Gisham John - Ominąć święta
Szczegóły |
Tytuł |
Gisham John - Ominąć święta |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Gisham John - Ominąć święta PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Gisham John - Ominąć święta PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Gisham John - Ominąć święta - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JOHN GISHAM
Ominąć święta
(Przełożył: Jan Krasko)
Rozdział 1
Poczekalnia była zapchana zmęczonymi podróżnymi, których większość tłoczyła się
pod ścianami, ponieważ wszystkie znajdujące się tam plastikowe krzesła były od
dawna zajęte. Każdy przylatujący i odlatujący samolot zabierał co najmniej stu
pasażerów, tymczasem krzeseł było zaledwie kilkadziesiąt.
Zdawało się, że na wieczorny lot do Miami czeka tysiąc osób, ciepło opatulonych
i obwieszonych podróżnymi torbami, zmęczonych i znużonych przebijaniem się przez
zakorkowane ulice miasta i tłum w holu głównym oraz przejściem przez odprawę
bagażową. Był wtorek przed Dniem Dziękczynienia, na wszystkich lotniskach
najbardziej ruchliwy dzień roku. Potrącając się, tłocząc i przepychając w stronę
wejścia, wielu z nich po raz setny zadawało sobie pytanie, dlaczego właściwie
postanowili lecieć akurat tego dnia.
Powody były różne i w tej chwili zupełnie nieistotne. Jedni próbowali się
uśmiechać, inni czytać, ale utrudniał im to ścisk i hałas. Jeszcze inni gapili
się w podłogę i po prostu czekali. Stojący w pobliżu Święty Mikołaj, chudy i
ciemnoskóry, irytował ich brzękliwym dźwiękiem dzwonka i świątecznymi
życzeniami, które wygłaszał monotonnym basem.
Nadeszła mała, trzyosobowa rodzina. Spojrzeli na numer wejścia, zobaczyli
kłębiący się tłum i przystanęli na końcu korytarza.
Córka była młoda i piękna. Miała na imię Blair i najwyraźniej tylko ona leciała
do Miami. Rodzice nie. Wszyscy troje popatrzyli na zatłoczoną salę i tak jak
pozostali podróżni zadali sobie w duchu pytanie, dlaczego właściwie wybrali
akurat ten dzień.
Już nie płakali, przynajmniej ojciec i córka. Blair miała dwadzieścia trzy lata
i chociaż właśnie skończyła studia - i to z niezłym wynikiem - nie była jeszcze
gotowa do rozpoczęcia kariery zawodowej. Jeden z jej przyjaciół wyjechał do
Afryki jako ochotnik Korpusu Pokoju i to podsunęło Blair pomysł, żeby poświęcić
dwa lata życia na pomoc bliźnim. Skierowano ją do Peru, gdzie czekały małe
peruwiańskie dzikuski: będzie je uczyć czytania i mieszkać w chatce bez
kanalizacji, bez elektryczności i bez telefonu. Nie mogła się już doczekać,
kiedy wreszcie rozpocznie podróż.
Miała lecieć do Miami, stamtąd do Limy, a potem przez trzy dni jechać autobusem
w góry i trafić prosto do innego stulecia. Pierwszy raz w swoim młodym,
bezpiecznym życiu miała spędzić święta poza domem. Matka trzymała ją kurczowo za
rękę i próbowała być silna.
Już się pożegnali, i to kilka razy. Po raz setny zadali jej pytanie: “Czy na
pewno tego chcesz?”
Luter, ojciec rodziny, patrzył na tłum z nachmurzoną miną. Co za obłęd, myślał.
Wyrzucił je przy krawężniku przed halą odlotów i przejechał dobrych kilka
kilometrów, żeby zaparkować na odległym parkingu. Wrócił na lotnisko zatłoczonym
autobusem, a potem wraz z żoną i córką rozpychał się łokciami, żeby dotrzeć do
tego wejścia. Martwił się, że Blair wyjeżdża, a skłębiony tłum działał mu na
nerwy. Był w parszywym nastroju. Wkrótce miał być w jeszcze gorszym.
Nagle ożył stojący przy drzwiach pracownik hali odlotów i podróżni przesunęli
się o kilka centymetrów do przodu. Zabrzmiało pierwsze ogłoszenie, to, w którym
proszono do wyjścia osoby starsze i pasażerów pierwszej klasy. Przepychanie się
przybrało na sile.
- Chyba już pójdziemy - powiedział Luter, patrząc na córkę, swoje jedyne
dziecko.
Objęli się, z trudem powstrzymując łzy.
- Rok przeleci jak z bicza strzelił - powiedziała z uśmiechem Blair. - W
następne święta będę już w domu.
Nora, jej matka, zagryzła wargę, kiwnęła głową i pocałowała ją jeszcze raz.
- Proszę, uważaj na siebie - powiedziała; nie mogła przestać tego powtarzać.
- Nic mi nie będzie.
Puścili ją i bezradnie patrzyli, jak dołączywszy do długiej kolejki, krok po
kroku zaczyna się od nich oddalać: od nich, od bezpiecznego domu i od
wszystkiego, co dotąd znała. Oddając kartę pokładową, odwróciła się jeszcze i
uśmiechnęła do rodziców po raz ostatni.
- No dobrze - mruknął Luter. - Dość tego. Da sobie radę. Nora nie odpowiedziała:
patrzyła za znikającą córką i nic nie przychodziło jej do głowy. Odwrócili się i
dołączyli do tłumu ludzi zmierzających korytarzem w stronę wyjścia. Szli,
mijając po drodze Świętego Mikołaja z irytująco brzękliwym dzwonkiem i rzędy
maleńkich, zatłoczonych sklepików.
Kiedy wyszli z terminalu i stanęli w kolejce do autobusu, zaczęło padać. Kiedy
autobus wjechał na mokry parking i wyrzucił ich dwieście metrów od samochodu,
lało już jak z cebra. Wykupienie samochodu od zachłannych władz lotniska
kosztowało Lutra siedem dolarów.
W drodze do miasta Nora w końcu się odezwała.
- Poradzi sobie?
Luter słyszał to pytanie tak często, że odpowiedział jak automat.
- Na pewno.
- Naprawdę tak myślisz?
- Oczywiście. - Myślał tak czy nie, jakie to miało teraz znaczenie? Blair
wyjechała i nie mogli jej już powstrzymać.
Zacisnął ręce na kierownicy, przeklinając w duchu coraz wolniejszy ruch. Nie
wiedział, czy żona płacze, czy nie, ale nic go to nie obchodziło. Chciał tylko
dotrzeć do domu, wysuszyć się, usiąść przy kominku i poczytać gazetę.
Niecałe cztery kilometry od domu Nora oznajmiła nagle:
- Muszę kupić kilka rzeczy w spożywczym.
- Pada - burknął Luter.
- Trudno.
- Nie możesz z tym zaczekać?
- Nie musisz wysiadać. To potrwa tylko chwilę. Jedź do Chipa.
Więc pojechał do Chipa, sklepu, którego nie znosił za horrendalne ceny, nadętą
obsługę i za beznadziejne miejsce. Wciąż padało, ale Nora oczywiście nie mogła
wybrać Krogera, gdzie parkowało się tuż przed drzwiami i dawało nura prosto do
sklepu. Nie, musiała wybrać Chipa, gdzie trzeba było parkować na odległym
parkingu i dawać nura w ulewę.
A czasami nie parkowało się w ogóle. Jak właśnie tego dnia. Po prostu brakowało
miejsc. Nawet drogi pożarowe były zastawione. Luter na próżno krążył dobrych
dziesięć minut, wreszcie Nora powiedziała stanowczo:
- Wysadź mnie przed drzwiami. - Była wyraźnie poirytowana jego nieudolnością.
Luter skręcił, zatrzymał samochód przed restauracją z hamburgerami i warknął:
- Daj listę.
- Ja pójdę - mruknęła, udając, że naprawdę chce iść. Tymczasem to on miał wyjść
na deszcz i oboje o tym dobrze wiedzieli.
- Daj listę.
- Kup białą czekoladę i pół kilo orzeszków pistacjowych - odrzekła z ulgą Nora.
- To wszystko?
- Tak, tylko weź czekoladę od Logana, taką w półkilogramowych blokach, i
pistacje od braci Lance.
- I nie mogłaś z tym zaczekać?
- Nie, nie mogłam. Robię deser na jutrzejszy lunch. Jeśli nie chcesz iść, to
zamknij się. Pójdę sama.
Luter wysiadł i trzasnął drzwiami. Pierwszy krok, drugi, za trzecim wdepnął w
płytką dziurę. Prawą kostkę omyła mu zimna woda, która szybko wpłynęła do buta.
Na sekundę zastygł bez ruchu, żeby złapać oddech, a potem ruszył przed siebie na
palcach, omijając krążące samochody i rozpaczliwie wypatrując podstępnych kałuż.
Chip uważał, że nie ma to jak wysokie ceny i umiarkowany czynsz. Jego sklep
mieścił się w bocznej uliczce, tak że nie było go znikąd widać. Tuż obok był
sklep z winem, prowadzony przez jakiegoś Europejczyka, który twierdził, że jest
Francuzem, chociaż plotka głosiła, że wyemigrował z Węgier. Mówił koszmarną
angielszczyzną, ale szybko nauczył się języka zdzierców i lichwiarzy; pewnie od
swego sąsiada. Jednakże fakt pozostawał faktem: wszystkie sklepy w tak zwanej
Dzielnicy, jak nazywano ten rejon miasta, słynęły z horrendalnych cen.
I we wszystkich panował horrendalny tłok. Przed sklepem serowarskim stał Święty
Mikołaj, który podzwaniał takim samym dzwonkiem jak Mikołaj z lotniska. Z
głośnika ukrytego nad drzwiami sklepu o nazwie Matka Ziemia, którego wysuszeni
na wiór klienci bez wątpienia nosili sandały nawet w listopadzie, niosły się
rzężące dźwięki świątecznej piosenki Rudolf, czerwononosy renifer. Koszmar.
Luter nie znosił tego sklepu, nie zbliżał się nawet do drzwi. Nora kupowała tam
zioła, ale dlaczego akurat tam, tego nie wiedział. Stary Meksykanin, właściciel
sklepu tytoniowego - fajka w kąciku ust, kłąb dymu nad głową - radośnie
rozwieszał kolorowe lampki w oknie wystawowym, w którym stała już sztuczna
choinka obsypana sztucznym śniegiem.
Istniała szansa, że nocą spadnie prawdziwy śnieg. Kupujący nie tracili czasu i
śmigali od sklepu do sklepu. Skarpetka przymarzła Lutrowi do prawej kostki.
Przy wejściu nie było koszyków: zły znak, to oczywiste. Luter nie potrzebował
koszyka, jednak ich całkowity brak oznaczał, że sklep jest zatłoczony. Przejścia
między półkami były wąziutkie, a towary ułożone bez ładu i składu. Żeby zrobić
zakupy, trzeba było przejść przez cały sklep, i to kilka razy.
Młody magazynier pracowicie układał świąteczne czekolady. Rzeźnik wywiesił
tabliczkę z żądaniem, żeby wszyscy dobrzy klienci natychmiast zamówili
świątecznego indyka. Właśnie przyszły świąteczne wina! I świąteczne szynki!
Co za marnotrawstwo, pomyślał Luter. Dlaczego tyle jemy i pijemy, żeby uczcić
narodziny Chrystusa? Pistacje znalazł przy orzechach. Dziwne i całkiem sensowne
jak na Chipa. W dziale z artykułami do pieczenia oczywiście nie było białej
czekolady, więc Luter zaklął pod nosem i ruszył przed siebie, rozglądając się na
wszystkie strony. Wpadł na niego ktoś z wózkiem. Przeprosin, rzecz jasna, nie
było, bo ten z wózkiem nawet go nie zauważył. Spod sufitu płynęły dźwięki kolędy
Niechaj Bóg was ukoi, mili panowie. Jakby Luter potrzebował ukojenia. Równie
dobrze mogliby puścić Wesołego bałwanka.
Dwa rzędy półek dalej, tuż obok ryżu ze wszystkich stron świata, znalazł półkę z
czekoladą do ciast. Podszedł bliżej i rozpoznał półkilogramowy blok czekolady od
Logana. Zrobił jeszcze jeden krok i nagle blok zniknął w drapieżnych szponach
srogo wyglądającej matrony, która nawet na niego nie zerknęła. Półeczka na
słodycze Logana była pusta. Zrozpaczony Luter rozejrzał się na wszystkie strony,
nie dostrzegając ani kawałeczka białej czekolady. Owszem, było mnóstwo ciemno- i
jasnobrązowej, ale białej ani śladu.
Kolejka do kasy ekspresowej posuwała się oczywiście wolniej niż te do dwóch
pozostałych kas. Upiorne ceny zmuszały do kupowania towarów w małych ilościach,
jednak nie miało to żadnego wpływu na szybkość, z jaką klienci wchodzili i
wychodzili ze sklepu. Nieuprzejmy kasjer brał każdy artykuł do ręki, uważnie go
oglądał i ręcznie wbijał cenę do kasy.
Pakowacze pakowali lub nie, chociaż tuż przed świętami gwałtownie ożywali, by z
entuzjastycznym uśmiechem na ustach przypomnieć sobie nazwisko każdego stałego
klienta. Był szczyt sezonu napiwkowego, kolejny aspekt świąt Bożego Narodzenia,
którego Luter nie znosił.
Ponad sześć dolarów za niecałe pół kilograma pistacji. Odepchnął na bok
gorliwego pakowacza i przez ułamek sekundy gotów był go uderzyć, żeby nie
odebrał mu bezcennych orzeszków i nie zapakował ich do torby. Wepchnął je do
kieszeni płaszcza i szybko wyszedł na dwór.
Przed sąsiednim sklepem zebrał się tłum: wszyscy chcieli popatrzeć, jak stary
Meksykanin ozdabia okno wystawowe. A on właśnie podłączył do prądu małe roboty,
które ku uciesze gawiedzi brnęły przez sztuczny śnieg. Luter musiał zejść z
chodnika na jezdnię i schodząc, zrobił krok w prawo zamiast w lewo. Lewa noga
natychmiast zagłębiła się po kostkę w zimnej kałuży. Luter zamarł i gwałtownie
wciągnął do płuc mroźne powietrze, przeklinając starego Meksykanina, jego
roboty, gapiów i te cholerne pistacje. Podniósł nogę, strząsnął z nogawki brudną
wodę i stojąc na krawężniku z przemarzniętymi stopami, przy akompaniamencie
brzękliwego dzwonka i ogłuszających dźwięków piosenki Święty Mikołaj przyjeżdża
do miasta, stwierdził, że zaczyna nienawidzić Bożego Narodzenia.
Zanim doszedł do samochodu, woda dotarła już do palców u stóp.
- Nie ma białej czekolady - syknął do żony, wciskając się za kierownicę.
Nora ocierała oczy.
- Co znowu? - warknął Luter.
- Właśnie rozmawiałam z Blair.
- Co? Jak to? Wszystko w porządku?
- Tak. Dzwoniła z samolotu. - Nora zagryzła wargę, próbując się opanować.
Ciekawe, ile kosztuje połączenie z wysokości dziewięciu kilometrów, pomyślał
Luter. Tak, widział telefony w samolotach. Wystarczy jakakolwiek karta
kredytowa.
Blair miała kartę, którą dostała od niego, jedną z tych, które obciążają
rachunkami mamusię i tatusia. Z telefonu komórkowego tam do telefonu komórkowego
tu, jak obliczył: co najmniej dziesięć dolarów. Na pewno.
I po co? Czuję się dobrze, mamusiu. Nie widziałam was prawie od godziny. Bardzo
was kocham. Będę tęsknić. Pa, muszę już kończyć.
Silnik pracował, chociaż Luter nie przypominał sobie, żeby go uruchamiał.
- Zapomniałeś kupić białą czekoladę? - Nora doszła już do siebie.
- Nie, nie zapomniałem. Skończyła się.
- Pytałeś Reksa?
- Kogo?
- Rzeźnika.
- Nie, jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby spytać rzeźnika, czy między
kotletami i wątróbką nie ukrył przypadkiem białej czekolady.
Szarpnęła za klamkę z całym rozgoryczeniem, jakie mogła z siebie wykrzesać.
- Muszę ją mieć. Dziękuję ci, choć doprawdy nie wiem za co. - I już jej nie
było.
- Mam nadzieję, że wdepniesz w kałużę - mruknął Luter. Gotował się ze złości,
klął i mamrotał. Podkręcił ogrzewanie i skierował dyszę dmuchawy w dół, żeby
ogrzać skostniałe stopy, a potem zaczął gapić się na tłumy ludzi wchodzących i
wychodzących z restauracji z hamburgerami. Pobliskie ulice były kompletnie
zakorkowane.
Ominąć święta, pomyślał. Jakby to było miło. Strzelić palcami, spojrzeć na
kalendarz, a tam: drugi stycznia. Ani choinki, ani zakupów, ani bezsensownych
prezentów, ani napiwków, ani kolorowych papierów do pakowania, ani zatłoczonych
i zakorkowanych ulic, ani ciasta z owocami, ani whisky czy szynek, których nikt
nie chce, ani Rudolfa, ani bałwana na dachu, ani przyjęcia w biurze, ani jednego
zmarnowanego centa. Skulił się nad kierownicą, uśmiechnął i czekając, aż ciepłe
powietrze rozgrzeje mu stopy, oddał się miłym marzeniom o ucieczce.
Nora wróciła z małym brązowym woreczkiem, który rzuciła obok niego na tyle
ostrożnie, żeby czekolada nie pękła, dając mu do zrozumienia, że on jej nie
znalazł, a ona tak.
- Wszyscy wiedzą, że trzeba spytać - warknęła, gwałtownie szarpiąc pas.
- Dziwny rodzaj marketingu - myślał na głos Luter. - Ukryć towar u rzeźnika,
udać, że go brakuje i ludzie natychmiast zaczną o niego wypytywać. Ukryty jest
pewnie droższy.
- Och, przestań już, Luter.
- Masz mokre nogi?
- Nie. A ty?
- Też nie.
- To dlaczego pytasz?
- Po prostu się o ciebie troszczę.
- Myślisz, że nic jej nie będzie?
- Blair? Jest w samolocie. Przed chwilą z nią rozmawiałaś.
- Nie, w tej dżungli.
- Przestań się zamartwiać, dobrze? Ci z Korpusu Pokoju nie naraziliby jej na
niebezpieczeństwo.
- Bez niej to już nie to samo.
- Co?
- Święta.
Pewnie, pomyślał Luter i niewiele brakowało, żeby powiedział to na głos. To
dziwne, bo manewrując między rzędami samochodów, lekko się do siebie uśmiechał.
Rozdział 2
Z cieplutkimi, opatulonymi w grube, wełniane skarpety stopami, szybko zasnął i
jeszcze szybciej się obudził. Nora buszowała po domu. Najpierw spuściła wodę w
toalecie, pozapalała i pogasiła wszystkie światła, potem poszła do kuchni, gdzie
zaparzyła sobie ziołową herbatę, a potem usłyszał, jak idzie do pokoju Blair,
bez wątpienia gapi się na ściany i cicho łka na wspomnienie minionych lat.
Wreszcie wróciła do łóżka i zaczęła przewracać się z boku na bok, szarpiąc
kołdrą i robiąc wszystko, co tylko możliwe, żeby go obudzić. Chciała pogadać.
Chciała, żeby zapewnił ją, że Blair nie grożą okropności peruwiańskiej dżungli.
Ale on ani drgnął i oddychał najgłośniej, jak umiał, ponieważ gdyby zaczęli
rozmawiać, rozmawialiby do białego rana. Próbował nawet chrapać, co ją chyba
uspokoiło.
Przestała się kręcić koło jedenastej. Luter miał szeroko otwarte oczy i upiornie
gorące stopy. Zyskawszy absolutną pewność, że Nora śpi, ostrożnie wyślizgnął się
z łóżka, ściągnął grube skarpety, cisnął je w kąt i poszedł na palcach do
kuchni, żeby napić się wody. Potem zrobił sobie dzbanek bezkofeinówki.
Godzinę później siedział już na dole, w swoim gabinecie. Otwarte akta, mruczący
komputer, drukarka wypluwająca tabelę za tabelą: przypominał śledczego, który
szuka dowodów rzeczowych.
Z zawodu był księgowym, specjalistą od podatków, dlatego od lat prowadził bardzo
staranną dokumentację przychodów i rozchodów. Dowodów przybywało i szybko
zapomniał o śnie.
Na poprzednie Boże Narodzenie rodzina Lutra Kranka wydała sześć tysięcy sto
dolarów. Sześć tysięcy sto dolarów! Sześć tysięcy sto dolarów na ozdóbki,
lampki, kwiaty, nowego Śniegurka i kanadyjski świerk. Sześć tysięcy sto dolarów
na szynki, indyki, orzeszki, sery, serki i ciasteczka, których nikt nie jadł.
Sześć tysięcy sto dolarów na keksy od strażaków, kalendarze od policjantów i
żarówki od tych z pogotowia. Sześć tysięcy sto dolarów na kaszmirowy sweter,
którego nie znosił, sportową marynarkę, którą miał na sobie tylko dwa razy, i
portfel ze strusiej skórki, który był drogi, brzydki i nieprzyjemny w dotyku.
Sześć tysięcy sto dolarów na sukienkę Nory, którą nosiła podczas świątecznej
kolacji w firmie, na jej kaszmirowy sweter, który zniknął w szafie zaraz po
rozpakowaniu, i na modny szalik, który tak uwielbiała. Sześć tysięcy sto dolarów
na kurtkę dla Blair, rękawiczki i buty, na walkmana do biegania i oczywiście na
najcieńszy i najmniejszy telefon komórkowy na rynku. Sześć tysięcy sto dolarów
na drobniejsze prezenty dla wybranej garstki dalekich krewnych, głównie tych ze
strony Nory. Sześć tysięcy sto dolarów na świąteczne kartki ze sklepu
papierniczego, trzy sklepy za sklepem Chipa w Dzielnicy, gdzie wszystkie ceny
były dwa razy wyższe niż gdzie indziej. Sześć tysięcy sto dolarów na świąteczne
przyjęcie, doroczną imprezę u Kranków.
Sześć tysięcy sto dolarów! I co z tego zostało? Najwyżej jeden czy dwa użyteczne
przedmioty, nic więcej.
Podsumował straty tak drobiazgowo i skrupulatnie, jakby spowodował je ktoś obcy.
Wszystkie dowody pasowały do siebie idealnie i jednoznacznie przemawiały za
słusznością jego podejrzeń.
Pewne wątpliwości naszły go dopiero pod koniec, w trakcie analizy kwot, które
wydali na cele dobroczynne. Datki na rzecz kościoła, prezenty dla biednych
dzieci, dla bezdomnych ze schroniska i dla banku żywnościowego - szybko
przejrzał wszystkie dane, by ponownie dojść do tego samego, straszliwego
wniosku: sześć tysięcy sto dolarów na Boże Narodzenie.
- Dwanaście procent moich dochodów brutto - wymruczał z niedowierzaniem. - Sześć
tysięcy sto dolarów. W gotówce. Z czego tylko sześćset wolne od podatku.
I ze zmartwienia zrobił coś, co robił bardzo rzadko: wyjął z szuflady butelkę i
wypił kilka kieliszków koniaku.
Spał od trzeciej do szóstej, a o szóstej ożył z rykiem pod prysznicem. Nora
próbowała wyprowadzić go z równowagi przy kawie i owsiance, ale nie zamierzał do
tego dopuścić. Przeczytał gazetę, pośmiał się z komiksów, dwa razy zapewnił ją
solennie, że Blair świetnie się bawi, pocałował ją na do widzenia i niczym
człowiek obarczony ważną misją, popędził do pracy.
Biuro podróży mieściło się w atrium gmachu firmy. Mijał je co najmniej dwa razy
dziennie, rzadko kiedy zerkając na wiszące w oknie plakaty z plażami, górami,
żaglówkami i piramidami. Było to miejsce dla szczęśliwców, którzy mogli sobie
pozwolić na podróżowanie. Nigdy tam nie zajrzał, nigdy nawet o tym nie pomyślał.
Urlop spędzał z Norą na plaży, w domku przyjaciela: pięć dni, jeśli tylko
pozwalał mu na to nawał pracy.
Wykradł się tuż po dziesiątej. Zszedł schodami, żeby nie musieć się przed nikim
tłumaczyć i pognał prosto do biura podróży. Czekała na niego Biff.
Miała we włosach wielki kwiat, była opalona na brąz i wyglądała tak, jakby
wpadła do firmy w drodze z plaży na plażę. Jej piękny uśmiech zmroził go i
sparaliżował, a pierwsze słowa zdumiały i oszołomiły.
- Chce pan popłynąć w rejs.
- Skąd pani wie? - zdołał wymamrotać tylko tyle, bo Biff już ściskała mu rękę,
już prowadziła go do długiego biurka, już wskazywała mu fotel, już siadała na
krawędzi blatu. Ma długie nogi, zauważył. Brązowe i długie. Plażowe.
- Grudzień to najlepsza pora - zaczęła i poczuł, że połknął haczyk. Wyjęła
broszury, kilogramy broszur, i rozłożyła je na biurku przed jego rozmarzonymi
oczami.
- Pracuje pan w tym gmachu? - spytała, delikatnie zbliżając się do kwestii ceny.
- Na piątym piętrze, u Wileya i Becka - odrzekł, nie odrywając wzroku od
pływających pałaców i niekończących się plaż.
- Jest pan poręczycielem?
Luter lekko drgnął.
- Nie, księgowym.
- Przepraszam. - Biff ugryzła się w język. Blada cera, podkrążone oczy,
granatowa marynarka, kiepska imitacja uniwersyteckiego krawatu: powinna się była
domyślić. Cóż, bywa. Sięgnęła po jeszcze bardziej błyszczące broszury. -
Niewielu tu od was przychodzi.
- Nie mamy czasu na urlop. Za dużo pracy. Wezmę tę.
- Doskonały wybór.
Doszli do wniosku, że najlepsza będzie “Wyspiarska Księżniczka", nowiuteńki
gigant, statek z kajutami dla sześciu tysięcy pasażerów, z dwunastoma basenami i
czterema kasynami. Do tego pięć posiłków dziennie, osiem przystanków na
Karaibach - lista luksusów ciągnęła się w nieskończoność. Luter wyszedł z
plikiem broszur i chyłkiem wrócił do swego gabinetu na piątym piętrze.
Zasadzkę zaplanował bardzo starannie. Po pierwsze, tego dnia pracował do późna,
co nie było niczym niezwykłym, choć sprzyjało temu, co zamierzał zrobić
wieczorem. Sprzyjała mu również pogoda, bo na dworze wciąż było pochmurno i
posępnie. Kiedy niebo jest szare i pada deszcz, trudniej jest myśleć o świętach.
I o wiele łatwiej marzyć o dziesięciu dniach w luksusie i słońcu.
Jeśli Nora przestała martwić się o Blair, na pewno ją do tego zmusi. Tak jest.
Po prostu wspomni, że właśnie odkryto nowego, niebezpiecznego wirusa albo że w
jakiejś kolumbijskiej wiosce doszło do kolejnej masakry. To wystarczy, żeby
straciła głowę i przestała myśleć o świętach. Bez Blair i tak nie będą takie
same, prawda?
A może byśmy w tym roku po prostu odpoczęli? Przywarowali gdzieś. Dokądś
wyjechali. Uciekli. Trochę sobie pofolgowali.
Nie, Nora nadal była w dżungli; wystarczyło na nią spojrzeć. Objęła go na
powitanie i uśmiechnęła się, próbując ukryć, że płakała. Dzień miała względnie
dobry. Zjadła lunch z koleżankami i spędziła dwie godziny w klinice dla dzieci,
co należało do ciężkich obowiązków każdej wolontariuszki.
Kiedy odgrzewała makaron, ukradkiem nastawił płytę reggae, ale jej nie puścił.
Nie, najważniejsze to zgrać wszystko w czasie.
Pogawędzili trochę o Blair i już na początku kolacji Nora sama otworzyła mu
furtkę.
- Bez niej święta będą zupełnie inne, prawda?
- Absolutnie - odparł, z trudem przełykając ślinę. - Bez niej to już nie to
samo.
- Zostaliśmy sami. Pierwszy raz od dwudziestu dwóch lat.
- To rodzi depresję. Podczas świąt Bożego Narodzenia liczba przypadków depresji
wyraźnie wzrasta. - Luter przełknął makaron i znieruchomiał z widelcem w ręku.
- Żeby tak można je było sobie odpuścić... - powiedziała Nora słabym głosem.
Luter drgnął, przekrzywił głowę i nadstawił lepiej słyszące ucho.
- Co się stało?
- Jeszcze nic - odrzekł dramatycznie, odsuwając talerz. - Ale skoro już zaczęłaś
o tym mówić, owszem, jest coś, o czym chciałbym z tobą porozmawiać.
- Skończ jeść.
- Już skończyłem - odparł, zrywając się z krzesła. Teczka stała na podłodze
zaledwie kilka kroków od niego. Luter gwałtownie ją otworzył.
- Co ty wyprawiasz? - spytała Nora.
- Zaraz zobaczysz. - Stanął po drugiej stronie stołu z wydrukami w ręku. - Oto
mój pomysł - oznajmił z dumą. - Pomysł wręcz fantastyczny.
- Zaczynam się denerwować. Luter rozłożył wydruki na stole.
- Moja droga - zaczął - patrz, co zrobiliśmy w zeszłym roku: wydaliśmy sześć
tysięcy sto dolarów na święta. Sześć tysięcy sto dolarów.
- Słyszę, nie musisz tego powtarzać.
- Ponad sześć tysięcy dolarów praktycznie na nic. To tak, jakbyśmy wrzucili
pieniądze w błoto, roztrwonili je. Oczywiście nie wliczam w to zmarnowanego
czasu, twojego i swojego, ulicznych korków, stresu, zmartwień, sprzeczek,
kłótni, dąsów i bezsenności, czyli tych wszystkich cudownych rzeczy, które
przeżywamy w każde Boże Narodzenie.
- O co ci chodzi?
- Dziękuję za pytanie. - Luter upuścił wydruki i jak zręczny magik przedstawił
żonie “Wyspiarską Księżniczkę". Stół zasłały broszury. - O co mi chodzi? Raczej
o co nam chodzi. Karaiby. Dziesięć dni i dziesięć nocy na pokładzie najbardziej
luksusowego i najpiękniejszego statku na świecie. Bahamy, Jamajka, Portoryko...
Zaraz, chwileczkę.
Wpadł do salonu, wcisnął guzik z napisem “Play", odczekał, aż zabrzmią pierwsze
dźwięki reggae i podkręcił głos. Wrócił do kuchni, gdzie Nora oglądała broszurę.
- Co to jest?
- Reggae, muzyka, której tam słuchają. Na czym skończyłem?
- Skakałeś z wyspy na wyspę.
- Właśnie. Nurkowanie na Kajmanie Wielkim, w Cozumel ruiny starożytnych budowli
Majów, surfing na Wyspach Dziewiczych. Dziesięć dni, Noro, aż dziesięć
fantastycznych dni.
- Będę musiała trochę schudnąć.
- Przejdziemy na dietę. No więc? Co ty na to?
- Na pewno jest w tym jakiś kruczek.
- Kruczek? Ależ skąd! Po prostu unikniemy świąt. Zaoszczędzimy pieniądze i choć
raz wydamy je tylko na siebie. Ani centa najedzenie, którego nie zjemy, na
ubranie, którego nigdy nie będziemy nosić, na prezenty, których nikt nie
potrzebuje. Ani złamanego centa. Urządzimy bojkot. Całkowity bojkot świąt Bożego
Narodzenia.
- To okropne.
- Nie, to cudowne. Tylko w tym roku. Zróbmy sobie przerwę. Blair jest w Peru. Za
rok wróci i jeśli zechcesz, znowu wskoczymy w świąteczny chaos. Nie daj się
prosić, Noro. Przez dziesięć dni popluskajmy się na Karaibach.
- Ile to będzie kosztowało?
- Trzy tysiące.
- A więc zaoszczędzimy?
- Oczywiście.
- Kiedy wyjeżdżamy?
- W samo południe pierwszego dnia świąt. Umilkli i długo patrzyli na siebie.
Targu dobili w łóżku, przed telewizorem z wyłączonym głosem, pod prześcieradłem,
na którym walały się nieprzeczytane czasopisma, przy nocnym stoliku, gdzie leżał
plik broszur. On przeglądał dział finansowy jakiejś gazety, ale nic nie widział.
Ona czytała książkę, ale nie przewracała kartek.
Kością niezgody były świąteczne datki dla ubogich. Nora po prostu nie chciała z
nich rezygnować albo ich sobie odpuścić, jak z uporem powtarzał Luter.
Niechętnie odstąpiła od kupna prezentów. Rozpłakała się cicho na myśl, że nie
będą mieli choinki, chociaż Luter dobił ją bezlitosnym faktem, że podczas
ubierania tego przeklętego drapaka rok w rok na siebie wrzeszczą. No dobrze, a
Śniegurek? Nie wystawią na dachu Śniegurka? Jako jedyni na ulicy? Śniegurek
sprowokował dyskusję na temat tego, czy nie zrobią z siebie pośmiewiska, czy
sąsiedzi nie wyszydzą ich za bojkot świąt.
- No i co z tego? - powtarzał Luter. Co z tego? Niewykluczone, że sąsiedzi i
przyjaciele początkowo nie będą tego pochwalać, ale w duchu na pewno im
pozazdroszczą. Po prostu spalą się z zazdrości! Noro, dziesięć dni na Karaibach,
mówił, aż dziesięć dni. Sąsiadom i przyjaciołom nie będzie do śmiechu, kiedy
przyjdzie im odgarniać śnieg z chodnika, prawda? My będziemy wygrzewać się na
słońcu, a oni tyć od indyka i tłustych sosów, i nikt nie będzie im kibicował.
Dlatego kiedy szczupli i opaleni wrócimy z rejsu, żeby bez najmniejszej obawy
wyjść po listy do skrzynki, nikt nie pośle nam szyderczego uśmieszku.
Rzadko bywał równie zdeterminowany. Metodycznie, jeden po drugim, zbijał
wszystkie kontrargumenty, dopóki nie pozostał jeden: świąteczne datki dla
ubogich.
- Chcesz, żeby głupie sześćset dolarów przekreśliło nasz rejs na Karaiby? -
powiedział z sarkazmem.
- Nie, to ty tego chcesz - odparła chłodno.
Właśnie po tych słowach on gwałtownie przesunął się na swoją połowę łóżka, ona
na swoją i oboje usiłowali sprawiać wrażenie, że są pochłonięci lekturą.
Po pełnej napięcia, spędzonej w całkowitym milczeniu godzinie Luter skopał z
łóżka prześcieradło, ściągnął wełniane skarpety i powiedział:
- Dobrze. Wydamy dokładnie tyle samo co w zeszłym roku i ani centa więcej.
Nora odrzuciła książkę i objęła go za szyję. Przytulili się do siebie,
pocałowali, a potem Nora sięgnęła po foldery.
Rozdział 3
Chociaż autorem planu był Luter, ogniową próbę jako pierwsza przeszła Nora. W
piątek rano, nazajutrz po Dniu Dziękczynienia, zadzwonił do nich pewien wścibski
osobnik, za którym nie przepadała. Nazywał się Aubie i był właścicielem
Gorczycy, małego, przesadnie wystawnego sklepu piśmienniczego o głupiej nazwie i
absurdalnych cenach.
Przekazawszy Norze obowiązkowe życzenia, od razu przeszedł do rzeczy.
- Martwię się trochę o państwa karty - powiedział, udając, że bardzo go to
trapi.
- Dlaczego? - spytała Nora. Nie podobało jej się, że nagabuje ją zrzędliwy
sklepikarz, który przez resztę roku ledwie raczy się do niej odzywać.
- Zawsze wybiera pani najpiękniejsze. Musimy zamówić je już teraz. - Marny był z
niego pochlebca. Powtarzał to każdemu klientowi.
Według danych Lutra, poprzedniego roku wydali na świąteczne karty trzysta
osiemnaście dolarów. Pod wpływem chwili Nora uznała, że chyba trochę
przesadzili. Trzysta osiemnaście dolarów. Niby niewiele, ale co z tego mieli?
Luter kategorycznie odmawiał pomocy przy adresowaniu kopert i naklejaniu
znaczków, dostawał białej gorączki, ilekroć pytała go, czy wciągnąć na listę
kogoś nowego lub skreślić kogoś starego. Nie chciał oglądać kart, które
otrzymywali, a Nora musiała w duchu przyznać, że i jej sprawiały coraz mniejszą
radość.
Dlatego wyprostowała się i powiedziała:
- W tym roku nie zamawiamy kart. - Niemal słyszała, jak Luter bije jej brawo.
- Że co proszę?
- To, co pan słyszał.
- Czy mogę spytać dlaczego?
- Nie, absolutnie pan nie może.
Aubie zapomniał języka w gębie. Wyjąkał coś niezrozumiałego, odłożył słuchawkę,
a Nora przez chwilę odczuwała ogromną dumę. Szybko jednak przestała być dumna,
gdy pomyślała o pytaniach, które wywoła ta decyzja. Jej siostra, żona pastora,
przyjaciółki z komisji do spraw zwalczania analfabetyzmu, ciotka z osiedla dla
emerytów prędzej czy później wszyscy spytają, dlaczego nie wysłała im kart.
Nie miała czasu? Zawieruszyły się na poczcie?
Nie. Powie im prawdę. W tym roku nie wysyłaliśmy. Blair wyjechała, a my płyniemy
na Karaiby. Jeśli tak bardzo brakowało wam naszych kart, za rok wyślemy wam
dwie.
Z filiżanką świeżo zaparzonej kawy w ręku zadała sobie pytanie, ile osób z jej
listy zauważy brak karty od Kranków. Corocznie otrzymywali kilkadziesiąt, choć z
każdym rokiem coraz mniej, dlatego skrupulatnie zapisywała, kto raczył do nich
napisać, a kto nie. Czy w świątecznym pandemonium ktoś zawraca sobie głowę
kartą, która nie wiedzieć czemu nie przyszła?
Tu pomyślała o czymś, na co Luter wprost uwielbiał narzekać: o zapasie
awaryjnym. Trzymała go na wypadek, gdyby natychmiast musiała odpowiedzieć na
nieoczekiwaną kartę. Co roku dostawali dwie lub trzy od ludzi, których zupełnie
nie znali, oraz co najmniej kilka od osób, które nigdy dotąd do nich nie pisały.
W takim wypadku w ciągu dwudziestu czterech godzin musiała wysłać im
pozdrowienia od rodziny Kranków, szablonowe i zdawkowe, choć własnoręcznie
napisane: dobrej zabawy i spokoju ducha.
No, rzeczywiście, to trochę głupie.
Doszła do wniosku, że nie będzie jej brakowało rytuału świątecznych kart.
Nudnego wypisywania tych wszystkich krótkich życzeń, ręcznego adresowania setki
kopert, naklejania znaczków, wysyłania, zamartwiania się, czy o kimś nie
zapomniała, wagi codziennej poczty w tym okresie, pospiesznie otwieranych kopert
i sztampowych życzeń od ludzi równie zabieganych, jak ona.
Po przejściu ogniowej próby z kartami zadzwoniła do Lutra, szukając u niego
wsparcia. Jak zwykle w piątek po Dniu Dziękczynienia Luter był w pracy, podobnie
jak inni szefowie Wileya i Becka. Nora streściła mu przebieg rozmowy z Aubiem.
- A to glista - mruknął. - Moje gratulacje - dodał, gdy skończyła.
- To wcale nie było trudne - westchnęła podniecona Nora.
- Pomyśl tylko o tych plażach, które na nas czekają.
- Co jadłeś?
- Nic. Trzymam się trzystu kalorii.
- Ja też.
Odłożywszy słuchawkę, Luter na powrót zajął się pracą. Tego dnia zamiast jak
zwykle zmagać się z liczbami i kwestionariuszami z urzędu skarbowego, pisał list
do kolegów. Swój pierwszy świąteczny list. Delikatnie wyjaśniał w nim, dlaczego
nie weźmie udziału w bożonarodzeniowej celebrze i prosił, żeby dali mu święty
spokój. Nie zamierzał kupować żadnych prezentów ani żadnych prezentów
przyjmować. Nie zamierzał przychodzić na uroczystą kolację ani brać udziału w
powszechnym pijaństwie, które nazywano biurowym przyjęciem. Nie chciał ani
koniaku, ani szynki, którą klienci wciskali wszystkim kierownikom. Ale
oczywiście nie będzie zły, jeśli ktoś złoży mu życzenia wesołych świąt.
Po prostu omija Boże Narodzenie. I zamiast je obchodzić, płynie na Karaiby.
Większą część tego spokojnego poranka spędził nad listem i własnoręcznie
przepisał go na maszynie. W poniedziałek zamierzał go powielić, a kopie rozłożyć
na wszystkich biurkach w kancelarii.
Powaga i znaczenie tego, co zamierzali zrobić, dotarły do nich z całą mocą trzy
dni później, tuż po kolacji. Owszem, można było radować się świętami bez
świątecznych kart, bez przyjęć i uroczystych kolacji, bez nieprzydatnych
prezentów i wielu innych rzeczy, którymi z jakiegoś powodu czczono dzień
narodzin Chrystusa. Ale czy można obchodzić święta bez choinki?
Nie, tylko nie choinka, myślał Luter. Damy odpór tym z choinką i może nam się
uda.
Właśnie sprzątali ze stołu, chociaż niewiele mieli do sprzątania, bo resztki
pieczonego kurczaka i białego sera same schodziły z talerza. Zadzwonił dzwonek u
drzwi, a Luter był wciąż głodny.
- Otworzę - powiedział.
Przez okno od ulicy zobaczył płaską przyczepę i już wiedział, że czeka go
kwadrans nieprzyjemnej rozmowy. Otworzył drzwi i ujrzał trzy uśmiechnięte
twarze. Stało przed nim dwóch chłopców w galowych skautowskich mundurach, a za
nimi pan Scanlon, ich odwieczny komendant. On też był w mundurze.
- Dobry wieczór - zaczął Luter.
- Dobry wieczór - powiedział wyższy z chłopców. - Nazywam się Randy Bogan. W tym
roku też sprzedajemy choinki.
- Pańska leży na przyczepie - dodał ten niższy.
- W zeszłym roku kupił pan kanadyjski świerk - dorzucił pan Scanlon.
Luter zerknął na długą przyczepę załadowaną dwoma równiutkimi rzędami choinek.
Mała armia harcerzy pracowicie je wyładowywała i roznosiła po okolicznych
domach.
- Ile? - spytał Luter.
- Dziewięćdziesiąt dolarów - odrzekł Randy. - Musieliśmy trochę podnieść cenę,
bo dostawca też ją podniósł.
W zeszłym roku kosztowała osiemdziesiąt. - Niewiele brakowało i Luter
powiedziałby to na głos, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język.
Jak spod ziemi wyrosła za nim Nora. Oparła policzek na jego ramieniu i szepnęła:
- Jakie śliczne.
Twarzyczki skautów czy choinki, miał ochotę spytać. Chryste, dlaczego nie
została w kuchni i nie pozwoliła mu przebrnąć przez to samemu?
Uśmiechnął się szeroko i oświadczył:
- Przykro mi, ale w tym roku nie kupimy choinki.
Twarz bez wyrazu. Twarz zaskoczona. Twarz zasmucona. Bolesny jęk Nory. Patrząc
na chłopców i czując na szyi oddech żony, Luter Krank wiedział, że nadszedł
przełomowy moment. Pękną i tama runie. Kupią choinkę, ubiorą ją, a potem dojdą
do wniosku, że choinka bez sterty prezentów nie jest prawdziwą choinką.
Trzymaj się, stary, pomyślał, a Nora szepnęła:
- O Boże.
- Ciii... - syknął.
Chłopcy gapili się na niego, jakby wyjął im z kieszeni ostatnie dziesięć centów.
- Przykro nam, że musieliśmy podnieść cenę - powiedział smutno Randy.
- Zarabiamy na nich mniej niż w zeszłym roku - dodał skwapliwie pan Scanlon.
- Nie chodzi o cenę, chłopcy - odparł Luter ze sztucznym uśmiechem. - W tym roku
odpuszczamy sobie święta. Wyjeżdżamy. Nie potrzebujemy choinki. Ale dziękujemy
za fatygę.
Skauci wbili wzrok w ziemię jak małe urażone dzieci, a pan Scanlon robił
wrażenie człowieka, któremu właśnie pękło serce. Nora żałośnie jęknęła, już po
raz drugi, i w tym momencie bliskiemu paniki Lutrowi przyszedł do głowy genialny
pomysł.
- O ile dobrze pamiętam - powiedział - w sierpniu jeździcie na wielką wyprawę.
Gdzieś na zachód, do Nowego Meksyku, tak?
Zaskoczeni i zbici z tropu, wszyscy trzej kiwnęli głowami.
- Więc zróbmy tak: ja nie kupię choinki, a wy przyjdziecie do mnie latem i dam
wam sto dolarów na wyprawę.
Randy Bogan wykrztusił: “Dzięki", ale tylko dlatego, że czuł się do tego
zobligowany. Nagle chłopcy zapragnęli odejść.
Luter powoli zamknął drzwi. Czekał. Skauci postali chwilę na schodach, a potem,
oglądając się przez ramię, zeszli na podjazd.
Dotarłszy do ciężarówki, przekazali dziwaczną nowinę innemu komendantowi w
mundurze. Wiadomość błyskawicznie objęła resztę skautów i ruch wokół przyczepy
nagle ustał, gdyż wszyscy chłopcy zbili się w gromadę na końcu podjazdu i gapili
na dom Kranków, jakby na ich dachu wylądowali kosmici.
Luter przykucnął i ostrożnie wyjrzał zza zasłony.
- Co robią? - szepnęła Nora, też przykucnięta.
- Nie wiem. Patrzą.
- Może trzeba było kupić.
- Nie.
- Przecież nie musielibyśmy jej ustawiać.
- Cicho.
- Moglibyśmy trzymać ją za domem.
- Oj, przestań wreszcie. Dlaczego mówisz szeptem? To nasz dom.
- Z tego samego powodu, dla którego ty chowasz się za zasłoną.
Luter wstał i zasunął story. Harcerze poszli dalej za powoli sunącą ciężarówką,
żeby sprzedać choinki pozostałym mieszkańcom Hamlock Street.
Luter rozpalił w kominku i usiadł w fotelu, żeby poczytać o podatkach. Był sam,
ponieważ Nora znowu się odęła. Wiedział, że do rana jej przejdzie.
Skoro potrafił stawić czoło skautom, czego miał się bać? Nie ulegało
wątpliwości, że czeka go więcej takich spotkań. Między innymi właśnie dlatego
tak bardzo nie lubił Bożego Narodzenia. Wszyscy coś sprzedawali, wszyscy
zbierali pieniądze na jakiś szczytny cel, wszyscy czekali na napiwek, na premię,
na coś, na cokolwiek, na byle co. Ogarniało go coraz większe oburzenie i czuł
się coraz lepiej.
Godzinę później wymknął się z domu i bez pośpiechu ruszył przed siebie. Było
chłodno i rześko. Przystanął przed skrzynką pocztową Beckerów i spojrzał w okno
ich salonu. Właśnie ubierali choinkę. Niemal słyszał, jak się przy tym kłócą.
Ned balansował niebezpiecznie na najwyższym szczeblu małej drabiny, rozwieszając
lampki, a Jude stała obok i wydawała rozkazy. W sprzeczce uczestniczyła również
jej matka, wiecznie młody cud natury, kobieta jeszcze bardziej przerażająca niż
Jude. Ona też wydawała rozkazy, z tym że były one sprzeczne z poleceniami córki.
Powieś je tam, powieś je tu. Na tej gałęzi. Nie, na tamtej. Nie widzisz, że tam
jest dziura? Na co, do licha, patrzysz? Rocky Becker, ich dwudziestoletni syn,
który wyleciał z college'u, siedział na sofie z puszką czegoś do picia w ręku i
naśmiewał się z nich, udzielając rad, które matka, ojciec i teściowa
najwyraźniej ignorowali. Ale tylko jemu było do śmiechu, tamtym nie.
Luter ironicznie wykrzywił usta. Scena ta napełniła go dumą i wzmocniła jego
wiarę w słuszność tego, co postanowili zrobić.
Poszedł dalej, wciągając w płuca chłodne powietrze, szczęśliwy, że pierwszy raz
w życiu nie bierze udziału w straszliwym rytuale ubierania choinki. Przystanął
dwa domy dalej, żeby popatrzeć, jak klan Frohmeyerów atakuje prawie
dwuipółmetrowej wysokości drzewko. Pan Frohmeyer wniósł do małżeństwa dwoje
dzieci z poprzedniego związku. Pani Frohmeyer wniosła troje swoich, po czym
spłodzili kolejne. Ostatecznie poprzestali na sześciorgu, z których najstarsze
nie skończyło jeszcze dwunastu lat. Całe stadko rozwieszało bombki i kolorowe
świecidełka. Jedna z sąsiadek mawiała, że ich choinka wygląda okropnie: Luter
słyszał to rok w rok. Jakby go to cokolwiek obchodziło.
Bez względu na to, czy choinka wyglądała okropnie, czy nie, dzieciaki cudownie
się bawiły. Frohmeyer pracował na uniwersytecie - plotka głosiła, że zarabia sto
dziesięć tysięcy dolarów rocznie - ale z sześciorgiem dzieci na karku nie miał
się czym pochwalić. Jak co roku, na pewno rozbierze choinkę ostatni.
Luter zawrócił. W domu Beckerów Ned leżał na sofie z workiem lodu na ramieniu, a
Jude krążyła wokół niego, gniewnie perorując i grożąc mu palcem. Teściowa
pochylała się nad drabiną. Nieważne, dlaczego drabina się przewróciła: Luter
wiedział, że cała wina i tak spadnie na biednego Neda.
Świetnie, pomyślał. Przez najbliższe cztery miesiące będę musiał wysłuchiwać
szczegółowych relacji z przebiegu kolejnej choroby. Ned Becker już raz spadł z
drabiny, pięć, może sześć lat temu. Zwalił się prosto na choinkę. Przewrócił ją
i zmiażdżył bezcenne ozdóbki żony. Jude chodziła nadęta przez cały rok.
Obłęd.
Rozdział 4
Nora i jej przyjaciółki zajęły stolik w swoim ulubionym barku mieszczącym się w
dawnej stacji benzynowej, przekształconej w delikatesy, gdzie można było kupić
wymyślne kanapki i kawę po trzy dolary za filiżankę. Jak zwykle w południe barek
był przepełniony, a długa kolejka przyciągała jeszcze więcej klientów.
Był to lunch służbowy. Candi i Merry też należały do komitetu nadzorującego
aukcję w muzeum - aukcję na cele dobroczynne, rzecz jasna. Przy sąsiednich
stolikach trwały ożywione rozmowy na podobne tematy.
Nagle zadzwonił telefon komórkowy Nory. Przeprosiła przyjaciółki za to, że
zapomniała go wyłączyć, ale Merry uznała, że nie ma sprawy; w barku ćwierkało
ich tyle, że czuły się niemal jak w ptaszarni.
To był znowu Aubie. Norę początkowo zaskoczyło, że zna jej numer, ale szybko
przypomniała sobie, że daje go dosłownie wszystkim.
- To Aubie - wyjaśniła przyjaciółkom, wciągając je do rozmowy. Candi i Merry bez
zainteresowania kiwnęły głowami. Wszyscy znali Aubiego. Miał najwyższe ceny na
świecie, dlatego ten, kto robił u niego zakupy, mógł łatwo przebić każdego,
przynajmniej pod względem jakości papeterii i artykułów piśmienniczych.
- Zapomnieliśmy omówić sprawę zaproszeń na przyjęcie - powiedział Aubie i Norze
zamarło serce. Zapomniała o tym i absolutnie nie chciała prowadzić tej rozmowy w
obecności Merry i Candi.
- Ach tak, rzeczywiście.
Merry nawiązała rozmowę z wolontariuszką z sąsiedniego stolika. Candi
natychmiast wodziła wokoło wzrokiem, żeby sprawdzić, kogo brakuje.
- Ich też nie potrzebujemy.
- Nie będzie przyjęcia? - spytał wyraźnie zaciekawiony Aubie.
- Przyjęcia? Nie, w tym roku nie będzie.
- Cóż...
- Dziękuję za pamięć - powiedziała cicho Nora i szybko wyłączyła telefon.
- Czego nie potrzebujecie? - spytała Merry, nagle przerywając rozmowę.
- Nie urządzacie przyjęcia? - rzuciła Candi, świdrując ją czujnymi niczym radary
oczami. - Co się stało?
Nora zacisnęła zęby. Pomyśl o plażach, powtarzała sobie w duchu. O ciepłej,
słonej wodzie, o dziesięciu dniach w raju.
- Przyjęcia? - powtórzyła. - Ach, przyjęcia... Nie. Płyniemy na Karaiby. Blair
wyjechała. Chcemy odpocząć.
W barku zapadła głucha cisza, a przynajmniej tak się jej wydawało. Candi i Merry
ze zmarszczonymi czołami trawiły nowinę. Pamiętając o słowach Lutra, Nora
odważnie parła naprzód.
- Dziesięć dni na pokładzie “Wyspiarskiej Księżniczki"; to taki luksusowy
statek. Bahamy, Jamajka, Kajman Wielki. Zrzuciłam już prawie półtora kilograma -
dodała filuternie.
- Nie urządzacie świąt? - spytała z niedowierzaniem Merry.
- Tak. - Merry miała cięty język i bardzo lubiła osądzać innych, dlatego już
przed laty Nora nauczyła się jej odgryzać. Zesztywniała, czekając na złośliwy
komentarz.
- Jak można nie urządzać świąt?
- Można. Wystarczy je sobie odpuścić, i tyle - powiedziała, jakby słowa te
wszystko wyjaśniały.
- To cudowne - wtrąciła Candi.
- A co będziemy robić w Wigilię? - spytała Merry.
- Na pewno coś wymyślicie - odparła Nora. - Są inne przyjęcia.
- Ale nie takie jak twoje.
- Jesteś słodka.
- Kiedy wyjeżdżacie? - spytała Candi, marząc o plażach bez stada okupujących je
przez tydzień krewnych.
- W pierwszy dzień świąt. Koło południa.
Kiedy Luter zarezerwował bilety, uznała, że to trochę dziwna pora. “Mój drogi,
powiedziała, skoro już mamy ominąć święta, dlaczego nie wyjedziemy wcześniej?
Zrezygnujmy z Wigilii. Z tego całego bałaganu i zamieszania". - “A jeśli
zadzwoni Blair? - powiedział". Poza tym Biff załatwiła sporą zniżkę - aż trzysta
dziewięćdziesiąt dziewięć dolarów - ponieważ dwudziestego piątego grudnia
podróżuje niewielu ludzi. Tak czy inaczej, wycieczka była już zarezerwowana i
opłacona, i Nora wiedziała, że nic tego nie zmieni.
- Więc dlaczego nie wydajecie przyjęcia w Wigilię? - drążyła Merry, bojąc się,
że pod nieobecność przyjaciółki będzie musiała zorganizować coś u siebie.
- Bo nie chcemy. Robimy sobie przerwę. Rok przerwy. Żadnych świąt. Ani choinki,
ani indyka, ani prezentów. Niczego. Bierzemy pieniądze i odpoczywamy na
Karaibach. Jasne?
- Jasne - odrzekła Candi. - Chciałabym, żeby Norman coś takiego zrobił. Ale on
nawet by o tym nie pomyślał. Miałby zrezygnować z kręgli? Przenigdy. Tak ci
zazdroszczę, Noro...
Po tych słowach Merry odgryzła kawałek kanapki z awokado. Żując, zaczęła
rozglądać się po barku. Nora dobrze wiedziała, o czym teraz myśli. Komu
powiedzieć pierwszemu? Krankowie bojkotują święta! Nie wydają przyjęcia! Nie
kupują choinki! Całą forsę chcą przepuścić na Karaibach!
Nora też jadła, zdając sobie sprawę, że kiedy tylko wyjdzie za drzwi, barek
zatrzęsie się od plotek i do kolacji mieszkańcy jej światka o wszystkim się
dowiedzą. No i co z tego? - myślała. Przecież to nieuniknione, zresztą co to za
sensacja? Połowa przyjaciółek dołączy do obozu Candi, umierając z zazdrości i
marząc o plażach, tak samo jak Nora. Druga połowa, ta zatrwożona myślą, że można
tak po prostu ominąć święta, na pewno poprze Merry, ale Nora podejrzewała, że i
wśród nich znajdą się takie, które spalą się z zawiści.
A za trzy miesiące kogo to będzie obchodziło?
Po kilku kęsach odłożyły kanapki i wyjęły dokumenty. Nie było już mowy o Bożym
Narodzeniu, przynajmniej w obecności Nory. W drodze do domu zadzwoniła do Lutra
z wieścią o najnowszym zwycięstwie.
Luter był raz w dobrym nastroju, a raz w złym. Jego sekretarka,
pięćdziesięcioletnia zołza imieniem Dox, dogryzła mu, mówiąc, że będzie chyba
musiała kupić sobie tanie perfumy sama, skoro Święty Mikołaj zastrajkował. Dwa
razy już nazwano go Sknerusem, czemu towarzyszył głośny wybuch śmiechu. Bardzo
oryginalne, myślał Luter.
Przed południem odwiedził go Yank Sl