Franck Goddio Tajemnica "San Diego" Autor książki jest archeologiem podwodnym... i Sherlockiem Holmesem. Odkrywa prawdziwe przyczyny i miejsce zatonięcia hiszpańskiego galeonu u wybrzeży Filipin w 1600 roku. Ekipa nurków pod kierunkiem Francka Goddio znajduje wrak statku z bezcennym skarbem - wspaniałymi okazami chińskiej porcelany. Pełna dramatyzmu relacja z owych wydarzeń i dokonań to lektura pasjonująca. Przedmowa wydawcy francuskiego Oto wyjątkowa książka napisana przez wyjątkowego człowieka. Przeplatają się w niej losy obieżyświatów, poszukiwaczy szczęścia epoki renesansu z całkiem współczesnymi przygodami francuskich nurków i archeologów podwodnych. Historie szesnastowiecznych marynarzy i piratów, pływających i walczących na Morzu Południowochińskim, zostały wydobyte z mroków zapomnienia przez członków ekspedycji kierowanej przez Francka Goddio. Zarówno on, jak i jego ekipa należą do nielicznych na świecie, mających tak wszechstronne umiejętności i potencjał techniczny. Jednakowo dobrze opanowali badania historyczne dokumentów archiwalnych, jak organizowanie wypraw w odległe zakątki świata, eksplorację wraków niegdyś wspaniałych okrętów; używają zaś przy tym niebywale nowoczesnych i wymyślnych urządzeń specjalistycznych. Ich pasjonujące przygody i podwodne wykopaliska miewają czasem dość niezwykłe początki. Niekiedy archeolodzy przystępują do poszukiwania wraka opierając się na hipotezie naukowej pod względem barwności nie ustępującej powieściowej intrydze. Na podstawie autentycznych relacji świadków, które z uwagi na nadzwyczajne okoliczności opisywanych wydarzeń - abordaż, bitwa morska, zatonięcie okrętu... - dają zdecydowanie niepełny obraz ich przebiegu, Franck Goddio potrafi zlokalizować wraki zagubione pośród niezmierzonych morskich przestrzeni. Jest też w stanie wyciągnąć z pożółkłych manuskryptów informacje na tyle dokładne, żeby podjąć ekspedycję wykopaliskową, która wymaga wszak zaangażowania ciężkiego sprzętu, wielu statków i dużej liczby naukowców, techników i nurków. Dzięki tym umiejętnościom zdołał wydrzeć z oceanicznych głębin zatopione skarby, odtworzyć wypadki z dawno minionej przeszłości, a nawet, jak to się stało w przypadku "San Diego", odnaleźć prawdę historyczną zafałszowaną przed prawie czterema wiekami. Bez wątpienia mamy tu do czynienia z książką, która w znakomity sposób łączy zamierzchłe dzieje, ich staroświecki urok ze współczesnością, i to w jej najbardziej nowoczesnych przejawach. W tej opowieści spotykamy hiszpańskie galeony i holenderskie okręty wojenne, żeglujące burta w burtę z futurystycznym katamaranem o długości dwudziestu jeden metrów, szybkim i sprawnym jak "maszyny" regatowe. "Kaimiloa" - tak bowiem nazywa się statek badawczy naszych archeologów - został wręcz nafaszerowany sprzętem elektronicznym najnowszej generacji; niektóre z jego urządzeń pomiarowych to szczytowe osiągnięcia nauki. Co się zaś tyczy samego Francka Goddio, można śmiało stwierdzić bez obawy popełnienia pomyłki, iż jest on człowiekiem nieprzeciętnym. Szerokie kręgi publiczne niedługo poznają go lepiej dzięki tej publikacji, a także poprzez filmy nakręcone podczas wypraw oraz wspaniałe wystawy organizowane zarówno we Francji, jak i za granicą. Naukowiec rozmiłowany w historii, archeolog, żeglarz i do tego... międzynarodowy finansista - jego nazwisko niebawem będzie równie sławne, jak nazwiska najwybitniejszych badaczy i odkrywców. Dwóch lat potrzebowali - on i jego ekipa - na odnalezienie, przetłumaczenie i zinterpretowanie dokumentów archiwalnych. Ta mozolna praca pozwoliła odtworzyć prawdę historyczną o zatonięciu "San Diego" podczas bitwy morskiej wydanej holenderskim piratom na Morzu Południowochińskim. W rezultacie określono przypuszczalne położenie wraka i można było wyruszyć na poszukiwanie galeonu, którego pogmatwane dzieje Czytelnik pozna z następnych stron tej książki. Fundamentem hipotezy stały się zeznania ocalałych rozbitków i manuskrypt zawierający relację pewnego księdza, naocznego świadka katastrofy. Przed czterystu lary zatajono je, ponieważ były całkowicie sprzeczne z oficjalnymi sprawozdaniami z przebiegu bitwy. Dlatego też zresztą zwróciły uwagę archeologów. Dokumenty te, nigdy nie publikowane, spoczywały w hiszpańskich archiwach od roku 1601. Szesnastowieczny język, jakim zostały napisane, okazał się niezwykle trudny do odczytania. W dodatku cenne informacje były rozproszone na kilkuset stronach; pewne szczegóły w toku opowiadania rozbitków wydawały się nieistotne, jednak przy poszukiwaniach prawdy nabierały wielkiego znaczenia. Przebieg wypadków stopniowo odtwarzano z drobnych poszlak, takich jak kierunek i siła wiatru wiejącego pamiętnego dnia 14 grudnia 1600 roku; usytuowanie statków względem siebie w momencie abordażu; opis tego, co zobaczył pewien kanonier, zanim rzucił się do wody; ile czasu było trzeba chirurgowi i księdzu na dopłynięcie do wyspy Fortune... Interpretacja tych faktów oraz innych wskazówek była trudna i nieraz wiodła na manowce, ale w końcu pozwoliła Franckowi Goddio określić obszar, gdzie powinien znajdować się "San Diego". Jednakże wnioski na temat jego usytuowania - kolejna rozbieżność pomiędzy dwoma wersjami wydarzeń - nie dawały się pogodzić z twierdzeniami jednej z głównych osób dramatu. Admirał Antonio de Morga, dowódca "San Diego", inaczej opisał tę historię w dziele opublikowanym w roku 1609 - "Sucesos de las islas Filipinas" - oraz w raportach adresowanych do gubernatora Filipin i do króla Hiszpanii. Przygotowując się do poszukiwań, Franck Goddio wytyczył strefę dwa i pół kilometra na trzy po wschodniej stronie wyspy Fortune; środek tego prostokąta znajdował się mniej niż półtora kilometra od maleńkiej plaży, do której rozbitkowie dotarli wpław. Tymczasem Antonio de Morga twierdził, że "San Diego" zatonął jedenaście kilometrów od zachodniego brzegu wyspy! Nic jednak nie mogło zniechęcić naszego archeologa! Z pokładu swego żaglowca "Kaimiloa" rozpoczął badanie okolicy za pomocą magnetometrów z rezonansem nuklearnym, skonstruowanych przez naukowców z Komisariatu Energii Atomowej. Wreszcie po długich tygodniach pracy "San Diego" został odnaleziony na głębokości pięćdziesięciu jeden metrów, zaledwie dwieście metrów od punktu ustalonego teoretycznie na podstawie interpretacji dokumentów archiwalnych. Swymi poszukiwaniami oraz wykopaliskami na "San Diego", które należy uznać wręcz za modelowe, Franck Goddio potrafił zainteresować "National Geographic Magazine" i wytwórnię filmową. Ponadto zaraził swoją pasją kierownictwo Fundacji Elf tak dalece, że stwierdziwszy, iż przedsięwzięcie odpowiada ich polityce prowadzenia mecenatu, zgodzili się finansować ekspedycję. Dzięki temu wydobyto z głębin morza niesłychane bogactwa. Nie było to jednak złoto ani diamenty, lecz coś dużo ważniejszego dla historii i innych nauk - mnóstwo niezwykle cennych przedmiotów zabytkowych: chińska porcelana, przyrządy nawigacyjne, gliniane dzbany, spiżowe działa, broń, kotwice, etc. Wiele z tych rzadkich okazów zostało zaprezentowanych publiczności w roku 1994 w Wielkiej Hali Muzeum la Villette w Paryżu. Będą one też wystawione w Stanach Zjednoczonych, w Kanadzie, w Hiszpanii i w Japonii. Sam Franck Goddio ledwo skończył pisanie tej relacji, zaraz wyruszył na swym "Kamiloa" po nowe przygody. Wkrótce rozpocznie nurkowanie przy innych wrakach w Morzu Południowochińskim albo w innych morzach czy oceanach. Pomiędzy zaś tamtymi ekspedycjami, wspólnie z władzami egipskimi, jeszcze przez długie lata będzie kontynuował prace kartograficzne nad sporządzeniem map i planów świątyń oraz innych budowli niegdyś wzniesionych przez Marka Antoniusza i Kleopatrę, a obecnie zatopionych na redzie w Aleksandrii i Abu Kir. Oba stanowiska archeologiczne stanowią unikatowy skarb należący do światowego dziedzictwa ludzkości. Franck Goddio z pewnością znów zechce za pomocą pióra przywrócić do życia owe miejsca obrosłe legendą i kolejny raz porwie za sobą Czytelników zafascynowanych wędrówką po jego śladach. W dzisiejszych czasach już tylko podniebne przestworza i morskie głębiny kryją jeszcze dziewicze zakątki, gdzie wyobraźnia dzieci i marzycieli może swobodnie sobie błądzić, gdzie ludzie wyjątkowi mogą odkrywać nieznane światy. Franck Goddio jest właśnie jednym z takich niepospolitych fantastów, więc czujemy się dumni i szczęśliwi oddając w ręce Czytelników jego pierwszą opowieść o niezwykłej przygodzie historycznej i archeologicznej; zwłaszcza że ma ona i naukowy, i człowieczy wymiar. I. Bitwa morska, zatonięcie galeonu i odkrycie wraka na Morzu Południowochińskim I Bitwa morska, zatonięcie galeonu i odkrycie wraka 1 1 61 0 0 108 1 ff 1 32 1 na Morzu Południowochińskim 1 1 61 0 2 108 1 ff 1 32 1 Galeon hiszpański płynący z Manili pod pełnymi żaglami zbliża się do wyspy Fortune. Morze jest wzburzone, wieje silny wiatr. W sercu archipelagu Filipin Morze Południowochińskie miewa czasem niezwykły wygląd - fale przybierają kolor czarnej laki, a powiew monsunu zrywa z nich śnieżnobiałe grzywy. Trzystu pięćdziesięciu żołnierzy na pokładzie "San Diego" zastygło w zbrojach i kolczugach - zdobione piórami złocone hełmy na głowach, tarcze w zaciśniętych pięściach, szpady, halabardy i piki wzniesione ku niebu. Czekają na rozkazy głównodowodzącego flotą, wielce szanownego Antonia de Morgi. Niecierpliwie wypatrują chwili, gdy zmierzą się z holenderskimi piratami, którzy ośmielili się zagrozić ich kolonii. Wydaje się im, że żaden cios nie może ich dosięgnąć. Czyż nie są w rękach Pana, pod opieką jego sług na tym statku - jezuity, dwóch dominikanów i trzech augustianów? Czyż w ostatniej pieśni nie śpiewali, że "służba w prawdziwej hiszpańskiej armii jest jak spowiedź i komunia"? Zaledwie o kilka kabli»* dalej pięćdziesięciu dziewięciu marynarzy holenderskich, wyczerpanych dwuletnią żeglugą dookoła świata, także szykuje się do walki - pierwszej pomiędzy dwiema europejskimi potęgami bitwy morskiej na Filipinach. Na pokładzie "Mauritiusa" admirał Olivier de Noort przemawia do swoich ludzi i spokojnie wydaje zwykłe w takowej potrzebie rozkazy: "Moje drogie dzieci, nie traćmy ducha; niech nikt nie piśnie słowa; arkebuzerzy, z obu końców zapalcie knot i połóżcie się na pokładzie; reszta niech przyniesie piki, a żelazo ma być porządnie nasmarowane; rozdajcie proch i naboje; oficerowie i podoficerowie, przypilnujcie, by moje rozkazy były dokładnie powtórzone i wykonane - i nie robić mi przy tym za dużo hałasu; kanonierzy, moi przyjaciele, wystawcie armaty z furt; pokład posypać solą, żeby nie był śliski; strzałowi, zapalcie lont; znacie wszyscy swoją powinność, więc naprzód..." Zbliżało się Boże Narodzenie. Był 14 grudnia 1600 roku. O godzinie ósmej rano z "Mauritiusa" wystrzelono pierwszą salwę, która lekko uszkodziła "San Diego", później drugą, od której padł tuzin Hiszpanów, roztrzaskana została część omasztowania i takielunku oraz zniszczona pompa zęzowa. Artyleria "San Diego" nie zdobyła się na zbyt wiele. Admirał Antonio de Morga widząc, że sytuacja pogarsza się z minuty na minutę, wydał rozkaz do abordażu. Bosman zapytał, czy nie zwinąć części żagli, jak to się zazwyczaj robi przy tego rodzaju manewrach. Kapitan de Morga sprzeciwił się i nakazał, by galeon nadal płynął pod pełnymi żaglami. Ze straszliwym łoskotem, wśród wrzawy i huku wystrzałów "San Diego" wbił się pod kątem prostym w "Mauritiusa". Siła uderzenia była tak wielka, że "Mauritius" został odepchnięty bokiem. Haki abordażowe poszybowały przy wtórze okrzyków: "Gińcie, psy!". Kotwice prawej burty "San Diego" posłużyły do sczepienia obu statków ze sobą. Po czym Hiszpanie zrzucili żagle, które zasłaniały ich pokłady przed wzrokiem nieprzyjaciół. Na widok ponad trzystu uzbrojonych ludzi na galeonie pięćdziesięciu dziewięciu Holendrów ledwie kilka razy wystrzeliło z arkebuzów i pospiesznie ukryło się po kątach. Trzydziestka Hiszpanów wskoczyła na pokład "Mauritiusa". Piętnastoletni chłopiec okrętowy, niejaki Juan de Romero, wspiął się na top masztu, by zerwać niebiesko-biało-pomarańczową chorągiew rodu Orańskiego z Nassau. Inny marynarz ściągnął banderę z rufy i barwy hiszpańskie załopotały nad "Mauritiusem". Potem żołnierze powrócili na "San Diego", aby zdać sprawę i nieprzyjacielskie chorągwie złożyć u stóp swego dowódcy Antonia de Morgi. Wszystko zdawało się sprzyjać Hiszpanom. A jednak... A jednak sześć godzin później na "San Diego" odkryto poważny przeciek, pokład zaś "Mauritiusa" spowiły kłęby dymu, jakby ogarniał go pożar. Antonio de Morga rozkazał więc przeciąć liny łączące oba statki. Zapewne miał nadzieję znaleźć schronienie na wyspie Fortune, oddalonej ledwie o kilka kabli. Niestety, "San Diego" - uwolniony od płonącego Holendra - popłynął jeszcze tylko sto metrów w tamtą stronę i raptownie przechylił się do przodu. Najpierw zanurzył się dziób, a w ciągu paru sekund zniknął cały okręt. Zabrał też ze sobą większą część załogi, a zwłaszcza żołnierzy, którzy nie zdążyli zrzucić ciężkich zbroi. Tak właśnie zatonął "San Diego": "...Kiedy na koniec - pisał później holenderski admirał - odczepili się od nas, w kilka chwil potem zobaczyliśmy, że ich statek się zanurza i jako ten kamień w mig idzie na dno..." Byłem w tym miejscu - trzysta dziewięćdziesiąt pięć lat później i pięćdziesiąt metrów pod powierzchnią wody - wyposażony w nowoczesny sprzęt do nurkowania: aparat oddechowy z butlami i kombinezon neoprenowy. Byłem jednym z dwóch pierwszych ludzi, którzy znów spoglądali na "San Diego". To prawda, że ostał się już tylko wrak - jakby uśpiony od blisko czterystu lat, szczelnie otulony na posłaniu z koralowca, ciężki od tajemnic własnych i sekretów marynarzy, którzy zatonęli razem z nim. Jednak taki widok budził jeszcze silniejsze wzruszenia, niż gdybym zobaczył galeon pod pełnymi żaglami wydętymi przez podmuch pasatu, dzielnie rozcinający fale tropikalnych mórz. Ciemnoniebieskie światło, przefiltrowane pięćdziesięciometrową warstwą wody, pozwalało odgadnąć zaledwie kontury sporego kopca, z którego wyłaniały się pierwsze widoczne szczątki: kamienie balastowe, wielkie gliniane dzbany, działa z brązu. Ulokowany na pagórku statek sprawiał wrażenie, jakby cały stał się koralowcem - każdy przedmiot wykonany niegdyś ludzką ręką został oprawiony w fantazyjne koralowe konkrecje.»* "San Diego" spoczywał przechylony na bok, na głębokości pięćdziesięciu metrów, w odległości tysiąca dwustu metrów od brzegów wyspy Fortune; jego dziób był wycelowany na północny zachód ku zachodowi, rufa zaś trzy metry poniżej skierowana na południowy wschód ku wschodowi. Powoli, nieomal zauroczony, okrążałem zatopiony galeon, czasem jednym poruszeniem płetwy podnosiłem całe tumany białego piasku, tak drobnego jak pył. Moja obecność w tej okolicy, widocznie uznana za coś nienaturalnego, wprawiła w lekki niepokój wielkiego strzępiela, pływającego majestatycznie w otoczeniu ławic ciekawskich i żwawych ostroboków. Posuwałem się pośród setek nienaruszonych dzbanów, niektóre były wręcz ogromne; niekiedy opierałem się o potężne, spiżowe armaty, by jednym wymachem ramion wzbić się o kilka metrów i lepiej przyjrzeć okolicy. Przemierzyłem tak cały wrak od rufy po dziób, gdzie odkryłem dwie wielkie kotwice - wydawało się, że wciąż przytrzymują "San Diego" w miejscu jego ostatniego kotwiczenia. Przypomniałem sobie wtedy pewne zdanie, napisane przez kronikarza Th~eodore'a de Bry kilka lat po zatonięciu galeonu, a więc wówczas, gdy wiek XVII dopiero co się narodził: "...tako i wielki a kosztowny statek pogrążył się w odmętach, któren to w owem miejscu przemienił się w wielki skarb". I właśnie w momencie, gdy poddając się lekkiemu prądowi oddalałem się już od "San Diego", jeszcze raz uniosłem się nad wrakiem i spróbowałem wyobrazić sobie, co się musiało tu wydarzyć czterysta lat wcześniej, podczas powolnego opadania w głąb - roztrzaskany okręt wciągał przecież za sobą w otchłań tylu młodych ludzi pełnych życia i nadziei. Po chwili, kiedy z kolei starałem się wyrzucić z myśli obraz tamtych wydarzeń tragicznych, lecz tak bardzo odległych, spostrzegłem, że przedryfowałem wraz z prądem jakieś trzydzieści metrów od rufy w stronę innego, koralowego pagórka, podobnego do tego, na którym ulokował się galeon. I nagle znalazłem się "twarzą w twarz" z ogromną gorgonią - z całą pewnością królową gorgonii! Przypominała wachlarz pięciometrowej wysokości; prawdopodobnie rówieśniczka "San Diego", liczyła jakieś kilkaset lat i żywiła się wrakiem. Dla niej była to gigantyczna spiżarnia, opróżniała ją więc rok po roku. Ciała marynarzy i zwierząt, przewożonych na statku jako żywy prowiant, płótno żagli i ubrania, drewno z poszycia, masztów i pokładów, słowem wszystkie szczątki, czy to zwierzęce, czy roślinne, przemieszczane przez przepływający obok prąd, zamieniały się w pokarm dla ogromnej kolonii polipów i licznych pokoleń skrzydlic - gdzieniegdzie nazywanych również rybami-smokami. Te wielobarwne ryby żyły i rozmnażały się w rozgałęzieniach gorgonii o mieniących się odcieniach, przechodzących w zależności od oświetlenia od bieli do różu i od różu po fiolet. Zadziwiający spektakl stał się wręcz bajkowy, kiedy przesunąłem po gorgonii promień latarki. Spod świetlistego strumienia wynurzyła się feeria kolorów, jeden od drugiego bardziej wyrafinowany; wyglądały jakby przeniesione prosto z szesnastowiecznego obrazu weneckiego mistrza - cała gama od bieli do szarości, wszystkie odcienie pomarańczowego, różowego i fioletu... Jeszcze jeden ukryty skarb, którego istnienia nikt nawet nie podejrzewał, póki go nie znalazłem - zastanawiałem się wówczas, czemu służy to szaleństwo barw, dla kogo było przeznaczone, skoro tak daleko od słońca, pięćdziesiąt metrów pod wodą, wszystkie kolory pozostają przyćmione dla naszych oczu (a z pewnością także i dla rybich), jeśli nie ożywi ich sztuczne światło. Wykoncypowałem sobie także - kiedy wracałem na powierzchnię, uzbrajając się w cierpliwość na myśl o długich przystankach dekompresyjnych, przez które musiałem przejść, aby cały i zdrowy dotrzeć na powierzchnię - że z wrakiem jest tak samo jak z wielobarwnym podwodnym światem, którego tak naprawdę nie ma, dopóki się go nie oświetli! Tak, podobnie jest z wrakiem - nie istnieje tak długo, aż go ktoś odnajdzie. Zresztą wraka tak po prostu się nie znajduje, jego się tworzy jak wynalazek. Najpierw rodzi się w wyobraźni. Potem powstają zarysy teorii, wyłaniają się ze starych ksiąg w archiwach, gdzie poskładano okruchy dawnych dziejów, i jeśli w końcu naprawdę zobaczy się taki wrak, to będzie on istniał właśnie dlatego, że został wynaleziony... Kiedy stopniowo oddalałem się od "San Diego", a bąbelki powietrza wypływające z automatu stawały się coraz jaśniejsze od promieni coraz bliższego już słońca, zdałem sobie sprawę, że przecież w języku francuskim występuje wyrażenie "wynalazca wraka". Jest ono zresztą niezwykle frapującym zestawieniem słów i - gdy się nad nim dobrze zastanowić - wydaje się, że kryje w sobie wielką moc wskrzeszania przeszłości. Nie każdy wie o tym, że gdy się nurkuje na głębokości pięćdziesięciu metrów, miewa się sporo czasu na różne rozważania. Po spędzeniu pół godziny na dnie trzeba poświęcić jeszcze ponad godzinę na dekompresję. W trakcie długich postojów zawieszony w wodzie człowiek musi zachować czujność, ale jego umysł może trochę pobłądzić i spoglądając na miriady ryb akwariowych, które wpadają doń z wizytą, ma okazję sam dla siebie snuć opowieści. Jeżeli o mnie chodzi, to wtedy, w kwietniu 1991 roku, wyobrażałem sobie, prawdopodobnie dosyć naiwnie, że "wynalazłem" wrak "San Diego" i królową gorgonii, a potem wspominałem długą drogę, która pozwoliła mi zostać szczęśliwym archeologiem podwodnym. II. Od przygód mojego dziadka ~erica de Bisschopa do mojego pierwszego nurkowania - archeologia podwodna pozwala poznać historię i lepiej zrozumieć teraźniejszość II Od przygód mojego dziadka ~erica de Bisschopa do mojego pierwszego nurkowania - archeologia podwodna pozwala poznać historię i lepiej zrozumieć teraźniejszość Prawdopodobnie wszystko zaczęło się od tego, że mój dziadek ~eric de Bisschop, wspaniały marynarz i łowca przygód, napisał w jednej ze swoich książek, iż chciał "w taki sposób wypełnić egzystencję, aby móc śmiało sobie powiedzieć - warto było to przeżyć". Chyba właśnie dlatego tak bardzo się starałem pozostać człowiekiem wolnym i podążać tam, dokąd prowadziły mnie marzenia. Bardzo możliwe. W każdym razie, od dzieciństwa czytając kolejne książki mojego antenata, wyobrażałem sobie, że towarzyszę mu w niezwykłych podróżach. Musiałem zadowolić się imaginacją, dziadek bowiem zginął na morzu, kiedy miałem jedenaście lat. W nocy przy pełni księżyca 30 sierpnia 1958 roku jego tratwa "Tahiti Nui II", która wypłynęła cztery miesiące i siedemnaście dni wcześniej z portu Callao w Peru, rozbiła się na rafie Rakahanga w sercu archipelagu Tuamotu. Z pięciu członków załogi ocalało czterech. Wprawdzie ostry koralowiec mocno ich pokaleczył, ale nie odniósłszy poważniejszych ran zostali wyłowieni przez mieszkańców atolu. Kanonierka "Lotus" odtransportowała rozbitków na Tahiti. Niestety, jednostka marynarki francuskiej zabrała też na pokład zwłoki szefa ekspedycji ~erica de Bisschopa. Jeszcze przed katastrofą chory i wyczerpany, nie znalazł już siły, by walczyć o życie, i zginął gdzieś w kipieli wśród podwodnych skał. Trudno byłoby dzisiaj stwierdzić, czy ~eric de Bisschop rzeczywiście liczył się z tym, że umrze na morzu. Niemniej jednak taki koniec wydawał się wręcz nieunikniony, jeśli się wiedziało, ile razy cudem uniknął śmierci w podobnie dramatycznych okolicznościach. Jeżeli o mnie chodzi, to zawsze będę z podziwem myślał o niezwykłych losach mojego dziadka. Po wielokroć też przeżywałem w wyobraźni przypadki z jego barwnego żywota. Widzę go jako szczupłego szesnastolatka, który koniecznie chciał wstąpić do Szkoły Morskiej. Odrzucenie dotknęło do żywego jego młodzieńczą ambicję (później to sobie odbije zostając kapitanem żeglugi wielkiej). Wówczas jednak, bez wiedzy rodziców, zamustrował jako chłopiec okrętowy na pokład czteromasztowca "Dunkerque", odpływającego właśnie na antypody. Celem rejsu miał być załadunek saletry w Chile i wełny w Australii. Oczywiście trasa wiodła wokół przylądka Horn, był bowiem rok 1907, a budowa Kanału Panamskiego została ukończona dopiero w 1914. Ciężka szkoła marynarskiego rzemiosła, ale z pewnością najlepsza! Nawigacja pomiędzy górami lodowymi, na wysokości południowego krańca Ameryki, przypominała piekło. Walka z wiatrem sztormowym trwała piętnaście dni, zanim udało się opłynąć owo miejsce okryte złą sławą. Przy morderczej pracy przerwy były krótkie i młody ~eric niewiele miał czasu na sen. Przemoczony i przemarznięty do szpiku kości, dniem i nocą wciąż wspinał się na najwyższe reje; refował bombramsel, by po niedługim czasie z powrotem go rozrefować, i tak w koło. Płótno, stwardniałe od prawie polarnego zimna, do żywego mięsa zdzierało skórę z dłoni i wyłamywało paznokcie. W ten sposób ~eric de Bisschop został młodszym marynarzem, potem praktykantem oficerskim, by w chwili wybuchu wojny w 1914 roku znaleźć się jako porucznik na transportowcu należącym do Messageries maritimes.»* Przez sześć miesięcy dowodził jednym z trałowców usuwających miny z kanału La Manche i Morza Północnego, po czym wstąpił do jednostki sił lotniczych marynarki wojennej w Tulonie. 3»czerwca 1917 roku w stopniu porucznika wyruszył na lot zwiadowczy dwupłatowym hydroplanem J.»Donnet typu D8. Sama maszyna, bez ładunku, ważyła dziewięćset pięćdziesiąt kilogramów, z silnikiem Hispano-Suiza 2007KM osiągała prędkość do stu czterdziestu kilometrów na godzinę... Wprost uwielbiam szczegóły techniczne z tamtych czasów; tak samo wzruszam się za każdym razem, kiedy ponownie odczytuję meldunek numer 26687 MARYNARKA WOJENNA-TULON, który pozostał w rodzinnym archiwum: "Hydroplan zwiadowcy zapalił się wodując w odległości 10 mil na południe od przylądka Sici~e. Przyszedł mu z pomocą holownik i uratował rannego porucznika Bisschopa (złamanie kości strzałkowej, poważny szok pourazowy, rokowania niepewne). Mata Baudouina nie udało się odnaleźć. Samolot zatonął..." A przecież mój dziadek nie umiał pływać! Kilka lat później, kiedy stał się - wprawdzie nie na długo - właścicielem trójmasztowca, udało mu się przeżyć jego zatonięcie, i to na pełnym morzu u wybrzeży Afryki. Szczęśliwym trafem inny statek znajdował się zaledwie o kilka mil morskich od miejsca katastrofy. Pod koniec 1932 roku, po kolejnych paru latach spędzonych w Chinach, znalazł się na pokładzie dżonki "Fu Po" o wyporności czterdziestu ton. Sponiewierana przez tajfun na pełnym morzu na wysokości Szanghaju, zatonęła pięć dni później przy skalistych brzegach na północ od Formozy,»* lecz zanim się rozbiła, została jeszcze do cna splądrowana przez piratów. Niczym nie zniechęcony ~eric zabrał się do budowy nowej dżonki "Fu Po II", mniejszej od poprzedniczki - tylko dwanaście ton. Przez cztery lata będzie na niej przemierzał Ocean Spokojny, poświęcając się badaniom mało znanych prądów, swoim pasjom etnologicznym oraz sprawdzaniu hipotez dotyczących wędrówek ludów wyspiarskich. Po licznych przygodach na Nowej Gwinei i Wyspach Marshalla zakończył podróż na wyspie Molokai w Archipelagu Hawajskim. W dodatku okoliczności tego zdarzenia były niezwykle dramatyczne... Dziadek i jego wierny towarzysz, Bretończyk nazwiskiem Tatibou~et - już od wielu dni pozbawieni zapasów żywności - żeglowali, a właściwie dryfowali prawie umierając z głodu, zbyt słabi, by manewrować łodzią. W końcu stracili przytomność, zanim zdołali dotrzeć do miejsca nadającego się do zakotwiczenia. Gdy odzyskali zmysły, otaczała ich grupa trędowatych z miejscowej kolonii. Wówczas ~eric zadał jedno pytanie, bowiem w swojej obecnej sytuacji tylko tę kwestię uważał za istotną: "Moja łajba, co z nią...?". Ale także z drugiej "Fu Po", która podobnie jak pierwsza rozbiła się o skaliste brzegi, nic nie pozostało! I kiedy tak rozpamiętywałem przypadki, jakie los zsyłał na mojego przodka, pomyślałem sobie, że jeżeli darzył on ocean miłością płomienną, to z pewnością nie zawsze było to uczucie w pełni odwzajemnione. Z Hawajów wyruszył ~eric de Bisschop po swą najbardziej zadziwiającą przygodę. W 1936 roku w stoczni, zaimprowizowanej na skraju plaży pod palmami kokosowymi, własnymi rękami zbudował żaglową pirogę typu polinezyjskiego - chyba pierwszy współczesny katamaran - w ciągu kilku miesięcy dopłynął na niej do Francji. "Kaimiloa" po maorysku znaczy "Za dalekim horyzontem" - tak nazywał się dwunastometrowy wielokadłubowiec, którego zdjęcia fascynowały mnie w czasach dzieciństwa, a nawet później, gdy byłem nastolatkiem. Oczami wyobraźni widziałem siebie, jak stoję za jego sterem i lawirując od jednej wyspy do drugiej, przemierzam morza południowe! W roku 1987 również i ja stałem się właścicielem katamarana żaglowego o długości dwudziestu jeden metrów. Kazałem go zbudować, aby z jego pokładu prowadzić prace archeologiczne. I kiedy zastanawiałem się nad nazwą, natychmiast pomyślałem o żaglowcu, który mój dziadek, wspaniały wilk morski, tak sobie upodobał. Nie wahałem się już ani chwili, musiałem przecież spełnić marzenia - w ten sposób miałem wreszcie szansę naprawdę zacisnąć dłonie na sterze "Kaimiloa". O przygodach ~erica de Bisschopa potrafiłbym jeszcze długo opowiadać, ale postaram się resztę zrelacjonować możliwie krótko. Swoją drogą jestem przekonany, że on sam najlepiej by się czuł w skórze jednego z owych szesnastowiecznych odkrywców, jako marynarz lub żołnierz współczesny tym, których poznałem wtedy, gdy podążając śladami epopei "San Diego", buszowałem po archiwach wśród starych ksiąg. Po "Kaimiloa" dziadek zbudował sobie jeszcze kilka jednostek - najpierw trimaran "Kaimiloa Wakea", potem "Cheng Ho", dżonkę o wyporności stu pięćdziesięciu ton; na niej opuścił Honolulu, żeby dotrzeć do Papeete jedynie z dwoma niedoświadczonymi członkami załogi... Po paru latach spędzonych spokojnie na Tahiti znowu zabrał się do badania migracji Polinezyjczyków i śledzenia prądów morskich na południowym Pacyfiku. Tym razem chciał dowieść, w przeciwieństwie do tezy Thora Heyerdahla i jego towarzyszy z "Kon Tiki", iż Polinezyjczycy nie pochodzą z Ameryki Południowej, lecz że maoryscy żeglarze przedostali się z wysp na kontynent amerykański. Była to trudna wyprawa, ale uwieńczył ją sukces. W ciągu pięciu miesięcy i dwunastu dni tratwa "Tahiti Nui" pokonała długą trasę pomiędzy Tahiti a Chile. Niestety, później podjął próbę przepłynięcia w odwrotnym kierunku na "Tahiti Nui II" i ta zakończyła się tragicznie 30 sierpnia 1958 roku na podwodnej rafie koło wyspy Rakahanga. ~eric de Bisschop spróbował szczęścia o jeden raz za dużo i z tej katastrofy nie wyszedł żywy. Już nigdy więcej nie wyruszy na ocean w pogoni za marzeniami, próbując dowieść słuszności swych teorii, a ja już nigdy nie zobaczę mego dziadka, którego wyczyny sprawiły, iż w mojej dziecięcej głowie zaroiło się od fantastycznych pomysłów. ~eric de Bisschop nie był jedyną osobą, która skierowała moje zainteresowania w stronę morza i żeglarstwa. To nie dziadek, lecz jeden z jego najlepszych przyjaciół urządził mi prawdziwy chrzest morski. Kapitan żeglugi wielkiej Robert Argod w swojej karierze dowodził wieloma, dziś już legendarnymi żaglowcami regatowymi, do nich należał na przykład "V~ega"; pływał też na frachtowcach, w latach pięćdziesiątych był kapitanem szkunera odbywającego regularne rejsy pomiędzy Tahiti a Makatea, w czasach gdy jeszcze intensywnie eksploatowano kopalnie fosforytu na tej wyspie. Robert Argod jest człowiekiem o gigantycznej wiedzy historycznej, do tego wybitnym specjalistą w dziedzinie migracji ludów. Jego rady zawsze sobie ceniłem, a już zwłaszcza od dnia, kiedy po raz pierwszy w porcie w S~ete zabrał mnie, nastoletniego gołowąsa, na pokład swojego "Auma", co w sanskrycie oznacza "Powiew". Piętnastometrowej długości trimaran miał maszty obrotowe - jak na owe czasy osprzęt wręcz futurystyczny. Właśnie tego pragnąłem od wczesnej młodości - uciec przed banalną egzystencją. Chciałem podróżować jak mój dziadek, chciałem podążać śladami ludzi, którzy niegdyś żyli na Ziemi, odkrywać kulisy dawno minionych wydarzeń. Przeszłość zawsze mnie fascynowała; tak bardzo, że od dziecka byłem częstym bywalcem muzeów i wykopalisk archeologicznych. Ja sam namawiałem rodziców - nie zaś odwrotnie - żeby pokazywali mi owe miejsca uświęcone, gdzie historia ludzkości spoczywa zaklęta w kamieniu. Mimo wszystko zdrowy rozsądek - nabrałem go chyba wychowując się na wsi w Normandii wśród wieśniaków, którzy dobrze znali twarde realia codziennego życia - sprawił, że wybrałem solidne studia, pozwalające zdobyć środki na ziszczenie marzeń. Tak więc, chociaż pociągały mnie głównie nauki humanistyczne, a zwłaszcza historia - miałem to szczęście, że w szkole moim profesorem był Jacques Le Goff, wybitny specjalista w dziedzinie średniowiecza - zająłem się intensywnie matematyką, której nauka przychodziła mi z łatwością. Zamierzałem dostać się do jednej z najbardziej renomowanych szkół wyższych, powiodło mi się i zdałem wstępny egzamin konkursowy.»* Jednak nade wszystko chciałem zobaczyć świat, podróżować, zwiedzać i przypatrywać się, aby zrozumieć te niebywale skomplikowane mechanizmy, które rządzą w różnych społeczeństwach. Najpierw udało mi się uniknąć zwykłej służby wojskowej, ponieważ zostałem oddelegowany przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych do pracy w ONZ, w ramach Komisji Gospodarczej dla Azji i Pacyfiku z siedzibą w Bangkoku. W 1973 roku wysiłki tej organizacji koncentrowały się wokół beczki prochu, jaką stanowiły wówczas Wietnam, Laos i Kambodża. W Bangkoku, Vientiane i Sajgonie sprawowały kontrolę wszechobecna armia amerykańska wraz z CIA, a w powietrzu panowały niepodzielnie linie lotnicze Air America. Znalazłem się w samym środku pożogi wojennej, miałem dwadzieścia cztery lata i powierzono mi funkcję doradcy do spraw projektów rozwoju. W tych krajach trudno było nawet marzyć o rozwoju, więc praktycznie żadne projekty nie istniały. Tylko zgiełk i szaleństwo wojny; co jednakowoż nie przeszkodziło mi poznać trochę Azję. Najpierw przez półtora roku, czyli okres odpowiadający służbie wojskowej (moje zajęcia pozwoliły na jeżdżenie po Wietnamie i Laosie w rejonach, gdzie niewiele osób miało wstęp), potem przez następne półtora roku, gdy zostałem - już jako cywil - mianowany przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych doradcą przy rządzie laotańskim. Wtedy też nauczyłem się cierpliwości... Pamiętam na przykład pewną umowę, którą miałem przygotować dla laotańskiego ministra i chińskiej delegacji. W 1975 roku teki porozdzielano pomiędzy prawicę i komunistów, u władzy bowiem znajdował się rząd jedności narodowej. Komunistyczny minister, dla którego pracowałem, wezwał mnie któregoś dnia i powiedział: - Przyjedzie delegacja chińska. Pekin zgodził się pożyczyć nam dziesięć tysięcy ton ryżu. Czy może pan przygotować odpowiedni dokument określający szczegóły? Zredagowałem śliczny, mały traktacik, wymieniając, ile ryżu nam dadzą i w jaki sposób, a my w zamian złożymy uprzejme podziękowanie, łaskawie godząc się na ich ryż... Minister z zadowoleniem przyjął moją pracę: - To mi się bardzo podoba, no i zdążyliśmy na czas, bo Chińczycy przyjeżdżają jutro... Następnego dnia faktycznie podjechało trzydzieści dziewięć służbowych samochodów, wypełnionych politykami wysokiego szczebla. Wszyscy mówili biegle po francusku - w owych czasach było nie do pomyślenia, żeby Chińczyk wymówił bodaj jedno słowo po angielsku! Mój minister był równie zdziwiony jak ja. Taka parada dostojników w sprawie pożyczki ryżu? Zaczęło się bardzo dobrze oficjalnym powitaniem, wymianą grzeczności i uśmiechów. Ale sytuacja uległa radykalnej zmianie w chwili, gdy szef delegacji chińskiej brutalnie przerwał posiedzenie, ostro zgromiwszy gospodarzy: - Czy wy sobie z nas kpicie? Zdanie to, które w absolutnej ciszy powtórzył jeszcze kilkakrotnie, niemal zwaliło nas z nóg. Cóż takiego zrobiliśmy? Może niechcący palnąłem jakąś potworną gafę w przemówieniu, które również przygotowałem dla mojego ministra? W końcu dygnitarz z Pekinu, z uporem powtarzając swoje pytanie, chwycił długopis i wówczas zauważyliśmy z przerażeniem, że wszystkie leżące na stołach długopisy, specjalnie przygotowane dla naszych gości, miały nieznośnie dla nich drażniące napisy: Made in Taiwan! Był to bezsprzecznie zły początek. Żeby nadrobić nietakt, musieliśmy się bardzo dużo uśmiechać, więcej niż kiedykolwiek... i to znacznie dłużej, niż przypuszczaliśmy. Pobyt delegacji planowano na jeden dzień, tymczasem Chińczycy zabawili miesiąc. Każdego dnia okazywało się, że trzeba coś poprawić w projekcie umowy, jakieś zdanie, choćby jedno słowo lub przecinek. Czyżby wszystko było tylko po to, by dostać od nich prezent w postaci ryżu? Stopniowo Laotańczycy i ja zrozumieliśmy, że w tej grze chodziło o inną stawkę. Jednak zamiast podążać prosto do celu, całą rzecz przeprowadzono na modłę azjatycką. Otóż, skoro Chińczycy zamierzali podarować ryż, to nie było mowy o innych środkach transportu jak chińskie ciężarówki. A ponieważ nie istniały żadne drogi ani mosty łączące oba kraje, należało te drogi i mosty wybudować. Zatem faktycznie pertrakcje toczyły się w sprawie szlaku komunikacyjnego o ogromnym znaczeniu strategicznym, miał on bowiem wychodzić z południowej części Chin! Moje azjatyckie doświadczenie zakończyło się w 1975 roku, kilka miesięcy po upadku Sajgonu. W sumie ponad trzy lata nauki, odkrywania i poznawania osobliwości kontynentu. Do dziś zresztą mam do niego duży sentyment. W wieku dwudziestu siedmiu lat osiągnąłem wyjątkową dojrzałość, prawdopodobnie zawdzięczam to życiu w krajach, gdzie trwała wojna, panowały różne ustroje polityczne - wszak zobaczyłem z bliska tak egzotyczny dla Francuza komunizm. Kiedy nadszedł czas powrotu do domu, wiedziałem z całą pewnością, że będzie mi niezwykle trudno osiąść na stałe w jakimś paryskim biurze, z dala od ekscytującego życia i pracy "w terenie". Dlatego też, gdy w Ministerstwie Spraw Zagranicznych zapytano, czy byłbym gotów znów wyjechać, tym razem do Arabii Saudyjskiej, nie wahałem się ani minuty. Poinformowano mnie, że szef resortu finansów królestwa zwrócił się do Francji z prośbą o oddelegowanie eksperta, który pomógłby w uruchomieniu funduszu na rzecz rozwoju. Czy to mnie interesuje? Ależ oczywiście! Propozycję przyjąłem z entuzjazmem. Miałem podlegać bezpośrednio rządowi saudyjskiemu. Nowo utworzona instytucja zajmowała się wszystkimi pożyczkami udzielanymi przez królestwo na projekty wspierające rozwój w krajach trzeciego świata. Dzięki poważnym kapitałom, jakimi dysponował, saudyjski Fundusz Rozwoju działał - i nadal działa - w bardzo skuteczny sposób, finansując, na korzystnych warunkach, przedsięwzięcia realizowane w Afryce, na Bliskim Wschodzie i w dalszych regionach Azji, a także w Ameryce Łacińskiej. Pracę zacząłem od przygotowania formularzy dla typowych umów pożyczki, procedur regulujących wydatkowanie oraz innych zasad techniczno-organizacyjnych. Z pasją poświęciłem się moim nowym zajęciom, choć nie zaniedbywałem innych zainteresowań, przy okazji bowiem poznawałem i podziwiałem niezwykłą cywilizację saudyjską. Byłem odpowiedzialny za przedsięwzięcia rozsiane na terenie wielu krajów Afryki - zapory dla hydroelektrowni, porty, lotniska, drogi, uniwersytety, szpitale, projekty wpływające na rozwój gospodarczy całych regionów. Dlatego też bez przerwy podróżowałem po całym kontynencie afrykańskim, Europie i Stanach Zjednoczonych. Zajmowałem się oceną projektów, nadzorem ich funkcjonowania oraz koordynacją pomiędzy inwestorami krajowymi i zagranicznymi. Moimi partnerami - często w rozmowach bezpośrednich - bywali szefowie państw, ministrowie i pełnomocnicy rządów nadzorujący wykonanie projektów od strony technicznej. Wszyscy oni przyjmowali mnie z uprzedzającą grzecznością. Fakt, iż reprezentowałem tak ważną instytucję, sam przez się tłumaczył względy, jakimi mnie otaczano! W tamtym okresie zdałem sobie sprawę z tego, w jak niewielkim stopniu kraje wykorzystują przeogromny potencjał, który oferują im morza i oceany. Byłem zaskoczony widząc, że kraje posiadające rozległe wybrzeża morskie koncentrują się niemal wyłącznie na inwestycjach lądowych. Nieszczęsne oceany, źle traktowane przez potęgi przemysłowe! Wszak zatruwamy je bez żenady i bez opamiętania! Tymczasem przy należytej eksploatacji mogłyby przynosić niezliczone korzyści. Nadejdzie jednak taki dzień, kiedy uświadomimy sobie wreszcie, że skoro życie wyszło z morskich głębin, tam trzeba szukać rozwiązań problemów, na dziś i na jutro. Przeogromne i wciąż nie zbadane do końca zasoby wszechoceanu są w stanie zapewnić nam dobrobyt. Choć należałoby się raczej zastanowić, czy obecnie stawką nie jest przetrwanie ludzkości. Czas spędzony w Rijadzie upływał bardzo interesująco, szczególnie pod względem profesjonalnym. W dodatku Saudyjczycy okazali się ludźmi o wyjątkowej kulturze i wspaniałomyślności. Dzięki temu po kilku latach mogłem się częściowo wycofać z dotychczasowej działalności. Z własnych funduszy założyłem Europejski Instytut Archeologii Podwodnej, przeprowadziłem moje pierwsze wykopaliska, zapewniwszy sobie do tych prac doskonałe, najlepsze z możliwych, zaplecze materialne i naukowe. Oczywiście w dalszym ciągu zajmuję się problematyką finansową, ale już jako niezależny konsultant. Angażuję się też trochę w inwestycje prywatne. W rezultacie dzielę swoje życie pomiędzy pasjonującą pracę zawodową oraz archeologię podwodną, która wiąże się z marzeniami mojego dzieciństwa. W 1983 roku postanowiłem bowiem poświęcić się zgłębianiu tajemnic i odnajdywaniu reliktów przeszłości ukrytych na dnie mórz i oceanów. Najpierw przeprowadziłem coś w rodzaju analizy rynku - obserwowałem, co się dzieje w tej dziedzinie we Francji i w innych krajach. Spostrzegłem, że środowisko archeologii podwodnej jest niezwykle ubogie. We Francji istniała jedna instytucja podlegająca Ministerstwu Kultury - Departament Podwodnych Badań Archeologicznych, w skrócie DRASM, formalnie utworzony w 1966 roku w celu zinwentaryzowania, zbadania i ochrony podwodnego dziedzictwa archeologicznego (na przykład naliczono ponad trzysta pięćdziesiąt wraków rozsianych wzdłuż francuskich wybrzeży). Siedzibę DRASM ulokowano w starym forcie Saint_Jean w Marsylii. Niestety, środki finansowe, jakie mu przyznano do dyspozycji, nie zawsze wystarczają na podjęcie poważniejszych operacji, chociaż jego kadra składa się z wybitnych naukowców, a statek "Arch~eonaute" świetnie przystosowano do potrzeb akcji ratunkowych, zwłaszcza w przypadku zagrożenia grabieżą. A w innych krajach cóż jest takiego? Naprawdę niewiele! W Holandii, w Grecji i w Kanadzie powołano instytucje rządowe podobne do DRASM. Ale w wielu krajach morskich, na przykład w Stanach Zjednoczonych, Japonii czy Wielkiej Brytanii, nie ma niczego w tym rodzaju. Jest to zadziwiające zważywszy, że jednocześnie w tych samych Stanach Zjednoczonych, w Szwecji czy w Norwegii archeologia podwodna doskonale rozwija się na uniwersytetach dzięki bardzo szczodremu mecenatowi. Obok tego działają awanturnicy, bardziej lub mniej podejrzani poszukiwacze skarbów, ludzie bez czci i wiary, których interesują tylko korzyści materialne. Należy bowiem wiedzieć, że podwodne rafy wysp karaibskich i wybrzeży Florydy przyciągają uwagę ludzi powodowanych nie tylko względami natury naukowej - historycznej lub archeologicznej! W tym rejonie zatonęło wiele statków wyładowanych niesłychanymi bogactwami wydartymi Ameryce przez konkwistadorów epoki renesansu. W XVI i XVII wieku na okręty armady, ciężkie od hiszpańskiego złota, czyhali piraci i korsarze. Dziś padają one łupem innych rzezimieszków. Na przykład z wraka "Conde de Tolosa" wydobyto setkę diamentów i ponad tysiąc rzadkich okazów pereł w doskonałym stanie. Podobnie z wnętrza hiszpańskich galeonów "San Margarita" i "Nuestra Se~nora de Atocha", zatopionych u wybrzeży Florydy w roku 1622, nurkowie wyciągnęli pięćdziesiąt cztery metry złotych łańcuchów oraz naszyjniki, pięćdziesiąt kilogramów złota w sztabach, sześćdziesiąt kilogramów wyrobów ze srebra i osiemnaście kilo sztab tego kruszcu... Jest czym rozniecić zapał i apetyty nie mające nic wspólnego z archeologią! Takie praktyki są godne potępienia nie tylko z etycznego punktu widzenia, ale również dlatego, że w dużym stopniu uniemożliwiają zdobycie informacji historycznych, jakie uzyskuje się z wykopalisk prowadzonych metodą naukową. Poszukiwacze skarbów bezmyślnie niszczą relikty przeszłości; wydobywają na powierzchnię złoto i inne cenne przedmioty, jednak nieodwracalnie zaprzepaszczają szansę, by ponownie ożywić minione dzieje, dowiedzieć się czegoś nowego o tej czy innej epoce. A tak naprawdę wiedza jest nieskończenie ważniejsza od kosztownych błyskotek, które można znaleźć na starym wraku. Archeologia nie jest oczywiście celem samym w sobie, służy historii, dostarcza jej pożywienia i surowców, wzbogaca naukę o dawnych społeczeństwach, o człowieku. Ma za zadanie odsłaniać ślady przeszłości starając się, za pomocą dostępnej w danym czasie techniki, ocalić możliwie jak najwięcej informacji. Toteż, kiedy jakiś przedmiot zostanie wydobyty z terenu wykopalisk czy to na lądzie, czy na dnie morza, należy nie tylko podziwiać jego piękno i kunszt twórców, ale również sprawić, by przemówił i przekazał wszystko, co może poszerzyć naszą wiedzę. Na przykład najstarszy wrak, znaleziony u wybrzeży Francji w 1971 roku niedaleko Saint-Tropez, wniósł coś niezwykle istotnego do znajomości starożytnych metod stosowanych w budownictwie okrętowym, do tamtej pory nie spotkanych w basenie Morza Śródziemnego. Statek był wyładowany bardzo cennymi amforami greckimi i etruskimi z VI wieku przed naszą erą. Daleko ważniejsze dla nauki okazało się jednak jego poszycie spojone powrozami. Albo weźmy amforę na oliwę - wydobytą z wraka blisko Fos-sur-Mer - pozwoliła zrekonstruować szlaki handlowe, które marynarze w epoce antycznej obierali pływając pomiędzy Włochami a południową Hiszpanią. Swój rozwój archeologia podwodna zawdzięcza wynalazkowi kapitana Cousteau i inżyniera Gagnana, którzy w 1943 roku skonstruowali aparat oddechowy do swobodnego nurkowania. Oczywiście ludzie nie czekali na rewolucję techniczną, żeby wyławiać skarby zatopione w głębinach mórz i oceanów - w tych "najwspanialszych muzeach świata", jak je w roku 1900 nazwał historyk Salomon Reinach. Już w szczytowym okresie rozkwitu cesarstwa rzymskiego bardzo poszukiwani urinatores (nurkowie) próbowali odzyskiwać ładunki statków zatopionych blisko brzegów. Po długim hyperwentylowaniu na powierzchni, obciążeni kamieniami ważącymi po dziesięć kilo, zatrzymując oddech, docierali do wraka, gdzie mogli pracować przez dwie, trzy minuty. W epoce renesansu Francesco de Marchi, inżynier z Bolonii, kazał się zamknąć w drewnianym dzwonie nurkowym. Pomocnicy opuścili go na dno jeziora Nemi w miejscu, gdzie, jak przypuszczano, w starożytności pływały kapiące od przepychu pałace wodne cesarza Kaliguli. De Marchi nie stracił życia - już sam ten fakt jest zadziwiający! - jednak jego śmiałe przedsięwzięcie nie przyniosło wiele pożytku. Natomiast pięć wieków później, kiedy Włochy epoki Mussoliniego przeżywały ponowną fascynację śladami chlubnej przeszłości półwyspu, osiągnięto pełny sukces. Za pomocą pomp o wysokiej wydajności włoscy inżynierowie i technicy zdołali obniżyć o ponad dwadzieścia metrów poziom jeziora położonego w Monte Albano. Wtedy wyłoniły się spod wody niesłychane skarby - niestety wszystkie przepadły w pożarze w 1944 roku. Dzięki ogromnym nakładom udało się również wydobyć dwa kadłuby w doskonałym stanie, o długości ponad siedemdziesiąt metrów - niewątpliwie były to największe okręty starożytności, na jakie do tej pory natrafiono. Pora w tym miejscu zaznaczyć, że początki archeologii podwodnej, wielkie ekspedycje prowadzone metodą naukową należą do niezbyt odległej przeszłości. Wymagają bowiem bardzo nowoczesnych środków technicznych i ciężkiego sprzętu, a w związku z tym są też niesłychanie kosztowne. Świetny przykład stanowi akcja wydobywcza okrętu "Wasa", dumy szwedzkiej marynarki, który zatonął zaraz po zwodowaniu 10 sierpnia 1628 roku w porcie sztokholmskim na głębokości trzydziestu pięciu metrów. Pierwsze prace na tym okręcie wojennym były prowadzone w roku 1660 przez Albrechta von Tellebena - wynalazcę dzwonu nurkowego pozwalającego na przebywanie pod wodą przez pół godziny. Wyciągnięto wówczas na powierzchnię pięćdziesiąt trzy działa. Jednak na wydostanie wraka "Wasy" trzeba było czekać jeszcze trzy wieki. Do powodzenia operacji przyczyniły się inicjatywa profesora historii Andersa Franzena oraz ogromny postęp techniczny, jaki miał miejsce po drugiej wojnie światowej. Gigantyczne wręcz przedsięwzięcie trwało od 1963 do 1967 roku. Do najbardziej pracochłonnych etapów należało wypełnienie pięciu tysięcy dziur, powstałych na skutek skorodowania wielkich żelaznych ćwieków łączących poszycie z wręgami. W akcji wzięli również udział nurkowie ochotnicy, którzy zbierali rozrzucone wokół wraka przedmioty o wartości archeologicznej; w sumie dwadzieścia cztery tysiące sztuk. W roku 1982 kolejne wydobycie wraka, tym razem okrętu admiralskiego króla Anglii Henryka VIII, stanowiło uwieńczenie siedemnastu lat pracy. "Mary Rose" zatonęła w 1545 roku pomiędzy wyspą Wight a wybrzeżem Anglii i trzeba było zanurkować co najmniej dwadzieścia pięć tysięcy razy, żeby wyciągnąć z wody kadłub oraz siedemnaście tysięcy zabytkowych przedmiotów: łuki, strzały, działa spiżowe i żelazne z zamkiem, który był naówczas w artylerii absolutną nowością.»* Ale wracając do obserwacji - których dokonałem w 1983 roku, zanim sam zająłem się archeologią podwodną - bardzo szybko spostrzegłem, iż żadne prywatne towarzystwo nie prowadzi stałych prac o dużym zasięgu. Nie istniała żadna niezależna instytucja "do wynajęcia", która mogłaby zaoferować swoje usługi rządom obcych państw na potrzeby ich własnych przedsięwzięć na szczeblu krajowym. Nie było nikogo ani we Francji, ani w innych krajach, kto mógłby powiedzieć: jesteśmy do waszej dyspozycji i jesteśmy przygotowani, mamy środki techniczne, mamy historyków i archeologów... Dlatego w roku 1985 założyłem Europejski Instytut Archeologii Podwodnej w formie stowarzyszenia działającego w celach niezarobkowych (zgodnie z wymaganiami ustawy z 1901 roku). Zamierzałem tak go zorganizować, aby był w stanie koordynować różnego typu wykopaliska podwodne. Przedtem jeszcze rozmawiałem z naukowcami, wielkimi archeologami podwodnymi, takimi jak Michel L'Hour, którzy zainteresowali się moim pomysłem i udzielili wielu cennych rad. W roku 1984 nawiązałem też kontakt z mecenasem Jacques'em Dumas, prawnikiem specjalizującym się w prawie morskim, do tego niezrównanym nurkiem i założycielem wraz z kapitanem CousĂteau Francuskiej Federacji Badań i Sportów Podwodnych. Zresztą właśnie w jego towarzystwie rozpocząłem moją karierę płetwonurka, obrządek wtajemniczenia zaś wypadł całkiem niebanalnie. Mój podwodny chrzest bojowy przeszedłem bowiem na okręcie admiralskim Bonapartego, na "Oriencie", który zatonął pod Abu Kirem. Nazwa tego miasta stanowi dla Francuzów synonim militarnego sukcesu, a mamy po temu powody. Było wszak zwycięstwo oddziałów generała Bonapartego nad koalicją angielsko-turecką podczas sławetnej kampanii egipskiej. Zdarzyła się jednak i klęska - 1 sierpnia 1798 roku flota angielska pod dowództwem kontradmirała Horatia Nelsona posłała na dno najwspanialsze jednostki francuskiej marynarki wojennej. Ten smutny los spotkał również i "Orienta", przy którym nurkowałem po raz pierwszy. Odkryłem wówczas coś, czego nie zauważyli doświadczeni specjaliści i nie była to rzecz bez znaczenia, tym bardziej dla mnie - jakby znak od Opatrzności, mający dodać mi odwagi na nowej drodze życia archeologa podwodnego! Niezdarnie posuwając się po piaszczystym dnie, płynąłem wzdłuż ogromnego steru (ponad jedenaście metrów długości), należącego do okrętu zatopionego przez Nelsona. Nagle pod wpływem tajemniczego impulsu potarłem ręką jedną z płytek z brązu (obito nimi ster).»* Pod palcami wyczułem wygrawerowane litery. Potarłem mocniej i gdy całkowicie oczyściłem metal z morskiego osadu, który go pokrywał, przeczytałem napis: "Dauphin Royal". Kiedy po powrocie na pokład z mojego chrztu, który przebiegł bez przykrych incydentów, opowiedziałem Jacques'owi Dumas o moim odkryciu, byłem zdumiony widząc jego reakcję - podbiegł i śmiejąc się ucałował mnie w oba policzki. - Powiedział pan: "Dauphin Royal"? Ależ, Franck, przecież tak się nazywał "Orient" przed rewolucją, taką nazwę nadał mu Ludwik XV! Brawo, mój stary, może pan sobie śmiało powiedzieć, że został pan po prostu stworzony do nurkowania i podwodnych poszukiwań... III. Przygody w dalekich krajach i w podmorskich głębinach - ekspedycje archeologiczne od Filipin do francuskiego wybrzeża Landów III Przygody w dalekich krajach i w podmorskich głębinach - ekspedycje archeologiczne od Filipin do francuskiego wybrzeża Landów Po tym wyczynie, którego dokonałem zupełnie niechcący, musiałem się jeszcze nauczyć właściwie wszystkiego o archeologii podwodnej. Od szperania w archiwach po rekonesans w terenie, od logistyki - statki, sprzęt do nurkowania - po umiejętność dobierania zespołu pod względem profesjonalnym i psychologicznym - ekipy złożonej z naukowców, nurków i marynarzy - nie zapominając o sprężynie, która wprawia wszystko w ruch: o pieniądzach! Tak, właśnie pieniądze, bowiem prace archeologiczne można sfinansować albo z własnych funduszy, albo poprzez mecenat. Jako że dopiero rozpoczynałem karierę, nie miałem nawet co marzyć o znalezieniu mecenasa. W środowisku archeologów podwodnych nikt mnie nie znał! Ciesząc się względną niezależnością finansową, zdecydowałem poświęcić pewne środki i czas - przynajmniej pięć lat - na udowodnienie, że jestem w stanie prowadzić prace archeologiczne profesjonalnie bez zarzutu. Założyłem, że podobnie jak w dziedzinie finansów będę działał w bezpośredniej współpracy z rządami, a każda akcja przynosić będzie publikacje naukowe - artykuły, książki, fotografie, może nawet filmy... Ten szeroki program udało mi się zrealizować dzięki zainteresowaniu, jakie rząd filipiński i tamtejsze Muzeum Narodowe okazały dla moich planów poszukiwań na ich wodach terytorialnych, a także dzięki pracy zespołu Europejskiego Instytutu Archeologii Podwodnej. Kiedy w 1992 roku mogłem wreszcie skorzystać z pomocy finansowej jednego z największych mecenasów - fundacji powołanej przez francuskie towarzystwo naftowe Elf - żeby zapewnić jak najlepsze warunki do poszukiwania "San Diego", miałem już za sobą poważne operacje na siedmiu wrakach. To dzięki tamtym wyprawom nauczyłem się kierować podwodnymi ekspedycjami archeologicznymi i byłem w stanie później podjąć najpierw poszukiwania, potem podwodne wykopaliska na wraku "San Diego". Moja pierwsza ekspedycja w 1985 roku zakończyła się odnalezieniem chińskiej dżonki, która zatonęła na Morzu Południowochińskim pod koniec XVI wieku, czyli wraka numer 2 z Royal Captain. Dlaczego numer 2? Ponieważ pierwotnym celem wyprawy było zlokalizowanie statku "Royal Captain", należącego do angielskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej. W roku 1773 poszedł on na dno na Morzu Południowochińskim rozbiwszy się o podwodną rafę, która od tamtej pory nosi jego imię. Zamiast statku - bez wątpienia już na zawsze zniknął w otchłani - niezwykłym zrządzeniem losu odkryliśmy ładunek porcelany z dynastii Ming niemal wrośnięty w koralowiec. Szlachetna ceramika pochodziła z zatopionej dżonki. Wkrótce ochrzciliśmy ją wrakiem numer 2 z Royal Captain. Wynająłem w Singapurze - mój katamaran jeszcze wtedy nie istniał - dwudziestometrowy kecz. Jego właścicielem był nie kto inny, jak brat wielkiego Petera Blake'a, który wraz ze swą załogą pobił rekord, opływając świat na żaglowcu w czasie krótszym niż dwadzieścia cztery dni. Warren Blake, Nowozelandczyk, doskonały marynarz - był suchy, niewysoki i bardzo british od pięt po czubek głowy, tyle że z gatunku awanturników mórz południowych, takich jakich spotyka się w powieściach Conrada. Zaokrętowaliśmy się na jego "Four Friends" i wyruszyliśmy w drogę do rafy Royal Captain, położonej w odległości stu mil od najbliższego portu. Było nas w sumie dwanaście osób - archeolodzy z Muzeum Narodowego, moja ekipa i ja oraz dwóch uzbrojonych Filipińczyków ze straży wybrzeża, gotowych bronić nas w razie ataku piratów. 8 kwietnia 1985 roku zarzuciliśmy kotwicę w pobliżu atolu rozpościerającego się tuż pod powierzchnią wody. Sezon letniego monsunu dopiero się rozpoczął. Trzeba wiedzieć, iż Morze Południowochińskie żyje zgodnie z rytmem zmieniających się monsunów, letniego i zimowego. Monsun północno-wschodni, najsilniejszy i najbardziej stały w tej strefie, wieje od października do marca. Powoduje regularne wiatry o sile utrzymującej się pomiędzy pięcioma a sześcioma stopniami w skali Beauforta. Po nim następuje monsun południowo-zachodni i trwa od marca do września. W zasadzie nie przekracza siły siedmiu stopni. Należy podkreślić, że tylko w zasadzie, ponieważ w tym regionie nigdy nie jest się bezpiecznym od złośliwego porywu wiatru czy nawet tajfunu. Nasze pierwsze zadanie po dotarciu na miejsce polegało na opracowaniu szczegółowej mapy geograficznej rafy Royal Captain. Ponieważ robiłem to jako pierwszy i przysługiwało mi szczególne prawo, ochrzciłem więc wyłaniające się z laguny wysepki nazwiskami marynarzy, którzy zginęli podczas zatonięcia angielskiego statku. W istocie było to trzech opojów, trzech upartych biboszy - mieli zbyt wiele w czubie, by wsiąść do szalupy ratunkowej, więc odmówili opuszczenia statku. Dzięki ich pijackiej fantazji i mojej mapie nazwiska te przejdą do potomności. Trzy dziewicze skrawki ziemi - faktycznie masywy koralowca wyłaniające się jedynie podczas odpływu! - będą odtąd nazywać się: William Alexander, David Gowarns i John Matthews... Pokój ich duszom! Kilka dni później, po żmudnych, przeprowadzonych za pomocą magnetometru, poszukiwaniach wraka "Royal Captain" (mieliśmy jego dziennik okrętowy odnaleziony w Anglii przez Patricka Liz~e, naszego archiwistę), zaczęliśmy nurkowanie. Nie udało się zlokalizować samego kadłuba angielskiego statku, pomimo iż zeszliśmy, w ramach rekonesansu, na głębokość siedemdziesięciu metrów. Natomiast znaleźliśmy jedno z jego dział. Prawdopodobnie załoga wyrzuciła je za burtę, mając nadzieję, że dzięki zmniejszeniu wagi jednostka odzyska sterowność i oddali się od rafy. Na głębokości pięćdziesięciu pięciu metrów odkryliśmy także kotwicę pierścieniową o rozmiarach i kształtach typowych dla XVIII wieku. W trakcie badań magnetometrycznych prowadzonych wzdłuż rafy, dokładnie w miejscu, gdzie spodziewaliśmy się znaleźć "Royal Captain", wykryliśmy na ekranie urządzenia pokładowego nieznaczne anomalie magnetyczne. Cóż by to mogło być? Na próżno nurkowaliśmy, nie mogliśmy niczego dostrzec! Poza baletem, jaki w przejrzystej wodzie przedstawiały nam miriady różnobarwnych ryb - papugoryby, cyruliki, strzępiele, ostroboki... Wielkie rekiny podpływały od strony otwartego morza na odległość dziesięciu metrów i popatrywały wzrokiem, który wydawał się obojętny, wręcz pogardliwy - tym lepiej! - czasem też delfiny śmieszki pospiesznie zataczały kręgi wokół nas. Ale nie byliśmy tam tylko po to, by podziwiać wspaniałości morskiej fauny, więc dalej myszkowaliśmy wśród gęstwiny koralowców. Szukaliśmy przyczyny zakłóceń magnetycznych aż do chwili, gdy na głębokości gdzieś pomiędzy trzy a pięć metrów znaleźliśmy stos małych sztabek żelaza (stąd reakcja naszego magnetometru), wtopionych jedne w drugie na skutek korozji, kawałki porcelany tkwiącej w podłożu, z wierzchu niemal całkowicie przykrytej piaskiem, i wreszcie spiżowy dysk pionowo wciśnięty w szczelinę, który okazał się gongiem. Byliśmy nadzwyczaj zadowoleni z tego znaleziska, jednak nadal nic nie rozumieliśmy. Dopiero później przyjrzawszy się wszystkiemu bliżej, pojęliśmy, że pod koralowcem znajduje się coś niezwykłego. Zaczęliśmy od wywiercenia otworu sondażowego, rezultat okazał się obiecujący, ponieważ udało się wydobyć porcelanę z okresu dynastii Ming o dwieście lat starszą od "RoĂyal Captain". Musiał więc być to inny statek, który zatonął dwa wieki wcześniej! Gdy okazało się, że to dżonka, nadaliśmy jej natychmiast imię: "Dżonka chińska z Royal Captain". Na głębokości zaledwie trzech metrów odkrycie wprost niesłychane: statek z XVI wieku! Żywy koralowiec rozrastając się nieprzerwanie przez trzysta lat całkowicie go otoczył i wchłonął do tego stopnia, że nad ładunkiem powstała warstwa grubości osiemdziesięciu centymetrów. Idąc na dno dżonka utknęła w rozpadlinie; piasek przykrył i wyrównał zagłębienie; wreszcie koralowiec szczelnie wszystko zamknął jak pokrywą z betonu. Materiał archeologiczny świetnie zachował się pod warstwami piasku i koralowca. Mieliśmy jednak trudności z zerwaniem tej powłoki. Żeby osiągnąć cel, musieliśmy niekiedy uciekać się do dość oryginalnych metod, obcych archeologom, za to bardzo podobnych do tych, jakie stosuje się w kopalniach, aby dotrzeć do żyły cennego kruszcu. Albowiem jedyne, co było widoczne na dnie oceanu i od razu dostępne, to owe kilka kawałków porcelany i sztabki żelaza, które naprowadziły nas na ślad. Podczas zatonięcia kadłub dżonki oraz większa część ładunku prawdopodobnie roztrzaskały się na rafie, fale zaś i prądy rozrzuciły szczątki wokoło, co poniektóre wpychając nawet do wnętrza laguny. Rozpoczęliśmy eksplorację stanowiska. Zajęcie żmudne, czasami niewdzięczne, lecz rekompensowane z nawiązką przez radość przywracania do życia bardzo rzadkich, zaginionych przed wiekami przedmiotów. W trakcie wykopalisk - trwały one trzy miesiące - wydobyliśmy trzysta siedem sztuk porcelany i wyrobów garncarskich w stanie nie naruszonym lub nadającym się do zrekonstruowania. Wszystkie pochodziły z czasów panowania cesarza Wanli (1573-1620). Były to okazy o dużej wartości archeologicznej, ich zbadanie zaś znacznie przyczyniło się do poszerzenia naszej wiedzy o produkcji ceramiki w tym okresie. Mimo iż historia chińskiego przemysłu ceramicznego sięga drugiego tysiąclecia przed narodzeniem Chrystusa, Zachód tak naprawdę odkrył jego wyroby dopiero w XV wieku. Jednakże już w okresie dynastii Sung (960-1276)»* działała pierwsza cesarska manufaktura. To właśnie pod panowaniem władców z tej dynastii, którzy okazywali zainteresowanie przede wszystkim sprawami filozofii, literatury, sztukami pięknymi i użytkowymi, chińska ceramika zdaje się przeżywać swój największy rozkwit. Podbój Chin przez Mongołów pod dowództwem Czyngis-chana i zawarcie tak zwanego pokoju tatarskiego zmieniły porządek rzeczy w Niebiańskim Cesarstwie. Intelektualiści ustąpili miejsca kupcom, dla nich zaś najważniejsza była sztuka przyciągająca wzrok - stąd szybkie przemiany w wyrobie ceramiki. Przez porty w południowych Chinach, takie jak Kanton, Wenzhou czy Quanzhou eksportowano wówczas jedwab i kilka bardzo popularnych rodzajów ceramiki: porcelanę quingbai i szufu oraz seladony i kamionki. W zamian Chińczycy importowali przyprawy, wyroby ze szkła z Syrii i Egiptu, tekstylia, miedź i kobalt. Szufu, porcelana biała, oraz qingbai, porcelana szkliwiona i barwiona na niebiesko dały początek pierwszym słynnym wazom kobaltowo-białym. Główną nowością, która pojawiła się pod koniec XIII wieku, był właśnie niebieski ornament malowany przy użyciu barwnika na bazie kobaltu sprowadzanego z Persji. Farbę tę już wcześniej stosowali garncarze perscy z Kashan, jednak na ich zdobieniach często tworzyły się zacieki z powodu wypalania w zbyt niskiej temperaturze. Dopiero umiejętności chińskich garncarzy pozwoliły nadać farbie odpowiednie walory. Dzięki temu w początkach okresu dynastii Ming (1368-1644), która nastała po dynastii mongolskiej, nastąpił nadzwyczajny rozwój produkcji porcelany. Miasto Jingdezhen w prowincji Kangxi stało się centrum tej gałęzi przemysłu - i jest nim do dzisiaj. Natomiast ceramika kobaltowo-biała, stanowiąca większość pośród odnalezionej na pokładzie dżonki z rafy Royal Captain, od tamtego czasu cieszyła się ogromnym powodzeniem zarówno w Chinach, jak i za granicą. Właśnie pod koniec panowania dynastii Ming rozpoczął się jej masowy eksport do Europy. Stopniowo wywierało to coraz większy wpływ na chińską sztukę ceramiczną - pojawiły się nowe kształty naczyń i motywy dekoracyjne. Kunszt ceramiczny jest w Chinach uważany za najważniejszą ze sztuk, sekret wyrobu porcelany był zazdrośnie strzeżony, a jej historia wrosła nierozerwalnie w historię tego wielkiego kraju. Zważywszy, iż materiał archeologiczny odnaleziony w trakcie dziesięciu lat poszukiwań, od "Royal Captain" do "San Diego", składa się głównie z ceramiki, można śmiało powiedzieć, że dzięki tym wykopaliskom została wydobyta na światło dzienne wspaniała kolekcja dająca przegląd produkcji garncarzy Niebiańskiego Cesarstwa od XI do XVIII wieku. Nasze badania dostarczyły też interesujących danych dotyczących datowania niektórych wyrobów i handlu towarami pochodzącymi z Chin. Za panowania Xuande (1426-1435) wzory są już znacznie zróżnicowane; czarki bardziej lub mniej rozchylone, kielichy na nóżkach, salaterki, manierki, wazy meiping, pękate butelki o kulistym brzuścu występują w dużej obfitości. Jest też wiele rodzajów dekoracji, dominują wprawdzie motywy ze smokami i kwiatami lotosu, stylizowane i realistyczne, lecz można również spotkać pejzaże z postaciami, drzewa, owoce, rośliny i zwierzęta: ryby, ptaki, zwierzynę pełnorogą... Na tych wszystkich przedmiotach niebieski rysunek ma głęboki odcień, nakładany szerokimi, swobodnymi pociągnięciami. Późniejsza ceramika zachowała styl z początków stulecia, aczkolwiek z przewagą motywów stylizowanych, głównie smoków i feniksów. Dekoracja w większym stopniu wydobywa grę bieli tła; niebieski jest bardziej delikatny; rysunek bardziej płynny; warstwa szkliwa cieńsza i gładsza. Pod panowaniem Jiajing (1522-1566) powracają tematy dekoracyjne i kolory, ponieważ cesarz jest żarliwym taoistą; symbole długowieczności, postaci ośmiu nieśmiertelnych malowane na niebiesko w ciepłych odcieniach, wpadających niemal w fiolet. Wreszcie w następnym okresie, za panowania cesarza Wanli, wyraźnie pogarsza się jakość przedmiotów codziennego użytku. Masę ceramiczną wyrabia się z surowców już nie tak drobno zmielonych, rysunek staje się bardziej toporny, kolor niebieski traci intensywność, zbliża się niemal do szarego. Motywy w większości przypadków są inspirowane światem zwierząt: daniele, kaczki i inne ptactwo wodne. Właśnie ten rodzaj porcelany odnaleźliśmy na stanowisku przy dżonce z Royal Captain - skarb dla archeologa, który można by szczegółowo przedstawić w formie poetyckiego wyliczenia w stylu Pr~everta.»* Żelazne patelnie z trzonkiem; kasetki, kłódki, monety z brązu; mosiężny drut zwinięty w bransoletę. Gongi w liczbie trzydziestu dwóch, wszystkie w identycznym kształcie, lecz wydające różne dźwięki - służyły za instrumenty muzyczne, wysoko cenione w Azji. Ponad dwieście szklanych paciorków w różnych kolorach i kształtach, bez wątpienia przeznaczonych dla mieszkańców wyspy Borneo. Szesnaście dzbanów, niektóre z porcelany kobaltowo-białej, inne gliniane, a kilka nawet ozdobionych delikatnym ornamentem reliefowym. Czterdzieści pięć waz o różnorodnych kształtach i zdobieniach - najbogatsza i najszlachetniejsza część naszego znaleziska. Cztery porcelanowe i gliniane butelki o gruszkowatej linii. Filiżanki głównie z rysunkami ptaków lub smoków, ale też i z motywami zwanymi "ze skrybą" lub "z karpiem" - czyli z sylwetką skryby pochylonego nad swą pracą lub rysunkiem karpia o mocno zaokrąglonych kształtach. Czarki i talerze z dekoracjami głównie roślinnymi i kwiatowymi, czasem zdarzał się motyw zwany "z feniksem" - mityczny ptak nieco urozmaicał swoistą monotonię wzornictwa. No i spodeczki: jednobarwne lub z dekoracją kwiatową, spodeczki ze skrybą lub z karpiem... Byłoby czym wyposażyć sporo zamożnych domów na jakiejś wyspie Morza Południowochińskiego lub Oceanu Indyjskiego! Odkrycie tego ładunku, zatopionego z dala od trasy wiodącej do Manili, dowodziło ostatecznie, iż szlaki handlowe łączyły porty południowych Chin z jednej strony z Półwyspem Malajskim i Oceanem Indyjskim, z drugiej zaś z Indonezją. Jednakże w tych rejsach korzystano ze szlaku przechodzącego na zachód od dużej wyspy Palawan, o którym nie wspominają żadne chińskie manuskrypty. Natomiast na azjatyckich mapach nawigacyjnych zaznaczone są niemal wyłącznie przejścia właśnie po zachodniej stronie tej wyspy. W trakcie ekspedycji na "Royal Captain" tym, co okazało się najtrudniejsze dla naszej ekipy, były nie prace wykopaliskowe, ale życie codzienne i trzy miesiące przymusowego odosobnienia na pokładzie żaglowca zakotwiczonego daleko na pełnym morzu. Z okolicznych podwodnych raf jedynie kilka skrawków koralowca wynurzało się podczas odpływu. Nasz statek zapewniał tylko podstawowe wygody, a ponieważ został na stałe unieruchomiony blisko stanowiska pracy - byliśmy pozbawieni nawet przyjemności żeglowania! Zaopatrzenie uzupełnialiśmy raz w tygodniu - z wyspy Palawan przypływała banka, filipińska piroga z podwójnym balansem, wyposażona w silnik o dużej mocy. Przy okazji ekspediowaliśmy materiał archeologiczny; w drodze powrotnej tubylcy zabierali go do portu Quenzon, gdzie znajdowała się filia Filipińskiego Muzeum Narodowego. Jedną z naszych nielicznych rozrywek, jeśli można użyć tego słowa, poza nurkowaniem i pracami archeologicznymi, jak zawsze pasjonującymi, były wizyty składane czasem przez statki pirackie. Kiedy podpływały zbyt blisko do "Four Friends", wsiadaliśmy na łódź pneumatyczną wraz z dwoma uzbrojonymi filipińskimi strażnikami wybrzeża i udawaliśmy się na powitanie rzezimieszków. Sam widok naszego patrolu wystarczał, by ostudzić ich wojownicze zapędy. Warto dodać, że współcześni rozbójnicy morscy wiodą życie zupełnie niegodne pozazdroszczenia. Na ogół mieszkają stłoczeni w liczbie ponad czterdziestu chłopa na statkach długości dwudziestu metrów. Panuje tam nieprawdopodobny ścisk i smród. Podstawowe ich zajęcie, poza piractwem, stanowi nurkowanie w płytkich wodach laguny o piaszczystym dnie lub na rafach koralowych, które ogołacają jedną po drugiej, wyławiając wszystkie ryby i muszle. Przed spreparowaniem przechowują mięczaki na statku, gdzie ich mięso rozkłada się powoli. Bez trudu można sobie wyobrazić zgniły fetor, jaki się stamtąd rozchodzi - tak silny, że każdego z zamkniętymi oczami zaprowadzi na pokład wonnej jednostki! Oczyszczone muszle sprzedają filipińskim hurtownikom dysponującym międzynarodową siecią dystrybucji. To pozwala tym bardzo biednym ludziom zapewnić sobie chleb powszedni. Byt codzienny polepszają nieco napadając na wietnamskich boat people, uzbrojeni po zęby w maczety i karabiny maszynowe amerykańskie lub rosyjskie. Fizjonomie mają dość przerażające, dokładnie takie, jakie spotyka się w kiepskich filmach przygodowych, w których wszystko - gra aktorów, ich charakteryzacja - wydaje się przejaskrawione i rażące. Długie włosy, spłowiałe od słońca i morskiej wody, brodate twarze, oczy błyszczące, o okrutnym spojrzeniu, no i broń, z którą się nigdy nie rozstają. Z pewnością nikt nie miałby ochoty wpaść w ich ręce! Mimo tak zbójeckiej aparycji jeden z nich wzruszył nas ogromnie, kiedy obserwując, jak nurkujemy na dżonkę koło rafy RoĂyal Captain, opowiedział historię przetłumaczoną z kolei przez jednego z naszych strażników. - Dziadek tego człowieka przypływał kiedyś tutaj łowić ryby, dokładnie na wprost miejsca, gdzie szukacie waszych misek i talerzyków. I pewnego dnia stary powiedział swojemu wnukowi, który był wtedy jeszcze dzieckiem: "Widzisz, to jest święte miejsce, ale nie wolno ci się do niego zbliżać, bo ja wiem, że tu ucztują bogowie..." Bardzo mi się spodobała ta opowiastka, przypominała początek jakiejś legendy. Rybak nurkując przy rafie na pewno znalazł fragmenty porcelany z epoki dynastii Ming, a dla tego prostego tubylca, mieszkającego na swojej pirodze, obecność talerzy potłuczonych i rozrzuconych pośród koralowca, mogła oznaczać tylko jedno - pewnego dnia bogowie zstąpili z firmamentu, żeby ucztować z dala od ludzkich niedyskretnych spojrzeń tu, na tym atolu zagubionym pomiędzy niebem a morzem... Kiedy prace na dżonce z RoĂyal Captain zostały zakończone - zamiast odesłać "Four Friends" do macierzystego portu w Singapurze, postanowiłem poprosić jego kapitana, Warrena Blake'a, żeby zabrał nas od razu na inne stanowisko archeologiczne. Po pierwsze dlatego, że sukces pierwszej wyprawy napełnił mnie ochotą na podjęcie od razu następnej, po drugie, unikając rejsu w obie strony pomiędzy Singapurem a Filipinami, oszczędzałem dodatkowych wydatków. Tak więc pożeglowaliśmy na południe, gdzie w odległości osiemdziesięciu mil morskich od dużej wyspy Mindanao, dzięki wytężonej pracy dokumentarzysty - opowiem o nim bardziej szczegółowo przy okazji historii "San Diego" - ustaliliśmy w przybliżeniu położenie wraka innego statku Kompanii Wschodnioindyjskiej, "Griffina". Nurkowanie w archiwach, zwłaszcza w dziennikach okrętowych "Griffina" i innych statków należących do Honourable East India Company (HEIC), pozwoliło nam precyzyjnie odtworzyć dzieje tego "East Indiaman" oraz okoliczności jego zatonięcia. Zbudowany w roku 1747 dla HEIC - trzeba pamiętać, że ta angielska kompania przykładała dużą wagę do tego, by określenie Honourable towarzyszyło jej poczynaniom zarówno na papierze, jak i w najbardziej odległych zakątkach oceanów! - w stoczni Blackwall nad Tamizą, został zwodowany 27 września 1748 roku. Okręt o wyporności około sześciuset ton, uzbrojony w dwadzieścia sześć dział, w tym samym roku wyruszył w swój pierwszy rejs do Kantonu pod dowództwem kapitana Thomasa Dethicka, który zresztą dowodził nim aż do dnia katastrofy. 25 kwietnia 1759 roku "Griffin" opuścił port londyński, by popłynąć w swój trzeci rejs do Chin z ładunkiem odzieży i broni oraz z załogą liczącą setkę ludzi. Przybywszy do Kantonu we wrześniu 1760 roku, pozostał tam do grudnia, żeby załadować duży transport, złożony głównie z herbaty - w sumie trzy tysiące skrzyń - do tego dwieście skrzyń chińskiej porcelany oraz jedwab i bawełnę. Od wypłynięcia z Kantonu "Griffin" był eskortowany przez cztery inne statki Kompanii Wschodnioindyjskiej: "Oxford", "Valentine", "Suffolk" i "Pocock" oraz jeszcze jedną mniejszą jednostkę, szkuner "Cuddalore". Na jego pokład wsiadł młody dyplomata, utalentowany hydrograf Alexander Dalrymple, z powierzoną przez HEIC misją wynegocjowania w wielkiej tajemnicy traktatu z sułtanem wyspy Jolo. Dalrymple miał się dowiedzieć, cry możliwe jest utworzenie portu wolnocłowego na morzu Sulu, na obszarze, gdzie Hiszpanie mieli trudności z narzuceniem swoich wpływów. W ten sposób Anglicy raz na zawsze mogliby uniknąć coraz bardziej uciążliwych szykan i słonych opłat, jakimi Chińczycy gnębili tych, których z pogardą i nieufnością nazywali "barbarzyńskimi cudzoziemcami". Dalrymple twierdził, że pomysł, by namówić HEIC do założenia faktorii w tym regionie, nasunął mu się po lekturze znakomitej książki o historii i geografii Filipin, autorstwa niejakiego Antonia de Morgi, admirała floty, której częścią był "San Diego"... De Morga nie tylko szczegółowo przedstawił dzieje archipelagu, lecz również zwrócił uwagę na ważną rolę, jaką odgrywał on dawniej w handlu, czemu sprzyjał łagodny klimat i szczególnie korzystny układ wiatrów. Istnienie tej misji tłumaczy zresztą, dlaczego sześć statków Honourable Company nie wybrało zwykłej drogi powrotu do Europy, tylko inną, bardziej na południe, przechodzącą na wschód od Palawan i przez Morze Celebes, aby dotrzeć do cieśniny Sape. To właśnie na tej nietypowej trasie w nocy z 20 na 21 stycznia 1761 roku, około dwudziestej drugiej czterdzieści pięć, "Griffin" uderzył w rafę sterczącą tuż pod powierzchnią wody w strefie płycizn. Wprawdzie cała załoga uszła z życiem, jednak okręt szybko się pogrążył i z ładunku niczego nie udało się uratować. Okolica była nieprzyjazna, zatem pozostałe jednostki nie zwlekając wyruszyły w dalszą drogę. Pięć dni później zakotwiczyły w porcie Jolo. Tamtego lata, w lipcu 1985 roku, zostawiając Royal Captain i jej wraki daleko w tyle za rufą "Four Friends", pożeglowaliśmy w stronę Zamboanga, stolicy wyspy Mindanao, gdzie Muzeum Narodowe w Manili oddało do naszej dyspozycji fort Nuestra Se~nora del Pilar. Miał on nam służyć jako zaplecze logistyczne na czas prac przy "Griffinie", na stanowisku położonym osiemdziesiąt mil morskich na południowy zachód od miasta. Wtedy jeszcze, w roku 1985, Zamboanga trochę przypominało Dziki Zachód. Wielu ludzi na co dzień nosiło przy sobie broń. Na drzwiach kawiarni i innych publicznych przybytków wisiały napisy: "Nasi szanowni klienci proszeni są o pozostawianie rewolwerów przy wejściu". Kiedy leciało się samolotem z Manili na Mindanao, podróżni składali broń palną na kontuarze, a po wylądowaniu personel lotniska ustawiał wielką skrzynię pełną pistoletów na drewnianej ladzie przeznaczonej na bagaże; każdy podchodził, by pogrzebać w tym stosie i odzyskać swoją pukawkę. Przed ratuszem zaś w Zamboanga - wymowny przejaw pogodnej atmosfery panującej na wyspie! - wisiała jedyna w swoim rodzaju tablica informacyjna. Wywieszki opatrzone cyframi zmieniały się automatycznie, podobnie jak na tablicach, które można spotkać na dworcach kolejowych lub lotniczych. Tyle że tutaj, zamiast informować o kolejnych godzinach odjazdów czy przyjazdów, przeskakujące w regularnym rytmie plakietki pokazywały trzycyfrowe liczby poprzedzone takimi oto napisami: ZABÓJSTWA... GWAŁTY... NAPADY z bronią w ręku... - a były to tylko akty przemocy popełnione na wyspie od początku bieżącego roku! A piraci? Ach, ci piraci! Od momentu kiedy postawiłem stopę na Mindanao, słyszałem, że mówiono tylko o nich. Jak mnie zapewniano, byli znacznie bardziej niebezpieczni niż ci, których spotkaliśmy w okolicach rafy Royal Captain. Było ich mnóstwo, a faktycznie stanowili jakby plemiona, które opanowawszy wyspy niemal całkowicie, spokojnie prowadziły nielegalny handel, a właściwie wszelkie możliwe rodzaje nielegalnego handlu: broń, narkotyki, sprzęt hi-fi, TV... Na każdej wyspie - a tych było bez liku - jedno plemię. Drobni kombinatorzy na małych wyspach. Zbóje większego kalibru na dużych. Ci pierwsi przeważnie pracowali dla drugich - zbierali oddział, wsiadali na swoje banki lub jednokadłubowe żaglowce czy nawet szybkie łodzie pontonowe, by wyruszyć na plądrowanie akwenów wokół archipelagu. Widywano też zuchwalców - co prawda należy uważać to za skrajne przypadki - którzy zapuszczali się aż po Cieśninę Singapurską! Zamaskowani, z karabinami maszynowymi w garści, abordowali kontenerowce długie na sto pięćdziesiąt metrów. Kiedy oddziały marynarki jednego z okolicznych państw rzucały się w pogoń za piratami, ci przyczajali się na którejś spośród miriadów wysp archipelagu. Rzadko dochodziło do walk i konfrontacji, bandyci bowiem byli niezwykle zręczni w robieniu uników. Ich niepokojąca obecność już na samym początku postawiła mnie w sytuacji trudnej i niezręcznej. Miałem urzędowe pismo nakazujące miejscowemu oddziałowi marynarki wziąć nas pod ochronę. Panowie z miejscowego sztabu poczuli się tym wręcz rozbawieni: - Pan ma zamiar pływać w odległości sześćdziesięciu pięciu mil od Zamboanga, pośrodku morza Sulu? Pan zwariował czy co? W tym rejonie już się w ogóle nie widuje zagranicznych statków... Co do kapitana "Four Friends", to zgadzał się płynąć, ale pod warunkiem, że będą nam towarzyszyć i ochraniać nas uzbrojeni ludzie. Marynarka poradziła, żebym zwrócił się do jakiejś firmy ochroniarskiej. Pomyślałem sobie, że skutecznie mogą nas obronić tylko ludzie, dla których samo udanie się w tamto zakazane miejsce nie będzie stanowiło problemu. Ale gdzie znaleźć takich śmiałków? Nie miałem żadnego pomysłu i tylko na wszelki wypadek powiedziałem głośno i wyraźnie do portiera w hotelu Lantaka, gdzie się zatrzymaliśmy: - Wie pan, postanowiłem popłynąć na morze Sulu, na wyspy Pilas... Zanim zdążyłem dokończyć, poczciwiec wydał okrzyk przerażenia i pokazał palcem maleńką wysepkę oddaloną o trzysta metrów od hotelowego tarasu: - Ależ proszę o tym nawet nie myśleć, sir, to bardzo niebezpieczna okolica, nigdy pan stamtąd nie wróci! Proszę pomyśleć, w zeszłym tygodniu na tej małej wyspie został porwany jeden podróżny ze Szwajcarii, tam, na wprost pana... Ja jednak wciąż powtarzałem swoje barmanom, szefom restauracji i kelnerom: - Zamierzam płynąć na wyspy Pilas i chętnie spotkałbym ludzi, którzy znają te okolice i pomogliby mi uniknąć nieprzyjemnych spotkań... Nie musiałem długo czekać na rezultaty. Poczta pantoflowa - radio kokosowe, jak by powiedziano na Tahiti - działała szybko i sprawnie. Odpowiedź otrzymałem jeszcze tego samego dnia, a raczej w środku nocy. Zostałem obudzony głośnym stukaniem do drzwi. Poszedłem otworzyć i nagle znalazłem się oko w oko z trzema osiłkami ubranymi w stylu komandosów, uzbrojonymi po zęby - różaniec granatów wokół pasa, u boku rewolwer, nóż, a do piersi przyciśnięty karabin maszynowy AK 47. Jeden z nich, najbardziej korpulentny i najciemniejszy, który wyglądał na szefa, przedstawił się po angielsku, twardo wymawiając "r": - Jestem commodore Itum. A to moi ludzie. Słyszeliśmy, że chce pan płynąć na wyspy Pilas. Te wyspy to moja okolica, mojego plemienia... Zaprosiłem gości do pokoju nie okazując najmniejszego zdziwienia, mimo iż była druga. Poprzedniego wieczoru, zaledwie kilka godzin wcześniej, rozgłosiłem w hotelu swoje zamiary. Ci gieroje, z wyglądu zdecydowanie niebezpieczni, a przy tym dobrze poinformowani, zjawili się pod moimi drzwiami ot tak, w środku nocy. Wyznaczyłem im spotkanie nazajutrz wczesnym rankiem w hallu hotelu Lantaka. Następnego dnia stawili się, obwieszeni bronią w sposób, na jaki nie zezwalały przepisy. Takich trzech to jak cała armia! Wsiadłem do ich dżipa, a commodore Itum oświadczył: - Jedziemy do mojego biura... Prowadził całkiem legalną agencję ochrony w Zamboanga, dzięki czemu mógł sobie spacerować z takim arsenałem. Gdy dojechaliśmy na miejsce, powiedział mi, czy raczej dał do zrozumienia, że ma za sobą raczej awanturniczą przeszłość, ale przed kilkoma laty trochę spasował. Że teraz wszystko mu dobrze idzie, że również mi wszystko dobrze pójdzie i że nawet będzie mógł nam towarzyszyć ze swoimi ludźmi, żeby nas ochraniać w okolicach wysp Pilas. - Tam to ja jestem u siebie! W ten oto sposób doszło do tego, że odbiliśmy od brzegu z oddziałem ochroniarzy na pokładzie "Four Friends", aby udać się na poszukiwanie wraka "Griffina". Po dotarciu na miejsce przeprowadziliśmy rekonesans w najważniejszych punktach wspominanych w tekstach archiwalnych. Bezludna wyspa Kaludlud - na jej krańcu najbardziej wysuniętym na północny zachód bariera koralowa ukryta pod powierzchnią wody ciągnie się na zachód na długości ponad pięciu kilometrów i kończy się skałą o powierzchni mniejszej niż dwa metry; skała Griffina, pod taką nazwą została oznaczona na mapach. Wyspa Dassalam - chociaż pozbawiona wody pitnej, ma jednak uroczą wioskę na palach. Jej mieszkańcy, głównie rybacy, żeby się zaopatrzyć w wodę, muszą pływać swoimi pirogami na wyspę Pilas. Rafa Brutus - oddalona pięć kilometrów na południowy zachód ku zachodowi od skraju skały Griffina. Wyspy Lakit - pięć potężnych skał bazaltowych, a pomiędzy nimi wiją się tysiące węży wodnych poprzecznie prążkowanych jak trykot w paski; wokoło dno morza obfituje w okazałe wydmy uformowane z drobnego, białego piasku koralowego. Ponad tymi pagórkami, których obecność na powierzchni zdradzają silne wiry, przepływa niekiedy prąd o prędkości czterech węzłów. Z jego powodu trudno nam było w tym miejscu zakotwiczyć i nurkować, by prowadzić podwodne poszukiwania. Wysepka Salkulakit - bazaltowa skała wznosząca się osiemnaście metrów powyżej poziomu morza. Bantolinos - czterdziestopięciometrowy szczyt pokryty gęstymi zaroślami. Wszystkie te wyspy nie należą do najpiękniejszych na morzu Sulu, można tam bowiem naliczyć setki innych o wspaniałej, dziewiczej przyrodzie. Wyspy wulkaniczne, po których spływają kaskady krystalicznej wody pośród tropikalnej i, rzecz oczywista, bujnej roślinności. Inne z kolei to wąskie koralowe atole o białych plażach z wianuszkiem palm kokosowych, godne uwiecznienia na reklamie biura podróży; lecz turystów raczej tam nie uświadczysz z powodu piratów! Pamiętam zwłaszcza Sangboy, dwie bliźniacze wyspy wulkaniczne, których charakterystyczne kształty pobudziły wyobraźnię hiszpańskich nawigatorów do nadania im nazwy Orejas de Liebre - Uszy Zająca. Trudno się powstrzymać, by nie powiedzieć o nich - raj na Ziemi. Wszystko tam jest: przejrzysta woda, koralowce, różnobarwne ryby; palmy kokosowe, których liście szeleszczą na wietrze; małe wioski na palach pełne rozbrykanych dzieci - nigdy dotąd nie widziały białych ludzi, więc przyglądały się nam ciekawie i podchodziły, by ciągnąć za brody i szczypać w ramiona, zaśmiewając się przy tym bez końca; smukłe, młode kobiety - ich bawełniane stroje w żywych kolorach uwydatniały zgrabne kształty; spływające po zboczach wulkanów strumienie świeżej, źródlanej wody w lesie wśród gigantycznych drzew; gęste listowie przefiltrowując ostre, tropikalne światło tworzy atmosferę sielanki i spokoju... Po prostu kraina wiecznej szczęśliwości... Chyba tak... W każdym bądź razie nasze wyspy, choć z pewnością mniej atrakcyjne, miały wielką, wyjątkową zaletę, której inne nie posiadały - to w ich wodach spoczywał wrak "Griffina"! Zaczęliśmy prace nad rozpoznaniem stanowiska. Po trzech tygodniach - poświęconych na pomiary nawigacyjne i ustawienie znaków, studiowanie prądów, dna morskiego, warunków do nurkowania, możliwości zakotwiczenia - doszedłem do wniosku, że miejsce jest dostatecznie zbadane i przy lepszym wyposażeniu będzie można przeprowadzić poszukiwania "Griffina". Ponieważ niekorzystne wpływy monsunu nie są tak bardzo odczuwalne w tym rejonie, położonym blisko równika, moglibyśmy pracować przez cały rok. Miałem poważne nadzieje na zorganizowanie nowej wyprawy z liczniejszą i flotyllą, i ekipą, dlatego też starałem się zebrać tyle informacji, ile tylko było możliwe w tamtych dość trudnych warunkach. Na pokładzie "Four Friends" żyliśmy przecież ściśnięci jak żaby: kapitan Warren Blake, Norman Nicolas i Jun Malones - archeolodzy z filipińskiego Muzeum Narodowego, Patrick Liz~e, nasz archiwista, Pierre Kastelyn, Fr~ed~eric Osada i Frank Jubelin - przyszły kapitan "Kaimiloa", kucharz Thai, który wyglądał, jakby wyskoczył z filmu grozy - prawdziwy zbir ze straszliwą gębą, commodore Itum i jego trzej przyboczni - na ponurych twarzach młodych ludzi nigdy nie zagościł uśmiech, powszechnie wszak wiadomo, także i w tamtych stronach, że prawdziwi twardziele się nie uśmiechają - no i ja... Na samym wstępie commodore stwierdził, że absolutnie nie wchodzi w rachubę, aby on i jego ludzie spali w kokpicie. Rozlokują się na pokładzie. Przystałem na jego żądania i odtąd rozumieliśmy się znakomicie. Natomiast między Warrenem Blake'em a Itumem stale kipiała niechęć. Bardzo brytyjski Blake wszystkimi porami skóry buntował się na myśl, że ma na swym pokładzie tych podejrzanych ludzi, którzy od początku kompletnie go ignorowali. Kiedy więc commodore Itum i jego zbiry rozpięli na pokładzie pomiędzy dwoma masztami namiot jak z baśni z tysiąca i jednej nocy, z pomponikami i innymi podobnie frymuśnymi ozdóbkami, pod którym całymi dniami wszyscy czterej wylegiwali się na poduszkach, paląc papierosy, objadając się rachatłukum i wsłuchując się w monotonne, orientalne melodie, nieustannie wydobywające się z tranzystora, kapitan Blake nie był w stanie ukryć wzbierającej w nim irytacji! Wydawało mu się, że brytyjska bandera, powiewająca na rufie jego żaglowca, została zwyczajnie zbezczeszczona! Napięcie rosło. Blake jak wściekły pies krążył wokół namiotu, międląc pod nosem inwektywy. Jedni na drugich rzucali złe spojrzenia. Aż do dnia, kiedy wczesnym rankiem, będąc jeszcze w mojej kabinie, usłyszałem odgłosy zamieszania na pokładzie, a później podniesiony glos Nowozelandczyka: - Get out of here, take yours things out of my boat, you pigs... - i w odpowiedzi cienki głosik commodore zduszony wściekłością: - I'm not a baby, you shouĂldn't talk to me like that... - a na zakończenie seria z karabinu maszynowego. Wybiegłem na pokład przekonany, że stało się najgorsze. Faktycznie, pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem wychylając się z kokpitu, było ciało Nowozelandczyka, przewieszone przez pół na bomie, jak prześcieradło suszące się na sznurku. Nogi dyndały mu w powietrzu w rytm kołysania statku. Potem, jakby druga sekwencja w filmie ze stop-klatką, dwa metry od żałosnej postaci czterej Filipińczycy, nieruchomi, szarzy ze wściekłości, z bronią wycelowaną w nieszczęśnika. Pomyślałem sobie: "Stało się! Itum nie chybił, zabił Blake'a..." - lecz w tej samej chwili, zaskoczony, zobaczyłem Pierre'a Kastelyna skręcającego się ze śmiechu. Zatchnęło go do tego stopnia, że nie mógł wydusić ani słowa. A przecież był to miły chłopak, wesołek i kpiarz rodem znad Morza Śródziemnego, który wprawdzie niezbyt dobrze rozumiał się z kapitanem, ale mimo wszystko nie cieszyłby się z jego śmierci! Bogu dzięki, zwłoki na bomie poruszyły się! Pierre'owi udało się wreszcie uspokoić i wytłumaczyć mi, co się wydarzyło. O wschodzie słońca, kiedy Itum i jego ludzie spali jeszcze pod swoim namiotem, Warren Blake jak diabeł z pudełka pojawił się nagle na pokładzie i napadł na śpiących, wyrzucając za burtę poduszki, ciągnąc ich za nogi i wrzeszcząc: - Wynoście się z mojego statku, brudne świnie... Brutalnie obudzony commodore Itum poderwał się od razu na równe nogi. Potraktowano go tak, jak jeszcze nikt przedtem się nie ośmielił. Z oczami przekrwionymi od furii zbliżył się do Blake'a, przystawił lufę swojego AK 47 między oczy kapitana i powiedział: - Nie jestem dzieckiem, nie wolno panu tak do mnie mówić... I wystrzelił, lecz w ostatniej chwili skierował lufę trochę w bok. Strzały przeszły dosłownie o włos, tuż koło ucha Blake'a. - Myślałem, że go wykończył - powiedział Pierre. - Ale kiedy spojrzałem, zobaczyłem, że nie... Kapitan miał tylko mocno zmienioną fryzurę. Seria z całego magazynku, przechodząc o milimetr od czaszki, spaliła mu z jednej strony włosy do gołej skóry. Z przerażenia osunął się na bom i zawisł na nim. Biedaczysko od tamtej pory aż do końca ekspedycji był uprzedzająco grzeczny wobec Ituma i jego ludzi. Czuł bowiem wyraźnie, że przy najmniejszym zgrzycie mogą go wysłać na tamten świat. Doszło do tego, że o godzinie świętej angielskiej herbatki proponował: - Do you want a cup of tea... Ja natomiast bardzo lubiłem commodore Ituma. Musiał mieć chyba pod pięćdziesiątkę. Walczył na wojnie. Na wszystkich wyspach szanowano go jako wielkiego przywódcę. Umiał się wysławiać. Umiał pisać. Recytował Koran z pamięci. Modlił się codziennie. I uczciwie płacił za swoją koncesję na prowadzenie firmy ochroniarskiej. W lipcu 1986 roku wyruszyłem na nową wyprawę. Tym razem już na właściwe poszukiwania wraka. I to z poważniejszym wyposażeniem: statek baza zaopatrzeniowo-holowniczy, długości czterdziestu pięciu metrów; statek badawczy, dwudziestometrowy "Sea Wind", oraz trzydziestometrowy zaopatrzeniowiec. Ekipa Europejskiego Instytutu Archeologii Podwodnej liczyła sześciu członków, w tym dwóch, którzy brali udział w pierwszej ekspedycji. Dodatkowo została wzmocniona o piętnastu członków załóg statków i oczywiście niezastąpionego commodore Ituma wraz z czterema agentami ochrony. Na okolicznych wyspach i skałach udało nam się zainstalować trzy naziemne znaki nawigacyjne i uruchomić system służący do określania położenia statku badawczego. Sygnał wysyłany przez każde z tych urządzeń pozwalał natychmiast ustalić jego pozycję. Ponieważ na podstawie informacji z dziennika okrętowego "Griffina" wiedzieliśmy, że uzbrojono go w dwadzieścia cztery działa żeliwne, a na balast składały się sześćset osiemdziesiąt trzy sztaby żelaza, wyposażyliśmy zatem "Sea Wind" w magnetometry protonowe. Z pewnością jedynie te urządzenia mogły umożliwić odnalezienie wraka. Cztery obszary poszukiwań zostały wyznaczone na podstawie danych ze źródeł archiwalnych, do jakich zdołaliśmy dotrzeć: dzienniki okrętowe, korespondencja, raporty i mapy. Po tygodniach poszukiwań, jak zawsze nieco nużących, zauważyliśmy pewną anomalię magnetyczną, która znajdowała się prawie w środku strefy określonej jako pozycja "Griffina" według głównych hipotez podawanych w naszych dokumentach. Statek baza został unieruchomiony za pomocą czterech kotwic powyżej miejsca, gdzie zlokalizowaliśmy anomalię. Rozpoczęliśmy nurkowanie. Nie bez zdziwienia odkryliśmy całe skupisko piaszczystych wydm o wysokości ponad ośmiu metrów, bez wątpienia utworzonych przez silne prądy i kapryśne pływy, które wzburzały wody akwenu. Miało się wrażenie, że jest się na pustyni przypominającej tę rysowaną przez Saint-Exup~ery'ego. Jednakże zamiast zobaczyć za jakąś wydmą Małego Księcia i jego lisa, spotykaliśmy stwory innego pokroju. Pływały tam raje Himantura, rozdymki i najeżki - ryby o owalnych kształtach; po wypatroszeniu nadmuchane i wysuszone służą handlarzom pamiątek do produkcji nocnych lampek sprzedawanych turystom - ogromne, przyjaźnie nastawione mątwy dawały się nawet pogłaskać, a jadowite węże Ayoisurus Levis prezentowały swą szczególną umiejętność zwijania się w kłębek dryfujący w toni wraz z prądem. W trakcie dwóch dni sondażowego badania stanowiska Gilbert Fournier, doskonały nurek o sokolim wzroku, któremu nie umknie najdrobniejszy szczegół, znalazł kawałek porcelany kobaltowo-białej. Fragment dna talerza, na nim zaś namalowany był żuraw stojący pod sosną. Dekoracja typowa dla epoki Quianlong (1736-1796) dowodziła, iż faktycznie odnaleźliśmy ślad "Griffina". Potwierdziła się też po raz kolejny obserwacja, że archeologiczne relikty zazwyczaj znajduje się pod warstwą trzech, czterech metrów piasku. Zawsze też ich obecność zdradza warstewka drobnego, ciemnego piasku o grubości około trzydziestu centymetrów. To prawie czarne zabarwienie pojawia się na skutek rozkładu części organicznych (ładunek herbaty, drewniane elementy wraka) oraz reakcji utleniania się metali, w tym przypadku głównie żelaza umieszczonego na "Griffinie". Stopniowo okazywało się, że przeszukiwany obszar stanowił jakby bruzdę utworzoną przez porozrzucane otoczaki, większe kamienie, sztaby balastu, porcelanowe skorupy, kawałki blachy ołowianej (którą wzmocnione były skrzynie z herbatą) oraz kawałki drewna z kadłuba i drzewce. Przeciętna szerokość niezwykłego traktu wynosiła około trzech metrów. Można to było wytłumaczyć jedynie przesuwaniem się "Griffina" po dnie już po zatonięciu pod wpływem prądów; za przykładem Tomcia Palucha statek znaczył trasę swego podwodnego rejsu! Badanie tego śladu dzień po dniu przez cztery miesiące ukazywało nam coraz to nowe fragmenty drogi okrętu, która zdawała się nie mieć końca... Wreszcie, pod ośmiometrową warstwą piasku, został odkryty długi fragment dolnej części kadłuba "Griffina", i to niecałe trzysta metrów od środkowego punktu ustalonego teoretycznie na podstawie danych uzyskanych z dziennika okrętowego "Pockocka", jednego ze statków towarzyszących. Mieliśmy teraz sposobność przeprowadzenia bardziej wnikliwych i pasjonujących badań. Zabytkowe przedmioty wciąż znajdowały się na miejscu, we wnętrzu kadłuba, a raczej w tej jego części, którą udało się szczęśliwie odnaleźć. Były tam głównie szczątki skrzyń na herbatę, porcelana (serwisy stołowe robione pod gust Europejczyków; serwisy do herbaty, kawy i czekolady; naczynia na konfiturę i kufle do piwa), balast w postaci wlewek z żelaza i kamieni oraz kule armatnie. Zinwentaryzowano siedem tysięcy sztuk porcelany. Jednakże stanowiły one zaledwie ułamek zawartości dziewięćdziesięciu skrzyń załadowanych na pokład w Kantonie. Tego samego dnia, 9 października 1760 roku, dołączyło do nich następnych dziewięćdziesiąt siedem jako ładunek prywatny - nazywano to również handlem drugiego gatunku - czyli towary zwolnione od opłat, które miała prawo zabrać załoga. Tak więc tajemnica "Griffina" nie została całkiem odkryta. Może jednak któregoś dnia ujrzy światło dzienne? Rok 1987 - zmiana epoki i zmiana dekoracji. Na zachodnim wybrzeżu Francji - Landes - poszukiwałem prawie mitycznego wraka portugalskiej karraki "Saint Barth~elemy", która zatonęła w styczniu 1627 roku. Karraki były ogromnymi statkami o wyporności powyżej dwóch tysięcy ton. "Saint Barth~elemy" miał, ni mniej, ni więcej, osiem pokładów, do zabudowania zaś niektórych posłużono się cegłą (!). Długość statku wynosiła sześćdziesiąt dwa metry, a głębokość zanurzenia jedenaście. W owych czasach uchodził za gigantyczną konstrukcję. W chwili zatonięcia na okręcie znajdowało się tysiąc dwieście osób: arystokraci ze swymi dworami, księża, oficerowie, podoficerowie, marynarze, żołnierze, kupcy (którzy prowadzili kramiki z wiktuałami oraz szynki, gdzie podróżni mogli pograć w kości i popić), kobiety i dzieci, zwierzęta wszelakich gatunków - od małpy do papugi, nie wyłączając psów, kotów, no i oczywiście drobiu i bydła - wreszcie czarni niewolnicy oraz prostytutki różnorakiego autoramentu... Zwłaszcza te ostatnie były niezbędne dla utrzymania równowagi pływającej społeczności, chociaż odmawiano uznania ich za istoty ludzkie do tego stopnia, że nie mogły figurować na liście pasażerów! W roku 1626 dwie karraki opuściły kolonię portugalską Goa na zachodnim wybrzeżu Indii i wyruszyły w kierunku Lizbony. Na pokładzie "Saint Barth~elemy", okrętu admiralskiego floty Portugalii, znajdował się wicekról Indii, Brito de Meneses, siedemdziesięciopięcioletni mężczyzna o imponującej powierzchowności: pociągła twarz o szlachetnym wyrazie, wspaniała siwa czupryna i smukła, wyprężona sylwetka. Ładownie zawierały bogactwa po prostu bajeczne: kufry pełne diamentów dla królowej Hiszpanii - w latach 1580-1640 Hiszpania i Portugalia były zjednoczone pod wspólną koroną - stosy szlachetnych kamieni, złoto w sztabach, korzenie i niewolnicy najlepszego gatunku. Angielscy szpiedzy zawiadomili swój rząd, że niebawem u brzegów Europy pojawi się ten pływający skarbiec, i specjalna eskadra została wysłana w pościg za karrakami, które czując niebezpieczeństwo skierowały się nie do Lizbony, lecz do hiszpańskiego portu Ferrol na wybrzeżu baskijskim. Jednocześnie król Hiszpanii rozkazał sześciu najlepszym galeonom wojennym, z których każdy był uzbrojony w pięćdziesiąt dwa działa, by natychmiast wypłynęły w morze chronić statki portugalskie. To mniej więcej tak, jakby dzisiaj wysłać sześć pancerników do ochrony statków handlowych wiozących szczególnie ważny transport. Tak więc pod eskortą sześciu galeonów dwie karraki weszły do portu Ferrol. Gdyby wicekról Indii Brito de Meneses zechciał, mógłby tam zarządzić rozładunek. Jednakże odmówił! Ferrol to wszak port hiszpański, a on był Portugalczykiem aż do szpiku kości. Obydwa królestwa mogą sobie być zjednoczone, on jednak wiedział, że Portugalczycy zachowali przywilej wyładowywania zamorskich bogactw w swoich portach. Przecież jako pierwsi odkryli nową drogę do Indii. Nie igra się z honorem, gdy nosi się nazwisko de Meneses. Wicekról był więc zdecydowany doprowadzić "Saint Barth~elemy" do Lizbony i nigdzie indziej. Swoją drogą jego obecność na pokładzie statku płynącego z Goa stwarzała sytuację wyjątkową. To tak, jakby za naszych czasów premier Francji przebywał na lotniskowcu w momencie, gdy bezpieczeństwo okrętu zostało zagrożone... Zatem obie karraki stanęły w porcie - na ośmiu kotwicach, ni mniej, ni więcej! A hiszpańskie galeony wraz z nimi. Admirał armady dostał wyraźny rozkaz od króla, żeby ich bronić za wszelką cenę i starać się nawet nie stracić z oczu. Paskudna grudniowa pogoda wszystkim dawała się we znaki, sztormy przewalały się jeden za drugim. Mimo to rankiem, kiedy hiszpański admirał zszedł na ląd, Brito de Meneses, nie uprzedziwszy nikogo, kazał obu karrakom wyjść w morze. Admirał szybko wrócił na pokład i również rozkazał sześciu galeonom podnieść kotwice. Miał zaledwie tyle czasu, by wysłać do króla krótką wiadomość: "To szaleństwo. Wicekról Indii wychodzi w morze. Jest akurat pełnia pory sztormowej. Potrwa jeszcze do końca zimy. Żegnam. Wykonuję rozkaz waszej królewskiej mości i wypływam z moimi galeonami. Ale obawiam się najgorszego..." I rzeczywiście, stało się najgorsze. Zerwał się kolejny sztorm, który trwał trzy tygodnie. W tym czasie wszystkie statki przeszły dosłownie drogę krzyżową. Miotane przez rozszalałe wichry i wzburzone wody, dotarły najpierw w okolice wybrzeży Szkocji, potem Portugalii, lecz nie udało im się do nich dopłynąć. W końcu karraki i galeony zabłąkały się u brzegów Landów francuskich. W owych czasach były to niebezpieczne rejony, kompletnie dzikie, od Żyrondy po Saint-Jean-de-Luz. Kiedy Brito de Meneses zdał sobie sprawę, że nie ma już nadziei i jego statki zostaną zepchnięte na niebezpieczne, płytkie wody, pospiesznie przebrał się w najwspanialszy strój i przystroił w kosztowności. Ściskając w wyciągniętych ramionach złoty krucyfiks, monotonnym głosem odśpiewując "Confiteor", ukląkł na dziobie karraki, by z podniesionym czołem oczekiwać nadchodzącej śmierci. Na próżno niewolnicy błagali, by pozwolił przywiązać się do pakunków z korzeniami, które jak tratwa ratunkowa pomogłyby mu żywym dotrzeć do brzegu. Nic z tego. Był pierwszym, który zginął w topieli. W sumie tylko dziewiętnaście osób przetrwało katastrofę "Saint Barth~elemy". Druga karraka i sześć galeonów także zatonęły w tej okolicy. Całkowita zagłada! Hiszpański dowódca floty okazał równie wielką odwagę co wicekról Indii, tyle że w nieco odmienny sposób. Gdy i on nabrał wreszcie pewności, że jego galeon rozbije się na skałach Saint-Jean-de-Luz, również przywdział strój galowy i zebrał całą załogę na pokładzie. Tam, stanąwszy z dumnie uniesioną głową przed osłupiałymi ludźmi, wyjął z kieszeni kaftana pergamin, który na dworze podarował mu Lope de Vega. Wielki poeta spisał na nim poemat na cześć admirała. Teraz zaś admirał odczytał go uroczystym głosem przed sparaliżowanym ze strachu audytorium. Następnie przez trzy kwadranse wygłaszał komentarz do tegoż poematu, porównując poezję Lopego de Vegi z twórczością wielkich poetów starożytnych. A przez ten czas okręt z każdą chwilą zbliżał się ku nieuchronnej zgubie... Kiedy statki rozbiły się o skały i poszły na dno, na powierzchni pozostała ogromna liczba zwłok oraz mnóstwo skrzyń i pakunków. Silne sztormowe fale zaniosły je ku plażom. Gdy wody opadły podczas odpływu, odsłoniły rybakom i okolicznym wieśniakom żałosny widok. Jednak tym przygodnym rzezimieszkom, rabusiom z przypadku, nie wydał się on wcale poruszający. Wręcz przeciwnie, z zapałem zajęli się ograbianiem zwłok - którymi usłany był piasek - z biżuterii, broni, ubrań. Przywłaszczyli też sobie towary, co miast zatonąć, dopłynęły do brzegu. W ciągu kilku godzin zgromadzili niesłychane bogactwa. Dar boży - myśleli jedni, czy może szatana? - pytali drudzy. W każdym razie nie cieszyli się nim długo, ponieważ katastrofa zdarzyła się na ziemiach księcia d'~epernona, a ten bardzo szybko dowiedział się, że na jego plażach leżą bezpańskie skarby. Wyruszył więc na czele zbrojnej drużyny, żeby odzyskać łup, który prawnie jemu się należał. Faktycznie bowiem istniało prawo feudalne, przyznające suwerenowi własność wszelakiego dobra wyrzuconego przez morze na brzeg na jego ziemiach; w przepisie tym wymieniono zarówno wraki, jak szarą ambrę. ~epernon, pewny swego, zamierzał wejść w posiadanie wszystkiego, co zebrali jego nikczemni wasale. Wymuszeniem i torturami dopiął celu - w przekazach pisemnych z tamtych czasów powtarza się twierdzenie, iż dzięki temu podwoił swą fortunę. Choć właściwie nie miało to wielkiego znaczenia, skoro już wcześniej jego majątek był gigantyczny. Na tym jednak nie koniec niezwykłych perypetii. W tym samym roku 1627 w Paryżu, po raz pierwszy w historii Francji, powołano urząd wielkiego admirała marynarki; został nim kardynał de Richelieu. Ponieważ miał on szpiegów w całym królestwie, toteż szybko się dowiedział, jaka gratka przytrafiła się księciu d'~epernon. Ogłosił więc, że od tej chwili wszystko, co dociera na ziemie Francji, należy do króla... Owo "od tej chwili" dotyczyło oczywiście także skarbów z "Saint Barth~elemy"! Richelieu wysłał swych emisariuszy do księcia d'~epernona, który nie chciał nawet słyszeć o niczym podobnym: - To, co znalazłem na moich plażach, należy do mnie i nikt, nawet król, niczego mi nie zabierze! Rozpoczął się między nimi pojedynek bez pardonu. O ile Richelieu reprezentował wszechpotęgę monarchii - choć należy pamiętać, że w owym czasie nie osiągnęła ona jeszcze swego apogeum - to jednak ~epernona jako przeciwnika nie wolno było lekceważyć. Książę i par Francji, przez żonę skoligacony z rodem lotaryńskim, walczył z władzą centralną jak równy z równym. Richelieu, nieprzytomny z wściekłości, ostro karcił swoich wysłanników, którym nie udawało się niczego osiągnąć. Pamiętam pewne frapujące zdanie napisane przez kardynała w liście do jednego z nich: "Pewność, że wykona pan ściśle moje rozkazy, pozwala mi nie troszczyć się, by napisać więcej..." Dość niezwykła instrukcja kończyła się formułką: "Wielce Panu oddany, wierny i uniżony sługa..." W ustach Richelieu oznaczało to nieomal wyrok śmierci; im bardziej się płaszczył, tym bardziej był przerażający i niebezpieczny! Pisząc do króla zadowalał się zakończeniem listu zwykłym zwrotem grzecznościowym: "Sługa Waszej Królewskiej Mości". Ostateczny rezultat zmagań okazał się niekorzystny dla księcia; musiał ustąpić i zwrócić skarby z "Saint Barth~elemy". To pozwoliło kardynałowi w 1628 roku pokryć sporą część wydatków na oblężenie La Rochelle. Dzięki bogactwom z portugalskiej karraki uzyskał środki, aby wyprzeć Anglików z Francji i osłabić protestantów. Ten zadziwiający splot wypadków dowodzi, że prowadzenie podmorskich badań archeologicznych daje nieraz możliwość odkrycia powiązań z pierwszoplanowymi wydarzeniami historycznymi. Samo zaś odnalezienie portugalskiej karraki mogłoby być ekscytującym przedsięwzięciem przede wszystkim dlatego, że bardzo niewiele wiadomo o tych ogromnych okrętach. Jeżeli chodzi o poszukiwanie wraka, to nie stanowiło ono łatwego zadania. Ocean stale pochłania wybrzeża Landów. Każdego roku linia brzegowa cofa się o jeden metr w głąb lądu. Przez trzysta lat daje to trzysta metrów wydartej ziemi! Znikły więc wszystkie charakterystyczne punkty terenu, o których wspominają źródła archiwalne: nie ma już kapliczek, krzyży ani farm... Nie ma nic! Musiałem oddać się żmudnemu interpretowaniu danych wyjściowych, które doprowadziło do ustalenia strefy piętnastu kilometrów kwadratowych. Rozpoczęliśmy zatem badania magnetometryczne z pokładu świeżo zbudowanego katamarana "Kaimiloa". Po wielu długich tygodniach udało nam się zlokalizować wrak. Do dzisiaj wprawdzie nie rozpocząłem wykopalisk, ponieważ wymaga to zaangażowania wyjątkowo dużych środków. Po pierwsze dlatego, że w tym miejscu widoczność pod wodą jest praktycznie żadna, a po drugie - warunki meteorologiczne pozwalają na prowadzenie badań tylko przez jeden miesiąc w roku. Wiem jednak z całą pewnością, że zajmę się tym w najbliższych latach. Zanim podjąłem poszukiwania "San Diego", przeprowadziłem jeszcze kilka innych ekspedycji archeologicznych. W 1988 roku był "San Jos~e", galeon hiszpański, który poszedł na dno w roku 1694 na Filipinach w pobliżu wyspy Lubang. Jeszcze jeden ogromny statek w ciągu dziewięciu miesięcy zbudowany w Cavite po to, by mógł przewozić ładunki przypraw i porcelany z ubiegłych lat. Albowiem z uwagi na złe warunki meteorologiczne lub względy bezpieczeństwa - przeważnie chodziło o grasujących piratów - zdarzało się, że zwykłe galeony nie mogły opuścić archipelagu. "San Jos~e" zatonął wraz z załogą podczas tajfunu 29 czerwca o godzinie drugiej w nocy, całkiem niedaleko wyspy Fortune, gdzie został odnaleziony "San Diego". W tym samym roku 1988 - krótka ekspedycja na Filipinach w poszukiwaniu banki z XVIII wieku, szczególnie interesującej pod względem konstrukcyjnym. Również w roku 1988 - odnalezienie innego galeonu, zatopionego w 1621 roku koło Isla Verde, także na Filipinach. Jego stępka doskonale się zachowała, ponieważ, jak się okazało, była przesiąknięta rtęcią.»* "Nostra Se~nora de la Vida" z pewnością transportowała dzbany wypełnione cennym surowcem. Gdy rozbiła się na podwodnej rafie, dzbany również zostały potłuczone, ich zawartość - jak wiadomo metal ciężki - wypełniła dolną część statku i powoli weń wsiąkała. Dzięki swoim silnym właściwościom bakteriobójczym ochroniła fragment szkieletu przed inwazją morskich stworzeń - koralowców, świdraków okrętowych - lub roślin, czyli wszelakiego rodzaju alg. Za pierwszym razem, kiedy Pierre Kastelyn nurkował przy tym wraku, jedną ręką oparł się na stępce i zobaczył błyszczące kropelki, jak perły w kolorze stali, wyciekające z drewna. Była to właśnie rtęć! Następnego roku na południe od wyspy Palawan odnalazłem przy podwodnej rafie na pełnym morzu szczątki chińskiej dżonki z końca epoki dynastii Sung; stwierdziliśmy, że niegdyś przewoziła bransolety z brązu, porcelanę i sztabki żelaza. Na koniec zająłem się eksplorowaniem wraka innej, zupełnie wyjątkowej dżonki chińskiej. Pochodziła mniej więcej ze środka epoki Sung (1050) i transportowała dzbany zawierające również wyroby porcelanowe; ówcześni marynarze pakowali do nich cenny towar, gdzie przed stłuczeniem chroniła go słoma ryżowa. Tam właśnie znaleźliśmy najrzadsze okazy, niektóre z pewnością unikatowe w skali światowej (te dwa ostatnie wraki zresztą - jak się okazało - miały niesłychane znaczenie dla wiedzy o ceramice chińskiej z epoki uważanej za złoty wiek tej sztuki). Niekiedy nurkowanie dostarczało nam szczególnej radości i jako coś w rodzaju premii mogliśmy sobie zafundować cudowne widowisko - na przykład gdy wydobyliśmy dzban z rozprutym brzuścem; wewnątrz spoczywało pięćdziesiąt świetnie zachowanych, maleńkich flakonów do perfum z porcelany qingbai w kolorze błękitnym, a pomiędzy nimi pląsały ubarwione w podobnej tonacji drobne ciemnoniebieskie rybki. Dzięki tym wszystkim ekspedycjom w ciągu dziesięciu lat został zgromadzony niezwykle reprezentatywny zbiór wyrobów ceramicznych Niebiańskiego Cesarstwa od XI po XVIII wiek. Trzeba też zaznaczyć, że niektóre państwa nie zgadzają się na odstąpienie żadnych zabytków pochodzących z wykopalisk archeologicznych. Tak się dzieje w przypadku Francji od 1991 roku oraz Egiptu. Tymczasem na Filipinach i w innych, nawet dość licznych krajach część przedmiotów wydobytych w trakcie eksploracji powraca do znalazcy wraka. Oczywiście, okazy unikatowe lub o znaczeniu historycznym pozostają własnością Muzeum Narodowego. Natomiast po opublikowaniu sprawozdań naukowych i odrestaurowaniu całości zdobyczy archeologicznej przedmioty występujące w dwóch egzemplarzach mogą zostać odstąpione. Dlatego też jestem przekonany, że nasza kolekcja nie ma sobie równej i żywię nadzieję, iż zostanie kiedyś utworzone muzeum archeologii podwodnej. W ten sposób będzie można zaprezentować szerokiej publiczności przeprowadzone prace i ekspozycję złożoną z bardzo bogatych zbiorów, w dodatku tworzących jednorodną całość. Można by się zastanawiać, dlaczego te wszystkie poszukiwania prowadziły mnie ku dawnym dziejom Hiszpanii. Wprawdzie przy eksploracji dżonek z XI, XIII i XVI wieku lepiej poznawałem Azję z tamtych epok oraz szlaki handlowe na Morzu Południowochińskim, niemniej jednak na Filipiny, które były wszak ważną kolonią iberyjską, przyciągnęło mnie przede wszystkim zamiłowanie do badania historii Hiszpanii. Bez wątpienia musiało się do tego przyczynić moje zafascynowanie hiszpańską duszą, tą niezwykłą mieszanką surowości obyczajów i temperamentu. Ponadto długo mieszkałem w Madrycie, gdzie czuję się równie dobrze, jak w Paryżu. Historię Hiszpanii po prostu uwielbiam. Przecież losy tego kraju od zawsze były mocno zrośnięte z dziejami całego kontynentu. Także obecnie Półwysep Iberyjski stanowi jedno z najważniejszych miejsc na mapie Europy. Żeglarze po dziś dzień stosują tę jednostkę długości; 1 kabel =185,2 metra (przyp. tłum.). Jamochłony z gromady koralowców zwykle żyją w koloniach przytwierdzone do podłoża; rozwijając się tworzą powłokę o nieregularnych kształtach, nierówności na jej powierzchni układają się niekiedy w niezwykle piękne wzory, pełne osobliwych sfałdowań lub strzępiastych odrośli; taką koralową skorupę określa się mianem konkrecji (przyp. tłum.). Przedsiębiorstwo zajmujące się przewozami drogą morską (przyp. tłum.). Obecny Tajwan (przyp. tłum.). We Francji istnieje kilka uczelni, tak zwanych Grandes ~ecoles, których ukończenie daje automatycznie przepustkę do kariery, i to zaczynając od stosunkowo wysokich stanowisk (przyp. tłum.). Działa ładowano od przodu przez lufę aż do XIX wieku, kiedy to weszły na stałe do użytku zamki działowe. Znane są jednak o wiele wcześniejsze, prymitywne mechanizmy tego rodzaju. Spotykało się je w pojedynczych egzemplarzach począwszy od XV wieku (przyp. tłum.). W ten sposób chroniono drewniane statki przed żarłocznością świdraków i innych morskich stworzeń (przyp. tłum.). Polskie źródła jako datę schyłku tej dynastii podają rok 1279 (przyp. tłum.). Francuski poeta Jacques Pr~evert (1900-1977) tworzył poezję życia codziennego, pisaną językiem zbliżonym do mowy potocznej (przyp. tłum.). Rtęć odgrywała bardzo ważną rolę w procesie oczyszczania srebra wydobywanego w hiszpańskich kopalniach w Ameryce Południowej (przyp. tłum.). `tt IV. Od szlaku korzennego do galeonów z Manili. Piracka flota Oliviera de Noorta zbliża się do Filipin, podczas gdy Antonio de Morga uzbraja "San Diego" i szykuje się do obrony kolonii IV Od szlaku korzennego do galeonów z Manili. Piracka flota Oliviera de Noorta zbliża się do Filipin, 1 1 41 0 0 108 1 ff 1 32 1 podczas gdy Antonio de Morga uzbraja "San Diego" i szykuje się do obrony kolonii Gdyby nie przyprawy korzenne, być może nic by się nie wydarzyło - ani wielkie odkrycia geograficzne, ani nasza historia. W Europie pod koniec średniowiecza nie było jeszcze czym cieszyć podniebienia zasiadając do stołu - jedzenie miało smak przeważnie nijaki, a ubogie menu potęgowało wrażenie monotonii. Jak tu bez cytryn sprawić, by potrawy rozpływały się w ustach, jak osłodzić gorycz bez cukru? Nie znano też ziemniaków, pomidorów, kukurydzy; i nikt, nawet na królewskim dworze, nie mógł uciec przed senną atmosferą, rozbudzić zmysłów wypijając kilka łyków herbaty lub kawy, bowiem nie wiedziano nawet o ich istnieniu. A ponieważ mimo wszystko apetyty dopisywały, toteż, aby je zaspokoić, starano się zrekompensować mierną jakość ilością - przynajmniej tak robili ci, co nie cierpieli głodu: książęta, szlachta, mieszczanie i dostojnicy kościelni; właściwie nie jedzono, tylko obżerano się! Aż pewnego dnia statki z korzeniami przypłynęły z portów dalekiego Orientu i życie w Europie uległo zmianie. Trzy ziarenka pieprzu, odrobina sproszkowanego cynamonu, kilka szczypt szafranu czy imbiru i kubki smakowe ludzi z Północy oszalały ze szczęścia. Pieprzu dodawano tyle, żeby paliło żywym ogniem, piwo piło się z dużą ilością rozgniecionego korzenia imbiru, a wino nie mogło być dobre, jeżeli nie dorzucono doń choć troszkę cynamonu. Co do kobiet - dla nich najbardziej liczyły się te towary z Indii, które służyły do upiększania i pomagały wzbudzać miłość mężczyzn. Któż zdoła opisać spustoszenia, jakie w męskich sercach czyniło zmysłowe piżmo, oszałamiająca ambra lub delikatny olejek różany? Kościół katolicki z kolei zawzięcie perfumował dusze swych owieczek, paląc zawrotne ilości wonnych kadzideł, a ich delikatny dym rozsnuwał się nad głowami wiernych w rytm wahadłowego ruchu złotych i srebrnych kadzielnic. Lecz jeszcze bardziej poszukiwane i użyteczne były specyfiki indyjskie, takie jak opium, kamfora, guma... Żaden chory nie uwierzyłby w wyzdrowienie, gdyby nie przeczytał na fajansowych naczynkach aptekarza wypisanych na niebiesko cudownych słów: "arabicum" lub "indicum"! Oczywiście artykuły te kosztowały bardzo, bardzo drogo. Pieprz sprzedawało się na ziarenka i w wielu krajach posługiwano się nim jak szlachetnym kruszcem; wszystko można było kupić - ziemię, zwierzęta, domy, tytuły szlacheckie - za pieprz... O człowieku posiadającym wielkie bogactwa mówiło się "wór pieprzu". Imbir, kamforę, skórkę pomarańczową ważono na precyzyjnych wagach jubilerskich. A odbywało się to przy porządnie zamkniętych oknach i drzwiach, aby najlżejszy powiew wiatru nie porwał bodaj paru drobinek aromatycznych kosztowności. Wyspy korzenne znajdowały się bowiem w odległości, której umysł ówczesnego Europejczyka nie potrafił objąć. Rejs statku z ładunkiem przypraw stanowił niesłychaną odyseję, na łasce i niełasce sztormów i piratów. Przedsięwzięcie było do tego stopnia niepewne, że duża liczba statków nigdy nie zawinęła do bezpiecznego portu. Nawet po dotarciu do Zatoki Perskiej i Morza Czerwonego cenne towary nie stawały się wcale wolne od niebezpieczeństw. Po przebrnięciu morza należało dla odmiany stawić czoło bezkresnym, piaszczystym przestrzeniom. Pakunki opuszczały ładownie statków, by znaleźć się na grzbietach wielbłądów, zwanych okrętami pustyni. W drodze, jaką - przed kolejną kilkumiesięczną żeglugą - musiały odbyć arabskie karawany do Bejrutu, Trabzonu lub Kairu, czyhali na nie inni piraci: Beduini albo też rozbójnicy w pewnym sensie legalni - emirowie Al_Hijaz, sułtani Egiptu i Syrii, którzy pobierali słony haracz od każdego transportu. A to jeszcze nie był kres podróży. Kiedy ładunek docierał do ujścia Nilu i do Aleksandrii, wenecka flota brała sprawy w swoje ręce - albowiem Serenissima po zniszczeniu swego rywala, Bizancjum, zyskała wyłączność na handel korzenny ze Wschodem. Jej statki przepływały Morze Śródziemne, by wyładować towary w Rialto, gdzie na licytacji plenipotenci kupców niemieckich, flamandzkich, francuskich i angielskich targowali się o nie z pasją do ostatniego ziarenka pieprzu. Po czym ładowali je na ciężkie wozy ciągnięte przez woły, którymi uwozili skarby tropikalnych wysp za zaśnieżone przełęcze Alp. Koniec końców, trzeba było co najmniej tuzina pośredników, wiele potu i krwi, żeby te delikatesy dotarły do kupców prowadzących handel detaliczny i do ich klientów. Jeśli nawet w trakcie jednej wyprawy z pięciu statków cztery poszły na dno - jak zdarzyło się w przypadku ekspedycji Magellana - jeśli na dwustu sześćdziesięciu pięciu ludzi ginęło dwustu, wszyscy kupcy i tak wychodzili na swoje. W XV i XVI wieku garść goździków była więcej warta niż życie marynarza. A ponieważ człowiek nigdy nie wahał się stawić swojego życia na szalę, gdy chodziło o walkę z losem, pogoń za złudzeniami lub fortuną - nigdy nie brakowało rąk do pracy na statkach, które docierały w coraz to odleglejsze zakątki - a niebawem miały opłynąć świat dookoła - podczas gdy pałace przy Canale Grande w Wenecji, świeżo wzniesione dzięki nieprawdopodobnie intratnemu handlowi korzennemu, stawały się coraz piękniejsze. Ten wystawiony na pokaz luksus i profity wzbudzały zazdrość w sąsiednich państwach. Genueńczycy, Francuzi, Hiszpanie, Portugalczycy, a nawet Anglicy - choć z racji oddalenia mniej ich kłuło w oczy - nie mogli przebaczyć Wenecjanom takiego obnoszenia się z bogactwem. Tym bardziej nie chcieli tolerować barier nie do pokonania pomiędzy Indiami a Europą, wzniesionych przez Egipcjan i Syryjczyków. Musieli jakoś zareagować. Jak długo można znosić to, że statkom chrześcijan nie pozwala się swobodnie żeglować po Morzu Czerwonym, że cały handel między Indiami a Zachodem zależy od widzimisię kupców tureckich i arabskich? Trzeba było znaleźć inną drogę, która pozwoliłaby dotrzeć do wysp korzennych, omijając chciwych pośredników. Właśnie wtedy portugalski książę Henryk zwany Żeglarzem, zadziwiający wizjoner, wysłał swoje statki na poszukiwanie nowych szlaków morskich. Dzięki temu Bartolomeu Diazowi i Vasco da Gamie udało się opłynąć Przylądek Dobrej Nadziei i znaleźć przejście drogą morską do Indii. Niedługo potem niezwykłe odkrycie Ameryki przez Krzysztofa Kolumba mocno zaniepokoiło Portugalczyków. Czy nie grozi im utrata świeżo zdobytego panowania na morzu? Należało szybko wynegocjować umowę z Hiszpanią, aby uniknąć sporów o ziemie, które dopiero co zostały lub zostaną odkryte. Zatem 7 czerwca 1494 roku oba kraje podpisały traktat w Tordesillas. Zważywszy na ówczesną nieścisłość wiedzy geograficznej, umowę należałoby uznać za spis pobożnych życzeń i poetyczne mrzonki, niemniej jednak postanowiono podzielić kulę ziemską na pół, jakby to była pomarańcza. "Granica zostanie wyznaczona przez linię poprowadzoną z północy na południe, od bieguna arktycznego do bieguna antarktycznego przez rzeczony ocean. Rozgraniczenie zostanie przeprowadzone wzdłuż linii prostej w odległości trzystu siedemdziesięciu mil na zachód od Wysp Zielonego Przylądka... Wszystkie ziemie, wyspy lub stały ląd, które zostały lub zostaną odkryte przez króla Portugalii i jego okręty na wschód od tej linii, jakakolwiek by była szerokość geograficzna północna czy południowa, będą należały i na zawsze pozostaną własnością króla Portugalii i jego następców. Wszystkie ziemie, wyspy lub stały ląd, które zostały lub zostaną odkryte przez króla i królową Kastylii lub Aragonii... lub ich okręty na zachód od linii wyżej określonej, jakakolwiek by była szerokość geograficzna północna czy południowa, będą należały i na zawsze pozostaną własnością rzeczonych królów i królowej Kastylii, Aragonii... i ich następców". Lecz kto mógłby powiedzieć, którędy dokładnie przechodziła linia podziału na ogromnych przestrzeniach wodnych położonych na antypodach? Nikt! Kiedy zatem rywalizujące ze sobą floty odkrywały nowe ziemie, podnosiły się protesty, a spory nasilały się i ciągnęły przez dziesiątki lat. Od początku XVI wieku Portugalczycy osiedlali się w Indiach Wschodnich. Założywszy najpierw ufortyfikowane faktorie wzdłuż całego wybrzeża afrykańskiego, postąpili podobnie w Indiach, na Cejlonie i Sumatrze. Alfonso d'Albuquerque opanował Goa, Malakkę i Ormuz, gdy tymczasem generał Francisco de Serrao ujarzmił Jawę, Timor, Ambon i Bandę. Nawiasem dodam, że wśród jego ludzi znajdował się wtedy młody Magellan, aczkolwiek niebawem już miał on zmienić nie tylko obóz, lecz także - i to radykalnie! - układ uzgodniony w Tordesillas, docierając do Pacyfiku od zachodu. Portugalia zaś dzięki swym podbojom zawładnęła cieśninami, przez które prowadziła droga na Moluki, słynne wyspy korzenne. Ładownie portugalskich statków wypełniły się tak bardzo pożądanymi towarami spożywczymi, choć nie tylko - wiozły one także jedwabie, złoto i kamienie szlachetne. Było więc niemało powodów, by doprowadzić do furii Wenecję, która utraciwszy swój do tamtej pory niemal zupełny monopol na handel z Azją, nie zdołała nawet wynegocjować z Portugalią kwestii redystrybucji towarów w Europie! Straszliwe poniżenie dla Serenissimy, tym gorsze, że jej oferta w tym względzie została odrzucona na korzyść miast flamandzkich. Hiszpania natomiast spróbowała szczęścia inaczej - obdarzając zaufaniem Portugalczyka, niejakiego Magellana, który twierdził zuchwale, że potrafi dotrzeć do wysp korzennych od zachodu. Jak zapewniał, pozwoli to udowodnić, że znajdują się one w części na mocy traktatu z Tordesillas przyznanej Hiszpanii. W sierpniu 1519 roku przy wtórze wiwatów i "Ave Maria" śpiewanej raz za razem potężnym głosem przez rozradowany tłum, pięć okrętów opuściło Sanlucar de Barrameda.»* Po długich miesiącach niebezpiecznej żeglugi, za cenę wielu wysiłków i trudów, czerpiąc energię z wiary w Boga jeszcze większej niż pragnienie sukcesu, Magellan i jego ludzie odkryli przejście prowadzące na Pacyfik. W roku 1521 flota dotarła na wyspy Mariany, potem na archipelag filipiński, który Magellan - zanim jeszcze spotkała go śmierć na wyspie Cebu - nazwał San Lazaro. Pomimo straty inicjatora i przywódcy ekspedycja podążyła dalej i szczęśliwie w kilka tygodni później odnalazła upragnione Moluki. Wreszcie "Victoria" pod rozkazami Sebastiana Cano, jako jedyny ocalały z pięciu statków, które odbiły od brzegu w Sewilli, opłynąwszy Przylądek Dobrej Nadziei dopiero po trzech latach dotarła do Hiszpanii. Tak nazywa się położony u ujścia Gwadalkiwiru port zewnętrzny Sewilli; stamtąd przez blisko dwa stulecia odpływały niemal wszystkie statki w kierunku Indii Zachodnich; dopiero w 1680 roku ten swoisty monopol przekazano Kadyksowi (przyp. tłum.). Pierwsza podróż dookoła świata na żaglowcu została zakończona. Nowa droga od zachodu rzeczywiście pozwoliła Hiszpanii twierdzić, że wyspy korzenne znajdują się w jej strefie. Stąd powstała nowa zwada między Portugalią a Hiszpanią, bowiem zarówno jedna, jak i druga domagały się swoich praw do Moluków. Karol V zgodził się na kompromis, odstępując je Portugalii za 350 tysięcy złotych dukatów - kiesa cesarza bardzo tego potrzebowała!»* Lecz nie wszystko zostało ułożone między obydwoma krajami, które nadal ze sobą walczyły na Morzu Południowochińskim, tylko że teraz kością niezgody były Filipiny. Hiszpańskie czy portugalskie, do kogo należą Filipiny? Trudno było udowodnić czyjekolwiek racje, ale Karol V, wierny swej dewizie: "passer oultre", po prostu wysłał w to miejsce okręty, aby "manu militari" przypieczętować przynależność archipelagu do Hiszpanii. Karol V (1500-1558) panował w Hiszpanii jako król Karol I, a od 1519 roku także cesarz rzymsko_niemiecki (przyp. tłum.). Prawdziwe panowanie Hiszpanów na Filipinach rozpoczęło się faktycznie w roku 1564 wraz z ekspedycją Miguela Lopeza de Legazpi, który założył pierwszą kolonię na wyspie Cebu oraz w roku 1571 Manilę. Później jeden z jego ludzi, mnich augustianin, a jednocześnie wspaniały żeglarz Andr~es de Urdaneta, odnalazł silny prąd, który dopomagał statkom płynąć na wschód i dotrzeć do brzegów Ameryki. Odkrycie miało kapitalne znaczenie, ponieważ do tamtej pory statki hiszpańskie kursowały tylko szlakiem na zachód zgodnie z kierunkiem pasatu, przedzierając się przez cieśninę Malakka i opływając Przylądek Dobrej Nadziei pod ostrzałem portugalskich armat. Dzięki nowo poznanemu prądowi można było uniknąć tych pułapek. Jego siła bowiem, po wypłynięciu daleko na północ Oceanu Spokojnego, zapewniała wreszcie statkom bezpieczną, choć męczącą żeglugę w przeciwną stronę. Wprowadzono zatem regularne rejsy wahadłowe galeonów pomiędzy dwiema posiadłościami hiszpańskimi - Filipinami i Meksykiem. A ponieważ szybko doceniono strategiczne położenie Filipin w stosunku do Chin i Japonii, starano się przyciągnąć jak najwięcej tamtejszych dżonek i zachęcić kupców do handlowania z młodą, szybko wzrastającą potęgą. Wkrótce Manila przekształciła się w gigantyczny skład poszukiwanych rarytasów, czekających na przewiezienie przez galeony do Meksyku. Ruch statków na tej trasie trwał od roku 1565 do 1815 i gdyby "San Diego", którego wrak odnaleźliśmy, nie poszedł na dno, on również odbywałby regularne rejsy w tę i z powrotem. Mniej więcej raz do roku dwa galeony opuszczały Manilę, by pożeglować do Acapulco. Transportowały jedwabie, korzenie, lakę, porcelanę, kość słoniową, złoto, perły i kamienie szlachetne. Podróż była niesłychanie uciążliwa, bowiem zarówno marynarze, jak i pasażerowie, przyzwyczajeni do ciepła w tropikalnym klimacie, cierpieli chłód i niewygody związane ze złą pogodą, a także głód i pragnienie. Trwało to od czterech do siedmiu miesięcy i załogi płaciły morzu słoną daninę. Dla wielu dno oceanu pozostało na zawsze miejscem ostatniego spoczynku. W końcu towary, niecierpliwie oczekiwane przez całą ludność Nowej Hiszpanii, wyładowywano w Acapulco. Sprzedawano na targu, który odbywał się za każdym razem po przybyciu galeonu, po czym umieszczano na grzbietach mułów i ekspediowano wąskimi, górskimi ścieżkami albo w stronę miasta Meksyk, gdzie kupowali je mieszkańcy, albo do Veracruz na wybrzeżu atlantyckim, skąd znów w ładowniach statków wyruszały do Sewilli lub Kadyksu. Galeony natomiast opuszczały Acapulco, by powrócić na Filipiny. W drugą stronę podróż była daleko przyjemniejsza: pchane naprzód pasatem i prądem równikowym docierały do Manili po trzech miesiącach. Ludność, która ich tu oczekiwała równie niecierpliwie jak w Meksyku, wyładowywała cenny balast - ogromne ilości pieniędzy uzyskanych w Meksyku i w Limie. Było z czego opłacić wojsko i urzędników kolonii; za co kupić od Azjatów nowe towary do wysłania kolejnym transportem w następnym roku. Życie na Filipinach - kolonii hiszpańskiej podlegającej wicekrólowi Nowej Hiszpanii, na miejscu rządzonej przez gubernatora mianowanego w Madrycie przez króla - stało się praktycznie uzależnione od szczęśliwego dotarcia towarów do Meksyku i uzyskanych za nie pieniędzy w drodze powrotnej. Zatonięcie lub przechwycenie przez nieprzyjaciół jednego z owych "naos de la China" - w ten sposób również nazywano galeony kursujące na tej trasie - oznaczało ruinę przynajmniej dla części kolonii. Na ulicach Manili nie stanowiło rzadkości spotkanie błąkających się bez celu żebraków, którzy kilka miesięcy wcześniej po tych samych ulicach jeździli w karetach. W czasach gdy zaczęto wykorzystywać nowy szlak morski, Pacyfik stanowił niemalże hiszpański ocean i galeony żeglowały spokojnie jak zwykłe statki handlowe. Nie musiały się zbytnio obawiać piratów chińskich i japońskich, a tym bardziej morozyjskich - rabusie z zatoki Moro, położonej w południowej części archipelagu, w ogóle nie śmieli atakować ogromnych żaglowców. Jednak po tym, jak angielski admirał Thomas Cavenish przechwycił "Santa Ana", galeon admiralski w drodze do Acapulco, pozostałe statki silnie uzbrojono, aby mogły odeprzeć ataki Europejczyków penetrujących Pacyfik. Chociaż nieraz zdarzało się, że chęć zysku przeważała nad lękiem przed abordażem ze strony nieprzyjaciela i wbrew wszelkim zasadom ostrożności działa burtowe składano na dno ładowni, żeby mieć więcej miejsca na towary. W 1600 roku - kiedy to rozpoczyna się nasza opowieść o "San Diego" - królestwa Hiszpanii i Portugalii od dwudziestu lat były pod jedną koroną. A zatem tylko floty angielska i holenderska, należące do krajów trwających w otwartym konflikcie z Hiszpanią, mogły zagrozić Filipinom lub Molukom. Ponieważ szybki rozkwit tych wysp wzbudzał coraz większą zazdrość, przeto nic dziwnego, że 7 sierpnia 1599 roku don Francisco Tello, gubernator Filipin, tak pisał do króla Hiszpanii: "Otrzymałem z Malakki informacje o obecności angielskich okrętów przybyłych na Archipelag Sundajski, gdzie wzniesione zostały umocnienia... Obydwa statki angielskie sprzymierzyły się z Ternate i z królem Tidoru... Napisałem do wicekróla Nowej Hiszpanii w sprawie owych nieprzyjacielskich statków; prosiłem o posiłki i zalecałem, aby okręty, które mają przypłynąć w przyszłym roku, były bardzo ostrożne, albowiem wróg może na nie czyhać"... Wróg, rzecz jasna, czatował i szykował się do ataku na kolonię, nie byli to jednak Anglicy, tylko Holendrzy; Olivier de Noort wpłynął właśnie ze swoją flotą na wody archipelagu przez cieśninę San Bernardino. Wkrótce miał zagrozić Manili i Cavite, gdzie znajdowały się port i stocznia wojenna. Obydwa miasta były wtedy niemal całkowicie bezbronne, ponieważ flota hiszpańska wyruszyła na daleką ekspedycję karną przeciwko piratom z zatoki Moro, oddalonej o wiele dni żeglugi na południe. W porcie stały na kotwicy - same niezdolne obronić całych Filipin - niewielki, portugalski statek patrolowy "San Jacinto" i galeon handlowy oczekujący odpowiedniej pory roku, by popłynąć do Acapulco - "San Diego", którego dni były już policzone i który prawie czterysta lat później miał się stać celem mojej ekspedycji. Wybierając się na nią, zamierzałem podobnie jak w poprzednich przypadkach - nie licząc "Saint Barth~elemy" - skorzystać z nieocenionej pomocy Muzeum Narodowego Filipin. Jak już powiedziałem, ogromnie lubię muzea. Te magiczne zakątki, gdzie gromadzi się wszystko, co przez tysiąclecia człowiek wytworzył najszlachetniejszego. Wierzę w ich misję edukacyjną, wierzę, że ich rola w wychowaniu młodego pokolenia może stale rosnąć, o ile potrafi się sprawić, by stały się naprawdę atrakcyjne. Zarówno we Francji, jak i za granicą miałem zawsze bardzo dobre kontakty z ludźmi, którzy pracy w tych instytucjach poświęcali większość swojego czasu albo wręcz całe życie. Na Filipinach zaprzyjaźniłem się z wieloma osobami zatrudnionymi w Muzeum Narodowym, a zwłaszcza z jego dyrektorem, ojcem Gabrielem Casalem. Pracownicy Muzeum Narodowego uczestniczą w naszych wykopaliskach archeologicznych, a my pomagamy im w odrestaurowaniu odzyskanych zabytków. Opracowujemy wspólnie publikacje, w Manili i w Zamboanga razem przygotowujemy ekspozycje, które cieszą się dużym zainteresowaniem Filipińczyków. To właśnie z Gabrielem Casalem, w jego biurze, zdecydowaliśmy, żeby po sukcesie siedmiu kolejnych ekspedycji odnaleźć i zbadać statek, który miałby pierwszorzędne znaczenie dla historii Filipin. Wówczas jednocześnie wykrzyknęliśmy tę samą nazwę: "San Diego"! To mógł być tylko "San Diego" (o jego istnieniu dowiedziałem się z dokumentacji wyszukanej przez Patricka Liz~e), albowiem żaden inny galeon nie przedstawia dla tego kraju równie doniosłej wartości historycznej - bitwa, którą wydał Holendrom, przesądziła w efekcie o dalszych losach archipelagu. Jeżeli chce się odnaleźć wrak, trzeba zacząć od szperania i badania materiałów archiwalnych. Do tego niezwykle ważnego i trudnego zadania mam niezrównanego współpracownika. Patrick Liz~e - człowiek, dla którego archiwa są celem i sensem życia, pełen pasji zagorzały tropiciel starych ksiąg i pożółkłych dokumentów pokrytych kurzem minionych stuleci. Jest to doprawdy fascynujący widok, kiedy pracuje nad manuskryptem - gdy dopadnie czegoś interesującego, robi się podekscytowany, rozgorączkowany, w oczach zapalają mu się iskierki, a dłonie z oszałamiającą prędkością przewracają kartki. A przecież ten sam rękopis komukolwiek innemu wydałby się wręcz nie do odcyfrowania! Czego można się w ten sposób doczytać? Dzisiaj już wiem, że Patrick ma swoją własną technikę. Czyta jakby po przekątnej, wychwytując istotne słowa, kluczowe wyrazy - takie jak wiatr, prąd, burza, sztorm, statek, zatonięcie... Przeszło dwadzieścia lat minęło, odkąd przemierza świat, spędzając sporą część swego życia na poszukiwaniu zapomnianych szczegółów w bibliotekach, archiwach, studiując dzienniki okrętowe, sprawozdania, listy, stare mapy. Nigdy się nie zniechęca, jak ogar na tropie jest pochłonięty tylko myślą o zdobyczy. Żeby odnaleźć ślady "San Diego", Patrick udał się najpierw do Hiszpanii - do Casa de la Contratacion w sercu Sewilli, do biblioteki Muzeum Marynarki w Madrycie i do Archiwum Głównego Simancas znajdującego się we wspaniałym zamku warownym. Dalsze poszukiwania zawiodły go do Holandii. Przestudiował ogromną liczbę dokumentów rozproszonych po wielu zbiorach. Akurat ta bitwa morska była istotnie uznawana za ważne wydarzenie w historii marynarki hiszpańskiej i na jej temat powstało mnóstwo dokumentów. Na samym początku swojej pracy Patrick znalazł raport sporządzony dla króla Hiszpanii przez gubernatora Filipin oraz relacje głównych protagonistów: admirałów obydwu flot, Hiszpana Antonia de Morgi i Holendra Oliviera de Noorta. Zgromadził także wiele materiałów źródłowych - mapy, plany, relacje, spisy wyposażenia wydanego przez królewskie zbrojownie, zeznania... - mających związek z wtargnięciem Holendrów na wody odległych, zamorskich posiadłości hiszpańskich na Filipinach. Potem, po powrocie do Paryża, zabrał się do czytania i tłumaczenia całego żniwa informacji dotyczących sławnej bitwy morskiej, która osiemdziesiąt lat po odkryciu archipelagu przez Magellana, trzydzieści lat po założeniu Manili przez Lopeza de Legazpiego, rozegrała się pomiędzy Olivierem de Noortem a Antoniem de Morgą. Olivier de Noort był wysokim zawadiaką z jasną brodą; miał pogodne usposobienie, co sprawiało, iż z zupełną beztroską dźwigał na karku swą czterdziestkę. Dzierżawił tawernę "Pod Dwoma Srebrnymi Kluczami" przy rynku w Rotterdamie, lokal ten cieszył się pewną renomą. Swoich dostojnych gości - notabli, kupców i armatorów - witał jowialnym uśmiechem i dobrym żartem. Wszyscy ogromnie go szanowali. Powszechnie wiedziano o jego niebywałej odwadze oraz o tym, że ma większe szczęście do prowadzenia wojny na morzu niż do interesów na lądzie. Zresztą lubił swoim znamienitym klientom, którzy zasiadali u niego przy kuflu piwa, opowiadać o wojennych przygodach i wyczynach z czasów, gdy pływał po północnym Atlantyku na okrętach pirackich. Być może właśnie dlatego udało mu się przekonać kupców z Rotterdamu i Amsterdamu, by wyłożyli dwieście tysięcy florenów na uzbrojenie kilku jednostek, nad którymi on, Olivier de Noort, miał objąć dowództwo jako admirał mianowany przez stadhoudera Zjednoczonych Prowincji.»* Trzeba było rzeczywiście wiele odwagi i brawury, by wystawić w ten sposób flotę i wyruszyć z Holandii w trzecią, w całej historii żeglugi, podróż dookoła świata! Co do celów wyprawy, to instrukcje, zawarte w książęcym glejcie, nie pozostawiały miejsca na żadne wątpliwości: Tytuł ten najpierw przysługiwał namiestnikowi króla hiszpańskiego w Niderlandach; w późniejszym okresie oznaczał najwyższego urzędnika republiki (przyp. tłum.). "My, Maurycy książę Orański, hrabia Nassau... dobrze wyposażyliśmy statki, które wysyłamy na wybrzeża Azji, Afryki, Ameryki i wysp w Indiach Wschodnich, żeby zawrzeć układy i prowadzić handel z kupcami z tamtych krain. Jednakowoż zostaliśmy powiadomieni, że Hiszpanie i Portugalczycy są wrogo nastawieni do poddanych naszych prowincji i przeszkadzają im w żegludze i handlu w tamtych stronach, wbrew wszelkim naturalnym prawom państw i narodów... tak też wydajemy wyraźne rozkazy, by popłynąć do tych wysp, dać odpór, wydać wojnę i nie szczędzić wszelakich razów onym Hiszpanom i Portugalczykom"... Uzbrojono cztery statki: "Mauritius", nazwany tak na cześć Maurycego z Nassau, okręt admiralski o wyporności dwustu siedemdziesięciu pięciu ton, który już wcześniej pokazał, co potrafi, podczas zdobycia Kadyksu; "Hendrick_frederick", okręt wiceadmiralski, trzysta pięćdziesiąt ton wyporności, oraz dwie mniejsze pięćdziesięciotonowe jednostki "Eendracht" i "Hope". O świcie 13 września 1598 roku, po miesiącach prrygotowań, żaglowce, mocno załadowane, stosownie do potrzeb kilkuletniej podróży, wyruszyły na południe. Na wysokości dwudziestego drugiego równoleżnika Holendrzy podjęli wielką przeprawę przez Atlantyk w kierunku Brazylii. Nękali ich Portugalczycy i szkorbut. Jeden z małych statków ze wszystkich stron nabierał wody, więc trzeba go było opuścić. Płynąc dalej wzdłuż wybrzeży Ameryki Południowej, dotarli aż do Patagonii, gdzie zawinęli do portu i przez miesiąc uzupełniali zapasy jajkami morskich ptaków i solonym mięsem pingwinów, które zastąpiło zepsutą słoninę. W rok po opuszczeniu Holandii trzy ocalałe żaglowce osiągnęły wreszcie Cieśninę Magellana. A tam - dwadzieścia dni sztormu; w dodatku musieli stawić czoło przemyślnym atakom okolicznych Indian. Zdołali przepłynąć dopiero, gdy wytępili całe plemię - z wyjątkiem kilkorga dzieci zabranych na pokład; potem bunt na okręcie wiceadmiralskim, na szczęście szybko stłumiony, a jego przywódca - zapoznany poprzednik Robinsona Cruzoe - został wysadzony na małej, bezludnej wysepce. Słowem, nic nie zostało zaoszczędzone Olivierowi de Noortowi. Na przeprowadzenie floty przez przeklętą cieśninę strawił sto szesnaście dni. Na koniec, jakby jeszcze było mało, w kolejnym sztormie zniknął "Hendrick_frederick". Straszliwy bilans: od początku podróży zginęło przeszło stu ludzi! Nie przeszkodziło to jednak holenderskiemu admirałowi twardo żeglować dalej - kurs na północ, wzdłuż wybrzeży chilijskich - w nadziei na zawładnięcie zawartością ładowni jakichś bogatych statków. Okazja pojawiła się dość szybko. Pewnego pięknego ranka hiszpański galeon "Buen Jesus" ukazał się na horyzoncie. Pościg, krótka, nierówna walka - i statek poddał się Holendrom. Olivier de Noort już widział się posiadaczem fortuny, ładowni galeonu pełnych złota i diamentów. Na nieszczęście dla niego nie zawierały niczego poza mąką! Admirał wściekły, podejrzewając podstęp, kazał torturować pilota nieprzyjacielskiego statku, który w końcu wyznał, że przed kapitulacją wyrzucono za burtę dwa tysiące sztabek złota i że wszystkie porty hiszpańskie zostały uprzedzone o pojawieniu się obcej floty. Ponieważ obawa przed napotkaniem dobrze uzbrojonej eskadry, gotowej do zatopienia go, stawała się coraz silniejsza, Olivier de Noort na wysokości Peru zdecydował się strawersować Pacyfik. We wrześniu 1600 roku, po długiej żegludze już bez większych przeszkód, aczkolwiek trudy dnia codziennego wciąż równie nieznośnie dawały im się we znaki - zepsuta żywność, stęchła woda, a w perspektywie zabójcza dyzenteria i szkorbut - natknęli się na wyspy Mariany. Po kilku dniach postoju w Guam piraci podnieśli kotwicę, by pożeglować w kierunku Filipin. W październiku wyspy archipelagu zarysowały się na horyzoncie. Płynąc jeden przy drugim, oba statki holenderskie zbliżyły się do cieśniny San Bernardino. W tym czasie cała Manila aż trzęsła się od złych nowin: wrogowie przybyli z Europy i zagrażają kolonii! W tym też momencie za murami obronnymi miasta Hiszpan Antonio de Morga szykował się, by wkroczyć na scenę i zmierzyć się z Holendrem Olivierem de Noortem w bitwie, która przejdzie do historii. Antonio de Morga podobnie jak Olivier de Noort miał czterdzieści lat, za to wyglądem bardzo się od niego różnił. Jeden miał kruczoczarne włosy i oliwkową karnację, podczas gdy drugi był jasnym blondynem. Jeśli zaś idzie o usposobienie - to jak ogień i woda. Hiszpan posępny i drażliwy, Holender pogodny i dobroduszny. Krótko mówiąc, jeden reprezentował typ śródziemnomorski, drugi zaś nordycki. Antonio de Morga sprawował funkcje doradcy oraz naczelnego dowódcy podlegającego gubernatorowi Filipin. W liście nominacyjnym Filip II napisał, że jest on godny tak ważnego stanowiska ze względu na swe zasługi, talenty, wykształcenie i umiejętności, a ponieważ jego kompetencje rozciągają się zarówno na sprawy cywilne, jak i wojskowe kolonii, zasługuje zatem na solidną zapłatę. "To dla mnie przyjemność wypłacać panu roczne wynagrodzenie w wysokości dwóch tysięcy czterystu pesos i pięćdziesięciu maravedis" - dodał Filip, a sygnował ten urzędowy dokument tradycyjnym i pełnym dostojeństwa: Yo El Rey. W 1595 roku po ponadrocznej podróży Antonio de Morga wysiadł na ląd w Manili. Towarzyszyła mu żona i czworo dzieci - dwoje zbyt małych na taką podróż pozostało w Hiszpanii, jedno zmarło w trakcie rejsu - a także czternaścioro służby i trójka czarnych niewolników. W jego bagażu znajdowały się ogromne kufry ze skóry z wybitym herbem - zawierały one bogatą i cenną bibliotekę, z którą nigdy się nie rozstawał. Zarówno ze względu na stanowiska, jak i tytuły de Morga miał być odtąd drugą z najbardziej wpływowych osobistości kolonii. W owych czasach, to znaczy tuż przed tragicznym epizodem z udziałem Holendrów, niebezpieczeństwa spodziewano się przede wszystkim ze strony Japonii i Chin. Każda ekspedycja karna Hiszpanów wymierzona przeciwko japońskim piratom, którzy nieustannie nękali okolicę, natychmiast wzbudzała wściekłość mikada. Zwłaszcza Manila obawiała się ekspansjonistycznych zakusów japońskich możnowładców. Wszak jeden z nich, Hideyoshi, wystosował otwartą groźbę do gubernatora Filipin: "Już przeszło tysiąc lat Japonia jest pod panowaniem jednego suwerena... Podbiłem Koreę... Szykuję się do wyprawy na wielkie Chiny... Jestem zaskoczony, że kraj z wyspy Luzon nie przysłał do mnie swoich posłów... Powziąłem więc zamiar, by w drodze do Chin zaatakować z moją flotą Manilę... Lecz pewien szlachetny Japończyk o nazwisku Faranda powiedział, że dobrze traktujecie moich kupców i wasali na tych wyspach... Jestem tak potężny, że mógłbym podbić każde państwo... Jeżeli wyślecie ambasadorów, którzy zapewnią mnie, iż gubernator jest przyjacielem, opuszczę moją chorągiew na znak przyjaźni... Jeśli zaś nie przybędzie żaden ambasador, rozkażę podnieść chorągwie i poprowadzę moją ogromną armię na wasz kraj, abyście gorzko pożałowali, że nie wysłaliście do mnie posłów"... Hiszpanie mieli zatem poważne powody do niepokoju. Jednakże po zatopieniu "San Felipe" u wybrzeży Japonii sytuacja stała się daleko trudniejsza. Japończycy najpierw wyładowali z galeonu towary - ich wartość szacowano na przeszło półtora miliona pesos - po czym zaczęli przesłuchiwać marynarzy ocalałych z pogromu. Ci z kolei mieli nadzieję, że uratują skórę, jeżeli uda im się wywrzeć wrażenie na przesłuchujących ich oficerach, opisując niebywałą potęgę Hiszpanii i jej rozległe posiadłości rozsiane po wszystkich kontynentach. Pilot z "San Felipe" popełnił wówczas fatalny błąd. Na pytania sędziów, którzy chcieli wiedzieć, w jaki sposób Hiszpania zdobyła swe kolonie, nieszczęśnik odpowiedział, że jego król postępował zawsze według jednej i tej samej metody - najpierw wysyłał misjonarzy, później zaś wojsko przemocą otwierało drogę dla kupców. Nie trzeba było długo czekać na straszliwe rezultaty tego na pozór niewinnego stwierdzenia. Wszyscy franciszkańscy misjonarze i kilku nawróconych na katolicyzm Japończyków zostało natychmiast ukrzyżowanych. Potem zginęło jeszcze wielu obcokrajowców. Aż wreszcie Japonia zamknęła się przed światem zachodnim, a mała kolonia na Filipinach poczuła się znacznie bardziej niepewnie niż przedtem. Bogu dzięki, w stosunkach z Chinami przytrafiało się mniej wstrząsów. Wprawdzie piraci chińscy również panoszyli się na wodach archipelagu, ale cesarz nie reagował, gdy karne ekspedycje łoiły im skórę. Nie reagował zresztą nawet wtedy, gdy Hiszpanie brutalnie tłumili bunty Chińczyków osiadłych w Manili. Prawdę rzekłszy, Niebiańskie Cesarstwo raczej w ogóle nie dbało o swych poddanych mieszkających poza jego granicami. Niemniej jednak obydwaj wielcy sąsiedzi sprawiali kolonii poważne kłopoty i od momentu swego przyjazdu doradca gubernatora Antonio de Morga, starając się uporządkować sprawy administracyjne, musiał jednocześnie pilnie śledzić wydarzenia za granicą. Pomimo swych talentów organizacyjnych i administracyjnych de Morga zraził do siebie sporą część kolonii. Bez wątpienia głównym powodem było to, iż walczył z zepsuciem obyczajów (które ogarnęło całą społeczność - nawet klasztory, gdzie ujawnił sto sześćdziesiąt przypadków naruszenia reguły zakonnej!), ze złym prowadzeniem rachunków publicznych, sprzeniewierzaniem pieniędzy z królewskiego skarbca, z dezorganizacją w arsenałach, nieodpowiednim przechowywaniem sprzętu wojskowego, nonszalancją urzędników, którzy niekiedy po prostu nie stawiali się do pracy. Prawdę powiedziawszy, żadne przewinienia nie znajdowały wybaczenia w oczach Antonia de Morgi, nawet te popełnione przez jego zwierzchnika. Gubernator don Francisco Tello nie mógł zresztą być postacią kryształową, skoro arcybiskup Manili, jego wielebność Santibanez, trzęsąc się z gniewu, tak go opisywał w liście adresowanym do króla: "...Wasza Wysokość nie powinien zadawać sobie trudu, żeby dopytywać o jakieś szczególne wady don Francisca Tella, lecz może sobie wystawić wszelkie możliwe do wyobrażenia wady, i to rozwinięte w najwyższym stopniu, jakie mógłby posiadać jurysta; to wystarczy, by mieć doskonały opis pana Tella, gubernatora Waszej Wysokości na Filipinach. Nie jest to też ten rodzaj człowieka, u którego wada idzie w parze z cnotą, nie masz bowiem w nim najmniejszego śladu cnót"... Ze swojej strony gubernator Tello nie oszczędzał Antonia de Morgi, którego obawiał się w takim samym stopniu, w jakim nie cierpiał jego chłodnej natury i wyrachowania. Oskarżał go nawet przed królem o to, że jest donosicielem obrzucającym go oszczerstwami w anonimowych listach: "Mimo iż byłem we wszystkim przychylny mojemu doradcy doktorowi Mordze, poinformowano mnie, że ten mnie oczerniał i nakłaniał niektóre osoby do pisania do Waszej Wysokości rzeczy nieprawdziwych i odrażających"... Ależ słodką sielankę przypominało życie w kolonii! Prawdziwe kłębowisko węży i żmij, gdzie każdy cios poniżej pasa był dozwolony, a zawiść z nienawiścią sprawowały władzę absolutną. To właśnie pośród tej zatrutej atmosfery 31 października 1600 roku nadeszła straszliwa wieść: nieprzyjacielskie okręty angielskie albo holenderskie, jeszcze nie wiadomo na pewno jakie, wpłynęły na wody archipelagu przez cieśninę San Bernardino. W rzeczywistości Olivier de Noort dotarł w pobliże Filipin 16 października. Zarzucił kotwicę w zatoce Albay na wschodnim wybrzeżu Luzonu, na północ od cieśniny San Bernardino, trudnej do ominięcia, jeśli się chciało przedostać do wnętrza archipelagu. Na początku Holendrzy wcale nie myśleli atakować, chcieli tylko podreperować zdrowie nadszarpnięte podczas nazbyt długiej żeglugi. Żywności na statku ostało się niewiele, a to, co jeszcze skrzętnie przechowywano, właściwie nie nadawało się już do jedzenia dla ludzi - najwyżej dla szczurów - wszystko zepsute i cuchnące. Głód zaglądał im więc w oczy. Należało koniecznie zejść na ląd, żeby znaleźć źródło słodkiej wody i napełnić beczki świeżymi zapasami, upolować trochę dziczyzny lub kupić od tubylców drób i świnie. Lecz jak tu wysiąść na brzeg o wąskich plażach, gdy drogę w głąb wyspy zagradzają podmokłe mangrowe chaszcze, roślinność tworzy zbitą gęstwinę, a ludność z pewnością okaże się wrogo nastawiona? Jak to zrobić nie zdradzając, kim się jest? Wszak Holendrzy to zaprzysiężeni wrogowie Hiszpanów i ich kolonii! Jedynym wyjściem może być odegranie małej komedii - udawać Francuzów mających oficjalne upoważnienie Madrytu do handlowania z wyspami południowego Pacyfiku. Zadawszy sobie trud, by zmienić banderę i przebrać jednego z majtków za katolickiego księdza, de Noort wysłał na ląd szalupy, gdzie bez trudności kupiono ryż, warzywa i owoce od wieśniaków, którzy pomimo obaw zdecydowali się wyjść na spotkanie wynędzniałych i zarośniętych gości. Chytry Holender posunął się nawet do tego, że zaprosił na pokład dwóch oficerów hiszpańskich i kilku Filipińczyków; żaden z nich niczego się nie domyślił. Mówiący biegle po francusku admirał z łatwością wprowadził w błąd swoich gości zarówno co do bandery statku, jak i celu podróży. Udało mu się nawet przekonać Filipińczyków, by pilotowali go przez niebezpieczną cieśninę San Bernardino, która stanowi główne wejście do archipelagu od strony Pacyfiku. Po czterech dniach korowodów, kursów w obie strony między brzegiem a statkami, po ostatnim transporcie z kiśćmi bananów i prosiętami, szalupy zostały wciągnięte na pokład. Postawiono żagle, podniesiono kotwice, po czym "Mauritius" i "Eendracht", kierowane przez tubylców usadowionych w bocianich gniazdach, popłynęły w stronę wyspy Capul, położonej dokładnie na wprost wejścia do cieśniny. W tym miejscu, w holenderskiej maskaradzie nastąpił nagły zwrot akcji. Komedia przemieniła się w tragedię. 22 października Manuel Salvador, czarny niewolnik schwytany przy zdobyciu "Buen Jesus", wyskoczył za burtę "Mauritiusa". Długo płynął przez morze równie czarne jak noc, która pozwoliła mu zmylić czujność jego nowych panów. Wreszcie plaża - i być może wolność. Salvador zatoczył się na piasku. Kilka chat i skromniutka dzwonnica rysowały się na tle wygwieżdżonego nieba. Słychać było szczekanie psów, głosy nawołujące się wśród nocy. Raptem jacyś ludzie rzucili się na uciekiniera. Z początku potraktowali go jak wroga, aż wreszcie między jednym ciosem a drugim zdołali go zrozumieć, zaprowadzili więc do kościoła. Tam, w zakrystii, z niemałym trudem wytłumaczył nie całkiem dobudzonym księżulom, że dwa żaglowce, które stały na kotwicy w zatoce, wcale nie są francuskie, tylko holenderskie, i teraz szykują się, by spustoszyć kolonię. 27 października sytuacja przybyszów pogorszyła się jeszcze bardziej. W trakcie pijatyki na lądzie został schwytany John Calleway, Anglik zaokrętowany na "Mauritiusie", muzyk z zawodu. Tubylcy wydali go Hiszpanom zamkniętego w bambusowej klatce. Rozwścieczyło to Oliviera de Noorta do tego stopnia, że wysłał swoich ludzi, by złupili i puścili z dymem kilka wiosek. 31 października gubernator został wreszcie formalnie powiadomiony o wtargnięciu nieprzyjaciół z Europy i plądrowaniu przez nich kolonii. Don Tello natychmiast wyprawił dwudziestu arkebuzerów w stronę Capul, żeby zagrodzili drogę piratom na wypadek, gdyby tamci zamierzali ruszyć na stolicę. Tymczasem Olivier de Noort zorientował się, że jego podstęp został odkryty, ale specjalnie się tym nie zmartwił, bo znał już drogę do Manili. Podniósł więc kotwicę. Wiał dobry wiatr, morze było spokojne, a na horyzoncie, jak dobra wróżba, pojawiła się chińska dżonka wyładowana drobiem, warzywami i owocami, które piraci zagarnęli bez walki. Było czym urozmaicić codzienne menu i podnieść morale załogi. Na dodatek udało się wydobyć z kapitana dżonki cenne informacje na temat handlu morskiego kolonii - pomiędzy grudniem a kwietniem do jej portów zawijało co roku czterysta dżonek chińskich z jedwabiami i porcelaną - oraz równie ważne szczegóły dotyczące umocnień stolicy: wielkości fortyfikacji i liczby dział. W Manili panika wśród mieszkańców sięgnęła szczytu. Każdy wiedział, że miasto jest prawie bezbronne, i nie zapowiadano powrotu oddziałów, które wyruszyły spacyfikować krnąbrne południe - ani dnia następnego, ani w najbliższych tygodniach. Co robić, by uniknąć najgorszego - zniszczenia miasta, rzezi i gwałtów, a może nawet położenia kresu obecności Hiszpanów na Filipinach? Na pewno trzeba zakończyć wewnętrzne spory, a potem, wzajemnie się wspierając, dać odpór. Kłótnie nie ustały, a jednak stawiono czoło przeciwnikowi! Najpierw należało wzmocnić fortyfikacje Manili oraz portu i stoczni wojennej w Cavite. Potem znaleźć środki, by uzbroić flotę i przegnać Holendrów. Ale skąd wziąć statki dla tej armady? Gdzież są okręty wojenne, wspaniałe galeony zdolne zmusić do odwrotu każdego najeźdźcę? Nie było ani jednego! W stoczni stały tylko - w trakcie budowy - pięćdziesięciotonowy żaglowiec handlowy i dwie galery; w porcie zaś jedynie niewielki statek patrolowy "San Jacinto" i zwykły galeon handlowy "San Diego". Gubernator wydał rozkaz głównodowodzącemu flotą galer don Juanowi Ronquillo de Castillo, by używając wszelkich możliwych środków, jak najszybciej zorganizował pościg za Holendrami. Lecz don Juan, spędziwszy trzy dni w Cavite, powrócił do Manili chyba po to jedynie, by ściągnąć na siebie gniew Antonia de Morgi, który zarzucił mu - jak później napisze do króla - "że niczego nie przedsięwziął i nie wykazał najmniejszej umiejętności zrobienia czegokolwiek, zasłaniając się trudnościami, domagał się jako niezbędnych tylu rzeczy, że uczynił wszelkie działanie niemożliwym"... A że doradca gubernatora budził strach nawet u swego zwierzchnika, Francisco Tello pod jego naciskiem nie tylko aresztował nieudolnego dowódcę, ale także przekazał wszelkie jego pełnomocnictwa w ręce de Morgi. Ten zaś tylko na to czekał, miał już w głowie plan, jak przygotować port do obrony i uzbroić flotę. Tego samego dnia, gdy została wydana decyzja, wyruszył w drogę i udał się do Cavite. Zdawał sobie sprawę, że nie jest zbyt lubiany, i nie dbał o to. Wiedział, że ludzie boją się go, więc żądał posłuchu, umiejętnie wydobywając z każdego to, co w nim tkwiło najlepszego. "Szybkość" i "wydajność", "wydajność" i "szybkość" - te dwa słowa słychać było bez przerwy wzdłuż nabrzeży portu i w stoczni. W ciągu trzydziestu dni, dzięki zapałowi doradcy gubernatora - który mimo reputacji skąpca nie wahał się sięgnąć do prywatnej kiesy, by partycypować w kosztach - dzięki poświęceniu ludności cywilnej i wojska, pracujących zaciekle dzień i noc, port Cavite w krótkim czasie został przysposobiony do obrony, a flota prawie gotowa do wyjścia w morze. Stocznie zakończyły już budowę obydwu galer i małego, pięćdziesięciotonowego statku. Ochrzczono go imieniem "San Bartolom~e". Kiedy powoli zsuwał się po pochylni, musiały go przytrzymywać dziesiątki niewolników przewiązanych cumami, których drugi koniec przymocowano do pokładu. Jeszcze kilka metrów i oto wśród okrzyków radości statek zakołysał się na głębokiej wodzie w doku. Natomiast "San Diego", galeon handlowy o wyporności trzystu ton, zbudowany na wyspie Cebu, zarekwirowany przez Antonia de Morgę zaraz po nominacji, mógł odtąd śmiało uchodzić za okręt wojenny. Czternaście spiżowych dział ustawiono w furtach strzelniczych - wiele z nich pochodziło z umocnień obronnych Manili, albowiem niemal zupełnie ogołocona zbrojownia w Cavite zdołała dostarczyć tylko kilka - dziesięć innych rozdzielono pomiędzy "San Bartolom~e" i "San Jacinto". Kiedy podnieść kotwicę? Trzeba to zrobić jak najszybciej i położyć kres szarogęszeniu się przeklętych Holendrów. Szubrawcy zaczaili się u wejścia do zatoki i bezkarnie rabowali statki handlowe, które nie uprzedzone o niebezpieczeństwie spokojnie zmierzały w kierunku Manili. Przechwycili już dwie dżonki i mieli nadzieję na jeszcze lepszą zdobycz. Faktycznie Olivier de Noort dowiedział się, że kolonia spodziewa się królewskiego galeonu "San Tomas", a wraz z nim półtora miliona pesos w srebrnych monetach. W drodze powrotnej z Acapulco jego przybycie nie powinno się zbytnio opóźnić. Rzecz jasna Holendrom marzyło się położenie łapy na skarbach z tego galeonu, na którym pełno pieniędzy i mnichów (!), jak zachęcająco opisywał swoim piratom Olivier de Noort. Z kolei Hiszpanów zżerał niepokój - jeżeli piraci przejmą ten statek, kolonia będzie zrujnowana. Tak, trzeba działać, i to szybko. Ale Antonio de Morga nie skończył jeszcze zastawiać sieci. Wiedział dokładnie, czego chce, i żeby dopiąć swego, musiał rozegrać tę partię bezbłędnie. Gubernator powinien teraz wybrać admirała, który powiedzie flotę do walki i to on, de Morga, będzie tym admirałem! Nie miał wprawdzie kwalifikacji - był tego świadom - a jednak pragnął tego dowództwa bardziej niż czegokolwiek na świecie. Gdyby rozgromił Holendrów, kolonia byłaby uratowana, jego nazwisko przeszłoby do historii, a król nie mógłby odmówić tego, na co de Morga czekał od dawna. Marzył o tym, by opuścić Filipiny, według niego zbyt wilgotne i nudne, i osiąść w wicekrólestwie Nowej Hiszpanii - w Meksyku - gdzie byłby traktowany wedle swych wyjątkowych zasług! Czas zatem puścić w ruch intrygi wokół gubernatora, pociągnąć za wszystkie nitki, wykorzystać dawno odkryte słabostki, trochę postraszyć, trochę się przypochlebić. Najpierw jednak należało opuścić port Cavite oraz flotę, prawie całkiem gotową do wyjścia w morze, i dotrzeć do Manili, bo tam zapadają decyzje. Od razu, odkąd ambicje don Antonia stały się znane, wszyscy co znaczniejsi podnieśli rwetes. Sam gubernator don Francisco Tello z początku się sprzeciwiał, widząc wyraźnie, że zakusy jego doradcy są niedorzeczne. Oficerowie marynarki byli w najwyższym stopniu rozwścieczeni. Albowiem o ile nikt nie kwestionował faktu, iż de Morga jest wybitnym prawnikiem i niezrównanym administratorem, o tyle nikt nawet nie słyszał o żadnych jego umiejętnościach żeglarskich ani też o jakiejkolwiek znajomości rzemiosła wojennego. Wszelako zastrzeżenia te zostały jednym ruchem obalone przez pretendenta. Jak to?! Czemu łże ta wściekła hałastra? On nie jest marynarzem ani żołnierzem?! Ależ skąd, mości panowie, obwieszcza wszem wobec: ja w swoim czasie oddałem królowi znaczne usługi wojenne podczas pewnej bitwy morskiej u wybrzeży Hiszpanii. Któż mógłby zaprzeczyć? Nikt, oczywiście, bo jeżeli to kłamstwo, to dowody zostały w Madrycie, a Madryt był daleko. Przezornie de Morga wystrzegał się składania podobnych oświadczeń na piśmie. Zawsze będzie mógł stwierdzić, że niczego takiego nie powiedział, że został źle zrozumiany i że przyczyną wszystkiego była zła wola. Używając podobnych sztuczek niegodziwiec rzucił się w wir kampanii, aby zjednać sobie jak najwięcej zwolenników liczących, że w przyszłości zrewanżuje im się za poparcie. Nawet gubernator Tello, obawiając się, że król mógłby w każdej chwili mianować de Morgę na jego wciąż niepewne stanowisko, wolał nie czynić go swoim wrogiem. Coraz słabiej więc protestował, aż w końcu ustąpił i w wielkiej tajemnicy oddał mu dowództwo nad flotą. Antonio de Morga natychmiast wyruszył z powrotem do Cavite, ale nie omieszkał zostawić gubernatorowi listu, w którym prosił, by nie ogłaszać jego nominacji, zanim okręty wypłyną w morze. Jednak sprawa nabrała już rozgłosu. Wściekłość ogarnęła wyższych oficerów, żeby ich zatem ułagodzić, gubernator na wiceadmirała floty wyznaczył śmiertelnego wroga don Antonia. Juan de Alceda miał objąć dowództwo na "San Bartolom~e"! Bardzo boleśnie dotknęło to de Morgę; złość o mało nie przyprawiła go o chorobę. Rok wcześniej kazał wtrącić Alcedę do więzienia, a teraz miał się z nim dzielić sławą zwycięzcy! W dodatku zdawał sobie sprawę, iż jego brak doświadczenia w sprawach morza i w rzemiośle wojennym może zostać łatwo odkryty przez don Juana, który był równie dobrym żołnierzem, co kapitanem okrętu. W Manili cały legion wysoko postawionych osobistości przedefilował przez gabinet don Tella. Usilnie go namawiali, aby odwołał swą decyzję. Ale de Morga, znając słabość charakteru gubernatora, wyprzedził następne posunięcie. Wiedział, że musi natychmiast odbić od brzegu, w przeciwnym razie wpadnie w pułapkę. Teraz wszystko było kwestią godzin. Obejdzie się bez galer, które będą gotowe dopiero za kilka dni. Nie ma też mowy, żeby zabrać w morze portugalski statek patrolowy, mimo iż stał gotów do podniesienia kotwicy. Dlaczego? Nowy admirał nie powiedział. Ale niektórzy współcześni ośmielili się twierdzić, iż tak był spragniony triumfu, że nie życzył sobie udziału w bitwie portugalskiego okrętu, aby nie uszczknął ani skraweczka z jego osobistej sławy. W poniedziałek 11 grudnia rozpoczęło się zaokrętowanie. Pochód otwierali trzej zakonnicy, dzierżąc kadzielnicę i kropidło, udzielali błogosławieństwa klęczącym ludziom, składając dzięki Bogu i usilnie prosząc niebiosa o zwycięstwo dla najwyższej chwały króla Hiszpanii. Po nich weszli na pokład oficerowie, szlachta - co najmniej stu pięćdziesięciu młodzieńców z najlepszych, arystokratycznych rodów w Manili - po nich zaś marynarze, żołnierze i najemnicy japońscy. W sumie przeszło czterysta pięćdziesiąt osób tłoczyło się na pokładach "San Diego", który był zbyt mały, by pomieścić taką ciżbę. W dodatku pękał w szwach od załadowanych nań skrzyń, pakunków, dzbanów z różnorakimi zapasami żywności, klatek pełnych kur i kaczek, nie licząc świń, kóz, a nawet - proszę wybaczyć kolejność - garstki kobiet, które z całą pewnością nie powinny były się tam znajdować... Juan de Gutierrez, jeden z zaokrętowanych księży, nie pozwolił sobie nawet napomknąć o obecności tych wszetecznic, ale w zamian z zapałem opisał widowisko wojskowe. Lśniące mundury, broń, tarcze, zbroje, kolczugi; w oślepiających promieniach słońca złocone hełmy ozdobione piórami, rozsiewające tysiące blasków. Nawiasem mówiąc, ten świątobliwy człowiek nie posunął się w swym miłosierdziu aż tak daleko, by zadać sobie pytanie, czy ci wspaniali wojownicy nie konają z gorąca pod grubymi pancerzami, gdy i bez nich opływa się potem przy trzydziestu stopniach w cieniu! Nic z tych rzeczy, natomiast w relacji pozostawionej potomności pokusił się o porównanie tych żołnierzy do armii don Juana de Austria, której w swoich młodych latach towarzyszył podczas bitwy pod Lepanto.»* Dalej tenże sam brat Gutierrez z zachwytem opisywał, jak cały ten dzień został poświęcony sprawom religii przez dorodną młódź niecierpliwie czekającą walki. Wtedy to, w roku 1571, flota Świętej Ligi rozgromiła flotę turecką (przyp. tłum.). Rankiem 12 grudnia "San Diego" i "San Bartolom~e" podniosły kotwice. Przy wiejącej z północnego wschodu silnej i wręcz chłodnej bryzie wypłynęły na pełne morze. Dla admirała Antonia de Morgi przyszedł czas, by otworzyć zapieczętowane pisma z instrukcjami od gubernatora. "Celem tej wyprawy, której kapitanem głównym floty został mianowany Antonio de Morga, jest ściganie angielskich (sic!) nieprzyjaciół według następujących zaleceń"... W następnych zdaniach don Tello nakazywał, by możliwie jak najszybciej doprowadzić do kontaktu z wrogiem zaczajonym u wejścia do Zatoki Manilskiej, potem wydać mu bitwę i posłać pirackie okręty na dno. Jeżeli jednak uda im się zbiec, co nie daj Boże, należy ścigać je aż do cieśniny Malakka, tamtędy bowiem musi płynąć każdy, kto chce się wydostać na Ocean Indyjski. Antonio de Morga nie mógł nawet myśleć o takiej ewentualności, która by go unieruchomiła u wybrzeży malajskich na pół roku do czasu, gdy południowo_zachodni monsun pozwoliłby mu w czerwcu powrócić na Filipiny. Wszak pół roku to cały wiek! Przez ten czas wszystkie jego wspaniałe plany wezmą w łeb, prysną jak bańki mydlane. Nie będzie co marzyć o awansie i przeniesieniu do Nowej Hiszpanii ani o przejściu do historii! Admirał nie wahał się więc. Trzeba jak najszybciej atakować. Tym bardziej iż patrol pozostawiony na lądzie właśnie go powiadomił, że "Mauritius" i "Eendracht" co wieczór zarzucają kotwicę w pobliżu przylądka Bellestegui - dziś przylądek Feu - niedaleko Zatoki Manilskiej. O zmroku 12 grudnia "San Diego" i "San Bartolom~e" przycumowały u wejścia do zatoki w małym porcie na wyspie Mariveles. Przez następny dzień oba okręty trwały w bezruchu, de Morga zaś szlifował swój plan batalii. Późnym popołudniem przekazał kapitanowi Alcedzie rozkazy na piśmie: jego statek ma wyjść w morze w tym samym czasie co "San Diego", razem popłyną i razem, zjednoczywszy siły, zaatakują wrogi okręt admiralski. Taka taktyka walki wydaje się wspaniale nieskomplikowana. Jednakże od tej chwili sprawy przybiorą dziwny obrót, a rzeczywistość mieć będzie jakby dwa oblicza. Jedno dostrzega się od razu w niemal identycznych relacjach Antonia de Morgi i gubernatora don Tella, przekazanych w raportach do króla Hiszpanii i uznanych za oficjalną wersję wydarzeń. Niemniej jednak istnieje też druga, sprzeczna z nimi wersja, na której ślad natrafiliśmy, Patrick Liz~e i ja, w archiwach Casa de Contratacion w Sewilli. Dokumenty, nie czytane od czterech stuleci, po dokładnym przestudiowaniu pozwoliły nam odtworzyć prawdę o zdarzeniach z 14 grudnia 1600 roku, kiedy to rozstrzygnęły się losy archipelagu. Dzień ten w historii Filipin znany jest jako "dzień Holendra". V. Opis bitwy i zatonięcia "San Diego" według Antonia de Morgi - prawda czy kłamstwo? Rewelacyjne odkrycia w archiwach V Opis bitwy i zatonięcia "San Diego" według Antonia de Morgi - prawda czy kłamstwo? Rewelacyjne odkrycia w archiwach Gdybym opierał się na raportach dwóch głównych zarządców kolonii, potrzebowałbym całej wieczności na znalezienie wraka "San Diego"! A jednak przy pierwszej lekturze fakty opisane przez de Morgę i don Tella wydają się wiarygodne. Ale tylko przy pierwszej lekturze i gdy nie ma się w planach podwodnych poszukiwań archeologicznych, wymagających niebagatelnych nakładów finansowych. Na tyle dużych, że lepiej od samego początku starać się je ograniczyć - najpierw porządnie zbadać źródła archiwalne, a dopiero potem przystąpić do pracy w terenie. Na wstępie jednak, bez żadnej nieufności, zabrałem się do studiowania raportu don Antonia. Szczęśliwy jak dziecko pogrążone w książce o przygodach piratów na morzach południowych, znalazłem się na pokładzie "San Diego" przy boku hiszpańskiego admirała, gotów rzucić się w wir walki bez pardonu przeciwko Holendrom, ramię w ramię, w jednym szeregu z tym wspaniałym wojskiem w hełmach z pióropuszami! Rankiem 14 grudnia podnieśliśmy kotwicę. Poza osłoną portu na wyspie Mariveles wiatr był silny, a morze wzburzone. Wkrótce po wschodzie słońca zauważyliśmy dwa nieprzyjacielskie statki - stały sobie spokojnie, zakotwiczone w pobliżu wysepki zwanej Anasugbu. "San Diego" popłynął prosto na nie. Ledwie zdążyliśmy odmówić chórem trzy "Pater noster" i dwa "Ave Maria", a już padły rozkazy: "Kanonierzy - na stanowiska!". "Załoga - szykować się do abordażu!". Działa "San Diego" grzmiały jak należy, siejąc śmierć wśród wrogów. Od salwy z muszkietów wielu piratów padło rannych lub zabitych, pozostali próbując uciekać w popłochu, tyle jedynie osiągnęli, że splątali żagle. Tym lepiej, bo siedzącym na rejach i bocianich gniazdach walecznym Hiszpanom łatwiej było zasypywać pokład Holendrów granatami i smolnymi wieńcami, podczas gdy inni pustoszyli okręt wroga kulami łańcuchowymi, pociskami zwykłymi i zapalającymi. Aż przyszedł czas na drugi etap walki: "Do abordażu!" - rozległ się spokojny głos admirała de Morgi - rozkaz jak echo powtórzyli ochrypłym krzykiem oficerowie i prości marynarze: "Do abordażu!". Kanonierzy wyskoczyli spod pokładu, majtkowie zsunęli się po wantach i linach, wszyscy chwycili halabardy, spisy, berdysze, krótkie piki, kordelasy i topory. "Do abordażu!". W przesyconym prochem powietrzu poszybowały haki abordażowe i wczepiły się w nadburcie "Mauritiusa": "Bij Holendrów!" - z zaciekłością ryknęli Hiszpanie, z bronią w garści zeskoczyli na pokład nieprzyjaciela i... Od tego momentu, według Antonia de Morgi, rozgorzała straszliwa walka, która miała trwać sześć godzin. Żołnierze i marynarze zmagali się pierś w pierś, ociekając krwią, a on dowodził i wspierał wojsko swoim męstwem, przez cały czas stojąc - jak to później opisał - "na pokładzie okrętu admiralskiego, dodając ludziom odwagi i osobiście pojawiał się wszędzie tam, gdzie go potrzebowano"... Cóż za dzielny człowiek! Zwycięstwo było pewne i wszystko przebiegało według planu, jeśli nie liczyć tego, że kapitan Alceda zignorował rozkazy admirała. Zamiast zaatakować "Mauritiusa" razem z "San Diego", kapitan okazał nieposłuszeństwo i skierował "San Bartolom~e" w pościg za "Eendrachtem", który próbował umknąć na południe. Około godziny czternastej sytuacja raptownie się zmieniła. Odkryto poważny przeciek wody we wnętrzu galeonu. Być może, że ta jednostka handlowa nie została zbudowana, aby oddawano z niej tyle salw armatnich, i następujące raz za razem wstrząsy w końcu nadwerężyły szczelność poszycia. Bardzo prawdopodobne. Podczas gdy pompy zęzowe na "San Diego" weszły do akcji, na "Mauritiusie" rozgrywała się inna tragedia. Chmury czarnego dymu zaczęły wydobywać się z luków pokładowych, wkrótce potem pojawiły się płomienie. Hiszpanów ogarnął jeszcze większy niepokój, bo gdyby wówczas nastąpił wybuch na holenderskim okręcie, ich także czekałaby zguba. Na szczęście Antonio de Morga, głównodowodzący, nie wahał się ani chwili. Rozkazał: "Odciąć cumy, odbić od Holendra!". Ludzie toporami odrąbali liny. Uwolniony od "Mauritiusa" "San Diego", jak ochwacony perszeron stęknął ciężko i powoli oddalił się nieco od płonącego pirata. Dwie mile dzieliły go od Fortune. Wyspa, jaśniejąca w ostrych promieniach wczesnopopołudniowego słońca, wydawała się ostatnią nadzieją dla galeonu. Czujne oczy admirała dostrzegły tę szansę, więc padły nowe rozkazy: "Płynąć prosto przed siebie, kurs na Fortune!". De Morga pragnął za wszelką cenę uratować i ludzi, i cenne działa - przecież mogły być jeszcze przydatne do obrony Manili. Niestety, uszkodzony "San Diego" ledwo kilkaset metrów zbliżył się do wyspy, po czym przechylił się nagle do przodu i poszedł prosto na dno. Przerażony i wstrząśnięty admirał zobaczył, że większość jego żołnierzy w ciężkich zbrojach zniknęła w głębinach jeszcze szybciej niż statek... Jednak on się nie ugiął i jak przystało na dowódcę - mimo nalegań i błagania jednego z oficerów: "Proszę się ratować, wasza miłość, toniemy"... - ostatni opuścił pokład... Bez lęku rzucił się w wodę i zaczął płynąć! Płynął tak ponad cztery godziny, więcej myśląc o honorze Hiszpanii niż o własnym życiu, i wytrwale dzierżył obydwie chorągwie odebrane nieprzyjaciołom... Wreszcie, razem z setką cudem ocalonych ludzi, dotarł do zbawczej plaży na maleńkiej, bezludnej wyspie Fortune. Przez ten cały czas, przez sześć godzin bitwy, która tak fatalnie zakończyła się dla "San Diego", nieposłuszny kapitan Alceda poprowadził swój okręt do ataku i zwyciężył. Po mistrzowsku pokierowany pościg, zgodne z prawidłami sztuki kanonierskiej ostrzelanie wroga i zakończony sukcesem abordaż. W końcu Holendrzy poddali się w zamian za obietnicę oszczędzenia im życia. Już następnego dnia Alceda był z powrotem w Manili. Jego okręt zbytnio nie ucierpiał podczas walki, niewielu ludzi zginęło, a ponadto w kasztelu na rufie nieprzyjacielskiego statku znaleziono rozkazy napisane własnoręcznie przez stadhoudera Zjednoczonych Prowincji, Maurycego księcia orańskiego, hrabiego Nassau. Antonio de Morga nie ociągając się również ruszył do stolicy. Pirogą należącą do okolicznych rybaków opuścił wyspę Fortune. Wkroczył do gabinetu gubernatora Tella, a niewolnicy nieśli u jego boków holenderskie sztandary: - Wasza ekscelencjo, oto, co się wydarzyło... Opowiedział wszystko po kolei, a na zakończenie stwierdził, że pod jego rozkazami flota odniosła zwycięstwo i żadne już niebezpieczeństwo nie zagraża kolonii. "Eendracht" został zdobyty, natomiast "Mauritius" - mimo iż Holendrom udało się ugasić pożar, który na nim rozgorzał, i zbiec - jednak po wszystkich tarapatach, przez jakie przeszedł, statek nie mógł daleko odpłynąć. Strata "San Diego" i śmierć tych wszystkich ludzi nie poszły więc na marne. Co prawda można było tego uniknąć, gdyby oba hiszpańskie okręty razem walczyły z "Mauritiusem". Z pewnością triumf nie zostałby tak krwawo okupiony, gdyby wiceadmirał Juan de Alceda nie zlekceważył rozkazów. Dalsze wypadki potoczyły się błyskawicznie. Alceda znalazł się w więzieniu za niesubordynację, Antonio de Morga zaś, spokojnie delektując się zwycięstwem, przystąpił do spisania szczegółowego raportu z przebiegu wydarzeń. Raport ten zostanie niemal słowo w słowo powtórzony przez gubernatora w oficjalnym piśmie wysłanym do Madrytu do króla Filipa III. W tym miejscu mógłby nastąpić finał historii pierwszej bitwy morskiej na Filipinach pomiędzy dwiema europejskimi potęgami. Ale tak się nie stało, ponieważ Juan de Alceda i inni świadkowie zdarzenia zaprzeczyli zeznaniom obydwu najwyższych urzędników kolonii. De Morga i Tello musieli usilnie zabiegać i wielokrotnie interweniować u króla, aby ich wersja wypadków została ostatecznie przyjęta. Prawdę rzekłszy, przyszedł im z pomocą, choć bezwiednie, Olivier de Noort, który chcąc sobie przydać więcej chwały w książce "Moja niebezpieczna wyprawa dookoła świata", opisywał, jak zaciekłe było starcie pomiędzy "Mauritiusem" a "San Diego". Właściwie cóż takiego się wydarzyło? Dlaczego nie dać wiary temu, co potwierdza Holender? Tym bardziej że jeszcze kilka lat później Antonio de Morga był wciąż wierny swojej pierwszej relacji i w znakomitym dziele na temat Filipin "Sucesos de las islas Filipinas" napisał mniej więcej to samo co Olivier de Noort. Wreszcie wszyscy - kronikarze i historycy - przyjęli tę wersję oficjalną. Protesty Alcedy oraz innych, mniej znaczących świadków zostały zapomniane i w ten oto sposób, w ciągu blisko czterystu lat, łgarstwo zostało podniesione do rangi faktu historycznego. Na szczęście ja nie dałem się zwieść i coś zmusiło mnie do przestudiowania większej liczby dokumentów. Kolejny raz czytając uważnie relację de Morgi, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, iż dostrzegam w niej zaskakujące nieprawdopodobieństwa. Otóż Antonio de Morga twierdził, że "San Diego" zatonął w odległości półtorej mili od wyspy Fortune. Niekiedy wspominał nawet o dwóch milach. Wiedziałem, że w owych czasach istniało wiele rodzajów mili, a każda innej długości - mila francuska, angielska, portugalska, hiszpańska; ta ostatnia miała jeszcze tę szczególną cechę, że bywała raz milą długą, innym razem milą krótką! Jednak nawet biorąc pod uwagę najkrótsze mile i najmniejszą ich liczbę podaną przez hiszpańskiego admirała, ciągle w wyniku obliczeń dochodziłem do odległości minimum ośmiu kilometrów pomiędzy wyspą a miejscem katastrofy. Zatem, skoro bitwa toczyła się między wysepką Anasugbu, położoną dwa kilometry od brzegów Luzonu, a wyspą Fortune, oddaloną od tego wybrzeża o dziesięć kilometrów, dlaczego rozbitkowie płynęli osiem kilometrów, żeby dotrzeć do Fortune, podczas gdy zaledwie dwa kilometry dzieliły ich od Luzonu? A może jestem na złym tropie? Może trzeba szukać innej interpretacji tekstów? Przyjąć, że zatonięcie miało miejsce nie po wschodniej stronie Fortune, lecz po zachodniej, od strony otwartego morza? Zatem ludzie z "San Diego" faktycznie nie mieli innego wyjścia, jak płynąć w kierunku Fortune. Jednakże ta hipoteza nie pasowała do faktu, iż pamiętnego dnia wiał wiatr z północnego wschodu. Chociaż... Zaraz... Zaraz... Wiatr wiał z północnego wschodu dla Oliviera de Noorta i Juana de Alcedy, ale dla Antonia de Morgi z północnego zachodu! A jednak nie... Przecież dwaj pierwsi byli żeglarzami - czego nie można powiedzieć o trzecim; w dodatku opisane manewry stałyby się niewykonalne przy wietrze północno_zachodnim. Ostatecznie doszedłem do wniosku, że zatonięcie nastąpiło jednak po nawietrznej - na wschód od Fortune - a nie po zawietrznej - na zachód od wyspy. Swoją drogą - tu pojawił się nowy powód do zwątpienia - w jaki sposób Morga mógł płynąć przez cztery godziny po wzburzonym morzu, na dokładkę trzymając w rękach odebrane wrogowi chorągwie? A poza tym czy byłoby do pomyślenia, aby Juan de Alceda, doświadczony zawodowy żołnierz, przywykły do dyscypliny, do tego stopnia zlekceważył rozkazy swojego admirała? W tym miejscu de Morga również nie potrafił mnie przekonać, nawet gdy pisał do króla na temat podwładnego: "Jest to człowiek zręczny w potyczkach z miejscową ludnością, jakie się tu prowadzi; ale usposobienie ma popędliwe i przy różnych okazjach woli postępować tylko wedle własnego uznania, nie słuchając przełożonych, na co mieliśmy dowodów aż nazbyt wiele"... Broniąc się Alceda twierdził, że kiedy zbliżył się do "San Diego", by pomóc w walce, wydano mu rozkaz ścigania "Eendrachta". Rzecz oczywista, nie dysponował żadnymi dowodami na piśmie. W ogniu bitwy, na morzu, trudno kaligrafować gęsim piórem, a rozkazy - mówił - zostały mu rzucone gromkim głosem, gdy jego statek zrównał się z "San Diego". Natomiast de Morga z łatwością mógł zademonstrować kopię rozkazów, które przekazał kapitanowi "San Bartolom~e" w przeddzień ataku. Dorzucił wręcz, że jeśli kapitan Alceda ich nie posłuchał, to zrobił tak z chęci zysku. Chciał sam zawładnąć Ń"Eendrachtem", żeby nie dzielić się łupem z załogą "San Diego"! Admirał, wciąż nie usatysfakcjonowany tym oskarżeniem, złośliwym doniesieniem skierowanym do króla jeszcze bardziej starał się pogrążyć kapitana, którego już rok wcześniej wtrącił do więzienia: "Po tym jak mój admiralski okręt poszedł na dno, a nieprzyjaciel zdołał umknąć, chociaż statek był mocno uszkodzony i tylko przednie żagle miał podniesione, przepłynął w polu widzenia naszego okrętu wiceadmiralskiego i mimo iż wiceadmirał wiedział o mojej katastrofie i że statek jest w rękach wroga, nie próbował go ścigać i pozwolił mu uciec, choć z łatwością mógł go zdobyć, był bowiem bardzo zniszczony, a załoga ocalała nieliczna"... Alceda bronił się zaciekle, argumentując, że kiedy walczył z "Eendrachtem", "San Diego" znajdował się poza jego polem widzenia. O zatonięciu okrętu admiralskiego dowiedział się po powrocie do Manili. Zresztą jak mógłby pomyśleć o jego klęsce, skoro widział barwy hiszpańskie powiewające nad "Mauritiusem" krótko po abordażu, tuż przedtem, nim otrzymał rozkaz ścigania drugiego statku holenderskiego? I kiedy w kilka godzin później rzeczywiście ponownie zobaczył "Mauritiusa", czemu miałby sądzić, że to nie jego ziomkowie triumfalnie prowadzą go do stolicy? Kolejny powód mojego zdziwienia: dlaczego Alceda został uwolniony tak szybko po aresztowaniu? Czyż mogłem się zadowolić sformułowaniem z oficjalnych dokumentów stwierdzającym, iż "pod presją opinii publicznej" władze musiały wypuścić winnego, podczas gdy raport de Morgi zawierał więcej zarzutów, niż było trzeba, by posłać człowieka na szafot? Nie, musiało w tym tkwić kłamstwo, wyraźnie pominięto istotne fakty! Chociaż przyznam, iż z kolei część informacji wydała mi się prawdopodobna. Na przykład pewien ówczesny kronikarz twierdził, że na wieść o wypuszczeniu Alcedy na wolność Antonio de Morga rozchorował się ze złości, i to nawet obłożnie! Na koniec nie potrafiłem zrozumieć, w jaki sposób pięćdziesięciu dziewięciu wycieńczonych okropną podróżą Holendrów mogło przez sześć godzin stawiać opór trzystu pięćdziesięciu młodym żołnierzom, pełnym świeżych, niczym nie nadwątlonych sił. Nie rozumiałem także, dlaczego ci Hiszpanie, którzy przecież znajdowali się na pokładach "Mauritiusa" i zaciekle walczyli - raptem, w dodatku wszyscy naraz, powrócili na swój statek tylko po to, by w kilka chwil potem razem z nim pójść na dno. Bardzo mnie niepokoiły te ciemne plamy, brak precyzji i niedomówienia. W takich warunkach nie można porządnie przeprowadzić podwodnych badań. Opierając się jedynie na budzących wątpliwości zeznaniach de Morgi, gubernatora oraz na późniejszych pośrednich relacjach, które tylko powtarzały pierwotną wersję urzędników, nie mogłem niczego wyjaśnić ani podjąć się ekspedycji poszukiwawczej. A zatem? Zatem Patrick Liz~e znowu wyruszył na łowy. Trzeba było koniecznie odnaleźć nieznane dotąd dokumenty - listy świadków, sprawozdania, etc. - które pomogłyby mi wyświetlić przyczyny katastrofy "San Diego". Pewnego dnia Patrick wrócił z Hiszpanii z nowymi dokumentami. Natychmiast zacząłem je odcyfrowywać. Pierwszy, odnaleziony w Madrycie, był to pamiętnik Alonsa Barnala, jezuity zabranego na pokład "San Bartolom~e" - a w nim punkt po punkcie potwierdzenie słów Juana de Alcedy. Drugi, odkryty w klasztorze San Cugat w Barcelonie, to relacja spisana ręką wielebnego ojca Chirina; twierdził on, iż słyszał, jak uratowany pilot galeonu mówił, że zatonięcie wydarzyło się tylko pół mili od Fortune, a nie dwie, jak utrzymywał de Morga. Natomiast trzeci dokument stał się kluczowym elementem konstrukcji, którą do tej pory próbowałem wznieść właściwie po omacku! Cudowne znalezisko, jakiego dokonał Patrick w Casa de Contratacion w Sewilli, miało materialną postać setki wykaligrafowanych stron - nigdy nie zostały wydrukowane ani nawet przepisane, za to - każdy medal ma tę drugą, brzydszą stronę! - były niezwykle trudne do odczytania. Tylko ktoś bardzo naiwny mógłby przypuszczać, że łatwo sobie poradzi z dokumentami pisanymi przed czterystu laty. Najpierw trzeba rozgryźć i opanować sam charakter pisma, a każdy skryba miał oczywiście inny. Nieraz przecież zdarzają się kłopoty z odczytaniem listu lub faksu od przyjaciela, cóż dopiero, kiedy trzeba zagłębić się w rękopis z XVI lub XVII wieku! Wyznam szczerze, jest to piekielna robota! Na początek wynotowuję litery, które wyraźnie rozpoznaję. Później próbuję złożyć je w słowa. Następnie staram się pojąć inne, zestawiając je z już mi znanymi. Mijają godziny, dzień cały, aż pod wieczór okazuje się, że dysponuję ledwo garstką zrozumiałych wyrazów! Żeby dojść do pełnych zdań na pięćdziesięciu stronach lub więcej, trzeba przeprowadzić prawdziwe śledztwo. Znajomości zasad interpunkcji nie daje się w tych tekstach zauważyć; na domiar złego wyrazy dzielone są w sposób zupełnie dowolny; często jedno słowo łączy się z poprzednim albo - istna zmora - jedna jego połowa wiedzie sobie swobodny żywot pośrodku linijki, podczas gdy druga jest dolepiona do następnego wyrazu. Jeśli zaś chodzi o ortografię, to i w tej dziedzinie króluje niefrasobliwość i niedbalstwo. Rzadko się zdarza, aby jakieś imię własne zostało dwa razy napisane w ten sam sposób. Wreszcie, te tasiemcowe, nie kończące się zdania wcale nie dają się ułożyć za pomocą logiki - to gorsze od najbardziej zagmatwanej łamigłówki! - nadziane są bowiem odnośnikami, wtrąceniami w rodzaju "to", "tamto" dotyczącymi spraw, o których była mowa pięć czy sześć stron wcześniej. Siłą rzeczy nic nie można zrozumieć i człowiek fatalnie plącze się w mylnych interpretacjach. Po długich męczarniach, gdy mimo wszystko zdołam nadać słowom znaczenie, przywracając im normalną formę, staram się wniknąć do zakamarków umysłu autora. Uważam, że to najlepsza recepta na odnalezienie sensu w takim tekście. Skoro bowiem dzięki archiwom udaje się odszukać wrak, można również w tych pożółkłych księgach i pergaminach odnaleźć ludzi. Musiałem zdać sobie sprawę, jak bardzo inaczej myślano za czasów "San Diego" i w jak odmienny sposób reagowano. Wszystko przecież funkcjonowało wówczas według "zegara kościelnego"; jedynie to, co dotyczyło religii, miało istotne znaczenie. Życie ludzkie, sprawy doczesne liczyły się w bardzo nikłym stopniu. W pewnej relacji z zatonięcia statku nieszczęśnicy ginący w kipieli zostali pominięci milczeniem, natomiast kronikarz na pięciu stronicach rozwodził się nad obrazem świętego Augustyna, który jakiś marynarz zdołał zawiesić na linie kotwicznej, a przez pięć następnych stron nad tym, iż dopóki obraz nie spadł do morza, zakotwiczenie trzymało i chroniło statek przed najgorszym... Nie było ważne to, żeby objaśnić przyczyny i przebieg tragicznych wydarzeń, lecz przekazać potomności informacje o tym, czy wszyscy członkowie załogi zdążyli się wyspowiadać i polecić swą duszę Bogu. Mieszkańcy Zachodu bardzo silnie przeżywali sprawy wiary i także mentalność marynarzy nie stanowiła odstępstwa od tej reguły. Ludzie ocaleni z katastrofy nie rozpamiętywali swoich cierpień, lecz wyrażali wdzięczność Panu, używając takich zadziwiających słów: "Bóg zechciał powołać do siebie stu ludzi... Bóg zechciał, by nasz galeon poszedł prosto na dno...". Więc jeśli chciałem zrozumieć ludzi z epoki renesansu, aby doprowadzić moje poszukiwania do szczęśliwego zakończenia, musiałem oswoić się z tym irracjonalnym podejściem i nigdy nie zapominać o tym, że sprawy najważniejsze pod koniec XVI wieku w niczym nie przypominają naszych głównych trosk z końca XX stulecia. Skoro już uwzględniłem kwestie wiary i odmiennego sposobu pojmowania rzeczywistości, należało oddać się iście kartezjańskiej analizie tekstów. Wyłapywałem każdą napotkaną, nawet najdrobniejszą wskazówkę na temat stanu morza, kierunku i siły wiatru, koloru nieba - padało? czy świeciło słońce? - pływów i prądów, wyglądu widocznych fragmentów lądu oraz inne szczegóły, z pozoru mniej znaczące. To było tak, jakbym chciał ułożyć puzzle. Czasem brakowało jakiegoś fragmentu, innym razem trzymałem w ręku kilka elementów i nie udawało mi się ich do siebie dopasować. Trzeba było więc wyruszyć na poszukiwania w innych archiwach. Do Holandii, Meksyku, Wielkiej Brytanii, Portugalii... Wszędzie, gdzie tylko można było mieć nadzieję na mały cud, który pozwoli znaleźć nowe, użyteczne informacje i uchylić choć rąbka tajemnicy! A wracając do niezwykłego odkrycia, którego dokonał Patrick w Casa de Contratacion, kiedy zdobył ten nieznany manuskrypt, poczułem niezwykłą radość - wręcz szczęście! - gdy spostrzegłem, że jest to zapis z przesłuchania dwudziestu dwóch rozbitków uratowanych z katastrofy "San Diego", dwudziestu dwóch bezsprzecznie naocznych świadków, których przesłuchiwano 10 stycznia 1601 roku - niespełna miesiąc po tragedii - i 12 czerwca 1601 roku. Lecz radość ta szybko przemieniła się w osłupienie. Zeznania - przytaczały fakty całkowicie różne od dotychczas mi znanych! A ponieważ świadkowie od pierwszego do ostatniego byli ze sobą zgodni, prędko przekonałem się, że wreszcie stanąłem przed obliczem prawdy. Giermkowie, chłopcy okrętowi, marynarze, chirurg, żołnierze, sierżanci, kapitanowie, sekretarze, bednarze, kanonierzy - wszyscy mówili to samo. Zadziwiające opowieści miały niewiele wspólnego z wersją, którą Antoniowi de Mordze udało się narzucić historii. VI. Prawda o bitwie "San Diego": zdementowanie kłamstwa, które pokutowało w historii przez czterysta lat Vi 1 1 41 0 0 108 1 ff 1 32 1 Prawda o bitwie "San Diego": zdemontowanie kłamstwa, które pokutowało w historii przez czterysta lat Oto więc historyczna sensacja - wyłączność zastrzeżona, informacja publikowana po raz pierwszy - czyli prawdziwy przebieg wydarzeń, które miały miejsce pod koniec XVI wieku na Morzu Południowochińskim podczas starcia Hiszpanów z Holendrami. Oto zadziwiająca historia bitwy "San Diego", cała historia bez luk, nieścisłości i niedomówień, zrelacjonowana przez ocalałych z katastrofy, którzy wykazali się dobrą pamięcią i dokładnością. Nie umknął im żaden szczegół związany z wyprawą, choć nie wszyscy podpisali swoje zeznania z powodu braku tej umiejętności - jak na przykład Antonio Rodrigez, trzydziestoletni marynarz, lub Cristobal Vicente, piętnastoletni giermek. 12 grudnia, kiedy dzień wstawał nad portem Cavite, a na pokładach i rejach "San Diego" wszyscy czekali na stanowiskach, gotowi do manewrów przy odbijaniu od brzegu, dojmujący, niemal namacalny niepokój opanował marynarzy i żołnierzy; wszyscy w milczeniu wykonywali swoje czynności. Czasem poprzez skrzypienie bloków i posapywania ludzi, którzy obracali kabestany, przebijały się pełne dezaprobaty szepty. Dlaczego admirał Antonio de Morga nie zgodził się, by "San Jacinto" brał udział w ekspedycji, a przede wszystkim dlaczego kazał wszystkich jego ludzi zamustrować na "San Diego", wszak i bez tego statek był nadmiernie obciążony? Czy naprawdę mu się wydaje, że okręt powinien być napakowany do granic możliwości, i powinna tłoczyć się na nim taka ciżba, iż prawie nie sposób się ruszać? Czyżby wierzył, że zwycięstwo zależy jedynie od tego, ilu ludzi stanie do walki przeciw nieprzyjacielowi? Widać wyraźnie - gderali niektórzy - że se~nor de Morga wcale się nie zna na prowadzeniu wojny na morzu! Atmosfera była bardzo przykra. Odkąd Antonio de Morga został mianowany admirałem, zły duch panował niepodzielnie. Wielu żołnierzy i nawet kilku oficerów zdezerterowało. W ostateczności trzeba było skorzystać z usług najemników. Cóż to była za zbieranina! "Oprócz Hiszpanów byli tam Filipińczycy, Japończycy i Murzyni, razem musiało ich być z pięciuset"... - opowiadał jeden ze świadków. A jaki rozgardiasz! Klatki pełne gdaczącego drobiu, skrzynie z bronią, z amunicją, zastawą stołową i różnościami, kufry wypakowane do granic możliwości strojami, bielizną pościelową i poduszkami, łóżka i materace porozkładane między piecami i piecykami ulokowanymi bezpośrednio na pokładzie, nie licząc mnóstwa ciężkich dzbanów wypełnionych zapasami przeróżnych wiktuałów... Gdyby de Morga miał jakiekolwiek doświadczenie w walce na morzu i żeglowaniu, to położyłby kres temu bezhołowiu. I ludzie, i przedmioty znalazłyby swoje właściwe miejsca. Lecz admirał zdawał się nie interesować ani zaopatrzeniem, ani, co gorsza, sprawami organizacji czysto wojskowej. Kiedy "San Diego" opuścił schronienie w porcie Cavite, by wypłynąć na otwarte morze, rojne i pstrokate pandemonium, które mogło śmieszyć, gdy statek stał w bezruchu na kotwicy, teraz przemieniło się w apokaliptyczny chaos. Tym bardziej że galeon, nieprawidłowo obciążony, dziwnie mocno przechylał się z burty na burtę. Pod wieczór flota zawinęła do portu na Mariveles, wówczas Alceda poradził zwierzchnikowi, aby zwiększył ilość balastu na dnie okrętu i nawet wysłał mu w tym celu małą chińską barkę wypełnioną kamieniami. Może to wystarczy, by przywrócić okrętowi stateczność? Lecz admirał stanowczo odmówił. Żeby załadować kamienie, trzeba by było najpierw wyładować całe zwałowisko z pokładu. Zabrałoby to zbyt wiele czasu, który Holendrzy, być może już uprzedzeni o przybyciu Hiszpanów, mogliby wykorzystać do ucieczki. "Żadnych kamieni, niech nikt nie waży się więcej nawet wspomnieć o kamieniach!" - grzmiał Antonio de Morga i według innego świadka odesłał także "do wszystkich diabłów" właściciela "San Diego", mimo iż ten musiał dobrze znać wszystkie zalety i wady swojego statku. "Kapitan don Louis de Belver powiedział doktorowi Mordze, że statek jest bardzo lekki i nie może dobrze pływać, jeżeli nie zostanie porządnie obciążony balastem. Poradził mu też wyładować na ląd skrzynie i łóżka. Tamten tego nie zrobił, lecz wręcz przeciwnie, rozkazał kapitanowi Ordialesowi wsadzić to wszystko pod pokład, co zawaliło całą ładownię"... Na skutki tej decyzji nie czekano długo. Po pierwsze, marynarze byli odtąd zmuszeni spać pod gołym niebem, po drugie, pomieszczenia pod pokładem stały się zupełnie niedostępne. W trakcie postoju na Mariveles, gdzie flota spędziła cały dzień 13 grudnia, Antonio de Morga z namaszczeniem dopracowywał szczegóły swojego planu bitwy, po czym, jak już wiemy, przekazał rozkazy na piśmie Juanowi de Alcedzie. Kapitan wykorzystał pobyt w porcie, aby jak najlepiej przygotować okręt do walki i każdemu ze swoich ludzi przydzielił określone stanowisko. Natomiast na pokładzie okrętu admiralskiego nadal panował zamęt, de Morga zaś wcale się tym nie przejmował. Zadowolił się poinformowaniem oficerów, że odbiją od brzegu następnego dnia o świcie. Jednak, o dziwo, w środku nocy, nie uprzedziwszy o niczym "San Bartolom~e", "San Diego" podniósł kotwicę. A przecież rozkazy głównego dowódcy były jednoznaczne: oba statki mają jednocześnie odbić od brzegu i płynąć razem. Co się dzieje? - zastanawiał się Alceda, którego wachta dopiero co zauważyła światła na rufie "San Diego" wychodzącego właśnie z portu - dlaczego ten admirał z bożej łaski nie trzyma się ani żadnych zasad, ani nawet własnych decyzji? Tymczasem de Morga rozkazał podnieść żagle. Zażyczył sobie wręcz, by wciągnięto wszystkie, chociaż jego pierwszy kapitan radził oszczędzać statek: "Bryza jest silna, wasza łaskawość; w ciągu dnia jeszcze stężeje; chyba byłoby dobrze nie iść pod pełnymi żaglami, tylko trochę je zrefować...". Ale jego łaskawość odprawił natręta wzruszeniem ramion. I nawet kiedy "San Diego", od początku niestateczny, teraz jeszcze przeżaglowany, kołysał się niebezpiecznie i w każdym momencie groziło zerwanie któregoś z żagli lub złamanie drzewca, nie pozwolił zmniejszyć ożaglowania. Chociaż, jak powiedział sędziom jeden z członków załogi, "statek przechylał się tak, że wszyscy ludzie musieli przejść na nawietrzną... i trzeba było wyrzucić do morza piecyki...". Aż trudno uwierzyć, ale de Morga gotów był wyrzucić wszystko za burtę, żeby tylko jak najszybciej dopaść Holendrów! O wschodzie słońca nieprzyjacielska flota była już widoczna na horyzoncie. "San Diego" pruł prosto na nią, podczas gdy "San Bartolom~e" płynął daleko z tyłu, robiąc, co się dało, by zbliżyć się do galeonu. Stojący na wprost nich Holendrzy pojęli, że wkrótce znajdą się pod ostrzałem, więc szybko i sprawnie wykonali rozkazy Oliviera de Noorta. Najpierw w szalupie "Mauritiusa" trzeba było przewieźć część ludzi z "Eendrachta" dla wzmocnienia załogi okrętu admiralskiego; potem czekało ich trudniejsze zadanie - jak najdłużej przytrzymać atakujące okręty, podczas gdy "Eendracht" pod komendą kapitana Biezmana miał uciekać na otwarte morze, żeby dowieźć do Holandii cenne informacje dotyczące handlu i obronności kolonii. W momencie, gdy "San Diego" dzieliło od Holendrów tylko kilka kabli, padł kolejny rozkaz de Noorta: "Kanonierzy na stanowiska... Ognia!". I "Mauritius", przystępując do walki, wystrzelił jedną po drugiej dwie salwy, które zniszczyły część hiszpańskiego takielunku i omasztowania, roztrzaskały pompę zęzową i zabiły około tuzina ludzi. Antonio de Morga polecił natychmiast odpowiedzieć na to ogniem. Ale niestety! Nie dane mu było usłyszeć kanonady własnych armat... "Doktor Morga - oświadczył inny świadek - zapytał jednego z kanonierów, które działa są w stanie strzelać... A tamten odpowiedział: Wszystkie są sprawne... Więc rozkazał mu dać ognia... A kanonier na to, że nie może wystrzelić z żadnego działa, bo statek jest przeładowany, w dodatku woda zalewa furty strzelnicze"... Morga wściekły powiedział artylerzyście, żeby "sobie radził, jak potrafi". Potem zauważywszy, że jedna lżejsza armata została wyciągnięta na pokład, nakazał wystrzelić, lecz pocisk żałośnie spadł pomiędzy statkami. Przewaga kunsztu artyleryjskiego była zdecydowanie po stronie Holendrów. Sytuacja galeonu za chwilę mogła stać się krytyczna. Nie czekając zatem na przybycie "San Bartolom~e", w chwili kiedy dzwon na rufie "San Diego" wydzwaniał godzinę ósmą, Antonio de Morga rzucił rozkaz abordażu. Wówczas bosman zapytał: "Wasza łaskawość, czy nie trzeba zwinąć trochę żagli?". Admirał powinien był wiedzieć, że to pozwoli oszczędzić kadłub, zwłaszcza jego część podwodną, oraz poszycie statku, i że nie ma na morzu zwyczaju abordowania okrętu nieprzyjacielskiego przy pełnej prędkości. Ale Morga nie zastanawiał się nad takimi drobiazgami! Tak więc idąc z wiatrem pod pełnymi żaglami, "San Diego" z całym impetem uderzył w burtę "Mauritiusa" pod kątem prostym. Zderzenie było tak silne, że obydwa statki zatrzeszczały jak dęby pod siekierą drwala. Jak już wiemy, pod wpływem tego straszliwego ciosu, zadanego przez dziób galeonu, statek holenderski został odepchnięty bokiem o kilka dobrych metrów. Wiemy też, jak przebiegła pierwsza - w rezultacie jedyna - faza bitwy. Hiszpańskie haki abordażowe zręcznie rzucono na pokład nieprzyjaciela; kotwice prawej burty galeonu przytrzymały dziób i rufę Holendra; trzydziestu marynarzy, chwyciwszy się want, z bronią w garści i okrzykiem na ustach: "Śmierć heretyckim psom!" przeskoczyło na pokład "Mauritiusa"; na widok trzystu pięćdziesięciu zbrojnych, gotowych posiekać ich na kawałki, pięćdziesięciu dziewięciu piratów oddało ledwie kilka strzałów z arkebuza i rozproszyło się po zakamarkach; chłopiec pokładowy Juan Romero i jakiś marynarz, którego nazwisko pozostało nieznane, ściągnęli ze szczytów masztów chorągwie rodu orańskiego z Nassau, by zastąpić je barwami króla Filipa; i już był spokój z holenderskimi szczurami pochowanymi pod pokładem. Hiszpanie opanowawszy statek i nie mając z kim walczyć, powrócili na "San Diego", by ofiarować zwycięstwo i sztandary swojemu admirałowi. I tu spotkało ich niemiłe zaskoczenie, szczególnie przykre dla żołnierzy, którzy spodziewali się zastać swego wodza przede wszystkim w pozycji pionowej, mocno wspartego na kasztelu rufowym, skąd z pewnością śledził wyczyny swoich ludzi... Rzeczywistość okazała się mniej wspaniała! Znaleźli go skulonego pod osłoną kabestanu - leżał tam przykryty materacem z kapoka,»* który miał go chronić przed wybuchami i odpryskami drewna. Był półżywy i na dokładkę najzwyczajniej szczękał zębami. Pewien oficer wyciągnął ku niemu sztandary. Ponieważ dowódca nie zareagował, położył je obok na pokładzie. Żadnej odpowiedzi! Admirał wciąż milczał. Jeden z marynarzy tak skomentował sytuację: "Doktor Morga powinien był wtedy rozkazać, żeby nasi ludzie skoczyli na pokład Holendra i doprowadzili sprawę do końca. Ale ja widziałem, że on niczego nie rozkazał, nic nie powiedział, bo był całkiem blady, struchlały - prawie zemdlał ze strachu. Powiedziałem mu wtedy, żeby wydał ludziom rozkaz ruszyć na wroga. A on mi odpowiedział: Ach, cóż ja mogę zrobić? Wszyscy, którzy to wtedy usłyszeli, byli przerażeni...". Kapok - tu: rodzaj włókna niewrażliwego na wilgoć (przyp. tłum.). Oficer pochodzący z jednego z najszlachetniejszych rodów Manili próbował otrzeźwić admirała - ośmielił się nawet chlusnąć mu wodę na twarz, żeby wreszcie wróciła mu świadomość i wypełnił ciążące nań obowiązki. Na próżno! A w tym samym czasie na "San Diego" trzystu pięćdziesięciu ludzi, wciąż ściśniętych jak śledzie w beczce, uzbrojonych po zęby, czekało tylko na rozkaz do ataku, by czym prędzej rzucić się na Holendrów zadekowanych pod pokładami "Mauritiusa" i wyciąć ich w pień. Zresztą tamci, widząc ogromną dysproporcję sił i sądząc, że wiedzą, co ich czeka, powyciągali, co mieli białego płótna, by użyć w charakterze flagi na znak zawieszenia ognia, i krzyczeli, że są gotowi się poddać, jeśli tylko ich życie zostanie oszczędzone. Wieść o kapitulacji biegła z ust do ust: "Te psy gotowe są się poddać...". Jeden oficer przekazywał ją drugiemu i wreszcie dotarła do Antonia de Morgi: "Wasza łaskawość, co mamy odpowiedzieć tym łotrom? Mówią, że chcą złożyć broń!". Nadal brak odpowiedzi! Admirał leżał wciąż milczący, niedostępny, odgrodzony od świata i życia, skamieniały bez mała na swoim materacu z kapoka jak pomnik nieboszczyka na grobowcu w katedrze. Przez ten czas Juan de Alceda nadrobił swoje nie zawinione spóźnienie. Zgodnie z rozkazami otrzymanymi na piśmie dnia poprzedniego, wykonał zwrot na wysokości statków sczepionych ze sobą pośród splątanych lin, roztrzaskanych masztów i rei; po czym, ustawiwszy się przed odsłoniętą burtą "Mauritiusa", ostrzelał go z bliska. Ale w tym momencie na pokładzie holenderskiego okrętu byli już tylko Hiszpanie, którzy, obawiając się paść ofiarą bratobójczych pocisków, za przykładem szlachetnego Gregoria de Vargas Albarrana i skromniejszego rodem sierżanta rachmistrza Mansilla, gromko zakrzyknęli do załogi "San Bartolom~e": "Niech waszmościowie nie strzelają, jesteśmy swoi"... a potem skandowali z naciskiem: "Hiszpania, Hiszpania, zwycięstwo, zwycięstwo, poddali się!". Jednocześnie na pokładzie "San Diego" niejaki Naveda, osobisty sekretarz Antonia de Morgi, pochwycił tubę i przy pomocy marynarzy wspiął się na jedną z niższych, jeszcze nie naruszonych rei bezanmasztu i zapewnił kapitana "San Bartolom~e": Tak, "Mauritius" należy teraz do króla Hiszpanii! Tak, trzeba natychmiast wstrzymać ogień i przede wszystkim, nie tracąc chwili, wyruszyć w pościg za drugim okrętem nieprzyjacielskim... Juan de Alceda zastosował się do rozkazu bez wahania, trochę wcześniej widział "Eendrachta" wyruszającego na otwarte morze pod pełnymi żaglami, teraz był już przeszło dwie mile od miejsca bitwy. Nie zwlekał więc, by prosić o pisemne potwierdzenie rozkazów sprzecznych z tymi, które otrzymał od admirała poprzedniego dnia. Tym bardziej że będąc po zawietrznej większych jednostek "San Bartolom~e" stał się bardziej oporny przy manewrowaniu i Alceda zdawał sobie sprawę, że niełatwo mu będzie oddalić się od nich. Minęła godzina. Holendrzy, którzy przedtem błagali o łaskę, teraz przestali już prosić o cokolwiek, tylko zastanawiali się - jak to możliwe, iż wrogowie tak liczni jeszcze ich nie wykurzyli z ukrycia granatami i halabardami. W czym tkwił podstęp? Czyżby, wbrew wszelkiej logice i zasadom sztuki wojennej, nastąpił u Hiszpanów jakiś kryzys, który pozwala mieć nadzieję na ucieczkę, na uratowanie życia i statku? Dzwon na "San Diego" wybił dziesiątą, coraz bliżej południa. Zrobiło się jeszcze bardziej gorąco. W tropikalnym upale we wnętrzu ciężkich zbroi Hiszpanie dusili się jak w kotle na wolnym ogniu, czując, że topnieje ich bojowy zapał. Pod osłoną pokładu Holendrzy nie cierpieli z powodu gorąca. Z wolna też zaczęli wierzyć, że istnieje cień szansy na ocalenie. Może i tym razem śmierć ich ominie? Cierpliwość i nadzieja! Czas z całą pewnością pracuje na ich korzyść! Południe. Słońce w zenicie i niepewność stały się najgorszymi wrogami Hiszpanów. Na próżno oficerowie na "San Diego" jeden za drugim podchodzą do Antonia de Morgi, by wyprosić rozkaz do ataku. Nie uzyskali żadnej odpowiedzi - ani tak, ani nie. Admirał pozostał niemy i otępiały, z martwym wzrokiem, utkwionym w próżni. Dla odmiany Holendrzy rozzuchwalili się, jęli wychodzić z ukrycia i pojedynczo, acz coraz częściej, oddawać strzały z muszkietu. Znowu w hiszpańskich szeregach pojawili się ranni i zabici. A wciąż dręczyło ich pytanie: na co czeka admirał? Dlaczego cztery godziny po abordażu nic nie zrobił, chociaż zwycięstwo było na wyciągnięcie ręki? Nagle w martwą ciszę wdarły się odgłosy paniki. Raptowne poruszenie zakłóciło bezruch zastygłych w upale wojsk, w udręczonych umysłach Hiszpanów strach zajął miejsce rozterki. W jednej z ładowni powstał duży przeciek wody. Ludzie mówili, że strumienie tryskają na wysokość linii wodnej, a poziom podnosi się bardzo prędko i dochodzi już prawie do pierwszego pokładu. Co gorsza, ponoć nie wszyscy zdołali się wydostać na wyższe kondygnacje i utonęli we wnętrzu statku. Prawda to czy fałszywe pogłoski? Na nieszczęście, to prawda! To przynajmniej wiadomo na pewno, chociaż z powodu panującego pod pokładem pandemonium nie udało się dokładniej zlokalizować miejsca przecieku. Nie można było nawet dotrzeć w jego pobliże. Ani żeby zająć się rannymi - jak oświadczył chirurg, który kipiąc z wściekłości dołączył do oficerów zgromadzonych w kasztelu rufowym - ani po to, by spróbować zreperować statek, bez wątpienia uszkodzony albo silnym zderzeniem podczas abordażu, albo nieprzyjacielskim pociskiem, który trafił w kadłub poniżej linii wodnej. Znowu wszyscy gubili się w domysłach, niczego zaś nie zrobiono. I wciąż nie można było się doczekać decyzji ze strony głównodowodzącego, który pytany o to, co robić, za każdym razem odpowiadał zamierającym głosem, że "mają sobie radzić, jak umieją"... Równocześnie kilka metrów obok jakieś odgłosy zamieszania i bieganiny dały się słyszeć z "Mauritiusa". Okrzyki przerażenia Hiszpanów dodały odwagi Holendrom. Skoro "San Diego" znalazł się w opałach, nadeszła chwila, żeby to wykorzystać! Olivier de Noort użył fortelu dobrze znanego dowódcom pirackich okrętów. Chcąc upiec naraz dwie pieczenie - wykurzyć własnych marynarzy z kryjówek, zmusić ich do wspięcia się na pokład i walki z wrogiem, a przy tym jeszcze bardziej wyprowadzić z równowagi przeciwnika - kazał jednemu ze swoich ludzi podłożyć ogień pod szmaty i liny polane smołą. Sztuczka z wywołaniem paniki zadziałała bezbłędnie. Widząc kłęby czarnego dymu wydobywające się z "Mauritiusa", Hiszpanie, już i tak mocno zdezorientowani nadmiarem niesprzyjających okoliczności, stanęli przed dylematem: albo zostać u boku Holendra ryzykując, że spłoną razem z nim, albo oddalić się od palącego się statku, ryzykując z kolei, że samotny, pozbawiony oparcia "San Diego", bardzo szybko nabierając wody, błyskawicznie zatonie... W tym właśnie momencie admirał Antonio de Morga ocknął się z odrętwienia, by ku wielkiemu zdumieniu załogi wydać rozkaz odcięcia natychmiast lin cumowniczych. Ksiądz jezuita Diego de Santiago zaklinał admirała, żeby najpierw przejąć statek holenderski, ugasić pożar i ulokować na nim załogę, a dopiero potem pozostawić "San Diego" zdanego na własne siły. Przecież galeon, bez wątpienia śmiertelnie ranny, nie mógł zbyt długo utrzymać się na wodzie. "Wasza wielmożność, ja błagam, proszę nie uwalniać od razu tego okrętu, bo pójdziemy prosto na dno...". Po czym świątobliwy człowiek wyciągnął krucyfiks w stronę mężów, co stali bezradnie w pełnym rynsztunku, i tak nawoływał ich żarliwym głosem: "Chrześcijanie! Hiszpanie! Gdzie wasza odwaga? Wszak widzicie, że ta bitwa to sprawa boska! Bez lęku idźcie na śmierć! Umierajcie jak prawdziwi żołnierze Chrystusa! Nie dajcie się zjeść rybom! Mniej ryzykujecie wchodząc na statek nieprzyjaciela, bo w ten sposób, jeśli stracimy nasz, to zdobędziemy drugi...". Antonio de Morga - który znacznie lepiej by zrobił, gdyby dalej milczał - nie słuchał żadnych argumentów i powtórzył fatalny rozkaz: "Odciąć cumy!". Siekierami i nożami pracowicie cięli Hiszpanie konopne liny, aby jak najszybciej odbić od Holendrów. Tamci zaś, poczuwszy przewagę, dali ostro ognia z muszkietów i arkebuzów. Wreszcie "San Diego" został uwolniony. Jego główne maszty były złamane w połowie wysokości, a z całego ożaglowania ostał się tylko jeden żagiel pod bukszprytem i za jego pomocą udało się nabrać trochę prędkości. Ciężko, powoli, chwiejąc się, bardziej przypominając wrak niż okręt wojenny śmiało tnący fale, galeon wziął kurs na maleńką wyspę Fortune, gdzie Hiszpanie mieli nadzieję sami znaleźć ocalenie, a okręt osadzić na mieliźnie. Lecz, niestety, po trzykroć niestety, przepłynęli mniej niż kabel w stronę lądu, gdy dziób zanurzył się, fale zalały wszystkie pokłady i w ciągu niespełna minuty "San Diego" ostatecznie zniknął z powierzchni ziemi, jak powiedział pewien Holender, "idąc na dno w mig jako ten kamień"... Antonio de Morga nie poprawił swego wizerunku dowódcy i szlachcica, dając przykład postawy "ratuj-się-kto-może"! Jako jeden z pierwszych rzucił się do wody i uczepił małej tratwy, którą zawsze przezorny i oddany Naveda sporządził, zużywając na ten cel materac z kapoka, ten sam, który na pokładzie służył za osłonę. Przy pomocy sekretarza admirał rozebrał się. W ten sposób uniknął losu tych licznych nieszczęśników, którzy nie zdążywszy zrzucić kolczugi lub zbroi, nie mieli szans na uratowanie życia i w okamgnieniu poszli na dno ciężko niby ołów. Dzięki tratwie de Morga łatwo mógł utrzymać głowę ponad wodą, nawet jeśli nieprzyjacielskie sztandary, które jego ludzie przynieśli jako trofeum, a których nawet w takiej sytuacji nie zapomniał ze sobą zabrać, cokolwiek krępowały mu ruchy! Ojciec Diego de Santiago nie zdołał opuścić statku, bowiem jeden z rannych wezwał go, prosząc o ostatnie namaszczenie. I kiedy ksiądz usiłował dotrzeć do nieboraka, poczuł, że pokład usuwa mu się spod nóg. To już był koniec. Znalazłszy się w wodzie, na próżno starał się uchwycić ostatnią deskę ratunku - kawałek masztu, skrzynię, kufer lub jakikolwiek bądź przedmiot unoszący się na powierzchni. Inni Hiszpanie, którzy w momencie katastrofy znajdowali się na pokładzie "Mauritiusa", wskoczyli do szalupy z holenderskiego okrętu i próbowali uciec pod ostrzałem. Daremnie! Stawszy się ponownie panami na swym pokładzie, piraci urządzili pogrom; bez litości zabili jeszcze i tych biedaków, którzy błagając o miłosierdzie usiłowali schronić się na ich statku. "Zobaczyliśmy naszych wrogów, jak płyną całkiem nadzy wołając "Misericordia". Mniemam, iż było ich dobre dwie setki" - napisze później holenderski admirał. Ciała pięciu Hiszpanów poległych na pokładzie "Mauritiusa" zostały wyrzucone za burtę, po dokładnym przeszukaniu i obdarciu z wszelkich kosztowności. Zerwano im z szyi nawet srebrne medaliony, w których chowano skrawki pergaminu zapisane modlitwami. Nie było zmiłowania, nie było łaski! Oczyszczono plac boju - obecność na pokładzie złowrogich papistów pozostała już tylko przykrym wspomnieniem. Na koniec ugasiwszy pożar, który sam wcześniej wzniecił, Olivier de Noort umknął ze sprzyjającym wiatrem w żaglach. Na zmianę śmiejąc się i płacząc z radości, Holendrzy winszowali sobie nawzajem, nie mogąc się nadziwić ani dopytać u admirała; on sam, zachwycony szczęśliwym epilogiem, jedynie uśmiechem odpowiadał na pytania swoich ludzi: "Jak to możliwe wasza wielmożność, że Hiszpanie w tak wielkiej liczbie i tak uzbrojeni nie przerobili nas na pasztet?". W tym czasie Antonio de Morga, płynąc na tratwie, popychanej przez sekretarza i dwóch marynarzy, znów jako pierwszy dotarł na ląd i stanął na piasku maleńkiej plaży na Fortune. Nie tracąc ani chwili - chociaż odziany w samą tylko bieliznę nasiąkniętą wodą jak gąbka, choć skórzane pantofle, skurczone pod wpływem morskiej wody, raniły mu stopy - wspiął się na cypel położony nieco wyżej nad plażą. I zobaczył właśnie to, czego się obawiał! W oddali dwa statki zmierzały w stronę brzegu. Bez wątpienia kapitan Alceda zdobył "Eendrachta". Wkrótce wejdzie do portu, by przekazać swą zdobycz władzom kolonii. Alceda będzie miał prawo do chwały i zaszczytów, podczas gdy on, de Morga, poniósł całkowitą klęskę. Razem z "San Diego" poszło na dno trzystu pięćdziesięciu ludzi. Sześćdziesięciu spośród nich to był sam kwiat młodzieży należącej do najszlachetniejszych hiszpańskich rodów z Manili. Polegli też ojciec Diego de Santiago, brat Bartolom~e Calvo, kapitanowie Francisco de Mendo~na, Gregorio Vargas, Gaspar de los Rios, Juan de Lamudio, Pedro Tello, don Cristobal de Heredia, don Luis de Belver i wielu innych dostojników kolonii. W dodatku stolica stała się prawie bezbronna, ponieważ najlepsze działa z jej fortyfikacji i niemal całe pozostałe uzbrojenie załadowano na "San Diego". Antonio de Morga był bliski płaczu z gniewu i goryczy. Jego nadzieje na przeniesienie do Nowej Hiszpanii z honorami należnymi zwycięskiemu admirałowi sczezły razem z galeonem. Otrząsnął się jednak. Nie wszystko jeszcze stracone. Trzeba jak najszybciej wrócić do Manili i samemu zdać sprawę gubernatorowi. Dotrzeć tam prędzej niż Alceda, wszak słowo jakiegoś kapitana nie może zaważyć więcej od jego słowa. Admirał bez skrupułów opuścił swych żołnierzy, marynarzy i rannych oficerów, niektórzy z nich - jak kapitanowie Gomez de Molina i Diego Garcia de Leon - z powodu braku pomocy zmarli na plaży wyspy Fortune. Morga wsiadł na pirogę tubylczych rybaków, by jak najszybciej dobić do najbliższego brzegu. Tam zarekwirował osadnikom konie i popędził galopem ze świtą złożoną tylko z garstki czarnych niewolników i nieodłącznego sekretarza. Był już w Manili, kiedy Alceda ze swymi statkami nie dotarł jeszcze do portu w Cavite. Oto pałac gubernatora, jego gabinet. Odźwierni wprowadzili Antonia de Morgę, który, rzuciwszy do stóp don Tella zdobyczne chorągwie, pewnym głosem przystąpił do składania relacji ze swych wyimaginowanych wyczynów, tak jak je opisałem w poprzednim rozdziale. Lecz pomimo wysiłków, jakie podjął Morga, by narzucić swoją wersję, pojawiły się pogłoski na temat innego przebiegu bitwy i w kolonii wybuchł skandal. Rodziny opłakujące zmarłych chciały wiedzieć, co się naprawdę zdarzyło, i domagały się wyjaśnień. Cudem ocaleni rozbitkowie oskarżali admirała o niedbalstwo, niekompetencję, wręcz o tchórzostwo. Alceda, którego gubernator kazał uwięzić zaraz po przybyciu, nie poddawał się w milczeniu, lecz bronił się zaciekle. Jego ludzie mówili o zdobyciu "Eendrachta", wychwalając bohaterskie czyny dowódcy podczas bitwy. Ponieważ cała Manila już wcześniej znała z opowieści brawurę kapitana, wszyscy jak jeden mąż stanęli po stronie więźnia. Mieszkańcy stolicy lubowali się wręcz w powtarzaniu relacji o tym, w jaki sposób pobił Holendrów: "Po dwugodzinnym pościgu "San Bartolom~e" znalazł się na wysokości "Eendrachta". Kanonada i abordaż zostały bardzo sprawnie przeprowadzone. Z szablą w dłoni i w pierwszym szeregu Alceda zapałem porwał swych ludzi i powiódł ich do boju. Holendrzy bronili się dzielnie, Hiszpanie zaś odważnie atakowali. Kapitanowie obu walczących stron, Biezman i Alceda, zmierzyli się ze sobą i obaj wykazali się męstwem. Wszyscy z dumą to potwierdzili. Lecz szala przechyliła się na korzyść Hiszpanów, więc żeby oszczędzić życie swych ludzi, dowódca holenderski złożył broń i oświadczył z godnością: "Poddaję się waszej mości uczciwie, bez podstępów, jeśli przyrzekniesz waszmość zachować nas przy życiu..." A Hiszpan przyjął tę kapitulację, przysięgając na swój honor darować im życie"... W kilka dni później w Manili wybuchły tak gwałtowne protesty, że niewiele brakowało, by przerodziły się w rozruchy. Na ulicach krzyczano: "Uwolnić se~nora Alcedę!". Wszczęto dochodzenie. Rozbitkowie zostali przesłuchani, ale ich zeznania, które udało mi się odczytać po czterech wiekach zapomnienia, zachowano w tajemnicy. Potem na rozkaz gubernatora kompletnie zaskoczonym ludziom kazano przysiąc, że nigdy nie wyjawią niczego, co zobaczyli lub usłyszeli - chyba że na polecenie króla. Sam de Morga również próbował wyciszyć aferę. Sporządził raport - ten, na który natrafiliśmy - oczywiście korzystny dla siebie, gubernator zaś formalnie go zatwierdził. Tello, który popełnił nieostrożność mianując de Morgę głównodowodzącym floty, był przecież mocno zainteresowany tym, aby ponura prawda nie dotarła do króla. Co więcej, don Francisco napisał też raport we własnym imieniu, w którym zdanie po zdaniu powtórzył wersję Morgi. Obaj wszak jechali na jednym wózku. Musieli narzucić tak spreparowaną wersję wydarzeń, aby sobie nie zaszkodzić. Musieli również przeciwstawić się coraz silniejszym naciskom ze strony klanu Alcedów i stale narastającej wściekłości wielkich rodów, które domagały się sprawiedliwego wyroku dla winnych śmierci ich bliskich. W tym samym czasie Antonio de Morga dowiedział się, że dwaj wysocy urzędnicy kolonii, Geronimo de Salazar Salcedo i Cristobal de Alma~nan, prowadzą w tajemnicy śledztwo. Gubernator bardzo się tym zaniepokoił i - prawdopodobnie chcąc udobruchać adwersarzy de Morgi - dyskretnie uwolnił kapitana Alcedę. Nie przeszkodziło to don Geronimowi w lipcu 1601 roku wysłać do króla raport, w którym podważał uczciwość Antonia de Morgi. Oskarżał go nawet o wywieranie presji na świadków, aby zachowali milczenie, dodając, że "wydają się oni sterroryzowani, zastraszeni władzą, jaką dysponują winowajcy"... Na zakończenie oficjalnego pisma prosił króla, by zechciał łaskawie wszcząć dochodzenie. Na wieść o tym de Morga zapadł na zdrowiu, tym razem bardzo poważnie! Dręczyły go obawy o własną przyszłość, a nawet o życie. Wysłał więc do króla długi list, pełen skarg i lamentów: "Rozchorowałem się, wyniszczają mnie krwawe biegunki, od przeszło trzech miesięcy jestem przykuty do łóżka, w którym leżę w agonii"... Oskarżył Geronima de Salazara Salceda o zmowę z klanem swych wrogów. Przypomniał, że rok wcześniej kapitan Alceda był oskarżony o kradzież. Dodał, że z kolei on sam, de Morga, padł ofiarą ohydnego spisku i że nie można mu niczego zarzucić, jak tylko to, iż wymusił przestrzeganie prawa. Wreszcie prosząc króla o sprawiedliwość, starał się podnieść swoje akcje, pisząc w związku z tym, co już nazywano "aferą (San Diego)": "Gubernator nakazał mi służyć Waszej Wysokości w tej potrzebie, ja posłuchałem. Byłem gotów iść tam, gdzie mi rozkazał, nie próbując uzyskać jakiejkolwiek zapłaty lub profitów. Z mojej własnej szkatuły wydałem na ekspedycję cztery tysiące pesos na wyposażenie, broń i inne rzeczy. Ryzykowałem moją osobą i zdrowiem, honorem, majątkiem oraz naraziłem na niebezpieczeństwo dziesięcioro dzieci, którymi Bóg mnie obdarzył, i moją dobrą małżonkę jedynie po to, aby służyć Bogu i Waszej Wysokości; albowiem pewnym jest, iż żadna inna sprawa czy też nadzieja na zysk nie wyciągnęłaby mnie z domu, gdzie żyłem spokojnie i bezpiecznie. Nigdy nie prosiłem ani nie starałem się, by powierzono mi tę misję"... Morga całkiem bez żenady kończy list prosząc króla o przeniesienie go "z tego miejsca wygnania", aby go wynagrodzić za dobrą i lojalną służbę oraz uskarżając się na to, że Alceda nie został należycie ukarany. "W ten sposób Juan de Alceda nie tylko pozostał zupełnie bezkarny, ale w dodatku wspomagają go rzeczone osoby, które w sekrecie układają listy, doniesienia i inne pisma sporządzane jedynie po to, by mi zaszkodzić, dla niego zaś wystarać się o nagrodę"... Zanim jeszcze odszukamy "San Diego" pięćdziesiąt metrów pod wodą, zanim spróbujemy wskrzesić ten galeon, z którym wiązało się tyle nadziei, tragedii i kłamstw, bardzo pouczające będzie przyjrzeć się, w jaki sposób gubernator don Tello i Antonio de Morga zdecydowali o losie holenderskich jeńców. Obaj byli straszliwie oburzeni postępowaniem Juana de Alcedy. Jak on mógł obiecać życie tym piratom, heretykom, w dodatku zbuntowanym przeciwko prawowitemu władcy Niderlandów, królowi Hiszpanii? Najpierw domagali się, aby więźniowie wyrzekli się swojej religii i powrócili na łono Kościoła katolickiego. Wszyscy zastosowali się posłusznie z wyjątkiem kapitana Biezmana, który w sprawach honoru i danego słowa był nieprzejednany. Prawość zaprowadziła go na śmierć; egzekucja odbyła się publicznie, jego zwłoki spalono na stosie, a prochy rozrzucono w wodach portu wśród mściwych dźwięków trąb i "Ave Maria". Po pewnym czasie nawróconych Holendrów oddano pod sąd jako piratów i rebeliantów. Ówczesny kronikarz tak napisał: "Gubernator bardzo słusznie rozkazał, aby bez względu na obietnicę wiceadmirała Alcedy wszyscy wrogowie zostali straceni za pomocą garoty»* i tak się stało, zgładzono trzynastu pośród nich, bo pozostali to byli jeszcze młodzi chłopcy, których umieszczono w klasztorach, nie wiem zresztą, w jakim celu, bo to prawie jeszcze dzieci. Dwunastu wrogów umarło po katolicku, nawróceni, z wielkim płaczem, tak, że aż nasi księża poczuli się zmuszeni udzielić im Najświętszego Sakramentu Eucharystii; zostali pochowani z wielką pobożnością przy zgromadzeniu Świętego Miłosierdzia. Tylko jeden nie chciał się nawrócić, był to wiceadmirał angielski (sic!), wściekły pies, najbardziej zatwardziały heretyk, jakiego jeszcze nie widziałem w całym moim życiu!" Żelazny kołnierz, którym duszono skazańca (przyp. tłum.). I właśnie wtedy, gdy kończyłem tłumaczyć te niezwykłe świadectwa minionych dziejów, pomyślałem, że wśród ocalałych chłopców powierzonych zakonnikom na Filipinach z całą pewnością znalazło się kilku młodych dzikusów, porwanych z ich ziem południowych przez Oliviera de Noorta w trakcie przechodzenia przez Cieśninę Magellana. I zastanawiałem się, odkrywszy ich przedziwne losy, czy życie składa się wyłącznie z przypadków, czy też jest rządzone przez przeznaczenie w sposób, którego prawdziwy sens wciąż umyka ludziom... Daremne pytanie, na które nikt nie potrafi odpowiedzieć, i niewątpliwie lepiej było sobie nim głowy nie zaprzątać, wziąwszy przykład z Juana de Gutierreza. Brat augustianin uratowany z katastrofy "San Diego" zadowolił się następującym stwierdzeniem w liście wysłanym do swoich zwierzchników: "Ze zdobyczy otrzymałem od Juana de Alcedy jedną latarnię i jeden sztandar odebrany nieprzyjaciołom, który teraz został wystawiony w klasztorze naszego patrona Świętego Augustyna w Manili przed ołtarzem Świętego Nicolasa z Tolentino... A także małego Anglika (sic!), pazia z okrętu wrogiego wiceadmirała, który teraz znajduje się w klasztorze w Manili, aby pobierać nauki naszej świętej wiary katolickiej... `tt VII. Idealny katamaran: "Kaimiloa"; jedyne w świecie magnetometry Cea; pierwszorzędny mecenas - Fundacja Elf... czyli wszystko, czego trzeba, by odnaleźć "San Diego"! VII Idealny katamaran: "Kaimiloa"; jedyne w świecie magnetometry Cea; pierwszorzędny mecenas - Fundacja Elf... czyli wszystko, czego trzeba, by odnaleźć "San Diego"! Analiza zeznań świadków przyniosła mi najważniejsze informacje. Nie tylko mogłem odtworzyć cokolwiek sponiewieraną prawdę historyczną, lecz jeszcze w sposób logiczny i z niemal całkowicie zadowalającą dokładnością udało mi się ustalić położenie wraka "San Diego". Dzięki wskazówkom ukrytym w meandrach jakiegoś zdania, można poznać zarówno kierunek wiatru i prądy w okolicach miejsca bitwy, jak i pozycję galeonu w stosunku do południowego krańca Fortune. Pomiędzy dwiema inwokacjami do Boga i wszystkich świętych znajduje się dość informacji, by rozproszyć resztki niejasności. Powoli zbliżamy się do prawdy. Oto na przykład pewien chłopiec okrętowy oświadczył, że jeden oficer, poważnie zraniony w czasie walki, zdołał dopłynąć do brzegu, gdzie po chwili skonał. Stąd wydedukowałem, że odległość pomiędzy miejscem katastrofy a plażą nie mogła być zbyt duża. Kilka stron dalej - co dla mnie oznaczało parę godzin mozolnego odcyfrowywania i tłumaczenia - inny świadek potwierdził moje wnioski. Oto zaś sierżant, który twierdził, że w momencie tragedii wyspa znajdowała się po zawietrznej statku i rozbitkowie płynęli w stronę plaży leżącej tuż, tuż. Tak więc powoli przekonywałem się, że "San Diego" faktycznie zatonął po wschodniej stronie wyspy Fortune, w odległości nie większej niż dwa i pół kilometra, i że nie powinienem w ogóle brać pod uwagę tego, co twierdził Antonio de Morga. Jednakże wciąż zastanawiało mnie, skąd wzięła się niezwykła precyzja jego wywodów. Ano z tego prostego powodu, że były fałszywe - odpowiedź może paradoksalna, ale ma swoje uzasadnienie. Morga, chcąc ukryć prawdę, musiał postarać się, by wszystko trzymało się kupy. Bardzo często bywa, że świadectwa archiwalne wydają się niespójne właśnie dlatego, że są autentyczne. Świadkowie wydarzeń, które miały miejsce w dawnych czasach, reagowali tak samo jak my dzisiaj - na przykład zeznając do protokołu w sprawie wypadku samochodowego. Wszyscy mówią prawdę i jednocześnie nic się nie zgadza! Nim upłynie dziesięć minut od zderzenia dwóch samochodów, a już prawda przybiera różne oblicza i będą one równie liczne, jak twarze uczestników i świadków zdarzenia. Można sobie więc wyobrazić, co się dzieje, gdy w grę wchodzi zatopienie galeonu na Morzu Południowochińskim przed czterema wiekami! W każdym razie odczytanie - niemal odszyfrowanie - drugiej porcji dokumentów przywiezionych z Hiszpanii dostarczyło informacji, których mi brakowało. Dopiero mając je w ręku zdecydowałem się wyruszyć z ekspedycją rekonesansową w stronę wyspy Fortune, żeby spenetrować stanowisko, zbadać dno i dominujące prądy. I tak to w grudniu 1990 roku pięcioosobowa ekipa Europejskiego Instytutu Archeologii Podwodnej oraz dwaj przedstawiciele Muzeum Narodowego Filipin zaokrętowali się na "Kaimiloa", nasz katamaran badawczy, żaglowiec o długości dwudziestu jeden metrów - jednym słowem statek moich marzeń. Marzenie, które przeistoczyło się w rzeczywistość w roku 1987 i pozwalało mi działać w warunkach najlepszych, jak tylko możliwe, na podwodnym stanowisku archeologicznym. W trakcie poprzednich wykopalisk zdałem sobie sprawę, jak ciężkim sprzętem musiałem operować. Zbyt ciężkim i przeważnie źle przystosowanym. Statki, których używałem, to były stalowe kabotażowce pięćdziesięciometrowej długości, o zanurzeniu przeszło cztery metry, potrzebujące przynajmniej ośmiuset metrów, aby zatrzymać się lub wykonać zwrot. Musiałem je wynajmować w Singapurze po słonych cenach. To mi nie odpowiadało, tym bardziej że aby przy poszukiwaniach wraka prawidłowo wykorzystać magnetometry, należało unikać metali w otoczeniu. Co było oczywiście absolutnie niemożliwe w przypadku tych nieporęcznych konstrukcji, całych ze stali od dziobu po rufę. Jaki zatem powinien być idealny statek do prowadzenia prac, które miałem w planach? Wymagania techniczne były proste. Bardzo stabilny, o słabych właściwościach magnetycznych i minimalnym zanurzeniu, dość szeroki, tak zwrotny, żeby mógł się obrócić nawet wokół własnej osi, w okamgnieniu wytracić prędkość, posuwać się do przodu lub do tyłu równie łatwo jak samochód i ustawić się dokładnie w punkcie wyznaczonym przez nowoczesny system nawigacyjny. Oto jednostka, jakiej mi trzeba. Nic dodać, nic ująć. Bardzo szybko zdałem sobie sprawę, że jedynie katamaran odpowiada temu ideałowi. Szerokość dwukadłubowca w stosunku do jego długości jest na tyle duża, że dzięki temu tworzy się wygodna, przestronna platforma do pracy; ten rodzaj konstrukcji odznacza się też wyjątkową statecznością,»* jeśli się skorzysta z możliwości zainstalowania silników osobno w każdym kadłubie, wówczas zdolny jest obrócić się w miejscu (wystarczy pracę jednego silnika nastawić na kierunek do przodu, na drugim wrzucić bieg wsteczny, a statek wykonuje obrót wokół osi); no i, rzecz jasna, taką konstrukcję charakteryzuje niewielkie zanurzenie; w dodatku czy raczej przede wszystkim miałby bardzo słabe właściwości magnetyczne, ponieważ zamierzałem użyć najnowocześniejszych materiałów, takich, jakie stosowano do budowy dużych wielokadłubowców regatowych. Kiedy po gruntownym przemyśleniu sprawy ostatecznie upewniłem się, że jedynie ten typ żaglowca spełnia równocześnie wszystkie kryteria, postanowiłem wyruszyć na poszukiwanie konstruktora i stoczni. Tak zwaną statecznością początkową, po przekroczeniu bowiem określonego kąta przechyłu katamaran staje się dużo bardziej niebezpieczny niż byłby w takiej samej sytuacji jednokadłubowiec (przyp. tłum.). Miałem w głowie pewną koncepcję, wizerunek odpowiedniej jednostki - tej, którą mój dziadek ~eric de Bisschop zbudował własnymi rękami w 1936 roku w Honolulu. Nawiasem mówiąc, sądzę, że był to faktycznie pierwszy współczesny katamaran. Odszukałem więc zdjęcia tamtego "Kaimiloa". Kiedy byłem jeszcze dzieckiem, a później dorastającym chłopcem, nieraz wyobrażałem sobie, że na nim żegluję. Teraz stwierdziłem, że nadal jest piękny. Zastanawiałem się nawet, dlaczego wydawał mi się znacznie ładniejszy od wielokadłubowców, które wówczas, w 1986 roku, widywałem. Tu odpowiedź także była prosta. Pomieszczenia mieszkalne na "Kaimiloa" znajdowały się w kadłubach, a nie na platformie; dzięki temu uniknął oszpecenia przez tę nieestetyczną narośl, którą w ostatnich latach konstruktorzy umieszczają na większości katamaranów projektowanych na potrzeby żeglarzy amatorów. Swoją drogą stanowi to bardzo wygodny lokal, łatwo więc zrozumieć, że w pewnych przypadkach poświęca się względy estetyczne dla uzyskania większej przestrzeni. Jednak ja chciałem, aby mój katamaran był nie tylko dobrym żaglowcem - w tej sprawie otrzymałem cenne rady od Roberta Argoda, który pozwolił mi też wykorzystać swoje nowatorskie pomysły - lecz żeby przy tym wyglądał naprawdę pięknie. Podobała mi się nazwa - "Kaimiloa": "Za dalekim horyzontem" - jednocześnie postanowiłem uhonorować mojego przodka i tak właśnie ochrzcić swój katamaran. Wiedziałem jednak, iż ~eric de Bisschop przewróciłby się w grobie, gdyby zobaczył jakąś straszną pokrakę noszącą imię statku, który tak bardzo kochał, w dodatku z jego wnukiem przy sterze. Skontaktowałem się więc z konstruktorem Gilesem Vatonem, którego projekty wzbudzały mój podziw - "maxi", wielkie jednokadłubowce regatowe, o niezwykle czystych liniach, urodzie czasem wręcz trochę agresywnej. Do tej pory Giles nie pracował nad wielokadłubowcami. Szczęśliwie mój projekt go zainteresował. Wziąwszy zatem za punkt wyjścia pierwszy "Kaimiloa", dorzucił swój talent i doskonałą znajomość nowoczesnych materiałów i technik konstrukcyjnych, by na koniec uzyskać projekt katamarana o długości dwudziestu jeden metrów, podczas gdy dziadkowy miał zaledwie dwanaście. Później we dwóch zrobiliśmy objazd po stoczniach, od największych po najmniejsze, zarówno na południu Francji, jak i w Bretanii. Lecz naszą uwagę przyciągnęła pewna nikomu nie znana, nowo powstała stocznia. Cdk Technologie, ulokowana w miejscowości La Fort_fouesnant, pomiędzy B~enodet a Concarneau w południowej części departamentu Finist~ere, swój rozkwit, jak przypuszczam, zawdzięcza budowie "Kaimiloa". Chłopcy, którzy zabrali się do tej roboty, mimo iż podpisali pierwszy kontrakt w krótkiej historii firmy, nie byli jednak nowicjuszami. Ga~etan Guerou, Hubert Desjoyaux, Jean Le Cam, zanim się skrzyknęli, by założyć stocznię, nie tylko pracowali przy budowie żaglowców sportowych, ale także sami startowali w regatach pełnomorskich. Byliśmy spokojni, Giles Vaton i ja, że nie dokonaliśmy złego wyboru. Świadczy o tym również fakt, że w trzy miesiące po podpisaniu naszej umowy sławny żeglarz Olivier de Kersauson zamówił w Cdk swój trimaran "Poulain". Obydwa statki były budowane równocześnie i choć "Kaimiloa" został oddany nieco później, niż to było przewidziane, nie można zbytnio winić Kersausona. Trzeba wiedzieć, iż jest on człowiekiem z charakterem, w dodatku potrafi tak samo dobrze oczarowywać, jak komenderować. Gdy więc zobaczył, że stocznia nie poświęca wszystkich sił wyłącznie jego trimaranowi - miał przecież wziąć udział w regatach, a dzień startu się zbliżał - ów wspaniały żeglarz okazał wyraźne niezadowolenie. Cóż było robić? Giles Vaton i ja złożyliśmy hołd należny władcom morza i z ochotą ustąpiliśmy mu pierwszeństwa. "Kaimiloa" został zwodowany w 1987 roku. Zbudowano go jak jacht regatowy, za to wnętrza urządzono komfortowo jak na dalekomorską wycieczkę; jest zdolny opłynąć świat dookoła na żaglach, lecz jednocześnie wyposażono go w dwa silniki Diesel Mercedes o mocy 607CV. Od samego początku był w rękach dobrych marynarzy, takich jak ŃJean Le Cam, ówczesny zwycięzca większości regat formuły 40, któremu udawało się w czasie prób przy dobrym wietrze ustawić "Kaimiloa" na jednym kadłubie, co nie jest takie proste, gdy w grę wchodzi jednostka długości dwudziestu jeden metrów i ważąca szesnaście ton. Dalej wypada mi wymienić Franka Jubelina - później został on kapitanem "Kaimiloa" - w dodatku jest doskonałym nurkiem, prawdziwy lew morski, i nauczył mnie swobodnie czuć się w wodzie niezależnie od jej głębokości. No i oczywiście nie wolno zapomnieć o ekipie ze stoczni, która - z moim błogosławieństwem, a czasem i udziałem - ustawiła swego pierworodnego na starcie Course de l'Europe. Rzecz jasna, na każdym etapie byliśmy ostatni, ale docieraliśmy na metę w wymaganym czasie. Nie stanowiło to żadnej ujmy dla jednostki o przeznaczeniu rekreacyjnym, o wiele cięższej od innych wielokadłubowców, zwłaszcza tych prawdziwych "maszyn regatowych". My natomiast podczas postoju mogliśmy zaoferować załogom naszych konkurentów gorący prysznic i orzeźwiające napoje, dobre wino i godziwą strawę, a nawet wielkie przyjęcie na finał. Przy tej okazji na pokładzie znalazło się pięćdziesiąt dziewięć osób. W każdym bądź razie po tych doświadczeniach uznałem swój żaglowiec za wspaniały i wciąż go za taki uważam. Czekało go jednak inne, szczególne przeznaczenie, nie regaty czy rejsy wycieczkowe, ale poszukiwania podwodnych obiektów archeologicznych. To zadanie, w momencie gdy wyruszaliśmy na poszukiwanie "San Diego", wypełniał, i to znakomicie, już przez trzy lata. Dzięki niemu nasza praca stała się nieporównanie łatwiejsza niż przedtem. W dodatku - czego nie wolno lekceważyć - dostarczał niebywałych przyjemności tym, którzy żeglowali i żyli na jego pokładzie. Wówczas, w grudniu 1990 roku, przyglądałem się żaglom wydętym przez powiew monsunu i białemu szlakowi spienionej wody, który pozostawialiśmy za sobą, płynąc z wiatrem i rozwijając prędkość prawie piętnastu węzłów. Przysłuchiwałem się dziwnym dźwiękom - niby szum, niby syczenie, niby szelest ogromnej płachty z jedwabiu pieszczonej gigantyczną dłonią - to kadłuby prześlizgiwały się bez wstrząsów po powierzchni spokojnego morza. Płynąłem na żaglowcu mych marzeń w stronę galeonu z legendy. Byłem przekonany, że go odnajdę - po siedmiu udanych wyprawach miałem prawo być trochę zarozumiały - i myślę, że byłem wtedy naprawdę szczęśliwy... "Kaimiloa" podążał trasą, która niewiele różniła się od obranej niegdyś przez galeon. Opłynąwszy wyspę Mariveles, okrążywszy przylądek Feu (dawniej przylądek Ballestegui) i zostawiwszy po stronie bakburty maleńką wysepkę naprzeciwko Nasugbu (Anasugbu), zbliżył się do wyspy Fortune i zakotwiczył na wprost plaży o ponurej sławie. Spuściliśmy na wodę ponton z silnikiem przyczepnym i z niewielką prędkością lawirowaliśmy między różnobarwnymi masywami koralowca, podchodzącymi tuż pod powierzchnię, by wreszcie dotrzeć do plaży i stanąć na piasku - tym samym nieskalanym piasku, na którym rozbitkowie z "San Diego", do cna wyczerpani długą przeprawą wpław, z pewnością rzucali się na kolana, aby podziękować Bogu za to, że zechciał ich oszczędzić. Wyciągnęliśmy łódź na oślepiająco biały piasek koralowy i ruszyliśmy przed siebie trasą, którą niechybnie musiał pokonać Antonio de Morga, żeby wspiąć się na wznoszący się nie opodal cypel, skąd dojrzał płynące razem okręty "San Bartolom~e" i "Eendracht". My jednak postanowiliśmy dokładniej spenetrować wyspę i przemierzywszy plażę, zagłębiliśmy się w niezbyt rozległą kotlinę porośniętą wspaniałymi drzewami - akacje, migdałeczniki... Drzewa dosyć szybko ustąpiły miejsca gęstym i mało gościnnym zaroślom, wczepionym w szarą glebę, w której tkwiło mnóstwo okruchów korala o ostrych krawędziach tnących jak brzytwa. Mimo różnych trudności, po dość męczącej wspinaczce pokonaliśmy wreszcie owe sto dwadzieścia metrów dzielące nas od najwyższego wzniesienia na wyspie. Znajdowała się na nim latarnia morska. Obserwowane z góry widowisko, jakie dawała zadziwiająca gra kolorów i odcieni wód oceanu - od leciutko niebieskozielonego na płyciznach po granat, prawie czerń, na otwartych wodach - całkowicie zrekompensowało nasze wysiłki. A dodatkową nagrodą była, przynajmniej dla mnie, przyjemność kontemplowania pod niezwykłym kątem mojego katamarana, gdy stał na kotwicy nieporuszony, podobny do odpoczywającego wielkiego ptaka morskiego. Lecz wyobraźnię każdego z nas pobudzała nade wszystko jedna, natrętna myśl - tam, w dole, u naszych stóp, na podwodnym cmentarzysku, na większej czy mniejszej głębokości, gdzieś na pewno spoczywa wrak "San Diego". Zeszliśmy z powrotem na plażę wypełnieni tym szczególnym rodzajem uniesienia nawiedzającym ludzi, którzy wierzą, że przeżywają nadzwyczajną przygodę. Lecz ponieważ nic na tym świecie nie jest doskonałe, nasza radość została zmącona pewną przykrością. Otóż Fortune, którą poznałem dwa lata temu wciąż bezludną i nie zmienioną od czasów początków kolonii, teraz nie była już tą samą wyspą. Dawny gubernator prowincji Batangas, Antonio Laviste, wykupił ją, by zbudować tu nieduży kompleks turystyczny - pół tuzina luksusowych bungalowów, na szczęście nie szpecących krajobrazu. Niemniej jednak czułem się oszukany. "Moja" wyspa, gdzie czytając stare dokumenty przeżywałem w wyobraźni minione dzieje, nie była już dziewicza. Po powrocie na statek zabraliśmy się do studiowania prądów, których siłę i kierunek wskazywały instrumenty pokładowe. Później wykonaliśmy całą serię nurkowań z aparatami powietrznymi, ponieważ należało z bliska zbadać charakter dna morskiego. W ciągu kilku dni zebraliśmy wszelkie potrzebne informacje. Rekonesans okazał się niezwykle pożyteczny. Cyrkulacja wody, wytworzona przez prądy dominujące w tym akwenie, upewniła mnie, że rozbitkowie nie mogli przypłynąć z miejsca nazbyt oddalonego - w linii prostopadłej - od brzegu; ściągani przez fale nie zdołaliby dotrzeć do plaży. Natomiast mniej pewności zyskałem przy ustalaniu strefy poszukiwań w linii równoległej do wyspy; w tę stronę prąd wspomagałby rozbitków, więc mogliby pokonać nawet sporą odległość. W rezultacie musiałem wyznaczyć odpowiednio większy obszar poszukiwań. Co się tyczy dna, to zanurzywszy się wiele razy, stwierdziliśmy, że schodzi ono po dosyć łagodnej pochyłości na głębokość około siedemdziesięciu metrów, a liczne masywy koralowca usypały na nim warstwę osadu z drobnego piasku. Były to właściwie pagórki całkiem pokaźnych rozmiarów. Na długość rozciągały się na piętnaście do trzydziestu metrów, na szerokość od sześciu do dziesięciu, podczas gdy ich wysokość sięgała trzech. Bez pośpiechu poruszaliśmy się pomiędzy koralowcami o regularnych kształtach, spoczywającymi na piaszczystym podłożu. Fascynowały nas obfitością i różnorodnością stałych mieszkańców oraz przygodnych gości. Polipy dawały schronienie różnobarwnym rybom, żyjącym z nimi w symbiozie, drapieżniki zaś, jak ostroboki lub barakudy, przypływały od czasu do czasu. Okolica przywodziła mi na myśl japońskie ogrody, gdzie monotonię gładkiej ziemi w równomiernych odstępach przerywają skały lub rośliny o harmonijnych kształtach. W istocie, mimo ich zalet estetycznych, obecność tych podmorskich narośli nie bardzo mnie uszczęśliwiła. Potrzebowałem płaskiego dna, by wykorzystać do poszukiwań sondę boczną. Urządzenie to daje obraz o dużej rozdzielczości, przedstawiający ukształtowanie dna w przekroju pionowym. W tej sytuacji nie miałoby to większego sensu, bowiem pod względem rozmiarów i kształtów masywy koralowca wykazywały łudzące podobieństwo do wraka "San Diego", przynajmniej pod postacią, w jakiej spodziewaliśmy się go odnaleźć. Jak odróżnić jedno od drugiego? W jaki sposób na ekranie sondy na pokładzie "Kaimiloa" nie pomylić kolejnego masywu koralowca ze szczątkami galeonu? Musiałem uciec się do innych metod detekcyjnych. Pomiary magnetometryczne tła wykazały, że na obszarze tym nie występują zbytnie zakłócenia geomagnetyzmu. Mogliśmy więc prowadzić poszukiwania anomalii magnetycznych powodowanych przez metale nagromadzone we wraku. Postanowiłem oczywiście użyć magnetometrów, które od czasu dwóch poprzednich ekspedycji były zainstalowane na "Kaimiloa". Z dumą dodam, że owa supernowoczesna aparatura - wytwór najbardziej zaawansowanej techniki - ogromnie przewyższała zwyczajne urządzenia tego typu. Podobnie jak w przypadku katamarana, który uznałem za najlepiej przystosowany do prowadzenia archeologicznych prac podwodnych, bardzo szybko zdałem sobie sprawę, że magnetometry dostępne na rynku nie odpowiadają moim potrzebom. Musiałem mieć silniejsze i bardziej precyzyjne. Zasięgnąłem informacji i dowiedziałem się, że we Francji za sprawą Komisariatu Energii Atomowej (CEa) zostały wyprodukowane magnetometry o działaniu opartym na nuklearnym rezonansie magnetycznym, jakimi nie dysponował żaden inny kraj, nawet Stany Zjednoczone. Pięćdziesięciu inżynierów z Cea przez piętnaście lat pracowało nad zagadnieniami magnetometrii w ramach programów badań podstawowych i stosowanych. Skonstruowane przez nich instrumenty mierzą pole magnetyczne Ziemi w sposób ciągły, z czułością tysiąckrotnie wyższą niż sprzęt zazwyczaj używany przez jednostki badawcze czy spółki zajmujące się poszukiwaniami. Skontaktowałem się z szefami Cea, którzy bardzo zainteresowali się moimi planami, szybko więc doszliśmy do porozumienia. W ten sposób zyskałem możliwość posłużenia się ich cudownymi magnetometrami protonowymi, lecz na tym nie koniec. Cea wysłał bowiem dwóch inżynierów, żeby na pokładzie "Kaimiloa" zajęli się udoskonaleniem sprzętu. G~erard Schnepp i Jean_jacques GrousĂsard, niezrównani specjaliści w dziedzinie magnetometrii, przez trzy lata testowali urządzenia przy poszukiwaniu wraków. Później zaś, podpisawszy umowę pomiędzy Cea i Ieasm, razem pracowaliśmy nad magnetometrem nowej generacji. Osiągnęliśmy wspaniałe rezultaty, a nie mniej wspaniała dla mnie była konkluzja Cea: "Nasz cel został osiągnięty. Jesteśmy zadowoleni z Pańskiego udziału. Dla siebie rezerwujemy oczywiście domenę wojskową. Panu przyznajemy wyłączność na eksploatowanie systemu dla wszelkich jego zastosowań o charakterze cywilnym. Może Pan wejść w posiadanie urządzeń, nad którymi pracowano na "Kaimiloa". Wyrażamy też zgodę na dalsze oddelegowanie do pracy z Panem - w pełnym wymiarze - dwóch inżynierów dotychczas zaangażowanych w program udoskonalania tego sprzętu". W ten sposób Europejski Instytut Archeologii Podwodnej, dysponując idealnym statkiem i magnetometrami nie mającymi sobie równych, stał się jednostką badawczą o największym potencjale na świecie. Żadna zagraniczna marynarka, żadna korporacja nie mogła - i wciąż nie może - nam dorównać. Nawet szefowie jednej z największych spółek, zajmujących się poszukiwaniami na wodach amerykańskich, nabrali takiego przekonania po złożeniu nam wizyty na pokładzie "Kaimiloa" w czasie, gdy przeczesywaliśmy dno tropiąc galeon. Po powrocie do Manili przeprowadziliśmy, razem z filipińskim Muzeum Narodowym, bilans informacji zebranych w archiwach i w terenie. Wyniki wypadły zadowalająco, podjęliśmy zatem ostateczną decyzję zorganizowania ekspedycji. "San Diego" nie mógł nam się wymknąć. Od roku 1985 do 1991 sam finansowałem wykopaliska, ale wyprawa na "San Diego" jawiła mi się jako przedsięwzięcie tak ogromne, że postanowiłem poszukać mecenasa. Prawdziwego mecenasa, a nie cichego wspólnika ani, jak to się ostatnio po barbarzyńsku określa, sponsora, który dla odmiany domaga się szumnej reklamy. Na przykład, jeżeli producent proszku do prania finansuje budowę jachtu regatowego, to nazwa proszku musi być w sposób rzucający się w oczy wymalowana na kadłubie. Natomiast mecenas postępuje z większą subtelnością; stara się wspomagać projekty, które w jakiś sposób wiążą się z wizerunkiem firmy i profilem jej działalności; ważne też jest, aby przynosiły bezsporne pożytki dla kultury i nauki oraz charakteryzowały się pewną logiką, ciągłością i konsekwencją w działaniu. Zaraz po powrocie do Paryża udałem się na umówione spotkanie z kierownictwem Fundacji Elf. Pod pachą trzymałem teczkę z dokumentacją, co do której miałem nadzieję, że okaże się przekonująca (mapy i manuskrypty, ryciny przedstawiające galeon i główne postaci dramatu, fotografie wyspy Fortune i obszaru poszukiwań, dane dotyczące akwenu, no i oczywiście szczegółowy kosztorys moich potrzeb). Przed kilkoma laty firma Elf sfinansowała podwodne prace archeologiczne prowadzone pod kierunkiem Michela L'Houra w Gabonie na wraku "Mauritiusa". Nie był to jednak "Mauritius" Oliviera de Noorta, ten bowiem po powrocie z wyprawy dookoła świata wycofano z eksploatacji, tylko inny okręt holenderski, zbudowany w roku 1604, któremu nadano to samo imię, również i tym razem w hołdzie dla księcia orańskiego z Nassau. Za pierwszym razem rozmawiałem z głównym przedstawicielem Fundacji Elf, ~erikiem de Bellevalem. Najwyraźniej spodobał mu się mój projekt. Kilka dni później zaprosił mnie na obiad, w którym uczestniczył także szef do spraw kultury, Pierre Provoyeur, oraz dwóch dyrektorów do spraw środowiska, doktor Robert Sebbag i Laurent de Gaulle. Wówczas to opowiedziałem o moich licznych, uwieńczonych sukcesami ekspedycjach, tudzież odmalowałem barwne dzieje "San Diego", który tak bardzo pragnąłem odnaleźć. Wszyscy czterej byli pod wrażeniem tej opowieści i niecały tydzień później zadzwonili do mnie: - Pańskie zuchwałe przedsięĂwzięcie wykazuje wyraźne podobieństwo do niektórych rodzajów naszej działalności, na przykład przy wydobywaniu ropy naftowej. W dodatku jest obiecujące ze względu na proponowaną przez pana metodę, środki oraz długofalowy plan. Zgoda! Wchodzimy w to, jesteśmy z wami! Uruchamiamy fundusze niezbędne na badania, a w następnym etapie, jeśli odnajdziecie wrak, damy środki, jakich będziecie potrzebować na jego eksplorację, odrestaurowanie i zaprezentowanie wyników na forum publicznym. VIII. Poszukiwania wraka i nurkowanie. Odkrycie "San Diego" na głębokości pięćdziesięciu dwóch metrów w odległości tysiąca dwustu metrów od brzegów Fortune VIII Poszukiwania wraka i nurkowanie. Odkrycie "San Diego" na głębokości pięćdziesięciu dwóch metrów w odległości tysiąca dwustu metrów od brzegów Fortune 23 marca 1991 roku, cztery miesiące po wyprawie rekonesansowej, znów byliśmy na wyspie Fortune, ale po raz pierwszy w krótkiej historii Europejskiego Instytutu Archeologii Podwodnej mieliśmy za sobą błogosławieństwo i wsparcie finansowe mecenasa. Na pokładzie poza członkami załogi i mną znaleźli się Jean_marie Bertrand, nowy kapitan "Kaimiloa", Gilbert Fournier, szef do spraw logistyki, Larry Alba i Eddie Conses, archeolodzy z filipińskiego Muzeum Narodowego oraz G~erard Schnepp i Jean_jacques Groussard, dwaj inżynierowie oddelegowani do pracy w Ieasm przez Komisariat Energii Atomowej. Wszyscy byliśmy podnieceni czekającą nas przygodą, choć właściwie ona już trwała! Dla wielu z nas oznaczała coś więcej niż samo poszukiwanie szesnastowiecznego wraka - mieliśmy przeżyć okruchy człowieczej egzystencji z zamierzchłej epoki. Jeżeli historyk Fernand Braudel nie był w błędzie twierdząc, iż "teraźniejszość w dziewięćdziesięciu procentach składa się z przeszłości", to należy się spodziewać, że nasze doświadczenia bardzo wzbogacą współczesny świat. Moim zdaniem dzisiejsi zwłaszcza młodzi ludzie zbyt często pochopnie dochodzą do przekonania, że historia niczego nie może ich nauczyć i w żaden sposób nie łączy się z przyszłością! Rozmyślając tak sobie o różnych sprawach, doszedłem też do wniosku, że zbliżające się poszukiwania nie pójdą wcale łatwo i że tym razem "San Diego" z pewnością będzie walczył, zanim się podda... Zaczęliśmy od tego, że zainstalowaliśmy na Fortune trzy nadajniki nawigacyjne, żeby móc z maksymalną precyzją ustalić położenie "Kaimiloa" wewnątrz wyznaczonej przeze mnie strefy długiej na trzy, a szerokiej na dwa i pół kilometra. Aby zwiększyć szanse powodzenia, jeden z nadajników trzeba było umieścić w najwyżej położonym punkcie wyspy. Wspinaliśmy się z trudem na szczyt Fortune, obładowani bateriami, ciężkimi narzędziami i z dziesięciometrowym kijem bambusowym. Sto dwadzieścia metrów pod górę wydało nam się co najmniej równie wyczerpujące, jak pokonanie pięciu tysięcy ośmiuset dziewięćdziesięciu pięciu metrów na szczyt Kilimandżaro... Dotarłszy w pobliże latarni, przymocowaliśmy pierwszy nadajnik do bambusa, jego koniec zaś zakopaliśmy głęboko w kamienistej ziemi. Najtrudniejsze zadanie zostało wykonane! Ulokowanie pozostałych dwóch urządzeń to była dziecinna igraszka - jeden na południowym cyplu, tym samym, z którego Antonio de Morga dojrzał rozmiary swojej klęski; drugi na krańcu plaży najbardziej wysuniętym na północ. Odtąd mogliśmy się posługiwać znakomitym systemem określania pozycji "Kaimiloa", działającym z dokładnością do jednego metra i z częstotliwością trzy razy w ciągu sekundy. Po powrocie na pokład zajęliśmy się uruchomieniem magnetometrów, co wymagało skomplikowanych operacji i licznych regulacji. Wiedziałem, że przez czterysta lat korozja musiała bez wątpienia spowodować straszliwe spustoszenia. Zatem przy ustawianiu czułości urządzeń należało pozostawić odpowiedni margines bezpieczeństwa. Po dłuższych rozważaniach doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie zdecydować się na poszukiwanie żelaza wagi około pięciuset kilogramów, bowiem przynajmniej tyle powinno ocaleć z masy pierwotnie o wiele większej. Wiedziałem, że wprawdzie czternaście dział na "San Diego" było z brązu i że w związku z tym nie spowodują znaczniejszych anomalii magnetycznych, lecz dzięki lekturze pewnego trzystronicowego dokumentu nabrałem nadziei na spore ilości bardziej pożytecznego metalu. Otóż 12 lipca 1601 roku sporządzono powtórny przegląd uzbrojenia okrętu - zapowiadało się na istną kopalnię żelaza dostarczonego przez arsenały królewskie z Manili - w sumie tysiąc kul armatnich odlanych lub kutych, kotwice, okucia metalowe, broń i zbroje... Ponieważ jednak żelazo, o ile nie występuje w dużej masie, w dłuższym czy krótszym czasie pod wpływem korozji znika niemal bez śladu, w moich obliczeniach wziąłem pod uwagę wyłącznie stos kul armatnich, które powinny się znajdować wszystkie razem, w specjalnie do tego przeznaczonej komorze. Z kolei przyjąłem założenie, że kotwice z prawej burty "San Diego", w czasie abordażu rzucone na "Mauritiusa", prawdopodobnie pozostały na okręcie holenderskim. Mimo to uważałem, że nie będzie przesadą przyjąć przy poszukiwaniach jako liczbę minimalną pięćset kilogramów metalu. I z urządzeniami nastawionymi na owe pół tony rozpoczęliśmy przeczesywanie okolicy. "Kaimiloa" ciągnął za sobą dwa detektory magnetometryczne, zanurzone dziesięć metrów powyżej dna, płynąc wzdłuż dłuższego boku prostokąta, który uprzednio wykreśliłem. W ten sposób wykonywaliśmy kurs za kursem, przy czym odległość między torami wynosiła trzydzieści metrów. Zajęcie nużące i pełne rozczarowań - obładowany elektronicznym sprzętem katamaran bez ustanku orał w morzu bruzdy jak w polu koń zaprzęgnięty do pługa. Na pokładowych ekranach kontrolnych bez końca przesuwały się faliste linie. Monotonię tej pracy przerywały jedynie dość błahe problemy techniczne, trudności w manewrowaniu, spowodowane kiepskimi warunkami meteorologicznymi, na które nakładało się oddziaływanie silnych prądów. Mijał dzień za dniem, a nie natknęliśmy się nawet na najdrobniejszy ślad wraka. Chociaż czasem na ekranach pojawiały się niewielkie anomalie, wzbudzając ogromne nadzieje, lecz optymizm trwał krótką chwilkę, po niej zaś następowały całe wieki rozczarowania. Gdy schodziliśmy na dno, by zbadać źródło zakłóceń, natrafialiśmy albo na wrak współczesnego statku, albo na coś, co zbijało nas z tropu w znacznie boleśniejszy sposób. Okazywało się mianowicie, że zawzięcie machaliśmy płetwami, jak zwykle aż do głębokości pięćdziesięciu metrów, by znaleźć tylko koralowy pagórek. Jeszcze w trakcie schodzenia wydawał nam się coraz bardziej, wręcz prowokująco podobny do wraka galeonu. Jednak po dotarciu na dno mogliśmy się przekonać, że wskazania magnetometrów stanowiły wyłącznie reakcję na obecność skał wulkanicznych, porośniętych warstwą koralowca. Po chwili zastanowienia częściowo przestało mnie to dziwić. Na wprost Fortune, na wyspie Luzom znajdują się przecież wulkany. Na przykład taki Pinatubo, który zasłużył na swą ponurą sławę pochłaniając tysiące ofiar śmiertelnych. Lecz wszystko to powodowało zniechęcenie i nadwerężało nasze nerwy. Każdego dnia odnajdowaliśmy nowe okręty z piasku. I każdego dnia nurek schodzący na rekonesans wracał na powierzchnię z gorzkim uśmiechem - tam w dole widać tylko koralowce. Koralowce te najpewniej rozrosły się wokół wulkanicznych narośli, bazaltowych skał, pochodzących z podwodnej erupcji wulkanu sprzed niepamiętnych czasów. Wrak "San Diego" mógł spoczywać pod każdym z nich, lecz my wciąż nie wiedzieliśmy gdzie. Po trzech tygodniach morale załogi nie znajdowało się już w szczytowej kondycji - naprawdę źle się działo - i ogarniało mnie coraz większe zwątpienie. A jeżeli Antonio de Morga powiedział prawdę? Był on mimo wszystko ważną osobistością, wspaniałym administratorem, dobrym historykiem... Może rzeczywiście padł ofiarą zmowy? Może wcale nie zafałszował historii? Bez ustanku robiłem w pamięci przegląd dokumentów wyszperanych w archiwach w Hiszpanii. Odtwarzałem odpowiednie fragmenty i punkt po punkcie sprawdzałem informacje o warunkach naturalnych strefy geograficznej, którą wydzieliłem. I za każdym razem dochodziłem do takich samych wniosków: wrak "San Diego" mógł się znajdować tylko w prostokącie, który przeszukiwaliśmy od tygodni. Powiedziałem sobie, że moje wątpliwości są zwykłą ceną, jaką trzeba zapłacić przy tego rodzaju przedsięwzięciach. Należy zatem wytrwale kontynuować pracę, nie zwracając uwagi na stan ducha, a prowadzenie pomiarów systematycznie i skrupulatnie - ba, powiedziałbym, z zawziętością - niezawodnie okaże się skuteczne. Nie może być inaczej. Ponieważ powierzchnia obszaru, gdzie mógł spoczywać "San Diego" kurczyła się w oczach, błogosławiona chwila odkrycia musiała być już blisko... I rzeczywiście. Pewnego wieczoru, po czterech tygodniach pracy, G~erard i Jean_jacques wykryli wyraźną anomalię magnetyczną na linii jednego z naszych ostatnich kursów. Było to jedyne miejsce, gdzie jeszcze mogliśmy mieć nadzieję znalezienia galeonu! Ponieważ zapadała noc, ustawiliśmy "Kaimiloa" prostopadle do linii kursu i wyrzuciliśmy za burtę dobrze obciążoną ołowiem linę połączoną z boją. Sondy wskazywały pięćdziesiąt metrów głębokości. Znów nabraliśmy otuchy, chociaż ta anomalia, odpowiadająca dwustu pięćdziesięciu kilogramom żelaza, wydawała nam się zbyt skromna jak na dumny hiszpański galeon! Ale zapadła już noc, więc zakotwiczywszy katamaran, pospiesznie zjedliśmy kolację, unikając poruszania tego jedynego interesującego nas tematu, i bardzo wcześnie udaliśmy się do swoich koi. Świt następnego dnia miał stać się dla nas chwilą prawdy: czy tę noc spędziliśmy nad "San Diego", czy też myliłem się od samego początku, szukając wraka w miejscu, gdzie zamiast niego tkwiły tylko moje urojenia? Ledwie słońce wychyliło się nad oceanem - spływające z niego blaski rozlewały się po falach krwistymi plamami - a już Gilbert Fournier na łodzi pneumatycznej, przycumowanej do burty "Kaimiloa", wciągał skafander płetwonurka. Dołączyłem do niego. Gdy ja uruchamiałem silnik przyczepny i prowadziłem ponton w stronę pobliskiej boi, on kończył zakładać ekwipunek; pas balastowy, maska, płetwy, nóż, latarka, kamizelka wypornościowa - niczego nie brakowało. Ponieważ w tym czasie dotarliśmy do boi, pomogłem mu umocować na plecach dwie butle z powietrzem i podałem wąż automatu oddechowego z ustnikiem. Gilbert został więc wyszykowany. Usiadłszy na brzegu łódki wykonał rytualny znak - złączył kciuk i palec wskazujący w literę "O", co w języku migowym nurków oznacza, że wszystko w porządku - po czym zrobił przewrót w tył i zniknął w kłębowisku piany i pęcherzyków powietrza. Dla nas zaczęło się oczekiwanie. Wyobrażałem sobie Gilberta zsuwającego się w głąb wzdłuż linki obciążonej ołowiem. Woda wczesnym rankiem ma bardzo ciemny niebieski kolor, słońce zaś szybko wędrując po niebie oświetla ją coraz głębiej. Mimo to pięćdziesiąt metrów pod powierzchnią Gilbert nie zobaczy zbyt wiele. Będzie prawie całkiem ciemno, bez wątpienia prądy dadzą mu się we znaki. Jedynie odnalezienie galeonu mogłoby wywołać przyjemne doznania, wszelako byłoby to najwspanialsze zadośćuczynienie za nurkowanie w takich warunkach! Śledziłem wzrokiem pęcherzyki powietrza, które, ulatując z jego automatu, unosiły się ku powierzchni, nie oddalając się w ogóle od boi. Wiedziałem, że Gilbert, będąc znakomitym, zawodowym nurkiem, zużyje całe powietrze z butli, zrobi zdjęcia, o ile znajdzie "coś" - galeon oczywiście - dostatecznie interesującego, by uwiecznić na kliszy, i że upłynie dobra godzina, zanim zobaczymy, jak wynurza się na powierzchnię. Trzeba było uzbroić się w cierpliwość. Cierpliwość, która została w cudowny sposób nagrodzona, gdy po upływie przewidzianego czasu ujrzeliśmy najpierw dłoń naszego przyjaciela dającą znak, znów za pomocą dwóch palców, lecz tym razem ułożonych w literę "V" jak Victoria! Następnie wynurzyła się głowa, a jego uśmiech, bardziej wymowny niż długie przemówienia, dobitnie świadczył o tym, że nasz upór i wysiłki nie poszły na marne. "San Diego" rzeczywiście spoczywał pod nami, na głębokości pięćdziesięciu dwóch metrów, w odległości tysiąca dwustu metrów od wyspy Fortune. Potem, uwolniwszy się od nielichego ciężaru ekwipunku, Gilbert wspiął się na pokład, rozsiadł się w kokpicie i rozpoczął swą relację. Opowiedział o tym, jak masa o niewyraźnych kształtach, podobna do wielekroć spotykanych masywów koralowca, rozrastała się w jego oczach, w miarę jak zbliżał się do dna; o tym jak posuwał się ciągle w dół i już niemal poczuł dobrze znany smak rozczarowania, gdy spostrzega, że obciążony ołowiem koniec linki, prowadzącej go od powierzchni, zatrzymał się na... na czymś, co wyglądało jak kotwica! Potem zauważył wielkie dzbany i działa oplecione finezyjnymi konkrecjami z koralowca oraz ogromną stertę okrągłych kamieni, które musiały niegdyś służyć za balast. I wreszcie zobaczył, że wrak spoczywa na jednym z tych zwodniczych pagórków, które codziennie od miesiąca sprawiały, że serca zaczynały nam bić szybciej, nadaremnie, chwilę później bowiem i tak wypełniała je gorycz. "San Diego", jakby chciał lepiej się ukryć przed niedyskretnymi spojrzeniami, zrósł się ze zboczem koralowego masywu; dziobem skierowany na północny zachód ku zachodowi, rufa zaś leżała trzy metry poniżej, odwrócona w stronę południowego wschodu ku wschodowi... Była już połowa kwietnia. Delektując się znaleziskiem, pomyślałem, że niestety nie będzie można przystąpić do eksploracji wraka wcześniej niż w przyszłym roku. Po pierwsze dlatego, że pora tajfunów rozpocznie się przed końcem maja. A po drugie zorganizowanie ekspedycji zajmie kilka miesięcy ze względu na rozległość stanowiska, dużą głębokość i konieczność zgromadzenia ciężkiego sprzętu. Nie był to jednak dobry moment, aby wywlekać przed towarzyszami problemy natury organizacyjno_zaopatrzeniowej - w Paryżu będzie czas, by się nimi zainteresować. W tamtej chwili najbardziej zależało mi na tym, żeby na własne oczy ujrzeć ten cudowny widok, który od tak dawna mnie kusił i przyciągał. Teraz ja z kolei znalazłem się w wodzie. Powoli schodziłem w stronę zatopionego statku, starając się zachować spokój mimo rozpierającej mnie euforii, i pomyślałem sobie, że Antonio de Morga rzeczywiście skłamał i odwrócił tym bieg historii. Skromni świadkowie dramatu, wzgardzeni przez prawie cztery stulecia, wreszcie uzyskali pośmiertne, lecz jakże doniosłe w skutkach zadośćuczynienie. Ich zeznania usunięte w mrok zapomnienia pozwoliły odnaleźć "San Diego", więc jeśli istnieje raj dla poległych marynarzy - "tych prostodusznych czcicieli wiatru", jak o nich pisał Cocteau - to tamtego pięknego ranka w kwietniu roku 1991 niebiosa musiały się radować... W każdym razie ja byłem bardziej niż uradowany, kiedy płynąłem - mając wrażenie, że raczej fruwam w wodzie jak aniołowie w raju - nad setkami nietkniętych dzbanów; niektóre z nich były ogromne, pomiędzy nimi spoczywały imponujących rozmiarów działa z brązu, z przodu zaś wraka dwie gigantyczne kotwice zdawały się przytrzymywać martwy galeon przed osunięciem się w przepastne morskie otchłanie. IX. Pierwsza wyprawa na podwodne wykopaliska "San Diego" IX Pierwsza wyprawa na podwodne wykopaliska "San Diego" Kilka miesięcy później, na początku 1992 roku, "Kaimiloa" znowu stał na kotwicy w pobliżu wyspy Fortune. Teraz nie mogliśmy już sobie pozwalać na poetyckie uniesienia czy poddawanie się nastrojom. Nade wszystko liczył się czas. Eksploracja wraka wymagała bowiem poważnych środków technicznych finansowanych przez Fundację Elf - niech będzie błogosławiona - i każdy dzień pracy był bardzo kosztowny. A ponadto badania na głębokości pięćdziesięciu metrów w sposób nieunikniony wiązały się z koniecznością codziennego przebywania wielu ludzi w warunkach, jeśli nie niebezpiecznych, to przynajmniej wymagających zachowania ostrożności. W razie jakiegoś nieszczęścia cała odpowiedzialność spadłaby na mnie. Należało więc być stale czujnym, zwartym i gotowym. Jako szef ekspedycji, organizując zajęcia dla wszystkich członków ekipy, musiałem starać się robić to tak precyzyjnie, aby przydzielane zadania, a nawet najdrobniejsze polecenia nie budziły wątpliwości. O świcie 15 stycznia załoga "Kaimiloa" ustawiła dużą czerwoną boję nad wrakiem "San Diego". Tego samego dnia przybyły na miejsce "Osam Service", czterdziestoośmiometrowy holownik z obszerną platformą spustową na rufie, oraz trochę mniejsza jednostka - "Cargo Lift". Obydwa wyczarterowałem w Singapurze, gdzie załadowano na nie całe wyposażenie potrzebne dla ekspedycji, a zwłaszcza ciężki sprzęt do nurkowania oraz "Smal" - dwuosobową łódź podwodną. Nurkowie pochodzili z najróżniejszych zakątków Francji. W Paryżu, gdzie prowadziłem rekrutację, rozmawiając z każdym kandydatem, wyszukałem profesjonalistów dużej klasy. Wybrałem osiemnastu, w tym dwóch kierowników, do nich zaś dołączył zespół z Europejskiego Instytutu Archeologii Podwodnej. Poza nimi w ekspedycji uczestniczyli również lekarz, archeolodzy, technicy, kucharze, fotografowie, filmowcy i oczywiście członkowie załóg trzech statków: "Kaimiloa", "Osam Service", "Cargo Lift" - w sumie pięćdziesiąt dwie osoby. Zgrupowanie ekip odbyło się w Manili, gdzie "Osam Service" i "Cargo Lift" musiały zawinąć do portu w celu dopełnienia formalności niezbędnych do pływania po wodach terytorialnych Filipin. Pierwsze trzy dni były trudne. Wcale nie z powodu problemów, jakie zwykle przytrafiają się ekipom wypraw archeologicznych, lecz dlatego, że kapitanowi "Osam Service" nie udawało się prawidłowo zakotwiczyć statku. Jego umiejętność manewrowania nie budziła niczyich wątpliwości, jednak moje nieustanne pouczenia zbijały go z tropu. Na różne sposoby starałem się mu bowiem wytłumaczyć, iż opuszczenie kotwicy na wrak byłoby katastrofą i nawet lekkie otarcie łańcuchem lub kablem mogłoby spowodować niepowetowane szkody. W końcu po kilku niepokojących próbach, którym towarzyszyły nasze trwożne okrzyki i nerwowe zgrzytanie zębami, statek baza został unieruchomiony bez niepożądanych skutków. Te perypetie nie przeszkodziły nurkom i ich pomocnikom zamontować przez ten czas na pokładzie urządzenia stacjonarne, sprawdzić i przygotować do pracy pozostałe wyposażenie. Toteż gdy tylko "Osam Service" stanął na kotwicy, można było rozpocząć podwodny rekonesans. Potwierdził on ostatecznie i uzupełnił zebrane już wcześniej wiadomości. Kopiec jednym końcem był skierowany na północny zachód ku zachodowi, a drugim na południowy wschód ku wschodowi; rozciągał się na dwadzieścia pięć metrów, szeroki był na osiem, jego wysokość zaś nie przekraczała trzech. "San Diego" ulokował się na pagórku; z czasem, w miarę jak ulegał powolnemu rozkładowi, przybrał też jego formę. Po stronie zachodniej, prawie równolegle, osiadły dwie kotwice, wyraźnie wskazując, gdzie znajduje się przód statku. Podobnie jak bitewne zgliszcza i ciała obrońców rozrzucone wokół fortecy, o którą walczono do ostatniej kropli krwi, tak setki glinianych dzbanów na kształt wieńca otaczały galeon. Spostrzegliśmy, że po stronie lewej burty było ich o wiele więcej niż po prawej. Wzgórek nie został usypany z samych tylko okruchów martwego koralowca. Leżały na nim także duże, okrągłe głazy - z pewnością pochodzenia wulkanicznego, wydobyte dawno temu z łożyska jakiejś rzeki na Filipinach, pomiędzy nimi zaś poniewierało się mnóstwo przedmiotów na pierwszy rzut oka nie do rozpoznania z powodu pokrywających je konkrecji. Równiutko na samym szczycie wzniesienia z masy koralowej, kamieni, przeróżnych drobiazgów i fragmentów wraka spoczywało przepiękne spiżowe działo; otwór jego lufy był skierowany w stronę prawej burty, jakby wycelowany w ewentualnych napastników nadciągających z głębin oceanu. Od strony bakburty cztery inne działa, nie mniej wspaniałe pomimo koralowej powłoki, ułożone wzdłuż wraka, tworzyły jakby barierę z brązu powstrzymującą oblegające galeon stosy dzbanów. Jak już wspomniałem, było ich znacznie więcej z lewej strony kopca i szyjki miały również zwrócone w tym kierunku. Wszystko wskazywało na to, że jednocześnie zsunęły się z pokładu - "San Diego" pomału opadał w głębiny, prawie nie zmieniając pozycji; kiedy osiągnął dno, najpierw oparł się kilem o szczyt pagórka, a dopiero potem przechylił się i ułożył na bakburcie. W każdym razie po wstępnych oględzinach wszyscy nurkowie jednomyślnie orzekli, że widok tego miejsca robił ogromne i wzruszające wrażenie. W dodatku dostrzegalne fragmenty zabytków, mimo obrastającego je koralowca, wydawały się dobrze zachowane. Na tym zakończyliśmy wstępny etap prac, mogliśmy zatem przejść do kolejnej fazy - zainstalowania sprzętu i rozpoczęcia podwodnych wykopalisk. Najpierw został opuszczony do wody dzwon nurkowy - miał służyć jako coś w rodzaju windy - poruszany w górę i w dół za pomocą wciągarki, zasilany powietrzem z kompresora. Był on dostatecznie przestronny, by pomieścić dwie osoby, które mogły się porozumiewać z pokładem za pomocą systemu łączności przewodowej. Nurkowie byli wyposażeni w hełmy połączone z dzwonem - a więc i z powierzchnią - przewodami zaopatrującymi ich w powietrze i w tlen (tlen ułatwiał i skracał czas dekompresji). Dwie sprężarki, umieszczone na pokładzie "Osam Service", dostarczały nam stale powietrza pod zwiększonym ciśnieniem; dopełniając również duży zbiornik, skąd życiodajna mieszanina gazów wędrowała jednym wężem do dzwonu i dalej przewodami do nurków, drugim zaś do komory dekompresyjnej, którą utrzymywaliśmy w stałej gotowości na wypadek jakiegoś nieprzewidzianego zajścia. Osiemnastu nurków zostało podzielonych na dwie grupy. Jedni pracowali podłączeni do dzwonu, drudzy używali sprzętu do swobodnego nurkowania, to znaczy wyposażeni byli w butle. Zajęcia odbywały się w cyklu ciągłym, na zmianę w dwuosobowych zespołach. Nurkowie, zaopatrywani w powietrze poprzez przewody, mogli pozostawać na wraku czterdzieści minut, nigdy dłużej, dekompresję przechodzili w dzwonie, natomiast ci z butlami pracowali na dnie najwyżej trzydzieści minut. Na powierzchnię wynurzali się po blisko godzinnej dekompresji. Dlatego na różnych głębokościach umieściliśmy przewody z powietrzem i tlenem, żeby ich zasilić w czasie postojów - na dwunastu metrach powietrze, na dziewięciu, sześciu i trzech czysty tlen. Taki system organizacji pracy przy wraku okazał się wystarczająco sprawny. Ekipy wymieniały się jedna po drugiej jak w dobrze wyćwiczonym balecie. W tym czasie na pokładzie obydwaj kierownicy robót nurkowych, Dominique Bonmartel i Francis Scheidecker, odpowiedzialni za łączność z ekipami na dnie i za optymalne zaopatrzenie w powietrze i tlen, skrupulatnie sprawdzali czas nurkowania każdego ze swych ludzi. Dwie wysoko wydajne pompy wodne, napędzane silnikami elektrycznymi, zostały opuszczone na dno i zainstalowane w pobliżu terenu wykopalisk. Generator z "Osam Service" zaopatrywał je w prąd o napięciu trzystu osiemdziesięciu woltów. Pompy z kolei wprawiały w ruch trzy ejektory - czyli coś w rodzaju potężnych odkurzaczy wciągających osady denne. Wszystko, co połykały, przechodziło następnie przez giętkie rury o długości dwunastu metrów i średnicy dwudziestu centymetrów, zakończone dużymi sitami. Na nich wychwytywany był materiał archeologiczny. Choć trzeba podkreślić, że niewiele umykało czujnym oczom nurków; niezwykle starannie przeczesywali przydzielone im wycinki dna, w jednej ręce trzymając ejektor, drugą zaś starając się nie dopuścić, aby przedmioty wymieszane z osadami zostały wessane. Potem przyszła kolej na siatkę kwadratów.»* Chcąc ją prawidłowo umieścić nad stanowiskiem, wyznaczyliśmy najpierw główną linię. W dwóch najdalej wysuniętych punktach eksplorowanego obszaru za pomocą wody pod ciśnieniem zagłębiliśmy w dnie metalowe rurki i rozpięliśmy między nimi linkę z nierdzewnej stali, długości pięćdziesięciu metrów, oznakowaną w odstępach dwumetrowych. Linia dotykała środkowej części kopca w połowie wysokości jego lewego zbocza. Ponieważ sądziłem, że najwięcej ruchomych sprzętów zsunęło się z galeonu na stronę bakburty, należało zatem skoncentrować poszukiwania na tym obszarze. Przed rozpoczęciem właściwych wykopalisk kazałem w przedniej części pagórka wykonać otwór sondażowy, skierowany prostopadle do wyznaczonej przez nas linii, żeby uzyskać potwierdzenie co do nachylenia wraka w płaszczyźnie poziomej. Konstrukcja pomocnicza stosowana przez archeologów; ułatwia przede wszystkim czynności dokumentacyjne (przyp. tłum.). Eksploracja wierzchniej warstwy kopca nie nastręczała zbytnich trudności, napotykaliśmy bowiem tylko osady z koralowego piasku - bardzo drobnego i mulistego. Byliśmy mile zaskoczeni już na samym początku prac nad otworem, gdy ujrzeliśmy wspaniałą chińską porcelanę kobaltowo_białą z epoki Ming, a dokładniej z okresu rządów cesarza Wanli. W półmroku panującym na dnie wydawało się, że biel porcelany emanuje fluorescencyjnym blaskiem i uwydatnia delikatne zdobienia namalowane niebieską kobaltową farbą. Wszystkie te wspaniałości, przez cztery wieki zamknięte w szkatułce z koralowca, pozostały zupełnie nietknięte! Natomiast wewnątrz kopca drążenie otworu okazało się bardzo skomplikowane. Leżące na stercie kamienie szczelnie przylegały do siebie, a ponieważ szybko natrafiliśmy na przedmioty zaklinowane między potężnymi rzecznymi otoczakami, nurkowie musieli wydobywać je pojedynczo, żeby nie ryzykować zniszczenia cennych zabytków. Gdy przeszkoda w postaci głazów została usunięta, na skrawku szerokości osiemdziesięciu centymetrów ukazało się dno kadłuba "San Diego", który także był świetnie zachowany. Widoczna teraz środkowa część stępki wykazywała lekkie nachylenie na bakburtę, potwierdzając to, co sugerowało nagromadzenie przedmiotów pochodzących ze statku po lewej stronie kopca. W początkowej fazie wykopalisk próbowaliśmy pracować systemem zmianowym przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jednak bardzo szybko wyszło na jaw, iż jest to metoda niebezpieczna i mało wydajna. Prądy utrudniały zainstalowanie reflektorów, a tylko one były w stanie wystarczająco oświetlić teren. Poza tym czasami pojawiały się chmary małych krewetek i przylepiały się do ich szyb. Ponieważ chłodzenie tych urządzeń zapewniał kontakt z wodą, a nie przewidziana przez konstruktorów izolacja ze skorupiaków to uniemożliwiała, reflektory po prostu wybuchały. Wówczas zapadała całkowita ciemność; nurkowie mogli liczyć tylko na swoje latarki o niewielkim zasięgu światła, więc prawie po omacku, z trudem docierali do dzwonu. Już w pierwszym tygodniu zdecydowałem się położyć kres eksperymentom z nocną pracą. Po zakończeniu badania sondażowego zaatakowaliśmy wrak po stronie lewej burty, na froncie szerokości sześciu metrów, posuwając się wzdłuż całej linii głównej. Nurkowie, zawsze w zespołach dwuosobowych, opuszczali się na stanowisko dwa razy dziennie z czterogodzinną przerwą na odpoczynek pomiędzy pierwszym a drugim nurkowaniem. Praca bardzo szybko nabrała harmonijnego rytmu. Każdy nurek miał ejektor i koszyk obciążony ołowiem, wypełniony plastykowymi torebkami różnej wielkości. Kiedy odkrywał jakiś przedmiot, wsuwał go do torebki o rozmiarach odpowiednich do znaleziska i umieszczał bezpiecznie w koszyku. Koszyki różniły się między sobą kolorami i były przyporządkowane konkretnym kwadratom o wymiarach metr na metr, czyli maksymalnej powierzchni, jaką może przeszukać jeden człowiek w czasie jednego nurkowania. Kiedy zmiana dobiegała końca, koszyki poszczególnych nurków umieszczano w zbiorczym, metalowym koszu, który z kolei ekipa z powierzchni wciągała na "Osam Service". Wielkie gliniane dzbany były podnoszone po trzy lub cztery w tym samym metalowym pojemniku. Już przy pierwszym ładunku wciągniętym na pokład wprawiła nas wszystkich w zachwyt niezwykła uroda wydobytych przedmiotów. Na widok owych naczyń, w których niegdyś najzwyczajniej przewożono zapasy żywności, wyrwały nam się entuzjastyczne "ochy" i "achy"! Trzeba przyznać, że proporcje miały godne podziwu. Częstokroć były również oplecione koralowcem, co nadawało im niezwykły wygląd; przypominały jakby hybrydyczne twory - ni to kamień, ni to roślinę, ni to zwierzę. Zaraz po wyłowieniu uwalnialiśmy dzbany od co większych fragmentów żywego koralowca i za pomocą strumienia wody opróżnialiśmy nad sitem. Właśnie w ten sposób znaleźliśmy orzechy laskowe, szczątki roślin, kości wieprzowe i wołowe, ba, nawet czaszkę dzika... Czuliśmy się niemal jak hiszpańscy żołnierze z XVI wieku okryci kolczugami - zamiast współczesnych kombinezonów z tworzyw syntetycznych - którzy przed bitwą posilają się takimi smakowitościami, jak marynaty z dzika lub mięsa peklowane w zalewie korzennej! Co do bardziej prozaicznych obserwacji - to zauważyliśmy, że dzbany odnalezione z szyjką odwróconą do góry nie miały już zamknięcia. Tymczasem te z szyjkami zagrzebanymi w piasku wciąż były zatkane korkami z miękkiego drewna, które liczyło sobie blisko cztery stulecia, a wyglądało tak, jakby je wycięto z gałęzi drzewa nie dalej jak wczoraj. W dodatku część dzbanów spoczywających w ten sposób, że tylko spód i część brzuśca wystawały im z mułu, miała na ściankach idealnie równe, okrągłe dziurki o średnicy około pięciu centymetrów. Niektórych to zdziwiło. Ale ponieważ przy okazji poprzednich wykopalisk zetknąłem się z podobnymi otworkami w wyrobach ceramicznych i dowiadywałem się później, jakie może być ich pochodzenie, mogłem teraz wyjaśnić moim towarzyszom, iż jest to prawdopodobnie dzieło pewnych interesujących stworzeń; nawet przez ścianki naczynia udaje im się wyczuć obecność pokarmu i przebić do jego wnętrza. Skorupiaki te, o kończynach długich jak u modliszki, w niektórych stronach nazywane zresztą modliszką morską, potrafią przebijać naprawdę twarde powierzchnie; te zaś pod ich szybkimi, silnymi uderzeniami ustępują, jakby je cięto palnikiem.»* Przypuszczalnie autor ma na myśli rawkę, skorupiaka z podgromady pancerzowców, rząd ustonogich (przyp. tłum.). Prawdę powiedziawszy, na pokładzie "Osam Service", mimo iż zawsze panowała twarda dyscyplina - przynajmniej jeśli idzie o organizację i kontrolę robót nurkowych - wówczas, gdy opróżnialiśmy koszyki i dzbany pochodzące z wraka, pozwalaliśmy sobie nieraz na odrobinę marzycielstwa. W takich chwilach pokład przeistaczał się w egzotyczne targowisko cennych zabytków. Wszędzie dookoła jak na straganach rozstawialiśmy gliniane dzbany chińskie, birmańskie, hiszpańskie i filipińskie, chińską porcelanę, szkło weneckie, medaliony ze srebra lub z brązu, klamry od pasów i butów, guziki, rękojeści hiszpańskich szpad lub japońskich mieczy, moriony (hełmy) z brązu, lichtarze, talerze i półmiski ze srebra, fragmenty olinowania, bloki, a do tego srebrne monety, które żołnierze i marynarze otrzymali pewnie przy zaokrętowaniu jako żołd. Czasem jednak nasze oczarowanie znaleziskiem pryskało jak bańka mydlana. Pośród skarbów pojawiały się ludzkie kości, przypominając nagle, że tam - kilkadziesiąt metrów od miejsca, w którym się znajdowaliśmy - poległo trzystu pięćdziesięciu młodych ludzi. I wtedy, przy okazji kolejnego ponurego odkrycia, postanowiliśmy z Gabrielem Casalem, ojcem dominikaninem i jednocześnie dyrektorem muzeum w Manili, że po zbadaniu szczątki te zostaną godnie pochowane na wyspie Fortune u stóp prostego pomnika. Dzięki temu turyści spędzający tam wakacje będą mogli złożyć hołd marynarzom z dawnych czasów. Ich symboliczny grób przypominać będzie, że chociaż wędrówka człowieka po Ziemi bywa nieraz pełna radości i nadziei, lecz zawsze może ją przedwcześnie zakończyć spotkanie z tragicznym przeznaczeniem. X. Życie codzienne wokół "San Diego": ryby i ludzie X Życie codzienne wokół "San Diego": ryby i ludzie Pracę pod wodą zaczynaliśmy wraz z poranną zorzą o szóstej rano, by zakończyć tuż przed zapadnięciem zmroku o szóstej wieczorem. Ale nawet później, nocą, kiedy zamiast słońca na niebie pojawiły się gwiazdy, rozliczne zajęcia na pokładzie nie pozwalały nam od razu udać się na spoczynek. Pierwsza ekspedycja wykopaliskowa trwała trzy miesiące i przez cały czas zachowaliśmy ten sam rytm; codziennie każdy nurek dwukrotnie pracował na dnie, zaś krótka poobiednia sjesta pomagała ponownie nabrać siły. Nie było to żadnym luksusem, jeśli wziąć pod uwagę, jak wielkie zmęczenie powodują dwie tury poszukiwań prowadzonych dzień po dniu na głębokości pięćdziesięciu metrów. Raz na jakiś czas każdy z dwuosobowych zespołów mógł zrobić wypad na dzień lub więcej do Nasugbu lub Manili, żeby rozprostować nogi na stałym lądzie, popatrzeć na nowe twarze, zabawić się. Niektórzy bardziej przedsiębiorczy wynajmowali nawet motory lub wsiadali do autobusu, aby zwiedzić wybrzeże i zobaczyć, jak wygląda filipińska wieś. Chociaż "Osam Service" pod względem komfortu nie dorównywał statkom wycieczkowym, kabiny miał tylko cztero_ lub sześcioosobowe, to atmosfera na pokładzie panowała wspaniała. Być może dlatego, że wszystkich pasjonowała przygoda, którą wspólnie przeżywaliśmy. Choć na pewno nie bez znaczenia był tu, wprowadzony za ogólną zgodą, zakaz używania alkoholu; dzięki temu drobne konflikty, nie do uniknięcia w tak licznej gromadzie, nie nabierały większych rozmiarów i nie przeradzały się w awantury. A może wreszcie dlatego, że szef kuchni, Laurent Giacoletto, wykazywał równie dużo talentu, co charakteru. Aż przyjemnie było popatrzeć, jak ten niewysoki człowieczek dowodził swoją załogą, posiłki zaś, które przygotowywał wraz z dwoma filipińskimi pomocnikami, smakowały zawsze wyśmienicie. Krótko mówiąc, na "Osam Service" sprawy miały się dobrze, a nieustający ruch na pokładzie przypominał krzątaninę pszczół w ulu. Nurkowie krążyli nieprzerwanie, jedni schodzili na dno, drudzy wynurzali się pod czujnym okiem ekipy asystującej im na pokładzie (na jednego nurka pracującego na dole przypadało dwóch ludzi wspomagających go z powierzchni). Mechanikom i elektrykom nigdy nie brakowało zajęcia przy konserwacji i naprawach. Dostarczały im go na przykład sprężarki powietrza, wypożyczone w Singapurze, które wymagały ciągłych reperacji aż do dnia, kiedy wyzionęły ducha po niecałych dwóch tygodniach, co zmusiło mnie do ściągnięcia samolotem z Paryża nowych urządzeń. Elektronicy, cieśle, kucharze i inni członkowie załogi uwijali się bez przerwy zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz statku. Nie mówiąc już o najbardziej chyba odpowiedzialnej pracy dwóch kierowników nurków, którzy stale kontrolowali wydatek powietrza i tlenu. W razie jakiegoś wypadku na głębokości pięćdziesięciu metrów zawsze byli przygotowani na zarządzenie błyskawicznej akcji. Dyżurujący przez cały czas w pełnym sprzęcie nurek asekurujący tylko czekał na ich sygnał, by natychmiast ruszyć w sukurs kolegom. Po wynurzeniu nurkowie przychodzili zdać mi relację, a ja nanosiłem dostarczone przez nich wskazówki - nierzadko bardzo istotne - na plan stanowiska i notowałem w dzienniku wykopalisk. W ten sposób zbierałem informacje. Często były to zwykłe detale, które, każdy z osobna, mogły się wydawać bez znaczenia, mnie jednak pozwalały wyrobić sobie precyzyjny i kompletny obraz prac prowadzonych na wraku "San Diego". Dzień po dniu galeon odkrywał nam swoje sekrety. Stopniowo zaczynałem sobie wyobrażać, w jaki sposób zatonął, a potem rozsypał się na części pod działaniem prądów wspomaganych rozkładem substancji organicznej, korozją zarówno chemiczną, jak i elektrochemiczną oraz niszczycielskimi atakami świdraków okrętowców. Drewno stanowi ulubiony pokarm tych żarłocznych morskich pasożytów i dopóty drążą w nim swoje korytarze, dopóki nie doprowadzą go do całkowitej ruiny. Wydobyte z wraka przedmioty zostały starannie zinwentaryzowane i opisane łącznie z miejscem ich znalezienia. Później archeolodzy z muzeum w Manili, uczestniczący w naszej wyprawie, umieszczali je w zbiornikach wypełnionych słodką wodą w celu wstępnego odsolenia. Natomiast gliniane dzbany w kartonowych pudłach, dobrze opakowane i bezpieczne, ładowaliśmy na pokład "Cargo Lift", który je transportował do Manili, gdzie przejmowało je Muzeum Narodowe. Poza wyprawami do stolicy nasz holownik codziennie, z regularnością metronomu, odbywał kursy wahadłowe pomiędzy wyspą Fortune a Nasugbu, małym, typowo filipińskim miasteczkiem portowym, z domami na palach i kołyszącymi się na wodzie pirogami. Przywoził nam stamtąd wszystko, czego potrzebowaliśmy: żywność i napoje, części zamienne i inne materiały do konserwacji urządzeń, a co ważniejsze, tak dla nas cenne butle tlenowe dostarczane ciężarówkami z Manili. Niekiedy liczba dzbanów wydobytych z morskiego dna była tak duża, że mieliśmy trudności z poruszaniem się po pokładzie "Osam Service", a "Cargo Lift" nie nastarczał z ich wywożeniem. Musieliśmy więc wezwać na pomoc barkę wynajętą w Manili. Konieczność wynikła również i z tego powodu, że niektóre dzbany osiągały wyjątkowo pokaźne rozmiary. Do ich uniesienia z dna, opakowania i wreszcie umieszczenia na pokładzie transportowca należało wykonać specjalną sieć. Podczas gdy technicy troszczyli się o sprzęt, nasz lekarz, Marc Borgnetta, czujnym okiem doglądał załogi. Marc, marsylczyk, niezwykle serdeczny w obejściu, jest specjalistą w dziedzinie medycyny morskiej - a dokładniej w dyscyplinie zajmującej się urazami związanymi z nurkowaniem. Miał oczywiście do dyspozycji odpowiednie zaplecze ze sprzętem zapewniającym bezpieczeństwo, na przykład komorę dekompresji; przy zawodowym nurkowaniu na dużych głębokościach nie można się bez tego obejść. Ponieważ załoga była w nieodmiennie dobrej formie, a przypadłości zdarzały się raczej drobne, jego zajęcia przeważnie ograniczały się do wydawania niezbyt wymyślnych mikstur oraz zakładania opatrunków na lekkie zadrapania lub skaleczenia. Pewnego razu jednak musiał stawić czoło poważnemu wypadkowi. Doświadczony nurek, Patrick, został znaleziony w stanie śpiączki niedaleko dzwonu nurkowego zawieszonego nad wrakiem. Jego partner ŃSerge wykazał dużo zimnej krwi i dzięki temu nieprzytomny Patrick błyskawicznie znalazł się na pokładzie. Opieka medyczna, jaką roztoczył nad nim Marc, a później zabiegi zastosowane w komorze dekompresyjnej uratowały mu życie. Uniknął nawet przykrych powikłań, co w zaistniałych okolicznościach graniczyło wręcz z cudem. Przeprowadziliśmy dokładne śledztwo, aby dowiedzieć się, co spowodowało wypadek. Czyżby błąd w organizacji pracy, czy też zawinił złośliwy los, ślepy traf? Okazało się, że nastąpiła cała seria pechowych zbiegów okoliczności. Przypadek jeden na milion; czasami, lecz na szczęście niezwykle rzadko, zdarza się coś takiego przy katastrofach lotniczych lub kolejowych, kiedy to jednocześnie zawiedzie wiele systemów bezpieczeństwa. Patrick kończył właśnie nurkowanie i zamierzał udać się do dzwonu. Nagle powietrze przestało dopływać do jego hełmu, prawdopodobnie zablokował się jeden z zaworów. Potem, gdy otworzył butlę rezerwową, nie zadziałał automat oddechowy - następny pech. Skierował się zatem w stronę dzwonu - który był przecież wewnątrz wypełniony powietrzem, stanowił więc trzecie zabezpieczenie - lecz bezużyteczny w tym momencie przewód zaczepił się o armatę. Nie będąc w stanie go oswobodzić, Patrick nie mógł też dotrzeć do ostatniego źródła życia. I gdyby nie był naprawdę doświadczonym zawodowcem, nie wyszedłby żywy z potrzasku. Już niemal bez tchu zdjął kombinezon, żeby uwolnić się od wszystkiego, co go krępowało. W ostatnim przypływie sił próbował jeszcze odnaleźć drogę do ocalenia. Na próżno. Zapadł w śpiączkę i, o dziwo, to go właśnie uratowało, bowiem utrata przytomności pozwoliła mu uniknąć wtargnięcia wody do płuc. W końcu partner odnalazł go, gdy całkiem zamroczony unosił się w wodzie niedaleko wraka. Serge zrobił wszystko, co mógł, aby jak najszybciej wydostać Patricka na powierzchnię. Wyciągnęliśmy go za pomocą dzwonu i ułożyliśmy na pokładzie "Osam Service". Natychmiast znalazł się w rękach Marca; doktor użył całej swojej mocy i sztuki medycznej, żeby go ocucić: masaż serca, respirator, sztuczne oddychanie usta_usta... Po jakichś dziesięciu godzinach spędzonych w komorze dekompresji Patrick znowu był wśród nas. Chociaż doprawdy niewiele brakowało, a byśmy go utracili. Westchnieniem ulgi powitaliśmy jego powrót do świata żywych, a uśmiech ponownie zagościł na naszych twarzach. Pomyślnym zrządzeniem losu ten groźny incydent dobrze się skończył, lecz przypomniał nam istotną rzecz, która wprawdzie nie całkiem, ale jednak nieco umknęła naszej uwagi. Podczas prac na dużych głębokościach trzeba się liczyć z tym, że wypadek zawsze może się przytrafić, nawet jeśli ma się do czynienia z najbardziej doświadczonymi zawodowcami. Zdarzały się też inne powody do niepokoju, ale znacznie mniej poważne. Tak było wówczas, gdy nurków pokłuły skrzydlice, ryby_skorpiony - na Tahiti, jak i na Morzu Czerwonym nazywa się je także rybami_smokami lub wariatkami z Chaillot. Są one równie dekoracyjne, co jadowite; ich ukłucie przysparza jednak więcej bólu, niż faktycznej szkody na zdrowiu. Inaczej ma się rzecz w przypadku szkaradnic, czyli ryb_kamieni, które również pojawiały się w okolicy naszego stanowiska. Ich ukłucie w skrajnych przypadkach może uśmiercić człowieka. Jad, podobny do jadu kobry, wydobywa się z gruczołów umiejscowionych u podstawy kolców płetwy grzbietowej. Szkaradnice są szczególnie groźne, ponieważ pewne swej broni, pozostają w bezruchu nawet w obliczu niebezpieczeństwa. W dodatku wykazują nadzwyczajną zdolność zlewania się z otoczeniem. Potrafią doskonale upodobnić się do piasku lub skały, na których mają zwyczaj się zaczajać w oczekiwaniu zdobyczy. Nieszczęsny los plażowicza, który kąpiąc się przy brzegu rajskiej, koralowej plaży, postawi stopę na jednym z tych potworów! Nieszczęsny los płetwonurka, który przez nieuwagę dotknie jednej z tych ryb z piekła rodem! Przedostanie się ich jadu do organizmu człowieka, jeśli nawet nie doprowadzi do zgonu, to w każdym razie powoduje ból tak niewyobrażalnie nieznośny, że można popaść w obłęd albo być tego bardzo bliskim. Myśląc o moich osiemnastu nurkach, każdego dnia ocierających się o te śmiercionośne stworzenia, miałem zawsze w pamięci pewną autentyczną historię, którą piosenkarz i żeglarz Antoine opowiedział mojemu przyjacielowi. Przydarzyło się to pewnej młodej kobiecie. Podczas nurkowania na Antylach szkaradnica ukłuła ją w rękę. Kiedy leżała już w szpitalu, i pielęgniarki zostawiły ją samą w pokoju, próbowała odciąć sobie dłoń za pomocą kawałka szkła ze szklanki do mycia zębów, którą specjalnie w tym celu stłukła; straszliwy ból przywiódł ją do takiej rozpaczy, że gotowa była na wszystko, byle tylko się od niego uwolnić. Przypomniałem sobie o niej także tego dnia, kiedy nurkowałem z Gilbertem Fournierem przy wraku "San Jos~e", okrętu zatopionego koło wyspy Lubang. Gilbert ruchem dłoni wskazał mi sporych rozmiarów szkaradnicę zlewającą się z szaroróżowym masywem koralowca. Faktycznie, mogłem paść ofiarą podstępnego monstrum, ponieważ go nie zauważyłem. Lecz kiedy przyglądałem się Gilbertowi, jak wyciąga nóż, żeby ją zabić, spostrzegłem jeszcze jedną taką samą rybę, której nie widział mój partner. Ułożyła się na skale w taki sposób, że Gilbert, chcąc wbić nóż w tamtą, musiałby oprzeć przedramię na jej kolcach... Wówczas z kolei ja zasłużyłem sobie na jego wdzięczność za to, że uniknął koszmarnego przeżycia. W dodatku taki wypadek mógłby utrudnić dalsze prace, stawiając pod znakiem zapytania powodzenie całego przedsięwzięcia. W sąsiedztwie "San Diego" spotykaliśmy także mureny. Te były nastawione przeważnie pokojowo, przyjacielsko bez mała, przynajmniej do momentu, gdy zabraliśmy się do ich "rezydencji", to znaczy owych glinianych dzbanów, w których się osiedliły. Bowiem już w kilka dni po zainstalowaniu się w tej okolicy zaczęliśmy je systematycznie wydobywać. W miarę jak traciły kolejny dach nad głową, te bądź co bądź drapieżne ryby robiły się coraz bardziej nerwowe. Pod koniec ekspedycji pozostał już tylko jeden dzban - olbrzymi, chyba największy ze wszystkich, spoczywający prawie na skraju terenu wykopalisk. Mieszkały w nim dwa osobniki; gdy spostrzegły, że już nie mają dokąd się przenieść, ich narastające rozdrażnienie przerodziło się w agresję. Doświadczył tego na własnej skórze jeden z nurków. Kiedy przez nieuwagę położył na brzegu dzbana rękę, większa murena mocno go ugryzła. Jednak potem nie postąpiła wedle zwyczajów swego gatunku. Nie próbowała rozszarpać ofiary, zamaszyście potrząsając głową na prawo i lewo, jak to niejednokrotnie robiła ze zdobyczą, którą zamierzała pożreć. Tym razem gwałtownym ruchem chwyciła rękę, by równie szybko ją wypuścić. Niemniej jednak taka delikatność drapieżnika skończyła się dla nieszczęsnego nurka założeniem kilku szwów. Murena, jak przypuszczam, chciała nam chyba dać do zrozumienia, że wystarczy tego dobrego - dość tych przymusowych codziennych przeprowadzek i wiszącej nad nią groźby, iż niebawem straci ostatnie wygodne lokum i znajdzie się "na ulicy", to znaczy w wodzie, bez lepszych perspektyw niż szukanie najbliższej szczeliny pomiędzy rozgałęzieniami koralowca. Mimo wszystko trzeba było wydobyć dzban. Gilbert Fournier, nie widząc oznak entuzjazmu u pozostałych nurków, postanowił się poświęcić. Udało mu się nawet umieścić dzban w sieci, uniknąwszy pogryzienia. Jedna z muren bowiem odpłynęła w siną dal, gdy tylko uruchomiliśmy wciągarkę, by podnieść z dna wiekowe naczynie; a druga opuściła swoje domostwo dopiero w ostatniej chwili - wyśliznęła się do wody, kiedy dzban był już prawie wyciągnięty na powierzchnię. A co z rekinami? Czy było tam dużo rekinów? Te pytania słyszę od dziesięciu lat, od kiedy nurkuję w tropikalnych akwenach, gdzie, jak się niektórym zdaje, każdego dnia ryzykuję życiem wśród żarłaczy i ludojadów! Otóż jestem przekonany, że wyłączywszy rekiny białe, szczególnie agresywne, spotykane przeważnie u wybrzeży Australii,»* pokojowe współżycie z innymi gatunkami jest całkowicie możliwe pod warunkiem, że będzie się unikać podwodnych polowań i pływania ze świeżo złowionymi rybami przytroczonymi do pasa. Krew i przedśmiertne drgawki przyciągają rekiny, które, być może z powodu lenistwa, wolą atakować ofiary osłabione i powolne zamiast ryb szybkich i ruchliwych jak żywe srebro. Na szczęście w sąsiedztwie wraka "San Diego" nie przydarzyło nam się żadne przykre spotkanie. Właśnie one zyskały sobie złowieszczy przydomek ludojadów (przyp. tłum.). Niekiedy, z rzadka, nikłe cienie - cienie rekinów, które chciały się przyjrzeć, co takiego dzieje się w okolicy, i które, prawdę powiedziawszy, wydawały się daleko bardziej przestraszone niż my - wyłaniały się na kilka chwil gdzieś na granicy naszego pola widzenia, aby szybko zniknąć z powrotem w głębinach, skąd przybyły. Natomiast jakieś trzysta metrów od wraka znajdował się uskok schodzący do głębokości siedemdziesięciu metrów, coś w rodzaju podmorskiego korytarza, do którego z impetem wpadały silne prądy. Miałem okazję zobaczyć, co tam się działo, kiedy nurkowałem z Gilbertem Fournierem podczas prac poszukiwawczych. Było tam mnóstwo ryb wszelakich gatunków i rozmiarów - prawdziwy magazyn żywności dla rekinów, barakud, ostroboków i innych drapieżników. W tym miejscu rzeczywiście kłębiły się dziesiątki rekinów, długością nie przekraczających dwóch metrów; piękne i gibkie, krążyły majestatycznie jak na filmie w zwolnionym tempie. Lecz wokół "San Diego" panował niezmącony spokój. I kiedy raz zdarzyła się nam wizyta rekina słusznych rozmiarów, akurat był to rekin wielorybi.»* Zupełnie niegroźna samica podpłynęła w towarzystwie swojego maleństwa o skórze zabawnie upstrzonej połyskliwymi czarnymi plamami. Oba stworzenia nie przejawiały żadnej agresywności, jedynie ciekawość, dla nas zaś, ciężko pracujących na "San Diego", wyglądały jak wcielenie piękna i spokoju. W półmroku morskiej toni przemknęły przed naszymi zdumionymi oczami jak senne marzenie. Przedstawiciele tego gatunku należą do największych ryb świata; ich długość dochodzi do piętnastu metrów, a ciężar do dziesięciu ton. Pokarm zdobywają cedząc wodę przez aparat filtracyjny; wprawdzie odżywiają się nie samym tylko planktonem, jednak mimo to nie zaliczają się do drapieżników niebezpiecznych dla człowieka (przyp. tłum.). XI. Scenki z życia na pokładzie: kieszonkowa łódź podwodna; znamienici goście; nurek - Amerykanka; pocieszne zwierzaki - pies i małpa; oraz wspaniałe spiżowe działa XI 1 1 61 0 0 108 1 ff 1 32 1 Scenki z życia na pokładzie: kieszonkowa łódź podwodna; znamienici goście; nurek - Amerykanka; pocieszne zwierzaki - pies i małpa; oraz wspaniałe spiżowe działa Podczas pierwszej wyprawy wykopaliskowej opuszczałem się na "San Diego" jedynie w łodzi podwodnej. Musiałem się wyrzec swobodnego nurkowania. Miałem bowiem zbyt wiele innych zajęć, żeby jeszcze dodatkowo pracować na stanowisku w taki sam sposób, jak pozostali. Ta ekspedycja była bez porównania najtrudniejsza ze wszystkich, jakie organizowałem. Wciąż pojawiało się mnóstwo problemów do rozwiązania, w rezultacie sypiałem po cztery, pięć godzin na dobę; na szczęście w dobrych warunkach. Wypożyczyłem w Singapurze i kazałem zainstalować na pokładzie "Osam Service" metalową kabinę, podobną do tych, jakie we Francji spotyka się na placach budowy. Był to doskonały pokój do wypoczynku, klimatyzowany, wyposażony w prysznic - czyli mój ustronny zakątek, gdzie w nie zmąconej zgiełkiem ciszy mogłem rozmyślać i podejmować decyzje. Jeśli kto woli, dałoby się nazwać to pomieszczenie tropikalną celą mnicha_archeologa. Wszak w gorączkowej krzątaninie odrobina medytacji pomaga zachować świadomość celu; a wszystkie nasze wysiłki powinny ostatecznie zmierzać do najważniejszego: do poznania, lepszego zrozumienia i krzewienia wiedzy o dawno minionych dziejach. Niekiedy, muszę to przyznać, czułem się zmęczony, tym bardziej że często byłem wyrywany ze snu. Wachtujący marynarz wzywał mnie na mostek o różnych nieprawdopodobnych porach, żebym odebrał telefon ze Stanów Zjednoczonych, z Francji lub Arabii Saudyjskiej. Moich rozmówców mało obchodziło, że niefortunnym skutkiem różnicy czasu u mnie była ciemna noc, podczas gdy u nich środek dnia. I musiałem rozprawiać o zagadnieniach bankowych i finansowych, ponieważ - rzecz jasna - z racji podwodnych wykopalisk archeologicznych nie zaprzestałem mojej działalności zawodowej. Doprawdy, mając tak wiele obowiązków, nie mogłem jeszcze pracować jako nurek na głębokości pięćdziesięciu metrów. Równałoby się to podjęciu ryzyka zupełnie niedorzecznego. Ale - jak już wspominałem - pływałem w łodzi podwodnej. Była to malutka, chciałoby się rzec, "kieszonkowa łódeczka" o nazwie "Smal", wypożyczona we Francji. Na pokładzie mieściła dwie osoby. Jej maksymalne zanurzenie wynosiło sześćdziesiąt metrów i gdyby okazało się konieczne, na tej głębokości załoga mogła przebywać nawet przez trzy dni. Daniel Barbaroux, pilot ze stoczni w La Ciotat, gdzie zbudowano tę jednostkę, nauczył mnie obsługiwać ją w ciągu niespełna tygodnia. Było to równie łatwe, jak prowadzenie dżipa - no, prawie! - i sprawiało dużo satysfakcji; chociaż w środku miało się wrażenie, że to łaźnia turecka (bardzo gorąco i sto procent wilgotności). Muszę przyznać, że "Smal" oddała mi wielkie usługi. Mogłem pozostawać na dnie nawet przez kilka godzin, na miejscu robić notatki i szkice, oceniać wykonane prace i stwierdzać, co zostało jeszcze do zrobienia. Czułem się trochę jak kierownik na placu budowy, kiedy wydawałem nurkom instrukcje via "Osam Service". Łódź wyposażono bowiem w system łączności, działający na niskiej częstotliwości. Dodatkowo "Smal" stanowiła ważny element systemu bezpieczeństwa dla ludzi pracujących na wraku. Nurkowie gestami porozumiewali się z pilotem, który obserwował ich przez szybę, a w razie potrzeby szybko wynurzał się na powierzchnię, bez konieczności przechodzenia dekompresji. Kiedy przybywali goście - a zdarzało się to często - by poprzyglądać się naszej pracy, lokowałem ich na "Kaimiloa", gdzie mogłem zapewnić nieporównanie wygodniejsze warunki niż na "Osam Service", natomiast na wrak "San Diego" zabierałem ich w łodzi podwodnej, skąd przypatrywali się zajęciom nurków. Tak na przykład ambasador Francji w Manili, Olivier Gaussot, który pasjonował się historią i wykopaliskami archeologicznymi, bywał naszym częstym gościem, podobnie jak większość pracowników ambasady i konsulatu. Wszyscy oni wyświadczyli nam nieocenione przysługi, ułatwiając formalności administracyjne i usuwając z drogi różnego rodzaju przeszkody. Zawsze też chętnie podejmowaliśmy ich na naszych statkach i w podwodnym gospodarstwie. Odwiedzali nas również lokalni politycy i dziennikarze; im także urządzałem przejażdżki łodzią podwodną. Podobnie było z właścicielem wyspy Fortune, eksgubernatorem Leviste'em - nawiasem mówiąc, swego czasu kandydował on w wyborach prezydenckich na Filipinach - jego małżonką Lauren Legarda, prezenterką i gwiazdą telewizji, oraz ich córką, równie uroczą dziewczyną, jak doskonałym nurkiem. Nie zliczę już zagranicznych dziennikarzy z Tf#1, Cnn, Radio France, "Le Figaro Magazine"..., którzy zjawili się, aby zrobić reportaż o wykopaliskach na "San Diego". Przy okazji wyliczania szacownych gości naturalnie nie wolno mi pominąć moich wspólników, to znaczy szefów Fundacji Elf, ~erica de Bellevala i Roberta Sebbaga, oraz dyrektora muzeum w Manili, ojca Casala, i jego współpracowników. Prawdę powiedziawszy, "Kaimiloa" nigdy nie pustoszał, a "Smal" opuszczał się pod wodę najczęściej ze zwiedzającym na pokładzie. Całymi tygodniami podejmowaliśmy fotografów i filmowców; wśród nich znalazł się Fr~ed~eric Osada, który mi towarzyszy od czasu pierwszej wyprawy, oraz członkowie ekipy filmowej, z Jean_markiem Bourem i Rolandem Savoye, którzy razem z Fr~ed~erikiem nakręcili dwugodzinny film na trzydziestopięciomilimetrowej taśmie, używając kamer i techniki rodem z planu "Wielkiego błękitu". Nasz film powstał w koprodukcji Tf#1, Elf i Cam~eras continentales. Można więc chyba zrozumieć, że przy tylu obowiązkach zupełnie nie miałem czasu na spanie. Do mnie należało wszak kierowanie wykopaliskami, podejmowanie znamienitych gości, także tych, którzy przybywali służbowo, lecz do prac nie związanych bezpośrednio z eksploracją. Koordynowanie wszystkich działań, zarówno na powierzchni, jak i na dnie, nie zawsze przychodziło mi z łatwością. Trzeba było pogodzić potrzeby nurków i archeologów z wymaganiami dziennikarzy, fotografów i filmowców; jednym słowem, tak wszystko zorganizować, by odkrycia i ważne momenty w podwodnych pracach dawały się obfotografować, sfilmować czy po prostu obserwować. Przeważnie zaś napotykaliśmy przeciwności; na przykład podczas robót nurkowych na dnie stale unosiły się chmury piasku i mułu; nie sposób ich było uniknąć, choć zdecydowanie wchodziły w paradę naszym filmowcom. Chciałbym też poświęcić kilka słów jedynej kobiecie, która uczestniczyła w naszej przygodzie. Suzan Henrickson, Amerykanka, pracowała regularnie na wraku, pięćdziesiąt metrów pod wodą, dwa razy dziennie, jak inni nurkowie. Ta jasnowłosa niewiasta miała żelazną wolę. Śmiało mogłaby stanąć w pierwszym szeregu elitarnej jednostki, budzącego postrach batalionu kobiet czynu, oczywiście gdyby takowy naprawdę gdziekolwiek istniał. Światowej klasy specjalistka w dziedzinie niezwykłych skamienielin i rzadkich okazów pereł, które dostarcza do największych muzeów na świecie; niezmordowana podróżniczka, która przesiada się z jednego samolotu na drugi, przeskakuje z kontynentu na kontynent, tak jak zwykli śmiertelnicy zmieniają autobus lub metro; zadziwiająco barwna postać; kobieta, której woli nic się nie oprze - ani martwy przedmiot, ani żywa istota; my też nie stanowiliśmy wyjątku. Ponieważ pasjonowała się archeologią podwodną, sama z wdziękiem wprosiła się do naszej ekipy, by nurkować jako ochotniczka. I spisywała się znakomicie; zawsze w "gotowości bojowej", pełna werwy i nieustannie roześmiana; wykonywała tyle samo pracy, jeśli nie więcej, co najsilniejszy mężczyzna. Towarzyszył jej pies Gipsy, rasy golden retriever, który stał się naszą maskotką i wszystkim dostarczał uciechy, zwłaszcza kiedy pływał razem z drugim zwierzęciem pokładowym - małpką rodem z Wietnamu. To śmieszne stworzonko, drobnej postury - podobnie jak jej pan, marynarz z załogi "Osam Service" - będąc wielkim amatorem krabów, umiało świetnie nurkować na głębokość ponad pięciu metrów, i to z otwartymi oczami! Trzeba było ją widzieć, gdy zaczepiała nurków, drapała ich po głowach, podszczypywała w ręce, przesuwając się od jednego do drugiego z gracją podwodnej baletnicy, godną mistrzyni w pływaniu synchronicznym. Szczególnie jeden z jej popisów rozbawiał do łez, a kiedyś patrząc na nią o mało nie udusiłem się ze śmiechu. Otóż pies miał zwyczaj pływać ze swoją panią, wówczas małpa wdrapywała się na jego grzbiet - co stanowiło jej ulubioną rozrywkę - dosiadała Gipsy, uczepiwszy się jego uszu i sierści na karku; nigdy nie dawała się wysadzić z siodła, tylko powarkując przez zaciśnięte zęby, poganiała swojego wierzchowca; wyglądała przy tym jak dżokej z filmu rysunkowego - w wyścigu o wielki puchar. Już choćby z tego jednego powodu, a przecież znalazło się też wiele innych, jestem nieskończenie wdzięczny Suzan Henrickson za to, że pojawiła się wśród nas! Wracając do wykopalisk, mogę chyba z dumą powiedzieć, że przebiegały pomyślnie i zgodnie z przewidzianym harmonogramem. Eksploracja po stronie bakburty wraka przyniosła, nie licząc tysięcy cennych przedmiotów, niekiedy wręcz zbytkownych, siedem następnych dział z brązu. Moja lista z 2 lipca 1601 roku wskazywała jednak, że na pokład załadowano ich czternaście, a zatem do zlokalizowania pozostały jeszcze dwa. Każdego dnia wydobywaliśmy z morskiego dna coś niezwykłego. Najbardziej jednak ekscytującym znaleziskiem, dokonanym przez Gilberta Fourniera, było astrolabium z "San Diego", jedno z siedmiu najstarszych zinwentaryzowanych. Wyjątkowo rzadki okaz, na świecie bowiem znanych jest tylko około sześćdziesięciu egzemplarzy tego przyrządu astronomicznego.»* Nasze astrolabium spoczywało pogrążone w mule obok srebrnego dzbanka na wodę, zachowane w stanie nietkniętym. Był to dzień obfitości dla archeologów podwodnych, a szczęśliwa gwiazda świeciła nam jeszcze przez kilka następnych dni. Odkryliśmy zadziwiający przyrząd nawigacyjny, wyposażony w busolę nie znanego dotąd typu; w tylnej części bakburty natknęliśmy się na sterty porcelanowej zastawy stołowej. Starannie ustawiona w szafkach w pomieszczeniu zwanym kredensem, tkwiła na półkach prawie nie poruszona; dokładnie tak, jak ją czterysta lat wcześniej poukładali niewolnicy - gotowa do podania na stół dla ich panów, by uczcić zwycięstwo, zamiast którego nadeszła śmierć i zniszczenie! Wykorzystywanego m.in. przez nawigatorów przy ustalaniu pozycji statku (przyp. tłum.). Gdy zakończyliśmy przeszukiwanie po stronie bakburty, zabraliśmy się do rufy wraka. Dokładnie oczyściliśmy ten fragment dna kadłuba, który nie został przykryty kamieniami balastowymi. Wzdłuż osi wraka pojawiły się potężne kawały drewna; po zbadaniu okazało się, że natrafiliśmy na zakończenie stępki wraz z ostatnimi dennikami. Jeszcze bardziej imponująco wyglądał ster spoczywający w niedalekim sąsiedztwie, niejako na przedłużeniu statku. W położeniu jego płetwy zachował się nawet kąt, który na moment przed katastrofą nadał jej sternik, próbując dotrzeć do wyspy Fortune. Jakże mogliśmy się nie wzruszyć, widząc w tym - jakby skamieniały przez stulecia - ostatni gest marynarza usiłującego ratować swój okręt? Na rufie spoczywały także obydwa brakujące działa; co dowiodło, że dokładnie sporządzono listę wyposażenia. Potem zajęliśmy się stanowiskiem przy sterburcie; przeczesanie tego terenu zabrało stosunkowo mało czasu w porównaniu z lewą burtą. Po pierwsze dlatego, że na prawą stronę zsunęło się dużo mniej przedmiotów, a po drugie rumowisko wielkich kamieni rzecznych, załadowanych w Cavite jako balast "San Diego", szczelnie pokrywało dno, zagradzając nam drogę do dalszych odkryć. W tym też miejscu postanowiłem przerwać nasze prace. Podejmiemy je na nowo podczas następnej ekspedycji, którą rozpoczniemy właśnie od usunięcia głazów. Sezon prac wykopaliskowych musiał się zakończyć również z powodu nadejścia pory tajfunów. Jednak przed odpłynięciem wykonaliśmy jeszcze sondaż w zwałowisku balastu, by mieć rozeznanie, jakiego sprzętu będziemy potrzebować w przyszłym roku. Ku naszemu zdumieniu odkryliśmy, że tam również znajdowało się wiele przedmiotów zabytkowych, zaklinowanych pomiędzy kamieniami. Z otworu o wymiarach dwa metry na dwa, wykonanego na osi wraka, wydobyliśmy sporo porcelany, wyrobów garncarskich oraz kości. Stwierdziłem też z ogromnym zadowoleniem, że dno kadłuba wyglądało na wyjątkowo dobrze zachowane. Wywnioskowałem stąd optymistycznie, że następna ekspedycja przyniesie nam niejedną radosną niespodziankę. Zbliżała się chwila opuszczenia "San Diego". Czekało nas w związku z tym wiele pracy i przygotowań - przede wszystkim do wyciągnięcia na powierzchnię ciężkiego sprzętu, z którego przed zapakowaniem należało jeszcze dokładnie spłukać słoną wodę. Powinniśmy ponadto przemyśleć kwestię składowania materiału archeologicznego, zaplanować wstępne zabiegi konserwatorskie, czyli odsalanie i oczyszczanie. Wynająć, do spółki z filipińskim Muzeum Narodowym, niedaleko portu duże i nowoczesne pomieszczenie, gdzie rysownicy mogliby zająć się uwiecznieniem na papierze tysięcy przywiezionych przedmiotów, a ekipa z muzeum i Europejskiego Instytutu Archeologii Podwodnej rozpoczęłaby pracę nad ich odrestaurowaniem. Przedtem jednak należało wydobyć na powierzchnię armaty. Ta długo oczekiwana chwila nastąpiła w ostatnich dniach kwietnia, czyli tuż przed zwinięciem "obozu", które wyznaczyłem na 2 maja. Ekipa filmowców pod kierunkiem Jeana Lasfargue'a przybyła specjalnie na tę okazję z Paryża. Niektórzy z nich nurkowali, aby zarejestrować na taśmie operacje przeprowadzane na dnie; pozostali na powierzchni, z oczami przyklejonymi do kamer, oczekiwali na wynurzenie się cennych dział. Tego samego ranka wielka barka długości siedemdziesięciu metrów przywiozła z Manili dźwig. Plan całej operacji został skrupulatnie przygotowany. Każdy nurek, każdy człowiek na pokładzie wiedział, co ma robić. I wszystko przebiegło jak na paradzie! Bez żadnych potknięć, żadnych awarii w ostatniej chwili. I doprawdy, nie mogło być dla nas lepszego zadośćuczynienia niźli widok spiżowych luf wynurzających się z głębin oceanu! Przecudnie zdobione herbami, podobiznami delfinów, lwimi głowami, a ich wyloty nie pluły już ogniem, lecz - bardziej pokojowo - piaskiem i wodą. W tym jednym Antonio de Morga nie popełnił błędu ani nikogo nie oszukał - dla swojego okrętu admiralskiego wybrał najpiękniejsze armaty z fortyfikacji Manili. A teraz, po trzystu dziewięćdziesięciu dwóch latach od wywiezienia, te historyczne działa miały odbyć triumfalny powrót do miasta. XII. Podwodne intermedium na redzie w Aleksandrii w towarzystwie Kleopatry oraz kilku sfinksów z czerwonego granitu. Druga wyprawa na "San Diego": wzorowe wykopaliska i studium budownictwa okrętowego XII Podwodne intermedium na redzie w Aleksandrii w towarzystwie Kleopatry oraz kilku sfinksów z czerwonego granitu. 1 1 61 0 0 108 1 ff 1 32 1 Druga wyprawa na "San Diego": 1 1 61 0 2 108 1 ff 1 32 1 wzorowe wykopaliska i studium budownictwa okrętowego Ilekroć wracałem do Paryża po spędzeniu kilku miesięcy na stanowisku archeologicznym, gdzie życie toczy się szczególnym rytmem, zawsze potrzebowałem kilku dni, by się przystosować do warunków miejskich. Tak stało się również i tym razem, potem zaś na nowo podjąłem moją praktykę i obowiązki doradcy finansowego. Jednak zanim przystąpiłem do organizowania, w dalszym ciągu przy wsparciu Fundacji Elf, drugiej i ostatniej ekspedycji wykopaliskowej na wraku "San Diego", przewidzianej na początek roku 1993, zająłem się całkiem innymi przedsięwzięciami archeologicznymi. Zawiodły mnie one do Egiptu, a spodziewam się, że niebawem zaprowadzą jeszcze dalej. Nie mogłem ograniczać się do jednej jedynej ekspedycji, jakakolwiek byłaby jej ranga, nawet gdy chodziło o operację równie wyjątkową jak "San Diego". Taka jest bowiem specyfika prac Europejskiego Instytutu Archeologii Podwodnej, że muszą się one toczyć nieprzerwanie; lecz nim rozpocznie się właściwe wykopaliska, potrzeba dwóch, trzech lat przygotowań. Dlatego też, na przykład, przed powrotem do galeonu z wyspy Fortune wystarałem się o zezwolenie na poszukiwania od Urzędu do Spraw Zabytków Starożytnego Egiptu i podjąłem się pewnej misji w tym kraju. Chodziło o akcję na ogromną skalę u wybrzeży Aleksandrii i w zatoce Abu Kir, w celu opracowania map rozmieszczenia zabytków architektonicznych pochłoniętych przez morze. Ekspedycja rozpoczęła się w 1992 roku od spenetrowania akwenu portu wschodniego w Aleksandrii oraz zlokalizowania pozostałości latarni morskiej z Faros - którą starożytni uważali za jeden z siedmiu cudów świata. Na prośbę władz egipskich część cennych zabytków miała być wydobyta z portowego mułu. Do nich zaliczały się cztery sfinksy wyrzeźbione w czerwonym granicie sprowadzonym z górnego Egiptu - nurkowałem zresztą przy nich, a co więcej, udało mi się je pogłaskać - także kolumny, kapitele, portyki i cokoły posągów wykute z tego samego granitu. Wszystkie one stanowiły najprawdopodobniej część jednej budowli o wysokości stu trzydziestu metrów. Przeprowadzenie takich badań było możliwe tylko dzięki udoskonalonym przez Cea magnetometrom z rezonansem wielokrotnym. Niezwykła czułość urządzeń pozwala wykrywać nawet przedmioty nie posiadające silnych właściwości magnetycznych. Materiały budowlane oczywiście różnią się między sobą także i gęstością - marmur, piaskowiec, granit, etc., każdy ma swoją gęstość charakterystyczną - nasze magnetometry zaś potrafią zarejestrować najmniejsze zakłócenie, jakie różnica gęstości wywołuje w stosunku do pola magnetycznego Ziemi. Tę samą metodę zastosujemy też do opracowania mapy akwenu w zatoce Abu Kir i usytuowania pozostałości zatopionych tam zabytków; niedostrzegalne pod lustrem wody fundamenty, mury, kolumny świątyń i całe budowle nie będą mogły skryć się przed naszymi unikatowymi urządzeniami. W obecnych czasach prowadzenie wykopalisk lądowych w większości miast o starożytnym rodowodzie stało się praktycznie niemożliwe; masy betonu odcięły dostęp do reliktów przeszłości. Podobnie dzieje się w Aleksandrii, nowoczesnym, wciąż rozwijającym się mieście, zamieszkanym przez sześć milionów ludzi. Natomiast procesy geologiczne, nieustannie przeobrażające Ziemię, w ciągu setek lat spowodowały zatopienie sporej liczby wielce zabytkowych budowli. Nastąpiły obsunięcia dużych fragmentów brzegu, zwłaszcza w IV wieku, a poziom wody w Morzu Śródziemnym na przestrzeni piętnastu stuleci podniósł się co najmniej o dwa metry. Historia zna wiele takich przypadków, kiedy to katastrofy przyczyniały się do zachowania śladów ważnych dla nauki; na przykład ocean, pochłaniając statki, skrywa w głębinach ich wraki jak kapsuły czasu. Podobnie osuwająca się ziemia wybrzeża chroni dawne miasta przed niszczycielską ekspansją człowieka. Świadkowie odległych epok, tacy jak Strabon, Juliusz Cezar, Hirtus Pansa, Quintus Curtius, przy różnych sposobnościach opisywali budowle na terenie aleksandryjskiego portu, bardziej lub mniej precyzyjnie określając ich usytuowanie. Dzięki nim wiadomo z całą pewnością, że od strony zachodniej port został otoczony przez długie molo, łączące wyspę Faros z lądem i rozdzielające redę na dwie części. Po obu stronach tego mola, na nasypach, zostało następnie wybudowane tureckie miasto, na krańcu zaś Faros świeciła aleksandryjska latarnia morska. Przesławny cud świata, przetrwawszy liczne trzęsienia ziemi, runął ostatecznie 8 sierpnia 1303 roku przy kolejnym wstrząsie o potężnej sile. Na gruzach latarni została w 1480 roku wzniesiona mamelucka forteca: fort Quait Bey. Po stronie wschodniej zamkniętej przylądkiem Lochias znajdował się pałac Ptolemeuszów, a na samym jego skraju maleńka świątynia Izydy, zbudowana przez Kleopatrę. Pośrodku portu wyłaniała się wyspa Antirrhodos, dziś już niewidoczna spod wody, na której Kleopatra - znowu ona, zawsze ona! - kazała wznieść kolejne królewskie przybytki. Wreszcie nie opodal Igieł Kleopatry, obelisków, które dotrwały w tym miejscu do czasu ich wywiezienia za granicę w 1879 roku,»* grobla wiodła w stronę otwartego morza. Na jej końcu Marek Antoniusz - również szaleńczo zakochany w Kleopatrze, choć, jak wiadomo, nie był człowiekiem formatu Cezara, poprzedniej ofiary wielkiej królowej - kazał dla siebie postawić samotnię filozofa zwaną Tymonium, gdzie, powiadano, lubił nie tylko rozmyślać, lecz także - albo przede wszystkim - łowić ryby na wędkę, co nieustannie doprowadzało do furii jego despotyczną małżonkę. Czyż nie miał nic lepszego do roboty niż moczenie sznurka w wodzie? Jej wściekłość przybrała takie rozmiary, że pewnego dnia rozkazała jednemu z niewolników nurkować i przyczepiać zepsute ryby do haczyka swego pana i władcy, który powinien był z tego wyciągnąć prostą naukę: łowienie nędznych rybek jest zajęciem dla plebsu, a przeznaczeniem rzymskich generałów są podboje imperiów! Pojawiły się w Aleksandrii za sprawą Oktawiana Augusta dopiero dwadzieścia jeden lat po śmierci Kleopatry (przyp. tłum.). Jeśli dodam, że z antycznych budowli zachowały się ponadto mola ochraniające wejście do portu i okalające go nabrzeża, łatwiej będzie docenić rozmiary i wspaniałość zabytków architektury spoczywających na dnie redy aleksandryjskiej. Natomiast wody zatoki Abu Kir w V wieku naszej ery pochłonęły dwa miasta - Herakleum i Menouthis. W połowie drogi między nimi znajdowała się duża świątynia Izydy, niedaleko której w III wieku chrześcijanie wznieśli sanktuaria Saint_jean i Saint_cyr - od którego zresztą powstała nazwa Abu Kir. Nawet nie biorąc pod uwagę dużej liczby wraków pochodzących ze wszystkich epok, trzeba przyznać, że w obu akwenach zostały zatopione skarby wręcz bajeczne. Tamtejsze stanowiska archeologiczne bezspornie należą do najważniejszych na Morzu Śródziemnym, jeżeli idzie o dzieje starożytne. Wartość kulturowa badań związanych ze światowym dziedzictwem historycznym oraz fakt, iż stosowaliśmy technologię nie powodującą zniszczeń - nasze cudowne magnetometry - sprawiły, że projekt Europejskiego Instytutu Archeologii Podwodnej został uznany przez międzynarodową społeczność naukową za przedsięĂwzięcie najwyższej wagi. Ponadto sądzę, że poszukiwania w tym rejonie budzą tak dużo emocji przede wszystkim dlatego, iż łączą się z Kleopatrą, Juliuszem Cezarem, Markiem Antoniuszem oraz wielką świątynią Izydy - równocześnie tyle postaci, których imiona głęboko zapadły w zbiorową pamięć ludzkości i wciąż poruszają wyobraźnię. Pomimo innych zajęć od października 1992 rozpocząłem organizowanie wyprawy na "San Diego" zaplanowanej na rok 1993. Tym razem mieliśmy usunąć kamienie balastowe, aby na podstawie ocalałych fragmentów kadłuba zbadać konstrukcję galeonu. Zajęcie żmudne i trochę niewdzięczne, mniej efektownych operacji przy wydobywaniu znalezisk - żadnych dzbanów ani dział... Tym bardziej chwalebna była chęć dalszego finansowania nas przez Fundację Elf. Im jednak naprawdę zależało, by doprowadzić sprawę do końca, a przy tym, żeby praca została wykonana w sposób doskonały - co stało się o tyle łatwiejsze do osiągnięcia, że do naszej ekipy dołączyło dwóch znakomitych naukowców: Michel L'hour, specjalista w dziedzinie wraków postśredniowiecznych, oraz Michel Rival, ekspert od sporządzania planów konstrukcji okrętów. Przed rozpoczęciem nowej kampanii postanowiłem dokładnie przeszukać za pomocą magnetometru okolice "San Diego", by sprawdzić, czy w trakcie katastrofy albo później pod wpływem prądów materiał archeologiczny nie został rozrzucony dalej od wraka. Tak więc 8 stycznia 1993 roku, niezmiernie szczęśliwy, znalazłem się za sterem "Kaimiloa", sunącego pod silnym podmuchem monsunu z powrotem w stronę wyspy Fortune. Ekipa badawcza była mniej liczna, składała się z G~erarda Schneppa, Jean_jacques'a Groussarda, Jean_paula Blancana, No~ela Cuevasa i Larry'ego Alby. Sądziliśmy, że szybko i bez problemu oznakujemy pozycję galeonu. W rzeczywistości stało się inaczej. Dysponując jedynie satelitarnym systemem nawigacyjnym oraz znakami orientacyjnymi ustawionymi na Fortune przy lokalizowaniu wraka, byliśmy zmuszeni zanurkować co najmniej dziesięć razy, zanim udało się na nowo wytyczyć zasięg stanowiska. Miało to jednakże swoją pozytywną stronę - przy tej okazji mogłem bowiem powrócić do nurkowania; w rezultacie postanowiłem na ostatniej wyprawie poruszać się pod wodą w taki sam sposób, jak inni członkowie ekipy. Odnalazłem "San Diego" dokładnie w takim stanie, w jakim go pozostawiliśmy siedem miesięcy wcześniej. Głębokość, na której spoczywał, zniechęcała wszelkich nurkujących rabusiów do prób splądrowania go. Ślady po wykopaliskach z ubiegłego roku były wciąż doskonale widoczne, prądy w niczym nie zmieniły tego miejsca i mogliśmy podjąć nasze zajęcia, tam gdzie je przerwaliśmy. Zatem dla "Kaimiloa" oraz jego załogi nadszedł czas ciężkiej pracy. Na wysokości dziesięciu metrów powyżej dna należało przeciągnąć urządzenie do pomiaru różnic natężenia pola magnetycznego, które miało długość siedmiu metrów. Ale zanim można było do tego przystąpić, najpierw musieliśmy obszar sto pięćdziesiąt metrów na sto pięćdziesiąt podzielić na kwadraty dziesięć metrów na dziesięć... Żmudne pomiary trwały ponad dwadzieścia dni i doprawdy trudno byłoby zaliczyć tę czynność do łatwych lub przyjemnych. Lecz uzyskane wyniki, niezwykle precyzyjne, pozwoliły nam mieć pewność, że materiał archeologiczny nie został rozproszony i że "San Diego" nie rozpadł się na wiele części ani podczas katastrofy, ani później. Od końca stycznia ekipa wykopaliskowa i sprzęt znowu były w akcji. Nie miałem jednak już tych samych jednostek wspomagających i zdecydowałem, że będziemy pracować inaczej niż poprzedniego roku. Wyczarterowałem, jak zwykle zresztą w Singapurze, nasz nowy statek bazę, kabotażowiec długości czterdziestu pięciu metrów "Rio Das Contas"; a ponieważ na dnie nie pozostały już żadne duże przedmioty do wyciągania - jego kryta platforma zupełnie wystarczała nam do pracy. Wynająłem także mały holownik "Solmar", który codziennie odbywał kursy pomiędzy miejscem zakotwiczenia małej flotylli a lądem stałym. Co do "Kaimiloa", to w dalszym ciągu służył do podejmowania odwiedzających nas gości. Ekipa podwodna zaś tym razem była liczniejsza: dwudziestu nurków, w tym trzech kierowników robót - Jean_paul Blancan, Denis Metzger i Jean_claude Roubaud; większość nurków brała udział w ubiegłorocznych wykopaliskach. Natomiast cała ekipa ekspedycji liczyła sześćdziesiąt osób. Zamierzałem uprościć organizację nurkowania. Chciałem też, żebyśmy wszyscy mogli uczestniczyć w pracach wykopaliskowych w ścisłym tego słowa znaczeniu. Postanowiłem zatem zrezygnować z podwójnego systemu stosowanego w pierwszej ekspedycji - jednocześnie nurkowie z butlami, i ci pracujący w zamkniętych hełmach, połączeni z dzwonem nurkowym przewodami powietrznymi. Tym razem wszyscy pływali z aparatami nurkowymi. Ja również byłem zresztą w znacznie lepszej formie niż podczas poprzedniej wyprawy, niewątpliwie dlatego, że wszystko się już "dotarło". Przy organizacji pracy wykorzystałem doświadczenia z ubiegłego roku, toteż sytuacji nieprzewidzianych przytrafiało się znacznie mniej. Nurkowałem dwa razy dziennie, nie licząc schodzenia na dno w łodzi podwodnej, często także dwukrotnie w ciągu dnia, kiedy doglądałem placu robót. Przeważnie zanurzałem się z butlami, gdy stanowisko już opustoszało. Zamarła mrówcza krzątanina. Ejektory zostały wyłączone, a muł i piasek opadły na dno; zatem widoczność znowu stała się znakomita. Było w tym coś magicznego! Tak nurkować samotnie na głębokości pięćdziesięciu metrów, i to nad takim wrakiem! Naprawdę robiło to niesamowite, wręcz wstrząsające wrażenie. Spokój i nieskończone piękno, do tego jeszcze pewien szczególny rodzaj emocji, jakie budził widok okrętu zaginionego przed czterystu laty i miejsca, gdzie tak wielu ludzi spotkała nagła śmierć. Jednak szybko brałem się w garść i przystępowałem do skrupulatnego notowania na specjalnej tabliczce: prace wykonane; prace, które nas jeszcze czekały; zmiany do wprowadzenia na stanowisku; dopracowanie kwestii technicznych... I tak oto, nie ociągając się, bez trudu przechodziłem od marzeń do rzeczywistości. Wracając do przebiegu drugiego cyklu eksploracji "San Diego", muszę przyznać, że od samego początku udało się wszystko uruchomić w rekordowym tempie. Minęło ledwie półtora dnia od przybycia na miejsce statków wspomagających, a już byliśmy w pełnej gotowości operacyjnej! Najważniejszym przedsięwzięciem w tej kampanii było usunięcie balastu i zbadanie konstrukcji dolnej części kadłuba. Ekipy podzieliły się zadaniami. Jedni zabrali się do uprzątania głazów, posuwając się po linii prostopadłej do osi symetrii, od rufy w stronę dziobu. Drudzy kończyli przeszukiwać teren wokół wraka, kierując się w stronę rufy i prawej burty. Cztery opuszczone na dno pompy wodne wprawiały w ruch ejektory. Gilbert Fournier skonstruował jeden ogromny o średnicy czterdziestu centymetrów. Jego wlot zakończony był pojemnikiem, gdzie składało się duże kamienie rzeczne, które pokrywały dno kadłuba "San Diego" od czasów, gdy jeszcze żeglował po morzach. Usuwanie ich było uciążliwą pracą: należało jeden po drugim wydobywać je z powłoki mułu, później układać w koszyku, a kiedy się zapełnił, przetaszczyć go i wysypać zawartość przed otworem wielkiego ejektora, który odrzucał kamienie na odległość dziesięciu metrów. Mimo że, tak jak się spodziewaliśmy, zabytkowych przedmiotów trafiało się mniej niż za pierwszym razem, za to przedstawiały dużą wartość, zwłaszcza te odnalezione w miejscu, gdzie uległy rozpadowi kasztele rufowe. Natknęliśmy się tam na porcelanę, broń, srebrne dzbany i złotą biżuterię. Jedno z odkryć miało szczególnie symboliczne znaczenie - złota pieczęć głównego dowódcy floty Antonia de Morgi; jakby admirał we własnej osobie pojawił się między nami, by przystawić ją na dowód, że to jego okręt. Największe jednak wrażenie robiło mozolne odgrzebywanie, dzień po dniu, drewnianych szczątków galeonu. Wreszcie dno kadłuba "San Diego" pojawiło się w pełnej okazałości - niezwykły wrak, jedyny na świecie, wspaniale zachowany od dziobu po ster! Pozostałości ważniejszych elementów szkieletu - denniki, wręgi, kolana i wzdłużniki regularnie przedzielały podwodną przestrzeń. Widok przypominał dzieła genialnych artystów, trochę rysunki ruin antycznych budowli autorstwa Piranesiego, a równocześnie surrealistyczne, niepokojące wizje Salvadora Dali, jego skamieniałe rośliny i zwierzęta wyrastające na plaży w Port-lligat! Burty statku zniknęły, ale, o dziwo, zachowały się fragmenty konstrukcji, które niewątpliwie musiały ucierpieć w czasie bitwy i katastrofy: środkowa część stępki i poprzeczne elementy szkieletu oraz, co jeszcze dziwniejsze, gniazda masztów i nawet dwie pompy zęzowe - coś w rodzaju drewnianych słupów z wydrążonym wewnątrz cylindrem, w którym w górę i w dół poruszał się wykonany ze skóry tłok. Również ster spoczywał na swoim miejscu, jedynie lekko przesunięty w stosunku do osi stępki, z płetwą ustawioną pod kątem, jaki po raz ostatni nadał jej sternik, próbując skierować galeon ku Fortune. Ster ten nie uległ rozpadowi, tylko przemienił się w skamienielinę, ponieważ zapadł się głęboko w piasek, co ochroniło go przed świdrakami i czarnymi ostrygami, które stoczyły poszycie. Wyjątkowo duże ostrygi zamieszkiwały tę okolicę. W dodatku bez przerwy zatykały nam ejektory podczas oczyszczania kadłuba. Najstarsze, które niewątpliwie przywarły do burt okrętu tuż po jego zatopieniu i w miarę ich rozkładu opadały na dno, teraz tworzyły coś w rodzaju dywanu, dywanu z muszli po gigantycznych ostrygach... Prace posuwały się naprzód wielkimi krokami. Nasi dwaj archeolodzy, specjaliści od konstrukcji okrętów, Michel L'hour i Michel Rival, dokonali dzieła godnego podziwu zarówno na dnie, jak i na powierzchni. Kiedy jakiś element był zbyt trudny do narysowania pod pięćdziesięciometrową warstwą wody, wówczas kazali go wyciągnąć na pokład "Rio Das Contas". Tak właśnie wydobyliśmy na powierzchnię denniki, wzdłużniki, jak również obie cudownie zachowane pompy zęzowe. Podobnie zrobiliśmy ze sterem. Jego widok, gdy wynurzał się z wody, sprawił, że instynktownie zamilkliśmy. Wszyscy porzucili swoje zajęcia, aby mu się przyjrzeć. Było to urządzenie nawigacyjne doprawdy wspaniałe, imponujące, noszące jakieś niezwykłe piętno symbolu... Bezcenne relikty po odrysowaniu, sfotografowaniu i sfilmowaniu opuszczaliśmy za burtę, by sumiennie ułożyć z powrotem w miejscu, skąd zostały zabrane. Nie mogliśmy ich przechowywać, ponieważ drewno, które tak długo przebywało pod wodą, po zetknięciu ze świeżym powietrzem nieodwracalnie ulega zniszczeniu, chyba że zostanie poddane bardzo skomplikowanym zabiegom. Nie miałem zamiaru tego robić również i dlatego że - jak uważałem - lepiej będzie zostawić na dnie wszystkie pozostałości kadłuba. Któż może wiedzieć, czy za pięćdziesiąt, za sto lub więcej lat inni badacze, wyposażeni w jeszcze doskonalsze urządzenia niż nasze, nie dokonają na tym wraku nowych odkryć historycznych czy może z innej dziedziny nauki? Co do nas, to mieliśmy wszystkie konieczne i wystarczające materiały, aby dzięki rysunkom specjalistów "San Diego" rozpoczął całkiem nowe życie na papierze. Toteż na wystawie zorganizowanej później w Wielkiej Hali Muzeum la Villette mogliśmy zaprezentować publiczności nie tylko dużą liczbę eksponatów archeologicznych, lecz także dokładny plan konstrukcji kadłuba galeonu z Manili. Ekspozycja ta ujrzała światło dzienne dzięki Fundacji Elf i Pierre'owi Provoyeurowi, jej szefowi odpowiedzialnemu za mecenat w dziedzinie kultury, oraz Jean_paulowi Desroches'owi, głównemu konserwatorowi Muzeum Guimet (obaj złożyli nam wizytę w trakcie drugiej ekspedycji i pływali w łodzi podwodnej nad "San Diego"), a także oczywiście dzięki władzom filipińskim i ich Muzeum Narodowemu. W czasie tamtej wyprawy również gościliśmy filmowców i fotografów. Muszę opowiedzieć zwłaszcza o ekipie "National Geographic Magazine". W swojej naiwności przypuszczałem, że Emory Kristof, Mike Cole i Keith Moorehead zaokrętują się z kilkoma walizkami aparatów fotograficznych, jak nie przymierzając reporterzy z "Le Figaro Magazine". Tymczasem pojawili się z dwiema tonami sprzętu, zapakowanego w co najmniej osiemdziesięciu skrzyniach - było czym zapełnić ogromny kontener ustawiony na pokładzie "Rio Das Contas", który służył im za centrum operacyjne. Jeszcze większe wrażenie wywarli na nas, kiedy rozpakowali swoje skarby - cuda najnowocześniejszej techniki! Na przykład zdalnie sterowany robot do prac pod wodą, dosłownie naszpikowany aparatami fotograficznymi i kamerami, które mogły rejestrować obiekt, jednocześnie ujmując go w dwóch lub w trzech planach. Całe urządzenie było kierowane z powierzchni za pośrednictwem przewodu. Jego podmorską wędrówkę mogliśmy śledzić na ekranach zainstalowanych na pokładzie. Aby tak skomplikowane urządzenie działało prawidłowo, trzeba było zamontować akustyczny system namiarowy z trzema nadajnikami na sześciometrowych tyczkach wbitych w dno - pozwalało to robotowi ustawiać się w żądanej pozycji z precyzją co do centymetra. Bywały dni, kiedy nasze stanowisko archeologiczne przybierało wygląd szczególnie urozmaicony - nurkowie i filmowcy, zawieszony w wodnej toni dzwon nurkowy, łódź podwodna, wymyślny robot, kable elektryczne i jedenaście lin przy przystankach na dekompresję zwisających z powierzchni jak liany dla morskich Tarzanów, a do tego jeszcze cała bateria reflektorów oświetlających wrak. W takie dni teren wykopalisk najbardziej przypominał scenografię do filmu przygodowego lub raczej science_fiction w rodzaju "Gwiezdnych wojen"! Eksploracja "San Diego" dobiegała końca. Przez osiem miesięcy próbowaliśmy przywrócić do życia szesnastowieczny okręt. Sześć tysięcy przedmiotów zostało zinwentaryzowanych, później w Manili będą dokładnie zbadane przez pracowników filipińskiego Muzeum Narodowego i naszego instytutu; następnie oczyści się je, odrestauruje, a z każdej sztuki zostanie wykonany rysunek archeologiczny, o wiele bardziej dokładny niż fotografia, albowiem na rysunku można przedstawić przekrój i nawet pełną sekwencję motywów dekoracyjnych, które przeważnie zdobiły odnalezioną porcelanę. Przez osiem miesięcy staraliśmy się lepiej poznać życie marynarzy, żołnierzy i oficerów na statku z tamtych czasów. Ba, więcej - udało nam się wydobyć na światło dzienne kilka sekretów budowniczych okrętów; wszak dotychczas odkryto niewiele statków z epoki renesansu, a wiadomo, że dawniej szkutnicy ustnie przekazywali sobie tajniki sztuki korabniczej. Myślę, że wolno mi powiedzieć - nie tylko przez grzeczność - iż prace wykopaliskowe na galeonie były dobrze prowadzone przede wszystkim dzięki dużym środkom udostępnionym przez Fundację Elf, dzięki zgodnemu współdziałaniu naukowców, nurków, techników i członków załogi statków, którzy uczynili wszystko, aby ta misja archeologiczna mogła zostać uznana za wzorową. Ponadto odkrycie i eksploracja "San Diego" pozwolą wzbogacić zbiory muzealne o przedmioty mające dużą wartość artystyczną i naukową. Przez dwa ostatnie dni przed wyjazdem przykrywaliśmy z powrotem wrak. Ejektory, które do tej pory oczyszczały kadłub ze wszystkiego, co na nim zalegało, teraz robiły coś odwrotnego - wsysały osady denne, by całe ich tony wyrzucić na pozostałości okrętu. Wkrótce widoczny był już tylko zamek z piasku. Miał on przez następne lata lub stulecia ukrywać i chronić "San Diego". Być może w odległej przyszłości ktoś inny przybędzie w te strony, poszukując odpowiedzi na nurtujące go pytania, chcąc lepiej zrozumieć historię galeonu. Ten ktoś nie będzie mógł powiedzieć, że jego poprzednicy zachowali się jak barbarzyńcy. Kiedy opuszczaliśmy stanowisko, na dnie pozostała tylko wielka sterta kamieni rzecznych usuniętych z wraka, a obok niej nieduża wydma, pod którą galeon został na nowo pogrzebany. I wówczas, gdy pod koniec ostatniego nurkowania szykowaliśmy się do wynurzenia, ze wszystkich stron nadpłynęły tysiące ryb, żeby opanować swoje terytorium. Mureny i gromady jakichś różnobarwnych rybek wcisnęły się pomiędzy kamienie, gdzie ponownie znalazły schronienie. Żwawo poruszające się ostroboki grasowały całymi ławicami - wciąż na łowach, wiecznie głodne. Z kolei ulubione pożywienie tych drapieżników, srebrzyste cefale, także poszukiwały swojej zdobyczy, zawzięcie przetrząsając muł; tak mocno poruszyliśmy jego pokłady, że musiało się w nim teraz roić od składników organicznych, których ilość przyprawiła wodną faunę o zawrót głowy! Dla odmiany wielkie, łagodne strzępiele pływały majestatycznie, a wyglądały przy tym tak, jakby pilnowały swoich rozszalałych pobratymców. Natomiast rekiny miały swoje święto; dziesiątka niezbyt wyrośniętych, lecz groźnych bestii krążyła w tę i z powrotem w poszukiwaniu ofiary. I pomyślałem sobie, że wszyscy ci mieszkańcy morza najwyraźniej zrozumieli, iż zwinęliśmy obóz. Intruzi się wynieśli, a oni mogli z powrotem zawładnąć swoim królestwem... 15 kwietnia 1993 roku ostatnie urządzenia zostały wyciągnięte na pokład i nasza mała flota, złożona z trzech statków, wyruszyła w drogę powrotną do Manili. Ze ściśniętym sercem patrzyliśmy na oddalającą się wyspę Fortune i błękitną plamę na wodzie, w miejscu gdzie spoczywały okruchy naszych marzeń i ostatnie tajemnice "San Diego". Mały skraweczek oceanu, którego po chwili nie mogliśmy już nawet odnaleźć wzrokiem - kolejna karta naszego życia została odwrócona, skończyła się przygoda! Trzeba przyznać, że byliśmy trochę smutni. Niektórzy myśleli o obrazach, które głęboko zapadły im w pamięć - na przykład szkielet znaleziony pod działem, hełm nie opodal czegoś, co niegdyś było głową młodego człowieka, który wiele spodziewał się od życia, tuż zaś przy przerażających szczątkach misternie zdobiona rękojeść szpady - dawno temu musiała być dumą tego oficera. Mnie jednak, znacznie bardziej niż cenne okazy wyrwane z zapomnienia, wzruszyło odkrycie kilku skromniejszych przedmiotów. Tych, co zachowały jakby odciśnięty ślad rąk ludzkich, które się nimi posługiwały - na przykład lina, wciąż jeszcze doskonale sklarowana, leżąca obok gniazda bezanmasztu. Dostrzegłem na niej sumienne ruchy dłoni majtka sprzed czterech wieków, całkiem podobne do wykonywanych przez współczesnych żeglarzy. Tak samo z pewnością będą też klarować liny marynarze w dalekiej nawet przyszłości.