Gisham John - Ominąć święta

Szczegóły
Tytuł Gisham John - Ominąć święta
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Gisham John - Ominąć święta PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Gisham John - Ominąć święta PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Gisham John - Ominąć święta - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JOHN GISHAM Ominąć święta (Przełożył: Jan Krasko) Rozdział 1 Poczekalnia była zapchana zmęczonymi podróżnymi, których większość tłoczyła się pod ścianami, ponieważ wszystkie znajdujące się tam plastikowe krzesła były od dawna zajęte. Każdy przylatujący i odlatujący samolot zabierał co najmniej stu pasażerów, tymczasem krzeseł było zaledwie kilkadziesiąt. Zdawało się, że na wieczorny lot do Miami czeka tysiąc osób, ciepło opatulonych i obwieszonych podróżnymi torbami, zmęczonych i znużonych przebijaniem się przez zakorkowane ulice miasta i tłum w holu głównym oraz przejściem przez odprawę bagażową. Był wtorek przed Dniem Dziękczynienia, na wszystkich lotniskach najbardziej ruchliwy dzień roku. Potrącając się, tłocząc i przepychając w stronę wejścia, wielu z nich po raz setny zadawało sobie pytanie, dlaczego właściwie postanowili lecieć akurat tego dnia. Powody były różne i w tej chwili zupełnie nieistotne. Jedni próbowali się uśmiechać, inni czytać, ale utrudniał im to ścisk i hałas. Jeszcze inni gapili się w podłogę i po prostu czekali. Stojący w pobliżu Święty Mikołaj, chudy i ciemnoskóry, irytował ich brzękliwym dźwiękiem dzwonka i świątecznymi życzeniami, które wygłaszał monotonnym basem. Nadeszła mała, trzyosobowa rodzina. Spojrzeli na numer wejścia, zobaczyli kłębiący się tłum i przystanęli na końcu korytarza. Córka była młoda i piękna. Miała na imię Blair i najwyraźniej tylko ona leciała do Miami. Rodzice nie. Wszyscy troje popatrzyli na zatłoczoną salę i tak jak pozostali podróżni zadali sobie w duchu pytanie, dlaczego właściwie wybrali akurat ten dzień. Już nie płakali, przynajmniej ojciec i córka. Blair miała dwadzieścia trzy lata i chociaż właśnie skończyła studia - i to z niezłym wynikiem - nie była jeszcze gotowa do rozpoczęcia kariery zawodowej. Jeden z jej przyjaciół wyjechał do Afryki jako ochotnik Korpusu Pokoju i to podsunęło Blair pomysł, żeby poświęcić dwa lata życia na pomoc bliźnim. Skierowano ją do Peru, gdzie czekały małe peruwiańskie dzikuski: będzie je uczyć czytania i mieszkać w chatce bez kanalizacji, bez elektryczności i bez telefonu. Nie mogła się już doczekać, kiedy wreszcie rozpocznie podróż. Miała lecieć do Miami, stamtąd do Limy, a potem przez trzy dni jechać autobusem w góry i trafić prosto do innego stulecia. Pierwszy raz w swoim młodym, bezpiecznym życiu miała spędzić święta poza domem. Matka trzymała ją kurczowo za rękę i próbowała być silna. Już się pożegnali, i to kilka razy. Po raz setny zadali jej pytanie: “Czy na pewno tego chcesz?” Luter, ojciec rodziny, patrzył na tłum z nachmurzoną miną. Co za obłęd, myślał. Wyrzucił je przy krawężniku przed halą odlotów i przejechał dobrych kilka kilometrów, żeby zaparkować na odległym parkingu. Wrócił na lotnisko zatłoczonym autobusem, a potem wraz z żoną i córką rozpychał się łokciami, żeby dotrzeć do tego wejścia. Martwił się, że Blair wyjeżdża, a skłębiony tłum działał mu na nerwy. Był w parszywym nastroju. Wkrótce miał być w jeszcze gorszym. Nagle ożył stojący przy drzwiach pracownik hali odlotów i podróżni przesunęli się o kilka centymetrów do przodu. Zabrzmiało pierwsze ogłoszenie, to, w którym proszono do wyjścia osoby starsze i pasażerów pierwszej klasy. Przepychanie się przybrało na sile. - Chyba już pójdziemy - powiedział Luter, patrząc na córkę, swoje jedyne dziecko. Objęli się, z trudem powstrzymując łzy. - Rok przeleci jak z bicza strzelił - powiedziała z uśmiechem Blair. - W następne święta będę już w domu. Nora, jej matka, zagryzła wargę, kiwnęła głową i pocałowała ją jeszcze raz. - Proszę, uważaj na siebie - powiedziała; nie mogła przestać tego powtarzać. - Nic mi nie będzie. Puścili ją i bezradnie patrzyli, jak dołączywszy do długiej kolejki, krok po kroku zaczyna się od nich oddalać: od nich, od bezpiecznego domu i od wszystkiego, co dotąd znała. Oddając kartę pokładową, odwróciła się jeszcze i uśmiechnęła do rodziców po raz ostatni. - No dobrze - mruknął Luter. - Dość tego. Da sobie radę. Nora nie odpowiedziała: patrzyła za znikającą córką i nic nie przychodziło jej do głowy. Odwrócili się i dołączyli do tłumu ludzi zmierzających korytarzem w stronę wyjścia. Szli, mijając po drodze Świętego Mikołaja z irytująco brzękliwym dzwonkiem i rzędy maleńkich, zatłoczonych sklepików. Kiedy wyszli z terminalu i stanęli w kolejce do autobusu, zaczęło padać. Kiedy autobus wjechał na mokry parking i wyrzucił ich dwieście metrów od samochodu, lało już jak z cebra. Wykupienie samochodu od zachłannych władz lotniska kosztowało Lutra siedem dolarów. W drodze do miasta Nora w końcu się odezwała. - Poradzi sobie? Luter słyszał to pytanie tak często, że odpowiedział jak automat. - Na pewno. - Naprawdę tak myślisz? - Oczywiście. - Myślał tak czy nie, jakie to miało teraz znaczenie? Blair wyjechała i nie mogli jej już powstrzymać. Zacisnął ręce na kierownicy, przeklinając w duchu coraz wolniejszy ruch. Nie wiedział, czy żona płacze, czy nie, ale nic go to nie obchodziło. Chciał tylko dotrzeć do domu, wysuszyć się, usiąść przy kominku i poczytać gazetę. Niecałe cztery kilometry od domu Nora oznajmiła nagle: - Muszę kupić kilka rzeczy w spożywczym. - Pada - burknął Luter. - Trudno. - Nie możesz z tym zaczekać? - Nie musisz wysiadać. To potrwa tylko chwilę. Jedź do Chipa. Więc pojechał do Chipa, sklepu, którego nie znosił za horrendalne ceny, nadętą obsługę i za beznadziejne miejsce. Wciąż padało, ale Nora oczywiście nie mogła wybrać Krogera, gdzie parkowało się tuż przed drzwiami i dawało nura prosto do sklepu. Nie, musiała wybrać Chipa, gdzie trzeba było parkować na odległym parkingu i dawać nura w ulewę. A czasami nie parkowało się w ogóle. Jak właśnie tego dnia. Po prostu brakowało miejsc. Nawet drogi pożarowe były zastawione. Luter na próżno krążył dobrych dziesięć minut, wreszcie Nora powiedziała stanowczo: - Wysadź mnie przed drzwiami. - Była wyraźnie poirytowana jego nieudolnością. Luter skręcił, zatrzymał samochód przed restauracją z hamburgerami i warknął: - Daj listę. - Ja pójdę - mruknęła, udając, że naprawdę chce iść. Tymczasem to on miał wyjść na deszcz i oboje o tym dobrze wiedzieli. - Daj listę. - Kup białą czekoladę i pół kilo orzeszków pistacjowych - odrzekła z ulgą Nora. - To wszystko? - Tak, tylko weź czekoladę od Logana, taką w półkilogramowych blokach, i pistacje od braci Lance. - I nie mogłaś z tym zaczekać? - Nie, nie mogłam. Robię deser na jutrzejszy lunch. Jeśli nie chcesz iść, to zamknij się. Pójdę sama. Luter wysiadł i trzasnął drzwiami. Pierwszy krok, drugi, za trzecim wdepnął w płytką dziurę. Prawą kostkę omyła mu zimna woda, która szybko wpłynęła do buta. Na sekundę zastygł bez ruchu, żeby złapać oddech, a potem ruszył przed siebie na palcach, omijając krążące samochody i rozpaczliwie wypatrując podstępnych kałuż. Chip uważał, że nie ma to jak wysokie ceny i umiarkowany czynsz. Jego sklep mieścił się w bocznej uliczce, tak że nie było go znikąd widać. Tuż obok był sklep z winem, prowadzony przez jakiegoś Europejczyka, który twierdził, że jest Francuzem, chociaż plotka głosiła, że wyemigrował z Węgier. Mówił koszmarną angielszczyzną, ale szybko nauczył się języka zdzierców i lichwiarzy; pewnie od swego sąsiada. Jednakże fakt pozostawał faktem: wszystkie sklepy w tak zwanej Dzielnicy, jak nazywano ten rejon miasta, słynęły z horrendalnych cen. I we wszystkich panował horrendalny tłok. Przed sklepem serowarskim stał Święty Mikołaj, który podzwaniał takim samym dzwonkiem jak Mikołaj z lotniska. Z głośnika ukrytego nad drzwiami sklepu o nazwie Matka Ziemia, którego wysuszeni na wiór klienci bez wątpienia nosili sandały nawet w listopadzie, niosły się rzężące dźwięki świątecznej piosenki Rudolf, czerwononosy renifer. Koszmar. Luter nie znosił tego sklepu, nie zbliżał się nawet do drzwi. Nora kupowała tam zioła, ale dlaczego akurat tam, tego nie wiedział. Stary Meksykanin, właściciel sklepu tytoniowego - fajka w kąciku ust, kłąb dymu nad głową - radośnie rozwieszał kolorowe lampki w oknie wystawowym, w którym stała już sztuczna choinka obsypana sztucznym śniegiem. Istniała szansa, że nocą spadnie prawdziwy śnieg. Kupujący nie tracili czasu i śmigali od sklepu do sklepu. Skarpetka przymarzła Lutrowi do prawej kostki. Przy wejściu nie było koszyków: zły znak, to oczywiste. Luter nie potrzebował koszyka, jednak ich całkowity brak oznaczał, że sklep jest zatłoczony. Przejścia między półkami były wąziutkie, a towary ułożone bez ładu i składu. Żeby zrobić zakupy, trzeba było przejść przez cały sklep, i to kilka razy. Młody magazynier pracowicie układał świąteczne czekolady. Rzeźnik wywiesił tabliczkę z żądaniem, żeby wszyscy dobrzy klienci natychmiast zamówili świątecznego indyka. Właśnie przyszły świąteczne wina! I świąteczne szynki! Co za marnotrawstwo, pomyślał Luter. Dlaczego tyle jemy i pijemy, żeby uczcić narodziny Chrystusa? Pistacje znalazł przy orzechach. Dziwne i całkiem sensowne jak na Chipa. W dziale z artykułami do pieczenia oczywiście nie było białej czekolady, więc Luter zaklął pod nosem i ruszył przed siebie, rozglądając się na wszystkie strony. Wpadł na niego ktoś z wózkiem. Przeprosin, rzecz jasna, nie było, bo ten z wózkiem nawet go nie zauważył. Spod sufitu płynęły dźwięki kolędy Niechaj Bóg was ukoi, mili panowie. Jakby Luter potrzebował ukojenia. Równie dobrze mogliby puścić Wesołego bałwanka. Dwa rzędy półek dalej, tuż obok ryżu ze wszystkich stron świata, znalazł półkę z czekoladą do ciast. Podszedł bliżej i rozpoznał półkilogramowy blok czekolady od Logana. Zrobił jeszcze jeden krok i nagle blok zniknął w drapieżnych szponach srogo wyglądającej matrony, która nawet na niego nie zerknęła. Półeczka na słodycze Logana była pusta. Zrozpaczony Luter rozejrzał się na wszystkie strony, nie dostrzegając ani kawałeczka białej czekolady. Owszem, było mnóstwo ciemno- i jasnobrązowej, ale białej ani śladu. Kolejka do kasy ekspresowej posuwała się oczywiście wolniej niż te do dwóch pozostałych kas. Upiorne ceny zmuszały do kupowania towarów w małych ilościach, jednak nie miało to żadnego wpływu na szybkość, z jaką klienci wchodzili i wychodzili ze sklepu. Nieuprzejmy kasjer brał każdy artykuł do ręki, uważnie go oglądał i ręcznie wbijał cenę do kasy. Pakowacze pakowali lub nie, chociaż tuż przed świętami gwałtownie ożywali, by z entuzjastycznym uśmiechem na ustach przypomnieć sobie nazwisko każdego stałego klienta. Był szczyt sezonu napiwkowego, kolejny aspekt świąt Bożego Narodzenia, którego Luter nie znosił. Ponad sześć dolarów za niecałe pół kilograma pistacji. Odepchnął na bok gorliwego pakowacza i przez ułamek sekundy gotów był go uderzyć, żeby nie odebrał mu bezcennych orzeszków i nie zapakował ich do torby. Wepchnął je do kieszeni płaszcza i szybko wyszedł na dwór. Przed sąsiednim sklepem zebrał się tłum: wszyscy chcieli popatrzeć, jak stary Meksykanin ozdabia okno wystawowe. A on właśnie podłączył do prądu małe roboty, które ku uciesze gawiedzi brnęły przez sztuczny śnieg. Luter musiał zejść z chodnika na jezdnię i schodząc, zrobił krok w prawo zamiast w lewo. Lewa noga natychmiast zagłębiła się po kostkę w zimnej kałuży. Luter zamarł i gwałtownie wciągnął do płuc mroźne powietrze, przeklinając starego Meksykanina, jego roboty, gapiów i te cholerne pistacje. Podniósł nogę, strząsnął z nogawki brudną wodę i stojąc na krawężniku z przemarzniętymi stopami, przy akompaniamencie brzękliwego dzwonka i ogłuszających dźwięków piosenki Święty Mikołaj przyjeżdża do miasta, stwierdził, że zaczyna nienawidzić Bożego Narodzenia. Zanim doszedł do samochodu, woda dotarła już do palców u stóp. - Nie ma białej czekolady - syknął do żony, wciskając się za kierownicę. Nora ocierała oczy. - Co znowu? - warknął Luter. - Właśnie rozmawiałam z Blair. - Co? Jak to? Wszystko w porządku? - Tak. Dzwoniła z samolotu. - Nora zagryzła wargę, próbując się opanować. Ciekawe, ile kosztuje połączenie z wysokości dziewięciu kilometrów, pomyślał Luter. Tak, widział telefony w samolotach. Wystarczy jakakolwiek karta kredytowa. Blair miała kartę, którą dostała od niego, jedną z tych, które obciążają rachunkami mamusię i tatusia. Z telefonu komórkowego tam do telefonu komórkowego tu, jak obliczył: co najmniej dziesięć dolarów. Na pewno. I po co? Czuję się dobrze, mamusiu. Nie widziałam was prawie od godziny. Bardzo was kocham. Będę tęsknić. Pa, muszę już kończyć. Silnik pracował, chociaż Luter nie przypominał sobie, żeby go uruchamiał. - Zapomniałeś kupić białą czekoladę? - Nora doszła już do siebie. - Nie, nie zapomniałem. Skończyła się. - Pytałeś Reksa? - Kogo? - Rzeźnika. - Nie, jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby spytać rzeźnika, czy między kotletami i wątróbką nie ukrył przypadkiem białej czekolady. Szarpnęła za klamkę z całym rozgoryczeniem, jakie mogła z siebie wykrzesać. - Muszę ją mieć. Dziękuję ci, choć doprawdy nie wiem za co. - I już jej nie było. - Mam nadzieję, że wdepniesz w kałużę - mruknął Luter. Gotował się ze złości, klął i mamrotał. Podkręcił ogrzewanie i skierował dyszę dmuchawy w dół, żeby ogrzać skostniałe stopy, a potem zaczął gapić się na tłumy ludzi wchodzących i wychodzących z restauracji z hamburgerami. Pobliskie ulice były kompletnie zakorkowane. Ominąć święta, pomyślał. Jakby to było miło. Strzelić palcami, spojrzeć na kalendarz, a tam: drugi stycznia. Ani choinki, ani zakupów, ani bezsensownych prezentów, ani napiwków, ani kolorowych papierów do pakowania, ani zatłoczonych i zakorkowanych ulic, ani ciasta z owocami, ani whisky czy szynek, których nikt nie chce, ani Rudolfa, ani bałwana na dachu, ani przyjęcia w biurze, ani jednego zmarnowanego centa. Skulił się nad kierownicą, uśmiechnął i czekając, aż ciepłe powietrze rozgrzeje mu stopy, oddał się miłym marzeniom o ucieczce. Nora wróciła z małym brązowym woreczkiem, który rzuciła obok niego na tyle ostrożnie, żeby czekolada nie pękła, dając mu do zrozumienia, że on jej nie znalazł, a ona tak. - Wszyscy wiedzą, że trzeba spytać - warknęła, gwałtownie szarpiąc pas. - Dziwny rodzaj marketingu - myślał na głos Luter. - Ukryć towar u rzeźnika, udać, że go brakuje i ludzie natychmiast zaczną o niego wypytywać. Ukryty jest pewnie droższy. - Och, przestań już, Luter. - Masz mokre nogi? - Nie. A ty? - Też nie. - To dlaczego pytasz? - Po prostu się o ciebie troszczę. - Myślisz, że nic jej nie będzie? - Blair? Jest w samolocie. Przed chwilą z nią rozmawiałaś. - Nie, w tej dżungli. - Przestań się zamartwiać, dobrze? Ci z Korpusu Pokoju nie naraziliby jej na niebezpieczeństwo. - Bez niej to już nie to samo. - Co? - Święta. Pewnie, pomyślał Luter i niewiele brakowało, żeby powiedział to na głos. To dziwne, bo manewrując między rzędami samochodów, lekko się do siebie uśmiechał. Rozdział 2 Z cieplutkimi, opatulonymi w grube, wełniane skarpety stopami, szybko zasnął i jeszcze szybciej się obudził. Nora buszowała po domu. Najpierw spuściła wodę w toalecie, pozapalała i pogasiła wszystkie światła, potem poszła do kuchni, gdzie zaparzyła sobie ziołową herbatę, a potem usłyszał, jak idzie do pokoju Blair, bez wątpienia gapi się na ściany i cicho łka na wspomnienie minionych lat. Wreszcie wróciła do łóżka i zaczęła przewracać się z boku na bok, szarpiąc kołdrą i robiąc wszystko, co tylko możliwe, żeby go obudzić. Chciała pogadać. Chciała, żeby zapewnił ją, że Blair nie grożą okropności peruwiańskiej dżungli. Ale on ani drgnął i oddychał najgłośniej, jak umiał, ponieważ gdyby zaczęli rozmawiać, rozmawialiby do białego rana. Próbował nawet chrapać, co ją chyba uspokoiło. Przestała się kręcić koło jedenastej. Luter miał szeroko otwarte oczy i upiornie gorące stopy. Zyskawszy absolutną pewność, że Nora śpi, ostrożnie wyślizgnął się z łóżka, ściągnął grube skarpety, cisnął je w kąt i poszedł na palcach do kuchni, żeby napić się wody. Potem zrobił sobie dzbanek bezkofeinówki. Godzinę później siedział już na dole, w swoim gabinecie. Otwarte akta, mruczący komputer, drukarka wypluwająca tabelę za tabelą: przypominał śledczego, który szuka dowodów rzeczowych. Z zawodu był księgowym, specjalistą od podatków, dlatego od lat prowadził bardzo staranną dokumentację przychodów i rozchodów. Dowodów przybywało i szybko zapomniał o śnie. Na poprzednie Boże Narodzenie rodzina Lutra Kranka wydała sześć tysięcy sto dolarów. Sześć tysięcy sto dolarów! Sześć tysięcy sto dolarów na ozdóbki, lampki, kwiaty, nowego Śniegurka i kanadyjski świerk. Sześć tysięcy sto dolarów na szynki, indyki, orzeszki, sery, serki i ciasteczka, których nikt nie jadł. Sześć tysięcy sto dolarów na keksy od strażaków, kalendarze od policjantów i żarówki od tych z pogotowia. Sześć tysięcy sto dolarów na kaszmirowy sweter, którego nie znosił, sportową marynarkę, którą miał na sobie tylko dwa razy, i portfel ze strusiej skórki, który był drogi, brzydki i nieprzyjemny w dotyku. Sześć tysięcy sto dolarów na sukienkę Nory, którą nosiła podczas świątecznej kolacji w firmie, na jej kaszmirowy sweter, który zniknął w szafie zaraz po rozpakowaniu, i na modny szalik, który tak uwielbiała. Sześć tysięcy sto dolarów na kurtkę dla Blair, rękawiczki i buty, na walkmana do biegania i oczywiście na najcieńszy i najmniejszy telefon komórkowy na rynku. Sześć tysięcy sto dolarów na drobniejsze prezenty dla wybranej garstki dalekich krewnych, głównie tych ze strony Nory. Sześć tysięcy sto dolarów na świąteczne kartki ze sklepu papierniczego, trzy sklepy za sklepem Chipa w Dzielnicy, gdzie wszystkie ceny były dwa razy wyższe niż gdzie indziej. Sześć tysięcy sto dolarów na świąteczne przyjęcie, doroczną imprezę u Kranków. Sześć tysięcy sto dolarów! I co z tego zostało? Najwyżej jeden czy dwa użyteczne przedmioty, nic więcej. Podsumował straty tak drobiazgowo i skrupulatnie, jakby spowodował je ktoś obcy. Wszystkie dowody pasowały do siebie idealnie i jednoznacznie przemawiały za słusznością jego podejrzeń. Pewne wątpliwości naszły go dopiero pod koniec, w trakcie analizy kwot, które wydali na cele dobroczynne. Datki na rzecz kościoła, prezenty dla biednych dzieci, dla bezdomnych ze schroniska i dla banku żywnościowego - szybko przejrzał wszystkie dane, by ponownie dojść do tego samego, straszliwego wniosku: sześć tysięcy sto dolarów na Boże Narodzenie. - Dwanaście procent moich dochodów brutto - wymruczał z niedowierzaniem. - Sześć tysięcy sto dolarów. W gotówce. Z czego tylko sześćset wolne od podatku. I ze zmartwienia zrobił coś, co robił bardzo rzadko: wyjął z szuflady butelkę i wypił kilka kieliszków koniaku. Spał od trzeciej do szóstej, a o szóstej ożył z rykiem pod prysznicem. Nora próbowała wyprowadzić go z równowagi przy kawie i owsiance, ale nie zamierzał do tego dopuścić. Przeczytał gazetę, pośmiał się z komiksów, dwa razy zapewnił ją solennie, że Blair świetnie się bawi, pocałował ją na do widzenia i niczym człowiek obarczony ważną misją, popędził do pracy. Biuro podróży mieściło się w atrium gmachu firmy. Mijał je co najmniej dwa razy dziennie, rzadko kiedy zerkając na wiszące w oknie plakaty z plażami, górami, żaglówkami i piramidami. Było to miejsce dla szczęśliwców, którzy mogli sobie pozwolić na podróżowanie. Nigdy tam nie zajrzał, nigdy nawet o tym nie pomyślał. Urlop spędzał z Norą na plaży, w domku przyjaciela: pięć dni, jeśli tylko pozwalał mu na to nawał pracy. Wykradł się tuż po dziesiątej. Zszedł schodami, żeby nie musieć się przed nikim tłumaczyć i pognał prosto do biura podróży. Czekała na niego Biff. Miała we włosach wielki kwiat, była opalona na brąz i wyglądała tak, jakby wpadła do firmy w drodze z plaży na plażę. Jej piękny uśmiech zmroził go i sparaliżował, a pierwsze słowa zdumiały i oszołomiły. - Chce pan popłynąć w rejs. - Skąd pani wie? - zdołał wymamrotać tylko tyle, bo Biff już ściskała mu rękę, już prowadziła go do długiego biurka, już wskazywała mu fotel, już siadała na krawędzi blatu. Ma długie nogi, zauważył. Brązowe i długie. Plażowe. - Grudzień to najlepsza pora - zaczęła i poczuł, że połknął haczyk. Wyjęła broszury, kilogramy broszur, i rozłożyła je na biurku przed jego rozmarzonymi oczami. - Pracuje pan w tym gmachu? - spytała, delikatnie zbliżając się do kwestii ceny. - Na piątym piętrze, u Wileya i Becka - odrzekł, nie odrywając wzroku od pływających pałaców i niekończących się plaż. - Jest pan poręczycielem? Luter lekko drgnął. - Nie, księgowym. - Przepraszam. - Biff ugryzła się w język. Blada cera, podkrążone oczy, granatowa marynarka, kiepska imitacja uniwersyteckiego krawatu: powinna się była domyślić. Cóż, bywa. Sięgnęła po jeszcze bardziej błyszczące broszury. - Niewielu tu od was przychodzi. - Nie mamy czasu na urlop. Za dużo pracy. Wezmę tę. - Doskonały wybór. Doszli do wniosku, że najlepsza będzie “Wyspiarska Księżniczka", nowiuteńki gigant, statek z kajutami dla sześciu tysięcy pasażerów, z dwunastoma basenami i czterema kasynami. Do tego pięć posiłków dziennie, osiem przystanków na Karaibach - lista luksusów ciągnęła się w nieskończoność. Luter wyszedł z plikiem broszur i chyłkiem wrócił do swego gabinetu na piątym piętrze. Zasadzkę zaplanował bardzo starannie. Po pierwsze, tego dnia pracował do późna, co nie było niczym niezwykłym, choć sprzyjało temu, co zamierzał zrobić wieczorem. Sprzyjała mu również pogoda, bo na dworze wciąż było pochmurno i posępnie. Kiedy niebo jest szare i pada deszcz, trudniej jest myśleć o świętach. I o wiele łatwiej marzyć o dziesięciu dniach w luksusie i słońcu. Jeśli Nora przestała martwić się o Blair, na pewno ją do tego zmusi. Tak jest. Po prostu wspomni, że właśnie odkryto nowego, niebezpiecznego wirusa albo że w jakiejś kolumbijskiej wiosce doszło do kolejnej masakry. To wystarczy, żeby straciła głowę i przestała myśleć o świętach. Bez Blair i tak nie będą takie same, prawda? A może byśmy w tym roku po prostu odpoczęli? Przywarowali gdzieś. Dokądś wyjechali. Uciekli. Trochę sobie pofolgowali. Nie, Nora nadal była w dżungli; wystarczyło na nią spojrzeć. Objęła go na powitanie i uśmiechnęła się, próbując ukryć, że płakała. Dzień miała względnie dobry. Zjadła lunch z koleżankami i spędziła dwie godziny w klinice dla dzieci, co należało do ciężkich obowiązków każdej wolontariuszki. Kiedy odgrzewała makaron, ukradkiem nastawił płytę reggae, ale jej nie puścił. Nie, najważniejsze to zgrać wszystko w czasie. Pogawędzili trochę o Blair i już na początku kolacji Nora sama otworzyła mu furtkę. - Bez niej święta będą zupełnie inne, prawda? - Absolutnie - odparł, z trudem przełykając ślinę. - Bez niej to już nie to samo. - Zostaliśmy sami. Pierwszy raz od dwudziestu dwóch lat. - To rodzi depresję. Podczas świąt Bożego Narodzenia liczba przypadków depresji wyraźnie wzrasta. - Luter przełknął makaron i znieruchomiał z widelcem w ręku. - Żeby tak można je było sobie odpuścić... - powiedziała Nora słabym głosem. Luter drgnął, przekrzywił głowę i nadstawił lepiej słyszące ucho. - Co się stało? - Jeszcze nic - odrzekł dramatycznie, odsuwając talerz. - Ale skoro już zaczęłaś o tym mówić, owszem, jest coś, o czym chciałbym z tobą porozmawiać. - Skończ jeść. - Już skończyłem - odparł, zrywając się z krzesła. Teczka stała na podłodze zaledwie kilka kroków od niego. Luter gwałtownie ją otworzył. - Co ty wyprawiasz? - spytała Nora. - Zaraz zobaczysz. - Stanął po drugiej stronie stołu z wydrukami w ręku. - Oto mój pomysł - oznajmił z dumą. - Pomysł wręcz fantastyczny. - Zaczynam się denerwować. Luter rozłożył wydruki na stole. - Moja droga - zaczął - patrz, co zrobiliśmy w zeszłym roku: wydaliśmy sześć tysięcy sto dolarów na święta. Sześć tysięcy sto dolarów. - Słyszę, nie musisz tego powtarzać. - Ponad sześć tysięcy dolarów praktycznie na nic. To tak, jakbyśmy wrzucili pieniądze w błoto, roztrwonili je. Oczywiście nie wliczam w to zmarnowanego czasu, twojego i swojego, ulicznych korków, stresu, zmartwień, sprzeczek, kłótni, dąsów i bezsenności, czyli tych wszystkich cudownych rzeczy, które przeżywamy w każde Boże Narodzenie. - O co ci chodzi? - Dziękuję za pytanie. - Luter upuścił wydruki i jak zręczny magik przedstawił żonie “Wyspiarską Księżniczkę". Stół zasłały broszury. - O co mi chodzi? Raczej o co nam chodzi. Karaiby. Dziesięć dni i dziesięć nocy na pokładzie najbardziej luksusowego i najpiękniejszego statku na świecie. Bahamy, Jamajka, Portoryko... Zaraz, chwileczkę. Wpadł do salonu, wcisnął guzik z napisem “Play", odczekał, aż zabrzmią pierwsze dźwięki reggae i podkręcił głos. Wrócił do kuchni, gdzie Nora oglądała broszurę. - Co to jest? - Reggae, muzyka, której tam słuchają. Na czym skończyłem? - Skakałeś z wyspy na wyspę. - Właśnie. Nurkowanie na Kajmanie Wielkim, w Cozumel ruiny starożytnych budowli Majów, surfing na Wyspach Dziewiczych. Dziesięć dni, Noro, aż dziesięć fantastycznych dni. - Będę musiała trochę schudnąć. - Przejdziemy na dietę. No więc? Co ty na to? - Na pewno jest w tym jakiś kruczek. - Kruczek? Ależ skąd! Po prostu unikniemy świąt. Zaoszczędzimy pieniądze i choć raz wydamy je tylko na siebie. Ani centa najedzenie, którego nie zjemy, na ubranie, którego nigdy nie będziemy nosić, na prezenty, których nikt nie potrzebuje. Ani złamanego centa. Urządzimy bojkot. Całkowity bojkot świąt Bożego Narodzenia. - To okropne. - Nie, to cudowne. Tylko w tym roku. Zróbmy sobie przerwę. Blair jest w Peru. Za rok wróci i jeśli zechcesz, znowu wskoczymy w świąteczny chaos. Nie daj się prosić, Noro. Przez dziesięć dni popluskajmy się na Karaibach. - Ile to będzie kosztowało? - Trzy tysiące. - A więc zaoszczędzimy? - Oczywiście. - Kiedy wyjeżdżamy? - W samo południe pierwszego dnia świąt. Umilkli i długo patrzyli na siebie. Targu dobili w łóżku, przed telewizorem z wyłączonym głosem, pod prześcieradłem, na którym walały się nieprzeczytane czasopisma, przy nocnym stoliku, gdzie leżał plik broszur. On przeglądał dział finansowy jakiejś gazety, ale nic nie widział. Ona czytała książkę, ale nie przewracała kartek. Kością niezgody były świąteczne datki dla ubogich. Nora po prostu nie chciała z nich rezygnować albo ich sobie odpuścić, jak z uporem powtarzał Luter. Niechętnie odstąpiła od kupna prezentów. Rozpłakała się cicho na myśl, że nie będą mieli choinki, chociaż Luter dobił ją bezlitosnym faktem, że podczas ubierania tego przeklętego drapaka rok w rok na siebie wrzeszczą. No dobrze, a Śniegurek? Nie wystawią na dachu Śniegurka? Jako jedyni na ulicy? Śniegurek sprowokował dyskusję na temat tego, czy nie zrobią z siebie pośmiewiska, czy sąsiedzi nie wyszydzą ich za bojkot świąt. - No i co z tego? - powtarzał Luter. Co z tego? Niewykluczone, że sąsiedzi i przyjaciele początkowo nie będą tego pochwalać, ale w duchu na pewno im pozazdroszczą. Po prostu spalą się z zazdrości! Noro, dziesięć dni na Karaibach, mówił, aż dziesięć dni. Sąsiadom i przyjaciołom nie będzie do śmiechu, kiedy przyjdzie im odgarniać śnieg z chodnika, prawda? My będziemy wygrzewać się na słońcu, a oni tyć od indyka i tłustych sosów, i nikt nie będzie im kibicował. Dlatego kiedy szczupli i opaleni wrócimy z rejsu, żeby bez najmniejszej obawy wyjść po listy do skrzynki, nikt nie pośle nam szyderczego uśmieszku. Rzadko bywał równie zdeterminowany. Metodycznie, jeden po drugim, zbijał wszystkie kontrargumenty, dopóki nie pozostał jeden: świąteczne datki dla ubogich. - Chcesz, żeby głupie sześćset dolarów przekreśliło nasz rejs na Karaiby? - powiedział z sarkazmem. - Nie, to ty tego chcesz - odparła chłodno. Właśnie po tych słowach on gwałtownie przesunął się na swoją połowę łóżka, ona na swoją i oboje usiłowali sprawiać wrażenie, że są pochłonięci lekturą. Po pełnej napięcia, spędzonej w całkowitym milczeniu godzinie Luter skopał z łóżka prześcieradło, ściągnął wełniane skarpety i powiedział: - Dobrze. Wydamy dokładnie tyle samo co w zeszłym roku i ani centa więcej. Nora odrzuciła książkę i objęła go za szyję. Przytulili się do siebie, pocałowali, a potem Nora sięgnęła po foldery. Rozdział 3 Chociaż autorem planu był Luter, ogniową próbę jako pierwsza przeszła Nora. W piątek rano, nazajutrz po Dniu Dziękczynienia, zadzwonił do nich pewien wścibski osobnik, za którym nie przepadała. Nazywał się Aubie i był właścicielem Gorczycy, małego, przesadnie wystawnego sklepu piśmienniczego o głupiej nazwie i absurdalnych cenach. Przekazawszy Norze obowiązkowe życzenia, od razu przeszedł do rzeczy. - Martwię się trochę o państwa karty - powiedział, udając, że bardzo go to trapi. - Dlaczego? - spytała Nora. Nie podobało jej się, że nagabuje ją zrzędliwy sklepikarz, który przez resztę roku ledwie raczy się do niej odzywać. - Zawsze wybiera pani najpiękniejsze. Musimy zamówić je już teraz. - Marny był z niego pochlebca. Powtarzał to każdemu klientowi. Według danych Lutra, poprzedniego roku wydali na świąteczne karty trzysta osiemnaście dolarów. Pod wpływem chwili Nora uznała, że chyba trochę przesadzili. Trzysta osiemnaście dolarów. Niby niewiele, ale co z tego mieli? Luter kategorycznie odmawiał pomocy przy adresowaniu kopert i naklejaniu znaczków, dostawał białej gorączki, ilekroć pytała go, czy wciągnąć na listę kogoś nowego lub skreślić kogoś starego. Nie chciał oglądać kart, które otrzymywali, a Nora musiała w duchu przyznać, że i jej sprawiały coraz mniejszą radość. Dlatego wyprostowała się i powiedziała: - W tym roku nie zamawiamy kart. - Niemal słyszała, jak Luter bije jej brawo. - Że co proszę? - To, co pan słyszał. - Czy mogę spytać dlaczego? - Nie, absolutnie pan nie może. Aubie zapomniał języka w gębie. Wyjąkał coś niezrozumiałego, odłożył słuchawkę, a Nora przez chwilę odczuwała ogromną dumę. Szybko jednak przestała być dumna, gdy pomyślała o pytaniach, które wywoła ta decyzja. Jej siostra, żona pastora, przyjaciółki z komisji do spraw zwalczania analfabetyzmu, ciotka z osiedla dla emerytów prędzej czy później wszyscy spytają, dlaczego nie wysłała im kart. Nie miała czasu? Zawieruszyły się na poczcie? Nie. Powie im prawdę. W tym roku nie wysyłaliśmy. Blair wyjechała, a my płyniemy na Karaiby. Jeśli tak bardzo brakowało wam naszych kart, za rok wyślemy wam dwie. Z filiżanką świeżo zaparzonej kawy w ręku zadała sobie pytanie, ile osób z jej listy zauważy brak karty od Kranków. Corocznie otrzymywali kilkadziesiąt, choć z każdym rokiem coraz mniej, dlatego skrupulatnie zapisywała, kto raczył do nich napisać, a kto nie. Czy w świątecznym pandemonium ktoś zawraca sobie głowę kartą, która nie wiedzieć czemu nie przyszła? Tu pomyślała o czymś, na co Luter wprost uwielbiał narzekać: o zapasie awaryjnym. Trzymała go na wypadek, gdyby natychmiast musiała odpowiedzieć na nieoczekiwaną kartę. Co roku dostawali dwie lub trzy od ludzi, których zupełnie nie znali, oraz co najmniej kilka od osób, które nigdy dotąd do nich nie pisały. W takim wypadku w ciągu dwudziestu czterech godzin musiała wysłać im pozdrowienia od rodziny Kranków, szablonowe i zdawkowe, choć własnoręcznie napisane: dobrej zabawy i spokoju ducha. No, rzeczywiście, to trochę głupie. Doszła do wniosku, że nie będzie jej brakowało rytuału świątecznych kart. Nudnego wypisywania tych wszystkich krótkich życzeń, ręcznego adresowania setki kopert, naklejania znaczków, wysyłania, zamartwiania się, czy o kimś nie zapomniała, wagi codziennej poczty w tym okresie, pospiesznie otwieranych kopert i sztampowych życzeń od ludzi równie zabieganych, jak ona. Po przejściu ogniowej próby z kartami zadzwoniła do Lutra, szukając u niego wsparcia. Jak zwykle w piątek po Dniu Dziękczynienia Luter był w pracy, podobnie jak inni szefowie Wileya i Becka. Nora streściła mu przebieg rozmowy z Aubiem. - A to glista - mruknął. - Moje gratulacje - dodał, gdy skończyła. - To wcale nie było trudne - westchnęła podniecona Nora. - Pomyśl tylko o tych plażach, które na nas czekają. - Co jadłeś? - Nic. Trzymam się trzystu kalorii. - Ja też. Odłożywszy słuchawkę, Luter na powrót zajął się pracą. Tego dnia zamiast jak zwykle zmagać się z liczbami i kwestionariuszami z urzędu skarbowego, pisał list do kolegów. Swój pierwszy świąteczny list. Delikatnie wyjaśniał w nim, dlaczego nie weźmie udziału w bożonarodzeniowej celebrze i prosił, żeby dali mu święty spokój. Nie zamierzał kupować żadnych prezentów ani żadnych prezentów przyjmować. Nie zamierzał przychodzić na uroczystą kolację ani brać udziału w powszechnym pijaństwie, które nazywano biurowym przyjęciem. Nie chciał ani koniaku, ani szynki, którą klienci wciskali wszystkim kierownikom. Ale oczywiście nie będzie zły, jeśli ktoś złoży mu życzenia wesołych świąt. Po prostu omija Boże Narodzenie. I zamiast je obchodzić, płynie na Karaiby. Większą część tego spokojnego poranka spędził nad listem i własnoręcznie przepisał go na maszynie. W poniedziałek zamierzał go powielić, a kopie rozłożyć na wszystkich biurkach w kancelarii. Powaga i znaczenie tego, co zamierzali zrobić, dotarły do nich z całą mocą trzy dni później, tuż po kolacji. Owszem, można było radować się świętami bez świątecznych kart, bez przyjęć i uroczystych kolacji, bez nieprzydatnych prezentów i wielu innych rzeczy, którymi z jakiegoś powodu czczono dzień narodzin Chrystusa. Ale czy można obchodzić święta bez choinki? Nie, tylko nie choinka, myślał Luter. Damy odpór tym z choinką i może nam się uda. Właśnie sprzątali ze stołu, chociaż niewiele mieli do sprzątania, bo resztki pieczonego kurczaka i białego sera same schodziły z talerza. Zadzwonił dzwonek u drzwi, a Luter był wciąż głodny. - Otworzę - powiedział. Przez okno od ulicy zobaczył płaską przyczepę i już wiedział, że czeka go kwadrans nieprzyjemnej rozmowy. Otworzył drzwi i ujrzał trzy uśmiechnięte twarze. Stało przed nim dwóch chłopców w galowych skautowskich mundurach, a za nimi pan Scanlon, ich odwieczny komendant. On też był w mundurze. - Dobry wieczór - zaczął Luter. - Dobry wieczór - powiedział wyższy z chłopców. - Nazywam się Randy Bogan. W tym roku też sprzedajemy choinki. - Pańska leży na przyczepie - dodał ten niższy. - W zeszłym roku kupił pan kanadyjski świerk - dorzucił pan Scanlon. Luter zerknął na długą przyczepę załadowaną dwoma równiutkimi rzędami choinek. Mała armia harcerzy pracowicie je wyładowywała i roznosiła po okolicznych domach. - Ile? - spytał Luter. - Dziewięćdziesiąt dolarów - odrzekł Randy. - Musieliśmy trochę podnieść cenę, bo dostawca też ją podniósł. W zeszłym roku kosztowała osiemdziesiąt. - Niewiele brakowało i Luter powiedziałby to na głos, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Jak spod ziemi wyrosła za nim Nora. Oparła policzek na jego ramieniu i szepnęła: - Jakie śliczne. Twarzyczki skautów czy choinki, miał ochotę spytać. Chryste, dlaczego nie została w kuchni i nie pozwoliła mu przebrnąć przez to samemu? Uśmiechnął się szeroko i oświadczył: - Przykro mi, ale w tym roku nie kupimy choinki. Twarz bez wyrazu. Twarz zaskoczona. Twarz zasmucona. Bolesny jęk Nory. Patrząc na chłopców i czując na szyi oddech żony, Luter Krank wiedział, że nadszedł przełomowy moment. Pękną i tama runie. Kupią choinkę, ubiorą ją, a potem dojdą do wniosku, że choinka bez sterty prezentów nie jest prawdziwą choinką. Trzymaj się, stary, pomyślał, a Nora szepnęła: - O Boże. - Ciii... - syknął. Chłopcy gapili się na niego, jakby wyjął im z kieszeni ostatnie dziesięć centów. - Przykro nam, że musieliśmy podnieść cenę - powiedział smutno Randy. - Zarabiamy na nich mniej niż w zeszłym roku - dodał skwapliwie pan Scanlon. - Nie chodzi o cenę, chłopcy - odparł Luter ze sztucznym uśmiechem. - W tym roku odpuszczamy sobie święta. Wyjeżdżamy. Nie potrzebujemy choinki. Ale dziękujemy za fatygę. Skauci wbili wzrok w ziemię jak małe urażone dzieci, a pan Scanlon robił wrażenie człowieka, któremu właśnie pękło serce. Nora żałośnie jęknęła, już po raz drugi, i w tym momencie bliskiemu paniki Lutrowi przyszedł do głowy genialny pomysł. - O ile dobrze pamiętam - powiedział - w sierpniu jeździcie na wielką wyprawę. Gdzieś na zachód, do Nowego Meksyku, tak? Zaskoczeni i zbici z tropu, wszyscy trzej kiwnęli głowami. - Więc zróbmy tak: ja nie kupię choinki, a wy przyjdziecie do mnie latem i dam wam sto dolarów na wyprawę. Randy Bogan wykrztusił: “Dzięki", ale tylko dlatego, że czuł się do tego zobligowany. Nagle chłopcy zapragnęli odejść. Luter powoli zamknął drzwi. Czekał. Skauci postali chwilę na schodach, a potem, oglądając się przez ramię, zeszli na podjazd. Dotarłszy do ciężarówki, przekazali dziwaczną nowinę innemu komendantowi w mundurze. Wiadomość błyskawicznie objęła resztę skautów i ruch wokół przyczepy nagle ustał, gdyż wszyscy chłopcy zbili się w gromadę na końcu podjazdu i gapili na dom Kranków, jakby na ich dachu wylądowali kosmici. Luter przykucnął i ostrożnie wyjrzał zza zasłony. - Co robią? - szepnęła Nora, też przykucnięta. - Nie wiem. Patrzą. - Może trzeba było kupić. - Nie. - Przecież nie musielibyśmy jej ustawiać. - Cicho. - Moglibyśmy trzymać ją za domem. - Oj, przestań wreszcie. Dlaczego mówisz szeptem? To nasz dom. - Z tego samego powodu, dla którego ty chowasz się za zasłoną. Luter wstał i zasunął story. Harcerze poszli dalej za powoli sunącą ciężarówką, żeby sprzedać choinki pozostałym mieszkańcom Hamlock Street. Luter rozpalił w kominku i usiadł w fotelu, żeby poczytać o podatkach. Był sam, ponieważ Nora znowu się odęła. Wiedział, że do rana jej przejdzie. Skoro potrafił stawić czoło skautom, czego miał się bać? Nie ulegało wątpliwości, że czeka go więcej takich spotkań. Między innymi właśnie dlatego tak bardzo nie lubił Bożego Narodzenia. Wszyscy coś sprzedawali, wszyscy zbierali pieniądze na jakiś szczytny cel, wszyscy czekali na napiwek, na premię, na coś, na cokolwiek, na byle co. Ogarniało go coraz większe oburzenie i czuł się coraz lepiej. Godzinę później wymknął się z domu i bez pośpiechu ruszył przed siebie. Było chłodno i rześko. Przystanął przed skrzynką pocztową Beckerów i spojrzał w okno ich salonu. Właśnie ubierali choinkę. Niemal słyszał, jak się przy tym kłócą. Ned balansował niebezpiecznie na najwyższym szczeblu małej drabiny, rozwieszając lampki, a Jude stała obok i wydawała rozkazy. W sprzeczce uczestniczyła również jej matka, wiecznie młody cud natury, kobieta jeszcze bardziej przerażająca niż Jude. Ona też wydawała rozkazy, z tym że były one sprzeczne z poleceniami córki. Powieś je tam, powieś je tu. Na tej gałęzi. Nie, na tamtej. Nie widzisz, że tam jest dziura? Na co, do licha, patrzysz? Rocky Becker, ich dwudziestoletni syn, który wyleciał z college'u, siedział na sofie z puszką czegoś do picia w ręku i naśmiewał się z nich, udzielając rad, które matka, ojciec i teściowa najwyraźniej ignorowali. Ale tylko jemu było do śmiechu, tamtym nie. Luter ironicznie wykrzywił usta. Scena ta napełniła go dumą i wzmocniła jego wiarę w słuszność tego, co postanowili zrobić. Poszedł dalej, wciągając w płuca chłodne powietrze, szczęśliwy, że pierwszy raz w życiu nie bierze udziału w straszliwym rytuale ubierania choinki. Przystanął dwa domy dalej, żeby popatrzeć, jak klan Frohmeyerów atakuje prawie dwuipółmetrowej wysokości drzewko. Pan Frohmeyer wniósł do małżeństwa dwoje dzieci z poprzedniego związku. Pani Frohmeyer wniosła troje swoich, po czym spłodzili kolejne. Ostatecznie poprzestali na sześciorgu, z których najstarsze nie skończyło jeszcze dwunastu lat. Całe stadko rozwieszało bombki i kolorowe świecidełka. Jedna z sąsiadek mawiała, że ich choinka wygląda okropnie: Luter słyszał to rok w rok. Jakby go to cokolwiek obchodziło. Bez względu na to, czy choinka wyglądała okropnie, czy nie, dzieciaki cudownie się bawiły. Frohmeyer pracował na uniwersytecie - plotka głosiła, że zarabia sto dziesięć tysięcy dolarów rocznie - ale z sześciorgiem dzieci na karku nie miał się czym pochwalić. Jak co roku, na pewno rozbierze choinkę ostatni. Luter zawrócił. W domu Beckerów Ned leżał na sofie z workiem lodu na ramieniu, a Jude krążyła wokół niego, gniewnie perorując i grożąc mu palcem. Teściowa pochylała się nad drabiną. Nieważne, dlaczego drabina się przewróciła: Luter wiedział, że cała wina i tak spadnie na biednego Neda. Świetnie, pomyślał. Przez najbliższe cztery miesiące będę musiał wysłuchiwać szczegółowych relacji z przebiegu kolejnej choroby. Ned Becker już raz spadł z drabiny, pięć, może sześć lat temu. Zwalił się prosto na choinkę. Przewrócił ją i zmiażdżył bezcenne ozdóbki żony. Jude chodziła nadęta przez cały rok. Obłęd. Rozdział 4 Nora i jej przyjaciółki zajęły stolik w swoim ulubionym barku mieszczącym się w dawnej stacji benzynowej, przekształconej w delikatesy, gdzie można było kupić wymyślne kanapki i kawę po trzy dolary za filiżankę. Jak zwykle w południe barek był przepełniony, a długa kolejka przyciągała jeszcze więcej klientów. Był to lunch służbowy. Candi i Merry też należały do komitetu nadzorującego aukcję w muzeum - aukcję na cele dobroczynne, rzecz jasna. Przy sąsiednich stolikach trwały ożywione rozmowy na podobne tematy. Nagle zadzwonił telefon komórkowy Nory. Przeprosiła przyjaciółki za to, że zapomniała go wyłączyć, ale Merry uznała, że nie ma sprawy; w barku ćwierkało ich tyle, że czuły się niemal jak w ptaszarni. To był znowu Aubie. Norę początkowo zaskoczyło, że zna jej numer, ale szybko przypomniała sobie, że daje go dosłownie wszystkim. - To Aubie - wyjaśniła przyjaciółkom, wciągając je do rozmowy. Candi i Merry bez zainteresowania kiwnęły głowami. Wszyscy znali Aubiego. Miał najwyższe ceny na świecie, dlatego ten, kto robił u niego zakupy, mógł łatwo przebić każdego, przynajmniej pod względem jakości papeterii i artykułów piśmienniczych. - Zapomnieliśmy omówić sprawę zaproszeń na przyjęcie - powiedział Aubie i Norze zamarło serce. Zapomniała o tym i absolutnie nie chciała prowadzić tej rozmowy w obecności Merry i Candi. - Ach tak, rzeczywiście. Merry nawiązała rozmowę z wolontariuszką z sąsiedniego stolika. Candi natychmiast wodziła wokoło wzrokiem, żeby sprawdzić, kogo brakuje. - Ich też nie potrzebujemy. - Nie będzie przyjęcia? - spytał wyraźnie zaciekawiony Aubie. - Przyjęcia? Nie, w tym roku nie będzie. - Cóż... - Dziękuję za pamięć - powiedziała cicho Nora i szybko wyłączyła telefon. - Czego nie potrzebujecie? - spytała Merry, nagle przerywając rozmowę. - Nie urządzacie przyjęcia? - rzuciła Candi, świdrując ją czujnymi niczym radary oczami. - Co się stało? Nora zacisnęła zęby. Pomyśl o plażach, powtarzała sobie w duchu. O ciepłej, słonej wodzie, o dziesięciu dniach w raju. - Przyjęcia? - powtórzyła. - Ach, przyjęcia... Nie. Płyniemy na Karaiby. Blair wyjechała. Chcemy odpocząć. W barku zapadła głucha cisza, a przynajmniej tak się jej wydawało. Candi i Merry ze zmarszczonymi czołami trawiły nowinę. Pamiętając o słowach Lutra, Nora odważnie parła naprzód. - Dziesięć dni na pokładzie “Wyspiarskiej Księżniczki"; to taki luksusowy statek. Bahamy, Jamajka, Kajman Wielki. Zrzuciłam już prawie półtora kilograma - dodała filuternie. - Nie urządzacie świąt? - spytała z niedowierzaniem Merry. - Tak. - Merry miała cięty język i bardzo lubiła osądzać innych, dlatego już przed laty Nora nauczyła się jej odgryzać. Zesztywniała, czekając na złośliwy komentarz. - Jak można nie urządzać świąt? - Można. Wystarczy je sobie odpuścić, i tyle - powiedziała, jakby słowa te wszystko wyjaśniały. - To cudowne - wtrąciła Candi. - A co będziemy robić w Wigilię? - spytała Merry. - Na pewno coś wymyślicie - odparła Nora. - Są inne przyjęcia. - Ale nie takie jak twoje. - Jesteś słodka. - Kiedy wyjeżdżacie? - spytała Candi, marząc o plażach bez stada okupujących je przez tydzień krewnych. - W pierwszy dzień świąt. Koło południa. Kiedy Luter zarezerwował bilety, uznała, że to trochę dziwna pora. “Mój drogi, powiedziała, skoro już mamy ominąć święta, dlaczego nie wyjedziemy wcześniej? Zrezygnujmy z Wigilii. Z tego całego bałaganu i zamieszania". - “A jeśli zadzwoni Blair? - powiedział". Poza tym Biff załatwiła sporą zniżkę - aż trzysta dziewięćdziesiąt dziewięć dolarów - ponieważ dwudziestego piątego grudnia podróżuje niewielu ludzi. Tak czy inaczej, wycieczka była już zarezerwowana i opłacona, i Nora wiedziała, że nic tego nie zmieni. - Więc dlaczego nie wydajecie przyjęcia w Wigilię? - drążyła Merry, bojąc się, że pod nieobecność przyjaciółki będzie musiała zorganizować coś u siebie. - Bo nie chcemy. Robimy sobie przerwę. Rok przerwy. Żadnych świąt. Ani choinki, ani indyka, ani prezentów. Niczego. Bierzemy pieniądze i odpoczywamy na Karaibach. Jasne? - Jasne - odrzekła Candi. - Chciałabym, żeby Norman coś takiego zrobił. Ale on nawet by o tym nie pomyślał. Miałby zrezygnować z kręgli? Przenigdy. Tak ci zazdroszczę, Noro... Po tych słowach Merry odgryzła kawałek kanapki z awokado. Żując, zaczęła rozglądać się po barku. Nora dobrze wiedziała, o czym teraz myśli. Komu powiedzieć pierwszemu? Krankowie bojkotują święta! Nie wydają przyjęcia! Nie kupują choinki! Całą forsę chcą przepuścić na Karaibach! Nora też jadła, zdając sobie sprawę, że kiedy tylko wyjdzie za drzwi, barek zatrzęsie się od plotek i do kolacji mieszkańcy jej światka o wszystkim się dowiedzą. No i co z tego? - myślała. Przecież to nieuniknione, zresztą co to za sensacja? Połowa przyjaciółek dołączy do obozu Candi, umierając z zazdrości i marząc o plażach, tak samo jak Nora. Druga połowa, ta zatrwożona myślą, że można tak po prostu ominąć święta, na pewno poprze Merry, ale Nora podejrzewała, że i wśród nich znajdą się takie, które spalą się z zawiści. A za trzy miesiące kogo to będzie obchodziło? Po kilku kęsach odłożyły kanapki i wyjęły dokumenty. Nie było już mowy o Bożym Narodzeniu, przynajmniej w obecności Nory. W drodze do domu zadzwoniła do Lutra z wieścią o najnowszym zwycięstwie. Luter był raz w dobrym nastroju, a raz w złym. Jego sekretarka, pięćdziesięcioletnia zołza imieniem Dox, dogryzła mu, mówiąc, że będzie chyba musiała kupić sobie tanie perfumy sama, skoro Święty Mikołaj zastrajkował. Dwa razy już nazwano go Sknerusem, czemu towarzyszył głośny wybuch śmiechu. Bardzo oryginalne, myślał Luter. Przed południem odwiedził go Yank Sl