Goddie Franck - Tajemnica San Diego
Szczegóły |
Tytuł |
Goddie Franck - Tajemnica San Diego |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Goddie Franck - Tajemnica San Diego PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Goddie Franck - Tajemnica San Diego PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Goddie Franck - Tajemnica San Diego - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Franck Goddio
Tajemnica "San Diego"
Autor książki jest
archeologiem podwodnym... i
Sherlockiem Holmesem. Odkrywa
prawdziwe przyczyny i miejsce
zatonięcia hiszpańskiego galeonu
u wybrzeży Filipin w 1600 roku.
Ekipa nurków pod kierunkiem
Francka Goddio znajduje wrak
statku z bezcennym skarbem -
wspaniałymi okazami chińskiej
porcelany. Pełna dramatyzmu
relacja z owych wydarzeń i
dokonań to lektura pasjonująca.
Przedmowa
wydawcy francuskiego
Oto wyjątkowa książka napisana
przez wyjątkowego człowieka.
Przeplatają się w niej losy
obieżyświatów, poszukiwaczy
szczęścia epoki renesansu z
całkiem współczesnymi przygodami
francuskich nurków i archeologów
podwodnych. Historie
szesnastowiecznych marynarzy i
piratów, pływających i
walczących na Morzu
Południowochińskim, zostały
wydobyte z mroków zapomnienia
przez członków ekspedycji
kierowanej przez Francka Goddio.
Zarówno on, jak i jego ekipa
należą do nielicznych na
świecie, mających tak
wszechstronne umiejętności i
potencjał techniczny. Jednakowo
dobrze opanowali badania
historyczne dokumentów
archiwalnych, jak organizowanie
wypraw w odległe zakątki świata,
eksplorację wraków niegdyś
wspaniałych okrętów; używają zaś
przy tym niebywale nowoczesnych
i wymyślnych urządzeń
specjalistycznych.
Ich pasjonujące przygody i
podwodne wykopaliska miewają
czasem dość niezwykłe początki.
Niekiedy archeolodzy przystępują
do poszukiwania wraka opierając
się na hipotezie naukowej pod
względem barwności nie
ustępującej powieściowej
intrydze. Na podstawie
autentycznych relacji świadków,
które z uwagi na nadzwyczajne
okoliczności opisywanych
wydarzeń - abordaż, bitwa
morska, zatonięcie okrętu... -
dają zdecydowanie niepełny obraz
ich przebiegu, Franck Goddio
potrafi zlokalizować wraki
zagubione pośród niezmierzonych
morskich przestrzeni. Jest też w
stanie wyciągnąć z pożółkłych
manuskryptów informacje na tyle
dokładne, żeby podjąć ekspedycję
wykopaliskową, która wymaga
wszak zaangażowania ciężkiego
sprzętu, wielu statków i dużej
liczby naukowców, techników i
nurków. Dzięki tym
umiejętnościom zdołał wydrzeć z
oceanicznych głębin zatopione
skarby, odtworzyć wypadki z
dawno minionej przeszłości, a
nawet, jak to się stało w
przypadku "San Diego", odnaleźć
prawdę historyczną zafałszowaną
przed prawie czterema wiekami.
Bez wątpienia mamy tu do
czynienia z książką, która w
znakomity sposób łączy
zamierzchłe dzieje, ich
staroświecki urok ze
współczesnością, i to w jej
najbardziej nowoczesnych
przejawach. W tej opowieści
spotykamy hiszpańskie galeony i
holenderskie okręty wojenne,
żeglujące burta w burtę z
futurystycznym katamaranem o
długości dwudziestu jeden
metrów, szybkim i sprawnym jak
"maszyny" regatowe. "Kaimiloa" -
tak bowiem nazywa się statek
badawczy naszych archeologów -
został wręcz nafaszerowany
sprzętem elektronicznym
najnowszej generacji; niektóre z
jego urządzeń pomiarowych to
szczytowe osiągnięcia nauki. Co
się zaś tyczy samego Francka
Goddio, można śmiało stwierdzić
bez obawy popełnienia pomyłki,
iż jest on człowiekiem
nieprzeciętnym. Szerokie kręgi
publiczne niedługo poznają go
lepiej dzięki tej publikacji, a
także poprzez filmy nakręcone
podczas wypraw oraz wspaniałe
wystawy organizowane zarówno we
Francji, jak i za granicą.
Naukowiec rozmiłowany w
historii, archeolog, żeglarz i
do tego... międzynarodowy
finansista - jego nazwisko
niebawem będzie równie sławne,
jak nazwiska najwybitniejszych
badaczy i odkrywców.
Dwóch lat potrzebowali - on i
jego ekipa - na odnalezienie,
przetłumaczenie i
zinterpretowanie dokumentów
archiwalnych. Ta mozolna praca
pozwoliła odtworzyć prawdę
historyczną o zatonięciu "San
Diego" podczas bitwy morskiej
wydanej holenderskim piratom na
Morzu Południowochińskim. W
rezultacie określono
przypuszczalne położenie wraka i
można było wyruszyć na
poszukiwanie galeonu, którego
pogmatwane dzieje Czytelnik
pozna z następnych stron tej
książki. Fundamentem hipotezy
stały się zeznania ocalałych
rozbitków i manuskrypt
zawierający relację pewnego
księdza, naocznego świadka
katastrofy. Przed czterystu lary
zatajono je, ponieważ były
całkowicie sprzeczne z
oficjalnymi sprawozdaniami z
przebiegu bitwy. Dlatego też
zresztą zwróciły uwagę
archeologów. Dokumenty te, nigdy
nie publikowane, spoczywały w
hiszpańskich archiwach od roku
1601. Szesnastowieczny język,
jakim zostały napisane, okazał
się niezwykle trudny do
odczytania. W dodatku cenne
informacje były rozproszone na
kilkuset stronach; pewne
szczegóły w toku opowiadania
rozbitków wydawały się
nieistotne, jednak przy
poszukiwaniach prawdy nabierały
wielkiego znaczenia. Przebieg
wypadków stopniowo odtwarzano z
drobnych poszlak, takich jak
kierunek i siła wiatru wiejącego
pamiętnego dnia 14 grudnia 1600
roku; usytuowanie statków
względem siebie w momencie
abordażu; opis tego, co zobaczył
pewien kanonier, zanim rzucił
się do wody; ile czasu było
trzeba chirurgowi i księdzu na
dopłynięcie do wyspy Fortune...
Interpretacja tych faktów oraz
innych wskazówek była trudna i
nieraz wiodła na manowce, ale w
końcu pozwoliła Franckowi Goddio
określić obszar, gdzie powinien
znajdować się "San Diego".
Jednakże wnioski na temat jego
usytuowania - kolejna
rozbieżność pomiędzy dwoma
wersjami wydarzeń - nie dawały
się pogodzić z twierdzeniami
jednej z głównych osób dramatu.
Admirał Antonio de Morga,
dowódca "San Diego", inaczej
opisał tę historię w dziele
opublikowanym w roku 1609 -
"Sucesos de las islas Filipinas"
- oraz w raportach adresowanych
do gubernatora Filipin i do
króla Hiszpanii.
Przygotowując się do
poszukiwań, Franck Goddio
wytyczył strefę dwa i pół
kilometra na trzy po wschodniej
stronie wyspy Fortune; środek
tego prostokąta znajdował się
mniej niż półtora kilometra od
maleńkiej plaży, do której
rozbitkowie dotarli wpław.
Tymczasem Antonio de Morga
twierdził, że "San Diego"
zatonął jedenaście kilometrów od
zachodniego brzegu wyspy! Nic
jednak nie mogło zniechęcić
naszego archeologa! Z pokładu
swego żaglowca "Kaimiloa"
rozpoczął badanie okolicy za
pomocą magnetometrów z
rezonansem nuklearnym,
skonstruowanych przez naukowców
z Komisariatu Energii Atomowej.
Wreszcie po długich tygodniach
pracy "San Diego" został
odnaleziony na głębokości
pięćdziesięciu jeden metrów,
zaledwie dwieście metrów od
punktu ustalonego teoretycznie
na podstawie interpretacji
dokumentów archiwalnych.
Swymi poszukiwaniami oraz
wykopaliskami na "San Diego",
które należy uznać wręcz za
modelowe, Franck Goddio potrafił
zainteresować "National
Geographic Magazine" i wytwórnię
filmową. Ponadto zaraził swoją
pasją kierownictwo Fundacji Elf
tak dalece, że stwierdziwszy, iż
przedsięwzięcie odpowiada ich
polityce prowadzenia mecenatu,
zgodzili się finansować
ekspedycję. Dzięki temu wydobyto
z głębin morza niesłychane
bogactwa. Nie było to jednak
złoto ani diamenty, lecz coś
dużo ważniejszego dla historii i
innych nauk - mnóstwo niezwykle
cennych przedmiotów zabytkowych:
chińska porcelana, przyrządy
nawigacyjne, gliniane dzbany,
spiżowe działa, broń, kotwice,
etc. Wiele z tych rzadkich
okazów zostało zaprezentowanych
publiczności w roku 1994 w
Wielkiej Hali Muzeum la Villette
w Paryżu. Będą one też
wystawione w Stanach
Zjednoczonych, w Kanadzie, w
Hiszpanii i w Japonii.
Sam Franck Goddio ledwo
skończył pisanie tej relacji,
zaraz wyruszył na swym "Kamiloa"
po nowe przygody. Wkrótce
rozpocznie nurkowanie przy
innych wrakach w Morzu
Południowochińskim albo w innych
morzach czy oceanach. Pomiędzy
zaś tamtymi ekspedycjami,
wspólnie z władzami egipskimi,
jeszcze przez długie lata będzie
kontynuował prace kartograficzne
nad sporządzeniem map i planów
świątyń oraz innych budowli
niegdyś wzniesionych przez Marka
Antoniusza i Kleopatrę, a
obecnie zatopionych na redzie w
Aleksandrii i Abu Kir. Oba
stanowiska archeologiczne
stanowią unikatowy skarb
należący do światowego
dziedzictwa ludzkości. Franck
Goddio z pewnością znów zechce
za pomocą pióra przywrócić do
życia owe miejsca obrosłe
legendą i kolejny raz porwie za
sobą Czytelników zafascynowanych
wędrówką po jego śladach.
W dzisiejszych czasach już
tylko podniebne przestworza i
morskie głębiny kryją jeszcze
dziewicze zakątki, gdzie
wyobraźnia dzieci i marzycieli
może swobodnie sobie błądzić,
gdzie ludzie wyjątkowi mogą
odkrywać nieznane światy. Franck
Goddio jest właśnie jednym z
takich niepospolitych fantastów,
więc czujemy się dumni i
szczęśliwi oddając w ręce
Czytelników jego pierwszą
opowieść o niezwykłej przygodzie
historycznej i archeologicznej;
zwłaszcza że ma ona i naukowy, i
człowieczy wymiar.
I. Bitwa morska, zatonięcie
galeonu i odkrycie wraka na
Morzu Południowochińskim
I
Bitwa morska,
zatonięcie galeonu
i odkrycie wraka
1 1 61 0 0 108 1 ff 1 32 1
na Morzu Południowochińskim
1 1 61 0 2 108 1 ff 1 32 1
Galeon hiszpański płynący z
Manili pod pełnymi żaglami
zbliża się do wyspy Fortune.
Morze jest wzburzone, wieje
silny wiatr. W sercu archipelagu
Filipin Morze Południowochińskie
miewa czasem niezwykły wygląd -
fale przybierają kolor czarnej
laki, a powiew monsunu zrywa z
nich śnieżnobiałe grzywy.
Trzystu pięćdziesięciu
żołnierzy na pokładzie "San
Diego" zastygło w zbrojach i
kolczugach - zdobione piórami
złocone hełmy na głowach, tarcze
w zaciśniętych pięściach,
szpady, halabardy i piki
wzniesione ku niebu. Czekają na
rozkazy głównodowodzącego flotą,
wielce szanownego Antonia de
Morgi. Niecierpliwie wypatrują
chwili, gdy zmierzą się z
holenderskimi piratami, którzy
ośmielili się zagrozić ich
kolonii. Wydaje się im, że żaden
cios nie może ich dosięgnąć.
Czyż nie są w rękach Pana, pod
opieką jego sług na tym statku -
jezuity, dwóch dominikanów i
trzech augustianów? Czyż w
ostatniej pieśni nie śpiewali,
że "służba w prawdziwej
hiszpańskiej armii jest jak
spowiedź i komunia"?
Zaledwie o kilka kabli»* dalej
pięćdziesięciu dziewięciu
marynarzy holenderskich,
wyczerpanych dwuletnią żeglugą
dookoła świata, także szykuje
się do walki - pierwszej
pomiędzy dwiema europejskimi
potęgami bitwy morskiej na
Filipinach. Na pokładzie
"Mauritiusa" admirał Olivier de
Noort przemawia do swoich ludzi
i spokojnie wydaje zwykłe w
takowej potrzebie rozkazy:
"Moje drogie dzieci, nie
traćmy ducha; niech nikt nie
piśnie słowa; arkebuzerzy, z obu
końców zapalcie knot i połóżcie
się na pokładzie; reszta niech
przyniesie piki, a żelazo ma być
porządnie nasmarowane; rozdajcie
proch i naboje; oficerowie i
podoficerowie, przypilnujcie, by
moje rozkazy były dokładnie
powtórzone i wykonane - i nie
robić mi przy tym za dużo
hałasu; kanonierzy, moi
przyjaciele, wystawcie armaty z
furt; pokład posypać solą, żeby
nie był śliski; strzałowi,
zapalcie lont; znacie wszyscy
swoją powinność, więc
naprzód..."
Zbliżało się Boże Narodzenie.
Był 14 grudnia 1600 roku. O
godzinie ósmej rano z
"Mauritiusa" wystrzelono
pierwszą salwę, która lekko
uszkodziła "San Diego", później
drugą, od której padł tuzin
Hiszpanów, roztrzaskana została
część omasztowania i takielunku
oraz zniszczona pompa zęzowa.
Artyleria "San Diego" nie
zdobyła się na zbyt wiele.
Admirał Antonio de Morga widząc,
że sytuacja pogarsza się z
minuty na minutę, wydał rozkaz
do abordażu. Bosman zapytał, czy
nie zwinąć części żagli, jak to
się zazwyczaj robi przy tego
rodzaju manewrach. Kapitan de
Morga sprzeciwił się i nakazał,
by galeon nadal płynął pod
pełnymi żaglami.
Ze straszliwym łoskotem, wśród
wrzawy i huku wystrzałów "San
Diego" wbił się pod kątem
prostym w "Mauritiusa". Siła
uderzenia była tak wielka, że
"Mauritius" został odepchnięty
bokiem. Haki abordażowe
poszybowały przy wtórze
okrzyków: "Gińcie, psy!".
Kotwice prawej burty "San Diego"
posłużyły do sczepienia obu
statków ze sobą. Po czym
Hiszpanie zrzucili żagle, które
zasłaniały ich pokłady przed
wzrokiem nieprzyjaciół.
Na widok ponad trzystu
uzbrojonych ludzi na galeonie
pięćdziesięciu dziewięciu
Holendrów ledwie kilka razy
wystrzeliło z arkebuzów i
pospiesznie ukryło się po
kątach. Trzydziestka Hiszpanów
wskoczyła na pokład
"Mauritiusa". Piętnastoletni
chłopiec okrętowy, niejaki Juan
de Romero, wspiął się na top
masztu, by zerwać
niebiesko-biało-pomarańczową
chorągiew rodu Orańskiego z
Nassau. Inny marynarz ściągnął
banderę z rufy i barwy
hiszpańskie załopotały nad
"Mauritiusem". Potem żołnierze
powrócili na "San Diego", aby
zdać sprawę i nieprzyjacielskie
chorągwie złożyć u stóp swego
dowódcy Antonia de Morgi.
Wszystko zdawało się sprzyjać
Hiszpanom. A jednak...
A jednak sześć godzin później
na "San Diego" odkryto poważny
przeciek, pokład zaś
"Mauritiusa" spowiły kłęby dymu,
jakby ogarniał go pożar. Antonio
de Morga rozkazał więc przeciąć
liny łączące oba statki. Zapewne
miał nadzieję znaleźć
schronienie na wyspie Fortune,
oddalonej ledwie o kilka kabli.
Niestety, "San Diego" -
uwolniony od płonącego Holendra
- popłynął jeszcze tylko sto
metrów w tamtą stronę i
raptownie przechylił się do
przodu. Najpierw zanurzył się
dziób, a w ciągu paru sekund
zniknął cały okręt. Zabrał też
ze sobą większą część załogi, a
zwłaszcza żołnierzy, którzy nie
zdążyli zrzucić ciężkich zbroi.
Tak właśnie zatonął "San Diego":
"...Kiedy na koniec - pisał
później holenderski admirał -
odczepili się od nas, w kilka
chwil potem zobaczyliśmy, że ich
statek się zanurza i jako ten
kamień w mig idzie na dno..."
Byłem w tym miejscu - trzysta
dziewięćdziesiąt pięć lat
później i pięćdziesiąt metrów
pod powierzchnią wody -
wyposażony w nowoczesny sprzęt
do nurkowania: aparat oddechowy
z butlami i kombinezon
neoprenowy. Byłem jednym z dwóch
pierwszych ludzi, którzy znów
spoglądali na "San Diego". To
prawda, że ostał się już tylko
wrak - jakby uśpiony od blisko
czterystu lat, szczelnie otulony
na posłaniu z koralowca, ciężki
od tajemnic własnych i sekretów
marynarzy, którzy zatonęli razem
z nim. Jednak taki widok budził
jeszcze silniejsze wzruszenia,
niż gdybym zobaczył galeon pod
pełnymi żaglami wydętymi przez
podmuch pasatu, dzielnie
rozcinający fale tropikalnych
mórz.
Ciemnoniebieskie światło,
przefiltrowane
pięćdziesięciometrową warstwą
wody, pozwalało odgadnąć
zaledwie kontury sporego kopca,
z którego wyłaniały się pierwsze
widoczne szczątki: kamienie
balastowe, wielkie gliniane
dzbany, działa z brązu.
Ulokowany na pagórku statek
sprawiał wrażenie, jakby cały
stał się koralowcem - każdy
przedmiot wykonany niegdyś
ludzką ręką został oprawiony w
fantazyjne koralowe konkrecje.»*
"San Diego" spoczywał
przechylony na bok, na
głębokości pięćdziesięciu
metrów, w odległości tysiąca
dwustu metrów od brzegów wyspy
Fortune; jego dziób był
wycelowany na północny zachód ku
zachodowi, rufa zaś trzy metry
poniżej skierowana na południowy
wschód ku wschodowi.
Powoli, nieomal zauroczony,
okrążałem zatopiony galeon,
czasem jednym poruszeniem płetwy
podnosiłem całe tumany białego
piasku, tak drobnego jak pył.
Moja obecność w tej okolicy,
widocznie uznana za coś
nienaturalnego, wprawiła w lekki
niepokój wielkiego strzępiela,
pływającego majestatycznie w
otoczeniu ławic ciekawskich i
żwawych ostroboków. Posuwałem
się pośród setek nienaruszonych
dzbanów, niektóre były wręcz
ogromne; niekiedy opierałem się
o potężne, spiżowe armaty, by
jednym wymachem ramion wzbić się
o kilka metrów i lepiej
przyjrzeć okolicy. Przemierzyłem
tak cały wrak od rufy po dziób,
gdzie odkryłem dwie wielkie
kotwice - wydawało się, że wciąż
przytrzymują "San Diego" w
miejscu jego ostatniego
kotwiczenia. Przypomniałem sobie
wtedy pewne zdanie, napisane
przez kronikarza Th~eodore'a de
Bry kilka lat po zatonięciu
galeonu, a więc wówczas, gdy
wiek XVII dopiero co się
narodził:
"...tako i wielki a kosztowny
statek pogrążył się w odmętach,
któren to w owem miejscu
przemienił się w wielki skarb".
I właśnie w momencie, gdy
poddając się lekkiemu prądowi
oddalałem się już od "San
Diego", jeszcze raz uniosłem się
nad wrakiem i spróbowałem
wyobrazić sobie, co się musiało
tu wydarzyć czterysta lat
wcześniej, podczas powolnego
opadania w głąb - roztrzaskany
okręt wciągał przecież za sobą w
otchłań tylu młodych ludzi
pełnych życia i nadziei. Po
chwili, kiedy z kolei starałem
się wyrzucić z myśli obraz
tamtych wydarzeń tragicznych,
lecz tak bardzo odległych,
spostrzegłem, że przedryfowałem
wraz z prądem jakieś trzydzieści
metrów od rufy w stronę innego,
koralowego pagórka, podobnego do
tego, na którym ulokował się
galeon. I nagle znalazłem się
"twarzą w twarz" z ogromną
gorgonią - z całą pewnością
królową gorgonii! Przypominała
wachlarz pięciometrowej
wysokości; prawdopodobnie
rówieśniczka "San Diego",
liczyła jakieś kilkaset lat i
żywiła się wrakiem. Dla niej
była to gigantyczna spiżarnia,
opróżniała ją więc rok po roku.
Ciała marynarzy i zwierząt,
przewożonych na statku jako żywy
prowiant, płótno żagli i
ubrania, drewno z poszycia,
masztów i pokładów, słowem
wszystkie szczątki, czy to
zwierzęce, czy roślinne,
przemieszczane przez
przepływający obok prąd,
zamieniały się w pokarm dla
ogromnej kolonii polipów i
licznych pokoleń skrzydlic -
gdzieniegdzie nazywanych również
rybami-smokami. Te wielobarwne
ryby żyły i rozmnażały się w
rozgałęzieniach gorgonii o
mieniących się odcieniach,
przechodzących w zależności od
oświetlenia od bieli do różu i
od różu po fiolet.
Zadziwiający spektakl stał się
wręcz bajkowy, kiedy przesunąłem
po gorgonii promień latarki.
Spod świetlistego strumienia
wynurzyła się feeria kolorów,
jeden od drugiego bardziej
wyrafinowany; wyglądały jakby
przeniesione prosto z
szesnastowiecznego obrazu
weneckiego mistrza - cała gama
od bieli do szarości, wszystkie
odcienie pomarańczowego,
różowego i fioletu... Jeszcze
jeden ukryty skarb, którego
istnienia nikt nawet nie
podejrzewał, póki go nie
znalazłem - zastanawiałem się
wówczas, czemu służy to
szaleństwo barw, dla kogo było
przeznaczone, skoro tak daleko
od słońca, pięćdziesiąt metrów
pod wodą, wszystkie kolory
pozostają przyćmione dla naszych
oczu (a z pewnością także i dla
rybich), jeśli nie ożywi ich
sztuczne światło.
Wykoncypowałem sobie także -
kiedy wracałem na powierzchnię,
uzbrajając się w cierpliwość na
myśl o długich przystankach
dekompresyjnych, przez które
musiałem przejść, aby cały i
zdrowy dotrzeć na powierzchnię -
że z wrakiem jest tak samo jak z
wielobarwnym podwodnym światem,
którego tak naprawdę nie ma,
dopóki się go nie oświetli! Tak,
podobnie jest z wrakiem - nie
istnieje tak długo, aż go ktoś
odnajdzie. Zresztą wraka tak po
prostu się nie znajduje, jego
się tworzy jak wynalazek.
Najpierw rodzi się w wyobraźni.
Potem powstają zarysy teorii,
wyłaniają się ze starych ksiąg w
archiwach, gdzie poskładano
okruchy dawnych dziejów, i jeśli
w końcu naprawdę zobaczy się
taki wrak, to będzie on istniał
właśnie dlatego, że został
wynaleziony... Kiedy stopniowo
oddalałem się od "San Diego", a
bąbelki powietrza wypływające z
automatu stawały się coraz
jaśniejsze od promieni coraz
bliższego już słońca, zdałem
sobie sprawę, że przecież w
języku francuskim występuje
wyrażenie "wynalazca wraka".
Jest ono zresztą niezwykle
frapującym zestawieniem słów i -
gdy się nad nim dobrze
zastanowić - wydaje się, że
kryje w sobie wielką moc
wskrzeszania przeszłości.
Nie każdy wie o tym, że gdy
się nurkuje na głębokości
pięćdziesięciu metrów, miewa się
sporo czasu na różne rozważania.
Po spędzeniu pół godziny na dnie
trzeba poświęcić jeszcze ponad
godzinę na dekompresję. W
trakcie długich postojów
zawieszony w wodzie człowiek
musi zachować czujność, ale jego
umysł może trochę pobłądzić i
spoglądając na miriady ryb
akwariowych, które wpadają doń z
wizytą, ma okazję sam dla siebie
snuć opowieści. Jeżeli o mnie
chodzi, to wtedy, w kwietniu
1991 roku, wyobrażałem sobie,
prawdopodobnie dosyć naiwnie, że
"wynalazłem" wrak "San Diego" i
królową gorgonii, a potem
wspominałem długą drogę, która
pozwoliła mi zostać szczęśliwym
archeologiem podwodnym.
II. Od przygód mojego dziadka
~erica de Bisschopa do mojego
pierwszego nurkowania -
archeologia podwodna pozwala
poznać historię i lepiej
zrozumieć teraźniejszość
II
Od przygód mojego dziadka
~erica de Bisschopa
do mojego
pierwszego nurkowania -
archeologia podwodna
pozwala poznać historię
i lepiej zrozumieć
teraźniejszość
Prawdopodobnie wszystko
zaczęło się od tego, że mój
dziadek ~eric de Bisschop,
wspaniały marynarz i łowca
przygód, napisał w jednej ze
swoich książek, iż chciał "w
taki sposób wypełnić
egzystencję, aby móc śmiało
sobie powiedzieć - warto było to
przeżyć". Chyba właśnie dlatego
tak bardzo się starałem pozostać
człowiekiem wolnym i podążać
tam, dokąd prowadziły mnie
marzenia. Bardzo możliwe. W
każdym razie, od dzieciństwa
czytając kolejne książki mojego
antenata, wyobrażałem sobie, że
towarzyszę mu w niezwykłych
podróżach. Musiałem zadowolić
się imaginacją, dziadek bowiem
zginął na morzu, kiedy miałem
jedenaście lat. W nocy przy
pełni księżyca 30 sierpnia 1958
roku jego tratwa "Tahiti Nui
II", która wypłynęła cztery
miesiące i siedemnaście dni
wcześniej z portu Callao w Peru,
rozbiła się na rafie Rakahanga w
sercu archipelagu Tuamotu. Z
pięciu członków załogi ocalało
czterech. Wprawdzie ostry
koralowiec mocno ich pokaleczył,
ale nie odniósłszy
poważniejszych ran zostali
wyłowieni przez mieszkańców
atolu. Kanonierka "Lotus"
odtransportowała rozbitków na
Tahiti. Niestety, jednostka
marynarki francuskiej zabrała
też na pokład zwłoki szefa
ekspedycji ~erica de Bisschopa.
Jeszcze przed katastrofą chory i
wyczerpany, nie znalazł już
siły, by walczyć o życie, i
zginął gdzieś w kipieli wśród
podwodnych skał.
Trudno byłoby dzisiaj
stwierdzić, czy ~eric de
Bisschop rzeczywiście liczył się
z tym, że umrze na morzu.
Niemniej jednak taki koniec
wydawał się wręcz nieunikniony,
jeśli się wiedziało, ile razy
cudem uniknął śmierci w podobnie
dramatycznych okolicznościach.
Jeżeli o mnie chodzi, to zawsze
będę z podziwem myślał o
niezwykłych losach mojego
dziadka. Po wielokroć też
przeżywałem w wyobraźni
przypadki z jego barwnego
żywota. Widzę go jako szczupłego
szesnastolatka, który koniecznie
chciał wstąpić do Szkoły
Morskiej. Odrzucenie dotknęło do
żywego jego młodzieńczą ambicję
(później to sobie odbije
zostając kapitanem żeglugi
wielkiej). Wówczas jednak, bez
wiedzy rodziców, zamustrował
jako chłopiec okrętowy na pokład
czteromasztowca "Dunkerque",
odpływającego właśnie na
antypody. Celem rejsu miał być
załadunek saletry w Chile i
wełny w Australii. Oczywiście
trasa wiodła wokół przylądka
Horn, był bowiem rok 1907, a
budowa Kanału Panamskiego
została ukończona dopiero w
1914. Ciężka szkoła
marynarskiego rzemiosła, ale z
pewnością najlepsza! Nawigacja
pomiędzy górami lodowymi, na
wysokości południowego krańca
Ameryki, przypominała piekło.
Walka z wiatrem sztormowym
trwała piętnaście dni, zanim
udało się opłynąć owo miejsce
okryte złą sławą. Przy
morderczej pracy przerwy były
krótkie i młody ~eric niewiele
miał czasu na sen. Przemoczony i
przemarznięty do szpiku kości,
dniem i nocą wciąż wspinał się
na najwyższe reje; refował
bombramsel, by po niedługim
czasie z powrotem go rozrefować,
i tak w koło. Płótno,
stwardniałe od prawie polarnego
zimna, do żywego mięsa zdzierało
skórę z dłoni i wyłamywało
paznokcie. W ten sposób ~eric
de Bisschop został młodszym
marynarzem, potem praktykantem
oficerskim, by w chwili wybuchu
wojny w 1914 roku znaleźć się
jako porucznik na transportowcu
należącym do Messageries
maritimes.»*
Przez sześć miesięcy dowodził
jednym z trałowców usuwających
miny z kanału La Manche i Morza
Północnego, po czym wstąpił do
jednostki sił lotniczych
marynarki wojennej w Tulonie.
3»czerwca 1917 roku w stopniu
porucznika wyruszył na lot
zwiadowczy dwupłatowym
hydroplanem J.»Donnet typu D8.
Sama maszyna, bez ładunku,
ważyła dziewięćset pięćdziesiąt
kilogramów, z silnikiem
Hispano-Suiza 2007KM osiągała
prędkość do stu czterdziestu
kilometrów na godzinę... Wprost
uwielbiam szczegóły techniczne z
tamtych czasów; tak samo
wzruszam się za każdym razem,
kiedy ponownie odczytuję
meldunek numer 26687 MARYNARKA
WOJENNA-TULON, który pozostał w
rodzinnym archiwum:
"Hydroplan zwiadowcy zapalił
się wodując w odległości 10 mil
na południe od przylądka Sici~e.
Przyszedł mu z pomocą holownik i
uratował rannego porucznika
Bisschopa (złamanie kości
strzałkowej, poważny szok
pourazowy, rokowania niepewne).
Mata Baudouina nie udało się
odnaleźć. Samolot zatonął..."
A przecież mój dziadek nie
umiał pływać!
Kilka lat później, kiedy stał
się - wprawdzie nie na długo -
właścicielem trójmasztowca,
udało mu się przeżyć jego
zatonięcie, i to na pełnym morzu
u wybrzeży Afryki. Szczęśliwym
trafem inny statek znajdował się
zaledwie o kilka mil morskich od
miejsca katastrofy. Pod koniec
1932 roku, po kolejnych paru
latach spędzonych w Chinach,
znalazł się na pokładzie dżonki
"Fu Po" o wyporności
czterdziestu ton. Sponiewierana
przez tajfun na pełnym morzu na
wysokości Szanghaju, zatonęła
pięć dni później przy skalistych
brzegach na północ od Formozy,»*
lecz zanim się rozbiła, została
jeszcze do cna splądrowana przez
piratów. Niczym nie zniechęcony
~eric zabrał się do budowy
nowej dżonki "Fu Po II",
mniejszej od poprzedniczki -
tylko dwanaście ton. Przez
cztery lata będzie na niej
przemierzał Ocean Spokojny,
poświęcając się badaniom mało
znanych prądów, swoim pasjom
etnologicznym oraz sprawdzaniu
hipotez dotyczących wędrówek
ludów wyspiarskich.
Po licznych przygodach na
Nowej Gwinei i Wyspach Marshalla
zakończył podróż na wyspie
Molokai w Archipelagu Hawajskim.
W dodatku okoliczności tego
zdarzenia były niezwykle
dramatyczne... Dziadek i jego
wierny towarzysz, Bretończyk
nazwiskiem Tatibou~et - już od
wielu dni pozbawieni zapasów
żywności - żeglowali, a
właściwie dryfowali prawie
umierając z głodu, zbyt słabi,
by manewrować łodzią. W końcu
stracili przytomność, zanim
zdołali dotrzeć do miejsca
nadającego się do zakotwiczenia.
Gdy odzyskali zmysły, otaczała
ich grupa trędowatych z
miejscowej kolonii. Wówczas
~eric zadał jedno pytanie,
bowiem w swojej obecnej sytuacji
tylko tę kwestię uważał za
istotną: "Moja łajba, co z
nią...?". Ale także z drugiej
"Fu Po", która podobnie jak
pierwsza rozbiła się o skaliste
brzegi, nic nie pozostało! I
kiedy tak rozpamiętywałem
przypadki, jakie los zsyłał na
mojego przodka, pomyślałem
sobie, że jeżeli darzył on ocean
miłością płomienną, to z
pewnością nie zawsze było to
uczucie w pełni odwzajemnione.
Z Hawajów wyruszył ~eric de
Bisschop po swą najbardziej
zadziwiającą przygodę. W 1936
roku w stoczni, zaimprowizowanej
na skraju plaży pod palmami
kokosowymi, własnymi rękami
zbudował żaglową pirogę typu
polinezyjskiego - chyba pierwszy
współczesny katamaran - w ciągu
kilku miesięcy dopłynął na niej
do Francji. "Kaimiloa" po
maorysku znaczy "Za dalekim
horyzontem" - tak nazywał się
dwunastometrowy
wielokadłubowiec, którego
zdjęcia fascynowały mnie w
czasach dzieciństwa, a nawet
później, gdy byłem nastolatkiem.
Oczami wyobraźni widziałem
siebie, jak stoję za jego sterem
i lawirując od jednej wyspy do
drugiej, przemierzam morza
południowe! W roku 1987 również
i ja stałem się właścicielem
katamarana żaglowego o długości
dwudziestu jeden metrów. Kazałem
go zbudować, aby z jego pokładu
prowadzić prace archeologiczne.
I kiedy zastanawiałem się nad
nazwą, natychmiast pomyślałem o
żaglowcu, który mój dziadek,
wspaniały wilk morski, tak sobie
upodobał. Nie wahałem się już
ani chwili, musiałem przecież
spełnić marzenia - w ten sposób
miałem wreszcie szansę naprawdę
zacisnąć dłonie na sterze
"Kaimiloa".
O przygodach ~erica de
Bisschopa potrafiłbym jeszcze
długo opowiadać, ale postaram
się resztę zrelacjonować
możliwie krótko. Swoją drogą
jestem przekonany, że on sam
najlepiej by się czuł w skórze
jednego z owych
szesnastowiecznych odkrywców,
jako marynarz lub żołnierz
współczesny tym, których
poznałem wtedy, gdy podążając
śladami epopei "San Diego",
buszowałem po archiwach wśród
starych ksiąg. Po "Kaimiloa"
dziadek zbudował sobie jeszcze
kilka jednostek - najpierw
trimaran "Kaimiloa Wakea", potem
"Cheng Ho", dżonkę o wyporności
stu pięćdziesięciu ton; na niej
opuścił Honolulu, żeby dotrzeć
do Papeete jedynie z dwoma
niedoświadczonymi członkami
załogi... Po paru latach
spędzonych spokojnie na Tahiti
znowu zabrał się do badania
migracji Polinezyjczyków i
śledzenia prądów morskich na
południowym Pacyfiku. Tym razem
chciał dowieść, w
przeciwieństwie do tezy Thora
Heyerdahla i jego towarzyszy z
"Kon Tiki", iż Polinezyjczycy
nie pochodzą z Ameryki
Południowej, lecz że maoryscy
żeglarze przedostali się z wysp
na kontynent amerykański. Była
to trudna wyprawa, ale uwieńczył
ją sukces. W ciągu pięciu
miesięcy i dwunastu dni tratwa
"Tahiti Nui" pokonała długą
trasę pomiędzy Tahiti a Chile.
Niestety, później podjął próbę
przepłynięcia w odwrotnym
kierunku na "Tahiti Nui II" i ta
zakończyła się tragicznie 30
sierpnia 1958 roku na podwodnej
rafie koło wyspy Rakahanga.
~eric de Bisschop spróbował
szczęścia o jeden raz za dużo i
z tej katastrofy nie wyszedł
żywy. Już nigdy więcej nie
wyruszy na ocean w pogoni za
marzeniami, próbując dowieść
słuszności swych teorii, a ja
już nigdy nie zobaczę mego
dziadka, którego wyczyny
sprawiły, iż w mojej dziecięcej
głowie zaroiło się od
fantastycznych pomysłów.
~eric de Bisschop nie był
jedyną osobą, która skierowała
moje zainteresowania w stronę
morza i żeglarstwa. To nie
dziadek, lecz jeden z jego
najlepszych przyjaciół urządził
mi prawdziwy chrzest morski.
Kapitan żeglugi wielkiej Robert
Argod w swojej karierze dowodził
wieloma, dziś już legendarnymi
żaglowcami regatowymi, do nich
należał na przykład "V~ega";
pływał też na frachtowcach, w
latach pięćdziesiątych był
kapitanem szkunera odbywającego
regularne rejsy pomiędzy Tahiti
a Makatea, w czasach gdy jeszcze
intensywnie eksploatowano
kopalnie fosforytu na tej
wyspie. Robert Argod jest
człowiekiem o gigantycznej
wiedzy historycznej, do tego
wybitnym specjalistą w
dziedzinie migracji ludów. Jego
rady zawsze sobie ceniłem, a już
zwłaszcza od dnia, kiedy po raz
pierwszy w porcie w S~ete zabrał
mnie, nastoletniego gołowąsa, na
pokład swojego "Auma", co w
sanskrycie oznacza "Powiew".
Piętnastometrowej długości
trimaran miał maszty obrotowe -
jak na owe czasy osprzęt wręcz
futurystyczny.
Właśnie tego pragnąłem od
wczesnej młodości - uciec przed
banalną egzystencją. Chciałem
podróżować jak mój dziadek,
chciałem podążać śladami ludzi,
którzy niegdyś żyli na Ziemi,
odkrywać kulisy dawno minionych
wydarzeń. Przeszłość zawsze mnie
fascynowała; tak bardzo, że od
dziecka byłem częstym bywalcem
muzeów i wykopalisk
archeologicznych. Ja sam
namawiałem rodziców - nie zaś
odwrotnie - żeby pokazywali mi
owe miejsca uświęcone, gdzie
historia ludzkości spoczywa
zaklęta w kamieniu.
Mimo wszystko zdrowy rozsądek
- nabrałem go chyba wychowując
się na wsi w Normandii wśród
wieśniaków, którzy dobrze znali
twarde realia codziennego życia
- sprawił, że wybrałem solidne
studia, pozwalające zdobyć
środki na ziszczenie marzeń. Tak
więc, chociaż pociągały mnie
głównie nauki humanistyczne, a
zwłaszcza historia - miałem to
szczęście, że w szkole moim
profesorem był Jacques Le Goff,
wybitny specjalista w dziedzinie
średniowiecza - zająłem się
intensywnie matematyką, której
nauka przychodziła mi z
łatwością. Zamierzałem dostać
się do jednej z najbardziej
renomowanych szkół wyższych,
powiodło mi się i zdałem wstępny
egzamin konkursowy.»*
Jednak nade wszystko chciałem
zobaczyć świat, podróżować,
zwiedzać i przypatrywać się, aby
zrozumieć te niebywale
skomplikowane mechanizmy, które
rządzą w różnych
społeczeństwach.
Najpierw udało mi się uniknąć
zwykłej służby wojskowej,
ponieważ zostałem oddelegowany
przez Ministerstwo Spraw
Zagranicznych do pracy w ONZ,
w ramach Komisji Gospodarczej
dla Azji i Pacyfiku z siedzibą w
Bangkoku. W 1973 roku wysiłki
tej organizacji koncentrowały
się wokół beczki prochu, jaką
stanowiły wówczas Wietnam, Laos
i Kambodża. W Bangkoku,
Vientiane i Sajgonie sprawowały
kontrolę wszechobecna armia
amerykańska wraz z CIA, a w
powietrzu panowały niepodzielnie
linie lotnicze Air America.
Znalazłem się w samym środku
pożogi wojennej, miałem
dwadzieścia cztery lata i
powierzono mi funkcję doradcy do
spraw projektów rozwoju. W tych
krajach trudno było nawet marzyć
o rozwoju, więc praktycznie
żadne projekty nie istniały.
Tylko zgiełk i szaleństwo wojny;
co jednakowoż nie przeszkodziło
mi poznać trochę Azję. Najpierw
przez półtora roku, czyli okres
odpowiadający służbie wojskowej
(moje zajęcia pozwoliły na
jeżdżenie po Wietnamie i Laosie
w rejonach, gdzie niewiele osób
miało wstęp), potem przez
następne półtora roku, gdy
zostałem - już jako cywil -
mianowany przez Ministerstwo
Spraw Zagranicznych doradcą przy
rządzie laotańskim.
Wtedy też nauczyłem się
cierpliwości... Pamiętam na
przykład pewną umowę, którą
miałem przygotować dla
laotańskiego ministra i
chińskiej delegacji. W 1975 roku
teki porozdzielano pomiędzy
prawicę i komunistów, u władzy
bowiem znajdował się rząd
jedności narodowej.
Komunistyczny minister, dla
którego pracowałem, wezwał mnie
któregoś dnia i powiedział:
- Przyjedzie delegacja
chińska. Pekin zgodził się
pożyczyć nam dziesięć tysięcy
ton ryżu. Czy może pan
przygotować odpowiedni dokument
określający szczegóły?
Zredagowałem śliczny, mały
traktacik, wymieniając, ile ryżu
nam dadzą i w jaki sposób, a my
w zamian złożymy uprzejme
podziękowanie, łaskawie godząc
się na ich ryż... Minister z
zadowoleniem przyjął moją pracę:
- To mi się bardzo podoba, no
i zdążyliśmy na czas, bo
Chińczycy przyjeżdżają jutro...
Następnego dnia faktycznie
podjechało trzydzieści dziewięć
służbowych samochodów,
wypełnionych politykami
wysokiego szczebla. Wszyscy
mówili biegle po francusku - w
owych czasach było nie do
pomyślenia, żeby Chińczyk
wymówił bodaj jedno słowo po
angielsku! Mój minister był
równie zdziwiony jak ja. Taka
parada dostojników w sprawie
pożyczki ryżu?
Zaczęło się bardzo dobrze
oficjalnym powitaniem, wymianą
grzeczności i uśmiechów. Ale
sytuacja uległa radykalnej
zmianie w chwili, gdy szef
delegacji chińskiej brutalnie
przerwał posiedzenie, ostro
zgromiwszy gospodarzy:
- Czy wy sobie z nas kpicie?
Zdanie to, które w absolutnej
ciszy powtórzył jeszcze
kilkakrotnie, niemal zwaliło nas
z nóg. Cóż takiego zrobiliśmy?
Może niechcący palnąłem jakąś
potworną gafę w przemówieniu,
które również przygotowałem dla
mojego ministra? W końcu
dygnitarz z Pekinu, z uporem
powtarzając swoje pytanie,
chwycił długopis i wówczas
zauważyliśmy z przerażeniem, że
wszystkie leżące na stołach
długopisy, specjalnie
przygotowane dla naszych gości,
miały nieznośnie dla nich
drażniące napisy: Made in
Taiwan!
Był to bezsprzecznie zły
początek. Żeby nadrobić nietakt,
musieliśmy się bardzo dużo
uśmiechać, więcej niż
kiedykolwiek... i to znacznie
dłużej, niż przypuszczaliśmy.
Pobyt delegacji planowano na
jeden dzień, tymczasem Chińczycy
zabawili miesiąc. Każdego dnia
okazywało się, że trzeba coś
poprawić w projekcie umowy,
jakieś zdanie, choćby jedno
słowo lub przecinek. Czyżby
wszystko było tylko po to, by
dostać od nich prezent w postaci
ryżu? Stopniowo Laotańczycy i ja
zrozumieliśmy, że w tej grze
chodziło o inną stawkę. Jednak
zamiast podążać prosto do celu,
całą rzecz przeprowadzono na
modłę azjatycką. Otóż, skoro
Chińczycy zamierzali podarować
ryż, to nie było mowy o innych
środkach transportu jak chińskie
ciężarówki. A ponieważ nie
istniały żadne drogi ani mosty
łączące oba kraje, należało te
drogi i mosty wybudować. Zatem
faktycznie pertrakcje toczyły
się w sprawie szlaku
komunikacyjnego o ogromnym
znaczeniu strategicznym, miał on
bowiem wychodzić z południowej
części Chin!
Moje azjatyckie doświadczenie
zakończyło się w 1975 roku,
kilka miesięcy po upadku
Sajgonu. W sumie ponad trzy lata
nauki, odkrywania i poznawania
osobliwości kontynentu. Do dziś
zresztą mam do niego duży
sentyment. W wieku dwudziestu
siedmiu lat osiągnąłem wyjątkową
dojrzałość, prawdopodobnie
zawdzięczam to życiu w krajach,
gdzie trwała wojna, panowały
różne ustroje polityczne - wszak
zobaczyłem z bliska tak
egzotyczny dla Francuza
komunizm. Kiedy nadszedł czas
powrotu do domu, wiedziałem z
całą pewnością, że będzie mi
niezwykle trudno osiąść na stałe
w jakimś paryskim biurze, z dala
od ekscytującego życia i pracy
"w terenie".
Dlatego też, gdy w
Ministerstwie Spraw
Zagranicznych zapytano, czy
byłbym gotów znów wyjechać, tym
razem do Arabii Saudyjskiej, nie
wahałem się ani minuty.
Poinformowano mnie, że szef
resortu finansów królestwa
zwrócił się do Francji z prośbą
o oddelegowanie eksperta, który
pomógłby w uruchomieniu funduszu
na rzecz rozwoju. Czy to mnie
interesuje? Ależ oczywiście!
Propozycję przyjąłem z
entuzjazmem. Miałem podlegać
bezpośrednio rządowi
saudyjskiemu. Nowo utworzona
instytucja zajmowała się
wszystkimi pożyczkami
udzielanymi przez królestwo na
projekty wspierające rozwój w
krajach trzeciego świata. Dzięki
poważnym kapitałom, jakimi
dysponował, saudyjski Fundusz
Rozwoju działał - i nadal działa
- w bardzo skuteczny sposób,
finansując, na korzystnych
warunkach, przedsięwzięcia
realizowane w Afryce, na Bliskim
Wschodzie i w dalszych regionach
Azji, a także w Ameryce
Łacińskiej.
Pracę zacząłem od
przygotowania formularzy dla
typowych umów pożyczki, procedur
regulujących wydatkowanie oraz
innych zasad
techniczno-organizacyjnych. Z
pasją poświęciłem się moim nowym
zajęciom, choć nie zaniedbywałem
innych zainteresowań, przy
okazji bowiem poznawałem i
podziwiałem niezwykłą
cywilizację saudyjską. Byłem
odpowiedzialny za
przedsięwzięcia rozsiane na
terenie wielu krajów Afryki -
zapory dla hydroelektrowni,
porty, lotniska, drogi,
uniwersytety, szpitale, projekty
wpływające na rozwój gospodarczy
całych regionów. Dlatego też bez
przerwy podróżowałem po całym
kontynencie afrykańskim, Europie
i Stanach Zjednoczonych.
Zajmowałem się oceną projektów,
nadzorem ich funkcjonowania oraz
koordynacją pomiędzy inwestorami
krajowymi i zagranicznymi. Moimi
partnerami - często w rozmowach
bezpośrednich - bywali szefowie
państw, ministrowie i
pełnomocnicy rządów nadzorujący
wykonanie projektów od strony
technicznej. Wszyscy oni
przyjmowali mnie z uprzedzającą
grzecznością. Fakt, iż
reprezentowałem tak ważną
instytucję, sam przez się
tłumaczył względy, jakimi mnie
otaczano!
W tamtym okresie zdałem sobie
sprawę z tego, w jak niewielkim
stopniu kraje wykorzystują
przeogromny potencjał, który
oferują im morza i oceany. Byłem
zaskoczony widząc, że kraje
posiadające rozległe wybrzeża
morskie koncentrują się niemal
wyłącznie na inwestycjach
lądowych. Nieszczęsne oceany,
źle traktowane przez potęgi
przemysłowe! Wszak zatruwamy je
bez żenady i bez opamiętania!
Tymczasem przy należytej
eksploatacji mogłyby przynosić
niezliczone korzyści. Nadejdzie
jednak taki dzień, kiedy
uświadomimy sobie wreszcie, że
skoro życie wyszło z morskich
głębin, tam trzeba szukać
rozwiązań problemów, na dziś i
na jutro. Przeogromne i wciąż
nie zbadane do końca zasoby
wszechoceanu są w stanie
zapewnić nam dobrobyt. Choć
należałoby się raczej
zastanowić, czy obecnie stawką
nie jest przetrwanie ludzkości.
Czas spędzony w Rijadzie
upływał bardzo interesująco,
szczególnie pod względem
profesjonalnym. W dodatku
Saudyjczycy okazali się ludźmi o
wyjątkowej kulturze i
wspaniałomyślności. Dzięki temu
po kilku latach mogłem się
częściowo wycofać z
dotychczasowej działalności. Z
własnych funduszy założyłem
Europejski Instytut Archeologii
Podwodnej, przeprowadziłem moje
pierwsze wykopaliska,
zapewniwszy sobie do tych prac
doskonałe, najlepsze z
możliwych, zaplecze materialne i
naukowe. Oczywiście w dalszym
ciągu zajmuję się problematyką
finansową, ale już jako
niezależny konsultant. Angażuję
się też trochę w inwestycje
prywatne. W rezultacie dzielę
swoje życie pomiędzy pasjonującą
pracę zawodową oraz archeologię
podwodną, która wiąże się z
marzeniami mojego dzieciństwa. W
1983 roku postanowiłem bowiem
poświęcić się zgłębianiu
tajemnic i odnajdywaniu reliktów
przeszłości ukrytych na dnie
mórz i oceanów.
Najpierw przeprowadziłem coś w
rodzaju analizy rynku -
obserwowałem, co się dzieje w
tej dziedzinie we Francji i w
innych krajach. Spostrzegłem, że
środowisko archeologii podwodnej
jest niezwykle ubogie. We
Francji istniała jedna
instytucja podlegająca
Ministerstwu Kultury -
Departament Podwodnych Badań
Archeologicznych, w skrócie
DRASM, formalnie utworzony w
1966 roku w celu
zinwentaryzowania, zbadania i
ochrony podwodnego dziedzictwa
archeologicznego (na przykład
naliczono ponad trzysta
pięćdziesiąt wraków rozsianych
wzdłuż francuskich wybrzeży).
Siedzibę DRASM ulokowano w
starym forcie Saint_Jean w
Marsylii. Niestety, środki
finansowe, jakie mu przyznano do
dyspozycji, nie zawsze
wystarczają na podjęcie
poważniejszych operacji, chociaż
jego kadra składa się z
wybitnych naukowców, a statek
"Arch~eonaute" świetnie
przystosowano do potrzeb akcji
ratunkowych, zwłaszcza w
przypadku zagrożenia grabieżą. A
w innych krajach cóż jest
takiego? Naprawdę niewiele! W
Holandii, w Grecji i w Kanadzie
powołano instytucje rządowe
podobne do DRASM. Ale w
wielu krajach morskich, na
przykład w Stanach
Zjednoczonych, Japonii czy
Wielkiej Brytanii, nie ma
niczego w tym rodzaju. Jest to
zadziwiające zważywszy, że
jednocześnie w tych samych
Stanach Zjednoczonych, w Szwecji
czy w Norwegii archeologia
podwodna doskonale rozwija się
na uniwersytetach dzięki bardzo
szczodremu mecenatowi.
Obok tego działają
awanturnicy, bardziej lub mniej
podejrzani poszukiwacze skarbów,
ludzie bez czci i wiary, których
interesują tylko korzyści
materialne. Należy bowiem
wiedzieć, że podwodne rafy wysp
karaibskich i wybrzeży Florydy
przyciągają uwagę ludzi
powodowanych nie tylko względami
natury naukowej - historycznej
lub archeologicznej! W tym
rejonie zatonęło wiele statków
wyładowanych niesłychanymi
bogactwami wydartymi Ameryce
przez konkwistadorów epoki
renesansu. W XVI i XVII wieku na
okręty armady, ciężkie od
hiszpańskiego złota, czyhali
piraci i korsarze. Dziś padają
one łupem innych rzezimieszków.
Na przykład z wraka "Conde de
Tolosa" wydobyto setkę diamentów
i ponad tysiąc rzadkich okazów
pereł w doskonałym stanie.
Podobnie z wnętrza hiszpańskich
galeonów "San Margarita" i
"Nuestra Se~nora de Atocha",
zatopionych u wybrzeży Florydy w
roku 1622, nurkowie wyciągnęli
pięćdziesiąt cztery metry
złotych łańcuchów oraz
naszyjniki, pięćdziesiąt
kilogramów złota w sztabach,
sześćdziesiąt kilogramów wyrobów
ze srebra i osiemnaście kilo
sztab tego kruszcu... Jest czym
rozniecić zapał i apetyty nie
mające nic wspólnego z
archeologią!
Takie praktyki są godne
potępienia nie tylko z etycznego
punktu widzenia, ale również
dlatego, że w dużym stopniu
uniemożliwiają zdobycie
informacji historycznych, jakie
uzyskuje się z wykopalisk
prowadzonych metodą naukową.
Poszukiwacze skarbów bezmyślnie
niszczą relikty przeszłości;
wydobywają na powierzchnię złoto
i inne cenne przedmioty, jednak
nieodwracalnie zaprzepaszczają
szansę, by ponownie ożywić
minione dzieje, dowiedzieć się
czegoś nowego o tej czy innej
epoce. A tak naprawdę wiedza
jest nieskończenie ważniejsza od
kosztownych błyskotek, które
można znaleźć na starym wraku.
Archeologia nie jest
oczywiście celem samym w sobie,
służy historii, dostarcza jej
pożywienia i surowców, wzbogaca
naukę o dawnych społeczeństwach,
o człowieku. Ma za zadanie
odsłaniać ślady przeszłości
starając się, za pomocą
dostępnej w danym czasie
techniki, ocalić możliwie jak
najwięcej informacji. Toteż,
kiedy jakiś przedmiot zostanie
wydobyty z terenu wykopalisk czy
to na lądzie, czy na dnie morza,
należy nie tylko podziwiać jego
piękno i kunszt twórców, ale
również sprawić, by przemówił i
przekazał wszystko, co może
poszerzyć naszą wiedzę. Na
przykład najstarszy wrak,
znaleziony u wybrzeży Francji w
1971 roku niedaleko
Saint-Tropez, wniósł coś
niezwykle istotnego do
znajomości starożytnych metod
stosowanych w budownictwie
okrętowym, do tamtej pory nie
spotkanych w basenie Morza
Śródziemnego. Statek był
wyładowany bardzo cennymi
amforami greckimi i etruskimi z
VI wieku przed naszą erą. Daleko
ważniejsze dla nauki okazało się
jednak jego poszycie spojone
powrozami. Albo weźmy amforę na
oliwę - wydobytą z wraka blisko
Fos-sur-Mer - pozwoliła
zrekonstruować szlaki handlowe,
które marynarze w epoce
antycznej obierali pływając
pomiędzy Włochami a południową
Hiszpanią.
Swój rozwój archeologia
podwodna zawdzięcza wynalazkowi
kapitana Cousteau i inżyniera
Gagnana, którzy w 1943 roku
skonstruowali aparat oddechowy
do swobodnego nurkowania.
Oczywiście ludzie nie czekali na
rewolucję techniczną, żeby
wyławiać skarby zatopione w
głębinach mórz i oceanów - w
tych "najwspanialszych muzeach
świata", jak je w roku 1900
nazwał historyk Salomon Reinach.
Już w szczytowym okresie
roz