie czas. Zresztą sądzę, że nie my jedni będziemy to badać. Będą komisje. Nasza i wasza. Dziś niczego nie rozstrzygniemy. – Ma pan rację. Wojda wstał, w ślad za nim posłusznie podniósł się z fotela milczący przez cały czas przedstawiciel armatora. Był niemym świadkiem rozmowy, ale zorientował się, że kapitan portu, który na pozór był spokojny, jednak zdenerwował się, a sugestie Wojdy, choć niewyraźne, bardzo zawoalowane, wytrąciły go z równowagi. Nikt jednak na agenta nie zwracał uwagi, gra toczyła się między dwoma bezpośrednio zainteresowanymi fachowcami i on czuł się jak niepotrzebny kibic. Wojda zmienił temat. – A jak sam statek? – zapytał. – W jakim stanie? – Leży na gwiazdoblokach – odparł kapitan portu. – Będzie coś jeszcze z niego? Da się podnieść? – Nie sądzę. Szczerze mówiąc, to wrak, kapitanie. Nic z niego nie będzie, nawet usunąć będzie go trudno z tego miejsca. – Zobaczymy. Obejrzę go – zapewnił Wojda. – Ale to potem. Statek może poczekać, teraz najważniejsi ludzie. – Załoga zabezpieczona. Są w Domu Rybaka. Jeden tylko pozostał w szpitalu – informował kapitan. – Wiem – skinął głową kapitan Wojda. – Ale co z kapitanem? – Jest też w Domu Rybaka. – Musimy z nim teraz porozmawiać – zdecydował dyrektor Wojda. Kapitan portu pokręcił głową z powątpiewaniem. – Nie wiem, czy to coś da. Ten człowiek jest półprzytomny. – Nie może trwać wiecznie w tym stanie – zniecierpliwił się Wojda. – Niech pan będzie dla niego wyrozumiały – kapitan portu po raz pierwszy lekko uśmiechnął się i pozwolił sobie na delikatne skarcenie gościa. Ten jednak zareagował sucho: – Nie mamy czasu na sentymentalizowanie i bezpłodne pogrążanie się w tragicznych rozważaniach. Musimy działać i to szybko. – Jak pan uważa – ustąpił kapitan portu. – Ale uprzedzam: ja z nim rozmawiałem i nie na wiele się to przydało. Nie jest jeszcze zdolny do obiektywnych ocen, nie przetrawił wszystkiego, co przeżył. Musi odpocząć, otrząsnąć się. On nie jest chyba nawet jeszcze zdolny w pełni pojąć, co zaszło... – Rozumiem go, niech pan nie myśli, że jestem z kamienia – oświadczył Wojda. – Sam jestem kapitanem, pływałem, brałem także udział w morskich dramatach. Niemniej moim obowiązkiem jest działać szybko, bez zwłoki. Dlatego muszę z nim porozmawiać. Im szybciej, tym lepiej. Czasem świeże, nie przetrawione wrażenia bywają lepsze niż późniejsze, kiedy człowiek ulegnie sugestiom, ubocznym odczuciom i innym wpływom. Kapitan portu nic już nie powiedział. Wszyscy stali teraz i patrzyli na siebie przez chwilę. Zdawało się, że Wojda zdobędzie się na jakieś inne, cieplejsze, bardziej przyjazne słowo, ale on tylko skinął głową w milczeniu. Kapitan portu dość ceremonialnie podał mu rękę. Pożegnanie wypadło chłodno i sztywno, odbyło się bez żadnego uśmiechu i przyjaznego gestu. – Tlen! Szybko! – krzyknął lekarz. Pochylony nad chorym trzymał jego nadgarstek. Puls był ledwo wyczuwalny. Taczała rzęził, powtarzał niezrozumiałym bełkotem: – Boli... oooo, boli... ratujcie... Siostra niezwłocznie wykonała polecenie. Sięgnęła po maskę na gumowym karbowanym wężu, podała lekarzowi, który od razu przycisnął ją do twarzy chorego. Zaraz też drugi, młodszy lekarz przystąpił do pomocy, przejął maskę, uniósł choremu powiekę, dotknął czoła. Oczy Taczały uciekały w głąb, twarz sinoszara teraz zapadała się, zmieniał się w oczach. Na ustach pojawiła się piana, rzężenie stawało się coraz silniejsze. Jęk urwał się. Taczała stracił przytomność. – Zastrzyk! – powiedział starszy lekarz. Pielęgniarka jak posłuszny automat, bez słowa i bezszelestnie wykonała polecenie. Spiłowała koniec ampułki, napełniła strzykawkę, podała lekarzowi, który natychmiast wbił igłę w żyłę chorego. Przez cały czas patrzył uważnie, w najwyższym napięciu w jego twarz. Nim płyn spłynął ze strzykawki, na policzkach Taczały pojawił się ledwo widoczny rumieniec. Jeszcze chwila i otworzył oczy. Były zamglone, półprzytomne. Znów jęknął, szerzej otworzył oczy. Teraz odmalował się w nich nieopisany strach. Rozdygotanymi wargami wyszeptał: – Boli... ratuuuujcie, doktorze! – Spokojnie, spokojnie – starszy lekarz schylił się tak nisko, że niemal dotykał twarzy chorego swoim czołem. Na jego skroniach perlił się drobny pot, twarz była ściągnięta w napięciu, ruchy jednak miał pewne, precyzyjne, a głosowi starał się nadać brzmienie uspokajające, łagodne. – Wszystko będzie dobrze, zaraz przejdzie. Niech pan się nie rusza, nie wolno najmniejszego ruchu, rozumie mnie pan? – Taczała ruchem powiek dał do zrozumienia, że słowa dotarły do jego świadomości. – Dobrze. Siostro, proszę niżej opuścić poduszkę. No, proszę oddychać swobodniej, nie ma się czego bać, więcej strachu niż bólu – lekarz mówił bez przerwy, starał się tymi słowami zagłuszyć w chorym uczucie strachu, dodać mu otuchy, przeko- nać, że ten atak nie jest groźny, zaraz minie. Taczała może nie wszystko rozumiał, ale patrzył już przytomniej, bez tego zwierzęcego lęku w oczach. Tylko oddech miał nierówny, urywany, pierś podnosiła mu się nierytmicznie, chwilami z ust wydobywał się charkot, chwilami jęk. Twarz okrył mu pot jakby wystawił ją na działanie deszczu, palce dłoni spoczywającej na piersiach w okolicy serca, bez przerwy szarpały to miejsce, gdzie czuł olbrzymi ciężar i skąd promieniował ów ból nie do zniesienia. Rozdział piąty Leżał wyciągnięty na łóżku, nie rozebrany, w butach, nieruchomy, z rękami podłożonymi pod głowę, zapatrzony w ścianę przed sobą, głuchy na wszystko. Nie odpowiedział na pukanie, nawet nie poruszył się, kiedy weszli do pokoju. Panował tu ład, jakby lokator niczego nie dotykał. Puszka soku pomarańczowego była nie otwarta, butelka whisky i szklanka, stojące na tacy, także były nietknięte. Jedynie popielniczki: na stole i ta obok łóżka, na niskim nocnym stoliku, były wypełnione po brzegi niedopałkami, a w pokoju wisiało sine, ciężkie od tytoniowego dymu powietrze. Dyrektor Wojda podszedł blisko, stanął nad nim tak, że niemal dotknął kolanem jego biodra. Patrzył z góry w milczeniu na bladą twarz pokrytą sinawym, od dwóch dni nie usuwanym zarostem, na głębokie cienie pod oczami, zmierzwione włosy, wymiętą kurtkę, nieco zbyt obszerną, otrzymaną widocznie tutaj, już po przybyciu ze statku. Wenta wreszcie spojrzał na niego. Nie poruszył głową, tylko same oczy zwrócił w bok i patrzył długo, nieprzytomnie, jakby nie poznawał stojącego nad nim mężczyzny. Nagle podniósł głowę, oparł się na łokciach, na jego twarzy odmalowało się coś jakby ulga, radość, a zarazem niepewność. Chciał wstać, ale Wojda przytrzymał go za ramię, przycisnął do poduszki. – Leż, jeśli ci tak lepiej – powiedział niezwykle łagodnie jak na niego. Wenta jednak zerwał się już energicznie, jakby apatia opuściła go wreszcie. Wstał. Byli równi wzrostem, a także wiekiem. Tylko Wojda był szczuplejszy, przystojniejszy, czarniawy, a Wenta bardziej krępy, muskularniejszy i włosy miał nieco jaśniejsze. – Jurek – powiedział łamiącym się głosem. – Jesteś? Już? – Jak widzisz – odparł Wojda starając się, by głos jego zabrzmiał naturalnie. Wenta jednak nie umiał zapanować nad sobą, wyraźnie widok kolegi, a zarazem przełożonego zrobił na nim silne wrażenie. – Jurek – powtarzał, jakby nie wierzył własnym oczom. – Jesteś. To dobrze. Jak to dobrze... Siadaj, rozgość się, tam powieś kożuch, panie Mazur – to było do agenta – niech pan będzie gospodarzem. Nalejcie sobie whisky. Dali mi tę butelkę. – Nie ruszyłeś jej – zauważył Wojda. – Co? A tak... Nie chciało mi się, nie pomyślałem – mówił chaotycznie, kręcił się bez celu, widać było, że nie bardzo jest przytomny i nie wie, co robić, jak się zachować wobec gości. Wojda rozebrał się, siadł, pociągnął za rękę Wentę. – Siadaj też – powiedział. – Wypijcie, wypijcie – namawiał Wenta. – Może jesteś głodny? Na pewno. Panie Mazur, zamów pan coś na dole, w bufecie, powiedzieli, że wystarczy dać znać, co się chce, a dostarczą wszystko. Zamów panu dyrektorowi coś do zjedzenia. Kawę chcesz? – Daj spokój – Wojda nieco podniósł głos. – Nic mi nie trzeba. Zostaw to – powstrzymał dłoń kapitana sięgającego po butelkę. – Dotychczas jej nie ruszyłeś, to dobrze. Wenta posłusznie odstawił butelkę. Siadł i spojrzał na niego jakoś bezradnie. Był w tym spojrzeniu lęk, a zarazem cierpienie i niema prośba o ratunek. Tymczasem Wojda wyciągnął papierosy, podał Wencie, który wziął, ale widać było, że nie zwraca uwagi na to, co robi. Zapalili. Wojda przysunął się blisko, kolanami niemal się dotykali. Wenta pociągnął, wydmuchnął dym, potem zaczął wałkować papierosa w palcach aż rozżarzony koniec odkruszył się i upadł na podłogę. Zadeptał go, machinalnie zdusił papierosa w popielniczce, zaraz sięgnął do kieszeni, wyjął swojego. Przez cały czas Wojda bacznie go obserwował, nic nie mówiąc. Podał mu ponownie ogień, Wenta znów się zaciągnął, ale chwycił go atak kaszlu. Krztusił się długo, aż łzy pojawiły mu się w kącikach oczu. Nagle zgniótł w palcach i tego papierosa. Ruchem, który już wykonywał tyle razy, niespodziewanie chwycił się za głowę i pochylił ją nisko, niemal do kolan Wojdy, jakby błagał go w ten sposób o pomoc i ratunek. Ten zaś nieznacznie pokiwał głową, rzucił krótkie spojrzenie agentowi, potem zapytał pozornie obojętnym głosem: – Jadłeś obiad? – Co? – podniósł głowę, spojrzał nieprzytomnie, widać było, że nie pojął pytania. – Adam – Wojda wziął go za ramiona i potrząsnął z całych sił, aż głowa Wenty zachwiała się na boki. – Otrząśnij się, oprzytomnij, chłopie! – Tak, tak – wymamrotał, ale widać było, że słowa Wojdy nie bardzo do niego dotarły. Dyrektor obejrzał się na przedstawiciela, jakby szukał u niego pomocy. Zapytał: – A może jednak kieliszek dobrze by ci zrobił? – Nie, nie, nie mam ochoty. Nic mi nie trzeba. Tylko, widzisz... sam nie wiem, co się dzieje. Nie wiem, nie umiem... – zaplątał się, nie potrafił wytłumaczyć swojego stanu, znów patrzył bezradnie, godny litości. Jednak dyrektor Wojda nie zamierzał dopuścić, by Wenta pozostał w tym stanie. Pochylił się nad nim, powiedział z mocą: – Jak chcesz – wypij albo nie. Może lepiej nie. Ale musisz się wziąć w garść, rozumiesz! Musisz oprzytomnieć, nie możemy czekać, aż ci to wszystko przejdzie i jakoś się ułoży. Nic samo się nie ułoży, pojmujesz? Razem musimy wziąć sprawy w swoje ręce. – Tak, tak, masz rację – wyprostował się, jakby chciał rozprężyć ramiona i poczuł w sobie przypływ energii, ale znów chwycił go atak depresji. Zawołał rozpaczliwie: – Nie mogę, nie mogę, nie mogę! – zdawało się, że wybuchnie płaczem, ale tylko załkał jakoś dziwnie, bezgłośnie. Zabrzmiało to jak skowyt bezsilności i zarazem rozpaczy. Wojda odczekał chwilę spokojnie, potem wziął go za ramię z wielką siłą, poderwał do góry jak bezwładną kukłę i huknął: – Mam ochotę dać ci w zęby! – Zrób to! – bez gniewu odparł Wenta. – Może ulży. Tobie i mnie. – Mnie panowie nie bierzecie pod uwagę? – agent wtrącił się do rozmowy. – Czy mnie to wszystko nie dotyczy? Czy ja nie boleję nad tym, co się stało? Kapitanie – zwrócił się do Wenty – ja też patrzyłem, jak ludzie tonęli, we mnie też to wszystko siedzi, a zachowujecie się, jakby mnie wcale nie było. – Daj pan spokój – ofuknął go Wojda. – Przyjdzie kolej, będzie pan mówił swoje. Teraz najważniejszy jest on, jego stan, jego opis wydarzeń. Nie możecie obaj tego zrozumieć? – Zrozum – Wenta krzyczał teraz w twarz dyrektorowi. – Nie umiem i nie mogę tego wszystkiego analizować tak na zimno, jakby to dotyczyło kogoś innego, obcego. Przecież to był mój statek! To moi ludzie zginęli, rozumiesz, co to dla mnie znaczy? – Zostawmy w spokoju tych, którzy zginęli – z powagą powiedział Wojda. – Im nic już nie pomożemy. Ale ty żyjesz! – Szkoda – stwierdził cicho Wenta. – Możesz żałować – twoja sprawa, ale to fakt – Wojda był surowy, niemal brutalny. – I chcesz czy nie, musisz stawić czoła temu, co teraz nastąpi, czy to chociaż rozumiesz? – Wszystko mi jedno. – Tobie może być wszystko jedno! Ale jest wielu ludzi, którym nie jest wszystko jedno! Jestem ja, jest on – głową wskazał agenta – jest całe przedsiębiorstwo, jest opinia, nasza opinia i honor, wiesz, co mam na myśli? Zaatakują nas, żony, krewni, prasa, wszyscy. Musimy być do tego przygotowani i to im wcześniej, tym lepiej! Nie możesz sobie pozwolić na depresje, trwanie w tym odrętwieniu i bezradności! Powiem ci jeszcze, że to dotyczy też tutejszego portu, tutejszych władz. To już sprawa międzynarodowa! O tym wszystkim trzeba myśleć, a nie trwać w rozpaczy czy jakimś letargu. To najwygodniejsze, wiem, ale nie pozwolę ci na to! – Czego chcesz? – Wenta patrzył na Wojdę niemal z przestrachem. – Niezależnie od tego, jak się czujesz i co przeżywasz, musimy porozmawiać. Musisz się zebrać do kupy. Nie wolno nam tracić czasu, ile razy mam ci to powtarzać? To ważne dla nas wszystkich, ale przede wszystkim dla ciebie! – Teraz nic nie jest ważne. Ludzie zginęli – powtórzył Wenta. Wojda już stracił cierpliwość. Poczerwieniał z irytacji, przez chwilę zdawało się, że spełni poprzednią groźbę i uderzy Wentę. Powstrzymał się jednak i powiedział przez zaciśnięte zęby: – Za kogo mnie masz? Czy ty myślisz, że jestem ostatnim skurwysynem i nic nie czuję w związku z tą tragedią? Ale mimo wszystko musimy działać! Powiedziałem ci dlaczego. Musimy się przygotować! – Tak, tak – racja – ustąpił Wenta. Widać było, że czyni wielki wysiłek, by zebrać myśli, oderwać się od tego, co bez przerwy go nurtowało. – Daj zapalić – przyjął podanego pospiesznie przez agenta papierosa, zaciągnął się raz i drugi. Wojda bez słowa nalał do szklanki sporą porcję alkoholu i podał mu. Tym razem nie protestował, wypił jednym haustem, otarł usta wierzchem dłoni i przez chwilę stał z przymkniętymi oczami. – Masz rację – powtórzył. – Musimy porozmawiać. – No, nareszcie zaczynasz gadać do rzeczy – odetchnął Wojda. – Kto zginął, masz wykaz? – Tak, wiem – skinął kapitan Wenta. – Trzech z maszynowni, kucharz, czterech rybaków, pierwszy mechanik – wyliczał z przymkniętymi oczami. – A przede wszystkim starszy oficer – głos mu się załamał. – Chief! Chory, w piżamie, twardy do końca, a ja go tak nie znosiłem od początku. Myślałem, że to bufon, i ma za złe, że to nie on dostał ten statek. – Dobrze, dobrze – powstrzymał go Wojda czując, że jeszcze chwila, a nastąpi kolejne załamanie nerwowe. – Razem dziesięciu, wiesz – zakończył Wenta z widocznym trudem. – Tak, wiem – potwierdził dyrektor. – Straszne – wyrwało się agentowi. – Tak, straszne – zgodził się Wojda. – Ale zrozumcie wreszcie, że im już nie pomożemy. Trzeba się zająć żywymi, trzeba pomyśleć o nas. – Statek też stracony – wyszeptał kapitan Wenta. – Daj spokój statkowi! – zdenerwował się dyrektor. – To teraz sprawa drugoplanowa. Największy rachunek nam wystawią za ludzi. – Tak, tak – Wenta znów zapatrzył się półprzytomnie w ciemne okno. – Ludzie... Widziałem... Wszyscy widzieli. Tonęli w wodzie, czarni od mazutu... Fala biła nimi o beton... Nawet nie wszystkie zwłoki wydobyli do tej pory... O... – zaskowyczał i chciał paść na łóżko, ale Wojda złapał go za łokieć, przytrzymał, a potem potrząsnął. – Dosyć! – huknął. – Uspokój się. I lepiej spróbuj powiedzieć, jak do tego doszło? Jak to się stało, że przy samym nabrzeżu, w porcie? Jak mogło do tego dojść? – Nie wiem, nie wiem – Wenta wtulił bezradnie głowę w ramiona. – Nie rozumiem, sam tego nie mogę pojąć, bez przerwy o tym myślę... – To przede wszystkim musimy zrozumieć i wyjaśnić – oznajmił Wojda. – Od tego jak potrafimy wytłumaczyć tragedię ludzi, będzie zależało bardzo wiele. Tu każde nasze słowo będzie się liczyło, rozumiesz? Każde twoje słowo i każde słowo świadków, którzy widzieli i przeżyli! – Siedemnastu – Wenta jakby odpowiadał na nie zadane pytanie. – Siedemnastu przeżyło, a tamtych dziesięciu... Wojda znów chciał mu energicznie przerwać, ale nie zdążył, bo w pokoju zabrzmiał ostro, nagląco dzwonek telefonu. Wszyscy spojrzeli na czarny aparat stojący na nocnym stoliku. Zawahali się, jakby w obawie, że przyniesie im niedobre wieści. W końcu przedstawiciel armatora podszedł, podniósł słuchawkę i zgłosił się. W separatce trwała walka o życie Taczały. Chory już nie jęczał, był nieprzytomny, ręka zsunęła się z piersi. Lekarze, pochyleni nad nim stosowali wszystkie możliwe, dostępne im środki. Obaj byli wyczerpani, oddychali z trudem, nie ustawali jednak w wysiłkach. Zwłaszcza starszy, bardziej doświadczony, grający pierwsze skrzypce, dyrygował bez przerwy całą akcją. Nie potrzebował słów – siostra i młodszy kolega rozumieli go bezbłędnie, podawali co trzeba, wykonywali zabiegi – wszyscy uparcie usiłowali wyrwać konającego rybaka śmierci. Starszy lekarz sprawiał takie wrażenie, jakby sam za chwilę miał paść bez przytomności. Pot już nie perlił mu się na skroniach, ale strużkami spływał w dół policzków, oddech stał się szybki, urywany. Nie zwracał uwagi na siebie, ani przez moment nie przestawał działać. Mimo wszystko chory najpierw osłabł zupełnie, a teraz stracił całkiem przytomność. Żył jednak jeszcze, choć tętno było ledwo wyczuwalne i zdawało się, że lada moment serce ostatecznie przestanie bić. Teraz już nie lekarz, ale siostra bez przerwy kontrolowała puls Taczały. W pewnej chwili powiedziała dramatycznym szeptem: – Doktorze, brak tętna! Lekarz, jakby jej nie dowierzał, sam ujął rękę chorego, potem położył otwartą dłoń na jego klatce piersiowej. Nie odezwał się, ale gdy stwierdził, że siostra nie omyliła się, sięgnął po środek ostateczny – zaczął masować okolice serca. Robił to wolno, rytmicznie, kiwając się nad nieruchomym ciałem, jakby odmawiał jakąś modlitwę. Pracował uparcie, długo, bez najmniejszej przerwy. Był w tej chwili podobny do automatu, który raz włączony działa, dopóki ktoś nie wyłączy go. Pot coraz obficiej spływał mu po policzkach, rowkami koło nosa, krople zbierały się na brodzie i kapały. Siostra wytarła twarz lekarza ligniną, nawet nie skinął jej głową. Jego palce ugniatały klatkę piersiową, dłonie naciskały i cofały się, silnie, sprężyście, nieustannie, byle drgnęło serce i na nowo podjęło akcję. Tymczasem głowa Taczały już nie leżała prosto. Zwolna przetoczyła się na bok. Policzki robiły się coraz bledsze, usta rozchyliły się, ukazując spod górnej wargi żółtawe zęby. – Pozwól, teraz ja – młodszy lekarz zbliżył się, wyciągnął ręce, by zastąpić kolegę i kontynuować masaż. Ten jednak pokręcił przecząco głową. Wyprostował się, raz jeszcze sprawdził puls, potem podniósł powiekę Taczały. Kiwnął dwukrotnie głową i powiedział cicho, z żalem. – Nie trzeba. To już naprawdę koniec... – Cofnął się krok do tyłu, popatrzył półprzytomnie na kolegę i pielęgniarkę, otarł pot z twarzy otwartą dłonią, jakby chciał zebrać z niej w ten sposób całe, ogromne zmęczenie. Młodszy lekarz stanął koło niego. – Wszystko na nic – powiedział. – Szkoda... – Tak – szepnął lekarz. – Trudno... Trzeba powiadomić kapitana portu. Siostra wzięła prześcieradło i przykryła zwłoki. Obaj lekarze nic już nie mówiąc opuścili separatkę. Starszy był zgarbiony, przygnębiony, jakby niósł z sobą wielkie poczucie winy za śmierć tego człowieka. Przedstawiciel armatora coś powiedział, potem przez długą chwilę słuchał. Obaj patrzyli na niego. Jeszcze nie wiedzieli, jaką wiadomość odbiera, ale już przeczuwali, że to coś złego. Twarz agenta robiła się coraz bledsza, kiwnął głową kilka razy, bezbarwnie i cicho powiedział: „Tak, tak, dziękuję” i wolno jakby się obawiał, że ją rozbije, odłożył słuchawkę na widełki. Już się domyślili, ale jeszcze nie chcieli uwierzyć. Wojda zapytał chmurnie: – Co to było? – Taczała zmarł przed chwilą. – Jak to się stało? Był w szpitalu, pod opieką – po swojemu, ostro żachnął się dyrektor. Agent odpowiedział cicho: – Lekarze robili wszystko, co możliwe. Nie przetrzymał trzeciego ataku. To jedenasty – dodał po chwili milczenia. Wenta zakręcił się w miejscu, jakby nagle go ugodził niewidzialny pocisk. Kompletnie stracił panowanie nad sobą. Ręce zaczęły mu się trząść, cały dygotał, jakby jeszcze znajdował się na burcie powalonego statku podczas chłodu i pod uderzeniami fali. Nie zważając, że zęby mu szczękają, a wargi odmawiają posłuszeństwa, zaczął powtarzać: – Jedenastu ludzi, jedenastu ludzi, jedenastu... Wojda położył mu dłoń na ramieniu, tym razem nie był to gest brutalny, ale miękki, pocieszający. – Uspokój się – powiedział też nie po swojemu, zupełnie cicho i łagodnie jak do chorego. – Nic nie poradzimy. – Czy to się nigdy nie skończy? – wybuchnął Wenta. – Jurek, powiedz, czy ten koszmar będzie już zawsze trwał? Kto jeszcze, kto następny? – Przestań! – Wojda podniósł głos, zacisnął uchwyt na ramieniu rozpaczającego. – Żadne żale nie pomogą. Staraj się nie myśleć o tym, słyszysz? – Jak? Nie mogę! – Niech pan się uspokoi – agent uznał za potrzebne pomóc dyrektorowi Wejdzie. – To prawda, że martwym życia nie przywrócimy. – A żywi muszą się bronić – dokończył Wojda już znowu głosem silnym, zdecydowanym. Wierzył, że tylko przemawiając w ten sposób zdoła przywrócić kapitana do rzeczywistości i sprawić, iż zdobędzie się na rozsądek, trzeźwość i wytrwałość. – Zostawcie mnie – błagalnie powiedział Wenta. – Nie mogę już dzisiaj. Naprawdę, nie mogę. To ponad ludzkie siły. Idźcie, zostawcie mnie samego... – O nie! – energicznie zaprotestował Wojda. – Czy musisz mnie tak dręczyć? – w głosie i spojrzeniu Wenty było tyle udręki, że nawet Wojda zawahał się przez moment. Odczuł litość. Jednak trwało to krótko. Potrząsnął głową przecząco. – Nie mogę ci ustąpić, Adam. Nie rozumiesz, że to dla twojego dobra? – Mnie naprawdę wszystko jedno. – A mnie nie. I tobie też nie. Zrozumiesz to jutro. Może pojutrze, ale zrozumiesz. W chwili, kiedy będziesz musiał walczyć o swoją skórę. Taka jest prawda, zrozumże to wreszcie! – Ja wszystko rozumiem – Wenta był podejrzliwie potulny. – Wszystko, Jurek. Interes armatora, rodzin, państwa, och nie wiem jeszcze kogo, ale nie mam siły. Jurek, ja naprawdę nie mogę już wytrzymać. – Musisz. Nie wolno ci się poddać – teraz dyrektor perswadował, był łagodniejszy, mówił jak do dziecka, któremu trzeba wolno, dokładnie i spokojnie wszystko tłumaczyć. – Powiedziałem ci: nie jestem z kamienia. Też jestem marynarzem i czuję tak samo jak ty. Ale nic nam nie pomoże, jak będziemy szlochać. Zgoda, stała się tragedia. Wszyscy nad tym bolejemy, nawet rozpaczamy, ale trudno, żyć trzeba dalej i o to dalsze życie trzeba walczyć. – Tak, tak, masz rację. Zawsze, we wszystkim masz rację – Wenta usiadł, machinalnie nalał sobie jeszcze trochę whisky, wypił nie zwracając uwagi na nich. Nie przeszkadzali mu. Agent nawet podał mu papierosa, a Wojda ogień. Sami także zapalili i wypili po łyku whisky. Wojda podjął swoją argumentację: – Nie mogę cię zostawić w spokoju, nie mam prawa tracić czasu i ty nie masz tego prawa. I wiesz dlaczego. Mówiłem: będą pytać, atakować, rodziny, społeczeństwo, wreszcie sąd morski. – Sąd? – Wenta popatrzył przestraszony. – A coś myślał? Izba Morska musi to rozpatrzyć. A wiesz, że tam będą najlepsi fachowcy. Przenicują nas gruntownie, będą chcieli znać każdy manewr i prześledzić każdą sekundę. Zbadają twoje działanie, bo tyś był kapitanem tego statku i ty za wszystko odpowiadasz. Tak sprawa wygląda – przerwał na chwilę, jakby chciał odczekać, by ta prawda dotarła do świadomości kapitana Wenty. Potem podjął dalej: – A od tego, jaki zapadnie wyrok w Izbie Morskiej, zależeć będzie wiele spraw, Adam. Od tego będzie zależało, jak sprawa potoczy się przed sądem karnym, bo przecież nie obejdzie się bez normalnego procesu przed tym sądem. Izba Morska to sprawy zawodowe, ale za stratę takiego majątku i śmierć tylu ludzi trzeba będzie odpowiadać też w zwykłym procesie, rozumiesz to? Widzisz, szlochasz, chowasz głowę w poduszkę, chcesz spokoju, a sprawy tak wyglądają. Nie pomyślałeś o tym? A ja ci jeszcze powiem, że od tych wyroków zależeć będzie też cały problem materialny: odszkodowanie za statek, odszkodowanie dla rodzin. Jesteś starym kapitanem, znasz te sprawy, wiesz o nich beze mnie, ale nie pamiętasz teraz. Bolejesz, rozczulasz się nad sobą, a tu trzeba działać! Nie wolno nam tracie czasu, bo już jutro wezmą się za to wszystko. I tutaj,. i w kraju! Musimy się do tego przygotować, powtarzam ci to już nie wiem który raz! – Dobrze! – głos Wenty zabrzmiał przytomniej. Wyglądało na to, że ta lawina argumentów wreszcie przerwała w nim jakąś tamę. Może Wojda zdołał w nim obudzić lęk przed przyszłością, może dopiero teraz uświadomił sobie, że stała się tragedia i ktoś musi za nią odpowiedzieć. A któż, jeśli nie kapitan, on, który tak zawsze silnie strzegł swego autorytetu i pierwszeństwa po Bogu? – Tak, jasne, masz rację. – No, widzisz, coś niecoś wreszcie do ciebie dotarło – z nieukrywaną satysfakcją odetchnął Wojda. – Jurek, co mam robić? – Mówić. Mnie tutaj, zaraz. Wszystko po kolei, jak to było. – Przecież z grubsza znasz sprawę. – Bzdura, nie traktuj mnie jak dziecko. Znam zaledwie parę drobnych, bardzo powierzchownych faktów. A ja muszę wiedzieć pierwszy o wszystkim. Zrozum: port będzie się bronił, każdy będzie szukał winnego i nikt nie zechce wziąć choćby odrobiny odpowiedzialności za taką historię. Chcesz być kozłem ofiarnym? – Więc nie wierzysz w moją winę? – Wenta spojrzał z nadzieją i zarazem wdzięcznością na dyrektora. Ten wzruszył ramionami. – Nie ma znaczenia, w co wierzę, a w co nie. Znaczenie będą miały fakty, jakie podasz ty i świadkowie. To będzie walka, Adam. My się musimy do tej walki bardzo starannie przygotować. Więc mów. – Od czego zacząć? – Od początku. Dlaczego wcześniej zszedłeś z łowiska? – Wiesz przecież. Miałem dwóch chorych. Chief ledwo się trzymał na nogach, musiałem go położyć siłą do koi. Radio dostał zapalenia ucha środkowego. – Jak to udowodnisz? – Rozmawiałem z radio-medical. Konsultowałem się z lekarzem. Był zdania, że najlepsze wyjście dla obu, to jak najprędzej oddać ich pod opiekę lekarską. W dodatku szedł sztorm, nie było co zwlekać. – Dobra, to z grubsza jasne. Szczególiki mniej istotne – potem. Teraz dalej, co było po zejściu z łowiska. – Na redę doszliśmy koło jedenastej. Po jedenastej. Postanowiłem nie czekać do rana, tylko wchodzić do portu od razu. – To już podnoszą – odezwał się agent. – Dziennikarze zwrócili uwagę na ten fakt, w porcie też się o tym mówi. – W jakim sensie? – Wojda zmarszczył brwi. – Uważają, że wchodzenie nocą było niepotrzebne. – Widzisz – Wojda wycelował palec w piersi Wenty. – Już szukają na ciebie haka. Jak znam ten port i tutejsze warunki, to jest dla nich argument. – Tym bardziej że nie zawiadomił pan o wejściu mnie ani kapitana portu. Dopiero jak pan zaczął wchodzić... – Dobra, to mniej ważne – uciął Wojda. – Musisz wyjaśnić sam fakt podjęcia decyzji o wchodzeniu w nocy. Bo tu się czeka na redzie do rana, prawie nikt w nocy nie wchodzi, chyba że małe miejscowe kuterki i przy dobrej pogodzie. – Zaraz, zaraz – Wenta wodził wzrokiem od jednego do drugiego. – O co chodzi? Co za znaczenie ma taki szczegół? – Czy nadal nie rozumiesz? – zdenerwował się Wojda. – Przecież jak ci udowodnią, że wchodziłeś bez absolutnej konieczności w nocy, przy złej pogodzie do trudnego portu, to już cię mają. To będzie pierwsza i podstawowa przyczyna katastrofy. I jeśli będziesz się tak niemrawo tłumaczył, to znajdą takich i gorszych przyczyn więcej. Mów jasno i wyraźnie: czemuś się pchał do tego portu zamiast czekać do rana na redzie? – Chorzy. Ich stan był ciężki, to raz. Sztorm. Pogoda robiła się coraz gorsza, to dwa. Cała załoga zmęczona, to trzy. Wystarczy? – Daj spokój zmęczonej załodze – machnął ręką Wojda. – To nie argument: mogli spać na redzie, jak byś stanął na kotwicy. Ci chorzy, to jest powód. Sztorm też, ale już nie tak dobry. Wenta wstał. Przeszedł się po pokoju. Widać było, że rozmowa go rozruszała, zmusił się do myślenia, musiał argumentować, odpowiadać, odtwarzać szczegóły. To nieco oderwało go od nieustannego rozpatrywania nieszczęścia i wnikania w swoje położenie, z którego nie widział wyjścia. Podszedł do okna. Na ostatnie słowa Wojdy nie odpowiedział, namyślał się, jakby szukał silniejszego uzasadnienia dla swej decyzji. Rozdział szósty Przed budynkiem znajdował się niewielki, czysto wymieciony okrągły placyk wyłożony betonem. Był doskonale widoczny, gdyż oświetlały go lampy umieszczone przy podjeździe. Mur, drzewa, jezdnia przed domem – wszystko widział dokładnie z okna. Zobaczył też, że z ciemności za bramą wyłonił się duży autokar, zajechał pod sam budynek i zatrzymał się. Kierowca nie wyłączał silnika, widocznie spodziewał się, że nie będzie długo stał. Nie mylił się. Niemal od razu otworzyły się drzwi i przed budynek Domu Rybaka zaczęli wychodzić ludzie. Wenta od razu poznał swoją załogę, choć wyglądali inaczej niż wtedy, gdy ich oglądał na statku, a także gdy widział ich po raz ostatni wczorajszej nocy. Byli poubierani rozmaicie: niektórzy mieli za długie płaszcze, drudzy odziani byli w kuse kurtki, byli i tacy, którzy wyszli w samych tylko garniturach i od razu kulili się z chłodu. Żaden z nich nie miał bagażu – stracili wszystko, mieli na sobie to, co tutaj dostali. Stanowili różnorodną grupę, jakby byli włóczęgami, których zabierano do przytułku. Nawet ich zachowanie było uderzające: poruszali się niemrawo, bez życia, a choć głosy nie mogły docierać aż tutaj, do pokoju, to jednak Wenta widział, że nie rozmawiają między sobą, są milczący i ponurzy. Kulili się, chowali dłonie w rękawy, od razu też poczęli się przepychać do wnętrza autokaru i zajmować miejsca. Nawet nie odpowiadali na pożegnalne słowa i gesty miejscowych ludzi, którzy wyszli, by ich odprowadzić. Wenta tak się zapatrzył, że zapomniał o obecności w pokoju tamtych dwóch. Oni zaś zrozumieli, że musiał zobaczyć coś ciekawego, bo podnieśli się i stanęli za jego plecami. – O, przyjechał autokar – ucieszył się agent. – Dotrzymali słowa, że jeszcze dziś postarają się wszystkich stąd zabrać, żeby jak najprędzej mogli wrócić do kraju. Żaden z kapitanów mu nie odpowiedział. Obaj myśleli o tych, co odjeżdżają i o tych, którzy nigdy już stąd nie odjadą. Koło autokaru między rozbitkami kręcił się jakiś mężczyzna w krótkim kożuszku. Zaczepiał ludzi, próbował nawiązać rozmowę, wypytywał o coś, niektórych nawet łapał za rękaw. Opędzali się od niego niedwuznacznie, omijali go, wsiadali, nie odpowiadali. Wreszcie bosman, widoczny dobrze w grupie rozbitków, widocznie zniecierpliwił się natarczywością intruza, bo wziął go za ramię, odwrócił w stronę budynku, coś powiedział i palcem pokazał w górę. Wenta cofnął się odruchowo, aż wpadł na stojącego za nim Wojdę. Palec bosmana wskazywał na jego okno. Tymczasem drzwiczki autokaru zatrzasnęły się, silnik zawarczał głośniej i pojazd ruszył. Z wolna toczył się po podjeździe, potem zanurzył się w ciemności przed bramą, tylko światła reflektorów rozjaśniały przed nim gęsty mrok. Trzej mężczyźni patrzyli na to tak długo, dopóki te światła nie zniknęły, a Dom Rybaka znów otoczyła ciemność. Na podjeździe został jeszcze tylko ten w kożuszku. Nadal patrzył w okno, które mu wskazał bosman. – Odjechali – powiedział z żalem kapitan Wenta – To lepiej – skomentował Wojda. – Tu są niepotrzebni. W kraju na nich czekają. Im prędzej wrócą, tym lepiej. – Nikt nie przyszedł... nikt się nie pożegnał – mówił Wenta jakby do siebie, nie słysząc słów dyrektora. Ten wzruszył ramionami. – Co chcesz? Mieli przyjść tu, może w rękę cię pocałować? Rozczulić się na tobą i nad sobą? – Oni jeszcze przeżywają to wszystko, chcieli jak najprędzej stąd uciec – wtrącił agent, pragnąc usprawiedliwić obojętność załogi wobec kapitana i złagodzić nieco słowa Wojdy. Wenta jednak nie mógł przeboleć takiego odjazdu swoich ludzi. – Oni mnie obwiniają – stwierdził z goryczą. Wojda znów położył mu rękę na ramieniu i odpowiedział pocieszająco: – Trzymaj się, Adam. Jeszcze niejedno będziesz musiał znieść. Pora, żebyś sobie zdał z tego sprawę... – Tak... wiem... Odjechali, a ja? – Co ty? – Co ja mam tu jeszcze do roboty? Chcę też wracać. Ja też mam dom, bliskich, czemu oni odjechali, a ja nie? – w miarę jak mówił podnosił głos, aż zakończył niemal krzykiem. – Uspokój się, Adam – Wojda nadal używał tego litościwie pocieszającego tonu. – Co innego załoga, a co innego kapitan. Ty nie mogłeś jeszcze odjechać. – Ale dlaczego? Po co zostałem? – Musiałeś – zabrzmiało to znów twardo, jak rozkaz służbowy. – Ciągle nie możesz pojąć, że trzeba od razu, na gorąco wszystko na miejscu zbadać i odtworzyć każdy szczegół katastrofy. Chciałbyś, żebyśmy to robili bez ciebie? W jaki sposób? I czy nie dociera do ciebie, że takie badania bez twojego udziału mogą przybrać niekorzystny obrót właśnie przede wszystkim dla ciebie? Nieobecni nie mają racji – dokończył sentencjonalnie. – Jak ja to wszystko zniosę? – Znów się rozczulasz? – Wojda zmarszczył brwi. – Przestań. Bądźże wreszcie mężczyzną, ile razy mam ci to powtarzać jak małemu dziecku? – Rozumiem, Jurek, wszystko rozumiem – Wenta wyciągnął ręce do przełożonego w jakimś błagalnym, niemal modlitewnym geście – ale zrozum i ty, niechby minęło trochę czasu, niechby opadły emocje. Wtedy może będzie łatwiej... – Nie! Wtedy może być za późno. Musimy się przygotować na wszystkie ewentualności już teraz, od razu. Wenta nie odpowiedział, tylko ponownie odwrócił się do okna. Tamten mężczyzna jakby nagle podjął postanowienie, ruszył energicznym krokiem do wejścia. Po chwili zniknął mu z oczu, wchodząc do środka budynku. – Kto to był? – zapytał Wenta przedstawiciela armatora wyglądającego razem z nim przez okno. – Dziennikarz z Polskiej Agencji Prasowej. Kręci się w porcie od rana, już nadawał depesze do kraju, teraz pewnie zbierał dalsze informacje. – Po cholerę? – burknął Wojda. – Trudno się dziwić – odparł agent. – Ludzie przecież chcą wiedzieć dokładnie, co się stało, kto zginął, a kto przeżył. Były już pierwsze komunikaty o tragedii, tutaj też, nawet jeszcze w nocy, w ostatnich dziennikach telewizyjnych, ale nie wszyscy znają szczegóły, a ludzie wiedzieć chcą jak najwięcej. Zwłaszcza nasi, w kraju. Na to nie ma rady. Nie był jeszcze u pana? – Nie. – Nagle Wenta zrozumiał, że jednak będzie musiał się spotkać z tym człowiekiem, odpowiadać na jego pytania i przestraszył się. – Nie – powtórzył już głośniej. – Nie wpuszczajcie go tutaj, do mnie. Nie chcę go widzieć, nie będę nic mówił. – Spokojnie, Adam, spokojnie – wkroczył Wojda. – Bez histerii. Jestem tu, pomogę ci. Pan Mazur też. Może lepiej od razu z nim pogadać niż odkładać na potem i pozwolić, żeby inni pierwsi powiedzieli mu swoje prawdy. – Czyż prawda nie jest jedna? – ze zdziwieniem zapytał Wenta. – Przekonasz się, że to nie takie proste – odparł zimno Wojda. – To zależy od punktu widzenia i od tego, kto broni swojej skóry. – Nie będę z nim mówił! – Głupi jesteś! – zdenerwował się Wojda. – Nie wolno ci robić uników. Wenta chciał jeszcze zaprotestować, ale nie zdążył, bo właśnie rozległo się pukanie do drzwi. Przedstawiciel armatora spojrzał pytająco na przełożonego, a Wojda skinął przyzwalająco głową, nie zważając na gwałtowne protesty Wenty, który machając rękami chciał im dać do zrozumienia, by nie wpuszczali dziennikarza. Agent powiedział głośno: – Proszę! Wszedł człowiek, który przedtem kręcił się na podjeździe. Był niewysoki, lekko zgarbiony, miał minę taką, jakby przepraszał, że żyje. Tylko jego oczy obrzuciły szybkim spojrzeniem wszystkich trzech mężczyzn, pokój, sprzęty i zatrzymały się na kapitanie Wencie. Widać było, że bezbłędnie rozpoznał w nim tego, kogo szukał. – Dzień dobry – powiedział od progu. – Jestem... – Wiemy – bez wylewności, z powściągliwą uprzejmością powiedział kapitan Wojda. – Proszę, niech pan wejdzie. To kapitan Wenta, to jest nasz przedstawiciel w tutejszym porcie, pan Mazur, a ja jestem... – Dyrektor Wojda – szybko wtrącił redaktor. – Wiem, trochę się orientuję w sprawie i już mi w kapitanacie portu powiedziano, że pan przyjechał. – Mówiąc to, wyciągnął z kieszeni notes, bez zaproszenia usiadł przy stole, dłoń z długopisem zawisła nad otwartą, nie zapisaną stroną. Wenta w tym czasie odwrócił się do okna. Nie powiedział dotychczas ani słowa, żadnym gestem nie okazał przychylności, przeciwnie – całą sylwetką, całym zachowaniem dawał do zrozumienia dziennikarzowi, że jest niepożądanym intruzem, który zjawił się nie w porę i chce wleźć z kopytami w sprawy intymne i bolesne. Nie chciał rozmowy i okazywał to aż nazbyt wyraźnie. Dziennikarz jednak zdawał się nie zwracać uwagi na jego niemy protest. Już zadawał pytania: – Jak mówiłem, z grubsza wiem coś niecoś. Stała się tragedia, proszę przyjąć wyrazy współczucia i ubolewania – skłonił głowę i zaraz podjął: – Proszę jednak o bliższe informacje, panowie rozumieją, że cały kraj na to czeka. – Co pan chce wiedzieć? – Przerwał mu bezceremonialnie Wojda. – Wiemy, co się stało, ale nie wiemy, jak do tego doszło – odparł dziennikarz. – Nie za wcześnie chce pan to wiedzieć? – w głosie Wojdy zabrzmiała lekka ironia. – Przecież taką rzecz trzeba gruntownie zbadać, potrzebne są komisje, eksperci, analiza sytuacji, ruchów statku, działań ludzi tak na statku, jak i na lądzie. Między innymi ja przyjechałem, żeby szukać odpowiedzi na to pytanie. Przyjadą inni. Będą komisje, tutejsze i nasze. Nikt więc panu już teraz na to pytanie nie może udzielić odpowiedzi. – Rozumiem – dziennikarz coś zanotował i skłonił głowę. – Ale same ogólniki, jakie podajemy teraz czytelnikowi w kraju, nie wystarczą. Fachowcy tacy jak pan czy jak kapitan statku mogą już przecież powiedzieć coś niecoś, prawda? Niech mi panowie opowiedzą o tej tragedii możliwie dokładnie. Wenta stanął przy oknie, plecami oparł się o ścianę i patrzył na dziennikarza jak na jadowitą żmiję, nie odezwał się jednak. Mazur spojrzał bezradnie na Wojdę. Dyrektor zaś podszedł do stołu, siadł naprzeciwko dziennikarza, poczęstował go papierosem i sam też zapalił. Nie okazywał zdenerwowania, był poważny. Zaczął wolno, z namaszczeniem. – Rozumiem pańską ciekawość... – To nie moja ciekawość, ale obowiązek – wtrącił szybko dziennikarz. – Zgoda. Sprawy, o które pan pyta, mam właśnie ustalić, po to przyjechałem, jak już panu mówiłem. – I co pan ustalił? – naciskał dziennikarz. – Za wcześnie na wnioski, redaktorze – odparł Wojda ostrożnie. – Może za wcześnie na fachową analizę – upierał się dziennikarz. – Ja też wcale tego nie chcę. Ale społeczeństwo nie będzie czekało na wyniki pańskich badań czy ustalenia różnych komisji. To może potrwać długo, a ja muszę dać informację już, teraz. – Rozumiem pana – Wojda skinął głową, był opanowany i wyrozumiały, ale mówił trochę jak do upartego dziecka żądającego gwiazdki z nieba. – Nie bądźmy jednak zbyt pochopni, redaktorze. Pan sobie może sam badać, pytać, rozmawiając wyciągać wnioski, pisać informacje na gorąco, ale to będzie wszystko na razie bez pokrycia fachowego. – Przyszedłem do fachowców, a nawet uczestników – wtrącił gość. – Zgoda, ale nawet my teraz nie znamy całej prawdy. Zresztą może pan być pewien, że nieco inną prawdę usłyszy pan od kapitana portu, inną od kapitana zatopionego statku, a jeszcze inną od któregoś z członków załogi czy od człowieka, który z lądu próbował ratować ginących. – Ja sobie spróbuję z tego wyłowić rzeczy najważniejsze – zapewnił dziennikarz, ale Wojda powstrzymał go ruchem dłoni. – To będzie z kolei pańska, też subiektywna prawda. A myślę, że tylko sąd morski po gruntownym zbadaniu całości i przeprowadzeniu procesu może orzec, jak do tego doszło i z czyjej winy, bo przecież pan przede wszystkim chce winnego, prawda? – Nie tylko. Chcę znać obraz sprawy. Pan ma rację, dyrektorze, że tylko Izba Morska da ostateczną odpowiedź na wszystkie pytania, ale mimo wszystko ja muszę o tym napisać już, teraz. Nie wolno nam milczeć, zostawić ludzi bez informacji o tak wielkiej tragedii. – Tak, to prawda – zgodził się Wojda. – Cieszę się, że pan się ze mną zgadza – nie bez uszczypliwości zauważył redaktor. – A więc niech mi pan powie przynajmniej swoją opinię. Tę pańską prawdę. Ma pan przecież już jakie takie zdanie o tym, co się stało. Pobieżne, niepełne – zgoda, ale jednak coś pan już wie. Jest pan fachowcem, dyrektorze, kapitanem żeglugi wielkiej rybackiej, a więc pan musi już mieć coś do powiedzenia, czy nie? – Jeżeli dobrze zrozumiałem – ostrożnie powiedział Wojda – to pan chce, żebym panu powiedział swoje prywatne zdanie o tej sprawie, tak? – Niech będzie tak. – To nie bardzo lojalnie wobec mnie, redaktorze! – Jeszcze słowa nie napisałem, a pan już mi zarzuca nielojalność? – dziennikarz obraził się, oczy mu zabłysły gniewnie. Wojda jednak uśmiechnął się przepraszająco. – Niech pan się nie gniewa, nie chciałem pana urazić. Chodziło mi o to, że ja panu powiem swoje prywatne zdanie, ale szkopuł w tym, że nie jestem tu prywatnie, tylko służbowo. I zajmuję określone służbowe stanowisko. A więc to, co panu powiem jako swoje prywatne zdanie, będzie napisane i przyjęte przez ludzi jako zdanie oficjalnego przedstawiciela armatora, a na to za wcześnie! – Jest pan ostrożny i szanuję to – sztywno powiedział dziennikarz. – Ale zapewniam pana, że co będzie podane jako zdanie prywatne, tak też będzie przeze mnie napisane! – Czyli pan chce, żebym się wypowiedział nieoficjalnie jako kapitan, rybak, nie armator? – upewnił się Wojda. – Tak. Wojda wstał. Skrzyżował spojrzenie z Wentą. Dostrzegł u tamtego już nie tylko znużenie, ale strach i wyczekiwanie, co wyniknie z tego pojedynku słownego. Lekko skinął głową pragnąc mu dodać otuchy, potem odwrócił się do dziennikarza. – Nieoficjalnie? Zgoda. Skoro pan tak nalega, to powiem panu. Dziennikarz już nie patrzył na niego, zaczynał notować, cały zamienił się w słuch. Wojda lekko podniósł głos i mówiąc patrzył, czy dziennikarz dokładnie zapisuje jego słowa. – Jest niedopuszczalne, żeby wewnątrz portu, tuż przy nabrzeżu, na oczach wielu ludzi tonął statek, ginęła załoga i nikt nie mógł udzielić im pomocy! Oto moje zdanie! Dramatyczna cisza zapadła w pokoju po tym oświadczeniu. Dziennikarz wyprostował się, podniósł głowę i patrząc w oczy dyrektorowi zdawał się czekać na dalszy ciąg, a nie doczekawszy się, zapytał: – Czyli uważa pan, że to ślamazarność, niedbalstwo i opieszałość tutejszych władz portowych? Mazur otworzył usta, jakby chciał wtrącić swoje zdanie, ale powstrzymał się widząc wyraz twarzy dyrektora Wojdy. Przez moment dostrzegł u niego przelotny uśmiech, coś jakby oznakę triumfu. Odpowiedź jego była jednak powściągliwa, dyplomatycznie ostrożna. – To pan powiedział! Ja nic nie uważam, nic nie sądzę. Pytał mnie pan o moje prywatne marynarsko-rybackie zdanie, więc je wypowiedziałem. Wniosek wyciągnął pan, nie ja. Redaktor, nie zważając na ton ani wagę tych zastrzeżeń, szybko notował każde słowo, a Wojda na moment przerwał dla nabrania oddechu, a także by dać czas gościowi na zanotowanie wszystkiego bardzo dokładnie, po czym dodał: – Dzielę się z panem swoimi prywatnymi uwagami i pierwszymi wrażeniami. Nieoficjalnymi, osobistymi – jeszcze raz podkreślił z naciskiem – ale – to muszę przyznać – rzucającymi się w oczy człowiekowi morza, który był w różnych sytuacjach i sporo przeżył na statkach i w portach. A na resztę – kończył Wojda tonem nieco patetycznym – czyli na wnioski oficjalne, przyjdzie czas później. Od tego są kompetentne władze... – Tak, tak, wiem – szybko wtrącił dziennikarz. – Ale przyzna pan, że są sprawy, które widać już teraz, na pierwszy rzut oka. Cieszę się, że mi pan o tym powiedział. – Sam pan by nie wpadł na to? – Wojda był ironiczny. – Ma pan przecież oczy, patrzy pan, pyta, słucha... – Oczywiście, jasne! – przytaknął skwapliwie dziennikarz, prostując się w poczuciu swej ważności. – Ale jeszcze jedno – długopis znów zawisł nad notesem. – Ilu ludzi ostatecznie zginęło, bo krążą różne plotki, w kraju aż się gotuje od pogłosek, a nikt mi tego ostatecznie i wiarygodnie nie powiedział. – Jedenastu – odpowiedział agent. – Więc nie dziesięciu, jak twierdziła załoga? – Dziesięciu utonęło zmytych przez falę z burty, a jedenasty zmarł przed chwilą w szpitalu na zawał serca. Dziennikarz w ciszy kończył notować. Jeszcze podniósł głowę i zwrócił się do milczącego przez cały czas kapitana Wenty. – A pan, jako kapitan statku, przełożony ludzi, którzy zginęli, co pan chciałby powiedzieć? – Nic! – padła szybka, zdecydowana odpowiedź. Dziennikarz uniósł brwi, twarz wyrażała zdziwienie. Patrzył uparcie w oczy Wencie, a ten pod naciskiem tego spojrzenia tracił pewność siebie, już nie był hardy i wrogi, na policzki wypłynął mu rumieniec, opuścił głowę zakłopotany. Wtedy dziennikarz założywszy stronę notesu palcem wstał, podszedł blisko do niego i cicho powiedział: – Jakże to? Pański statek, pańscy ludzie, taka straszna tragedia, a pan nic nie ma do powiedzenia? – Ja... nie... nic – wybąkał Wenta. W tym momencie dyrektor Wojda uznał za stosowne wkroczyć między kapitana a dziennikarza. Zasłonił Wentę sobą, do redaktora powiedział spokojnie, tonem perswazji. – Niech pan zostawi kapitana w spokoju... – Ależ – chciał zaprotestować dziennikarz, ale Wojda nie dopuścił go do głosu. – Niechże pan będzie delikatny – powiedział z wyrzutem. – Sam pan wie, co ten człowiek przeżył, jakże można oczekiwać od niego publicznych wypowiedzi? To nie fair... – Tak, rozumiem – dziennikarz wycofał się, choć nie był do końca przekonany. – Przepraszam – dodał jeszcze i nie żegnając się wyszedł. Gdy zostali sami, przez jakiś czas w pokoju panowało milczenie. Kapitan Wenta podszedł do okna i przytknął rozpalone czoło do chłodnej szyby. Trwał tak nieruchomo, zapatrzony w miejsce, z którego odjechał autokar. Widział jeszcze dziennikarza spiesznie oddalającego się sprzed Domu Rybaka. Niespodziewanie poczuł, że Wojda obejmuje go ciepło, po przyjacielsku ramieniem. – Odwagi, Adam – usłyszał. – Pierwsza runda za nami. To dopiero początek, ale będziemy walczyć. Nie jesteś sam. Rozumiem cię, ale trudno. Tamci zginęli, a my żyjemy... – Tak, musimy żyć – martwo powiedział Wenta. Kapitan Kozyra obudził się z trudem. W pierwszej chwili nie mógł sobie niczego przypomnieć, nie orientował się, gdzie jest i dopiero po jakimś czasie oprzytomniał. Znów poczuł łomotanie w potylicy i suchość w gardle. Wstał z wysiłkiem, wprost z butelki napił się wody mineralnej i spłukał twarz. Po tych zabiegach poczuł się nieco lepiej. Dochodziła osiemnasta. Na statku było cicho i tylko lekkie drganie podłogi od pracującego nieustannie agregatu świadczyło, że życie na nim nie zamarło zupełnie. Zapiął kurtkę, narzucił na ramiona kożuch i poszedł na mostek. Wachtowy, drugi oficer, na jego widok usunął się w kąt, jakby chciał zejść z oczu kapitanowi. On zaś rzucił okiem za okno, gdzie już panowała zupełna ciemność. Pokręcił się po sterówce i zapytał: – Nic nowego? – Nic, panie kapitanie – odpowiedział wachtowy. – Jaka prognoza? – Nie najgorsza. Na północnym Bałtyku jeszcze dmucha, ale na południu jest trzy do czterech z tendencjami malejącymi. Szwedzi odwołali ostrzeżenie. – To dobrze, sztorm skręcił kark – zauważył Kozyra i wyszedł na zewnątrz. Nastawił twarz pod wiatr. Nie był już tak ostry jak poprzedniej nocy, ale zacinał nieprzyjemną wilgocią. Nad falochronem nie przelewały się już bryzgi piany, a szum morza znacznie przycichł. Mimo woli spojrzał w stronę awanportu i zobaczył ciemny kształt wraka „Prosny”. Wzdrygnął się i zaraz wrócił do wnętrza statku. Miał ochotę przejść się trochę, popatrzeć, zajrzeć do mechanika, ochmistrza lub starszego oficera, ale zrezygnował. Nie bardzo wiedział o czym z nimi rozmawiać, a w głębi duszy obawiał się, że swoją wizyta wprawi ich w zakłopotanie. Był pewny, że statek jest przygotowany do rejsu, jak to polecił przed południem. Wrócił więc do siebie i przywołał stewarda. – Niech pan mi da coś do zjedzenia i gorącej herbaty – zażądał. Gdy steward spełnił polecenie, zapytał go: – Co w porcie? – Nic nowego, panie kapitanie. – Od agenta nie ma wiadomości? – Nie, on teraz bardzo zajęty, przyjechał dyrektor Wojda. – Przyjechał? – Kozyra poprawił się w fotelu podniecony tą informacją. – To dobrze. Niech pan będzie pod ręką, na pewno tu przyjdzie, pewnie będzie głodny, może zechce u nas zjeść kolację. – Tak, panie kapitanie. Będzie wszystko, co trzeba. Kozyra nie wątpił. Steward dobrze znał swoje obowiązki, a wszyscy wiedzieli, że kapitanowi Wojdzie jako dyrektorowi eksploatacyjnemu przedsiębiorstwa należą się specjalne względy. Odprawił stewarda, zjadł z lepszym niż w południe apetytem posiłek, z przyjemnością napił się herbaty i poczuł się lepiej. Nawet papieros teraz bardziej mu smakował. Pomyślał, że jednak parę godzin odpoczynku bardzo mu się przydało. Rozsiadł się wygodnie i czekał. Spodziewał się, że Wojda nie przyjdzie do niego natychmiast po przyjeździe, ale nie wątpił, że odwiedzi go. W duchu układał sobie plan rozmowy z nim. Rozumiał, że chociaż to stary znajomy i kolega-kapitan, to jednak jako przedstawiciel armatora, oficjalnie tu przybywający w sprawie katastrofy, będzie od niego oczekiwał wyjaśnień. Chciał być do tej rozmowy dobrze przygotowany. Czas mijał wolno. Kozyra co chwila spoglądał na zegarek, ciągle uspokajał się, że tamten ma pilniejsze sprawy do omówienia z kapitanem portu, agentem, wreszcie z Wentą. Nawet wolał, żeby wizyta u niego odbyła się na końcu. Kiedy jednak minęła dziesiąta, już nie mógł spokojnie usiedzieć na miejscu. Wypił jeszcze filiżankę mocnej ka wy, wypalił kilka papierosów, ale już był zdenerwowany tym, że Wojda nie przychodzi. Niepokoiło go to coraz bardziej. Nie rozumiał, dlaczego dyrektor tak długo zwleka, musiał już przeprowadzić te pierwsze, najpilniejsze rozmowy. Kozyra nie wiedział, co o tym myśleć. Jeszcze dwie – trzy godziny i powinien wychodzić w morze, tymczasem zdawał sobie sprawę, że nie może tego zrobić zanim nie porozmawia z Wojdą. Dziwiło go, nawet irytowało, że dyrektor nie dał żadnego znaku, nie zapowiedział, kiedy przyjdzie, po prostu zachowywał się dotąd, jakby „Dunaju” nie było w porcie. Gdy dochodziła jedenasta, zdenerwowanie Kozyry osiągnęło zenit. Był moment, że postanowił zarządzić alarm i wyjść w morze. Skoro Wojda nie potrzebuje jego, to i on nie będzie czekał. Jednak odpędził tę myśl. Ciągle tłumaczył sobie, że tamten musiał być niezmiernie zajęty sprawą „Prosny”, nawet pocieszał się, iż nieobecność dyrektora świadczy, że nie przykłada wielkiej wagi do „Dunaju” i jego sprawy. Mimo wszystko nie był spokojny i nie mógł znaleźć sobie miejsca. Sto razy przemierzał kabinę wzdłuż i wszerz, przemyślał każdy szczegół przewidywanej rozmowy, wypalił paczkę papierosów. Minęła jedenasta, a Wojda się nie zjawił. W pewnej chwili Kozyra podszedł do barku, wyjął płaską butelkę koniaku, wsadził do kieszeni i nałożył kożuch. Wyszedłszy z kabiny zajrzał do bufetu, gdzie drzemał steward z głową opartą na cynowym blacie. – Niech pan powie chiefowi, że wychodzę – zarządził. – Wszystko ma być w pełnym pogotowiu. Kiedy wrócę, pewnie od razu pójdziemy w rejs. – Tak, panie kapitanie – odpowiedział półprzytomny steward. Kozyra pomyślał, że ten człowiek także musi być śmiertelnie zmęczony, ale nie zastanawiał się nad tym dłużej, tylko pospiesznie zbiegł po trapie i skierował się w stronę Domu Rybaka. Portier, ujrzawszy pod kożuchem mundur kapitański, podniósł się i powiedział: – Kapitan Wenta pokój dwanaście. – Ja nie do Wenty – wyjaśnił Kozyra. – Czy zatrzymał się tutaj kapitan Wojda? – Tak – portier spojrzał na tablicę z kluczami. – Pokój cztery. Jest u siebie, niedawno przyszedł, może jeszcze nie śpi. Kozyra nie słuchał końca informacji portiera wypowiadanej koślawą angielszczyzną. Energicznie ruszył korytarzem. Był zirytowany faktem, że Wojda już znajduje się w pokoju i wcale nie miał widocznie zamiaru składać wizyty na „Dunaju”. Uraziło go to, jednak kiedy stanął przed drzwiami, zapanował nad nerwami i zapukał niezbyt głośno. – Tak! – usłyszał znajomy głos. – Kto tam? – To ja, Kozyra – odparł chwytając za klamkę. Drzwi były zamknięte na klucz. – Chwileczkę – usłyszał kroki, potem szczęk klucza i wreszcie ujrzał kapitana Wojdę w koszuli, bez krawata, w miękkich pantoflach. Otworzył szerzej drzwi i nie okazując zdziwienia na widok Kozyry powiedział: – Proszę, wejdź. Znalazł się w skromnym, umeblowanym jak w tanich hotelikach pokoju. Wojda już widocznie szykował się do snu, bo na łóżku leżała piżama, przybory toaletowe rozłożone były na umywalce, a odrzucony na bok koc ukazywał czyste prześcieradło. – Nie przeszkadzam ci? – chmurnie zapytał Kozyra. – Już miałem zamiar się położyć – spokojnie wyjaśnił Wojda. – Jestem cholernie zmachany po podróży i po całym dzisiejszym dniu. Ale nie krępuj się, siadaj. Nie poczęstuję cię niczym, bo nic tu nie mam, a bufet już zamknięty. – Nie szkodzi – Kozyra wyjął butelkę i postawił na stole. – Przyniosłem ze sobą. Masz chyba jakieś szklaneczki? – Mówiąc to zdjął kożuch, rzucił go na oparcie krzesła, siadł przy stole. Wojda bez słowa postawił przed nim hotelową szklaneczkę, sobie wziął kubek do mycia zębów. Nalał niezbyt duże porcje i zaproponował. – Napijmy się, no, Jurek, twoje zdrowie. – Wojda wypił bez słowa. – Czemu do mnie nie przyszedłeś! – zapytał Kozyra stawiając kubek i nie patrząc na Wojdę. Dyrektor zmarszczył brwi, długo zapalał papierosa, aż wreszcie odpowiedział pytaniem: – A powinienem? – Czekałem na ciebie. – Masz do mnie sprawę? – Ja nie, ale myślałem, że ty do mnie... – Kozyra czuł, że coraz bardziej traci pewność siebie i ta rozmowa nie bardzo ma sens. Wojda zachowywał się jakoś dziwnie, powściągliwie, nie tak, jak zwykł zachowywać się, kiedy spotykali się dawniej. Teraz znów milczał dłuższą chwilę, wreszcie powiedział z odcieniem złośliwości: – Czy myślisz, że mało mam tu zajęcia? Mało problemów? Chyba się domyślasz, że od przyjazdu nie miałem wolnej chwili... – W nocy wychodzę w morze, a myślę, że powinniśmy pogadać. – O czym? – Wojda patrzył na niego trochę ironicznie, trochę gniewnie i Kozyra nie wiedział, co myśleć o jego zachowaniu. Czuł się zbity z pantałyku i żałował, że tu przyszedł. Teraz jednak uznał, że nie ma odwrotu. – Jurek – starał się, by jego głos brzmiał przyjacielsko. – Przecież nie musisz przede mną udawać. Jest sprawa, sam dobrze wiesz. Nie chcesz o niej pogadać? – Może chcę, może nie – wymijająco odparł Wojda. – W każdym razie nie od razu. – W nocy wychodzę – przypomniał Kozyra. – To co? – Teraz Wojda podniósł głos. – Myślisz, że mało mam na głowie? Chcesz, żebym wywoływał jeszcze jeden problem? Sam o to prosisz? – Nie. Jeśli uważasz, że nie ma sprawy, to idę i wychodzę w morze – oświadczył Kozyra. – Owszem, jest sprawa – twardo stwierdził Wojda. – Sam o tym wiesz najlepiej. Ale ja się nią nie mam zamiaru zajmować. Ja tu przyjechałem, żeby zbadać, jak doszło do zatopienia „Prosny” i śmierci ludzi. To dosyć roboty, starczy mi na dziś i jeszcze na parę dni. – A ja? – Kozyra nie mógł uwierzyć, że jego sprawa nie jest ważna i Wojda nie zamierza się nią zająć. – Ty sam najlepiej wiesz, co zrobiłeś i dlaczego. Nie mam zamiaru cię o to pytać. Jeśli będą pytać, to nie tu, lecz w Gdyni, sam o tym dobrze wiesz. – Jurek – teraz Kozyra znów był przyjacielski, mówił niemal prosząco. – Przecież musimy pogadać. Nie możemy tego tak zostawić. Musisz wiedzieć dlaczego... Ja ci wyjaśnię... Przecież muszę... – Nic nie musisz. Nie przyjechałem do ciebie po wyjaśnienia – z naciskiem powiedział Wojda. – Zrobiłeś świństwo i sam się będziesz z tego rozliczał! Mnie to nic nie obchodzi, przynajmniej teraz! Ważniejsza jest tamta sprawa! Nie będę teraz rozczulał się nad tobą! – Jurek – głos Kozyry brzmiał niemal błagalnie. – Ja nie chcę, żebyś się rozczulał. Ale chcę, żebyś wiedział, jak to się stało, dlaczego... – Nie wiem nic i nic nie chcę wiedzieć! – krzyknął Wojda. – Więc tak mnie chcesz zostawić? Samego? Bez obrony? Przecież kto jak kto, ale ty musisz zrozumieć! – także krzykiem odpowiedział Kozyra. – Broń się sam, jeśli potrafisz! Ja nie chcę z tym mieć nic wspólnego! Powiedziałem ci: nie wiem i nie chcę wiedzieć, dlaczego tak postąpiłeś! – W porządku – Kozyra wstał. Górował nad Wojda wzrostem, był od niego starszy. Wojda nie patrzył na niego, nadal siedział przy stole. – Więc nie masz dla mnie żadnych instrukcji, pytań, dyspozycji? – Nie! – Mogę iść w morze? – Idź, choćby zaraz! – A co będzie, jeśli zajdzie potrzeba wyjaśnień, zażądają żebym powiedział, jak to było i dlaczego? – Nie martw się, znajdą cię, jak będzie trzeba. – Dobrze – głos Kozyry stwardniał. – Za godzinę wychodzę w rejs. – Już mówiłeś – Wojda podniósł głowę. – Idź i pomyśl, jak się z tego wywinąć, bo nie wiem, czy jakieś wyjaśnienia ci pomogą! – Sam wiesz, jak to było! – rzucił ze złością Kozyra już wciągając kożuch. – Powiedziałem ci dwa razy, powtarzam po raz trzeci: nie wiem i nie chcę wiedzieć. Kozyra wyszedł trzasnąwszy drzwiami. Na statku zaraz po wejściu na pokład zarządził alarm i po upływie pół godziny „Dunaj” wychodził w morze. Po kilku dniach radiooficer przyniósł Kozyrze na mostek depeszę z Gdyni. „M/t Dunaj, kapitan Kozyra. Kończyć połowy i wracać do Gdyni. Dyrektor”. Rozdział siódmy Było mroźno, sucho, pogodnie, ale wiał silny wiatr. Hulał po lotnisku niosąc po jego wielkiej płaszczyźnie chmury suchego śniegu i wtedy biała wielka przestrzeń wyglądała jak ogromne gładkie pole, tylko przeorane pługami śnieżnymi pasy startowe odcinały się wyraźnie jak ciemne szerokie rzeki. Daleko, poza lotniskiem ciemniała ściana lasu, z drugiej strony rozciągały się pola, na których tylko gdzieniegdzie rosły samotne wierzby. Grupa domków odległej wioski wyglądała niepozornie i skromnie. Niebo niezbyt zachmurzone, dosyć jasne, o wysokim pułapie chmur, szarobłękitną kopułą okrywało całą tę rozległą przestrzeń, pustą teraz i nieprzyjemną. Tylko w pobliżu budynków portu lotniczego można było dostrzec oznaki życia. Przyjechał wózek elektryczny, duży odrzutowiec stal z boku i widocznie przygotowywał się do startu, bo do otwartych drzwi w kadłubie dostawiony był trap, a na płycie stał samochód cysterna połączony grubym gumowym wężem z kadłubem. W przeciwieństwie do spokoju, który panował na zewnątrz, w środku portu lotniczego był duży tłok i ruch. Mogło się to wydawać dziwne, bo sporo lotów wstrzymano z powodu złej pogody w innych rejonach kraju i tylko pasażerowie na ten jeden samolot cierpliwie czekali, kiedy będą mogli odlecieć. Tymczasem w poczekalni było o wiele więcej osób, niż mógł pomieścić ów odrzutowiec. Była tu duża grupa osób, które wyraźnie odróżniały się od normalnych pasażerów linii lotniczych. Przeważały wśród nich kobiety w różnym wieku, ale byli także mężczyźni. Sporo też znajdowało się w tej grupie dzieci. Wiele kobiet było ubranych na czarno, niektóre były blade, a zdarzało się, że jedna czy druga nie umiała powstrzymać łez i ukradkiem ocierała oczy lub przyciskała do nich chusteczkę, drugą ręką ściskając dłoń dziecka towarzyszącego jej milcząco. Milczeli zresztą wszyscy, nie tylko w tej grupie. Także pasażerowie i obsługa portu lotniczego zachowywali się powściągliwie, bez zwykłego gwaru i rejwachu. Było w tej atmosferze coś, co spotkać można w domu zmarłego, gdzie ludzie zachowują powagę i mówią ściszonymi głosami tylko tyle, ile muszą. Na tym tle głos dziecka zabrzmiał wyraźnie, ostro, jak wyskok trębacza w grającej pianissimo orkiestrze. – Mamo, siusiu! – Cicho – półgłosem skarciła go matka i zawstydzona, że nic nie rozumiejący maluch tak głośno i w takiej chwili obwieścił swoją potrzebę, pociągnęła go ku toalecie. Głowy wszystkich odwracały się za nią w miarę, jak przemierzała hol dworca lotniczego, ludzie patrzyli, jakby byli świadkami nadzwyczajnego wydarzenia, tak bardzo ta scena nie pasowała do całej atmosfery. Nieco na uboczu, w pobliżu przejścia z holu do sali odlotowej stała grupka mężczyzn. Był wśród nich dyrektor przedsiębiorstwa armatorskiego, byli przedstawiciele władz, ktoś z ministerstwa, ktoś z milicji, kilku nosiło marynarskie mundury. Oni także niemal nie rozmawiali, palili tylko zbyt dużo i nieustannie wpatrywali się w oszklone drzwi, za którymi widniała płyta lotniska. Drzwi były zamknięte, a dodatkowo stał koło nich strażnik strzegący, by nikt niepowołany nie przechodził na pole startów i lądowań samolotów. Zaraz za drzwiami, już na terenie lotniska widać było autokar z wielkimi literami LOT wymalowanymi na błękitnych bokach. Silnik pracował na małych obrotach, kierowca siedział nieruchomo na swoim miejscu i czekał na pasażerów. Nagle rozległ się głośny trzask. Zabrzmiał tak silnie i niespodziewanie, że wiele osób drgnęło, a wszyscy podnieśli głowy. Głośnik zatrzeszczał, ktoś zastukał w mikrofon, potem niezbyt czysty, ale dosyć wyraźny kobiecy głos zapowiedział: – Uwaga, uwaga! Za chwilę wyląduje samolot specjalny! – przez chwilę głośnik jeszcze szumiał i słychać było oddech spikerki, jakby chciała jeszcze coś dodać, ale zaraz rozległ się suchy trzask i zapadła cisza. Wszyscy w holu trwali przez moment nieruchomo, jakby słowa, które padły z głośnika nikogo nie obeszły, ale zaraz zaczął się ruch. Ci, którzy czekali na przylot tego właśnie samolotu specjalnego: kobiety z dziećmi, kilku mężczyzn, w których na pierwszy rzut oka można było rozpoznać ojców, synów lub kolegów rybaków, a także owa grupa oficjalnych przedstawicieli – wszyscy ruszyli do drzwi. Były jeszcze zamknięte, na wielkiej przestrzeni na razie niczego nie można było zobaczyć poza tumanami i trąbami śniegowymi podrywanymi przez kaprysy wiatru. Wnet jednak do ich uszu dotarł najpierw cichy, potem coraz głośniejszy i ciągle narastający dźwięk silników odrzutowych. Zaraz także ukazała się sama maszyna. Podchodziła do lądowania od strony morza, znad pobliskiego miasta, wyskoczyła ponad wierzchołkami drzew i zaraz dotknęła kołami betonu. Lekko podskoczyła jeden raz i potem już gładko, coraz wolniej jechała wlokąc za sobą długi welon pyłu śnieżnego poderwanego podmuchem wiatru. Samolot toczył się jeszcze przez jakiś czas, potem zawrócił i już wolno podkołował blisko przed budynki, wreszcie znieruchomiał i od razu zapadła cisza. Przez szybę widać było, jak w stronę kadłuba jedzie wózek ciągnący wysoki trap lotniczy. Kobiety, które wysforowały się do przodu całej grupy, poruszyły się niespokojnie. Niektóre zaczęły się przepychać, wyciągały szyje, by wszystko dokładnie zobaczyć, okazywały zniecierpliwienie i zdenerwowanie. Wśród nich wyróżniała się szczególnie dość przystojna szatynka o twarzy smagłej, grubych brwiach, ubrana w czarny wełniany płaszcz i włochatą, także czarną czapkę. Była energiczna, niecierpliwa, jej ruchy wyrażały zdecydowanie. Miała około czterdziestu lat i widać było, że jest jakby nieformalną przywódczynią czekających kobiet. Ona też wysforowała się na czoło grupy, jakby pierwsza chciała dotrzeć do samolotu. Oczy miała suche, ale twarz bladą, brwi gniewnie ściągnięte, patrzyła na wszystkich, poza czekającymi kobietami – zaczepnie, nawet wrogo. Strażnik zagrodził kobietom drogę. Stanął tyłem do całej grupy i także patrzył na lotnisko. Niespodziewanie prowodyrka podeszła do niego, odpychając inne kobiety. Energicznym ruchem wzięła go za ramię i odsunęła na bok. – Co jest? – oburzył się zaskoczony. Ona tymczasem nie odpowiadając mu otworzyła drzwi i skinęła na towarzyszki. – Chodźmy – powiedziała zdecydowanie i chciała ruszyć pierwsza na płytę lotniska. Takiego nieposzanowania przepisów i lekceważenia jego władzy strażnik nie mógł ścierpieć. Złapał kobietę za rękę, przytrzymał silnie i zawołał ze złością: – Dokąd? Tam nie wolno! – Odsuń się pan! – groźnie powiedziała kobieta, wyszarpując się z jego uchwytu. To wprawiło strażnika w osłupienie. Jeszcze się nie spotkał z tym, żeby ktoś czekający na przylot samolotu tak się bezczelnie zachowywał. Toteż wrzasnął: – Stać! Nikt nie ma prawa wychodzić na płytę! Tu trzeba czekać! – Odejdź pan! – groźnie powiedziała kobieta i było w jej głosie i całej postaci coś takiego, że strażnik przycichł i cofnął się przestraszony. Szybko jednak opanował się. Poczucie władzy, jakie nosił w sobie, mundur, broń przy pasie – to wszystko dawało mu uczucie przewagi i ważności. – Powiedziałem: tam nie wolno! – teraz już był groźny. – Takie są przepisy i nikt nie ma prawa ich przekroczyć! Kobiety nie zwracały jednak uwagi na jego słowa i postawę. Za prowodyrką, zdecydowaną na wszystko, poczęły się wysypywać z budynku i wychodzić w stronę samolotu. Kto wie, jak zareagowałby na to ostatecznie strażnik, gdyby nie szef lotniska, który dotychczas stał przy grupie ważnych osobistości oficjalnych i rozmawiał z nimi nie zwracając uwagi na to, co się dzieje przy drzwiach. Teraz usłyszał krzyki i dostrzegł zamieszanie. Od razu szybko wyszedł do przodu i machnął ręką do rozsierdzonego strażnika. – Daj pan spokój, proszę przepuścić wszystkich! Cerber wzruszył ramionami. Całą postawą okazywał, jak bardzo czuje się urażony, ale nie śmiał sprzeciwić się decyzji szefa. Cofnął się i teraz już wszyscy, w ślad za pierwszą grupą najbardziej zdecydowanych kobiet, poszli do samolotu. Nieco na uboczu, trzymając się z daleka od pozostałych osób, stał przez cały czas milczący, poważny mężczyzna. Był wysoki, postawny, twarz miał spokojną, ale oczy bystre, czujnie wszystko obserwujące. Od czasu do czasu wymieniał w milczeniu ukłony z mężczyznami z grupy oficjalnej, ale nie rozmawiał z nikim, wyraźnie pragnąc zachować dystans, jakby był tylko obserwatorem nie zainteresowanym bezpośrednio tym, co się tutaj odbywało. Kiedy wszyscy wyszli z budynku, on także ruszył na końcu i szedł niespiesznie do maszyny, w której już otwarto drzwi i ukazała się stewardesa, czekając aż obsługa dokładnie podstawi trap. Szef lotniska pierwszy wysunął się z tłumu i wstąpił po schodkach do samolotu. Zamienił kilka słów ze stewardesą, potem zniknął we wnętrzu. A tłum na dole czekał w milczeniu, jakby za chwilę miało tu nastąpić wydarzenie szczególne. Wszystkie głowy były uniesione do góry, a oczy skierowane na ciemny otwór drzwi samolotu. Stewardesa patrzyła na to z góry. Wyglądała na trochę przestraszoną. Wiatr targał jej ciemnymi włosami, ubrana była tylko w mundur, musiała odczuwać chłód, ale nie zwracała na to uwagi. Cała ta scena nieco się przedłużała i niektóre kobiety już zaczynały okazywać zniecierpliwienie. Czarna prowodyrka ponownie wysunęła się do przodu, postawiła nawet stopę na pierwszym stopniu trapu, jakby chciała wejść do środka samolotu. Wtedy to stewardesa – widocznie na polecenie szefa znajdującego się wewnątrz – cofnęła się do wnętrza, robiąc przejście dla pasażerów. W drzwiach maszyny ukazali się pierwsi rozbitkowie. Bosman, który wyłonił się najpierw, stanął na progu, jakby oślepiony światłem i onieśmielony widokiem tłumu u jego stóp. Ten potężny mężczyzna wyraźnie nie miał odwagi zejść w dół, bał się ludzi i tego wszystkiego, co go czekało. Ale nie miał wiele czasu do namysłu, bo już z tyłu poczęli napierać na niego inni. Bosman zrobił krok, potem począł schodzić w dół, a za nim szli pozostali rozbitkowie. W tłumie kobiet ktoś zaszlochał, jedna z kobiet szepnęła: „Boże, jak oni wyglądają!” Nie wyglądali pięknie: mieli na sobie ciągle te ubrania, które dostali w porcie po katastrofie. Byli wymizerowani, nie ogoleni, nie machali radośnie na powitanie, nie uśmiechali się, schodzili w ciszy, skupieniu i powadze. Niektórzy od razu kulili się, bo po cieple, jakie panowało we wnętrzu samolotu, mroźny wiatr uderzył ich ostro, boleśnie i przenikał chłodem do szpiku kości. Tymczasem kobiety już otrząsnęły się z pierwszego przygnębiającego wrażenia na widok ukazujących się na trapie rozbitków. Któreś dziecko zawołało piskliwym głosikiem: – Tata! Jak na sygnał, rozległy się zaraz inne głosy, podniecone, chaotyczne, pełne wzruszenia, dramatyczne: – Józek! – Andrzej! – Tato, tato! – Tu jestem, tu! – krzyknęła któraś machając ręką na widok swego męża. Druga pchała się do przodu, by szybciej dopaść bliskiego człowieka. Oni też, jakby krzyki z dołu dodały im bodźca, ruszyli prędzej, poczęli odpowiadać, ożywili się. – Janka! – Zosia! – Mamo! Już schodzili biegiem i zderzali się z ludźmi czekającymi na dole. Od razu padali sobie w objęcia, płakały kobiety, wielu z rozbitków nie ukrywało łez. Ojcowie chwytali dzieci na ręce, unosili je w górę, przytulali do siebie, całowali, przygarniali także żony, płaczące matki, milczących, ale wzruszonych ojców i krewnych. Długo trwała ta scena – chaotyczna, pełna gwaru, wzruszająca, podczas której ludzie, którzy się spotkali, nie zwracali uwagi na nic ani na nikogo. Tymczasem z boku, poza grupą witających się, stało kilka kobiet. Były milczące, nie okazywały radosnego podniecenia, wiele z nich płakało, inne miały twarze ściągnięte bólem – wszystkie ubrane na czarno, jak ich prowodyrka, żona pierwszego oficera. Teraz już nie była agresywna i natarczywa. Przycichła, jakby przygasła w niej cała energia. Wiedziała wcześniej, że nie będzie miała kogo powitać na lotnisku, a jednak dotychczas podtrzymywała ją jakaś irracjonalna nadzieja, nieuzasadniona wiara, że może to nieprawda, może zdarzy się cud i jej mąż także wyjdzie z samolotu, wyciągnie ręce na powitanie... Nic takiego nie zaszło. Stała więc w milczeniu. Nie płakała, była chmurna, skupiona, a oczy jej błyskały złym blaskiem. Ostatni z rozbitków zszedł na płytę lotniska i wmieszał się w grupę witających się. Jeszcze wyszedł szef lotniska, a za nim załoga samolotu. Wszyscy zatrzymali się na górze i patrzyli na scenę rozgrywającą się przed nimi na dole. Stewardesa, ciągle ubrana zbyt lekko, nie ukrywała swojego wzruszenia i ocierała łzy z oczu. Któryś z kolegów okrył jej ramiona płaszczem, bo dygotała z zimna, nie zdając sobie z tego sprawy. Wtem nad gwar panujący wśród witających się wzbił się ostry, dramatyczny krzyk: – A gdzie jest mój! – Gdzie reszta załogi! – od razu zawołała druga kobieta. To odezwały się te, które nie miały kogo witać. Przełamały ból, odrętwienie, a rozpacz wyrwała im z gardeł te pytania. Krzyki ich zabrzmiały tak głośno i dramatycznie, że wszyscy zamarli. W radość powitania wkroczyła rozpacz ludzi bez nadziei. Tylko tu i ówdzie rozległ się głośniejszy, szarpiący nerwy szloch kobiecy albo żałosny płacz dziecka. Nawet mężczyźni, którzy przyszli tu, by powitać oficjalnie uratowanych rybaków i spokojnie czekali na swoją kolej, pozwalając najpierw przywitać ich rodzinom, nie mogli znieść tej atmosfery, jaka zapanowała po tych okrzykach. Odwracali głowy, spuszczali oczy, milczeli. Nikt nie umiał albo nie chciał odpowiedzieć na to pytanie, choć wszyscy tę odpowiedź znali. Sytuację uratował lotniskowy autokar, który właśnie podjechał pod skrzydło samolotu. Drzwi z sykiem otworzyły się i ludzie poczęli wsiadać. Żony i dzieci trzymały rybaków pod ręce, starali się być blisko, jakby jeszcze nie wierzyli, że są, wrócili i nic im się nie stało. Po chwili autokar był pełny i zaraz ruszył w stronę bardzo bliskiego budynku. Ci, którzy nie zmieścili się albo celowo nie wsiedli, poszli wolno do drzwi. W tej gromadce były kobiety, które nie doczekały się swoich mężczyzn. Stanowiły grupą wyraźnie wyróżniającą się zachowaniem – były ciche, teraz niemal pokorne i wiele z nich przełykało w milczeniu łzy. Także przedstawiciele władz wolno ruszyli z powrotem. Nie odbyła się żadna uroczystość, nikt nie zabrał głosu, nie witał, nie wyrażał radości. Nie sprzyjała temu atmosfera, nie było okazji, by to zrobić. Każdy rozumiał, iż ci, którzy cieszyli się szczęśliwym powrotem, nie potrzebowali żadnych powitalnych słów, uznania czy zadowolenia z ich szczęśliwego uratowania, te zaś kobiety, które nikogo się nie doczekały, nie mogły przyjąć ni znieść żadnych, choćby najbardziej szczerych słów pociechy. Szli więc panowie dobrze ubrani, w kożuszkach lub płaszczach podbitych futrem wolno na końcu, prawie między sobą nie rozmawiając. Wszyscy czuli się nieswojo, w duchu marzyli o tym, aby jak najprędzej opuścić lotnisko i wrócić do swoich ważnych spraw... Z wolna płyta lotniska pustoszała. Samotne, zrozpaczone kobiety, złączone wspólną dolą, trzymały się razem. Silniejsze, bardziej opanowane brały pod ręce te słabsze, z trudem trzymające się na nogach, prowadziły lub niosły dzieci, które wyczuwając nastrój starszych zachowywały się cicho i poważnie. Sędzia, ów samotny mężczyzna sprawiający wrażenie obojętnego na pozór obserwatora, ruszył znów na samym końcu. Szedł wolno, ręce wsadził głębiej do kieszeni płaszcza, patrzył na plecy poprzedzających go kobiet, a także oficjalnych przedstawicieli, którzy już docierali do drzwi i kolejno znikali we wnętrzu budynku. Przed budynkiem portu lotniczego panował jeszcze ruch i rozgardiasz. Przywiezieni lotniczym autokarem przesiadali się teraz do autokaru służbowego z nazwą armatora wypisaną na bokach. Dyrekcja przysłała go specjalnie, by zabrał wracających rozbitków i ich rodziny. Nie wszyscy mogli się do niego zmieścić, wsiadali więc tylko ci, dla których był przeznaczony. A była to grupa ludzi, którzy demonstrowali swoje szczęście i radość. Kobiety nie pozwalały się oddalić nawet na krok odzyskanym mężczyznom, dzieci, doskonale rozumiejące, co się dzieje albo po prostu wyczuwające nastrój, lgnęły do ojców, oni zaś już odprężeni, uśmiechnięci, zagarniali najbliższe sobie osoby, sadowili się blisko, ramię w ramię, brali dzieciaki na kolana. Nie zwracali uwagi na nic i na nikogo. Ci zaś, którzy nie mogli się zmieścić w tym autobusie lub wręcz nie chcieli jechać razem, stawali z boku. Niektórzy kiwali na taksówki, których rząd topniał coraz bardziej, inni zajmowali miejsca w samochodach służbowych podjeżdżających usłużnie blisko pod budynek. Tylko samotne kobiety, które nie doczekały się powrotu swoich mężczyzn, zatrzymały się znów na uboczu, jakby nie chciały nikomu przeszkadzać. Może wyczuwały, że ich obecność razi na tle ogólnej radości, mąci odświętny nastrój, panujący w autokarze i wokół niego. Wiedziały, że rzucają się w oczy, stanowią wyrzut dla niektórych ludzi. Toteż w pewnym momencie kilku z tych, którzy stanowili oficjalną delegację, a wśród nich naczelny dyrektor przedsiębiorstwa, zbliżył się do nich. Sytuacja była niezręczna, każdy rozumiał, że żadne słowa niczego nie zmienią i mogą nawet zabrzmieć fałszywie, a równocześnie wiedzieli, że nie można ich tak zostawić, że potrzebny jest jakiś gest, słowo współczucia czy pociechy. Nim jednak ktokolwiek z mężczyzn odezwał się, żona chiefa odwróciła się gwałtownie w stronę armatora i powiedziała z rozpaczą: – Kto nam odda mężów, ojców naszych dzieci? Niski dyrektor naczelny cofnął się odruchowo speszony i zażenowany. Nie umiał znaleźć odpowiedzi na to pytanie, nie wiedział, jak się zachować, spojrzał na stojących najbliżej, jakby u nich szukał pomocy. Tamci jednak też byli zakłopotani. Kobiety zaś z żoną chiefa na czele stały patrząc na nich uparcie, z niemym oskarżeniem. Zdawały się czekać na odpowiedź. Wówczas sędzia, stale dotychczas trzymający się na uboczu, wysunął się naprzód, podszedł do wdowy po chiefie i powiedział łagodnie: – Nie pomoże rozpacz, nikt wam ich nie odda. Morze nie odda ofiar. – Morze? – odpowiedziała. Nie było w niej zaczepności, teraz raczej wyglądała na załamaną, pełną rozpaczy. – Czy tylko morze ich zabrało? Czy ludzie nie ponoszą żadnej winy? – Niech pani się uspokoi – sędzia łagodnie wziął ją pod ramię, mówił nie podnosząc głosu, bez fałszywej nuty współczucia, ale ciepło i życzliwie. – Na wszystko przyjdzie czas. Teraz za wcześnie kogokolwiek oskarżać. – To nikomu życia nie zwróci... – Ale my, co my mamy robić? – żona chiefa spojrzała na niego, a w oczach miała niezwykłą u niej bezradność i wielki żal. – Jak żyć dalej? Jak udźwignąć to wszystko? Dyrektor naczelny już się opanował. Uznał, że nie może pozostać na uboczu i musi coś powiedzieć, pocieszyć, dać obietnicę. Skłonił głowę przed czekającą grupą kobiet pragnąc w ten sposób okazać im współczucie. – Zrobimy wszystko, co tylko można dla rodzin – oświadczył. – Damy odszkodowania, otoczymy opieką, nie zostawimy was... Kobieta wyprostowała się, policzki jej poczerwieniały z irytacji i urażonej dumy. Podniosła głowę i odparła surowo, niemal wyniośle: – Wykręcicie się pieniędzmi, odszkodowaniami. A ludzie? Coście z nimi zrobili? Ile można dać pieniędzy za życie człowieka? Było to ostre, surowe oskarżenie. Słowa jej sprawiły, że armator i wszyscy, którzy go otaczali, poczuli się niepewnie, zrozumieli, że zostało powiedziane nie to, co trzeba, ale zarazem nikt z nich nie wiedział, co należy powiedzieć. A ona stała nadal z roziskrzonym wzrokiem dumna, wyprostowana, oskarżająca. Inne kobiety przysunęły się do niej, stanęły blisko, potakiwały, czując w niej przywódczynię, która wypowiedziała to, co myślały wszystkie. I znów w tym krytycznym, pełnym napięcia momencie wkroczył sędzia. Z tym samym spokojem, ani o ton nie podnosząc głosu powiedział do wdów: – To prawda; życia im nikt nie zwróci i żadne pieniądze nie zastąpią wam mężów i ojców. Ale jeśli ktoś zawinił, poniesie karę... Żona chiefa po tych słowach jakby się załamała. Zgarbiła się, ramiona jej opadły, twarz ukryła w dłoniach i zaszlochała głośno, rozpaczliwie, po wiejsku, z długim, wstrząsającym zawodzeniem. Elżbieta, która jej towarzyszyła, podeszła do niej otoczyła jej plecy ramieniem, pociągnęła do taksówki. Wdowy poszły za nimi i mężczyźni zostali sami przed służbowymi samochodami stojącymi z otwartymi drzwiczkami. Autokar z tamtą grupą już odjechał. Przed dworcem lotniczym zrobiło się pusto, bo i taksówki wypełnione pasażerami już odjeżdżały, a w ślad za nimi toczyły się czarne wozy służbowe. Dyrektor pokiwał głową. Minę miał strapioną, nie bardzo wiedział, co ze sobą począć. Widząc, że sędzia także jeszcze stoi, zrobił zapraszający gest ręką w stronę służbowego wozu: – Proszę, panie sędzio – powiedział. – Podwiozę pana. – Dziękuję – odparł sędzia. – Mam swój samochód. Dyrektor skinął głową i już pospiesznie wsiadł trzaskając drzwiczkami. Wóz natychmiast ruszył aż zmieszane z solą błoto trysnęło spod kół. Sędzia stał jeszcze chwilę patrząc za oddalającymi się samochodami, potem podszedł do swego fiata i także odjechał. Na lotnisku zostali zwykli pasażerowie, których właśnie głośnik wzywał do przechodzenia do sali odlotowej, bo pogoda się nieco poprawiła i Warszawa już przyjmowała samoloty. Domek był niewielki, parterowy, z mikroskopijnym ogródkiem, od ulicy odgrodzony drucianą siatką pomalowaną na zielono. Ściany z czerwonej cegły kontrastowały z białymi ramami okien i drzwi. Był taki sam jak inne, stojące wzdłuż cichej, bocznej, nieco stromej ulicy. Wenta zbliżył się do furtki, nacisnął klamkę. Ustąpiła z niemiłym zgrzytem. Pomyślał, że pora naoliwić zawiasy. Chodniczkiem wyłożonym prostokątnymi małymi płytkami dotarł przed drzwi. Chwilę namyślał się, czy nie nacisnąć dzwonka, ale poszperał w kieszeniach i znalazł klucze. Zachowały się, jak zawsze miał je w kieszeni spodni i nie stracił ich, gdy ratował się ze statku. Ukradkiem rozejrzał się dokoła. Uliczka była cicha i pusta. Tylko gdzieś niedaleko, na sąsiedniej ulicy za rogiem zawarczał samochód wspinający się na niskim biegu pod górkę. Ogródek był pokryty nieskazitelnie białą pokrywą śniegu, a dwa świerki rosnące po obu stronach wejścia do domu srebrzyły się, chyląc swe gałęzie ku ziemi. Włożył klucz do zamka i otworzył. Znów nastąpił moment wahania, w końcu wszedł do środka. Odruchowo, jak zwykle w zimie, zatupał zaraz za progiem, otrzepując z butów śnieg. Począł rozpinać kurtkę, ale w pewnym momencie zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Uderzyła go cisza panująca w domu. Zawsze gdy wracał, nawet kiedy nie był w rejsie, tylko zwyczajnie, po wyjściu do miasta, witał go tupot dziecięcych nóg, głośne krzyki, żona wychodziła naprzeciw albo wołała do niego z głębi mieszkania. Teraz panowała tu martwa cisza, nikt nie biegł mu na spotkanie, nikt nie wołał. Pomyślał, że dom jest pusty i przestraszył się tego. Wprawdzie bał się spotkania, nie wiedział, jak go powitają, jakie będą pierwsze słowa, które usłyszy, ale jednak wracał z nadzieją, że znajdzie się w bezpiecznej przystani, że tu nikt nie będzie go wypytywał, badał, męczył podchwytliwymi pytaniami, ranił podejrzliwością. Toteż cisza uderzyła go nieprzyjemnie, nie chciał samotności we własnym domu. Dom jednak nie był pusty. Gdy w końcu zdjął kurtkę otrzymaną na drogę w tamtym porcie i wszedł dalej, ujrzał żonę. Stała na środku pokoju i czekała na niego. Była to kobieta przystojna, szczupła, o gładko zaczesanych i związanych w kok włosach koloru dojrzałych kasztanów. Mogła mieć około czterdziestu lat, figurę jednak miała doskonałą, bez śladów otyłości, a skórę na twarzy i wokół oczu gładką, bez jednej zmarszczki. Był zawsze dumny z jej urody i choć niekiedy w skrytości odczuwał uczucie zazdrości, bo wiedział, że musi się ona podobać mężczyznom, a jego przecież przez wiele miesięcy nie bywa w domu, to jednak nad wszystkim górowało zadowolenie i przywiązanie, a fakt, iż nigdy nie dawała mu powodów do niepokoju sprawiał, że tamte ukłucia mijały szybko, zaś powroty zawsze były radosne. Teraz było inaczej. Stała na środku pokoju poważna, skupiona, wpatrzona w niego milcząco i z jakimś dziwnym napięciem. Rękę przyciskała do piersi, drugą uniosła w górę, jakby chciała zasłonić usta. Sprawiała wrażenie zaskoczonej; może nie słyszała, jak przekręcał klucz i wchodził, może nie spodziewała się go tak prędko, bo wiedziała, że musiał tam pozostać, by dopełnić formalności koniecznych po zatopieniu statku i śmierci ludzi. A może sama nie wiedziała, jak go powitać, co powiedzieć, bo dawne powitalne gesty i słowa wydały jej się teraz blade i nie na miejscu. Zatrzymał się za progiem. Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu; on był niepewny, co go czeka, co usłyszy za chwilę, ona nie wiedziała, co mu powiedzieć. Wreszcie Wenta zrobił krok naprzód. I wtedy ona, jakby pchnięta w plecy, nagle spontanicznie rzuciła się ku niemu wyciągając ręce w serdecznym powitalnym geście. – Adam! – zawołała łamiącym się głosem. Przycisnął ją do siebie z całych sił, gładził po włosach, całował policzki już mokre od łez, był wzruszony tak, że nie mógł wymówić słowa. Ona zaś szeptała nie ukrywając wzruszenia i nie hamując łez: – Jesteś, jesteś... Jak to dobrze, że wróciłeś. Tak czekałam, tak się bałam o ciebie, tak się bałam... – tuliła się do niego, obejmowała ramionami, już nie opanowana i wyczekująca, ale rozdygotana, bliska i pełna życzliwości. – Już dobrze – powiedział cicho wprost do jej ucha. Był także wzruszony, coś dławiło go w gardle, po raz pierwszy od tamtych koszmarnych chwil poczuł, że jest przy nim ktoś naprawdę bliski, kto się naprawdę cieszy, że wrócił cało i zdrowo. I w tej jednej chwili na moment zapomniał o całej rozpaczy, strachu, bólu, poczuł się bezpieczny i niemal spokojny. – Już dobrze – powtórzył. Gdy wreszcie trochę się opanował, odsunął ją nieco od siebie nie wypuszczając jednak z rąk jej ramion, popatrzył długo w oczy, zapytał: – A gdzie dzieci? Co z nimi? – Zapomniałeś? – uśmiechnęła się blado. – Są w szkole. Skinął głową i znów ją przygarnął. Szeptała mu jeszcze do ucha: – One też czekały. Och, jak wszyscy czekaliśmy na ciebie! Nie wiesz jak, nie wiesz... – Ja też – odpowiedział. – Każdy dzień bez was był nie do zniesienia. Nigdy nie mówił w ten sposób. Był raczej powściągliwy, rzadko okazywał uczucia bardziej serdeczne, choć kochał rodzinę, radował się dziećmi, a bez żony nie wyobrażał sobie życia. Uważał jednak zbytnią wylewność czy częste podkreślanie swoich uczuć za niemęskie, niegodne twardego człowieka morza. Wiedziała o tym, nie miała mu za złe. Przez lata wspólnego życia poznała go dobrze i przywykła do wielu rzeczy, które trochę z początku ją raziły. Teraz była zdziwiona jego zachowaniem i tymi słowami, których nigdy nie mówił. Ale rozumiała to. Uśmiechnęła się, otarła łzy. On widząc jej mokre policzki, pomyślał o czymś innym. – Ciężko wam było? – zapytał opuszczając wzrok. – Nie mów – położyła mu palce na ustach. – Nie trzeba. Nie teraz... Znów ją przygarnął do siebie wdzięczny za te słowa i za ten drobny gest. Położył twarz na jej ramieniu, czuł teraz wielką ulgę, nie myślał o tym, co go czeka, choć wiedział, że tego nie uniknie. Nie dane mu jednak było zapomnieć na długo. Przez jej ramię dostrzegł na stoliku małą zadrukowaną kartę z urzędową pieczątką. Puścił żonę, podbiegł do stolika, wziął blankiet, przeczytał. Od razu twarz mu spochmurniała, zgarbił się, ręka opadła. – Spieszą się – powiedział bez gniewu, raczej z żalem. – Dzisiaj nadeszło – odparła podchodząc blisko. – Taaak – jeszcze raz przeczytał treść wezwania, jakby chciał dobrze zapamiętać każde słowo. – Teraz się zacznie... – Nie myśl o tym – wyjęła mu wezwanie z palców, położyła, objęła ramieniem, przytuliła do siebie. – To wszystko będzie jutro. Dziś jest radość, że wróciłeś, że jesteś z nami, żyjesz... – Jutro zapytają mnie, dlaczego żyję, a oni nie... – powiedział z goryczą. Żona milczała przez moment, wreszcie powiedziała spokojnie: – Nie wolno ci się poddawać, Adam. Nie jesteś sam. – Wiem – odparł bezbarwnie. – Jesteś ze mną. – Tak – odparła zdecydowanie, z mocą. – Masz dzieci. Nie zabraknie ci przyjaciół. – Może – mruknął bez przekonania. Zaraz jednak dodał szybko: – Tak, mam ciebie, dzieci, a inni... – zawiesił głos, a ona mu wpadła w słowo: – Inni się nie liczą. Tylko poddać ci się nie wolno i załamywać się nie możesz. Masz dla kogo żyć. – Wiem – podniósł na nią oczy. Już nie było w nich radości i miłości. Była udręka i lęk przed tym, co go czeka. – Trzeba przez to wszystko przejść – dodał cicho. Rozejrzał się po pokoju, potem zaczął ściągać marynarkę, zdjął buty, przyjął od niej miękkie pantofle. Był w domu. Rozdział ósmy Pokój był obszerny, ciemny, wypełniony ciężkimi ciemnobrązowymi meblami w stylu gdańskim. W głębi pod oknem znajdowało się wielkie jak małżeńskie łoże biurko, za nim stał fotel z wysokim oparciem i napis: „Nec temere, nec timide...” Na białej ścianie wisiał Biały Orzeł. Po lewej stronie pokoju widniała wielka współczesna mapa świata z zaznaczonymi liniami żeglugowymi, w rogu stała ciężka szafa z oszklonymi drzwiami, za którymi widać było równe szeregi prawniczych książek, zbiorów morskich przepisów, locji i innych tomów związanych z morzem. Duży fikus pod oknem nieco ożywiał to zbyt ciężkie wnętrze. Obok niego stał okrągły, w takim samym jak biurko stylu stół, również ze stylowymi krzesłami. Żona chiefa siedziała za tym stołem, a po drugiej stronie zajmował miejsce sędzia. Sekretarka wniosła kawę na tacy, postawiła filiżanki przed nimi, niemym gestem głowy zapytała sędziego, czy jeszcze czegoś nie potrzeba, a gdy lekko pokręcił głową przecząco, wycofała się dyskretnie, bezszelestnie zamykając za sobą drzwi. Sędzia podsunął kobiecie cukiernicę, poczekał aż sobie osłodzi kawę, potem sam zaczął wolno celebrować tę czynność. Żona chiefa słodziła i mieszała kawę machinalnie, nie bardzo zdając sobie sprawę z wykonywanych czynności. Brwi miała ściągnięte, twarz gniewną. Słowa wypowiadała ostro, atakująco, ciągle patrząc zaczepnie w oczy sędziego. – Nie jestem sama – brzmiało to bardzo oficjalnie i patetycznie. – Przyszłam w imieniu tych, które straciły w katastrofie najbliższych: mężów, ojców, braci... – Mam rozumieć, że pani jest przez te osoby upoważniona oficjalnie do występowania w ich imieniu? – sędzia był po prawniczemu ścisły. Pytanie nieco speszyło kobietę, ale trwało to krótko. – Nie mam żadnego upoważnienia na piśmie, jeżeli o to panu sędziemu chodzi – odparła sztywno. – Ale rozmawiałyśmy, wiedzą, że tu przyszłam, aprobowały ten krok. – Dobrze. Nie chodzi mi o formalności – wyjaśnił. – Proszę więc powiedzieć, z czym pani do mnie przychodzi? W czym mogę pomóc? – lekko pochylił przy tym głowę, dając wyraz gotowości do rozmowy i wysłuchania. Ona zaś potrząsnęła głową: – Nikt nam nie może pomóc – powiedziała ze smutkiem. – Nie przyszłam po pomoc w sensie materialnym. – Rozumiem – zgodził się sędzia. – Wiem, że wasi bliscy nie zmartwychwstaną. Szczerze paniom współczuję. To naprawdę wielka tragedia. Nie tylko dla pań. Dla wielu ludzi... – To nasza tragedia – odparła z naciskiem, jakby chciała wyrazić protest wszystkich pokrzywdzonych przeciwko przywłaszczaniu sobie ich bólu. – To byli nasi mężowie, ojcowie naszych dzieci... Sędzia kiwał głową potakując, ze zrozumieniem, a w jej oczach nagle pojawiły się łzy. Zamilkła, odwróciła nieco głowę i trwała tak przez jakiś czas, czyniąc wysiłki, by się opano- 68 wać. Po dłuższej chwili udało jej się to osiągnąć. Napiła się kawy. Sędzia zauważył, że ręka jej drży, a dolna warga trzęsie się od hamowanego płaczu. – Czego zatem panie oczekują ode mnie, sędziego Izby Morskiej – podkreślił to z pewnym naciskiem, by zrozumiała, do kogo przyszła i dotarło do niej, jakie są jego możliwości. Ona już była prawie spokojna. Chusteczką delikatnie wytarła oczy i znów patrzyła z tym wyrazem uporu i twardej natarczywości. – Panie sędzio – odparła. – My wiemy, jak to jest. Teraz nam wszyscy współczują. Już dostałyśmy doraźną pomoc, pewnie dostaniemy jeszcze odszkodowania, renty wdowie... – Na pewno – skinął głową z przekonaniem. – Nie ulega wątpliwości, że nie zostaniecie bez opieki i środków do życia. – Wiemy – odpowiedziała twardo, jakby chcąc podkreślić, że akurat na tych sprawach najmniej jej zależy. – Nie raz były morskie tragedie i rodziny zawsze otrzymują materialne zabezpieczenie. Ale to nie wszystko, panie sędzio! – Cóż więcej można paniom dać? – rozłożył bezradnie ręce. – Pan o to pyta? – była niemal oburzona, że jeszcze jej nie zrozumiał. – Zgoda, państwo nam da odszkodowania, usłyszymy wyrazy współczucia, już je zresztą słyszymy. Ale cóż to znaczy? Czy na tym sprawa ma się zakończyć? Są przecież ludzie, którzy w tym mieli swój udział. Czy pieniądze wypłacone wdowom i sierotom, zdawkowe kondolencje mają ich rozgrzeszyć? – Co pani ma na myśli? – sędzia zmarszczył brwi. Ona zaś uśmiechnęła się blado, trochę jakby z politowaniem. – Przecież pan sędzia wie... Pan nie jest gorszym specjalistą od spraw morskich niż wielu fachowców, kapitanów, żeglugowców. Przecież dla pana jest też jasne, że to wszystko nie stało się ot, tak sobie, zwyczajnie, bez przyczyny, przez przypadek. Nie było żadnego przypadku. Ktoś zawinił! – w miarę jak mówiła, głos jej twardniał, brzmiał coraz surowiej, aż stał się oskarżycielski, donośny. – Ktoś musi odpowiadać za śmierć jedenastu ludzi! – zakończyła. Zabrzmiało to bardzo apodyktycznie, było właściwie kategorycznym żądaniem i sędzia ledwo dostrzegalnie skrzywił się, jakby go ogarnęło zniecierpliwienie, szybko jednak opanował ten odruch i zapewnił: – Z pewnością tak będzie, gdy ustalimy winnych. Teraz mogę panią tylko zapewnić, że sprawa jest bardzo dokładnie badana. – Nie wątpię – przyznała już trochę innym tonem. – Ale, panie sędzio, już teraz dosyć głośno się mówi, że to wina tamtych, kapitana portu, strażaków, wszystkich, tylko nie kapitana statku. Czytał pan artykuł na ten temat? Wyraźnie w nim pisze się właśnie w ten sposób i to z powołaniem się na dyrektora. Wiadomo, co to znaczy, chcą zwalić winę na tamtych, że nie udzielili pomocy, a sami wybielają się. – Chwileczkę – przerwał jej dosyć bezceremonialnie sędzia. – Nie można brać poważnie wypowiedzi prywatnych, nieoficjalnych sugestii, a z tym mieliśmy dotychczas do czynienia. Mogę pani tylko jedno powiedzieć: nie należy się spieszyć z wnioskami. – A jednak niektórzy się spieszą – znów podniosła głos i zrobiła się zaczepna. – Ale my nie wierzymy w to gadanie, panie sędzio! Chwileczkę – nie pozwoliła sobie przerwać – tak jest, nie wierzymy, bo to są wykręty. Nawet jeśli ci z portu są winni, to i tak tutaj, wśród nas są tacy, którzy powinni odpowiadać! – Jeśli zawinili – poniosą odpowiedzialność – sędzia ciągle trzymał nerwy na wodzy i starał się być łagodnie cierpliwy. Ona jednak już nie liczyła się z niczym. Poniosły ją nerwy, zawołała: – Żądamy dla tych ludzi kary! Jak najsurowszej! – Powiedziałem pani – sędzia też lekko podniósł głos i patrzył na nią z surową powagą. – Kiedy ustalimy winnych – poniosą karę. Niechże panie zaufają sprawiedliwości... – Panie sędzio! – pochyliła się, patrzyła na niego z ironią, napastliwie. – My wiemy, jak to jest. Sprawiedliwość nie zawsze bywa jednakowa dla wszystkich. Ja o tym wiem, a i pan mógłby podać więcej niż ja przykładów omyłek sądowych albo uników, jakie się czasem stosuje! – Nie powinna pani tak mówić – wyraźnie z trudem panował nad sobą. – Zwłaszcza do sędziego. Lepiej zrezygnować z takiej argumentacji. – Przepraszam – powiedziała, ale widać było, że nie odczuwa skruchy. – Mówię to, co czuję, pan sędzia powinien zrozumieć. – Rozumiem i jak pani widzi, jestem wyrozumiały. Przeżywają panie ogromną stratę i wiem, co to znaczy. – Kondolencje, pomoc, słowa żalu, współczucia – mówiła z otwartą ironią – a równocześnie będą robili wszystko, żeby się wykręcić od odpowiedzialności za śmierć tylu ludzi! – Chwileczkę! – sędzia uniósł rękę, ale nie zwróciła na to uwagi. Pochyliła się jeszcze bardziej, patrząc mu prosto w oczy, wyrzuciła z siebie z nieukrywaną nienawiścią: – Z jakiej racji mają chodzić po świecie ci, którzy spowodowali śmierć naszych mężów? Oni też muszą zapłacić za to życiem! Słowa te zrobiły na sędzim tak wielkie wrażenie, że zaniemówił na chwilę. Patrzył na kobietę ze zdumieniem, nie wierząc własnym uszom. Kiedy wreszcie przeminęło zaskoczenie, wyprostował się, wstał, podszedł do okna. Widać było, że czyni wszystko, by się opanować i nie odpowiedzieć tak, jak powinien. Patrzył przez chwilę na plac przed budynkiem, na samochody bez przerwy objeżdżające rondo, widział drobny gęsty śnieg prószący nieustannie, usłyszał przytłumiony gwizd lokomotywy. Trwał tak długą chwilę, aż kobieta pierwsza nie wytrzymała. – Czemu pan nic nie mówi? – zapytała ochrypłym głosem. – Czyż nie mam racji? Odwrócił się wolno, długo patrzył na nią. – To rozpacz mówi przez panią – powiedział z odcieniem współczucia. – Tylko tym mogę sobie wytłumaczyć pani słowa. – Nie! – krzyknęła histerycznie. – Żądamy tylko sprawiedliwości! – Wet za wet? Oko za oko, ząb za ząb, czy tak? – zbliżył się znów do stołu, patrzył na nią z wielką powagą. – Tego chcecie, prawda? A przecież nie ma takiego prawa. Nigdzie już na świecie, przynajmniej wśród narodów cywilizowanych. – A jakie prawo pozwala chodzić po świecie, cieszyć się życiem tym, którzy zamordowali naszych najbliższych? – nie ustępowała. – Używa pani mocnych słów – zganił ją surowo. – Niezależnie od stopnia winy poszczególnych osób, to mimo wszystko był nieszczęśliwy wypadek, w którym główną rolę odegrało morze... Zresztą, już mówiłem: za wcześnie o tym mówić i wyrokować, kto i w jakim stopniu... – Pan też ich już broni! – oskarżycielsko wycelowała w niego palec. Na policzkach miała wypieki, oczy jej gorzały, była wzburzona. – To nie był nieszczęśliwy wypadek, wiemy, jak było! Wszyscy wiedzą, jak i dlaczego tak się stało! – Sąd nie może się kierować tym, co „wszyscy wiedzą” – pouczył ją cierpliwie. – Niczego jeszcze nie wiemy z całą pewnością. Badamy sprawę i mogę panią zapewnić, że zbadamy ją jak najdokładniej. Teraz nic jeszcze nie wiemy. – Wiemy! – upierała się z wielkim naciskiem. – Ci, którzy przeżyli, opowiadają. To kapitan ich zamordował! On spowodował katastrofę! On powinien zapłacić głową! – Proszę pani! – sędzia po raz pierwszy naprawdę stracił panowanie nad sobą. Poczerwieniał z irytacji, dłoń leżącą na stole zacisnął w pięść, zdawało się, że uderzy nią w blat z całej siły, jednak powstrzymał się i tylko drżenie głosu zdradzało, jak dużo wysiłku wkładał w to, żeby dalej mówić spokojnie. – Nie możemy tak rozmawiać! Nie wolno pani tak mówić! Rozumując w ten sposób, można do tragedii dodać niesprawiedliwość! – Prawdę mówię! – kobieta szła na całego. – Są świadkowie! – Owszem, są – zgodził się. – Ale teraz tymi ludźmi powoduje żal, gorycz, emocja. Przesłuchamy ich wszystkich. Ale dziś, w tak krótkim czasie po tragedii, bez dokładnego rozeznania sprawy nie wolno ferować pochopnych wyroków. I powiem pani jeszcze jedno: nie wolno sugerować, wywierać nacisku na sąd, wie pani o tym? – Wiem! Ale tamci sugerują. Wykręcają się, ogłaszają swoją niewinność, a co to jest? – Nikt tego nie weźmie poważnie pod uwagę. – Ludzie jednak wierzą. Rzucają przekleństwa na nieudolność tamtych z portu, a nikt nie wspomina prawie o kapitanie! A co na to armator? My wiemy, do czego to wszystko zmierza. Chcą się wykręcić. Liczą, że czas wszystko złagodzi, znajdą swoich świadków, przedstawią dowody i gładziutko wyjdą z tego cało. – Niechże się pani uspokoi – sędzia już znów całkowicie panował nad sobą, mówił tym samym równym, spokojnym, pełnym perswazji tonem. – Zresztą wydaje mi się, że pani, niezupełnie dobrze rozumie rolę Izby Morskiej. – To jest sąd – przerwała mu impulsywnie. – Tak, sąd, ale specjalny, proszę pani. Izba Morska, to taki sąd, który nie wydaje wyroków śmierci, ani nawet nie skazuje na kary więzienia. – Więc po co jesteście, co to za sąd? – zacietrzewiła się. – Och, niechże się pani wreszcie zacznie liczyć ze słowami – powiedział to z naciskiem, nie podnosząc głosu, ale z taką mocą, że zaczerwieniła się, czując, że przeholowała. On zaś po tej uwadze kontynuował: – Tamte wyroki wydaje sąd powszechny. I będzie tam także rozprawa. Przyznaję, że to, co postanowimy my tutaj, w Izbie Morskiej, będzie miało wielki wpływ na ocenę tamtego sądu. Ale też muszę pani wyjaśnić, że Izba Morska to sąd fachowy, który nie daje się zwieść wykrętom, różnym kruczkom, czy jak to pani nazwała krętactwom, bo tutaj oprócz sędziów w sprawie biorą udział wybitni fachowcy. Oni dokładnie będą wiedzieli, o co chodzi, jak postępował kapitan, a jak władze portowe. Oni będą także wiedzieli, jak ci ludzie powinni byli postępować. I taki sąd dopiero orzeknie, kto i dlaczego, a także w jakim stopniu ponosi odpowiedzialność za tragedię. – A gdzież kara? – Pani ciągle żąda odwetu. Kara będzie. Zawodowa. Ale nie o to chodzi. Chciałem na pani zarzuty o możliwości wykręcenia się od odpowiedzialności przez winnych wyjaśnić, że Izba Morska to taki sąd, który samodzielnie prowadzi sprawę od początku do końca. To znaczy my badamy, zbieramy materiały, dowody, przesłuchujemy świadków – robimy to, co normalnie dla zwykłego sądu robi milicja i prokuratura. My też oskarżamy i rozstrzygamy o winie. Jak pani widzi, zadanie nasze jest trudne, ale też mamy możliwości dokładnego, bezstronnego i wszechstronnego zbadania całej sprawy. To ogromna praca. I bardzo odpowiedzialna. Bo chociaż nie skazujemy na śmierć, jak pani tego żąda, to jednak możemy kogoś obarczyć odpowiedzialnością za tragedię, włożyć na czyjeś barki winę za śmierć ludzi. A to jest nie tylko materiał dla sądu powszechnego, ale i piętno na całe życie. Dlatego mówię, że nie wolno nam się spieszyć. Musimy wszystko bardzo drobiazgowo i skrupulatnie zbadać. Tu, i tam, na miejscu katastrofy. – Już tam ten cwaniak z dyrekcji był – powiedziała z przekąsem. – Swoje zbadał, co trzeba ustalił. I od razu rozgłosił, że winni są tamci, z kapitanatu portu, nie kapitan statku, stary kumpel. – Niechże pani będzie rozsądna i posłucha mnie – tłumaczył jak dziecku. – Dla sądu nie jest ważne, co sobie ustalił i co mówi armator. My przeprowadzamy własne, całkiem obiektywne dochodzenie. Już je przeprowadzamy. Sami przesłuchujemy wszystkich świadków, także kapitana. Obejrzymy wrak, całe miejsce tragedii, wszystko. Oprzemy się na opiniach najlepszych biegłych. Dopiero wtedy odbędzie się rozprawa i na niej ustalimy, kto zawinił, dlaczego doszło do tego koszmaru. Wtedy, nie wcześniej, zapadnie wyrok. Jakże więc już teraz można mówić – i to z taką wielką pewnością siebie – kto jest winien i żądać kary? Rozumie mnie pani? Pokiwała głową, lekko wzruszyła ramionami. Sprawiała wrażenie jakby te wszystkie argumenty nie całkiem do niej dotarły, może nawet nie rozumiała większości fachowych wyjaśnień sędziego. Nadal była nieufna i sceptyczna. – Dużo wody upłynie, zanim pan to wszystko zrobi – powiedziała chmurnie. – A tamci nie będą spali. Pozacierają ślady, podstawią swoich świadków, wyłgają się, taka będzie sprawiedliwość... – Niechże pani zaufa sądowi – zaapelował jeszcze raz. Wstała. Oczy jej płonęły, całą postawą dawała do zrozumienia, że nie została przekonana. Kiedy się jeszcze odezwała, zabrzmiało to tak, jakby ona była sędzią: – Pan mówi, że nie mamy innego wyjścia, musimy czekać! Ale proszę pamiętać: nie pozwolimy, żeby śmierć naszych mężów i ojców uszła im bezkarnie. Nie darujemy! – To groźba? – zapytał chmurnie. Nie speszyła się. Patrząc mu wyzywająco w oczy odparła: – Mówię, co czuję. Ja i te wszystkie kobiety. – Proszę się uspokoić. To do niczego nie prowadzi. Nienawiść jest złym doradcą. Musi pani zaufać sądowi. – Nie mamy wyjścia, narazie – powiedziała z uporem. Skłonił głowę, bo uznał, że nie ma sensu przedłużać tej rozmowy. Ona także doszła do wniosku, że niczego więcej nie uzyska. Wyszła, a sędzia długo patrzył na drzwi w zamyśleniu. Sekretarka weszła, żeby zabrać naczynia. Sędzia westchnął i siadł za biurkiem. Nie mógł już jednak w tym dniu zabrać się do żadnej pracy. Siadł w fotelu przysuniętym do okna. Był już dość późny wieczór, w pokoju panowała ciemność, ale nie zapalał światła. Patrzył na cichą uliczkę, świerki ociężałe od śniegu, blask padający na zamieciony chodnik przed domem vis-á-vis. Przez tę smugę światła przejechał samochód, po chwili jego warkot ucichł i w pokoju znów zapanowała martwa cisza. Żona otworzyła drzwi. Stanęła na tle blasku docierającego z sąsiedniego pokoju. – Chodź – powiedziała. – Pora na kolację. – Nie jestem głodny – odpowiedział cicho, nie odwracając głowy. Podeszła bliżej, dotknęła jego ramienia. – Chodź, to nie ma sensu – namawiała łagodnie. – Naprawdę... – zaczął, ale przerwał mu ostry dźwięk dzwonka. Drgnął przestraszony i dopiero po chwili zorientował się, że to dzwoni telefon. Odczekał chwilę, jakby się wahał czy podnieść słuchawkę, ale kiedy żona wykonała ruch, jakby chciała to zrobić, powstrzymał ją. – Czekaj, ja sam – sięgnął ręką, stolik z aparatem był blisko, nie musiał wstawać. – Słucham? – zgłosił się. Przez długi czas w słuchawce panowała cisza. Wiedział jednak, że ktoś jest po drugiej stronie, wyczuwał to, słyszał lekki przytłumiony oddech. – Słucham! – powtórzył głośniej, z irytacją. – Ty żyjesz – dotarł do niego ściszony, pełen nienawiści głos. – Jakim prawem? Poczuł, jak drętwieją mu palce i dreszcz przenika całe ciało. Zrobił wdech, jakby chciał coś odpowiedzieć, wykrzyczeć swoją prawdę, ale nie zrobił tego. Wolno odłożył słuchawkę na widełki. Żona zapytała: – Kto to był? – Nikt, pomyłka – odpowiedział z wysiłkiem. Położyła niespodziewanie ciepłą dłoń na jego głowie. – Chodź – powtórzyła – nie możesz tak... – Dobrze – ustąpił. Z trudem dźwignął się z fotela i poszedł za nią. Nim opuścił pokój, spojrzał jeszcze na czarny aparat, w którym odbijało się światło padające przez drzwi. Zdawało mu się, że to żywe, pełne nienawiści stworzenie. Stanął przed sekretarką i podał jej kartkę. Czuł się zażenowany, krępowało go samo wejście tutaj, bał się spojrzenia tej kobiety. Odezwał się z pewnym wysiłkiem, bo zdawało mu się, że w jej pytającym spojrzeniu jest jakiś wyrzut, oskarżenie czy potępienie. Teraz u wszystkich ludzi doszukiwał się tego samego; bał się ich, unikał, a zarazem coś jakby go ciągnęło, przemożna siła kazała mu zadawać sobie samemu ciągle to samo pytanie: „Co o mnie myślą, co czują, jak mnie oceniają”... – Jestem wezwany na dziś... Przeczytała, podniosła na niego wzrok raczej zaciekawiony niż potępiający i skinęła głową: – Dobrze, chwileczkę proszę poczekać. – Weszła zaraz do gabinetu. Czuł, jak mu się pocą dłonie. Był zdenerwowany, choć wiedział, że teraz właśnie najbardziej będzie mu potrzebny spokój i opanowanie. Nie był w stanie się skupić, patrzył na jej biurko zarzucone papierami, potem bezmyślnie wodził wzrokiem dokoła. – Proszę, sędzia czeka – usłyszał głos i wtedy trochę oprzytomniał. Nabrał powietrza jak przed skokiem do lodowatej wody i wszedł. Sekretarka cicho zamknęła za nim drzwi. Zatrzymał się zaraz za progiem, nieco onieśmielony. Sędzia wstał, wyszedł zza biurka i znajdował się w połowie pokoju. Obaj stali tak przez dłuższą chwilę naprzeciw siebie. Nie było witania, nie podali sobie rąk, tylko uważnie się sobie przyglądali, jakby obaj przed rozmową chcieli ocenić się, zbadać, jaki jest ten drugi, czego się po nim można spodziewać, co powie i jak się zachowa. Wreszcie sędzia uczynił lekki ruch dłonią w kierunku stołu i powiedział: – Proszę, niech pan siada, kapitanie. Wenta od razu skorzystał z zaproszenia. Odruchowo wyjął papierosy, ale zreflektował się, zapytał starając się opanować głos tak, by brzmiał normalnie: – Przepraszam, można? – palce mu lekko drżały, przycisnął je do stołu, by sędzia tego nie zauważył. Gospodarz skinął głową, siadł naprzeciwko, tak jak podczas rozmowy z wdową po chiefie. Odmówił, gdy Wenta podsunął mu paczkę, wyjął swoje papierosy i także zapalił. Kapitan poczuł się nieco lepiej. Manipulacje z zapaleniem, głęboki wdech tytoniowego dymu, wreszcie nieagresywna postawa sędziego sprawiły, iż zdenerwowanie mijało, umysł stawał się coraz jaśniejszy. Podniósł wzrok, spojrzał sędziemu w oczy i czekał. – Panie kapitanie – sędzia odezwał się łagodnie, niemal przyjaźnie. W umyśle kapitana natychmiast zapłonął ostrzegawczy sygnał: Oho, uwaga, chce mnie uśpić, bierze mnie pod włos – zjeżył się wewnętrznie, schylił głowę i słuchał niemal w pokornej postawie, jednak gotów już do walki o każde słowo i każde sformułowanie. – Nie ulega dla mnie wątpliwości – ciągnął sędzia – że ta tragedia jest bolesna także dla pana. – Tak – odpowiedział spokojnie. – Może nawet przede wszystkim dla mnie. Sędzia zrobił nieokreślony ruch głową. – Chyba jednak przede wszystkim dla rodzin tych, którzy zginęli – poprawił go bez złośliwości. – Tak, na pewno – zgodził się dosyć skwapliwie Wenta. – Ale... panie sędzio, z tamtych każda cierpi po stracie jednego człowieka, a ja straciłem statek i dziesięciu ludzi. Jakże mam to udźwignąć? Teraz sędzia skupił się i spojrzał trochę inaczej na kapitana. Przemknęło mu przez myśl, że Wenta mówiąc w ten sposób od razu chce się postawić nie tylko w roli odpowiedzialnego, ale także ofiary bolejącej nad tym, co się stało. Wyczuł w tym jakąś ledwie uchwytną nutkę fałszu, nie dał się jednak ponieść pierwszemu wrażeniu. – Nie dziesięciu – poprawił. – Jedenastu. – Taczała zmarł w szpitalu – Wenta patrzył, jakby się dziwił, że także śmierć tego człowieka kładą na jego barki. Jednak sędzia nieubłagalnie odparł: – Jego śmierć, zgodnie z opinią lekarzy, ma bezpośredni związek z przeżyciami podczas katastrofy. Musimy go więc traktować jako jedenastą ofiarę. Wenta milczał. Zapalił drugiego papierosa już nie pytając o pozwolenie. Nie podjął dalszej polemiki na ten temat. Czekał. Sędzia zaś po małej przerwie podjął: – Nie chodzi tu o licytację czy słowną żonglerkę, myślę, że się rozumiemy, prawda? – Oczywiście, panie sędzio – Wenta skłonił głowę. – Po prostu chcę poznać wszystkie fakty, prowadzimy oficjalne śledztwo, nie muszę chyba o tym panu mówić. – Naturalnie – kapitan zgasił papierosa, wyprostował się, pełen czujności i gotowości. – Proszę pytać, panie sędzio, nie mam nic do ukrywania. – To dobrze – sędzia pozwolił sobie na lekką ironię. Już go zaczynała irytować ta postawa. Zauważył, że kapitan, gdy wszedł, był pełen lęku i niepewności, a teraz już opanował się, jest przyczajony, gotowy do walki, zaś jego uprzejmość, to zasłona, za którą kryje się chęć do walki o własną skórę. Sędzia miał wielkie doświadczenie i był zbyt dobrym psychologiem, by tego nie rozszyfrować. Już wiedział, że nie będzie miał łatwej przeprawy z tym człowiekiem. Jego ton stał się teraz suchy, urzędowy. Włączył magnetofon jawnie, pragnąc, by Wenta wiedział, iż każde jego słowo zostanie utrwalone. – Zacznijmy od początku. W jaki sposób objął pan statek? – Poprzedni kapitan uległ wypadkowi – szybko odpowiedział Wenta. – Wezwano mnie telegraficznie z urlopu i polecono natychmiast udać się tam, by objąć po nim „Prosnę”. – Rozumiem – sędzia skinął głową. – Czy zastanawiał się pan, dlaczego wezwano pana, zamiast powierzyć statek pierwszemu oficerowi? Miał przecież doświadczenie, odpowiedni staż. Był na miejscu. – To nie moja sprawa – odparł sztywno Wenta. – Jestem pracownikiem i wykonałem polecenie Działu Kadr. – Oczywiście, ale interesuje mnie pańskie zdanie w tej sprawie. – Chief był chory. Miał po tym naszym rejsie zmustrować i wrócić do kraju. Został tylko po to, jak sądzę żeby mnie wprowadzić. Poza tym nie jestem pewien, czy miał dyplom kapitana żeglugi wielkiej... A oprócz tego chodziło o pośpiech, więc poleciałem natychmiast i przez to statek nie stracił ani dnia połowowego po wypadku mojego poprzednika... – urwał, bo zdał sobie sprawę, że te słowa o dniach połowowych musiały zabrzmieć dziwnie po tym, co się wydarzyło. Sędzia zaś pokiwał głową i podchwycił właśnie tę sprawę. – A jednak sam pan się zdecydował na skrócenie rejsu i wcześniejsze zejście z łowiska, a to przecież oznacza stratę dni połowowych. – Tak – dosyć gwałtownie odparł Wenta. – Ale to była wyższa konieczność. Miałem dwóch chorych. Właśnie chiefa, którego stan się pogorszył, i radiooficera. Dostał zapalenia ucha środkowego. Musiałem zejść wcześniej, tak mi radził lekarz z radio-medical. – No taaak – skwitował to długie wyjaśnienie sędzia i zmienił temat. – Przejdźmy do samej sprawy wejścia do portu. Po pierwsze: czemu pan się zdecydował wchodzić w nocy? Wiadomo mi, że to port trudny i na ogół wszyscy wolą czekać do rana, na redzie niż wchodzić nocą. – To też była konieczność, panie sędzio – Wenta już podniecony trochę podniósł głos. – Dlaczego? – Z tych samych powodów, co zejście z łowiska. Nie chciałem, żeby chorzy cierpieli bez pomocy lekarskiej jeszcze przez całą noc, podczas gdy port był tuż. A poza tym pogoda była fatalna i stale się pogarszała. Czekanie na redzie uznałem za niebezpieczne. – Rozumiem – bez przekonania powiedział sędzia. Nie skomentował tego wyjaśnienia, choć cisnęła mu się na usta uwaga, że jednak wejście okazało się bardziej niebezpieczne niż czekanie na redzie. Nie chciał jednak wprowadzać teraz elementów polemiki do rozmowy. Pragnął przesłuchać kapitana, poznać jego zdanie, wybadać linię obrony, jaką przyjął. Toteż następne pytanie już posuwało sprawę dalej. – Proszę powiedzieć teraz, jak odbywało się samo wejście do portu? Wenta zaczerpnął tchu. Teraz już zaczął mówić wolno, ostrożnie, ważąc każde słowo, gdyż zdawał sobie sprawę, że to, co powie od tej chwili, może mieć dla niego decydujące znaczenie. – Było po dwudziestej trzeciej. Pogoda, jak już mówiłem, była zła, ale widoczność w kierunku wejścia – dobra. Warunki uznałem także za pomyślne, gdyż wiał wiatr północnowschodni, a więc pomagał nam podczas wchodzenia. – Wszystko zatem składało się dobrze – zauważył z przekąsem sędzia – a jednak zdarzyła się tutaj awaria. – Tak – szybko odparował Wenta. – Ten wiatr pędził falę, która szła ukośnie za nami, z lewej strony od rufy. I ta fala podbiła nas w momencie wchodzenia. Statek uderzył rufą o dno. – Zaraz! – sędzia podniósł ostrzegawczo palec. – Czy jest pan pewny, że to było uderzenie o morskie dno? Wenta zesztywniał. Teraz patrzył uparcie sędziemu w oczy, siedział wyprostowany, mówił z naciskiem, jakby chciał, żeby każde jego słowo było dobrze zrozumiane i zapamiętane. – To nie mogło być nic innego, panie sędzio! Gdyby była inna przeszkoda, a nie morskie dno, to musielibyśmy uszkodzić rufę. A rufa nie była uszkodzona. Sprawdzaliśmy to od razu! Nie było przecieku, wgniecenia z boku, tylko ster się zaklinował. – No właśnie! – podchwycił sędzia. – I pan uważa,, że zaklinowanie steru to nie uszkodzenie? – Nie zrozumieliśmy się – prędko wpadł mu w słowa Wenta. – Mam na myśli, że gdyby statek uderzył o coś twardego jak kamienie czy beton ostrogi wejściowej, to musiałby sobie uszkodzić nie tylko sam ster, ale i poszycie w części rufowej. Sam ster jest przecież dokładnie pod statkiem, jakże więc można przypuścić, że nie uderzyliśmy dnem statku w dno morza, tylko bokiem, skoro ten bok był cały? – Taaak – sędzia patrzył w zadumie na rozgorączkowanego kapitana. W duchu musiał przyznać, że jest coś logicznego w tej argumentacji. Ale równocześnie sposób mówienia, gwałtowność reakcji, żar, jaki Wenta wkładał w to, by go przekonać do swej wersji, wydały mu się sztuczne. Po chwili namysłu podjął: – Więc pan twierdzi, że to płycizna była powodem awarii? Czy dobrze zrozumiałem? Wenta skinął głową. – Jak to możliwe, skoro tyle statków tam wchodziło przed panem i żadnemu się takie uszkodzenie steru nie zdarzyło? – Bo żaden nie wchodził przy takiej fali – bez namysłu odparował Wenta. – Mówiłem, nas podbiła fala, statek podjechał w górę, fala spowodowała, że pod rufą było wody mniej, gdy statek opadał z powrotem w dół. Wtedy nastąpiło uderzenie. – To rzecz do zbadania – ostrożnie powiedział sędzia – Myślę jednak, że w wejściu do każdego portu jest zapas głębokości, który pozwala wchodzić nawet przy takich warunkach, jakie miał pan. – Tam jest za mała głębokość, panie sędzio! – Wenta pochylił się, mówił żarliwie, zdawało mu się, że jego argumenty zrobiły jednak wrażenie i chciał je utrwalić. – Kapitanat nie zadbał o to, by należycie pogłębić wejście. Normalnie, przy dobrej pogodzie nikt tego nie odczuł, bo ta głębokość wystarczała. Ale gdy silniejsza fala uniosła rufę, a potem ją rzuciła w dół, musiało nastąpić uderzenie! – Niech pan dobrze rozważy te słowa – ostrzegł sędzia. – Mówię to z całym przekonaniem – zapewnił Wenta. – Niech pan weźmie pod uwagę, że to, co pan mi powiedział, ma podwójne znaczenie. – Wenta zrobił zdziwioną minę, ale sędzia nie pozwolił sobie przerwać. – Przede wszystkim jest to dowodem, iż popełnił pan błąd wchodząc przy tej pogodzie i w nocy... – Miałem prawo mieć pewność, że wejście jest bezpieczne i dostatecznie głębokie – odrzekł urażonym tonem Wenta. – Inni jednak w nocy i przy takich złych warunkach nie wchodzili – stwierdził sędzia. – Ale zostawmy to na razie, fachowcy się wypowiedzą. Ja chciałem jeszcze zwrócić uwagę na drugi aspekt pańskiego oświadczenia. Jest to oskarżenie władz portowych. A to rzecz ogromnej wagi, bo przecież awaria w wejściu była przyczyną tego wszystkiego, co nastąpiło potem, prawda? – Tak – przyznał Wenta. – I jest pan pewny, że nie myli się co do przyczyny uszkodzenia. – Dużo o tym myślałem – wolno odparł Wenta. – Podtrzymuję to, co powiedziałem. Statek uderzył o dno, w wejściu było za płytko. – Dobrze. Sąd to zbada. Dokonamy sondowań dna, porównamy z zapisem w locji. To wszystko musi być całkowicie jasne – oświadczył sędzia. Kapitan milczał. Znów sięgnął po papierosa. Palił zresztą niemal bez przerwy. W gabinecie, choć był obszerny, zrobiło się sino od dymu. Sędzia nie zważał na to, nie zwracał uwagi przesłuchiwanemu, sam zresztą pełen napięcia i skoncentrowany na rozmowie, odruchowo co chwila sięgał po papierosa. – No dobrze – podjął po dłuższej chwili. – Mamy więc sam początek i przyczynę katastrofy. Teraz rozważmy po kolei, drobiazgowo każdy szczegół i wszystkie sytuacje, w jakich się znalazł statek od momentu uderzenia dnem aż do rozbicia o falochron. Proszę – rozłożył duży arkusz – tu jest mapa portu. Niech pan podczas odpowiedzi od razu pokazuje pozycje statku, jego manewry, każdy ruch... Kapitan niespokojnie poprawił się na krześle. Przełknął ślinę, bo w gardle odczuł suchość. W głowie już mu szumiało, był wyczerpany nieustannym napięciem nerwów, ale wiedział, że nie może się uchylić od odpowiedzi i ani na moment osłabić swej uwagi. – Dobrze – odpowiedział. – Proszę pytać po kolei. Rozdział dziewiąty Kiedy wszedł do sekretariatu, poczuł się dziwnie onieśmielony. Dawniej, ilekroć tu przychodził, zawsze czuł się pewny siebie, rzucał jakiś żart sekretarce, był swobodny i przekonany, że będzie potraktowany dobrze, z całym szacunkiem, jaki okazywano zawsze kapitanom. Teraz zdjął czapkę, nieśmiało powiedział „Dzień dobry” i nie ruszając niemal od progu oznajmił: – Dyrektor mnie wzywał... – Tak, wiem, panie kapitanie – powiedziała sekretarka. – Proszę się rozebrać. Zaraz powiem, że pan przyszedł. Powiesił płaszcz na wieszaku, usiadł na niskim fotelu w rogu sekretariatu i sięgnął po papierosy. Nie miał jednak odwagi zapalić i tylko obracał paczkę w palcach, dopóki nie usłyszał głosu sekretarki, która wyszła z gabinetu dyrektora. – Proszę, niech pan zapali. Musi pan chwilę poczekać, dyrektor jest zajęty, ale zaraz pana przyjmie. Skinął głową i natychmiast skorzystał z pozwolenia. Zaciągnął się łapczywie, jakby od dawna nie palił. Sekretarka siadła za biurkiem, przekładała jakieś papiery, gdzieś telefonowała, ale odnosił wrażenie, że bez przerwy go obserwuje i czuł się nieswojo. W pokoju było gorąco, miał ochotę napić się czegoś zimnego, ale nie poprosił o to, choć dawniej uczyniłby to bez wahania. Wreszcie na biurku sekretarki odezwał się brzęczyk. – Tak, panie dyrektorze, słucham. Dobrze. Już – odłożyła słuchawkę i powiedziała do Kozyry: – Proszę, niech pan wejdzie. Gabinet był niezbyt obszerny. Naprzeciw drzwi, pod oknem stało biurko zawalone papierami, na ścianach wisiały reprodukcje morskich map i zdjęcia statków rybackich. Na lewo znajdował się niski podłużny stolik z fotelami. Dyrektor wyszedł mu naprzeciw, podał dłoń, ale nie uśmiechnął się jak dawniej, szeroko, wylewnie – był powściągliwy i poważny. – Proszę, kapitanie – wskazał fotel przy niskim stoliku – niech pan siada. Kozyra dopiero teraz dostrzegł, że siedzi tam już kapitan Wojda, przed którym stała filiżanka po kawie i popielniczka pełna niedopałków. Siadł i nie czekając na pozwolenie natychmiast także zapalił. Dyrektor usiadł naprzeciw niego, trochę się kręcił na miejscu, jakby nie wiedział od czego zacząć rozmowę, wreszcie zaproponował: – Może kawy? – Dziękuję, chętnie bym się napił wody sodowej. – Proszę bardzo. – Nie wzywając sekretarki dyrektor wyjął z podręcznego barku wodę, szklaneczki, nalał wszystkim i wreszcie zaczął z wyraźnym ociąganiem: – Więc tak, panie kapitanie, sam pan wie, że sprawa jest przykra. – Nawet tragiczna – wtrącił Kozyra. – No właśnie – zgodził się dyrektor. – Dlatego też ściągnęliśmy pana z łowiska. – Ale co ja mam z tym wspólnego? – obruszył się Kozyra, ale niezbyt pewny siebie. Dyrektor pokiwał głową i odparł poważnie: – Ma pan, nie musimy przed sobą udawać. Pan sam najlepiej o tym wie. – Panie dyrektorze – Kozyra podniósł głos, pochylił się nad stołem. – Już wśród rybaków, ich rodzin, w mieście, wszędzie usiłuje się mnie w to wplątać i jeszcze tu, pan? I ty? – odwrócił się w stronę milczącego dotychczas Wojdy. A ten zdusił ze złością papierosa i powiedział nie ukrywając rozdrażnienia: – Daj spokój, nie zgrywaj się przynajmniej tu, przed nami. – O co ci chodzi? Czego ode mnie chcecie? – Kozyra był zaczepny. Dyrektorzy popatrzyli po sobie, w końcu naczelny odpowiedział; – Kapitan Wojda ma rację. Przynajmniej tu, między nami możemy, a nawet powinniśmy mówić szczerze i nie usiłować udawać, że ta sprawa pana nie dotyczy. Dotyczy, pan przecież dobrze wie. Pana, mnie, kapitana Wojdy. Ale przede wszystkim pana. – Myślę, że przede wszystkim Wenty – rzucił ostro Kozyra. – To całkiem co innego. Wenta odpowiada za zatopienie statku i śmierć jedenastu ludzi. Czy jest winien i czy działał prawidłowo – orzeknie Izba Morska. Ale przecież na tym sprawa się nie kończy. Jest problem udzielenia pomocy „Prośnie” przez pana. – Raczej nieudzielenia – wtrącił ponuro Wojda. – Czy mam to jeszcze raz wyjaśniać? – żachnął się Kozyra. – Już rozmawiałem z kapitanem Wojdą, on zresztą jako stary, doświadczony kapitan rybacki dobrze wie, jak się sprawy przedstawiają. – Wiem – przyznał Wojda. – To rozumiesz, że nie mogłem udzielić tej pomocy. – Ja może rozumiem – odparł zimno Wojda. – Ale czy inni też zechcą zrozumieć? – Inni? Kto? – Ludzie. Rodziny tych, co zginęli. Sąd Morski – wyliczał dyrektor. – Przecież nie jestem o nic oskarżony. – Jeszcze nie, ale możesz być – oświadczył Wojda. – Czy nie rozumiesz, że Izba Morska nie zostawi tej sprawy na boku? – Przecież to będzie proces Wenty o zatopienie ,,Prosny”, a nie mój. „Dunaj” jest cały, z mojej załogi nikt nie utonął! – gorączkował się Kozyra. Dyrektor pokiwał głową z politowaniem i powiedział zjadliwie: – Albo pan naprawdę nic nie rozumie, albo pan udaje naiwnego. – Panie dyrektorze! – podniósł głos Kozyra, ale Wojda osadził go: – Dajże spokój! Przecież wiesz, że tam będą fachowcy, ludzie morza, kapitanowie, mechanicy, ratownicy. Sędzia ściągnie najlepszych z całej floty handlowej i rybackiej. Delegat ministra też będzie miał swój głos, a to fachowiec wysokiej klasy. Myślisz, że nie zapytają, dlaczego nie wykorzystano tej szansy ratunku, jaką była możliwość wholowania „Prosny” przez „Dunaj”? I nie zapytają, dlaczego odmówiłeś pomocy tonącemu statkowi? – Przecież wiesz, że ,,Dunaj” to nie statek ratowniczy – odparł Kozyra. – Mam ci tłumaczyć, że manewrowanie takim dużym statkiem w ciasnym awanporcie podczas sztormu, w nocy było niebezpieczne? Nie miałem prawa ryzykować. – Odpowiedzą panu – przerwał mu dyrektor – że nie miał pan prawa zostawić ich bez pomocy. – A kapitanat portu? Czemu oni ich nie uratowali? Czemu dopuścili, żeby ludzie potonęli przy nabrzeżu? – Przestań – przerwał mu Wojda. – Sami znamy te argumenty i używamy ich. Ale wszystko, cokolwiek powiemy albo cokolwiek wykaże śledztwo, badanie komisji, czy sam przewód sądowy, nie uwolni nas od twojej sprawy. – Więc mam być kozłem ofiarnym? – Kozyra wodził wzrokiem od jednego do drugiego. – Przecież ty wiesz, że nie mogłem udzielić tej pomocy. I dobrze wiesz dlaczego! – Nie, nie wiem i nie chcę wiedzieć! – wybuchnął Wojda. – Ty odpowiadasz za „Dunaj”, załogę, za swoje decyzje! Ty musisz się z tego wybronić. Ja mam i tak dosyć problemów z „Prosną” i Wentą... – Więc jak to, jego chcecie bronić, a mnie zostawić samego? – Chwileczkę – dyrektor przerwał spór kapitanów. – Nie tak sprawy wyglądają, jak pan sądzi, kapitanie. Nie zamierzamy pana zostawić samego, ale sprawa jest przykra, wywołuje protesty i potępienie. Dla nas jednak najważniejszy jest problem ,,Prosny” i jej kapitana. Myślę, że pan sam najlepiej będzie wiedział, jak wyjaśnić swoje postępowanie i znajdzie argumenty na usprawiedliwienie tego, co pan zrobił, a raczej tego, czego pan nie zrobił. – Przecież wiecie, że nie mogłem. – W porządku, powie pan to w sądzie i postara się tak argumentować, żeby uwierzyli. Ale my musimy ze swej strony coś zrobić. Nie możemy zostać bezczynni jakby nic nie zaszło. – Co pan ma na myśli? – Kozyra najeżył się, poczuł, że ma mokry kołnierzyk, wodził roziskrzonym wzrokiem po twarzach rozmówców. Unikali jego wzroku. Odpowiedział dyrektor: – Ściągnęliśmy pana z łowiska, żeby pan był w każdej chwili do dyspozycji Izby Morskiej. – W porządku. Jeżeli musieliście, to dobrze. Ale jak długo mam czekać? – Jeszcze pana sędzia nie wzywał? – Nie. – To wezwie. Nie dziś, to jutro. – Ale przecież statek nie może stać w nieskończoność w porcie. – Oczywiście, ale niech pan się tym nie martwi. „Dunaj” i tak miał iść do stoczni na klasę roczną. Załatwimy to, pójdzie parę tygodni wcześniej. – A ja? – Niech pan weźmie urlop. Ma pan zaległy. Chyba nawet za dwa lata. W ciągu tych dwóch miesięcy sprawa z pewnością zostanie rozstrzygnięta przez Izbę Morską. – Myślę, że prokurator też nie będzie zwlekał – dorzucił Wojda. – Prokurator? – przestraszył się Kozyra. – Co on ma do tego? – A ty co myślisz? Zatonął statek, miliony poszły na dno. Zginęli ludzie. Prokurator ma na to przymknąć oczy? – Przecież sprawa jest w Izbie Morskiej. – Dziecko jesteś czy co? – zdenerwował się Wojda. – Izba Morska to sprawa zawodowa. A sprawę karną ma w rękach prokurator. On też będzie cię chyba chciał zapytać, jak to było. Kozyra poczuł lęk. Zapalił kolejnego papierosa, palce mu przy tym drżały. Podniósł na nich wzrok i zapytał: – Więc co mam robić? – Nic – odparł Wojda. – Czekać. – I dobrze się zastanowić, co pan powie przed Izbą Morską i przed prokuratorem. To będzie dla pana ogromnie ważne. – Powiem to, co wam. – Może wystarczy – rzucił powątpiewająco Wojda. – Panowie – Kozyra zdusił nie wiadomo już którego papierosa. – Po co ta rozmowa? Czego wy ode mnie chcecie? Zastraszyć mnie? Przerzucić część winy z Wenty na mnie? – Nikt nie mówi o winie ani karze – spokojnie odparł dyrektor. – Wezwałem pana po to, żeby uświadomić panu, jak sprawy stoją. No, i żeby powiedzieć, że na razie nie będzie pan pływał. – Więc jestem zawieszony? Zabieracie mi statek? – Bierze pan urlop – odparł dyrektor. – A potem zobaczymy, co będzie. – Na razie czekaj. Nie wyjeżdżaj nigdzie, bądź na miejscu, bo może cię sędzia w każdej chwili wezwać. Kozyra wstał. Czekał chwilę, jakby miał nadzieję, że mu jeszcze coś powiedzą, może dodadzą otuchy albo okażą życzliwy gest. Nie uczynili tego. Ukłonił się sztywno i wyszedł z zadymionego gabinetu. Sekretarka nie patrzyła na niego, kiedy się ubierał. Wyszedł nie mówiąc jej nawet „do widzenia”. Restauracja było podrzędna, zadymiona, ciemna, panował w niej tłok i gwar. Znajdowała się w pobliżu rybackiej części portu, toteż przychodzili tu głównie rybacy i pracownicy przedsiębiorstw związanych z rybołówstwem. Wielu z nich miało na sobie ubrania przesiąknięte zapachem ryb, waciaki, filcowe buty, często rękawice i czapy kładli wprost na stołach, na których królowała wódka czysta i piwo, a z rzadka jakaś ciepła zakąska. Tu się wpadało przeważnie „na jednego”, pogadać, niekiedy ubić jakiś interes, niejeden z członków załóg rybackich wracając z rejsu w tej knajpie składał pierwszą wizytę, nim powędrował do domu. Długi bufet pod ścianą sprawiał niezbyt przyjemne wrażenie, za szkłem widać było jakieś nieapetyczne sałatki, dzwonka śledzi i czerwonawe porcje dorsza po grecku. Bufetowa z obfitym biustem uwijała się tam bez przerwy, bo dwaj kelnerzy mieli sporo zamówień, głównie jednak na wódkę i piwo, które podawała im w wielkich półlitrowych kuflach z grubego szkła, dbając o to, by piany było dostatecznie dużo, a piwa mniej niż powinno. Wenta wszedł do sali i rozejrzał się dokoła. Widział pochylone nad stołami sylwetki ludzi, spocone twarze, butelki i kufle, kelnerów niosących tace, które unosili wysoko, by ktoś niespodziewanie wstający ich nie potrącił. W nozdrza uderzył go charakterystyczny kwaśny zapach, stanowiący mieszaninę odoru alkoholu, piwa, ryb i ludzkiego potu, a także woni dobiegających z kuchni. Ruszył wolno przed siebie rozglądając się za wolnym miejscem. Nagle coś go powstrzymało. Stanął nie mogąc w pierwszej chwili uświadomić sobie, co takiego zaszło, ale zaraz zrozumiał. Gwar w knajpie nagle urwał się. Zapadła nienaturalna, dziwna w tym miejscu cisza. Głowy ludzi przy stolikach poczęły się podnosić, ci, którzy siedzieli tyłem do wejścia odwracali się. Nawet bufetowa zagapiła się tak, że struga piwa przelewała się przez kufel, obfitą rzeką piany wylewając się na cynowy blat. Wenta poczuł na sobie oczy wszytkich obecnych w sali. Ogarnął go żar, policzki poczęły palić, zawahał się i był moment, w którym odruchowo miał ochotę zawrócić i uciec z tego miejsca. Nie zrobił tego jednak. Ruszył dalej przed siebie, podszedł do stolika, przy którym siedziało tylko dwóch nie ogolonych, niezbyt czystych ludzi. Położył dłoń na oparciu krzesła. – Można? – zapytał i nie czekając na zezwolenie usiadł. Rozpiął kurtkę, czapkę położył na czwartym, wolnym krześle. Nie patrzył na nikogo, choć sam czuł na sobie ciężar ich spojrzeń. Zacisnął zęby i ponad głowami ludzi począł szukać wzrokiem kelnera. Tymczasem dwaj mężczyźni przy jego stoliku trwali przez jakiś czas w bezruchu, z oczami utkwionymi w niego. Potem spojrzeli po sobie, ale żaden nie odezwał się. Zdawało się, że porozumiewają się wzrokiem, jakby się naradzali, w jaki sposób mają zareagować. Wtem jeden z nich wziął kieliszek wypełniony wódką, uniósł go i skinął do towarzysza. – Twoje zdrowie, Józek! – wzniósł toast z wyraźnym akcentem kaszubskim. Ten drugi skinął głową i obaj wypili wprawnie, od razu całą zawartość ,,setek”. Jak na komendę chuchnęli, dokończyli piwo. Ten, który wzniósł toast, rzucił jak rozkaz: – Idziemy! Równocześnie wstali i odeszli, zostawiając jedzenie na talerzach i butelkę wódki opróżnioną zaledwie do połowy. Choć nie patrzył na nich, to jednak kątem oka dostrzegł, że zatrzymali się na moment przy bufecie, zapłacili kelnerowi i opuścili salę. Kelner popatrzył w jego kierunku, coś powiedział bufetowej, która wzruszyła pogardliwie ramionami i odpowiedziała mu półgębkiem. Niezbyt ochoczo oderwał się od blatu, powłóczystym krokiem zbliżył się do Wenty. – Co podać? – zapytał z miną, jakby chciał powiedzieć: „czego tu szukasz”. Normalnie Wenta zawsze ostro reagował na taką postawę kelnerów, gromił ich, domagał się uprzejmości, nie szczędził docinków i zawsze był wysłuchiwany pokornie. Tym razem nie zdobył się na protest wobec jawnie i bezczelnie prowokacyjnej postawy. – Dużą wódkę – zażądał krótko. – Co na zakąskę? – warknął kelner. – Duże piwo! – tym razem w głosie Wenty zadrgała hamowana wściekłość. Kelner wyczuł to, bo pospiesznie oddalił się i zaraz powtórzył zamówienie bufetowej. Tymczasem na sali działy się dziwne rzeczy. Goście pospiesznie kończyli picie, nagle masowo poczęli wzywać kelnerów, domagać się rachunków, wyglądało na to, że prawie wszyscy poczęli się ni stąd, ni zowąd gwałtownie spieszyć. Wstawali szurając krzesłami, niektórzy jeszcze w ostatniej chwili wychylali resztki wódki, jakby im żal było odchodzić, jednak coraz więcej ludzi opuszczało knajpę. Wkrótce, nim kelner przyniósł zamówienie, wokół Wenty wytworzyła się pustka. Przy najbliższych stolikach nie było ani jednego człowieka, a tylko w kątach, z daleka od niego pozostało kilku najwytrwalszych opojów, którzy nie zwracali większej uwagi na to, co się wokół nich dzieje, bo byli już bardzo pijani i zajęci swoimi sprawami, o których wykrzykiwali na cały głos, przeplatając te pijackie wywody od czasu do czasu sprośnymi piosenkami i gromkimi wybuchami śmiechu. Kelner podszedł szurając nogami, minę miał pogrzebową. Niemal z trzaskiem postawił przed kapitanem duży kieliszek czystej wódki i kufel piwa, z którego trysnęła piana na zaplamiony obrus. Bez słowa zaczął sprzątać po tamtych dwóch gościach. Wenta od razu, jednym długim haustem wypił całą zawartość kieliszka, postawił go przed kelnerem i głośno zażądał: – Jeszcze jedną! – Nie mógł pan od razu powiedzieć – odgryzł się kelner. – Albo zamówić pół litra, żebym nie latał w tę i z powrotem? – Nie wymądrzaj się, bracie – rozległ się niespodziewanie nieco ochrypły bas. – Przynieś szybko. Dla mnie też to samo. – Z piwem? – grzeczniej zapytał kelner. – Wszystko jedno, może być... Wenta zdumiony spojrzał i uniósł brwi. Obok niego, przełożywszy jego czapkę na dalsze krzesło, sadowił się gruby niski mężczyzna w starym, wyświechtanym mundurze z czterema paskami na rękawach. Miał pucołowatą pogodną twarz, pokrytą już mocno bruzdami, mięsisty sinawy nos, który mu wystawiał dosyć wyraźne świadectwo, i oczy bystre, czujne, teraz jakieś dziwne, niby życzliwie, a niby ironicznie patrzące na Wentę. – Chyba pozwolisz się przysiąść – zapytał. – Ależ... – Wenta zrobił gest zapraszający, nieco zbyt gwałtowny. – Jak tylko masz ochotę, to oczywiście... Znał dobrze kapitana Żaka, który był zresztą postacią bardzo popularną we flocie rybackiej. Rybak z dziada pradziada, sam o sobie mówił, że urodził się ze śledziem w zębach, a że śledź wymaga odpowiedniego napoju, by nie pomyślał, że go świnie jedzą, więc i Żak wcześnie zaczął tego napoju używać. Jednak ta skłonność w niczym nie zmniejszała jego wartości jako wielkiego speca od rybołówstwa. Mówiono, że swoim czerwonym nosem potrafi wywą- chać ławice tam, gdzie inni niczego znaleźć nie mogli. Był też wychowawcą niemałej gromady dobrych rybaków, którzy pływali pod jego kierownictwem. Sam Wenta pływał z Żakiem przez spory szmat czasu, najpierw jako trzeci, potem drugi oficer. Wiele się nauczył, a także nie raz się przekonał, że pod szorstką, rubaszną, niekiedy nawet niemiłą dla otoczenia powłoką kryje się w gruncie rzeczy dobre serce i wiele życzliwości dla ludzi. Potrafił objechać członka załogi, zrugać go od ostatnich, ale nie umiał wyciągać dalszych konsekwencji. Rzadko się zdarzało, by jakieś przewinienie zapisywał w dzienniku okrętowym, a bywało, że jeśli ktoś potrzebował pomocy – na statku albo na lądzie – potrafił się wstawić i walczyć do upadłego w sprawie tego człowieka. Był więc bardzo lubiany, choć ten czy ów, zwłaszcza młodszy, zakpił niekiedy z jego dziwactw, a niektórzy sztywni i trzymający się litery regulaminu urzędnicy z dyrekcji miewali mu za złe, że jego statki nie zawsze są „suche”, a kapitan lubi może za często ,,umoczyć dziób”, jak to określano we flocie. Był człowiekiem już niemłodym, miał koło sześćdziesiątki, ale trzymał się świetnie, mimo dość znacznej tuszy. Sam twierdził, że to wódka go konserwuje, bo bez niej dawno by zgnił na morzu albo połamałby go reumatyzm. Z przymrużeniem oka słuchano tych teorii, traktowano go jednak dobrze i życzliwie, bo był jednym z tych, którzy plany połowów systematycznie przekraczali, a załogi chętnie garnęły się na statki, którymi dowodził. Żak poprawił się na krześle, które zaskrzypiało pod jego ciężarem, odchrząknął, zapalił, widać było, że nie bardzo wie, jak zacząć rozmowę. Wenta także nie spieszył się z pierwszym słowem; jeszcze przeżywał afront, jakiego doznał w knajpie, a poza tym nie wiedział, czego może oczekiwać od Żaka. Kelner w tym czasie zdążył przynieść zamówioną wódkę i piwo. Wenta od razu sięgnął po kieliszek, jakby odczuwał nadzwyczajne pragnienie. Żak spojrzał z ukosa, nic nie mówiąc wziął kieliszek i wypił połowę zawartości. Widząc, że Wenta wychylił wszystko, pokiwał głową. – Ale masz przełyk – powiedział żartobliwie. – Setkę na raz, to nieźle, podciągnąłeś się, dawniej tak ci nie szło. – Ty mi to mówisz? – Wenta wyczuł lekką ironię w słowach Żaka i chciał mu się odciąć. – Przecież u ciebie praktykowałem... – Bywa, że uczeń przerasta mistrza – roześmiał się Żak. – Zresztą widocznie już na dobre się starzeję, bo wolę drobniejszymi łyczkami. – Kelner! – Wenta skinął ręką – jeszcze raz! Żak pospiesznie wypił resztę ze swego kieliszka i także podsunął go kelnerowi. Potem zauważył: – Co za tempo! Chłopie, chcesz się błyskawicznie zalać? – A jeśli nawet? – zaczepnie odpowiedział Wenta. Żak pokiwał głową. Gdy kelner stawiał przed nimi pełne kieliszki, nic nie mówił, ale potem złapał Wentę za rękę i powstrzymał go. – Nie spiesz się tak – powiedział. Wenta żachnął się, ale nie wypił. Spojrzał w oczy kapitanowi czekając, co ten dalej powie. Żak zaś łyknął trochę piwa, rozejrzał się po sali, pokręcił głową i wolno zapalił papierosa. – Wszyscy prawie wyszli, jak mnie zobaczyli – zauważył z goryczą Wenta. Żak wzruszył ramionami. – Poszli, krzyżyk na drogę. W knajpie jest wolność: kto chce, siedzi i pije, kto nie chce, może wyjść w każdej chwili. – Wiesz przecież dlaczego wyszli – Wenta sam dążył do rozdrapania miejsca, które go tak bolało. Żak nie odpowiedział, tylko pokazał oczami kieliszki. Tym razem wypili obaj po połowie, nie spiesząc się popijali piwem. Dopiero wtedy Żak, jakby nabrał odwagi. Pochylił się ku Wencie i nie patrząc na niego zapytał z naciskiem: – Po coś tu przyszedł? – A co, nie wolno mi? – Ależ wolno – zapewnił Żak. – Mówiłem ci: w knajpie panuje wolność. Wolno tobie przyjść, wolno im wyjść... – Żarty ze mnie stroisz? – najeżył się Wenta. – Dobrze wiesz, o co chodzi! Wyszli, bo ja przyszedłem. Nie chcieli ze mną siedzieć w jednej knajpie. Żak przeciągle popatrzył mu w oczy. Dokończył piwo, wierzchem dłoni otarł sobie usta. Nie za głośno, tak aby jego słowa nie dotarły do tych, którzy jeszcze byli w sali, zapytał z niezwykłą jak na niego powagą: – A ty czegoś oczekiwał? Że wywieszą transparent z napisem: ,,Witamy”? Że ci wódkę postawią i będą ściskać ręce? Że będą tu razem z tobą płakali nad twoim losem? – Nie mów tak! – zaprotestował Wenta. – No więc powiedz, na co liczyłeś przychodząc tutaj. – Na nic. Chciałem się napić wódki. – No to pijesz. – Ale oni... Te skur... – Ciii – Żak uniósł dłoń przerywając Wencie w pół słowa. – Nie przeklinaj ludzi Bogu ducha winnych. Co ci zrobili? – Zachowali się jak świnie. Zbojkotowali mnie! Potraktowali jak psa – Wenta wpadał w coraz większe rozdrażnienie. Żak kiwał głową z politowaniem, a kiedy Wenta wyrzucił z siebie całą gorycz, powiedział trochę ironicznie: – No widzisz. Więc jednak nie przyszedłeś tu na wódkę. Chciałeś sprawdzić ludzi. Chciałeś się przekonać, co o tobie myślą, zobaczyć, jak się zachowają. I zobaczyłeś. – Ty też... tak jak oni? – Wencie złowrogo zabłysły oczy. – Po to się przysiadłeś, żeby mi jeszcze nagadać? Idź do cholery! Oni przynajmniej nic nie mówili, tylko poszli sobie, a ty zaczynasz kazanie. – Głupi jesteś, synku – ze smutkiem stwierdził Żak. – Odpieprz się! – Wenta zrobił się zaczepny. Szybko wypity alkohol podniecił go, był gotów nawet do awantury. – Nie zniosę żadnego gadania. Nawet od największego przyjaciela! Wiesz skąd tu przyszedłem? Prosto od sędziego z Izby Morskiej. Prawie pięć godzin mnie maglował. A teraz jeszcze ty chcesz? – Uspokój się – Żak był łagodnie wyrozumiały. – Nic nie chcę. To tyś zaczął pierwszy swoje gorzkie żale, że ludzie powychodzili na twój widok. Ja się przysiadłem jak do starego znajomego, żeby z nim wypić jedną wódkę i to wszystko. – Łżesz! Przysiadłeś, bo chcesz mnie wybadać. Ciekaw jesteś, jaki teraz jestem, po tym... Nie możesz wytrzymać. Będziesz pytał, dociekał, wiem, jesteś fajny chłop, może nawet zaczniesz się litować. A wiesz gdzie ja mam twoją litość? Dokładnie w... – Wiem, wiem, wiem – ze śmiechem przerwał mu Żak. – W porządku. Nie chcesz, żebym siedział z tobą, już odchodzę. Kelner! – Zaczekaj! – Wenta złapał go za uniesioną w przyzywającym geście rękę. – Nie chciałem cię obrazić... Dwie wódki – powiedział do kelnera, który już stał przy ich stoliku. – Może coś zjesz? – Daj spokój – Żak machnął ręką. – I tak jestem gruby. Ale ty coś zjedz. Zalejesz się raz dwa. Już zresztą nic ci nie brakuje. – Nieważne – zawadiacko odpowiedział Wenta. – Chyba się nie obraziłeś? – Nie, stary – Żak klepnął go po ramieniu. – Rozumiem cię. Nawet nie wiesz, jak cię rozumiem. – Tylko się nie lituj. – Idiota! Normalnego słowa nie można ci powiedzieć. Mam coraz większą ochotę wygarnąć ci tak, żeby ci w pięty poszło. – Więc jednak kazanko? – Poczekaj – Żak wskazał oczami kelnera. Gdy ten postawił kieliszki, stary kapitan wyciągnął wyświechtany portfel, podał pięćset złotych. – To będzie wszystko – powiedział. – Płacę. – Nie! – gorąco zaprotestował Wenta. – To ja... – Nie wygłupiaj się, ile? – dał kelnerowi pieniądze, schował resztę, odczekał aż zostaną sami, a widząc, że Wenta już znów natychmiast chce wypić, powstrzymał go. – Poczekaj. To strzemienny, zdążymy wypić. Chcę ci jednak przedtem coś powiedzieć. Możesz się obrazić albo nie, ale i tak ci powiem. – No? – Wenta patrzył nieufnie. Żak mówił ochrypłym szeptem, pochylony niemal do jego ucha: – Niedobrze, Adam. Nie szukaj ucieczki w tym – wzrokiem wskazał kieliszki. – To ci nic nie da... – Ty mi to mówisz? Ty! – w okrzyku Wenty zabrzmiała kpina, ale Żak miał poważną minę. – Ja. Wiesz dobrze, że wypiłem w życiu niemało. Gdyby mnie tak przepuścić przez wyżymaczkę, to by się wyciągnęło cysternę bloody mary zamiast krwi, fakt. Ale nigdy nie piłem, żeby zalać żal, szukać ucieczki, chować się za kieliszkiem. To nie pomaga. Wierz mi. Od tego jeszcze jest gorzej. Człowiek się rozkleja, lituje się sam nad sobą, oskarża cały świat, w końcu może palnąć głupstwo. A tobie teraz nie wolno zrobić żadnego głupstwa. – Nie piję – wiesz o tym – burknął Wenta. – A teraz co robisz? – Napadło mnie. Po tym przesłuchaniu musiałem coś zrobić. – Bzdury! Zachowujesz się jak małe dziecko, a nie jak mężczyzna. Masz opinię faceta twardego, zdecydowanego, a tu co? Sam nad sobą się rozczulasz. Szukasz pociechy w kieliszku. Czekasz, aż ci ludzie okażą życzliwość. Człowieku! Ludzie to ludzie. Ten, któremu wczoraj podałeś rękę, pierwszy się odwróci od ciebie plecami albo nawet rzuci kamieniem, kiedy znajdziesz się w biedzie. – Wiem o tym. – To dobrze. Jak sobie z tego zdajesz sprawę, to szukaj siły w samym sobie. Nie u ludzi. A jeśli masz takich, którzy ci są naprawdę życzliwi, to przyjdą do ciebie. Podadzą rękę. Nawet jeśli jesteś winny... – To ładnie brzmi – mruknął chmurnie Wenta. – Sam sobie też umiem to wszystko powiedzieć. Ale... – podniósł głowę, popatrzył w oczy Żakowi – powiedz... Czy ty też myślisz, że jestem winny? – Ja nie jestem sędzią – wzruszył ramionami Żak. – Wykręcasz się. Jesteś za starym kapitanem, żebyś nie miał o tym swojej opinii. – A na jakiej podstawie mam mieć tę opinię? – odpowiedział pytaniem stary kapitan. – Byłem przy tym? Widziałem coś? Rozmawiałem z kimś, kto był w wypadku? Wypytywałem cię? Nie. Czytałem gazety, to wszystko. Obiły mi się o uszy różne pogłoski. Tyle wiem. Więc jakie miałbym prawo wyrokować, czyś winien, czy nie? – A jednak ludzie już wydali wyrok. Wiesz, że mam telefony z pogróżkami? Sędzia robi wrażenie przekonanego, że to wszystko przeze mnie. – Bo mówiłem ci: ludzie to ludzie. Co do sędziego, to go nie oskarżaj za wcześnie. Znam faceta. Porządny gość, surowy, ale będzie tak długo drążył, aż dowie się całej prawdy. Zresztą wiesz, że nie on sam będzie sądził, pomogą mu fachmani, najlepsi. – Zadziobią mnie na śmierć... – Coś ci jeszcze powiem – Żak zawiesił na chwilę głos, a Wenta czekał w napięciu. – Martwię się o ciebie. – Myślisz, żem winien i dostanę wyrok? – To inna sprawa, nie moja – zaprzeczył Żak. – Martwię się, bo cię nie poznaję. Zawsze cię znałem jako prawdziwego mężczyznę. Twardego, ale sprawiedliwego. Wymagałeś od innych, ale także od siebie. Dziś jesteś inny. – Co masz na myśli? – To, że szukasz winnych dokoła, oskarżasz wszystkich, masz pretensje do całego świata, łapiesz za kielicha, a wszystko po to, żeby nie zajrzeć tu, do środka – Żak uderzył się ręką w piersi. Wenta milczał, a stary kapitan nie doczekawszy się odpowiedzi dokończył. – Boisz się siebie samego, stary, tak to jest... A dopóki nie rozliczysz się sam ze sobą, nie będziesz miał spokoju, choćbyś wypił ocean wódy i choćby nawet sąd orzekł, że w tej historii nie ma twojej winy. – Napijmy się – Wenta wziął kieliszek. – Dobrze – zgodził się Żak. – Ale to ostatni. Zdrowie! Twoje! Gdy wychylili kielichy, podniósł się pierwszy i delikatnie wziął pod łokieć Wentę. – Chodź, przejdźmy się razem, odprowadzę cię. – Daj spokój – żachnął się Wenta. – Nie jestem zalany. – Zalany nie, ale wykończony tak – odparł spokojnie Żak. – Chodź. Nie upierał się dłużej. Wyszli na zasypaną śniegiem ulicę. W mizernym świetle rzadkich latami widać było ukośnie lecące drobne płatki. Nie czuli jednak chłodu rozgrzani alkoholem, podnieceni rozmową. Szli ramię w ramię w milczeniu. Wenta czuł się dziwnie. Wiedział, że jest prawie zupełnie pijany, ale równocześnie wszystko docierało do niego z niezwykłą ostrością. Już nie czuł gniewu na Żaka za jego słowa. W ogóle myśli miał rozbiegane, był rozkojarzony, mieszały mu się obrazy i zdarzenia: dom, knajpa, sędzia, statek w chwili katastrofy, głos Wojdy i postać żony... Nawet nie zauważył, kiedy dotarli w pobliże jego domu. – No – odezwał się Żak. – Jesteśmy na miejscu. Spacer dobrze nam zrobił. – Obaj zatrzymali się, stali teraz naprzeciw siebie, z ust wydobywały im się białe obłoczki pary niczym kłęby tytoniowego dymu. Nagle Wenta niespodziewanie objął grubasa, przycisnął do siebie i nim ten zdumiony tym odruchem zdążył zaprotestować, powiedział: – Dziękuję ci! – Daj spokój – mruknął Żak. – Za co? Idź do chaty, prześpij się, żonę pozdrów ode mnie. Wenta skinął głową, odwrócił się i pchnął furtkę. Żak stojąc na ulicy patrzył na niego dotąd, dopóki nie zniknął za drzwiami domu. – Więc jakie jest ostatecznie pańskie zdanie? – sędzia patrzył uparcie w oczy kapitana Wojdy, minę miał poważną, surową. Ta rozmowa trwała długo. Oprócz sędziego uczestniczył w niej kapitan Mikuła, desygnowany jako delegat ministra, a więc oficjalny przedstawiciel władzy państwowej. Miał w sprawie pełnić funkcję niemal równą funkcji prokuratora w zwykłym sądzie. Był to człowiek znany ze swej fachowości, surowej sprawiedliwości i wielkiego poczucia odpowiedzialności. Do rozmowy sędziego z dyrektorem Wojdą wtrącał się rzadko, raczej rejestrował to, co ma do powiedzenia armator, którego Wojda tu oficjalnie reprezentował. Tylko w momentach, gdy kapitan-dyrektor zbyt jawnie szarżował i wypowiadał opinie nazbyt subiektywne, kapitan Mikuła musiał go upomnieć, że to jednak nie towarzyska rozmowa ani forum dla jego prywatnych opinii, lecz oficjalne przesłuchanie, podczas którego liczy się każde słowo i wymagany jest pełny obiektywizm. Wojda peszył się trochę po takim upomnieniu. Gdyby to uczynił ktoś inny, bez wątpienia odpowiedziałby ostro, z tupetem, ale przed delegatem ministra, w dodatku znanym w całej flocie handlowej kapitanem żeglugi wielkiej, nie mógł sobie na to pozwolić. Mimo wszystko jednak po chwili znów wracał do swego tonu i własnych tez, konsekwentnie prezentowanych przez całe przesłuchanie. Także teraz, na pytanie sędziego odparł: – Panie sędzio! Dla mnie sprawa jest oczywista. Przecież każdy z członków załogi, których pan przesłuchiwał przede mną, widział tylko mały wycinek wydarzenia, każdy miał własne odczucia. Natomiast kapitan ma obraz całości. Myślę, że jego zeznania mają odpowiednią wagę. Poza tym rybacy wszystko bardzo silnie przeżyli, są jeszcze pod wrażeniem tragedii osobistej, śmierci kolegów. Ich zeznania nie mogą być ani pełne, ani obiektywne. – A zeznania kapitana, pańskim zdaniem, mogą być obiektywne? – wtrącił zjadliwie kapitan Mikuła. – Są pewne fakty bezsporne, którym zaprzeczyć nie można – odparował Wojda. – Kapitan je podał. – Ciągle mówi pan w imieniu kapitana, podważa zeznania członków załogi, a ja pytałem o pańskie zdanie – zauważył sędzia. – Moje zdanie pokrywa się w zasadzie z tym, co powiedział kapitan. Fakty nie dadzą się zmienić. – Jakież to fakty uważa pan za niepodważalne? – Po pierwsze, uderzenie o dno. Prąd zamula wejście do portu. Od dawna nie było tam pogłębiane. Oto pierwsza przyczyna awarii. – Zapewniam pana, kapitanie – oświadczył sędzia – że skrupulatnie zbadamy ten fakt. Sąd wyśle własną komisję, będą dokonane sondaże dna w wejściu i w awanporcie. – Doskonale – z dużą pewnością siebie powiedział Wojda, ale minę miał trochę niewyraźną. – A poza tym, chcę podkreślić, że jest rzeczą niedopuszczalną zachowanie kapitana portu. – Dlaczegóż to? – z nieukrywanym zdziwieniem pytał sędzia. – Jak można było nie postarać się o wholowanie statku, kiedy kapitan zgłosił, że nie może manewrować i zagraża mu niebezpieczeństwo! – Ten port nie ma holowników. Kiedy zakładaliście tam bazę, wiedzieliście o tym i mimo wszystko podpisaliście umowę – rzeczowo stwierdził kapitan Mikuła. – Tak. Ale w wypadku takiej sytuacji, jaka miała miejsce już na terenie samego portu, władze portowe muszą ratować, działać, organizować pomoc za wszelką cenę. To one odpowiadają za bezpieczeństwo w porcie, bez względu na to, czy są holowniki, czy ich nie ma! A co zrobił kapitan portu? Targował się z szyprem „Pantery” o gwarancje, podczas gdy mijał bezcenny czas. – Ostrożnie, dyrektorze – sędzia podniósł dłoń. – Pan zapomina, że przedtem jeszcze kapitan portu zwracał się z prośbą o wholowanie „Prosny” do kapitana waszego drugiego statku, który stał przy nabrzeżu. Ten kapitan odmówił! – Tak, wiem – Wojda skłonił głowę, zrobił minę pełną ubolewania. – To sprawa bardzo przykra i wymaga zbadania. Chociaż wydaje mi się, że kapitan „Dunaju” miał swoje racje... Zbyt duże było ryzyko. – Dla niego ryzyko było zbyt duże, a dla szypra „Pantery”, człowieka obcego – nie? – To co innego. „Pantera” jest mniejsza niż „Dunaj”. – Taaak – sędzia spojrzał na niego przeciągle. – Widzę, że dla pana wszystkie sprawy są oczywiste i jasne. – A czy tak nie jest? – Wojda z miną pewną siebie wodził wzrokiem od sędziego do kapitana Mikuły. Oni zaś, jakby się umówili, równocześnie potakiwali głowami. – Szczęśliwy z pana człowiek – sędzia nie ukrywał złośliwości. – To dobrze mieć taką pewność siebie, żadnych wątpliwości. Ja je mam... – Panie sędzio! – Wojda starał się mówić z godnością i dużą pewnością siebie. – Jakież mogą być wątpliwości co do winy przy takiej akcji ratunkowej? Ludzie toną przy samym na- brzeżu, w zasięgu ręki, na oczach wielu gapiów i nikt nie jest w stanie ich uratować? Patrzy się na to bezradnie? Opieszałość – podniósł głos – niedbalstwo, lekceważenie obowiązków, niedocenienie niebezpieczeństwa przez władze portowe – oto przyczyny tragedii! – Jest pan bardzo szybki w wyciąganiu wniosków – gniewnie odpowiedział sędzia. – Ja mam więcej wątpliwości niż pan. – Jestem fachowcem, sam pływałem przez wiele lat. – Dobrze, dobrze, wiemy – szorstko przerwał kapitan Mikuła, a sędzia jeszcze zapytał: – Więc pańskim zdaniem kapitan statku nie ponosi żadnej odpowiedzialności, a winien jest tylko kapitan portu? – Ja nikogo nie obwiniam – odpowiedział Wojda. Po przyganie Mikuły poczuł się mniej pewny siebie, ostrożniej formułował słowa. – Kapitan statku może nie jest kryształowo czysty w tej sprawie. Ale fakty mówią, że w czasie samej tragedii nie mógł nic zrobić, a pomocy nie otrzymał. Kto winien – to rozstrzygnie sąd. – I ja tak myślę – zamknął rozmowę sędzia. Zabrzmiało to szorstko. Ani sędzia, ani kapitan Mikuła nie ukrywali rozczarowania tą rozmową i dezaprobaty dla postawy dyrektora. Nie komentowali jednak już tego. Sędzia pożegnał go krótko: – Do zobaczenia na rozprawie, dyrektorze! Gdy Wojda wyszedł starając się zachować postawę pełną godności i ciągle tej nadmiernej, drażniącej pewności siebie, sędzia zwrócił się do delegata ministra: – Nieźle, co, panie kapitanie? – Będzie pan miał ładną z nim robotę na rozprawie – odparł Mikuła. – Zbierzemy dowody, będą fakty, zbadamy każde słowo jego i kapitana statku, a wtedy może się uda dotrzeć do nagiej prawdy... Mikuła skinął głową, że się zgadza z sędzią. Zaraz też począł się żegnać. Obaj byli bardzo zmęczeni, a szczególnie sędzia, który przez cały dzień prowadził dziś przesłuchania. Marzył o tym, żeby się znaleźć w domu i choć na parę godzin zapomnieć o tym koszmarze. Wszedł do pokoju mocno chwiejnym krokiem. Kurtkę ściągnął jeszcze w przedpokoju, teraz zdjął marynarkę i niedbale rzucił na poręcz krzesła. Spadła na podłogę, ale nie schylił się, by ją podnieść. Siadł ociężale, zastanowił się chwilę, co dalej robić, potem zaczął zdejmować buty. Żona dotąd nie odezwała się ani słowem. Stała w pobliżu i z troską patrzyła na niego. Zdenerwowało go to. – Czego tak patrzysz? – rzucił zaczepnie. – Nic – odpowiedziała spokojnie. – Zrobić ci herbaty? – Nie – głos miał opryskliwy. – Nic nie chcę. Zostaw mnie w spokoju. – Adam... – zaczęła, ale przerwał jej dźwięk telefonu. Oboje drgnęli, a on popatrzył na aparat z nieukrywanym lękiem. Kiedy jednak zobaczył, że ona wyciąga rękę, szybko ją uprzedził. – Zostaw, ja odbiorę! – podniósł słuchawkę, przycisnął ją mocno do ucha. Przez długą chwilę trwała cisza. Już miał odłożyć słuchawkę na widełki, kiedy usłyszał znów ten sam, nieco ochrypły, zduszony, pełen nienawiści głos. – Morderco! Musisz głową zapłacić za ich śmierć! Cisnął słuchawkę na widełki, jakby go oparzyła w dłoń. Rzucił się na tapczan i ukrył twarz w poduszce. Żona okryła go kocem, zgasiła światło i cicho wyszła z pokoju. Rozdział dziesiąty Sala sądowa była niewielka, mieściła kilkadziesiąt osób, urządzona była z surową prostotą, bez jednego zbędnego przedmiotu. Długi stół sędziowski pokryty ciemnozielonym suknem, przed nim podium z barierką dla składających zeznania, z boków miejsca dla protokolanta, delegata ministra, dziennikarzy, kilka rzędów ciężkich brązowych ław dla publiczności. Na ścianie godło państwowe, nieco z boku pod nim drzwi, przez które wchodził sąd. Wszystkie miejsca były wypełnione, nawet kilka osób stało z tyłu, pod ścianą i z boku, w pobliżu drzwi wejściowych. Rzadko się zdarzało, by rozprawy w Izbie Morskiej miały aż taką frekwencję. Tym razem jednak waga sprawy, jej rozgłos sprawiły, że było wielu ludzi pragnących się przysłuchać i przypatrzeć rozprawie. Byli oczywiście wszyscy bliżej lub dalej zainteresowani: dyrektor naczelny przedsiębiorstwa połowowego, jego zastępca – Wojda – jeden z głównych aktorów spektaklu mającego się tu rozegrać, ich przełożeni ze zjednoczenia, przedstawiciele innych rybackich armatorów, pracownicy żeglugi, zarządów portów – wszyscy bardzo zainteresowani nie tylko samą tragedią, ale jej przebiegiem i stopniem odpowiedzialności, jaką ustali sąd. Głównymi jednak osobami, na które zwrócona była uwaga wszystkich obecnych na sali, były dwie grupy: uczestnicy katastrofy, rybacy, którzy ją przeżyli i teraz zostali wezwani jako świadkowie, i wyróżniające się czernią ubiorów wdowy po tych, którzy zginęli. Na uboczu, samotnie, jakby wystawiony na pokaz publiczny, siedział kapitan Wenta. Był głównym oskarżonym, jeśli w takim procesie można mówić o oskarżonym. W zasadzie traktowano go jako pierwszego i najważniejszego świadka, a czy jest winien i w jakim stopniu – miało się okazać dopiero na końcu rozprawy. Głowę miał podniesioną, ale patrzył gdzieś w przestrzeń, starając się nie spotkać z niczyim wzrokiem. Było mu gorąco, lepkie od potu dłonie co chwila dyskretnie wycierał o spodnie, miał ogromną ochotę zapalić, starał się jednak nie okazywać zdenerwowania, zachowywał kamienną twarz i czekał jak wszyscy na początek rozprawy. Był też na sali jeden człowiek, który czuł się podobnie jak kapitan Wenta. Kapitan „Dunaju” – Kozyra. Zajął miejsce daleko, niemal pod ścianą sali, wśród publiczności. Obok niego siedzieli ludzie, dotykał sąsiadów niemal łokciami, a jednak czuł wokół siebie pustkę i ową nieuchwytną, a jednak wyczuwalną atmosferę potępienia. I on nie patrzył na nikogo, denerwował się myśląc o tym, co będzie, gdy stanie przed stołem sędziowskim. Otrzymał wezwanie jako świadek, formalnie dotychczas nikt go o nic nie oskarżał, ale wiedział, że będzie musiał odpowiadać na pytania, mówić o rzeczach, które najchętniej wykreśliłby z pamięci. Byli też na sali niektórzy członkowie jego załogi, a pod ścianą stali, trzymając się przez cały czas razem, obaj praktykanci Gawlik i Kubala, wyrostki niemal, trochę przestraszeni atmosferą, salą, tym wszystkim, co się stało i co jeszcze tutaj miało się rozegrać. Komplet sędziowski zajął miejsca za stołem. Dziennikarze, których liczna grupa przybyła na rozprawę, porozkładali notesy, sprawdzali długopisy, wzajemnie sobie udzielali wyjaśnień, kto jest kim w grupie sądzących. W środku zajął miejsce sędzia Izby Morskiej. Był szeroko znany w kołach żeglugowych i dziennikarskich, wiedziano też dobrze, że jest to człowiek surowy, choć nie pozbawiony serca, a równocześnie dobrze przygotowany do pełnienia swej roli sędziego morskiego. Niektórzy byli zdania, że pod względem znajomości spraw morza i prawa morskiego, a także wszelkich sytuacji, jakie na morzu się zdarzają, sędzia nie ustępuje doświadczonym kapitanom żeglugi wielkiej. Zresztą oprócz niego w komplecie sędziowskim takich właśnie kapitanów było trzech: z marynarki handlowej, rybackiej i ratownik morski, zaś czwarty był starszym mechanikiem. Nie brakowało więc nikogo, kto miał cokolwiek do powiedzenia w sprawach fachowych. Wszyscy czterej marynarze za stołem mieli na sobie mundury, zresztą na sali pełno było ludzi w marynarskich ubiorach. Jedynie sędzia występował w swoim urzędowym stroju, podkreślając cały majestat prawa: miał togę i gruby złoty łańcuch z orłem na piersiach. Na sali trwały jeszcze szepty, ten i ów wychylał się, by lepiej widzieć Wentę, ludzie coś sobie wyjaśniali, pokazywano oczami poszczególnych członków kompletu sędziowskiego. Z wolna jednak ów szum zanikał, aż wreszcie, bez interwencji sędziego, zapanowała pełna napięcia, niczym nie zmącona cisza. Wszystkie szmery ucichły, oczy obecnych były skierowane na sędziego, który wstał, by otworzyć rozprawę. Mówił wolno, z namaszczeniem i powagą: – Izba Morska Sądu Wojewódzkiego otwiera rozprawę poświęconą wyjaśnieniu i rozpatrzeniu okoliczności tragicznego wypadku, który miał miejsce w styczniu bieżącego roku, a w wyniku którego statek rybacki „Prosna” uległ rozbiciu i zniszczeniu, zaś dziesięciu członków jego załogi zginęło lub zostało uznanych za zaginionych, gdyż nie zdołano odnaleźć ich ciał. – Przerwał na chwilę, bo na sali zapanowało poruszenie i rozległ się niezbyt głośny szmer, gdyż ludzie zdziwili się, że mowa tylko o dziesięciu ofiarach. Zaraz jednak następne zdanie sędziego wyjaśniło sprawę. – Jedenasty członek załogi „Prosny” – lekko podnosząc głos, jakby chciał specjalny nacisk położyć na tych słowach, kontynuował sędzia – zmarł wkrótce po tym wypadku w szpitalu. Przyczyną jego śmierci był zawał serca. Miało to jednak bezpośredni związek z katastrofą i dlatego także ten zgon należy uznać za spowodowany wypadkami, które będą przedmiotem rozprawy. Razem więc w katastrofie lub w jej wyniku zginęło jedenaście osób. Pozostałych szesnastu członków załogi, w tym kapitan statku, zostało uratowanych w wyniku przeprowadzonej na miejscu akcji ratunkowej. Na sali znów rozległ się szum, tym razem głośniejszy. Sędzia spojrzał na publiczność nieco zaskoczony tą reakcją na jego słowa, bowiem w tym wstępie podał do wiadomości fakty, które były przecież od dawna wszystkim dobrze znane. Szybko jednak zrozumiał, co jest przyczyną zamieszania. Oto wszystkie oczy siedzących na sali były skierowane na kapitana Wentę. On zaś zaczerwienił się, spuścił głowę, widać było, że czuje na sobie ciężar tych spojrzeń pełnych oskarżenia i potępienia. Nie wiedział, co z sobą począć i z pewnością najchętniej zapadłby się pod ziemię. Sędzia zrozumiał, że powinien mu pomóc, jakoś zareagować, uprzedzić, że nie wolno ferować wyroków przed końcem rozprawy, nie umiał jednak w pierwszej chwili znaleźć słów, które by zganiły same przecież spojrzenia, a nie gesty lub słowa publiczności. Już chciał kontynuować swoje wystąpienie wstępne, gdy w tym momencie nastąpiło coś w rodzaju niespodziewanej eksplozji. Jedna z wdów, siedząca w grupie kobiet na środku sali, wstała, ręką wskazała na Wentę i głośno zawołała: – To on jest winien! Żądamy dla niego kary śmierci! Teraz sędzia zareagował. Głos jego zabrzmiał ostro, surowo: – Proszę stanowczo o nieprzerywanie rozprawy tego rodzaju wyskokami! Są one niepotrzebne, niesprawiedliwe i nie licują z powagą sądu! Kobieta siadła pociągnięta za suknię przez najbliższą towarzyszkę, szmer na sali umilkł, niektórzy poczuli się niewyraźnie, inni patrzyli na sędziego z wyrazem aprobaty, ale byli też tacy, zwłaszcza wśród byłych członków załogi „Prosny”, a także niektóre kobiety, których nagana nie wprawiła w skruchę. Ich postawy, miny, całe zachowanie wskazywało, że są zaczepni, gotowi potępiać i żądać najsurowszej kary. Sędzia odczekał chwilę. Potrzebował trochę czasu, by sala się uspokoiła, a także, aby sam mógł się opanować po wzburzeniu, jakie go ogarnęło. – Zmuszony jestem wyjaśnić – powiedział już nieco spokojniej, ale z wielkim naciskiem – że Izba Morska to jest szczególny sąd. Tutaj nie prowadzi się rozprawy karnej, w wyniku której można skazać na kary więzienia lub inne przewidziane kodeksem karnym. Naszym zadaniem jest wyjaśnić wszystkie okoliczności wypadku, ustalić przyczyny oraz stopień odpowiedzialności za tę tragedię poszczególnych osób lub instytucji. Wyrok nasz będzie miał znaczenie zawodowe, a przede wszystkim winien się przyczynić do tego, by takie tragedie nigdy więcej nie mogły się powtórzyć! Na sali znów gwałtownie zaszumiało, szczególnie w gronie wdów, widocznie niezadowolonych z tego oświadczenia, które odbierało im nadzieję na uzyskanie satysfakcji, jakiej się domagały. Tym razem jednak sędzia nie pozwolił sobie przerwać. Zastukał ręką w stół i kończył swoje wystąpienie, zmuszając wszystkich, by wysłuchali go w ciszy. – W składzie naszego sądu znajdują się ławnicy, najwybitniejsi fachowcy, ludzie morza. Jest kapitan żeglugi wielkiej handlowej, kapitan żeglugi wielkiej rybackiej, kapitan z ogromnym doświadczeniem na polu ratownictwa okrętowego i wreszcie starszy mechanik. Poza tym sąd przeprowadził bardzo drobiazgowe śledztwo. Na zlecenie sądu została dokonana wizja lokalna i wykonano szczegółowe badania miejsca wypadku. W śledztwie przesłuchano wszystkie osoby, które miały cokolwiek wspólnego ze sprawą lub które mogły w tej sprawie udzielić ważnych, miarodajnych wyjaśnień. Obecnie otwieram przewód sądowy! Ostatnie zdanie zabrzmiało tak, jakby ucinał raz na zawsze możliwość wszelkich dyskusji, dociekań, spekulacji, które mogłyby nastąpić. Podał wszystkie wyjaśnienia, choć nie musiał tego robić, ale chciał, by wszyscy ci ludzie na sali dobrze wiedzieli, czego będą świadkami i z jaką powagą on sam i cały skład podchodzi do tej sprawy. Chciał się w ten sposób zabezpieczyć przed innymi jeszcze wyskokami. A jednak jego słowa, surowy ton, rzeczowe informacje nie osiągnęły w pełni spodziewanego efektu. Oto znów, z tego samego rejonu sali, gdzie zgrupowały się wdowy, rozległ się piskliwy kobiecy głos: – Żądamy surowej kary dla mordercy! – Kary śmierci! – krzyknęła druga kobieta. To podziałało na sędziego jak czerwona płachta na byka. Nie zdołał się opanować. Impulsywnie zerwał się, uderzył dłonią w stół aż zahuczało za sali. – Proszę o spokój! – krzyknął ostrym, nie znoszącym sprzeciwu głosem. – To nie jest średniowiecze! To nie czasy barbarzyńskie, kiedy istniało prawo „wet za wet”! Nie wolno kierować się żądzą zemsty i odwetu, choćby poczucie krzywdy było największe! To niegodne ludzi cywilizowanych! Rzeczą sądu jest wskazanie winnych, a prawo wymierzy im sprawiedliwą karę. Ostrzegam, że jeśli nadal rozprawa będzie przerywana w tak niedopuszczalny sposób, polecę usunąć publiczność z sali! Uciszyło się. Widać jednak było, że surowa reprymenda sędziego nie na wszystkich wywarła jednakowe wrażenie. Nie uspokoiła ona zwłaszcza kobiet. Siedziały rozognione popatrywały na siebie znacząco, sędziemu rzucały spojrzenia zaczepne, skupiły się ciaśniej, jakby zbierały siły do dalszej walki. Wyraźnie były nastawione nieżyczliwie do sędziego i całego kompletu za stołem, zaś kapitana darzyły otwartą, krwiożerczą nienawiścią. On zaś siedział teraz skulony, przybity, straszliwie samotny na tej wypełnionej ludźmi sali, przestraszony ogromem nienawiści, którą dopiero tutaj w pełni zrozumiał. Był tak oszołomiony, że w pierwszej chwili nie dotarły do niego słowa sędziego. Dopiero, gdy wezwano go po raz drugi, z wielkim trudem zebrał siły, wstał i ruszył z miejsca, bo oto sędzia przyzywał go jako pierwszego do złożenia zeznań. Kilka kroków, które musiał przejść ze swego miejsca do podium dla świadków, było dla niego przestrzenią niemal nie do pokonania. Gdy doszedł na miejsce, znów dyskretnym ruchem wytarł spocone dłonie i podniósł wzrok. Zobaczył utkwione w sobie spojrzenia wszystkich pięciu sędziów. Przez długą jak wieczność chwilę stał przed sędziowskim stołem w pełnej maksymalnego napięcia ciszy. Z ogromnym wysiłkiem opanował się, teraz chciał przede wszystkim osiągnąć jasność umysłu, przytomność i pełną świadomość. Był blady, ręce mu drżały tak, że musiał chwycić się drewnianej barierki. Jednak w końcu zdołał się skupić. Przełknął ślinę, spojrzał przytomniej i czekał na pierwsze pytanie. – Według pańskich zeznań, złożonych podczas śledztwa – rozpoczął sędzia – objął pan statek niespodziewanie dla siebie, wezwany pilnie przez dyrekcję z urlopu, gdyż poprzednik uległ wypadkowi, czy tak? – Tak było, panie sędzio – głos zabrzmiał czysto i wyraźnie. – Czy znał pan tego typu statki rybackie? – Tak, znałem dobrze. Pływałem na nich przez wiele lat. – Czy przed objęciem statku badał go pan pod kątem sprawności? – W zasadzie nie było takiej potrzeby, panie sędzio – wyjaśnił. – Ani w biurze armatora, ani na samym statku nie słyszałem, aby miał on jakieś wady, usterki czy uszkodzenia. Mogłem mieć pewność, że znajduje się w dobrym stanie. Zresztą nie było na to czasu. – Więc w ogóle się pan nie interesował stanem statku? – Nie prowadziłem w tej sprawie specjalnych badań – odparł szybko. – Jednakże rozmawiałem ze starszym mechanikiem, starszym oficerem i innymi odpowiedzialnymi członkami załogi. Stwierdziłem na tej podstawie, że wszystko było w porządku i statek mógł łowić dalej. – Dobrze. A czy port, w którym znajdowała się baza tego statku, był panu znany? – Tak, panie sędzio. Poprzednio kilkakrotnie tam wchodziłem i wychodziłem. – Czy jako kapitan statku? – pytanie padło z ust ławnika-rybaka. – Nie – odparł z wahaniem. – A jaką funkcję pan pełnił przebywając w tym porcie poprzednio? – Byłem oficerem nawigacyjnym. Drugim, potem pierwszym. – Więc samodzielnie nigdy pan nie wprowadzał ani wyprowadzał statków na terenie tego portu? – Nie. – A zatem port ten, cieszący się opinią trudnego, nie był panu dobrze znany? – uściślił kapitan- rybak. – Mam na myśli panujące tam warunki nawigacyjne i wszystkie zasadzki, jakie w nim mogły mieć miejsce. – Już mówiłem, że kilka razy tam wchodziłem i wychodziłem – upierał się Wenta. – To pozwoliło mi port poznać. – Jednak nie jako kapitanowi – z naciskiem podkreślił sędzia. – A to mimo wszystko stanowi różnicę. Proszę powiedzieć, w jaki sposób po objęciu statku, kiedy miał pan samodzielnie o wszystkim decydować, zapoznał się pan z warunkami panującymi w tym porcie? – Przeprowadziłem ze starszym oficerem szczegółową rozmowę – niechętnie wyjaśnił Wenta. – On był świetnie zorientowany w tamtejszych warunkach, od dłuższego czasu statek, na którym był chiefem, tam bazował. – To wszystko? – Rozmawiałem z kapitanem portu i z naszym agentem. Przestudiowałem także mapę, locję i plan portu. – Rozumiem – sędzia skinął głową. – I to panu wystarczyło. – To mi dało dokładny obraz portu i warunków nawigacyjnych, jakie tam istniały. – Wenta odruchowo wzruszył ramionami, jakby go dziwiło, że tak szczegółowo wypytują o te kwestie. Dorzucił jeszcze: – Na nic więcej nie było czasu, gdyż musieliśmy jak najprędzej wyjść na połów ryb. – Tak, rozumiem – sędzia popatrzył na lewo i prawo, chcąc się upewnić, czy w tej kwestii ławnicy nie mają pytań, a stwierdziwszy, że żaden nie chce zabrać głosu, przeszedł do dalszej sprawy. – Okres wyjścia z portu i samego przebywania na łowisku jest jasny i nie wymaga dodatkowych wyjaśnień – stwierdził. – Problem zaczyna się w momencie, kiedy pan zdecydował się wracać do portu. Według pańskich zeznań, postanowił pan przerwać połowy i wcześniej zejść z łowiska, ponieważ na pokładzie było dwóch chorych członków załogi: radiooficer i pierwszy oficer, czy tak? – Tak jest, panie sędzio. – Czy ich stan był tak groźny, że wymagał przerwania połowów, co dla statku rybackiego jest bardzo istotne? – Nie decydowałem tutaj samodzielnie, panie sędzio – wolno odpowiedział Wenta. Na tym gruncie czuł się pewniej, więc i jego odpowiedź zabrzmiała inaczej, bardziej śmiało niż poprzednie wyjaśnienia. – Zasięgałem opinii lekarza w radio-medical. Opisałem obydwa przypadki. Nawet w stosunku do radiooficera przeprowadziłem nakazane przez lekarza próby i badania. Co do chiefa, to jego stan bardzo wyraźnie się pogarszał, choć on sam miał skłonności do brawury i lekceważenia choroby, a raczej przeceniania swoich sił. Lekarz radził mi w obu wypadkach oddać chorych do szpitala, a przynajmniej pod opiekę lekarską i to możliwie najprędzej. – Tak – sędzia przytaknął i powiedział do ławników i publiczności: – Ta kwestia została sprawdzona. Rozmowa z lekarzem za pośrednictwem radio rzeczywiście miała taki przebieg. To potwierdza pańskie wyjaśnienia – teraz znów zwrócił się do Wenty: – Wobec tego przerwał pan połowy i skierował statek do portu. O której dotarł pan na redę? – Po dwudziestej trzeciej. – A więc w nocy. I co pan postanowił? – Zdecydowałem się natychmiast wchodzić do portu. – Od razu, w nocy, nie czekając do rana? – zapytał kapitan-ławnik, jakby chciał, żeby ten szczegół został specjalnie wybity. – Tak – odpowiedział Wenta patrząc mu w oczy. – Zostało stwierdzone, że port ten ma trudne warunki nawigacyjne – oświadczył sędzia. – Wśród kapitanów różne panują na ten temat opinie – szybko odparował Wenta. – Jest to rzecz zwykła; jedni są bardziej ostrożni albo mają nieco czasu i wolą poczekać do świtu, inni wchodzą w nocy. – Chwileczkę – sędzia powstrzymał potok wyjaśnień kapitana. – Sąd nie opiera się na pogłoskach ani subiektywnych wrażeniach poszczególnych kapitanów. Warunki nawigacyjne tego portu zostały szczególnie skrupulatnie zbadane przez fachową komisję. Zasięgnięto także opinii kilku kapitanów, którzy tam pływali. Wyniki są jednoznaczne: port jest szczególnie trudny, a w pewnych warunkach nawet niebezpieczny i z reguły nie wchodzi się do niego nocą. Stwierdzono, że wejście do wewnętrznego basenu tego portu jest bardzo utrudnione. Port nie dysponuje w ogóle pilotami. A zatem wejście w nocy było szczególnie ryzykowne, zwłaszcza że pan miał po raz pierwszy samodzielnie wprowadzać tam tak duży statek. Dlaczego pan podjął to ryzyko? – tym razem pytanie już zabrzmiało jak oskarżenie. Wenta odczekał chwilę, starając się opanować zdenerwowanie. Wreszcie z wyczuwalną niechęcią odpowiedział: – Już mówiłem: miałem ciężko chorych na pokładzie. Stanie na redzie do rana oznaczałoby przedłużenie ich cierpienia. – To piękna i bardzo humanitarna przyczyna – Wenta nie mógł się zorientować, czy w głosie sędziego brzmi pochwała czy ironia. Tymczasem sędzia sięgnął do dokumentów, wyjął arkusz papieru i trzymając go w palcach ciągnął: – Jednak także i w tym wypadku sąd chciał mieć absolutną pewność i jasność, czy naprawdę była potrzeba natychmiastowego wejścia do portu, a kilkugodzinna zwłoka mogła zaszkodzić chorym. Oto jest odpowiedź pisemna eksperta, lekarza ze służby radio-medical. Jest tu potwierdzenie owej rozmowy z łowiska, o czym już była mowa. Ale jest także stwierdzenie, że stan chorych nie był tak bardzo ciężki, czy groźny dla życia, aby uzasadniał konieczność natychmiastowego kierowania do szpitala. A zatem nie było bezwzględnej konieczności podejmowania ryzyka i wchodzenia do portu natychmiast w nocy, mimo trudnych, a nawet niebezpiecznych warunków. Chorzy, bez szkody dla ich zdrowia mogli poczekać do rana! To stwierdzenie wywołało pewne poruszenie na sali. Każdy zdawał sobie sprawę, co ono oznacza. Kapitan tracił ważny argument. On też rozumiał, że nie ma dość mocnych podstaw do twierdzenia, iż musiał w nocy wchodzić do portu. Mimo tego jednak jeszcze próbował usprawiedliwić tę decyzję: – Pogoda była sztormowa – powiedział chmurnie. – Wiatr był silny i stale się wzmagał. Zachodziła obawa, a właściwie mieliśmy pewność, że nadchodzi silny sztorm. Takie były komunikaty, a nawet stacje meteorologiczne państw skandynawskich nadawały ostrzeżenia sztormowe. Nie chciałem w tych warunkach czekać do rana na redzie. Sztorm mógł mi potem na pewien czas uniemożliwić wejście do portu. – Tak – sędzia przytaknął ruchem głowy i wziął do ręki następny dokument. – I tę sprawę także sąd wziął pod uwagę. Rzeczywiście, w tym dniu na zachodnim Bałtyku oraz we wschodniej części Morza Północnego, a także w cieśninach duńskich była zła pogoda, wiał silny wiatr i niektóre stacje podawały ostrzeżenia sztormowe. Jednak w rejonie portu, o którym tutaj jest mowa, choć był wiatr, jeszcze nie panował sztorm i ostrzeżenia nie dotyczyły tego akwenu. Przyjmijmy jednak, że miał pan powody do niepokoju z tego tytułu. A zatem zapadła decyzja wchodzenia w nocy do portu. Czy o tym zamiarze poinformował pan władze portowe? – Wysłałem odpowiednią depeszę do naszego przedstawiciela w porcie. – Dlaczego jednak o swoich zamiarach nie powiadomił pan samego kapitana portu? To port mały. Kapitan portu wyznacza miejsce, decyduje, czy statek może wchodzić, czy powinien poczekać na redzie, w ogóle zezwala na wejście lub wyjście. Pan go pominął... – Nie uzyskałem z nim bezpośredniego połączenia bąknął Wenta. – A zatem – teraz wtrącił się kapitan z floty handlowej – wchodził pan bez zgody kapitana portu, w nocy, podczas złych warunków, które nie tylko mogły zagrozić statkowi na redzie, ale przecież musiały utrudniać wprowadzanie go do portu. W dodatku port ten był panu mało znany. Czy uważa pan takie postępowanie za słuszne i w pełni uzasadnione? Zapadło milczenie. Wenta stał zaczerwieniony, dłonie mocno zacisnął na poręczy, trzymał się prosto, ale wzrok opuścił, by nie patrzeć w oczy pytającemu. Kiedy cisza przedłużała się nadmiernie i stawała się żenująca, sędzia uznawszy, że to także jest odpowiedź, zabrał głos, decydując się przejść do następnego problemu. – Dobrze, możemy zatem uważać, że te wstępne czynności są dla sądu jasne. Przejdźmy zatem do drugiej sprawy. – Rękę wyciągnął nad stołem, wskazał na drewniany stojak z rozpiętą na nim białą kartą poznaczoną czarnymi kreskami. – Proszę teraz podejść tam. – Wszyscy na sali skierowali wzrok w tę stronę, a Wenta opuścił swe dotychczasowe miejsce i cięż- kim krokiem zbliżył się do stojaka. Od razu rozpoznał plan portu i poczuł się jeszcze bardziej niepewnie. Sędzia zaś kontynuował w absolutnej ciszy: – To jest plan tego portu, poznaje go pan? – Tak jest – cicho odpowiedział Wenta. – Proszę pokazać, jak pan wprowadzał swój statek do tego portu. Wenta popatrzył najpierw na sędziego, jakby nie rozumiał jego żądania, potem wtulił głowę w ramiona, przygarbił się, stał bezradny i przestraszony. Zrozumiał, że teraz nadchodzi najtrudniejsza dla niego chwila. Nie mógł jednak tego uniknąć. Wolno, niechętnie wziął z ręki protokolanta drewniany kijek i posługując się nim jak wskazówką, począł pokazywać na planie: – Tutaj jest reda – zaczął. Ludzie wyciągnęli szyje, niektórzy siedzący dalej nieco się unosili, by lepiej widzieć. – Tu – pałeczka wskazała na dwie kreski wybiegające w morze, owe ostrogi wejściowe – jest kanał prowadzący do awanportu. Wchodziliśmy zwyczajnie, tędy z redy, między główkami, wprost do awanportu – pokazywał dokładnie, od miejsca, w którym statek znajdował się na redzie, aż do środka portu, już poza ostrogami wejściowymi. Sędzia jednak przerwał mu szybko. – Chwileczkę. Tutaj musimy wyjaśnić każdy szczegół. Według informacji służby meteorologicznej, jakie posiada sąd, był wówczas wiatr północno-wschodni o sile sześć do siedmiu w skali Beauforta, tak? – Tak – zgodził się kapitan. – Wiatr wiał stąd – pokazał na planie. – A zatem wchodzący statek miał wiatr w rufę, ukośnie od lewej strony, czy tak? – Tak jest, to w pewnym stopniu mu pomagało, bo wiatr wpychał statek do portu – skomentował Wenta. – Nie spieszmy się z wnioskami, czy wiatr pomagał czy przeszkadzał – odezwał się kapitan rybacki. – Proszę powiedzieć, czy pan płynął równo między ostrogami, pośrodku kanału prowadzącego do awanportu? – Naturalnie! – zabrzmiało to zbyt głośno i zostało powiedziane nieco za szybko. Kapitanrybak pytał dalej: – Dobrze, ale według czego pan płynął, czym pan się kierował wchodząc do portu? – W porcie są namierniki świetlne – wyjaśnił Wenta z pewnym zdziwieniem, że o ten szczegół pyta kapitan, który doskonale o tym powinien wiedzieć. – Jakie? – chciał wiedzieć kapitan. – Namierniki bywają różne. – Tam są dwa czerwone światła w głębi portu. Umieszczone jedno za drugim. Podczas wchodzenia trzeba uważać, żeby te światła się pokrywały. Kiedy się pokrywają tak, że jedno zasłania drugie, wówczas jest pewność, że statek płynie środkiem toru wolnego – odpowiedź zabrzmiała jak na egzaminie w szkole morskiej. Kapitan-rybak skinął głową na znak, że się z nim zgadza, ale zapytał jeszcze: – I pan tak płynął? – Tak jest. – Z całą pewnością? – Nie rozumiem – Wenta okazał irytację, ale zaraz się pohamował. – Przecież inaczej tam nie można wchodzić, gdyby się nie przestrzegało tej zasady, może się zdarzyć awaria... – urwał i ugryzł się w język. Dopiero teraz dotarło do niego, że stary doświadczony kapitan nie bez kozery tak go maglował o ten szczegół. Sam przecież wiedział, że właśnie sposób wchodzenia w tym miejscu miał zasadnicze znaczenie. Jeśli tu był błąd, to... A kapitan pokiwał głową i skomentował jego słowa z ironią: – No i właśnie wydarzyła się awaria. – Wróćmy do faktów – sucho zauważył sędzia, któremu niezbyt się podobało, że ławnik, choć pytał bardzo konkretnie i fachowo, to jednak w afekcie pozwolił sobie na tę złośliwą uwagę, noszącą cechy jeszcze nie udokumentowanego oskarżenia. – Jest pan zatem między ostrogami. I co się wówczas wydarzyło? – Tutaj – kapitan pokazał pałeczką miejsce w samym wejściu, na początku ostróg – kiedy już byliśmy co najmniej połową kadłuba w kanale wejściowym, a więc już między ostrogami, nagła większa fala podbiła nam rufę do góry. Gdy fala poszła do przodu, statek opadł i wtedy odczuliśmy uderzenie dnem statku. – Jakie to było uderzenie? – teraz zapytał ratownik. Uprzedził sędziego, zresztą wszystkim to pytanie cisnęło się na usta. Wenta odparł bez namysłu, z dużą pewnością siebie: – Dosyć silne, ale miękkie, niezbyt groźne. Wyglądało, jakby statek uderzył rufą o dno morskie. – To pańskie przypuszczenie czy pewność? – pochyliwszy się nad stołem pytał sędzia. Tym razem Wenta lekko się zawahał nim odpowiedział: – Jestem pewny, że to było uderzenie o dno. – Na czym pan opiera tę pewność? – To nie mogło być nic innego – wybuchnął niemal Wenta. Zabrzmiało to zbyt nerwowo, nie przekonywająco, ale rozpaczliwie, niemal jak błaganie, żeby mu uwierzyli. – Gdyby statek uderzył o jakąś inną podwodną przeszkodę – przekonywał dalej żarliwie, odwróciwszy się od planu do stołu sędziowskiego – o twardą przeszkodę, doznalibyśmy uszkodzenia części rufowej! Natychmiast po tym wstrząsie zarządziłem oględziny rufy. Doprowadziliśmy tam oświetlenie, zbadaliśmy dokładnie rufę i nie znaleźliśmy nawet śladu uszkodzenia poszycia, nawet wgniecenia. Nie było też żadnego przecieku, rufa była cała, nie uszkodzona! – Badaliście tylko część nad wodą – rzeczowo zauważył ratownik. – Nie było możliwości zbadania części podwodnej, gdzie mogło być uszkodzenie i to poważne. – Wtedy byłby przeciek, a tego nie stwierdziliśmy – bronił się Wenta. – Niekonieczne – odparował ratownik. Jednak sędzia znów wkroczył i zadał dalsze pytanie: – A czy panu wiadomo, że w tym miejscu istnieją jakieś przeszkody stanowiące zagrożenie dla statku podczas wchodzenia do portu? – W samym wejściu żadnych przeszkód nie ma – stwierdził Wenta. – Chwileczkę – nieco ostro wtrącił się kapitan rybołówstwa. Nawet wzrokiem nie poprosił sędziego o głos, tylko atakował surowo. – Czy pan wie, że ta – wskazał palcem ku planszy – prawa, jeśli patrzeć od strony portu, a lewa jeśli patrzeć od morza, ostroga stanowi właśnie taką niebezpieczną przeszkodę? – Nie pozwalając odpowiedzieć Wencie, który już otworzył usta, by zaprotestować, kontynuował z dużą znajomością rzeczy. – Otóż ta ostroga w części podwodnej nie opada stromo, ale na przestrzeni dobrych kilku metrów obniża się stopniowo, łagodnie. Jej kamienie leżą więc dosyć płytko na pewnym odcinku pod wodą i tworzą groźną pułapkę ciągnącą się w kierunku środka toru wodnego. Wie pan o tym? – Tak, wiem – zgodził się Wenta. – Ale ta płycizna rozciąga się w pobliżu samej ostrogi, nie dociera do środka toru wodnego. – A czy nie jest możliwe, że pan prowadził statek zbyt blisko właśnie ostrogi, za bardzo po lewej stronie toru wodnego, nie środkiem, i w rezultacie statek uderzył dnem o te kamienie? – Nie, to niemożliwe! – wykrzyknął Wenta. – Płynąłem środkiem, według namierników! – Dobrze – wmieszał się znów sędzia. – Ten szczegół będziemy wyjaśniać drobiazgowo w dalszym postępowaniu. Proszę teraz powiedzieć, co nastąpiło potem, po owym uderzeniu rufą statku w podwodną przeszkodę. Wenta chciał w pierwszym odruchu zaprotestować, wykrzyknąć, że nie w żadną „podwodną przeszkodę”, tylko w morskie dno, ale powstrzymał się, bo uznał, że swoje zdanie już powiedział, a dalsza dyskusja z sędzią mogłaby zakrawać na kłótnię i spowodować upomnienie, a to zrobiłoby złe wrażenie. Starając się zatem nadać głosowi normalne brzmienie począł składać dalsze wyjaśnienia. – Sternik zameldował mi, że ster statku został zablokowany w pozycji „prawo na burtę”. W pierwszej chwili nie wydało mi się to groźne. Statek wchodził już z kanału do awanportu i nawet należało go kierować na prawo, do właściwego wejścia z awanportu do głównego basenu portowego. Toteż doceniając znaczenie faktu, że mamy ster zablokowany, nie uznałem sytuacji jeszcze za groźną, wiedziałem, że mamy czas na odpowiednie działanie. – Jak zachowywał się statek? – kapitan handlowy patrzył na planszę. Wenta znów pokazywał na niej pałeczką drogę „Prosny”. – Tu, wychodząc spomiędzy ostróg robił cyrkulację w prawo. Miałem przed sobą sporo wolnej przestrzeni, falochron główny, ten – pokazał linię oddzielającą awanport od otwartego morza – był jeszcze daleko. – Jakie były pańskie decyzje w tej sytuacji? – Poleciłem sprawdzić w maszynowni, co stało się ze sterem i podjąć próby usunięcia przyczyny jego zablokowania. Jednak poszukiwania uszkodzenia nie dały rezultatu. Steru nie można było uruchomić. Nawet próba posłużenia się sterem awaryjnym, ręcznym, nie powiodła się. Także usunięcie uszkodzenia we własnym zakresie okazało się niewykonalne. Statek zaś nadal cyrkulował coraz dalej, już na wodach awanportu. Ponieważ napęd popychał go w niepożądanym kierunku, poleciłem zatrzymać silnik. Jednak statek nadal posuwał się już dziobem w stronę zewnętrznego falochronu, pchała go siła inercji. Wtedy kazałem rzucić kotwicę. – W którym to było miejscu? – Mniej więcej tu – pokazał pałeczką punkt dosyć jeszcze oddalony od falochronu, jednak już niezbyt bezpieczny. Teraz padło pytanie ze strony kapitana rybołówstwa: – Czy już wtedy uznał pan sytuację za groźną? – Nie – zdecydowanie odparł Wenta. – Dlaczego? Uszkodzony ster, silny wiatr, spora fala, obcy port, działanie siły inercji, to wszystko elementy bardzo niebezpieczne – stwierdził kapitan. – Owszem – przyznał kapitan Wenta. – Ale w tej konkretnej sytuacji nie widziałem powodu do nadmiernego niepokoju. Uważałem, że zatrzymam statek na kotwicy w awanporcie, w stosunkowo bezpiecznym miejscu. Potem zamierzałem działać w zależności od sytuacji, to znaczy myślałem, że albo uda się usunąć awarię steru i wejść samodzielnie do portu, albo – w ostateczności – poproszę o wholowanie. – Wiedział pan, że to nie będzie możliwe, bo port nie ma holowników. – Nawet bez holowników można przecież coś zrobić, by doprowadzić bezwładny statek do nabrzeża – odparował Wenta. – Liczyłem, że w sytuacji ostatecznej otrzymam pomoc z portu, w którym przecież już się znajdowaliśmy, – Dobrze – sędzia ruchem ręki uciął tę kwestię. – Wrócimy do tego w dalszych dociekaniach – zapewnił. – Teraz trzymajmy się kolejności wydarzeń. Pan kapitan ma pytanie? – Tak – skinął głową ratownik. – Ile wypuszczono łańcucha kotwicznego? Wenta znów na krótki moment zawahał się, a kiedy odpowiedział, zrobił to jakby z pewnym przymusem. – Jedną szaklę. – Dlaczego tak mało? – zdziwił się szczerze ratownik. – Przecież wiadomo, że wypuszczenie większej ilości łańcucha nie szkodzi, ale pomaga w zatrzymaniu statku i powoduje, że kotwica lepiej trzyma. Pan kapitan wie przecież, że nie sama kotwica hamuje statek, łańcuch także trzyma go na uwięzi. – Uważałem, że jedna szakla wystarczy – z uporem powtórzył Wenta. – Wystarczyła? – był w tym pytaniu wyrzut, była też nagana. Wenta zrozumiał to, bo niechętnie spojrzał na dociekliwego ratownika, jednak odpowiedział na jego ostatnie słowa: – Niestety, nie. – Co zatem się działo dalej? – sędzia po każdym wyjaśnieniu kwestii fachowej starał się pytaniami posuwać sprawę naprzód. – Statek zaczął dryfować już na kotwicy – chmurnie wyjaśnił Wenta. – Wiatr był silny i ciągle się wzmagał – dodał tonem usprawiedliwienia. – Ponadto okazało się, że dno jest muliste i łapy kotwicy nie mogły się o nic zaczepić. Wtedy kazałem wypuścić jeszcze pół szakli łańcucha kotwicznego. Ratownik pokiwał głową z ubolewaniem, jakby chciał powiedzieć, że trzeba było tak zrobić od razu, wstrzymał się jednak od tej uwagi, a tylko zapytał: – Czy to zatrzymało statek? – Nie. Okazało się wkrótce, że „Prosna” dryfuje nadal i wlecze kotwicę po dnie. – Proszę pokazać, jak i w którą stronę dryfował statek. Kapitan pokazał pałeczką ruchy statku w awanporcie. Nie komentował tego, wszyscy na sali doskonale się orientowali, co się wtedy działo, a kto miał wyobraźnię lub znał morze, wiedział dobrze, jak musiała narastać groza, jak pogarszała się sytuacja statku i załogi w miarę dryfowania na falochron z gwiazdoblokami. – Statki tego typu mają przecież dwie kotwice – przerwał ciszę kapitan-ratownik. Wenta przytaknął ruchem głowy. – Tak. W tym miejscu – koniec kija dotknął punktu już niezbyt odległego od niebezpiecznego falochronu – kazałem rzucić drugą kotwicę. Ale i to nie pomogło. Druga kotwica nie powstrzymała dryfowania statku, który już odwrócił się burtą pod wiatr i był pchany z dużą siłą. – Na litość boską! – wykrzyknął ratownik, aż wszyscy spojrzeli na niego zdziwieni. – Czemuż pan nie kazał wcześniej rzucić drugiej kotwicy, czemu pan tego nie zrobił od razu? – Już mówiłem – głos Wenty brzmiał cicho i po raz pierwszy było w nim poczucie winy – że początkowo nie oceniałem sytuacji jako zbyt groźnej... – To na samym początku, a potem? Na przykład, kiedy pan kazał wypuścić więcej łańcucha kotwicznego? Trzeba było rzucić wtedy drugą kotwicę. – Tak, dziś o tym wiem – przyznał Wenta. – Ale wtedy sytuacja wyglądała inaczej niż tu, na sali. Był silny wiatr. Statek myszkował dziobem, to dało się zauważyć zaraz po rzuceniu kotwicy, kiedy ustał ruch i zdawało się, że się zatrzymaliśmy. Zachodziła obawa, że jeśli rzucę dwie kotwice, to łańcuchy się poplączą i to pogorszy sytuację. Nikt nie skomentował tego oświadczenia, przez jakiś czas panowała znów cisza na sali. Wtem podniósł rękę starszy mechanik dając znak, że chce zabrać głos. Sędzia mu pozwolił skinieniem głowy. Siedziały naprzeciwko siebie przy okrągłym niskim stoliczku, na którym stały dwie filiżanki kawy. Żona Wenty miała twarz bladą, oczy podkrążone ze śladami łez i bezsenności. Nerwowo paliła, niemal jednego po drugim, papierosa. Była napięta, z trudem udawała spokój. Te wysiłki nie zwiodły jej matki, kobiety mocno już starszej, jednak bardzo starannie utrzymanej, o włosach gęstych jeszcze, dyskretnie ufarbowanych na ciemno, by ukryć siwiznę. Miała duże brązowe oczy, bardzo podobne do oczu córki i ręce o tak samo długich, pięk- nych palcach. Drobniutkie „kurze łapki” przy skroniach i nieco zmarszczona skóra na szyi, dyskretnie przysłoniętej wełnianym golfem, świadczyły, że musiała co najmniej kończyć szóstą dekadę życia. Miała w sobie ten spokój i nie narzucającą się, dyskretną wyrozumiałość ludzi starszych, którzy dużo w życiu przeżyli i niemało potrafią zrozumieć. Od wielu lat wdowa, nie raz borykała się samotnie z trudnymi problemami. Samo wychowanie dwóch córek było dla niej problemem nie lada, jednak żadna z nich nigdy nie słyszała od matki słowa skargi, natomiast często znajdowały u niej właśnie pociechę czy ukojenie płynące z tego spokoju i opanowania, które emanowały z każdego gestu starszej pani. – Dobrze, że przyjechałaś, mamo – powiedziała córka. – Domyśliłam się, że mogę ci być potrzebna – odparła matka. – Jednak sama nie chciałam się narzucać. Byłabym przyjechała wcześniej, ale wiem, jak to jest. Nieraz w trudnych chwilach człowiek chce być sam na sam ze swoimi problemami, ktoś postronny może irytować zamiast pomóc. – Zawsze jesteś jednakowo dyskretna – uśmiechnęła się z wdzięcznością żona Wenty. – Masz rację, ale teraz już nie mogłam sama... Tym bardziej, że ogromnie mi brak dzieci. – Czy musiałaś je oddać do Janki? – Musiałam. Adam też mi miał to za złe, czuł się jeszcze bardziej osamotniony, kiedy wyjechały, ale jednak nie mogłam ich tu zatrzymać. Nie są już takie małe, nawet nie wiesz, co musiały przeżyć... – Rozumiem – pokiwała głową matka. – Docinki, szykany, przezwiska koleżanek i kolegów, poszturchiwanie i przygadywanie przez dorosłych, jak ja to znam! – Nawet nauczyciele nie potrafili ich obronić – z goryczą powiedziała córka. – Przeciwnie, sami jeszcze dokładali własne potępienie i drobne, niby niepozorne, ale ogromnie przez dzieci odczuwane szykany. Musiały wyjechać. – U Janki jest im bardzo dobrze – poinformowała matka. – Wiesz, jaka ona jest. Zajmuje się jak swoimi. – Stracą rok nauki. – To najmniejsza tragedia. Byle się ten koszmar skończył. Kiedy wszystko wróci do normy i one zapomną, i ludzie im dadzą spokój. – Nie wiem, nie wiem – córka wstała, zaczęła nerwowo przechadzać się po pokoju. – Wiesz, mamo, chwilami myślę, że to się nigdy nie skończy. Że na zawsze już zostanie jakieś nieludzkie piętno, coś, czego zmazać nie będzie można nigdy... Och, nawet nie wiesz, jak mi ciężko. – Domyślam się i rozumiem – współczująco zapewniła matka. – Nie, nie, tego nie może zrozumieć ten, kto czegoś podobnego nie przeżył! Czy wiesz, że były chwile, że i ja chciałam uciekać jak najdalej! – Uciekać? Dokąd? Od czego? – Wszystko jedno dokąd. Od tych spojrzeń ludzkich, od kłujących jak szpilki półsłówek i przelotnie rzucanych zdań, od ludzi, którzy mnie omijają jak zarażoną. Od Adama wreszcie, rozumiesz? Matka milczała, długą chwilę badawczo przyglądając się córce, która nie przerywała swej wędrówki otoczona kłębami dymu. Potem cicho zapytała: – Więc czemu nie uciekłaś? Czemu go nie zostawiłaś? – Co mówisz?– córka stanęła zdumiona, patrzyła na matkę jakby nie była pewna, czy dobrze ją zrozumiała. – Nikt by cię za to nie potępił – stwierdziła matka nie patrząc córce w oczy. – I ty to mówisz? Ty! – z niedowierzaniem pytała córka. – Myślę, że to, co się stało, jest wielką krzywdą. Dla dzieci, dla ciebie... On ponosi za to winę. – Nie mówmy o jego winie – krzyknęła córka. – Właśnie go sądzą, tam zapadnie decyzja, czy jest winien, czy nie. – Sąd sądem, a opinia ludzka jest dla niego bezlitosna. – I ty chciałaś, żebym i ja była bezlitosna? W takiej chwili? – A przecież dla ciebie nikt nie ma współczucia – zauważyła matka. – Musisz cierpieć z tego powodu, choć nic nie zawiniłaś. – Och mamo, jak możesz! – córka przysiadła na swoim miejscu, zapaliła kolejnego papierosa, choć poprzedni jeszcze się tlił na brzegu popielniczki. – Przecież to okrutne i takie niepodobne do ciebie. – Masz prawo do własnego spokojnego życia– stwierdziła cicho matka. – A przecież on tobie i dzieciom zrobił ogromną krzywdę... I wiem też, że nie zawsze było ci z nim dobrze, to jest trudny człowiek. Czyż nie możesz uwolnić się od tego wszystkiego teraz, kiedy masz do tego pełne prawo? Milczała paląc łapczywie i uparcie patrząc w stolik. W końcu odpowiedziała matce cicho, już bez poprzedniego podniecenia: – Masz rację, mamo. To jest trudny człowiek. I mogę ci powiedzieć, że był taki czas, kiedy chciałam go zostawić, odejść, urządzić sobie życie na nowo... z kimś innym. – Nigdy mi o tym nie mówiłaś – bez pretensji zauważyła matka. – Bo przecież są sprawy najintymniejsze, o których się nie mówi nikomu, nawet matce tak wyrozumiałej jak ty. – Jednak nie odeszłaś. – Nie. Bo nie chciałam, żeby dzieci straciły ojca. Potem jakoś przywykłam do jego wymagań, szorstkości, zbyt wielkiej pewności siebie, uporu, a nawet zarozumialstwa. Do wszystkiego się można przyzwyczaić – uśmiechnęła się z goryczą. – Przywykłam tym łatwiej, że przecież całymi miesiącami nie było go w domu, a dzieci rosły, chowałam je, czekałam na niego, potem krótko bywaliśmy razem i znów wracał na morze. Tak żyliśmy. Przywykłam – powtórzyła w zadumie. – Więc dobrze, mogę to zrozumieć, gotowa nawet jestem pochwalić, że tak zadecydowałaś. Poświęciłaś się dla dzieci. – Nie mamo, nie tylko dla dzieci. Także dla niego, bo jednak byłam mu potrzebna. I dla siebie, bo mimo wszystko to mój mąż, ojciec moich dzieci. – I dlatego teraz tak mocno stoisz przy nim? – Nie tylko dlatego – córka pochyliła się nad stolikiem, sięgnęła po nowego papierosa, potem spojrzała matce w oczy. – Pamiętasz? Ojciec zawsze mnie uczył, że nie należy znęcać się nad słabszym, nie wolno kopać leżącego. Ty też mnie tego uczyłaś. A przecież on teraz leży. Jest bezbronny. Jakże mogłabym go zostawić samego, kiedy wszyscy go opuścili? Mamo, on mnie teraz potrzebuje bardziej niż kiedykolwiek w życiu. Nie wiesz, jaki jest samotny. Zniknęli przyjaciele, ludzie już go skazali, tu dzwonią z pogróżkami i wyzwiskami. Nie, ja nie mogłabym odejść właśnie teraz... Matka kiwała głową, jakby przytakiwała każdemu słowu córki. Potem sięgnęła do paczki leżącej na stoliku. – Daj mi ognia – poprosiła wkładając papierosa niewłaściwym końcem do ust. – Ty przecież nie palisz – zdziwiła się córka. – Daj mi ognia – powtórzyła. – To przynajmniej włóż go filtrem do ust – córka podała matce ogień. Ta zaciągnęła się nieumiejętnie, zakaszlała gwałtownie, łyknęła odrobinę wystygłej kawy i nagle podnosząc oczy uśmiechnęła się ciepło, z ogromną życzliwością. – Pytałam, bo nie wiedziałam, co naprawdę czujesz – powiedziała. – Jestem z ciebie dumna. – Och, mamo, po co wielkie słowa – żachnęła się córka. – Naprawdę. I będę szczęśliwa, jeśli on to doceni. – Niezbyt go cenisz, mamo. – Nie o to chodzi. Ważne, że nie jest sam w tej walce, jaką teraz musi toczyć. Jeśli ja mogę w czymś wam pomóc, chętnie to zrobię. – Potrzebowałam twojej obecności. – Więc jestem. I zostanę dokąd zechcesz. Córka przysunęła się do matki, nagle położyła głowę na jej ręce leżącej na stole i rozpłakała się cicho, bezgłośnie. Matka zaś drugą dłonią pogładziła ją po włosach tak, jak gładziła kiedyś jako małą dziewczynkę, która szlochała, bo spotkała ją jakaś niezasłużona krzywda i u matki szukała pocieszenia. Proszę powiedzieć – mechanik zadał pytanie – czy podczas opisywanych tutaj dotychczas wypadków maszyna statku była przez cały czas sprawna? – Tak jest. – A zatem istniała możliwość manewrowania statkiem za pomocą jego maszyny – raczej stwierdził niż zapytał starszy mechanik. Wenta popatrzył na niego zdziwiony. – W jaki sposób, skoro ster był niesprawny? – Chwileczkę, panie kapitanie – teraz ratownik zabrał głos. Mówił tonem nauczyciela usiłującego uświadomić uczniowi rzecz oczywistą, o której ów uczeń nie pamięta lub nie wie. – Pan mógł rzucić od razu obydwie kotwice, co do tego nie było przeszkód... – Już mówiłem – usiłował wtrącić Wenta, ale ławnik-ratownik nie zwrócił na to uwagi. – Gdyby pan rzucił naraz dwie kotwice i zaczął manewrować maszyną, mógł pan tak pokierować statkiem, że nie zdryfowałby na falochron. – To jest tylko przypuszczenie – zaprotestował kapitan. – Rozważania teoretyczne teraz, na sali, w ciszy i spokoju nie mogą być realne. Trzeba wziąć pod uwagę warunki, w jakich się znajdowaliśmy, wiatr, fale, ciasnotę w awanporcie – wszystko – protestował Wenta. – Ja to wszystko biorę pod uwagę – podkreślił ratownik. – Ale twierdzę na podstawie własnych doświadczeń i na podstawie innych wypadków, kiedy statki miały uszkodzone stery, a jednak wychodziły cało z opresji, że miał pan jeszcze szansę manewrowania. Wszyscy z wielkim zaciekawieniem słuchali słów ratownika, niektórzy bardziej doświadczeni kapitanowie i mechanicy milcząco przytakiwali, bo już rozumieli, do czego zmierza. On zaś wyjaśniał dalej: – Otóż na dwóch kotwicach, przy pracującej maszynie, mógł pan jeszcze manewrować. Można było skracać lub wydłużać łańcuchy kotwiczne, co by pozwalało kierować kadłubem bez steru. Prawda, że w ograniczonym zakresie, jednak dawało możliwość utrzymania się z daleka od tego falochronu, na który was dryfowało! – Pan zapomniał, że kotwice nie trzymały. Dno było muliste, statek wlókł kotwice i takie manewry nic by nie dały – bronił się Wenta. Wówczas wtrącił się delegat ministra: – To jednak była szansa, której należało spróbować. Zwłaszcza, gdyby pan od razu dał więcej łańcucha kotwicznego, o czym już była mowa. Pan tej szansy nie wykorzystał. Dlaczego pan tego nie zrobił? To otwarte, twardo postawione pytanie wyraźnie speszyło kapitana Wentę. Już nie miał żadnych argumentów. Zrozumiał, że oto fachowcy wskazali mu manewr, którego nie wykonał. Sam nie wiedział teraz, czemu tego nie zrobił. Toteż milczał, nie znajdując odpowiedzi, zawstydzony, w duchu wściekły na tych, którzy tu, za stołem wykazali mu ewidentny błąd. Czuł w sobie narastającą pretensję do tych ludzi w granatowych mundurach z czterema paskami, które i on nosił, że okazują mu zbyt mało koleżeństwa, że nie są solidarni, tylko bezlitośnie szukają argumentów przeciwko niemu. Było to uczucie typowe dla człowieka, który już rozumie swój błąd, ale nie chce się do tego przyznać i we wszystkim szuka winy, tylko nie w sobie samym. Na sali zaś rozległy się szepty, które stawały się coraz głośniejsze i bardziej śmiałe, w miarę jak jego milczenie się przedłużało. Teraz już wszyscy obecni rozumieli, że istniała szansa uratowania statku i szansy tej kapitan nie wykorzystał. Wrogość wobec niego spotęgowała się, każdym nerwem czuł, że na sali nie ma ani jednej przyjaznej mu duszy. I znów sędzia, uznawszy, że ta kwestia została wyczerpana, zabrał głos, by posunąć się w dociekaniach krok dalej. – Jakie wobec tego podjął pan czynności, kiedy okazało się, że także druga kotwica nie zatrzymała statku i dryfujecie na falochron? Wenta odczuł niewielką ulgę. To pytanie przerwało nieznośną, pełną wrogości ciszę, a zarazem uwolniło go od konieczności odpowiedzi na tamto, surowe, zadane przez delegata. Toteż wyjaśnił skwapliwie. – Teraz już sytuację oceniłem jako groźną. Widząc, że samodzielnie nie zdołam doprowadzić statku do nabrzeża, a nawet nie jestem w stanie nim manewrować, zażądałem pomocy od kapitanatu portu. – W jaki sposób połączył się pan z kapitanem portu? – Początkowo bezpośredniej łączności nie mieliśmy – wyjaśnił Wenta. – To było już na terenie wód portowych, więc radiostacja nie mogła łączyć, zgodnie z przepisami, które tego zabraniają. Jednak w porcie znajdował się nasz drugi statek – „Dunaj”, i „Dunaj”, i my mieliśmy aparaty nadawczo-odbiorcze pracujące na zakresie fal ultrakrótkich. Za pośrednictwem ,,Dunaju” prowadziliśmy odtąd wszystkie rozmowy na UKF. Przez „Dunaj” także zawiadomiliśmy naszego przedstawiciela w porcie o sytuacji, w jakiej znalazła się „Prosna”. – Jak zareagował kapitan portu na pańskie informacje, w ogóle jaki był przebieg pańskich rozmów z nim? – Najpierw rozmawialiśmy, kiedy jeszcze sytuacja nie była zbyt tragiczna – wyjaśnił Wenta. – Kapitan portu interesował się tym, co się u nas zdarzyło, pytał, czy sprawa wygląda groźnie. Odpowiedziałem wówczas, zgodnie z moją oceną, że nie i spróbuję sobie poradzić sam. Potem, już w trakcie dryfowania, kiedy położenie statku pogorszyło się i zaczynało być coraz groźniejsze, poinformowałem o tym kapitana portu. – Jak zareagował? – Poradził mi rzucić kotwicę. Zrobiłem to, nie pomogło i wtedy zażądałem wholowania statku do portu wewnętrznego. – Jaka była odpowiedź kapitana portu? – Kapitan portu wyjaśnił, że port nie dysponuje żadnym holownikiem. – Pan o tym wiedział wcześniej. – Oczywiście, ale spodziewałem się, że w tragicznej sytuacji kapitan portu jednak coś zrobi w tej sprawie. Nie wierzyłem, że zostawi nas bez pomocy. – A więc twierdzi pan, że w groźnej i coraz bardziej pogarszającej się sytuacji kapitan portu nie udzielił panu pomocy? – Praktycznie nie... – zabrzmiało to jakoś niepewnie, niezbyt przekonywająco i wywołało lekkie poruszenie na sali. Natychmiast też zareagował delegat ministra. – Chwileczkę – powiedział dosyć ostro, unosząc jednocześnie rękę w górę, jakby chciał ostrzec Wentę, by uważał, co mówi. – To, że w porcie nie było holownika, nie mogło dla pana stanowić niespodzianki. Ten port holowników nie ma, o czym pan wiedział i co już podczas rozprawy było podkreślane. A więc samo żądanie wholowania nie mogło być spełnione i niewykonania tej czynności przez kapitanat nie można określić jako praktyczne nieudzielenie pomocy statkowi. Ja chciałbym jednak, żeby pan powiedział, czy mimo braku holowników kapitan portu nie podjął jakieś akcji mającej na celu udzielenie pomocy? – Tak – przyznał Wenta, nieco speszony tonem delegata i zbity z tropu jego precyzyjnym pytaniem. – O ile wiem, kapitan portu podjął pewne starania, żeby nam pomóc, jednak nie dały one żadnych rezultatów i pomocy nie otrzymaliśmy. – To odpowiedź dosyć enigmatyczna – zauważył sędzia. – Proszę powiedzieć dokładniej: jakie kapitan portu podjął starania? – Wysłał dwukrotnie do nas łódź ratunkową, która była w jego dyspozycji. Ale to jest niewielka jednostka, w żadnym wypadku niezdolna do wholowania tak dużego statku, jakim była „Prosna”. – Toteż jej zamiarem nie było chyba holowanie was – zauważył delegat. – Co robiła ta łódź? – Nie podjęła żadnej próby ratowania ani w ogóle nie przejawiała żadnego działania. Po prostu zatrzymywała się w pewnej odległości od nas, a potem wracała w głąb portu. – Jak pan myśli – otwarta ironia brzmiała w tym pytaniu delegata – po co kapitan portu aż dwukrotnie posyłał tę łódź ratunkową? – Domyślam się – odpowiedział z wahaniem Wenta – że chodziło o dwie sprawy. Po pierwsze, kapitan portu chciał mieć dokładne rozeznanie tego, co się dzieje z nami. Załoga łodzi meldowała mu o naszym położeniu. – A po drugie? – naciskał delegat. – Nie wiem, to mój domysł, ale sądzę, że kapitan portu chciał, by ta łódź przejęła załogę naszego statku... Ale my nie zamierzaliśmy wówczas jeszcze opuszczać statku, sytuacja tego nie wymagała... – Sytuacja jednak była groźna i pogarszała się – stwierdził kapitan-ratownik. – Mógł pan oddać chociaż tę część załogi, która była niepotrzebna w czasie manewrów, na przykład załogę hotelową. – Wówczas jeszcze nie zanosiło się na tragedię, nie było potrzeby oddawania choćby części ludzi. To mogło wywołać złe nastroje, a nawet panikę wśród pozostałych członków załogi – bronił się Wenta. Argument ten zabrzmiał szczerze i przekonywająco, toteż nikt już dalej nie ciągnął tej kwestii. Sędzia jednak nie uważał tematu dotyczącego kapitana portu za wyczerpany, bo zapytał: – Czy to wszystko, co zrobił dla was kapitan portu? – Chyba nie... – znów Wenta odpowiadał z ociąganiem, jakby te wyjaśnienia przychodziły mu z wielkim trudem. – Wiem, że podejmował próby zorganizowania wholowania nas... – Jakie próby? – Prowadził pertraktacje z innymi statkami. – Proszę dokładnie powiedzieć, z jakimi statkami. – To działo się na lądzie, ja miałem łączność tylko przez UKF i to nie przez cały czas. Nie mogę dokładnie tego wiedzieć – odpowiedź była zawiła, wyraźnie nieszczera i wykrętna. Czuli to wszyscy, czuł także Wenta, że sąd się nie zadowoli takim wyjaśnieniem. Nie pomylił się, bo oto padło pytanie: – Sam pan mówił, że w porcie stał drugi nasz statek, „Dunaj”. Czy wiadomo panu, aby ten statek podejmował próbę doholowania was do nabrzeża? – Taaak – przeciągnął niepewnie Wenta. – To znaczy wiem, że była taka propozycja, chyba ze strony kapitana portu albo naszego przedstawiciela. Jednak statek ten nie podjął próby wholowania nas. Słowa te padły w absolutnej ciszy. Ludzie wstrzymali oddechy, ten zaś, o którym była mowa, poczerwieniał nagle, poczuł się jakby siedział na rozpalonym żelazie i z biciem serca czekał, co nastąpi dalej. Usłyszał głośne, pełne dramatycznego napięcia pytanie: – Dlaczego? – Nie wiem – krótko i niezbyt głośno odpowiedział Wenta. Głowy zafalowały, wiele z nich odwróciło się ku kapitanowi Kozyrze, sędziowie popatrzyli po sobie i pokiwali głowami jakby jednomyślnie zgadzając się, że tego człowieka nie trzeba dalej pytać o ów szczegół. Sędzia chciał do końca wyjaśnić kwestie związane z działaniem kapitana portu, więc przerwał ciszę kolejnym pytaniem: – Czy miała miejsce jeszcze jakaś inna próba wholowania was? – Tak – przyznał Wenta. – Wiem, że kuter rybacki „Pantera” otrzymał taką propozycję od kapitana portu. Szyper zażądał jednak gwarancji, że w razie poniesienia szkód będą mu one wyrównane. Kiedy otrzymał te gwarancje finansowe na piśmie, wtedy podjął próbę holowania. Jednak to wszystko zabrało sporo czasu. – Co? – Rozmowy o gwarancjach, ściągnięcie załogi „Pantery”, która była w domach czy w mieście, uruchomienie maszyny i tak dalej. W każdym razie, zanim szyper uruchomił silnik i odbił od nabrzeża, już było za późno na akcję holowniczą. – Czy to wszystkie akcje, jakie na rzecz pańskiego statku podejmował kapitan portu? – Jeśli chodzi o holowanie, to tak – potwierdził Wenta. – Sam pan zatem widzi, że było ich niemało – stwierdził delegat. – Ale żadna nie dała rezultatu – odciął się kapitan. – Dobrze, zostawmy na razie oceny i wnioski – przerwał ten pojedynek sędzia. – Proszę powiedzieć, co działo się w tym czasie z pańskim statkiem, jak rozwijała się sytuacja? – Coraz bardziej dryfowaliśmy ku falochronowi z gwiazdoblokami, o tutaj – Wenta wskazał ciemną kreskę na planie portu. Nagle zbladł, poczuł się słabo, głos odmówił mu posłuszeństwa. Jego wyobraźnia w tym momencie zaczęła odtwarzać tamte chwile. Dotychczas starał się mówić tak, jakby relacjonował jakiś inny, nie dotyczący jego samego wypadek. Teraz nagle wróciły tamte sceny, z całą siłą stanęły mu przed oczami poszczególne obrazy tragedii. Z ogromnym wysiłkiem starał się jeszcze opanować, mimo suchości w gardle, osłabienia i wewnętrznego rozdygotania, starał się mówić dalej. – Statek był coraz bliżej. Uderzyliśmy o te betonowe gwiazdobloki. Najpierw dnem od strony rufy... Pękły zbiorniki, mazut począł się wylewać... Wiatr i fala zaczęły tłuc kadłubem o beton. Statek stanął jedną burtą do falochronu, a w drugą z całą siłą bił wiatr i fala. Potem statek przewrócił się... Legł na burcie... Zarządziłem alarm opuszczenia statku... Nagle głos mu się załamał, urwał w pół zdania, ukrył twarz w dłoniach i trwał tak milczący, zrozpaczony, w ciszy, której nikt nie miał odwagi przerwać. Groza narosła do zenitu. Każdy z tych, którzy sami zetknęli się z morzem, umiał sobie z łatwością wyobrazić, co wtedy działo się na statku. Ci zaś, którzy nigdy nie byli nawet w przybliżonych sytuacjach, słuchali starając się zrozumieć, jak doszło do tragedii, jak zachowywali się ludzie, jak ginęli, jakie wówczas piekło panowało na statku i wokół niego. I nawet wdowy nie przerwały tej ciszy, tylko wszystkie płakały bezgłośnie lub siedziały z kamiennymi, pobladłymi twarzami, niezdolne już do wylewania łez. Po bardzo długiej chwili milczenia, kiedy stało się jasne, że kapitan sam nie podejmie swej opowieści, sędzia zapytał: – Może pan jest teraz zbyt wyczerpany, żeby udzielać dalszych informacji i wyjaśnień? Jeśli tak, sąd zarządzi przerwę na odpoczynek, a potem dokończy przesłuchania. Wenta musiał zebrać wszystkie siły, by zapanować nad i pokręcił przecząco głową. – Nie... Proszę... Mogę odpowiadać... Niech to się już raz wreszcie skończy. Sędzia popatrzył na ławników, a zyskawszy ich milczącą aprobatę, poprowadził dalej rozprawę. – W którym momencie fala zmyła z burty statku dziesięciu członków załogi? – zapytał. Wenta musiał zebrać wszystkie siły, by zapanować nad rozdygotanym głosem i odpowiedzieć. – Nie mogę podać dokładnego czasu. To wszystko wówczas stwarzało sytuację pełną grozy, chaosu, trwogi, wydarzenia następowały szybko i nikt nie miał czasu patrzeć na zegarek. Wówczas już życie wszystkich było w najwyższym stopniu zagrożone... – Tak, rozumiem – sędzia przytaknął starając się, by głos jego nie brzmiał zbyt ostro. – Proszę jednak jakoś określić ten moment. – To było wtedy, kiedy helikopter zabrał już z burty pierwszą grupę ludzi i odleciał znad statku. – Czy pan wzywał pomocy helikoptera? – Nie. To kapitan portu go wezwał... – I ten, wezwany przez kapitana portu – te słowa delegat ministra podkreślił szczególnie silnie – zdjął z pokładu najpierw jedną partię, potem resztę członków załogi, tych których nie zmyła fala, tak? – Tak. – A zatem mamy jeszcze jeden dowód, że kapitan portu nie był taki bezczynny – skomentował delegat, sędzia zaś nie chcąc dalszego rozwijania tej i tak już jasnej kwestii zadał następne pytanie: – A czy z brzegu, z owego falochronu, podejmowano próbę ratowania was? Przecież odległość od burty przewróconego statku do falochronu nie była zbyt wielka, co się tam działo? – Tam byli ludzie – wyjaśnił Wenta. – Przyjechali z miasta, stały samochody i oświetlały nas reflektorami, była też straż pożarna ze swoim samochodem... – Czy to byli tylko obserwatorzy, czy może próbowali was ratować? – Próbowali – przyznał Wenta. – Szczególnie straż, kiedy statek się przewrócił na burtę. Wysunęli poziomo drabinę, ale ona okazała się za krótka, nie dosięgła naszej burty, brakowało ze dwa, trzy metry... Potem, jak fala uderzyła i zabrała ludzi, ci z falochronu próbowali ich ratować. Schodzili po betonie i kamieniach w dół, chcieli wyciągać tych, którzy tonęli w wodzie z mazutem, jednak nikogo nie udało się uratować... – urwał znów, bo głos mu ponownie odmówił posłuszeństwa. Sędzia odczekał chwilę, a potem skinieniem głowy pozwolił delegatowi ministra na zadanie następującego pytania: – Ile razy helikopter nadlatywał nad statek? – Trzy razy. – Kiedy po raz pierwszy? – Jeszcze przed rozbiciem. Byliśmy wówczas kawałek od falochronu. Helikopter zrobił rekonesans i odleciał... – Taaak – z ciężkim westchnieniem powiedział delegat. – Helikopter mógł już wtedy rozpocząć akcję ratunkową, zacząć zdejmować ludzi, bo istniało bezpośrednie zagrożenie. Nie mógł jednak tego uczynić za pierwszym razem, bo przeszkadzały mu maszty, a zwłaszcza anteny statku. Gdyby je pan kazał już wtedy usunąć, może uratowano by wszystkich. Także gdyby pan oddał część ludzi na łódź ratowniczą, byliby ocaleli, zanim statek uległ rozbiciu... Czemu pan tego wszystkiego nie zrobił? I znów dramatyczna, pełna napięcia cisza zapadła w sali. Wszyscy czekali na odpowiedź Wenty, on jednak milczał uparcie. Sędzia jednak nalegał: – Proszę odpowiedzieć! Podniósł wzrok. Było w nim tak wiele udręki, że nawet ci, którzy nie byli mu przychylni i już rozumieli, jak wiele zawinił, poczuli litość. Ręce znów mu się trzęsły, dolna warga drżała, jakby za chwilę miał wybuchnąć płaczem. Jednak raz jeszcze zdołał jakoś zapanować nad sobą. Z najwyższym wysiłkiem wydobył z siebie wyznanie: – Ja nie... nie mogłem porzucić statku... Nie wierzyłem. Nie wierzyłem do końca, że mogę stracić statek i ludzi. Byliśmy przecież w porcie! – ostatnie słowa zabrzmiały jak rozpaczliwy okrzyk protestu przeciwko obwinianiu go o tyle spraw. Cisza jednak odpowiedziała na ten okrzyk. Przerwał ją dopiero sędzia słowami: – Sąd ogłasza przerwę, po której będą przesłuchiwani świadkowie. Ledwie zespół sędziów opuścił salę, od razu zahuczało na niej, zaszurały krzesła, wszyscy w ożywieniu zaczęli komentować to, co usłyszeli, wymieniać opinie i uwagi. On zaś stał nadal na swoim miejscu, skulił się, był bezradny, nie wiedział, co począć. Dopiero kapitan Wojda podszedł, wziął go pod ramię i wyprowadził z sali na ostatku, kiedy wszyscy już z niej wyszli. Rozdział jedenasty Kapitan Żak przysiadł się do niewielkiego stolika w bufecie, przy którym piło kawę trzech innych rybaków: mechanik, starszy oficer i szef służby nawigacyjnej przedsiębiorstwa. Zamówił sobie piwo. Był markotny, nieskory do rozmowy. Tamci komentowali to, co usłyszeli podczas przesłuchania Wenty i teraz chcieli znać zdanie Żaka. Wzruszył ramionami i mruknął niechętnie: – Nie zazdroszczę mu. Musi jeszcze raz wszystko przeżywać... – A jednak jest w tym jakaś fałszywa nuta – zauważył nawigator. Starszy oficer, człowiek stosunkowo młody, żywy, szybki w ocenach i bardzo bezkompromisowy, zareagował wybuchem: – Jasne! Wenta robi, co może, wywija się, a sprawa jest prosta od początku do końca. – Tak myślisz, synu? – Żak spojrzał na rozindyczonego chiefa w zamyśleniu i trochę z politowaniem. Ten zaś odparował z wielką pewnością siebie: – No pewnie! Skandaliczne warunki w porcie, brak nadzoru, zła organizacja, beztroska kapitana portu to jedno. Wenta też nie jest całkiem bez winy, chwilami działał jak nowicjusz, ale trzeba wziąć pod uwagę warunki, w jakich się znajdował. Za to kapitana portu nic nie usprawiedliwia. – Szybki jesteś, synku – Żak nie ukrywał ironii. – A co, może tak nie jest? – zaperzył się młody. – Rzeczywiście, pewne fakty same biją w oczy – wtrącił nawigator. – Płycizna w wejściu, zamulone, nie pogłębiane od lat. Brak holowników i nieudolność w organizowaniu wholowania statku... – Już gdzieś to słyszałem – zauważył z przekąsem. Żak. Nie od razu uchwycili ironię w tych słowach. – Wenta to mocno podkreślał – podpowiedział starszy mechanik. – Tak – przyznał Żak. – A Wojda wcześniej głośno o tym rozpowiadał... – To najlepiej świadczy, że te fakty mają swoją wagę. Cokolwiek byś powiedział o Wojdzie, to jednak fachowiec – zauważył nawigator. Żak pokiwał głową i dorzucił po swojemu: – W dodatku dyrektor przedsiębiorstwa. – Do czego zmierzasz? – nawigator nachmurzył się. – Że na dobrą sprawę wszystko można w ten sposób wyjaśnić. Wystarczy zrobić winnego z kapitana portu i sprawa będzie jasna. – A ty co, uważasz, że to tylko sprawa Wenty? To dobry kapitan. – Znam Wentę lepiej od was – odparł Żak. – I wcale nie myślę, że tylko on zawinił. Ale myślałem, że odważniej, bardziej po męsku weźmie na siebie swoją część winy. – Więc co, chciałeś, żeby się uderzył w piersi, zawołał „mea culpa” i błagał o przebaczenie? A jeśli on naprawdę czuje się niewinny? – To doświadczony rybak, wie, co zrobił dobrze, a co sknocił – skomentował Żak – I wcale nie trzeba, żeby wołał „mea culpa”, wystarczyłoby mi, żeby pokazał bardziej męską twarz, więcej honoru i odwagi. – Uważasz go za tchórza? – Ja go nie sądzę, tylko mówię, co czuję. – Ale to wszystko nie usprawiedliwia kapitana portu – upierał się pierwszy oficer. – Co to znaczy, żeby się targowali o jakieś gwarancje finansowe, kiedy ludzie tonęli. Albo żeby w porcie nie było odpowiednio długiej drabiny, która by dosięgła rybaków znajdujących się tuż, w zasięgu niemal ręki. – A Wenta, myślisz, jest całkiem w porządku? – spytał Żak. Młody człowiek wzruszył ramionami i odparł: – Czy ja wiem? Tego nie powiedziałem, ale nie jestem kapitanem, trudno mi sądzić kapitana. – Sędzią też nie jesteś, a już osądziłeś kapitana portu. – A kogo ty właściwie bronisz? – natarł nawigator. – Kolegę kapitana, który jest twoim wychowankiem, czy tamtych, obcych, którzy dopuścili, że tragedia rozegrała się na ich oczach? – Ja nikogo nie bronię ani nikogo nie oskarżam – Żak uśmiechnął się ze smutkiem. – Tylko słucham, patrzę i nie mogę w to wszystko uwierzyć... – Poczekajmy, rozprawa dopiero się zaczęła – wtrącił mechanik. Będą jeszcze zeznawać inni świadkowie. Mogą sporo wyjaśnić. – Ano, poczekajmy – mruknął Żak. Wysączył resztę piwa i odszedł. Był dziś przygnębiony, smutny, wyglądał, jakby mu nagle przybyło sporo lat. Tamci trzej także wstali od stolika, bo rozprawa wkrótce miała być wznowiona. Kapitan Wenta dał się zaprowadzić do bufetu, ale siadł tak, aby mieć całą salę za plecami, a przed twarzą ścianę. Wojda usiadł blisko, ramię przy ramieniu, zamówił kawę i poczęstował Wentę papierosem. Kapitan był roztrzęsiony, jeszcze przeżywał to, co działo się na sali, palił nerwowo, ręka mu drżała tak, że rozlewał kawę niesioną do ust. Wojda patrzył na to wszystko z dezaprobatą. – Opanuj się – powiedział cicho, niemal konspiracyjnie. – Ludzie patrzą, niech widzą, że się trzymasz mocno i jesteś pewny swego. – Co mi to da? – bezbarwnie odparł Wenta. – Nie łam się – szorstko skarcił go dyrektor. – Na razie jest dobrze. Ostro idą, maglowali cię jak cholera, ale poszło ci całkiem nieźle. – To było nie do zniesienia – wybuchnął Wenta. – Nie mogę, nie zniosę już tego dłużej. – Spokojnie, trzymaj się – Wojda uspokajająco położył mu rękę na kolanie. – Musiałeś przez to przejść, nie było rady. Myślę, że najgorsze już masz za sobą. A sam wiesz, ile zależy od twojej postawy, od każdego twojego słowa. Twój los, opinia, przyszłość. Pozycja armatora, odszkodowania – co ci zresztą będę powtarzał! – Zrozum – Wenta odwrócił do niego pobladłą twarz z roziskrzonymi oczami, jakby miał wysoką temperaturę. – Ja już nie mogę! Nie mogę o tym mówić, nie mogę stale na nowo tego przeżywać. Nie jestem z kamienia! To jest nie do zniesienia! Powiedziałem swoje, czy muszę jeszcze tu zostać? Wszystko będzie lepsze, nawet jeśliby mnie zamknęli, byle nie być tam, nie słuchać, nie mówić o tym! – Daj spokój – głos Wojdy był uspokajający, ale zarazem pełen przygany. – Bądźże mężczyzną, nie rozklejaj się jak słaba kobieta. Na pewne rzeczy nie ma rady. Musisz wytrwać do końca i to z podniesionym czołem. A wierz mi, jak dotychczas sprawa nie wygląda źle. Oni cię przyciskali, ale muszą pewne rzeczy interpretować na twoją korzyść. Z wyjątkiem sędziego, to sami ludzie morza, rozumieją cię... Muszą zrozumieć, kto jest naprawdę winien. – Będą jeszcze świadkowie, ludzie, którzy przeżyli – powiedział Wenta. – To co? Ich się boisz? Cóż oni mogą wnieść nowego? Każdy doda malutki subiektywny fragmencik. To się nie liczy. A będę jeszcze ja! Powiem swoje. Bądź spokojny, nie poddamy się łatwo. Wenta nie odpowiedział. Opuścił głowę, nawet nie zauważył, że popiół z papierosa posypał mu się do kawy. Trwał tak nieruchomo, przygnębiony, osowiały. Dyrektor Wojda pokręcił głową, potem dotknął jego ramienia. – Chodźmy, stary, zaraz się zacznie. Podnieśli się równocześnie. Sala bufetu sądowego już opustoszała. Odczekali jeszcze moment, aż wyjdą ostatni, potem poszli do sali, na końcu, za tłumem, który tłoczył się już w drzwiach, spiesząc się, by zająć najlepsze miejsca. Do składania zeznań został teraz wezwany radiooficer. Szedł przez salę nie patrząc na nikogo. Jego krokom towarzyszył lekki szmer głosów, w których wyraźnie wyczuwało się nieprzychylność. Sędzia spojrzał zdziwiony na publiczność, zaskoczony tą reakcją. Szmer jednak wkrótce zamarł, a radiooficer stanął na podium i czekał na pytania. Kapitan Wenta przyglądał mu się uporczywie, również dyrektor Wojda nie spuszczał z niego wzroku. Tamten czuł na sobie te spojrzenia, wyczuwał milczącą wrogość sali i nie rozumiejąc tego wszystkiego, czekał zdenerwowany, niepewny, czego od niego oczekują. Tymczasem padło pierwsze pytanie sędziego: – Kapitan statku stwierdził tutaj, że na morzu, podczas połowów poczuł się pan źle, czy to prawda? – Tak, panie sędzio – odpowiedział tak cicho, że niektórzy na końcu sali nie dosłyszeli jego słów. – Proszę mówić głośno i wyraźnie – upomniał go sędzia. – Jakiego rodzaju to były dolegliwości? – Ból całej prawej części głowy i ucha. Lekarz z radio-medical podejrzewał zapalenie ucha środkowego. Potem... już po... – nie mógł z siebie wydobyć określenia tragedii – w szpitalu, to się potwierdziło. – Kiedy pan zameldował kapitanowi o swoim złym samopoczuciu, jaka była jego reakcja? – Ja... panie sędzio, czułem się źle, ale nie meldowałem o tym... – radio powiedział to z takim poczuciem winy, jakby ten fakt w jakiś sposób go obciążał. – Więc jak to się ujawniło? – Kapitan sam to zauważył. Kiedy przyszedł do radiostacji, stwierdził, że wyglądam źle i jestem chory. Wtedy porozumiał się z lekarzem, a ten postawił diagnozę. Przedtem lekarz kazał kapitanowi przeprowadzić badania, sprawdzić sztywność karku, temperaturę itd. – Rozumiem – sędzia kiwnął głową, a Wenta patrzył nieco przychylniej na radiooficera. Jego słowa sprawiły mu przyjemność, świadczyły, że umiał się troszczyć o załogę. Wojda dał mu niedostrzegalny dla innych znak, że myśli o tym samym. Tymczasem sędzia patrząc surowo w oczy zeznającemu mówił z naciskiem: – Było was wtedy dwóch chorych na statku. Starszy oficer, który nie żyje, i pan. Pańska odpowiedź ma zatem szczególne znaczenie dla sądu. Proszę powiedzieć, czy pański stan był taki, że nie mógł pan pracować i trzeba było wracać do portu, żeby pana oddać do szpitala? Radiooficer spojrzał z przestrachem i skulił ramiona, jakby nagle włożono na nie zbyt wielki ciężar. Widać było, że znaczenie tego, co ma powiedzieć, przytłoczyło go. A równocześnie sam nie wiedział, jaka jest prawda, czuł się wtedy źle, nawet bardzo, ale czy mógł jeszcze wytrzymać? Czy trzeba było z jego powodu statek kierować do portu? Wahał się z odpowiedzią i w końcu nie zdążył jej udzielić, bo oto nagle za jego plecami zrobił się szum, tym razem głośniejszy niż wówczas, gdy przechodził przez salę. Jedna z wdów, ta sama, która krzyczała zapalczywie za pierwszym razem pod adresem Wenty, ponownie nie zapanowała nad nerwami. Zerwała się z miejsca, rękę oskarżycielsko wyciągnęła w kierunku radiooficera i zawołała dramatycznie: – To on jest winien! Przez niego wcześniej zeszli z łowiska! On ich zamordował! Na sali panowało zamieszanie i konsternacja. Dwa czy trzy głosy kobiece podtrzymały oskarżycielkę wołając: – Racja, prawda! – Niektóre uciszały ją i próbowały posadzić z powrotem na ławce, pozostałe milczały, reszta zaś publiczności poczuła zażenowanie. A radiooficer po tym okrzyku drgnął, przygarbił się, głowę wtulił w ramiona, jakby obawiał się ciosu z tyłu. Splótł dygocące palce, wzrok zaczął mu biegać po twarzach sędziów, widać było, że nie wie, co z sobą począć. Sędzia zareagował szybko i niezwykle ostro. Widać było, że tym razem naprawdę stracił panowanie nad sobą i nie może pohamować ogromnego wzburzenia. Poderwał się z miejsca, znów uderzył dłonią w stół, aż ławnicy drgnęli i zawołał pełnym niepohamowanego gniewu głosem patrząc w to miejsce, gdzie zgrupowały się wdowy: – Proszę o spokój! – A gdy sala natychmiast się uciszyła, ciągnął z tym samym gniewem i oburzeniem: – Jak można się w ten sposób zachowywać! Jak można oskarżać tego człowieka? Rozumiem, że pani jest jeszcze w szoku, ale on przeżył wielką tragedię, zginęli jego najbliżsi koledzy, sam z trudem uratował życie! Kto śmie tutaj obarczać go jakąkolwiek odpowiedzialnością? Nawet największy ból po stracie najbliższych nie usprawiedliwia takiego barbarzyństwa! To nieludzkie! – okrzyk ten zagrzmiał w absolutnej ciszy i zdawało się, że przygniótł publiczność, napełnił ludzi wstydem. Wszyscy pospuszczali oczy, wstrzymali oddechy, czekali, co dalej nastąpi. Sala tym milczeniem potępiała wyskok zrozpaczonej, za wszelką cenę szukającej winnego kobiety. Sędzia zaś sapał przez chwilę, pragnąc wyrzucić z siebie resztki gniewu i opanować nerwy, wreszcie udało mu się to na tyle, że mógł dokończyć już spokojniej, bez krzyku, ale z wielkim naciskem i surowością. – Ostrzegam po raz ostatni, że jeśli jeszcze raz powtórzy się podobny wybryk, to każę opróżnić salę, a osobę, która to uczyni, ukarzę za obrazę sądu. Jeśli nie będzie panował absolutny spokój, dalsza rozprawa toczyć się będzie przy drzwiach zamkniętych! Stał jeszcze chwilę i toczył wzrokiem po sali. Teraz nawet najbardziej zawzięte kobiety pospuszczały głowy. Sędzia zaś wyrzucił resztki swojego oburzenia w okrzyku: – Jak wam nie wstyd! Nikt się nie odezwał, cisza panowała taka, jakby na sali nie było żywej duszy, nawet dziennikarze przestali notować. Sędzia zaś usiadł i po chwili, już normalnym głosem, poprowadził dalej przesłuchanie radiooficera. Jego zeznania nie wniosły nowych elementów do sprawy, sam nie umiał ocenić, czy jego choroba była tak poważna, że wymagała skierowania statku do portu. Żona kapitana nie mogła sobie znaleźć miejsca. Kręciła się bezradnie po mieszkaniu pełna niepokoju i troski o męża, przestawiała bez celu przedmioty, to znów popadała w apatię, miotały nią różne wątpliwości i sprzeczne uczucia. Matka patrzyła na nią z troską i współczuciem, rozumiejąc ten stan córki i starając się ją uspokoić. – Opanuj się – mówiła. – Przecież i tak nie jesteś w stanie nic zrobić, możesz tylko czekać. – Właśnie to jest najgorsze! – wybuchła córka. Bezczynne czekanie! Świadomość, że w niczym nie mogę mu pomóc. – Nie ma na to rady, nie szarp sobie nerwów. – Łatwo ci mówić – zrobiła jej wyrzut córka. – Kiedy pomyślę, że on tam jest sam, że wszystkich ma przeciwko sobie... – Zbyt czarno patrzysz na to – stwierdziła matka. – Są przecież ludzie obiektywni, ma przyjaciół. – Wiesz dobrze, że w takich chwilach człowiek traci przyjaciół. – Źle myślisz o wszystkich ludziach – skarciła ją matka. – Nie wolno tak myśleć. – Widziałam, jak się wobec niego zachowywali przedtem. Myślisz, że tam ludzie będą inni? Nie! Będą gorsi! Są tacy, którzy pragną jego głowy, jakby to coś mogło zmienić. – Uspokój się, sama doprowadzasz się do rozstroju nerwowego. – Nie mogę tu siedzieć spokojnie, kiedy on tam... – Więc czemu nie poszłaś na rozprawę? Może twoja obecność dodałaby mu siły? – Zakazał mi, bardzo stanowczo się sprzeciwił, kiedy chciałam iść! – To dobrze o nim świadczy – stwierdziła matka. – Chciał ci oszczędzić tego, co tam go czekało... – Mam nieczyste sumienie. Powinnam być przy nim. – Gdzie ty, Gajusie, tam ja, Gaja – zacytowała matka. – A tak! Czuję, że nie powinnam była mu ustąpić. Jeśli już przeżywamy wszystko razem, to i tam powinnam być przy nim. – Nic byś nie pomogła, a może byłoby mu ciężej, gdybyś słuchała tego wszystkiego? Może by się wstydził wobec ciebie mówić o tych sprawach, w których miał tak wielki udział? – Wszystko jedno. Nie mogę sobie darować, że tu jestem – zapaliła papierosa, stanęła przy oknie, chwilę patrzyła na ulicę, potem znów poczęła nerwowo chodzić, włączyła radio, zaraz je wyłączyła. Matka poradziła: – Zajmij się czymś, będzie ci lżej czekać. – Nie mogę, nie mogę – powtarzała jak w gorączce. Kiedy wezwano do składania zeznań sternika, wywołało to wielkie zainteresowanie na sali. Wszyscy zdawali sobie sprawę, jakie znaczenie będą miały jego słowa. Nawet Wenta poruszył się niespokojnie, a Wojda skrzyżował z nim spojrzenie i zrobił się czujny. On zaś wszedł na miejsce dla świadków, wielki, barczysty, powolny i poważny. Odpowiadał z namysłem, ważąc słowa, rozważnie i spokojnie, świadomy wagi swoich zeznań. – Czy podczas wchodzenia do portu kapitan statku kierował osobiście wszystkimi manewrami? – zapytał jeden z ławników. – Tak, panie kapitanie – odparł sternik. Sędzia go pouczył: – Proszę mówić do sądu, a nie do poszczególnych osób. – Tak jest, wysoki sądzie – poprawił się sternik trochę speszony. – Teraz proszę dobrze uważać i zastanowić się, nim pan odpowie – pytający kapitan patrzył w oczy sternikowi, był poważny i skupiony, pragnąc podkreślić znaczenie tego, o co zapyta. – Świadek jako sternik wiele razy wchodził do portu, prawda? – Tak. – A więc jako doświadczony, znający ten port sternik, proszę nam powiedzieć, jak się do niego wpływa? – Tam jest wejście dosyć trudne – bez wahania odparł sternik. – Z lewej strony są kamienie, to znaczy ostroga opada łagodnie i tworzy pod wodą stromiznę. Trzeba wchodzić samym środkiem toru wodnego między ostrogami, najwyżej można nieco zbliżyć się do drugiej ostrogi, tej po prawej stronie, bo ona opada na dno pionowo. – Rozumiem – skinął głową pytający kapitan. – Czy są tam znaki ułatwiające wchodzenie w ciemności lub podczas trudniejszych warunków? – Tak, są. Dwa czerwone światła na masztach w głębi portu. Umieszczone są jedno za drugim. Trzeba tak wchodzić, żeby te świetlne namierniki idealnie się pokrywały, a dopiero za ostrogami i tym zewnętrznym falochronem, już w awanporcie, trzeba zrobić zwrot w prawo. – Doskonale – kapitan był zadowolony z precyzyjnych odpowiedzi. – Teraz najważniejsze pytanie. Czy wówczas, kiedy wchodziliście do portu między ostrogami, te czerwone światła się pokrywały? Sternik nie od razu odpowiedział. Spojrzał spod oka na kapitana Wentę. Ten patrzył na niego uparcie, jakby go chciał zahipnotyzować. Widać było, że z zapartym tchem oczekuje tej odpowiedzi. Wreszcie sternik wolno, jakby z pewnym ociąganiem, powiedział: – Nie. Nie pokrywały się. Pytający wyprostował się, kiwnął głową jakby z triumfem, dając do zrozumienia, że tego właśnie się spodziewał. Kapitan Wenta zrobił ruch, jakby chciał zaprotestować, podobnie poruszył się dyrektor Wojda. Nikt jednak nic nie powiedział, aż wreszcie padło kolejne pytanie, tym razem zadane przez delegata ministra. – A więc statek nie wchodził środkiem toru wodnego. Jakie zatem było jego położenie podczas tego wchodzenia? – Szliśmy po lewej stronie farwateru – cicho niemal z poczuciem winy odpowiedział sternik. – Czy w tym czasie otrzymał pan jakieś polecenie, to znaczy, czy padła jakaś komenda dotycząca sterowania? – Tak. Była komenda: ,,prawo na burtę” – sternik był już wyraźnie przygnębiony i odpowiadał coraz ciszej, z przerwami, po długim wahaniu. Na sali zaś znowu zaszemrało, ale wszyscy bardzo szybko się uciszyli, bowiem każdy odczuwał wzrastające napięcie i ciekawość, co jeszcze usłyszy od tego ważnego świadka. Zaś delegat kiwnął głową i zakończył: – Dziękuję, nie mam więcej pytań. Sędzia teraz sam podjął przesłuchanie. Zapytał sternika: – Proszę nam powiedzieć, jak pan odczuł to uderzenie, które wówczas nastąpiło? – Nie rozumiem? – sternik był zaskoczony zmianą tematu. – Są przecież różnice – cierpliwie wyjaśniał sędzia. – Można odczuć, czy statek uderzył dnem o coś twardego czy miękkiego. Inaczej się odczuwa uderzenie w rufę na przykład pływającej belki, a inaczej, gdy statek dotknie piaszczystego dna albo kamieni. Czy to jasne? – Tak, wysoki sądzie. – Więc jak świadek odczuł to uderzenie? – Było twarde, silne. Cały statek się zatrząsł. – Czy było to uderzenie takie jak o piasek czy jak o kamienie? Znów zapadła długa cisza. Sternik namyślał się z pochyloną głową, był wyraźnie przygnębiony, a wszyscy patrzyli na niego i czekali, co powie. Gdy zbyt długo zwlekał, sędzia go ponaglił. – Więc jakie to było uderzenie? – Twarde – powtórzył. – Jak o kamienie lub beton? – Nie wiem... Na mostku trudno to rozróżnić, ale nie takie jak o piasek... – z przymusem wyjaśnił sternik. – Dziękuję, świadek jest wolny. Odszedł zgarbiony nie patrząc na Wentę, jakby go gnębiło poczucie winy, że musiał to wszystko powiedzieć. – Nie pal tyle, na litość boską, to się źle skończy! – matka załamała ręce, zmartwiona stanem córki. Żona Wenty posłusznie zdusiła do połowy wypalonego papierosa i natychmiast, najwyraźniej nie wiedząc, co czyni, sięgnęła po następnego. Matka wyjęła go z jej palców. – Zajmij się czymś, wszystko jedno czym! – Nie mogę, nie mogę – powtarzała. – Przecież to nie ma sensu – matka podniosła głos, chcąc jakoś silniej wpłynąć na córkę. – Załamiesz się zupełnie. – Och, przestań – wybuchła córka. – Czy ty nic nie rozumiesz? – Rozumiem, może lepiej niż ci się zdaje – odparła matka spokojnie. – Sama to wszystko także przeżywam. Ale takie zachowanie do niczego nie prowadzi. Nerwy ci nie pomogą, ani jemu. Córka zrobiła kilka kroków po pokoju, wzięła papierosa, matka znów go jej odebrała, splotła więc palce obu dłoni, siadła w fotelu. – Powiedz – złapała silnie matkę za rękę. – Powiedz, czy ty też myślisz, że on jest wszystkiemu winien? – Nie wiem – matka miała poważną twarz, nie wyrwała ręki z uścisku córki. – Nie jestem sędzią i wcale nie chcę go sądzić. – Ale inni go już osądzili! – rozhisteryzowała się żona. – Nawet już skazali! Boże, Boże, co on tam musi przeżywać! – Nie on jeden – cicho zauważyła matka. – Tak, tak, wiem! – krzyczała żona. – Te kobiety, wdowy, rybacy, wszyscy! Ale co z tego? Mnie chodzi o niego! – Tylko o niego? – Przecież to mój mąż! – To prawda, uspokój się – matka przytuliła ją jak małe dziecko. Na miejscu dla świadków stanął teraz bosman. Wielki, zwalisty, chmurny, patrzył w bok, unikając spotkania wzrokiem tak ze swoim kapitanem, jak i z sędziami. Odpowiadał z namysłem, burkliwie. Pierwszy pytał delegat ministra. – Świadek przez cały czas podczas omawianych tu wydarzeń był na dziobie statku? – Tak. To przecież miejsce bosmana podczas manewrów. – Naturalnie, wiem o tym – zgodził się z lekkim uśmiechem kapitan. – Ale z tego, co wiemy z dotychczasowego dochodzenia, jednak świadek przez pewien czas znajdował się też na rufie, prawda? – Aaa, tak – przyznał bosman. – To było po tym tąpnięciu. Kapitan mnie zawołał, żeby sprawdzić, czy nie ma uszkodzenia. Był też elektryk. Stwierdziliśmy, że rufa jest cała. – Zgoda, ale mnie nie o to chodzi – przerwał delegat. – Proszę nam opisać dokładnie położenie statku i jego sytuację podczas wejścia między główki falochronu. – Zwyczajnie – bosman wzruszył ramionami. – Wchodziliśmy tak jak zawsze. – Niezupełnie – kapitan przejawiał już oznaki zniecierpliwienia. – Przecież świadek jest doświadczonym rybakiem, zna ten port i jego wejście. Czy wtedy statek płynął takim samym torem jak zawsze, czy jednak trochę inaczej? – Nie wiem. Wtedy nie zwracałem na to żadnej uwagi. Zresztą z dziobu czy z innego miejsca na pokładzie trudno jest zauważyć drobne różnice podczas wchodzenia. Człowiek nie jest w stanie ocenić, czy jest bliżej prawej czy lewej strony farwateru. – Zgoda, z mostku to widać lepiej – przyznał kapitan. – Ale te czerwone namierniki w porcie świadek widział? – Nie patrzyłem na nie. Wiem, że są, ale nie zwracałem uwagi. To nie była moja sprawa. – No tak – zgodził się kapitan i zmienił temat. – W którym momencie pan odczuł to uderzenie? Bo chyba je pan odczuł, czy to też nie była wasza sprawa? – jednak kapitan nie darował i przyciął bosmanowi, czym naraził się na niechętne spojrzenie sędziego. – Trudno mi powiedzieć. To było chyba wtedy, jak śródokręciem mijaliśmy latarnię na końcu ostróg wejściowych. – Czy uderzenie było silne? Jak świadek je odczuł? – Dosyć słabo. Uderzenie rufą było nie za bardzo odczuwalne w innych miejscach, a zwłaszcza na dziobie statku. Chociaż pamiętam, że w tym momencie statek zakołysał się wzdłuż, duża fala podbiła rufę, potem było to uderzenie. – Jakie to było uderzenie? – No zwyczajne – bosman już się wyraźnie zirytował, widocznie uważał te pytania za głupie i niepotrzebne. – Jakby nas ktoś kopnął w... – pohamował się w ostatniej chwili, a tylko na sali ktoś krótko parsknął śmiechem – w rufę – dokończył zaczerwieniwszy się bosman. – Było to kopnięcie twarde czy miękkie? – nie ustępował kapitan. – Nie wiem. Po prostu statek zadrżał i płynął dalej. – No tak, rozumiem – delegat dał za wygraną. – Co było dalej? – Już mówiłem, badaliśmy rufę, czy jest cała. – Tak, wiem, ale potem? – Poszedłem na dziób. Statek płynął dalej, aż za ostrogi, do awanportu. Dopiero po pewnym czasie zauważyliśmy, że w awanporcie idzie za bardzo w prawo. Z początku to nie wydawało się dziwne, bo zawsze tam trzeba skręcić w prawo, ale jak dziób za mocno zboczył i zaczął celować w ten główny falochron od strony morza, to już było nienormalne. Wyglądało, że statek robi za dużą cyrkulację. – Co świadek o tym sądził? Co mówili inni? – Nie przejęliśmy się tym z początku. Myśleliśmy, że kapitan chce się prędko schować za falochron, bo od morza szła duża fala, podbijała rufę, przedostawała się aż do awanportu i przeszkadzała w manewrach. Potem okazało się że to nie manewr, tylko uszkodzenie steru. – Skąd świadek się o tym dowiedział? – Po pewnym czasie już było widać, że kapitan nie może aż tak daleko skręcać i chyba ster nawalił. Za mocno szliśmy w prawo. W końcu z mostku przyszła wiadomość, że ster jest uszkodzony. – Co było dalej, jak się już okazało, że ster uszkodzony, statek cyrkuluje, potem dryfuje? – Kiedy było widać, że sytuacja robi się niebezpieczna i statek za mocno dryfuje do tyłu, dostaliśmy z mostku polecenie rzucenia kotwicy. Zaraz to wykonaliśmy. – Dobrze – wtrącił się ratownik. – Ile łańcucha wypuściliście? – Jedną szaklę. – Czy takie było polecenie z mostku? – Tak. – Nikomu nie wydało się, że to za mało? – Chief chciał więcej, ale kapitan kazał dać tylko jedną szaklę – ponuro odpowiedział bosman. – Dziękuję – ratownik nie patrzył na bosmana, tylko na Wentę, który zaczerwienił się po tym, co usłyszał. Bosman przestąpił z nogi na nogę, chciał jeszcze coś powiedzieć, ale sędzia także mu podziękował i wezwał następnego świadka. Tym razem był nim drugi oficer. Padło pierwsze pytanie, ciągle jeszcze w tej samej sprawie: – Czy świadek uważa, że jedna szakla łańcucha mogła wystarczyć dla zatrzymania dryfującego statku? – Nie wiem – odpowiedział ostrożnie. – Trudno mi powiedzieć, to nie należało do mnie. – Rozumiem, rozumiem – powstrzymał dalsze jąkanie drugiego kapitan ratownictwa. – Proszę jednak powiedzieć nam, czy świadek wie, jakie było w tej sprawie zdanie starszego oficera? – Chief uważał, że jedna szakla to za mało – odpowiedział niepewnie. – No tak. A czy kotwica wtedy rzucona zatrzymała statek? – Tak, w pierwszej chwili zatrzymała, ale na krótko. Po pewnym czasie statek znowu zaczął dryfować do tyłu i bokiem. – Proszę to pokazać na planie portu. Drugi podszedł do planszy, tym samym patyczkiem co kapitan Wenta ukazał miejsce rzucenia kotwicy i drogę dryfującego statku. Sędzia podziękował mu i pytał dalej: – Pan meldował, że statek dalej dryfuje? – Nie tylko ja, chief też... – Dobrze, więc wszyscy stwierdzili fakt dryfowania i mostek był o tym powiadomiony, tak? – Tak jest. – Jakie były dalsze rozkazy z mostku? – Kapitan dał polecenie popuszczenia łańcucha. – I to także nie zahamowało dryfu? – Tak jest. – Co działo się dalej? – Kiedy zniosło nas już bardzo blisko tego falochronu wewnętrznego – pokazał na planie – wtedy padła komenda, żeby rzucić drugą kotwicę. Zrobiliśmy to... – Ale i wtedy nie zatrzymało statku – skomentował sędzia, a drugi oficer tylko kiwnął głową. Do przesłuchania ponownie wmieszał się delegat ministra: – Czy świadek może stwierdzić, że pierwszy oficer protestował, kiedy za pierwszym razem otrzymał polecenie rzucenia kotwicy? – Protestował? – drugi szeroko otworzył oczy. – Nie, nic o tym nie wiem... – Chodzi mi o to, czy powiedział, że to może być za mało. – Nie wiem, nie przypominam sobie, byłem przecież w innym miejscu. – Ale były włączone głośniki komunikacji wewnętrznej, każdy słyszał się wzajemnie. – Ja sobie nie przypominam takiego protestu chiefa. – Dobrze, a czy pan pamięta, w jaki sposób została podana ta pierwsza komenda rzucenia kotwicy? – Zwyczajnie, kapitan po prostu rozkazał: „Rzucić kotwicę”. – I nie mówił nic o jednej szakli? – Być może – drugi zawahał się.– Nie jestem pewny. W każdym razie po tej komendzie odbywała się jakaś wymiana zdań między chiefem a mostkiem. – Załóżmy nawet, że chief nie dyskutował z kapitanem, tylko po jego komendzie samodzielnie rzucił jedno przęsło, czyli jedną szaklę łańcucha. Czy pan słyszał, jak meldował o tym na mostek? Przecież zawsze w takiej sytuacji melduje się o rzuceniu kotwicy i ilości wypuszczonego łańcucha. – Tak, był taki meldunek z dziobu. Chief meldował że rzucił jedną szaklę. – I świadek nie słyszał, żeby kapitan zaprotestował albo dał dodatkowy rozkaz w tej sprawie? – Nic takiego nie było. – A więc możemy przyjąć, że nawet jeśli wypuszczenie jednej szakli łańcucha kotwicznego nastąpiło samowolnie, bez wyraźnego rozkazu kapitana i bez protestów chiefa, kapitan przyjął to do wiadomości i uznał, że wystarczy, a zatem aprobował ten stan rzeczy. – Tttak – wykrztusił drugi oficer przybity logiką tego rozumowania. – Rozumiem, nie mam pytań – zakończył delegat ministra. Sędzia także uznał, że ten świadek powiedział już wszystko i zwolnił go. – Nie ścierpię tego dłużej! Żona kapitana Wenty stała przed matką i patrzyła na nią, jakby to ona była winna jej udręce. Starsza pani powtórzyła już nie wiadomo który raz: – Uspokój się! – Nie mogę... – Więc co chcesz zrobić? – Pojadę tam! – Przecież cię prosił, żebyś nie jechała. – Tak, prosił. Ale nie mogę. Zrozum, muszę tam jechać. Muszę być przy nim, słyszeć, widzieć, przeżywać wspólnie... – To niepotrzebna samoudręka. Jemu nie pomożesz w niczym, a zwiększysz swoje cierpienia, wierz mi. – Nie, mamo. – Ty jemu nie dowierzasz – rzuciła oskarżenie matka. – Dlatego chcesz tam być, patrzeć na jego poniżenie. Wiesz, że to go może załamać? – Nieprawda! On mnie potrzebuje! Wie, że jestem z nim, kiedy mnie zobaczy, może to mu doda otuchy? – Nie znasz dobrze mężczyzn. Oni chcą z nami dzielić sukcesy, chcą, żebyśmy były dumne, kiedy mają ważne osiągnięcia. Ale kiedy zrobili coś złego, gdy grozi im klęska lub ponoszą porażki, nie pragną nas przy sobie, chowają się. Nikt nie chce, żeby bliska osoba była świadkiem jego poniżenia. – To mądre, co mówisz – z goryczą stwierdziła córka. – Ale nie rozumiesz, że ja po prostu, zwyczajnie chcę być razem z nim w tych ciężkich dla niego... dla nas – poprawiła się – chwi- lach. Nikt nie zna go lepiej niż ja i nikt lepiej ode mnie nie wie, jak on teraz potrzebuje kogoś bliskiego i życzliwego. – Nie wiem – matka poddała się. – Jestem już chyba za stara, żeby was zrozumieć. – Nie, mamo, nie jesteś stara, ale nie możesz tego przeżywać tak, jak przeżywamy my oboje. Jadę! Nerwowo zaczęła wkładać płaszcz. Matka nie protestowała już, podała jej torebkę, patrzyła, jak wybiegła pospiesznie na dwór i zaraz zaczęła rozglądać się za taksówką, które dość często kręciły się w tej kapitańskiej dzielnicy. Rozdział dwunasty Wezwanie tego świadka wywołało nie lada zainteresowanie. Sędzia poprosił kapitana statku „Dunaj”. Jego głos zabrzmiał jakoś szczególnie w panującej na sali pełnej wrogości ciszy, wszystkie głowy prowadziły przez cały czas człowieka, który szedł między rzędami, potem dalej, do miejsca dla świadków krokiem ciężkim, wolno, niechętnie, jakby zmierzał do miejsca egzekucji. Głowę miał opuszczoną, wzrok wbity w podłogę, a gdy stanął, nie wiedział, co począć z rękami i cała jego postawa wskazywała, że czuje się niepewnie, zalękniony i przybity. Po krótkich pytaniach wstępnych ustalających dane jego i statku, którym dowodził, oraz miejsca postoju w dniu wypadku, sędzia od razu przystąpił do sedna sprawy. – Słyszeliśmy tu od kilku świadków, że wszystkie rozmowy podczas wydarzeń, które są przedmiotem rozprawy, między statkiem „Prosna” a kapitanem portu i innymi osobami były prowadzone za pośrednictwem radiostacji statku „Dunaj”, którego pan był kapitanem. Czy to jest zgodne z prawdą? – Tak – padła cicha odpowiedź. – Gdzie świadek znajdował się podczas tych wszystkich wydarzeń? – Na swoim statku. – Chodzi o bliższe określenie: czy pan spał, czy był w kabinie, a może jeszcze w jakimś innym miejscu? – Byłem bez przerwy cały czas na mostku mojego statku – z trudem wyznał Kozyra. – A zatem możemy przyjąć, że świadek orientował się w położeniu siostrzanej jednostki? – Tak. – W jakiej odległości od statku „Dunaj” rozgrywały się omawiane tu wypadki? – Trudno mi określić dokładnie, ale to nie było daleko... Staliśmy zaraz za końcem poprzecznego falochronu, dosyć blisko awanportu. – A więc to, co się działo z „Prosną”, można było obserwować z mostku pańskiego statku? – Tak. – I przez cały czas świadek to robił, to znaczy obserwował, co się dzieje z „Prosną”? – Tak. – Czy świadek oceniał ich sytuację jako groźną, niebezpieczną dla statku i załogi? – Nnnie wiem... Z początku to nie wyglądało zbyt groźnie. Po prostu zdawało się, że „Prosną” jakoś dziwnie manewruje w awanporcie, ale potem już było widać, że najwyraźniej nie panują nad ruchami statku. – No a z tych rozmów, które były prowadzone za waszym pośrednictwem nie można było wywnioskować, co się tam naprawdę dzieje? – Tak. Rozmowy wyjaśniły wszystko. Okazało się, że mają uszkodzony ster, nie mogą manewrować, dryfują i sami nie zdołają dobić do nabrzeża. Kozyra jąkał się, robił długie przerwy, widać było, że opowiadanie przychodzi mu z wielkim trudem. Sala słuchała go w skupieniu i nawet wszyscy członkowie zespołu sędziowskie- go siedzieli pochyleni do przodu, jakby chcieli dokładnie zrozumieć każde jego słowo, a równocześnie przyjrzeć się temu człowiekowi, o którym już krążyło wiele opinii i którego zachowanie wzbudziło olbrzymie zainteresowanie, a nawet wprost niedowierzanie wśród ludzi morza. Teraz sędzia rozpoczął frontalny atak. – Proszę powiedzieć, czy kapitan portu proponował świadkowi, aby własnym statkiem wholował „Prosnę” do portu? Kozyra podniósł głowę. Wzrok miał roziskrzony, twarz czerwoną, zawołał w odpowiedzi głośno, namiętnie, nerwowo: – Nie mogłem! To było niemożliwe! – Proszę odpowiedzieć na pytanie – spokojnie, z naciskiem zażądał sędzia. Kozyra po chwili zmagania się z sobą odparł już ciszej: – Tak, kapitan portu proponował mi to. – I świadek odmówił? – Nie mogłem – powtórzył już spokojniej, jakby błagał, żeby go zrozumieli. Sędzia jednak, bez żadnych oznak podniecenia pytał: – Dlaczego? – Mój statek i „Prosna” to duże jednostki. Obydwa miały po blisko sześćdziesiąt metrów długości! A w porcie nie było dużo przestrzeni. Nasze statki nie mogły równocześnie, razem manewrować w awanporcie. Było zbyt wielkie ryzyko. Zamiast jednego, moglibyśmy uszkodzić dwa statki... Sędzia skinął głową, jakby przyjmował za dobrą monetę ten argument i wzrokiem zapytał ławników, czy chcą zabrać głos. Odezwał się delegat ministra. – Czy świadek zdawał sobie wówczas sprawę, że bez pomocy „Prosna” może się rozbić, a jej załoga może zginąć? – Nie, nie! – zaprotestował gwałtownie. – Taka myśl nawet mi nie przeszła przez głowę! Nikt o tym nie myślał. Nawet nie dopuszczaliśmy takiej możliwości! – A jednak to się stało! Nie odpowiedział. Patrzył bezradnie na sędziów, za plecami słyszał nieprzychylny, pełen potępienia szmer. Czując, że wszyscy nadal czekają na jego wyjaśnienia, znów począł tłumaczyć. – Wysoki sądzie! Mój statek to nie holownik! Nie miałem prawa podjąć się tego, co mi proponował kapitan portu. Moja załoga nie ma kwalifikacji ratowniczych i holowniczych. W awanporcie było za ciasno. Była noc, wiatr, fala, nie mogłem ryzykować. Kapitan może podjąć ryzyko, ale tylko do pewnych granic. Jeżeli może stracić swój statek i narazić na niebezpieczeństwo własną załogę – nie wolno mu ryzykować! – Tak, to prawda – przyznał spokojnie delegat. – Ale proszę powiedzieć, co robiła w tym czasie załoga pańskiego statku? To pytanie wyraźnie go speszyło. Uciekł wzrokiem, poczerwieniał, wreszcie niechętnie, z oporami, odpowiedział: – Ludzie byli zmęczeni. Wróciliśmy z morza po ciężkich połowach. Wszystko to rozgrywało się późno, około północy, a nawet później, większość moich ludzi odpoczywała. – Nie wszyscy, wiadomo, że byli niektórzy na mostku. – Większość przebywała w kabinach. Ci, którzy wyszli na pokład, nie mogli manewrować statkiem. Było ich za mało. – A zatem można stwierdzić, że załoga pańskiego statku w większości nie była zdolna do manewrowania statkiem? Kozyra nie odpowiedział, sędzia zaś odczekawszy chwilę wtrącił: – To pytanie nie dotyczy bezpośrednio sprawy. Załoga „Dunaju” miała prawo odpoczywać po rejsie i pracy w porcie, a w jaki sposób odpoczywała i czy była zdolna do pracy, nie jest przedmiotem naszej rozprawy. Sprawę tę winien zbadać sam armator i zająć się nią w trybie administracyjnym. Wróćmy zatem do osoby świadka, który jako kapitan „Dunaju” i bezpośredni obserwator wydarzeń, mógł mieć na nie wpływ. Istnieje domniemanie, że gdyby świadek podjął się wholowania „Prosny”, to mógłby w ten sposób uratować statek i jego załogę. – Nie było takiej możliwości – upierał się Kozyra. – Mogłem stracić swój statek i swoją załogę. Kapitan ratownictwa odezwał się patrząc w oczy Kozyrze i akcentując dobitnie każde słowo: – A czy pan wie, że według prawa morskiego należy zawsze udzielać pomocy, ratować życie ludzkie zagrożone na morzu? Kozyra znów opuścił głowę na piersi. Nie miał siły odpowiedzieć. W wielkiej ciszy słowa sędziego zabrzmiały szczególnie uroczyście i surowo: – Świadek złamał to święte prawo morskie. Sąd ustosunkuje się do tego w orzeczeniu końcowym. Kozyra skulił się, sala zaszumiała z aprobatą, sędzia zaś zapytał; – Czy są jeszcze pytania? Kapitan ratownictwa skinął głową i odezwał się: – Usłyszeliśmy tu argumenty świadka w sprawie holowania. Choć dla mnie nie są one przekonywające, to jednak powiedzmy, że mogą zawierać element prawdy. Nie chcę przez to powiedzieć, że usprawiedliwiam odmowę holowania, ale jeśli to była rzeczywiście troska o własny statek i załogę, to można by dojrzeć w tym cień uzasadnienia, choć nie każdy kapitan miałby odwagę w ten sposób się bronić. – Sędzia już chciał zwrócić uwagę kapitanowi, by nie komentował postawy Kozyry i nie wyciągał wniosków przed wyrokiem, ale ten szybko dokończył pytanie: – Proszę jednak powiedzieć, co było potem? – Nie rozumiem? – Kozyra sprawiał wrażenie ogłupiałego i patrzył jakby naprawdę pytanie do niego nie dotarło. – Kiedy już „Prosna” rozbiła się o gwiazdobloki, kapitan portu i ludzie tam znajdujący się rozpoczęli akcję ratunkową. Dlaczego pan wtedy nie okazał pomocy „Prośnie” i jej załodze, choć już widać było, że są w śmiertelnie niebezpiecznej sytuacji? – Cóż mogłem zrobić? – zapytał bezradnie. – Jak to? I to mówi doświadczony kapitan żeglugi wielkiej? Przy nabrzeżu ginęli koledzy. Obcy ludzie próbowali ich ratować, ryzykowali własnym życiem. Próbował kapitan portu, straż, włączył się helikopter, tylko pan pozostał bezczynny! Dlaczego pan nie dał sprzętu ratowniczego? Czemu pan nie posłał ludzi, nie działał, by ratować ginących? – Ja... nnie... Tam był tłok... Wiedziałem, że kapitan portu działał, że była straż i dużo ludzi. My byśmy nic nie pomogli, a mogliśmy przeszkadzać w akcji. Nie miałem specjalnego sprzętu. Nic nie mogłem zrobić – jąkał się czerwony, spocony, przestraszony. Sprawiał wrażenie żałosne, godne politowania i niektórzy z zażenowaniem i wstydem słuchali tego bełkotu. Sędzia zaś skomentował bezlitośnie: – A jednak dwóch praktykantów, najmłodszych członków załogi pańskiego statku, mimo że nie mieli od pana polecenia, samorzutnie pobiegło tam. Ratowali, próbowali wyciągnąć z wody tonących kolegów, nie kalkulowali szans i nie zastanawiali się, co im samym grozi. A co świadek uczynił? Nic. Nawet tym młodym dzielnym ludziom zabraniał oddalania się ze swego statku! Kozyra milczał i była chwila, kiedy nikt na całej sali nie czuł dla niego współczucia, a każdy patrzył na jego pochylone plecy z uczuciem wstrętu i pogardy. – Czy ktoś ma jeszcze pytania? – odezwał się sędzia. Wszyscy ławnicy w milczeniu pokręcili przecząco głowami. Kozyra usłyszał jeszcze słowa sędziego: – Dziękuję, ale proszę nie opuszczać sali. Świadek zostaje do dyspozycji sądu. Odszedł na koniec sali. Nie widział nikogo i niczego, siadł półprzytomny i załamany. Ci, którzy zajmowali sąsiednie miejsca, dyskretnie odsunęli się od niego, jakby był zadżumiony. Taksówka zajechała pod wielki budynek, żona kapitana Wenty wysiadła, pospiesznie zapłaciła i niemal biegiem ruszyła do środka. W wielkim holu na dole stanęła zdezorientowana – była tu po raz pierwszy. W ogromnym gmachu mieściło się wiele instytucji, długo musiała studiować tablicę informacyjną, aż wreszcie znalazła to, czego szukała. Labiryntem korytarzy, pokonując wiele schodów, dotarła w końcu na miejsce. Zatrzymała się przed ciemnobrązowymi drzwiami. Oddychała przez jakiś czas ciężko, rękę położyła na sercu, które biło jej gwałtownie z nadmiaru emocji i zdenerwowania. Chciała się uspokoić przed wejściem, pragnęła mężowi pokazać spokojną twarz. Nie zauważyła nawet, jak woźny zbliżył się do niej z marsową miną. – Pani tutaj? – pokazał oczami drzwi. – Tak. – Karta wstępu jest? – Co? – zdziwiła się. – Nie mam... – To nie wolno wchodzić. Trzeba mieć kartę. Poczuła się bezradna wobec jego surowej, władczej postawy. – Jestem żoną kapitana Wenty – powiedziała nieśmiało. Woźny patrzył na nią długą chwilę, aż poczuła się speszona tym spojrzeniem. On zaś pokiwał głową, potem usunął się na bok mówiąc: – Proszę, niech pani wejdzie... Nacisnęła klamkę, weszła. Serce znów biło jak szalone. Sala była tak zatłoczona, że musiała się zatrzymać tuż za drzwiami, nie mogąc przedostać się dalej. Z wolna jednak opanowywała się, już widziała sędziów na końcu pod ścianą, rozpoznała twarze ludzi siedzących na sali. Nagle dostrzegła męża. Poczuła gwałtowny skurcz serca, kiedy go ujrzała samotnego, odosobnionego, przygnębionego. W tym samym momencie on także ją zobaczył, widocznie uwagę jego zwróciło otwarcie drzwi do sali. Najpierw sprawiał wrażenie bardzo zaskoczonego, ale zaraz przybrał minę niezadowolonego, zmarszczył brwi, odwrócił wzrok. Ktoś pociągnął ją za łokieć, ktoś syknął, żeby nie zasłaniała. Usunęła się pod ścianę i została tam, nie spuszczając wzroku z męża. Nie zauważyła, że niektóre głowy zwróciły się w jej stronę, a spojrzenia, jakimi ją obrzucano, nie zawsze były życzliwe. Tymczasem zeznawał dalszy świadek. Był to rybak, któremu cudem udało się uratować, kiedy fala porwała go do morza, a następnie ponownie wrzuciła na statek. Na pytanie o początek tragedii opowiadał: – W środku usłyszeliśmy najpierw straszny łomot kadłuba i statek zaraz mocno się przechylił na lewą burtę. W tej chwili ogłoszono alarm, żeby opuszczać statek. – Gdzie świadek się wówczas znajdował? – W mesie. W ogóle w środku statku było nas sporo, wszyscy niepotrzebni podczas manewrów. – Co robiła ta część załogi? – No, zwyczajnie, to co się robi przed wejściem do portu. Ludzie kończyli listy, niektórzy coś tam pakowali, kucharz robił kanapki... – głos mu się załamał, umilkł, kilkakrotnie poruszył grdyką starając się opanować, co mu się udało z wielkim trudem. Sędzia taktownie odczekał chwilę, potem zapytał: – Jak świadek i jego koledzy opuścili wnętrze statku? – Normalnie. To jest korytarzem i na pokład. Ale tam było trudno się utrzymać, bo statek miał wielki przechył, po prostu leżał na burcie, pokładem pod wiatr. Jednak na ogół ludziom udało się wyjść. Tylko jeden człowiek został zablokowany w kabinie, drzwi się zaklinowały, ale jego wyciągnęli przez bulaj na burtę statku. Ale on i tak – nieznacznie machnął ręką dając do zrozumienia, że nie przydało się to na nic, bo człowiek ten zginął zmyty przez falę. Sędzia chciał także wiedzieć, co się działo na zewnątrz, kiedy rybak wyszedł z wnętrza. – Groza! – odpowiedział takim głosem, że wszystkich przeszedł dreszcz. – Od falochronu tryskała woda z mazutem. A od wejścia do środka portu szła fala na pokład. Trudno się było tamtędy wydostać... Pokład był prawie pionowy. Trzeba się było wspinać pod górę, a było mokro, ślisko i ręce drętwiały od mrozu... Za pierwszym razem zjechałem prawie do wody, ale udało mi się za coś złapać i podciągnąłem się do góry. Ale kiedy już, już miałem wyleźć na burtę, fala znów uderzyła od dołu. Zalało mnie całego, straciłem orientację, nie mogłem się utrzymać i wtedy mnie pociągnęło do tyłu, w wodę. Już myślałem, że to koniec, ale przyszła druga fala i wrzuciła mnie z powrotem na pokład. Zdążyłem się jeszcze raz czegoś uczepić, to był chyba cud... Nikt nie śmiał przerwać ciszy, jaka zapadła po tej opowieści. Dopiero po chwili sędzia spytał: – Więc po tym niezwykłym zdarzeniu, świadek zdołał się wydostać na burtę statku, tak? – Tak, wysoki sądzie. To było jedyne miejsce, gdzie można było się jako tako utrzymać. Kapitan kazał tam się wszystkim przedostawać. – Więc kapitan wtedy nadal kierował akcją i wydawał polecenia? – Tak jest! Kapitan stał wtedy sam na burcie. Kierował wszystkim. – Jak to kierował? Co robił? Proszę opisać to działanie. – Kazał ludziom wychodzić z pomieszczeń i grupować się najpierw na mostku, ale tam było niebezpiecznie, bo mostek był krzywy i biła w niego fala, więc potem kazał wychodzić za burtę i trzymać się aż nadejdzie pomoc. Polecił dać liny, żeby ludzie się poprzywiązywali i mieli czego trzymać. Sam pomagał ratować. Wyciągnął tego przez bulaj... Kapitan Wenta podniósł głowę. Śmielej potoczył wzrokiem po sali, musnął spojrzeniem żonę, w końcu wpatrzył się w tego świadka, który nie wahał się mówić o nim dobrze. Czuł wdzięczność do tego człowieka, choć wiedział, że przy ogromie tragedii, jego opowieść niewiele wniesie nowego... Rybak zaś kontynuował: – Sam widziałem, jak kapitan szedł po burcie do tego, co musiał wyłazić przez bulaj... Umiał też ludzi podtrzymać w tej chwili na duchu, ciągle powtarzał, żeby się nie poddawać, bo musi nadejść pomoc. Sędzia przyjaźnie skinął głową i jeszcze zapytał: – A co potem działo się na burcie? – Nadleciał helikopter. Wszystko szło dobrze. Pilot to wspaniały człowiek; chociaż był wiatr, jednak dał radę utrzymać się nad statkiem. Zabrał pierwszą grupę, odleciał... Wtedy przyszła ta fala... – znów głos mu się załamał, łzy pokazały się w oczach i nawet nie próbował ich otrzeć. Na sali także rozległo się łkanie. Tym razem sędzia odczekał jeszcze dłuższą chwilę, w końcu zadał ostatnie pytanie: – Jak świadek sądzi, czy z lądu... ci, którzy tam byli, nie mogli uratować tych ludzi, którzy spadli do wody? – Nie wiem, wysoki sądzie – z trudem odparł świadek. – Próbowali, fakt. Starali się, ale nic nie mogli zrobić. Drabina nie dosięgła... Fala biła o falochron, był śliski od mazutu. Oni sami wpadali, było bardzo trudno i niebezpiecznie... Nie mogli, chcieli, ale nie mogli... Na sali znów panowała przygnębiająca cisza. Sędzia zwolnił rybaka i ogłosił kolejną przerwę. Wyszła pierwsza i czekała na męża w korytarzu sądowym. Kiedy ukazał się wreszcie, podeszła do niego nieśmiało, trochę z poczuciem winy, że nie spełniła jego prośby, by nie przychodziła na rozprawę. Wzięła go delikatnie pod rękę, on jednak dosyć szorstko się wyswobodził i zapytał gniewnie: – Dlaczego przyszłaś? – Czy myślisz, że mogłam siedzieć bezczynnie w domu i czekać? – Prosiłem cię... – Prosiłeś, ale zrozum... to także moja sprawa... Spojrzał niepewnie, czy w tym wyznaniu nie ma potępienia, ale jej wzrok był ciepły, życzliwy. – To straszne – powiedział martwo. – Po co masz tego słuchać? – Chcę być z tobą. – Chcesz patrzeć na moją egzekucję? One żądają mojej głowy, gdybyś słyszała, z jaką nienawiścią krzyczały... – Chcę być z tobą – powtórzyła cicho. Wtedy przemógł się, zmiękł, spojrzał na nią wzrokiem zbitego psa i smutno się uśmiechnął. – Dziękuję... Podszedł do nich kapitan Wojda. Podał Wencie zapalonego papierosa, sam zapalił drugiego. – Głowa do góry – powiedział z nieco sztucznym animuszem. – To beznadziejne – odparł Wenta. – Jeszcze nie. Słyszałeś tego rybaka? Dużo dobrego o tobie powiedział. Teraz pewnie ja będę zeznawał. To też musi się liczyć. – Co to da? – Wenta był zrezygnowany. Wojda gniewnie spojrzał na niego, ale odezwał się dosyć spokojnie: – Zobaczymy. Nie trzeba się poddawać... Po przerwie sędzia wezwał kapitana Wojdę. Każdy czuł, że będzie to najważniejszym wydarzeniem końcowej części procesu. Wszyscy niecierpliwie czekali, spodziewając się, że jako główny przedstawiciel armatora, w dodatku fachowiec i jeden z tych, którzy na miejscu badali sprawę, będzie miał sporo do powiedzenia. Wojda w pełni zdawał sobie sprawę z wagi swego wystąpienia. Stanął przed sądem jak aktor dobrze znający swoją rolę, elegancki, bardzo przystojny, w nieskazitelnym mundurze kapitana żeglugi wielkiej. Robił wrażenie pewnego siebie, patrzył śmiało na sędziego i kole- gów w granatowych mundurach siedzących za stołem. Widać było, że jest gotów nie tylko odpowiadać, ale również atakować. Zaczął sędzia. – Sąd otrzymał raport złożony przez komisję powołaną przez armatora dla zbadania przyczyn i skutków katastrofy – podniósł do góry maszynopis. – Świadek był tam, badał tę sprawę, przewodniczył tej komisji i jest głównym autorem tego dokumentu, czy tak? – Tak. – Jest w tym dokumencie sugestia, a właściwie stwierdzenie, że winę, a przynajmniej wielką część winy za tragedię „Prosny” ponosi kapitanat portu, czy tak świadek uważa nadal? – Tak jest! – Proszę to uzasadnić. – Po pierwsze uderzenie statku rufą o dno było spowodowane zbyt małą głębokością w wejściu do portu. – Chwileczkę – przerwał sędzia. – Twierdzenie to jest nieuzasadnione. Zawarto je w tym protokole, wygłasza je świadek teraz, ale kiedy wasza komisja badała tę sprawę na miejscu, nie zgłosiła pod adresem władz portowych w ogóle tego zarzutu. Dlaczego świadek zgłasza go teraz? – Bo to fakt, wysoki sądzie. Wejście się zamula, jak w wielu portach, zwłaszcza sztucznych, a pogłębiane nie było od lat. – Pragnę oznajmić świadkowi – zimno stwierdził sędzia – iż Izba Morska wysłała własną komisję do portu, w którym zdarzyła się tragedia. Wyniki badań tej komisji, złożonej z fachowców, a zwłaszcza wielokrotne sondowanie dna wejścia i w innych miejscach portu, nie potwierdzają tego zarzutu. Głębokości są zgodne z oznaczonymi na mapach! Wojda milczał wyraźnie zbity z tropu tą informacją, szybko jednak odzyskał tupet i odparował: – To nie wyklucza, że statek uderzył rufą o dno. W chwili, gdy fala podbiła rufę, a potem rzuciła ją w dół, wytworzyła się płycizna, o którą uderzył statek, blokując sobie ster. – Owszem – przyznał sędzia. – Nie można tego wykluczyć. Nawet władze portowe same, bardzo obiektywnie, też tego nie wykluczają. Jednak z przewodu sądowego, zeznań świadków i badań komisji wynika co innego. Istnieje większe prawdopodobieństwo, że statek uderzył nie w miękkie dno, ale w twardą podwodną część ostrogi wejściowej. Było to spowodowane tym, iż statek szedł zbyt blisko lewej strony kanału wejściowego. – Kapitan szedł według namierników, a więc środkiem. – Zeznania kapitana w tej sprawie nie są jednolite. Trzykrotnie w toku śledztwa i podczas samej rozprawy zmieniał swoje zdanie, zwłaszcza pod naporem faktów i zeznań innych świadków. Armator milczał nie znajdując na to odpowiedzi, kapitan Wenta zaś, czerwony ze wstydu, opuścił głowę. Sala zaszumiała po swojemu, ale trwało to krótko, bo badanie trwało dalej. Pytał ratownik. – Sprawa rzucenia kotwicy. Jak to wyglądało, według pana? – Kapitan postąpił prawidłowo – szybko odparł Wojda. – Zgodnie z sugestią kapitana portu, kiedy stwierdził, że statek dryfuje oraz że nie ma sterowności – rzucił kotwicę. – Czy ilość łańcucha wypuszczonego wtedy uważa świadek za wystarczającą? – Tak. W normalnych warunkach to powinno statek zatrzymać. Ale tam było dno zamulone, kotwica nie utrzymała statku, a to było trudno przewidzieć. – Czyli znów winien jest kapitan portu, bo dno było zamulone? – z otwartą ironią powiedział ratownik. Wojda niespeszony powiedział: – Tak jest! – Panie kapitanie – ratownik był skupiony, patrzył na Wojdę surowo, bez mrugnięcia – pan sam jest doświadczonym marynarzem. Pływał pan przez wiele lat, dowodził statkami. Czy pan tę decyzję naprawdę uznaje za słuszną? – Tak! – głos Wojdy był niemal patetyczny. – Ja też pływałem, przeżywałem także katastrofy, kiedyś ratowałem statek w bardzo trudnej sytuacji i mogę z całym naciskiem stwierdzić, że sam bym postąpił tak, jak kapitan „Prosny”! – zabrzmiało to mocno, ale nie bardzo przekonywająco. Ratownik pokiwał głową i skomentował: – Wówczas mielibyśmy tu proces pański, a nie kapitana „Prosny”. Wojda żachnął się, jakby chciał zaprotestować przeciwko tej uwadze, lecz sędzia uprzedził go i powiedział surowo: – Zmuszony jestem przypomnieć, że wasze przedsiębiorstwo armatorskie już raz straciło statek, który wszedł na skały. Stało się to również dlatego, że jego kapitan wypuścił zbyt mało łańcucha kotwicznego i kotwica nie utrzymała statku, choć tam dno nie było muliste. Wtedy też zginęli ludzie. Czy z tamtej tragedii nikt u was nie wyciągnął wniosków? – To różne sprawy, nie można ich porównywać – wybuchnął gniewnie Wojda, ale sędzia ostro zareplikował. – Nie, obie sprawy mówią, że jest źle ze znajomością kotwiczenia i manewrowania u waszych kapitanów! – To insynuacja! – zawołał Wojda, ale sędzia nie zwracając uwagi na ten jego protest, zadał dalsze pytanie. – Przejdźmy do dalszych szczegółów. Otóż, kiedy statek – mimo rzucenia najpierw jednej kotwicy, potem popuszczenia łańcucha, w końcu rzucenia drugiej kotwicy – nadal dryfował, czy nie istniała żadna szansa uratowania go? – Owszem, istniała – chmurnie odparł Wojda. – Mógł uratować statek kapitanat portu. – A sam kapitan statku? – Już nic nie był w stanie zrobić. – Czy pan, jako doświadczony człowiek morza – znów włączył się ratownik – nie uważa, że przy rzuceniu od razu dwóch kotwic oraz przy pracy silnika, który był sprawny, kapitan „Prosny” mógł jeszcze manewrować, a przynajmniej utrzymać statek z daleka od falochronu, na który go dryfowało? – Nie było takiej możliwości – upierał się Wojda. – Kotwice nie trzymały, muliste dno, wiatr, fala, żadne manewry silnikiem nic by już nie dały. – Jednak kapitan statku nie podjął takiej próby i w ten sposób nie wykorzystał szansy, która być może zapobiegłaby tragedii. – To tylko przypuszczenia. – Ale oparte na doświadczeniu. Sędzia przerwał ten pojedynek wkraczając w dalszą sprawę. – Przejdźmy jeszcze do oceny działania kapitana portu – powiedział. – Czy to działanie – zdaniem świadka – było niewłaściwe? – Wojda wyprostował się, znów poczuł się pewniej, mówił z ogniem w oczach, oskarżał. – Tak jest, tak uważam! Jest skandaliczne to, że kapitanat portu nie zorganizował holowania! – Tam nie ma holowników. – Mógł kazać to zrobić innej jednostce. – Proponował waszej. Spotkał się z odmową. – To była – obok „Prosny” – największa jednostka w porcie. A ta druga, „Pantera”, której zaproponował to samo, co zrobiła? Trwały targi o zapłatę, ślimaczyło się zbieranie ludzi po mieście, było marudzenie, opieszałość, gdy tamci ginęli! A potem, gdy już statek się rozbił, czemu nie zdjęto ludzi z burty? Co zrobił kapitanat portu? Jak mogło nie być odpowiednio długiej drabiny? Jak można było nie udzielić pomocy tonącym u samego brzegu? Ginęli na oczach gapiów, których nie miał kto rozpędzić i którzy przeszkadzali w działaniu! Nie było praktycznie żadnej akcji ratowniczej, kapitanat nie zrobił nic, żeby uratować ludzi! – Chwileczkę – przerwał poirytowanym tonem sędzia. – Czy kapitan statku wzywał helikopter? – Nie – odpowiedział nieco zaskoczony Wojda. – A jednak helikopter przyleciał i uratował ludzi. Kto go wezwał? – Kapitan portu. – Tak. Samorzutnie. Zawczasu. W sposób przewidujący. Kto starał się zorganizować holowanie, mimo że port nie miał takiego obowiązku? Także kapitan portu. Nie jego wina, że nie zdążył, wina tych, którzy mu odmówili. Kto wezwał straż pożarną? Kapitan portu. Kto przygotował lądowisko dla helikoptera w ciemnym, nie przystosowanym do tego porcie? Kto odbierał uratowanych, otaczał ich troskliwą opieką? Kapitan portu! Ten człowiek robił wszystko, co mógł, robił nawet to, co do niego nie należało i świadek śmie go obarczać winą? Była to nagana tak ostra i surowa, że kapitan Wojda poczerwieniał ze wstydu i stał jak skarcony uczniak. Sędzia zaś nie ukrywając irytacji i dezaprobaty, dorzucił twardo: – Pan, jako świadek, podczas przesłuchań wstępnych i tu, na tej rozprawie, usiłuje sugerować sądowi rzeczy, które nie miały miejsca! Chce pan zrzucić winę na człowieka, który zasłużył na uznanie. W imię czego pan to robi? – Bronię prawdy – odparł Wojda, ale zabrzmiało to słabo. A sędzia od razu odparował: – Jakiej prawdy? Czyjej? Autentycznej, czy swojej, armatorskiej? I czy honor marynarski, męska odwaga i godność nic już nie znaczą dla pana? Kapitan Wojda już nie wyglądał tak dzielnie i bojowo, jak na początku. Otarł spoconą twarz, milczał. Na sali także było cicho. Sędzia zakończył z wyraźnym wysiłkiem. – Dziękuję, na tym sąd kończy postępowanie dowodowe. Rozdział trzynasty Wszyscy stali patrząc na sędziego górującego wzrostem nad ławnikami. Trzymał w ręku dokument, ale bardziej mówił, niż czytał. – Biorąc pod uwagę rodzaj i liczbę zaniedbań kapitana żeglugi wielkiej rybołówstwa morskiego dowodzącego statkiem „Prosna”, Izba Morska podzieliła zdanie delegata ministra oraz inspektora pracy, że są to zaniedbania rażące i kwalifikujące do zastosowania sankcji pozbawienia prawa pełnienia dotychczasowych funkcji, oraz że są one następstwem braku kwalifikacji w zakresie manewrowania statkiem, a szczególnie kotwiczenia. Sala zaszemrała, ludzie skierowali wzrok na kapitana Wentę. Stał z pochyloną głową, nieruchomy, milczący, z twarzą pobladłą. Nie miał odwagi na nikogo spojrzeć, czuł na sobie wrogie spojrzenia, przygniatał go ciężar orzeczenia, że jednak jest winny... Sędzia, już wcale nie patrząc na kartkę z wyrokiem, mówił dalej: – Nie można nie wziąć pod uwagę dobrej dotychczas opinii kapitana „Prosny” oraz faktu, że w dotychczasowej długoletniej jego praktyce jest to pierwszy zawiniony wypadek, który – niezależnie od przyjętej linii obrony – przeżył on tragicznie, jak przeżyć może kapitan utratę statku i śmierć jedenastu członków swojej załogi. Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności oraz fakt, że wyszkolenie oficera nawigatora trwa cztery lata, Izba Morska uznała, że pozbawienie kapitana „Prosny” prawa pełnienia dotychczasowej funkcji na okres czterech lat będzie wystarczające, aby w tym okresie uzupełnił on kwalifikacje w zakresie manewrowania statkiem oraz kotwiczenia. Orzeczenia tego ludzie słuchali z różnymi uczuciami. Wdowy okazywały rozczarowanie, marynarze kiwali głowami, wielu zaś odczuło wyraźnie humanitarną wymowę fragmentu o przeżyciach kapitana, który stracił statek i załogę. Dyrektor Wojda kręcił się, przygryzał wargę, całą postawą dawał do zrozumienia, że nie zgadza się z orzeczeniem. Tymczasem sędzia podkreślił z całą mocą uznanie dla dowódcy helikoptera i kapitana portu za ich działanie na rzecz rozbitków, dal także wyraz uznania dla dwóch praktykantów z „Dunaju” podkreślając, że ani kapitan, ani armator nie potrafili dostrzec ich bohaterskiej postawy i wobec tego Izba Morska sama występuje do władz państwowych o przyznanie im odznaczeń „Za Ofiarność i Odwagę”. Lekki szmer aprobaty przeleciał przez salę po tych słowach, ale oto wszyscy umilkli, bowiem sędzia mówił o jeszcze jednej ważnej sprawie. – W świetle poczynionych ustaleń Izba Morska stwierdziła po stronie kapitana statku „Dunaj” rażące zaniedbanie obowiązku niesienia wszelkiej pomocy ludziom znajdującym się w niebezpieczeństwie na morzu, ograniczenie się do biernej obserwacji z mostku swojego statku rozgrywającej się w odległości około 200 metrów od niego tragedii siostrzanego statku i jego załogi... Głos sędziego długo jeszcze rozbrzmiewał w sali. Padło uzasadnienie wyroku degradującego kapitana „Dunaju”, omówione zostały wszystkie aspekty tej sprawy, Izba udzieliła pouczeń armatorowi i wszystkim, którzy byli w jakikolwiek sposób związani z tragedią. Sala w głębokim milczeniu słuchała całego wyroku i długiej sentencji. I tylko wdowy nie ukrywały rozczarowania. One żądały kary najwyższej... Kapitan Kozyra siedział na swoim miejscu długo z jeszcze po zakończeniu rozprawy. Nie miał odwagi patrzeć na ludzi opuszczających salę, spuścił głowę, dłonie splótł mocno między kolanami. Zdawało mu się, że każdy obrzuca go spojrzeniem pełnym pogardy i potępienia i bał się, że lada chwila usłyszy od kogoś obelgę. Nikt jednak do niego się nie odezwał, ludzie komentowali wyrok, przepychali się do wyjścia, aż wreszcie sala całkiem opustoszała. Czekał jednak jeszcze, jakby nie miał siły albo odwagi ruszyć się z tego miejsca. Z wolna gwar na korytarzu ucichł, budynek sądu opustoszał, starsza kobieta w niebieskim fartuchu roboczym weszła z odkurzaczem, zgasiła kilka świateł i zabrała się do sprzątania. Nagle usłyszał, że ktoś idzie w jego kierunku. Poczuł skurcz w sercu, skulił się i niemal wstrzymał oddech. Usłyszał znajomy głos. – Długo masz zamiar tu siedzieć? Nie będziesz chyba nocował w tej sali? Podniósł głowę i popatrzył na grubego kapitana, który przysiadł obok niego i sapał, jakby był zmęczony długim marszem. – No, słyszysz? Chodź – Żak pociągnął go za rękaw. – Zostaw mnie – odpowiedział wyswobadzając rękę. – Po coś przyszedł? – Po ciebie. Czekałem na korytarzu, ale się nie doczekałem. – Po co czekałeś? Zostaw mnie w spokoju. – W porządku – Żak podniósł się. – Ale zaraz cię stąd wykurzą, widzisz? Sprzątaczka robi porządki, zamkną salę. – Odwrócił się i zamierzał odejść, ale Kozyra nagle chwycił go za kurtkę. – Czekaj, idę, przepraszam cię, stary. – Nie masz za co przepraszać. Chodźże wreszcie. Żak ruszył przodem, Kozyra poszedł za nim i nie odzywając się więcej do siebie opuścili budynek sądu. Dopiero na dole, przed wejściem do gmachu, Kozyra zatrzymał się jakby nie wiedział dokąd dalej iść. Żak także stanął. Patrzył na Kozyrę spod oka, nie mówił nic, ale sapał gniewnie. Wokół panował jeszcze duży popołudniowy ruch, ale czuło się nadchodzący wczesny zmrok. Od dworca dobiegł ostry gwizd elektrowozu, taksówki objeżdżały rondo, z daleka zabrzmiał mocno przytłumiony głos syreny statku wychodzącego przed wieczorem w morze. – No i co? – zapytał wreszcie Żak, nie ukrywając irytacji. – Długo masz zamiar tak tu stać? Kozyra wzruszył ramionami. Nadal nie patrząc Żakowi w oczy zapytał: – Czego chcesz? – Niczego. Właściwie sam nie wiem, dlaczego cię wyciągnąłem z tej sali. Mogłeś tam zostać, póki by cię nie przepędzili, tego chciałeś, prawda? Kozyra zaciągnął się głęboko. Nie patrzył w oczy Żakowi. Odwrócił się, zrobił krok i rzucił przez ramię: – To chodźmy – Dobrze – Żak złapał go za ramię. – Ale dokąd? Ja mam ochotę wypić jedną dużą wódkę. – I po to na mnie czekałeś? – Może po to. Jeśli chcesz, możemy iść razem. – Masz zamiar pogadać, tak? – Kozyra zbliżył twarz do twarzy Żaka, oczy mu zabłysły gniewnie. – Chcesz mnie przenicować, co? Dowiedzieć się, jak to naprawdę było? To chodź, powiem ci, albo nigdzie nie musimy iść, mogę ci powiedzieć tu, na ulicy! – W miarę jak mówił, podnosił głos i pod koniec niemal krzyczał, aż niektórzy przechodnie poczęli się na nich oglądać. Żak mocno ujął go pod ramię i powiedział niezbyt głośno, ale z naciskiem. – Zamknij się, nie histeryzuj, dobrze? I jak chcesz iść, idź do diabła, mogę się napić sam! – odepchnął ze złością Kozyrę i zamierzał odejść, ale tamten ponownie go zatrzymał. – Nie! – krzyknął. – Nie odchodź! – No dobrze – sapnął Żak. – Chodźmy gdzieś, znajdziemy spokojny kąt i pogadamy. – Jedźmy do mnie – niespodziewanie zaproponował Kozyra. Żak chciał w pierwszej chwili zaprotestować, ale gdy spojrzał na pobladłą twarz kapitana, rozdygotane ręce, zrozumiał, że boi się ludzi i woli schować się przed nimi. – Dobrze – zgodził się i już bez dalszych słów ruszyli do postoju taksówek. Stojąc w kolejce, a potem w czasie jazdy do odległej dzielnicy, w której mieszkał Kozyra, nie odzywali się do siebie. Przed domem Kozyra zapłacił, wysiadł pierwszy, poprowadził Żaka do budynku. Mieszkał na szóstym piętrze wysokiego bloku niemal na skraju Gdyni. Przez okno, mimo coraz bardziej gęstniejącej szarówki, widać było dachy domów, portowe dźwigi, kreskę falochronu oddzielającego port od zatoki i dalej szarą nieprzyjazną przestrzeń wody zamkniętą tylko linią Półwyspu Helskiego, na którego krańcu już migało światło latarni morskiej. W mieszkaniu panował nieporządek. Przez uchylone drzwi Żak dostrzegł w kuchni stertę nie pozmywanych naczyń, w pokoju na stole stały szklanki z niedopitą herbatą, leżał zeschnięty chleb w plecionym wietnamskim koszyczku, twardy, nieapetycznie wyglądający żółty ser, zjełczałe masło w kamionkowej miseczce. Wśród tego znajdowała się opróżniona do połowy butelka wódki, obok której stał duży kieliszek na wysmukłej nóżce. Tu i ówdzie walała się odzież, bielizna, tapczan był niepościelony, a piżama leżała obok niego na podłodze. – Cóż to, kawalerski żywot prowadzisz czy co? – roześmiał się trochę sztucznie Żak. – Wygląda tu, jakby kobieca ręka nie tknęła niczego od tygodnia. – Bo nie tknęła – ponuro odparł Kozyra. – Siadaj, zaraz trochę sprzątnę. Chcesz herbaty? – Daj spokój – powstrzymał go Żak. – Zostaw to sprzątanie, bałagan dla mnie nie nowina. Najwyżej będziesz się przed żoną tłumaczył jak wróci... – Nie wróci... Kozyra siadł ciężko, a Żak zajął miejsce naprzeciw niego. Poczuł się trochę nieswojo i zapytał niezgrabnie: – Jak to nie wróci? – Odeszła. Zwyczajnie. Jak w powieści albo filmie. Spakowała swoje manatki i poszła sobie. Zostawiła list. Że nie może żyć z takim człowiekiem, nie może ludziom patrzeć w oczy, dłużej tego nie zniesie i tak dalej. Chcesz przeczytać? – zrobił ruch jakby chciał sięgnąć gdzieś za siebie po pożegnalny list żony. Żak powstrzymał go ruchem ręki. – Daj spokój – powiedział. – Mówiłem ci, że mam ochotę się napić, więc nalej, masz chyba drugi kieliszek? Gospodarz bez słowa wyjął z kredensu kieliszek i postawił przed Żakiem, napełnił, nalał także sobie po brzegi i nie czekając aż gość wypije, wychylił go jednym haustem. Żak również wypił, chuchnął, wziął w palce plasterek zeschniętego sera i żuł go przez chwilę w milczeniu. – No więc? – odezwał się Kozyra. – Pytaj. Chcesz wszystko wiedzieć, prawda? To pytaj, powiem ci. – Przestań – Żak machnął ręką. – Rozdrapujesz wszystko, jakby ci to sprawiało przyjemność. Zostaw to, lepiej nalej jeszcze po jednym, to nie była setka. Kozyra bez uśmiechu spełnił jego życzenie i znów obaj wypili. – Więc czego chcesz? – zapytał zaczepnie Kozyra _ jeśli nie tego, żebym ci wszystko powiedział? Dlaczego przyszedłeś po mnie i czemu jesteś tu? – Daj spokój – powtórzył Żak. – Chciałem cię stamtąd wyciągnąć, żebyś nie przeżywał, bo to nie ma sensu. – Tak. Nie ma sensu. Nic teraz nie ma sensu. Zabrali mi statek, zdegradowali, żona odeszła, ale to nic nie znaczy, prawda? I to nie koniec. Są jeszcze ludzie, którzy będą gadać, potępiać i nigdy nie zapomną. To też nic nie znaczy, co? Ale i to nie wszystko. Jest jeszcze dochodzenie prokuratorskie, będzie sprawa karna, może mnie zamkną. To też nic nie znaczy, prawda? – znów krzyczał, ale Żak go nie powstrzymywał, cierpliwie słuchał, a gdy Kozyra umilkł, sam nalał, tym razem po pół kieliszka i wypili. – Powiedz – Kozyra już miał błyszczące oczy, twarz mu poczerwieniała – czego chcesz ode mnie? Zlitowałeś się? Chciałeś mnie odprowadzić do domu? Nie bój się, nic sobie nie zrobię, jestem twardy chłop, nawet nie wiesz jak twardy. – Wiem – przyznał Żak. – Znamy się nie od dziś. I nie krzycz, sąsiedzi pomyślą, że cię tu kto morduje. Masz tu jakąś wodę sodową albo co? Trzeba spłukać tę gorzałkę z gardła. – Mam piwo. – Niech będzie, ale możemy się tym pozalewać... – A niech tam, nie zależy mi. – Ale mnie zależy. I tobie też powinno. Jak jesteś taki twardy, to nie możesz pokazywać, że się rozklejasz. – Dobra – Kozyra nieco się uspokoił. Otworzył dwie butelki piwa, nalał do niezbyt czystych szklanek, pociągnął spory łyk i otarł pianę z warg. – No więc okazałeś mi serce, odprowadziłeś mnie, teraz wszystko w porządku, jesteś fajny chłop, stary, no, łyknijmy i niech już będzie jak jest. Żak napił się piwa, zapalił i po chwili powiedział: – Trochę to głupio, ale muszę ci powiedzieć. Dali mi twój statek. Pojutrze wychodzę w rejs. – I to chciałeś mi powiedzieć? – Kozyra roześmiał się na całe gardło. – Dlatego tu jesteś? Chłopie, a cóż to ma teraz za znaczenie? Nie ty, to kto inny. A jeśli już, to wolę, że tobie go dali niż byle dupkowi. To dobry statek! Lubiłem go. – No właśnie – ucieszył się Żak. – Znam te jednostki, ale sam wiesz, każda jest trochę inna. Chciałem usłyszeć, jaki jest ten „Dunaj”, jak się spisuje na fali, może ma jakieś narowy, rozumiesz, lepiej wiedzieć, a kto może go lepiej znać od ciebie, skoro pływałeś na nim blisko trzy lata. – Pływałem i już nie będę – Kozyra sięgnął po butelkę, opróżnił ją do dna napełniając kieliszki. – Zdrowie tych, co na morzu. – To i twoje – podchwycił Żak. – Przecież będziesz pływał. – Nie, stary – Kozyra pochylił się, rozlał przy tym trochę wódki, ale nie zwrócił na to uwagi. – Ja już na morze nie pójdę. – Ty? Wytrzymasz na lądzie? – nie dowierzał Żak. – Gadasz, bo jesteś rozgoryczony, połamany tym wszystkim i masz żal, że cię zdegradowali. Ale to minie i nie wytrzymasz. Mówię ci, nie wytrzymasz. – A ty sobie wyobrażasz, że kapitan Kozyra, jeden z najlepszych szyprów, mógłby teraz, po dwunastu latach kapitanowania iść na statek jako pierwszy oficer? Nigdy! – Nie unoś się ambicją – hamował go Żak. – Co byś robił na lądzie? Przecież umiesz tylko ryby łowić. – Wszystko jedno co. Kamienie będę tłukł, łopatą będę machał, a na statek nie pójdę! – Takiś honorowy? – Żak pokręcił głową, wypił wódkę, popił piwem. Kozyra uczynił to samo. Żak pomyślał, że gospodarz prędko się upije, jeśli w takim tempie będą nadal pili, ale uważał, że tak będzie lepiej. Pójdzie spać, a rankiem, gdy wytrzeźwieje, spojrzy na świat nieco inaczej. Jednak Kozyra nie miał zamiaru skończyć jeszcze rozmowy. – Honorowy – przyznał powstrzymując czkawkę. – Żebyś wiedział. Nie pójdę już na statek. I nie dlatego, żebym się wstydził albo bał, że mi załogi żyć nie dadzą. Nie! – Więc dlaczego? – Żak popatrzył teraz z większym zainteresowaniem. – Bo się nimi brzydzę! Nie mógłbym pływać z ludźmi, rozumiesz? Z tym stadem baranów, którzy patrzą tylko, jak forsę zarobić, uchlać się; potrafią tylko tyrać, żreć, a jak nadchodzi chwila wielkiej próby, to chowają ogony pod siebie, udają niewiniątka i milczą, jakby byli święci! – Nie mów tak o ludziach! – oburzył się Żak. – Sam nie jesteś święty, więc innych nie obrzucaj błotem. Dosyć na rybaków mówią ci, którzy nie znają ich i myślą, że w morzu łowią złote ryby! – Daj spokój, stary – Kozyra roześmiał się. – Wiesz dobrze, o czym mówię. – Gadasz, bo jesteś rozgoryczony. Wódka przez ciebie mówi! – Nie jestem taki pijany – zaprotestował Kozyra. – A jeśli chcesz, to ci powiem, dlaczego tak się stało. Tobie jednemu powiem. – Nie chcesz, to nie mów – warknął Żak, ciągle jeszcze zły za tamten wybuch Kozyry. – Powiem ci. Powiem to, o czym wszyscy wiedzą, ale milczą, żeby ich nie obciążono odpowiedzialnością. Wygodnie im było zwalić wszystko na Kozyrę. Kozyra jest skurwysyn, Kozyra nie udzielił pomocy tonącym kolegom. Kozyrę trzeba ukarać, powiesić! – Zamknij się wreszcie, nie wrzeszcz! – Żak nie ukrywał rozdrażnienia, ale gospodarz nie zamierzał milczeć. Mówił jak w gorączce i Żak nie wiedział, czy to wódka go tak podnieciła, czy przeżycia, które tak długo tłumił w sobie. – Byli pijani, rozumiesz? W sztok pijani! Tylko ja, starszy oficer i radio trzymaliśmy się na nogach, choć chief też trochę wypił. No i jeszcze tamci dwaj, praktykanci byli trzeźwi, ale oni nie potrafią odróżnić lewej od prawej burty. Więc co, miałem we trójkę uruchomić statek, w piątkę z pomocą tych gówniarzy? Miałem uruchamiać maszynę, odbijać, manewrować, iść do awanportu, walić dziobem w falochron albo w burtę „Prosny”, żeby utonęły dwa statki, nie jeden?! Miałem o tym mówić w sądzie?! – Czemuś do tego dopuścił? – Widzisz! I ty myślisz, że jestem winny! A co miałem robić? Sto lat pływasz, łowisz, wiesz, jak to jest! Tygodniami, nawet miesiącami nie widzą domów. Statek to ich dom. Na łowisku nie łykną nawet kieliszka, nawet gdyby chcieli, bo ja nie pozwolę, a zresztą nie ma czasu, trzeba harować aż grzbiet boli. Więc kiedy byli w porcie, po robocie, to miałem im zabronić? A co, lepiej by było, żeby poszli do burdelu? Albo do knajpy przepić parę nędznych dolarów, które zarobią podczas rejsu? Statek – ich dom. A w domu, po robocie każdy ma prawo wypić, odprężyć się. Teraz wiesz, dlaczego nie mogłem odbić, iść na ratunek Wencie! – Domyślałem się – mruknął Żak. – Wszyscy się domyślali. Niektórzy nawet wiedzą na pewno. Wiedzą, ale wolą milczeć, nic nie mówić, bo tak lepiej, żeby odpowiadał Kozyra. Tak jest bardziej honorowo. Jest kozioł ofiarny, jest sukinsyn, który koledze nie udzielił pomocy i pozwolił, żeby ludzie potonęli. Zapadł wyrok, wszystko w porządku, no nie? Ty też tak myślisz, powiedz, czyż nie? Żak milczał paląc papierosa. Patrzył na nieporządny stół, nie miał odwagi podnieść oczu na rozgorączkowanego gospodarza. – Czemu milczysz? – nacierał Kozyra. – Powiedz, jak ty byś postąpił? – Nie wiem – odparł Żak. – Powiem ci tylko, że nie wolno było dopuścić, żeby załoga była pijana. – Ale w porcie, po wyładunku! Kto mógł przewidzieć, że będzie trzeba manewrować, że „Prosna” znajdzie się w niebezpieczeństwie? – A jednak... – I ty to mówisz? Ty, co wypiłeś morze wódy, potępiasz ludzi za to, że wypili w porcie, po pracy, na statku, który jest ich domem? – Ja nikogo nie potępiam – wolno odparł Żak. – Masz rację. Wypiłem dużo wódy. Na moich statkach załogi też pijały. Ale nigdy się nic takiego nie zdarzyło! I mogę ci powiedzieć, że gdyby zaszła potrzeba, o każdej porze statek byłby zdolny odbić od nabrzeża, manewrować, nawet wyjść w morze. – Tak mówisz tu, przy stole. Ale tam nie byłeś. – Nie byłem, a tobie nie zazdroszczę. I jeszcze ci powiem, że nie wiń twojej załogi. To tyś powinien do tego nie dopuścić. Przecież wiesz, że na statkach zawsze, obojętnie gdzie są: w portach czy na morzu, nie wolno pić. – Wiem – Kozyra już mówił spokojniej, jakby opadły w nim emocje. – Wiem i dlatego nic nie mówiłem, bo to żadne tłumaczenie. Winien jest jeden: kapitan statku. Kozyra. On i tylko on! – Przestań, to nie ma sensu. Niczego już nie zmienisz. – Ale śmierć tamtych będzie mnie obciążała już zawsze. – Przesadzasz. Czas wszystko załagodzi. Zobaczysz... Były we flocie tragedie, zdarzało się, że ludzie ginęli, a jednak statki nadal pływają, rybacy łowią i życie toczy się dalej. – Nie pocieszaj mnie – Kozyra uderzył pięścią w stół. – Nie trzeba mi pociechy ani litości. – Wiem. Ja też się nie lituję ani cię nie pocieszam, tylko z tobą wódkę piję. Tamto musisz sam jakoś przeżyć. A teraz nalej jeszcze, masz chyba tam coś niecoś, bo ta butelka pusta. Kozyra nie wstając sięgnął poza siebie, wyjął z barku whisky, podał Żakowi. Ten odkręcił nakrętkę, nalał gospodarzowi pełny kieliszek, sobie połowę i stuknął, zachęcając do wypicia. Kozyra bez słowa wychylił. Żak nalał powtórnie, znów sam markując picie. Gdy Kozyra osunął się z krzesła na podłogę, podniósł go, przeniósł na tapczan, zdjął marynarkę, buty, rozpiął spodnie w pasie i okrył kocem. Na krześle obok tapczanu postawił pełną szklankę zimnej wody, zgasił światło i wyszedł zatrzasnąwszy drzwi za sobą. Joanna weszła do mieszkania nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co robi ani gdzie się znajduje. Trwała w dziwnym stanie – półletargu, półsnu, wydawało się jej, że wszystko, co ją otacza, jest jakieś nierealne, dalekie, z innego świata, a ona patrzy na to z dystansu, jakby przez odwróconą lornetkę. Nie zamknęła za sobą drzwi, puściła je tylko, aż trzasnęły głośno. W przedpokoju stanęła bezradnie rozglądając się, jakby to było obce miejsce. Odruchowo sięgnęła do lampy nad lustrem i zapaliła ją, choć było jeszcze całkiem widno. Z lustra patrzyła na nią twarz ściągnięta, z sinymi kręgami pod oczami, obca, jakby nie jej własna. Wolno przechodząc z pomieszczenia do pomieszczenia zapalała swoim zwyczajem wszystkie światła. Nie myślała o tym, co robi. Postawiła czajnik na kuchence, ale nie zapaliła gazu. Wróciła do przedpokoju i dopiero zaczęła się rozbierać. Zdjęła futro, czapkę rzuciła na stolik pod lustrem, ściągnęła kozaczki, ale nie włożyła domowych pantofli. Na pół rozebrana, przeszła przez całe mieszkanie, jakby szukała czegoś albo nie wiedziała, co ma czynić dalej. Potem – znów w przedpokoju – podniosła futro z podłogi i położyła na fotelu w pokoju. Tu, stojąc na środku, rozbierała się dalej. Gdy już była w bieliźnie – niczym lunatyczka powędrowała do kuchni i zapaliła gaz pod czajnikiem. Ponownie stanęła przed lustrem i zdjęła z siebie resztę odzieży, rzucając rzeczy jak popadło. Stała jasno oświetlona, bez ruchu, podobna do posągu. Nawet twarz miała nieruchomą, a tylko oczy jej wędrowały z góry w dół i z powrotem badając każdy szczegół odbicia w lustrze. Zachowywała się jak marionetka, której ruchami kieruje ukryty człowiek, a ona mechanicznie spełnia jego wolę. Wolno podniosła ręce do góry, dzięki czemu jej figura stała się bardziej smukła. Potem opuściła ramiona i dłonie złożyła na piersiach. Trzymała je, lekko kołysząc z góry w dół i z dołu do góry. A równocześnie w jej świadomości zaczęła kołatać monotonnie, jak głos dzwonka myśl: już nigdy, już nigdy, już nigdy... Nagle ogarnęła ją tak ogromna rozpacz, że padła na kolana przed lustrem, głowę oparła na stoliku i szlochała głośno, żałośnie, bez łez, zawodząc jak ciężko skrzywdzone zwierzę. Ostry gwizd czajnika rozlegał się już od dłuższej chwili, aż wreszcie dotarł do jej świadomości. Trwała jeszcze chwilę w przedpokoju, po czym podniosła się i poszła wyłączyć gaz. Gwizdek umilkł, ale nie zaparzyła herbaty, tylko popatrzyła bezmyślnie na kuchenkę i bawiła się kurkiem przekręcając go raz w górę, raz w dół. Syk gazu odzywał się za każdym razem, gdy kurek znajdował się w pozycji pionowej, ale ona zdawała się tego nie słyszeć. Dźwięk dzwonka wyrwał ją z odrętwienia. Odwróciła się nie wiedząc, skąd pochodzi i dopiero po chwili uświadomiła sobie, że to telefon. Stała długo, nieruchomo, jakby nie zdawała sobie sprawy, że to ktoś dzwoni do niej. Wreszcie puściła kurek i poszła do przedpokoju. Podniosła słuchawkę, przycisnęła ją do ucha, ale nie odezwała się. Po tamtej stronie także przez jakiś czas panowała cisza. Nagle ogarnęło ją dziwne uczucie. Serce poczęło bić gwałtownie, oddech stał się szybszy. Do głowy przyszła jej absurdalna myśl, że to Ziutek dzwoni, że jakimś cudem odnalazł się, jest żywy i teraz za moment usłyszy jego głos w słuchawce. – Halo – zawołała podniecona – halo, słucham! – To ja – dobiegł ją miękki, przyciszony głos. Gdy usłyszała ten głos, od razu napięcie opadło i poczuła się, jakby wszystkie siły nagle ją opuściły. Nawet musiała się oprzeć dłonią o stolik, bo z trudem trzymała się na nogach. – Kto mówi? – pytała martwo, czuła, że jeszcze moment, a odłoży słuchawkę, bo żaden głos teraz nie był jej potrzebny. Tamten jednak powtórzył: – To ja, kuzyn Elżbiety, poznaje mnie pani, prawda? Milczała, a tylko ręka ze słuchawką poczęła jej lekko drżeć. – Niechże się pani odezwie, halo – głos był łagodny, ale uparty, niemal natarczywy. – Proszę się nie gniewać, że dzwonię... – Czego pan chce? – głos miała lodowaty, martwy. – Niech pani wybaczy – mówił takim tonem, jakiego się używa wobec chorego. – Nie chcę być natrętny... – Jest pan! – Przepraszam, to nie natręctwo, ale pomyślałem, że potrzebuje pani obecności kogoś życzliwego, bliskiego. – Nie jest mi pan bliski. – Ale jestem życzliwy. Niechże pani posłucha... – Nie chcę pana słuchać. Proszę mnie zostawić w spokoju! – Nie, nie, niech pani nie odkłada słuchawki – mówił szybko, obawiając się, że ona przerwie rozmowę nim wypowie to, co chciał jej powiedzieć. – Proszę mi wierzyć, nie mam żadnych niegodziwych zamiarów. Wiem, co pani czuje, rozumiem to. Chciałbym jakoś pani okazać życzliwość. Proszę posłuchać... – Czego pan ode mnie chce? – tym razem w jej głosie nie było wrogości, ale brzmiała w nim udręka. – Niechże mnie pan zostawi w spokoju. Chcę być sama, tylko sama. – Tak nie można – przekonywał. – Nie wolno się zadręczać, nie wolno samotnie się doprowadzać do depresji. Pani nie może być teraz sama, potrzebuje pani ludzi, przyjaciół. – Nikogo nie potrzebuję. – Znajduje się pani ciągle w rozpaczy. Rozumiem to, ale nie można wiecznie trwać w takim stanie. Przecież żyć trzeba dalej, tego co się stało, nikt nie zmieni, proszę mi wierzyć, pani potrzebuje teraz ludzi, życzliwych, przyjaznych... – Niech pan mnie zostawi w spokoju. – Tak nie wolno. Przyjadę do pani. Nie może pani być sama. Zaraz tam będę. – Nie! – krzyknęła z całych sił. – Niech pan się nie waży! Nie chcę tu widzieć nikogo. Ani pana, ani nikogo, rozumie pan? Nikogo! W słuchawce zapadła cisza. Oddychała ciężko, jednak nie przerwała połączenia, jakby spodziewała się, że on jeszcze coś powie, choć sama nie chciała słuchać żadnych słów. – Jest pani jeszcze? – usłyszała po długiej chwili. Nie odpowiadała. Odczekał jakiś czas i powiedział. – Jest pani. Słyszę oddech, czuję, że pani jest. Proszę nie odrzucać propozycji pomocy, ja... – Nie potrzebuję żadnej pomocy! – już nie krzyczała, ale mówiła z naciskiem, niemal jadowicie. – A zwłaszcza od pana! – Przecież ja – chciał jej przerwać, ale nie pozwoliła. – Jak pan może? Chce pan skorzystać, że jego nie ma? Chce pan przyjść tu, zająć po nim miejsce, które jeszcze nie ostygło? – Co pani mówi?! – jego okrzyk zabrzmiał szczerze i było w nim nie ukrywane oburzenie. Otrzeźwiło ją to trochę, ale nie zmniejszyło niechęci. Powiedziała wolno, dobitnie: – Nie chcę nikogo! Ani przyjaciół, ani przyjaciółek, nie rozumie pan tego? Chcę być sama, tylko sama! – A jednak przyjadę – odpowiedział spokojniej. – Nie! Niech pan się nie waży! – nim zdążył jeszcze coś powiedzieć, rzuciła słuchawkę na widełki. Stała długo przy stoliku przed lustrem, pochylona nad telefonem, pełna napięcia, niezdolna do ruszenia się z miejsca. Nagle z całych sił uderzyła w telefon. Aparat zadźwięczał i spadł na podłogę. Szarpnęła za sznur wyrywając go z gniazdka. Zakręciła się bezradnie, jakby po tym wybuchu opuściły ją resztki sił, weszła do pokoju machinalnie narzucając po drodze szlafrok, i klęknąwszy przed fotelem wtuliła twarz w porzucone tu futro. Dopiero teraz pękła w niej tama. Rozszlochała się głośno, spazmatycznie, niepohamowanie. Łzy moczyły futro, plecy drgały jej od łkania, zawodziła chwilami jak ciężko skrzywdzona wiejska kobieta, która nie umie ukryć rozpaczy. Nie wiedziała, jak długo to trwało. Nic nie czuła, wszystko wokoło przestało dla niej istnieć. Nie słyszała też dzwonka, a potem pukania i nie zauważyła, że drzwi się otworzyły i do mieszkania wszedł mężczyzna. Dotarł do niej dopiero jego przerażony głos: – Co tu się dzieje? Na litość boską, co pani robi?! Nie uniosła głowy, tylko mocniej wtuliła twarz w futro. Czuła się jeszcze bardziej bezwolna, odrętwiała, było jej wszystko jedno, co się z nią stanie. Nawet przybycie mężczyzny jej nie zdziwiło ani zdenerwowało. On tymczasem poszedł do kuchni, zakręcił gaz, otworzył tam okno, potem wbiegł do pokoju, także tu otworzył na oścież. Nawet nie poczuła mroźnego powiewu. Pochylił się nad nią, delikatnie wysunął spod jej głowy futro i okrył ją. Dopiero wtedy wolno uniosła twarz. Już była sucha, tylko rozmazany tusz świadczył o tym, że płakała. Ale oczy miała matowe, zgaszone, mówiła tak, jakby słowa przychodziły jej z trudnością. – Aaa, to pan? Przyszedł pan jednak, a mówiłam... – Niech pani nic nie mówi! – nakazał energicznie. – Pochylił się, ujął ją pod pachy, poprowadził do tapczanu, położył na nim, okrył futrem, sięgnął po pled i jeszcze dodatkowo ją otulił. – Co pan robi, dlaczego, czemu pan przyszedł? – mamrotała, czując, że wargi ma jak z gumy, w głowie słyszy niezrozumiały szum, a w ustach czuje dziwny słodkawy smak. – Czemu pani to zrobiła, dlaczego? – pytał pochylony nad nią. – Co? – usiłowała szerzej otworzyć oczy, nie rozumiała, o czym mówi. – Czemu pani chciała się otruć? Już dzwonię po pogotowie! Dobrze, że przyjechałem... Gdzie telefon? – Nie ma – z trudem powiedziała. – Rozbity. Nie trzeba... Już dobrze, nic mi nie będzie. – Wezwę Elżbietę, nie może pani sama tak zostać – zaproponował. – Nie, nie, nikogo nie trzeba. Już dobrze – oczy jej się zamykały, zasypiała. Nim jednak popadła w całkowitą nieświadomość, zdołała wyszeptać: – To niechcący... Ten gaz... Ja nie chciałam... Robiłam herbatę. – Cicho, niech pani nic nie mówi. Sprowadzę Elżbietę, wezwiemy lekarza. Wszystko będzie dobrze. Niech pani się uspokoi. – Przecież jestem spokojna – zdążyła jeszcze powiedzieć i zasnęła. Popatrzył na nią, szerzej otworzył okno i poszedł do sąsiadów zadzwonić po Elżbietę. Zmierzchało. Było chłodne marcowe późne popołudnie, od morza dolatywały ostre smagnięcia zimnego wiatru, zbliżał się chmurny, ponury, mokry wieczór. Woda w zatoce burzyła się, fale szły w kierunku wejścia do portu i rozbijały się o długi poprzeczny falochron. Wenta siedział na końcu nabrzeża, tuż nad samą niemal wodą. Tkwił tak nieruchomo od wielu godzin. Uciekł z tego wielkiego szarego gmachu zaraz po odczytaniu wyroku, nie chciał nikogo widzieć, z nikim rozmawiać. Przyszedł tu, siadł na betonie, nie czuł chłodu, patrzył na leżący obok port rybacki, na poprzeczny falochron i rozciągającą się za nim zatokę, nad którą pod chmurami krążyły stada głodnych mew. Odruchowo bez przerwy rzucał przed siebie małe kamyczki. Z pluskiem wpadały do wody, ginęły bez śladu, na falującej wodzie nie rozchodziły się po nich nawet kręgi. Nie myślał o niczym. W głowie miał pustkę, świat wydawał mu się jakiś obcy, nierealny, czuł się jakby był przybyszem z obcej planety, który niczego nie pojmuje. Duży statek rybacki wychodził z portu. Sunął wolno z basenu rybackiego, zrobił zgrabny zwrot w prawo i między falochronem a końcem nabrzeża, na którym siedział Wenta, wypłynął na otwarte morze. Patrzył na statek. Odprowadzał go wzrokiem, ale nie myślał o nim ani o ludziach, których widział krzątających się po pokładzie. Nagle drgnął. Ktoś położył mu rękę na ramieniu. Podniósł głowę i dostrzegł żonę. Stała nieruchomo i patrzyła z góry na niego. – Chodź – powiedziała cicho. Nie odpowiedział. Odwrócił głowę znów ku morzu, patrzył na oddalający się coraz bardziej statek. – Chodź – powtórzyła. – Morze nie odda ofiar, a żyć trzeba dalej... Nagle się załamał. Ukrył twarz w jej płaszczu, objął jej kolana rękami i trwał tak nieruchomo, tylko plecy drgały mu od tłumionego szlochu. Statek oddalał się coraz bardziej, jego kontury z wolna zamazywały się w gęstniejącym nad zatoką zmroku.